9. Skuta Wiara

Wir Norin i Ewiza Tanet, przyleciawszy do Kin-Nan-Te, zastali tam całą armię „liliowych”. Góra gruzów zawalonej wieży była już rozebrana, trupy „profanów” zabrane, pozostali przy życiu przepadli.

Ciała trojga Ziemian spoczywały na cmentarzu w altance z czerwonego kamienia. Tiwisa i Tor wciąż pozostawali objęci. Na ich twarzach zachował się wyraz bezgranicznej czułości. Gena Atala można było zidentyfikować tylko po skafandrze.

Ewiza i Wir zdjęli z nich odzież ochronną, której badacze nie zdążyli się pozbyć i przystąpili do obrzędu pogrzebowego. Silny promień SDG sprawił, że na kamiennej płycie pozostały tylko kontury ciał, wyznaczone cienką warstwą popiołu. W niemym smutku Ewiza i Wir zebrali je i zmieszali ze sobą. Polegli Ziemianie połączyli się w ostatecznym zbrataniu.

Dostarczyli potem platynową urnę i trzy SDG ze śladami nieudanych prób włamań na korpusach na „Ciemny Płomień”.

Rodis otrzymała zaproszenie od Rady Czterech. Władcy planety złożyli wyrazy ubolewania z powodu śmierci trojga ziemskich gości. Przypadkiem albo celowo Rada zebrała się w czarnej sali, zwanej przez Ziemian Salą Mroku.

Stojąc nieruchomo, Rodis wysłuchała beznamiętnie krótkiej mowy Czojo Czagasa. Przewodniczący Rady Czterech wyraźnie oczekiwał odpowiedzi, Faj jednak milczała. Nikt nie odważył się naruszyć trwożnej ciszy. W końcu kobieta podeszła do władcy.

— Wiele się nauczyłam na waszej planecie — oznajmiła, nie zdradzając emocji — i teraz wiem już, jak może kłamać człowiek przyparty do muru. Czemu jednak kłamie ten, kto dysponuje ogromną władzą i potęgą, jaką daje mu pozycja na wierzchołku piramidy społeczeństwa Jan-Jah? Po co to wszystko? Czy wasze społeczeństwo jest przeniknięte kłamstwem do tego stopnia, że nawet władcy mu podlegają?

Czojo Czagas wstał, pobladły i rozwierając mocno zaciśnięte dłonie, wycedził:

— Co?! Jak pani śmie…

— Mając szczere i uczciwe zamiary, jestem gotowa na wszystko. Zapewnił mnie pan, że samoloty zostały wysłane, a pańskie rozkazy spełniane są bez wahania. Za drugim razem twierdził pan, że samoloty zmagają się z nawałnicą. Niewiedza o planetografii Jan-Jah sprawiła, że uwierzyłam, ale Gen Atal i Tor Lik zbadali atmosferę, wykryli oszustwo i zawiadomili nas tuż przed katastrofą.

Rodis zamilkła. Oblicze Czagasa wykrzywiło się w gniewnym grymasie. Krzyknął falsetem na całą salę:

— Gen Szi!

— Tak, wielki przewodniczący!

— Wyjaśnić, kto wysłał samoloty, kto zameldował o burzy i kto dowodził operacją! Wszystkich przysłać tutaj! Sam przeprowadzę śledztwo.

— Proszę, panie przewodniczący! — wtrąciła Faj Rodis, składając dłonie i pochylając głowę. — Nie trzeba mnożyć ofiar i tak jest już ich wiele. Wasi strażnicy zabili mnóstwo ludzi w mieście Kin-Nan-Te, a my — dodała z lekkim drżeniem głosu — straciliśmy bliskich.

— Nie rozumie pani — odparł ze złością Czagas — że winni uchybień zhańbili mnie i całą Radę, robiąc z nas kłamców i obłudników!

— I co się zmieni, jeśli ich ukarzecie?

— Wszystko! Lekceważący rozkazy poniosą karę, pani zaś upewni się w szczerości naszych intencji i prawdomówności.

Faj Rodis spojrzała z namysłem na Czagasa. Zawarty w tym niemy wyrzut stał się po chwili nieznośny dla władcy Tormansa. Opadł niezgrabnie na fotel i odesłał Radę machnięciem ręki.

Faj weszła po schodach do „ziemskiej” części pałacu, przygotowując się na niełatwą rozmowę z Gryfem Riftem. Komandor domagał się spotkania w cztery oczy. Rodis domyślała się, że ta prośba wywołana jest pragnieniem skupienia na niej całej uwagi dowódcy.

Znaleźli się twarzą w twarz, jak gdyby Rodis weszła i usiadła w kabinie pilotów między ścianą a pulpitem. Niewidoczna granica kontaktu frontalnych stron stereo-projekcji niwelowała wszelką dzielącą je odległość. Rift i Rodis, mający, jak wszyscy Ziemianie, rozwiniętą i wytrenowaną psychikę, rozumieli się prawie bez słów, które służyły wyłącznie potwierdzeniu odczuć.

Napotkawszy spojrzenie Gryfa, zerkającego z wyrzutem na zielone światełka „sygnałów życia”, z których zostały tylko cztery, Faj powiedziała twardo:

— To niemożliwe, Gryfie. Odwrót, zaniechanie, nazywaj to jak chcesz, ale i tak niemożliwe. Zwłaszcza po tym, jak zasialiśmy nadzieję i owa nadzieja zaczęła zamieniać się w wiarę!..

Komendant gwiazdolotu podniósł się ociężale. Zaciskając wielkie pięści, lekko przygarbiony, patrzył uporczywie w zielone oczy kobiety, której nie sposób było nie kochać. Wyprostował się potem, prężąc pierś. Całą postawą wyrażał wzburzenie.

— Ta przeklęta planeta nie jest warta nawet tysięcznej części naszych strat. Nie dojrzeli jeszcze do niczego dobrego! Nie możemy dopuścić do takich ofiar! — dokończył wskazując na trzy pogasłe na zawsze „sygnały życia”.

Rodis podeszła na samą krawędź projekcji.

— Uspokój się, Gryfie — powiedziała cicho i czule, unosząc ku niemu zasmuconą twarz. — Oboje poświęciliśmy się wiedzy, o jakiej nie mają tutaj pojęcia i nie możemy spokojnie patrzeć na cudze nieszczęście. Jak przestąpić próg do większego szczęścia, skoro cała planeta pogrążona jest w infernie, zalana morzem cierpienia? Czym jest wobec tego moje życie, twoje i nas wszystkich? Zapytaj trójkę mych towarzyszy!

— Wiem, co powiedzą — odparł, opanowując się i patrząc gdzieś obok Faj. — Odpowiedzą, że sama ich obecność jest konieczna, skoro daje Tormansjanom wiarę w ziszczenie marzeń i utwierdza ich w dążeniu do celu.

— Sam sobie odpowiedziałeś, Rift! Rozumiesz, że im dłużej tu jesteśmy, tym lepiej dla tamtych. Przy wszystkich naszych niedoskonałościach jesteśmy dla nich uosobieniem tego, co niesie ze sobą społeczeństwo komunistyczne. Skoro stąd uciekniemy, wówczas śmierć Tiwisy, Tora i Gena rzeczywiście będzie daremna. Jeśli jednak znajdzie się tu grupa ludzi obdarzonych mądrością, siłą i wiarą, nasza misja zostanie wypełniona, nawet gdy wszyscy zginiemy.

— Legenda o siedmiu sprawiedliwych. Tyle, że cała planeta to nie jedno miasteczko, a nas jest coraz mniej! — odrzekł dowódca z ponurym uśmiechem.

— I znowu zapominasz, że za nami jest Ziemia, cała jej wiedza i obraz prezentowany przez was na stereo-filmach. Dodajcie do nich nasze wykłady i opowieści, w końcu nas samych. Wkrótce Czedi, Wir i Ewiza pójdą do miasta, jeśli uda mi się dogadać z władcą.

— Tael powiedział ci, że Rada Czterech jest oburzona prezentacją filmów? — spytał Gryf.

— Jeszcze nie. Spodziewałam się tego. Mam nadzieję porozumieć się z władcami, by nie prześladowali uczestników pokazów. Nie stój jak kołek, mój miły!

Gryf rozłożył bezradnie ręce, unikając jej wzroku. W tym momencie zauważył na ścianie za plecami Faj czerwonawe kontury jakichś obrazów, których wcześniej nie było. Rodis przestawiła centrum ekranu i odsunęła się na bok.

Całą ścianę jej pokoju pokrywało malowidło wykonane jaskrawymi farbami Jan-Jah i tworzące fresk przedstawiający, jak szybko zrozumiał Gryf, symboliczne wychodzenie z inferna.

Ludzie wspinali się po strasznym urwisku, wspomagając się nawzajem. Poniżej, wśród gęstej trawy kotłowała się różnorodna zbieranina, wskazując z pogardą na spoconych, umęczonych i bladych wspinaczy. Dalej stały grupki przekonanych o swej wyższości, przyglądające się innym chłodno i obojętnie.

Wspinanie do góry okazało się tragicznie beznadziejne. Wysoko, prawie na grzbiecie skały, okalającej nizinę, wystawała ostrym klinem skalna półka, ostatni etap wspinaczki. Z cienia wydobywało się niebieskie światło, odbijając się w skale. Na samym czubku występu klęczała kobieta, skuta błyszczącym łańcuchem. Przeguby jej dłoni były przykute do pleców trzecim pasmem łańcucha, oplatającym brzuch i prawe biodro. Ogniwa wpijały się w nagie ciało, tylko na karku okryte falą włosów. Spętana, pozbawiona możliwości podania rąk wdrapującym się ku niej, a nawet dania ostrzegawczego znaku, była jednakże symbolem nieugiętej wiary w naukę. Jak gdyby łączyła w sobie wszystkie radości i nadzieje. Skuta Wiara byłaby niezawisła i wolna, gdyby nie straszne pęta śmierci i cierpienia. Przypadkiem, a może celowo postać przypominała Czedi…

— Na co to? — wyraził wątpliwość Gryf. — Czy oni to zrozumieją?

— Zrozumieją — odparła Rodis z przekonaniem. — Chcę, by pozostała po nas w pałacu jakaś pamiątka.

— Zniszczą to!

— Być może. Tymczasem jednak reprodukcje rozejdą się po całej planecie.

— Jak zwykle okazałaś się silniejsza ode mnie… — rzekł Rift i zaciął się, spoglądając na Faj jak w momencie rozstania.

Ukłoniła się do samej krawędzi, wykonując dłonią czuły, kojący gest.

— Przyśniła mi się Amria Maczen, jedna z gór Azji. Na górnej platformie, gdzie zagajnik himalajskich jodeł graniczy z nagim wierzchołkiem, znajduje się stara buddyjska świątynia, ostatnia przystań strudzonych. W tym miejscu odpoczynku i medytacji przed ostatnim wzlotem góry ku niebu, o świcie i w godzinie zmierzchu dźwięczą ogromne gongi barwy czystego złota, wykonane ze stopu miedzi i tantalu. Potężne, przeciągłe dźwięki uchodzą w bezkresną dal i każde uderzenie trwa jeszcze długo w spowijającej to miejsce ciszy.

— Takie samo odczucie wywołują odbudowane dzwonnice dawnych ruskich świątyń, wyposażone tytanowymi dzwonami. Te srebrzyste dzwonki odzywają się czystym tonem i dźwięczą podobnie długą nutą, przyzywając już z daleka swym czarodziejskim śpiewem. Jakbym biegła na ten zew w rzednącej porannej mgle… Tutaj zaś każdy ranek przynosi ponure przypomnienie nieukończonego dzieła. A czas ucieka…

Rodis szybko wyprostowała się i wyłączyła TWF.

W sąsiednim pokoju Ewiza Tanet krytycznie oceniała Czedi i Wira Norina, ubranych do wyjścia poza granice Ogrodów Coama, idących w dziką dżunglę stolicy, niewiarygodnie przeludnioną według ziemskich pojęć.

— Niedobrze, Czedi — stwierdziła zdecydowanie. — Widać na kilometr, że jesteś ziemską kobietą. Skoro ludzie są tutaj faktycznie źle wychowani, będzie się za tobą wlekła cała gromada gapiów.

— No, a co z tobą?

— Nie zamierzam się włóczyć ulicami w pojedynkę, jak ty z Norinem. Będą mi towarzyszyć miejscowi koledzy. Dostanę od nich specjalny strój medyka w odcieniu kanarkowym. Dlatego wystarczą mi spodnie i bluza.

— Jest tylko jedno wyjście — stwierdził astronawigator — niech Tael doprowadzi nas niepostrzeżenie do swych przyjaciół, a ci pomogą nam się przebrać.

— Jeśli mu na to pozwolą, a nas wypuszczą. W pałacu nie wolno robić niczego bez specjalnego pozwolenia. Przekonaliśmy się o tym sami.

Czedi wsunęła dłonie za pas, odchyliła do tyłu ramiona i przybrała wyraz wyniosłej nieżyczliwości, typowy dla wszystkich tormansjańskich „żmijowatych”. Udało się jej wywołać uśmiechy na twarzach towarzyszy, wciąż głęboko zasmuconych tragedią w Kin-Nan-Te.

Ludzie Ery Podanych Rąk nie bali się śmierci i dzielnie znosili nieuchronne wyroki losu, w życiu wypełnionym nieustanną aktywnością, wytężoną pracą, podróżami i niebezpiecznymi przygodami, ale bezsensowną śmierć trojga przyjaciół na obcej planecie było znieść znacznie trudniej, niż gdyby stało się to na rodzimej.

Czy nie zostało ich zbyt mało na Tormansie? Nie, jeśli nad tym się zastanowić. Małej grupce będzie prościej nawiązać kontakt z mieszkańcami planety, łatwiej wczuć się w atmosferę psychologiczną, znaleźć właściwy sposób postępowania i zrozumieć głębiej Tormansjan. Większa ekspedycja siłą rzeczy odseparowałaby się od miejscowych swym wspólnym bytowaniem. Trzeba byłoby dziesiątek lat, nim dwie pokrewne wprawdzie rasy, lecz kompletnie różniące się sposobem życia i widzenia świata, zdołały się porozumieć. Słusznie postępują, pragnąc zanurzyć się w ludzkości Jan-Jah i rozpłynąć w potoku ich egzystencji.

Podobne przemyślenia zmuszały Ziemian do wyćwiczenia szczególnie surowej dyscypliny myśli i emocji.

Zostało ich czworo, a właściwie troje, bo Faj Rodis pozostanie zakładniczką w pałacu i jej potężna duchowa siła nie wpłynie na mieszkańców Jan-Jah. Być może tego chciał właśnie uniknąć dalekowzroczny Czojo Czagas. Nie wiadomo, czy pozwoli im zamieszkać w mieście?…

Czedi, Wir i Ewiza właśnie o tym rozmawiali, gdy weszła do nich Faj Rodis, pobladła od bezsennych nocy spędzonych nad freskiem, w którym starała się wyrazić siebie.

Ewiza wskazała jej fotel, lecz Faj pokręciła niechętnie głową.

— Tu i tak za dużo się siedzi, jak bywało u nas na Ziemi, gdy człowiek, biegacz i wędrowiec z natury, trwale zasiadł za stołem lub w fotelach maszyn transportowych, obezwładniających ciało i umysł.

— Zgada się — przytaknęła zadumana Ewiza i nieoczekiwanie spytała: — Nie wydaje ci się, Faj, że tej planety nie da się już wydobyć z inferna? Że cierpienia zanadto skaziły tu ludzkość, obdarzając ją trwałą dysgeniczną ułomnością? Że Tormansjanie nie są w stanie już w nic uwierzyć i troszczą się tylko o swe drobne przyjemności, dla zachowania których są gotowi na wszystko? — Spojrzała pytająco na Rodis, a gdy ta kiwnęła zachęcająco głową, Ewiza kontynuowała: — Skoro po planecie włóczą się zdziczałe bandy, skoro pustynie rozrastają się, wchłaniając żyzne tereny, skoro roztrwoniono złoża minerałów, a degrengolada ogarnia wszystko, a zwłaszcza ludzkie dusze, jaka siła podniesie ich z upadku? Kiedy trzysta lat temu nakazano Tormansjankom ograniczyć liczbę urodzeń, przyjęły to jak zamach na najświętsze prawa człowieka. Jakie prawa? Nie prawa, lecz prymitywne instynkty, wspólne dla wszystkich zwierząt, sprzeczne z potrzebami społeczeństwa. I do tej pory nie potrafią tutaj zrozumieć, że prawdziwa wolność polega na wiedzy i odpowiedzialności. Nie ma innej wolności w całym wszechświecie. Tormansjan nie obchodzi, czy ich dzieci będą zdrowe, mądre, silne, czy czeka je godne życie. Kierują się chwilowymi zachciankami, kompletnie nie zastanawiając się nad ich następstwami, nad tym, że rzucają nowe życie na pastwę nędznego, chaotycznego świata, że oddają je w niewolę i skazują na przedwczesną śmierć. Czy można oczekiwać, że dziecko stanie się wielkim człowiekiem, wiedząc, jak znikoma jest taka możliwość? Jak można tak lekkomyślnie traktować to, co najważniejsze i najświętsze?

Rodis ucałowała Ewizę.

— Te ważne kwestie, Ewizo, istniały też kiedyś u nas. Podczas kryzysowej Ery Rozbicia Świata, w trakcie rozpadania się zachodnioeuropejskiej cywilizacji kapitalistycznej, antropolodzy zwrócili uwagę na Indian Hopi, zamieszkujących prerie na południowym zachodzie Ameryki Północnej. Żyli w znacznie gorszych warunkach, niż na Tormansie, a mimo tego stworzyli własne społeczeństwo, z wielu względów podobne do komunistycznego, tyle że na niskim poziomie materialnym. Dla uczonych ERŚ Hopi stali się pozytywnym przykładem nadziei: wolność kobiet, kolektywna opieka nad dziećmi, wychowanie w samodzielnej pracowitości od dziecka dały im wysoką inteligencję i siłę psychiczną. Ku wielkiemu zdziwieniu i zakłopotaniu europejskich uczonych, pomimo życia przez piętnaście wieków w trudnych, surowych warunkach, zdolności dzieci Hopi okazały się większe, niż u białych rówieśników. Zaskakujące okazały się ich poziom inteligencji, bystrość umysłu, umiejętność myślenia abstrakcyjnego. Naturalnie wyrastali z nich ludzie podobni do dzisiejszych Ziemian, poważnie myślący i niezwykle aktywni, kierujący się nie zewnętrznymi pokusami i nakazami, lecz wewnętrznym imperatywem konieczności. Fizycznie Hopi byli też doskonalsi od okolicznych ludów. Przypominam sobie fotografię pewnej dziewczyny, bardzo podobnej do Czedi…

— To znaczy, że nędza Tormansa nie powstrzyma postępu? — spytała z ożywieniem Czedi.

— Jestem tego pewna — odparła Rodis z przekonaniem. — Jeśli zaś chodzi o genetykę, zestawcie okres psucia się genotypu z nawarstwianiem się zdrowych genów odkąd człowiek istnieje na ziemi. W ciągu zaledwie tysiąca lat mamy trzy miliony. Odpowiedź jest chyba jasna.

— A co zrobić z beznadziejnie zdewastowaną psychiką? — zapytała Ewiza.

— Powielasz błąd psychologów ERŚ, w tym również słynnego wówczas Freuda. Uważali oni dynamikę procesów psychicznych za coś stałego i niezmiennego, raz na zawsze „utrwalonego” w formie „libido” lub „mentalności”. W rzeczywistości istnieją tylko instynktowne odruchy, które dość łatwo koordynować ćwiczeniem i wychowaniem. Kiedy zrozumiano tę prostą prawdę, rozpoczął się odwrót od egoistycznej psychologii kapitalistycznej w stronę świadomości komunistycznej. Nieoczekiwanie okazało się, że wysoki poziom wychowania działa cuda w ludzkiej duszy i ustroju społecznym. Nastąpiła troista reakcja: lawina dobroci, miłości, samodyscypliny i troski o innych, natychmiast podnosząca siły wytwórcze. Ludzie są w stanie wyobrazić sobie swój wzlot na wyżyny, jeśli wnikną we własne młodzieńcze marzenia, wrodzone piękno uczuć, jakie w sobie nosimy, bardzo słabo ziszczane w minionych epokach.

— Tu jednak brak wiary w ludzi i lepszą przyszłość! — poparł Ewizę astronawigator.

— Dlatego Tormansjanie zwrócili się ku mistyce — stwierdziła Rodis. — Kiedy człowiek nie znajduje oparcia w społeczeństwie, które nie chroni go, tylko mu zagraża i nie może liczyć na prawo czy sprawiedliwość, skłania się do wiary w siły nadprzyrodzone, które są ostatnią ucieczką. Pod koniec Ery Rozbitego Świata mistyka bardzo się nasiliła zarówno w krajach kapitalizmu państwowego, jak i pseudo-socjalistycznych. Pozbawione wykształcenia, ciemne masy straciły wiarę we wszechmocnych dyktatorów i zwróciły się ku mistycznym sektom. Kolejny obrót spirali historycznej zwrócił większość ludzkości w stronę ateizmu. Gdyby przeprowadzić analogię, teraz właśnie jest najlepszy moment, by wśród Tormansjan rozwinęła się nowa, prawdziwa wiara w człowieka.

— Kiedy na Ziemi rozprzestrzenił się mistycyzm? — zapytała Ewiza.

— W niebieskim cyklu siedemnastego kręgu. Historycy tamtych czasów posługują się periodyzacją przyjętych w kronikach klasztoru Ban Togolo w Karakorum. Odosobnieni tam kronikarze bezstronnie odnotowywali światowe wydarzenia ERŚ, posługując się równoległym zapisem sprzecznych wiadomości radiowych. Odseparowanie klasztoru buddyjskiego pod reszty świata było przyczyną, że zachowały się w nim owe zapiski, podczas gdy w innych krajach zaginęło mnóstwo dokumentów historycznych. W Ban Togolo ocalała pełna chronologia wydarzeń i dlatego używamy jej kalendarza.

— Wielkie starcie Zachodu ze Wschodem lub Bitwa Mary zdarzyły się także w siedemnastym kręgu? — spytała Czedi.

— W roku Czerwonego lub Ognistego Kura siedemnastego kręgu — potwierdziła Faj — i trwały do roku Szkarłatnego Tygrysa.

— Zabawna chronologia! — zauważyła Ewiza. — Brzmi strasznie archaicznie.

— Wcale nie taka straszna, jak wygląda na pierwszy rzut oka. Każdy krąg odpowiada średniej długości ludzkiego życia, toteż przyswajany jest nie tylko rozumem, ale i sercem.

— Czy w Ban Togolo pracowali też kronikarze wcześniejszych okresów? — dopytywała się Ewiza.

— Ich kroniki znacznie głębiej wnikają w dzieje, aż do Ery Pomieszania Formacji.

— W Ciemnych Wiekach? W takim razie powstały między trzecim a trzynastym kręgiem. ERŚ zaczęła się w piętnastym — zanalizowała szybko Czedi.

— A skończyli pracę w czarnym cyklu kręgu siedemnastego — dodała Rodis.

— Chyba pora przerwać te dociekania, bez względu na to, w którym jesteśmy kręgu? — zwróciła uwagę Ewiza. — Zamęczymy Faj.

— W roku Niebieskiego Konia cyklu pięćdziesiątego pierwszego — odrzekła z uśmiechem Rodis. — Chodźcie do mnie. Za dużo ostatnio rozmyślamy. Zapomnieliśmy nawet o tańcu…

Tydzień później przybył do Rodis posłaniec Czojo Czagasa, dowódca naczelny „liliowych”, Jan Gao-Juar, w skrócie Jangar, mocno zbudowany człowiek o ostrych rysach twarzy. Samo jego imię wystarczało, by inżynier Tael rozglądał się bojaźliwie.

Spod przymrużonych, jakby znużonych powiek spoglądały uporczywie jasne, nie wyrażające uczuć oczy drapieżnego ptaka, bezlitosne i nieustraszone. Tael mówił w swoim czasie, że dowódca „liliowych” zawsze szuka celu. Był najlepszym strzelcem na całej planecie z pistoletu na kule, używanego przez oficerów straży i dostojników Jan-Jah.

Obcesowo spoglądając na gościa z Ziemi, pierwszy raz widzianego z tak bliska, Jangar przekazał zaproszenie od władcy.

Faj Rodis obiecała przyjść za chwilę, lecz dowódca „liliowych” nie ruszył się z miejsca.

— Rozkazano mi zaprowadzić.

— Znam drogę do zielonego gabinetu.

— Nie tam! Rozkazano mi zaprowadzić!

„Zmienili zasady” — pomyślała Rodis. Zanim wyszła z pokoju, zamarła na parę minut, by się skoncentrować i zebrać energię…

Dowódca „liliowych” szedł krok za nią, nie dając Faj szansy wypróbowania wytrzymałości jego psychiki.

Czojo Czagas oczekiwał ich przechadzając się po czerwonym dywanie. Wysokie, wąskie okna przepuszczały niewiele światła, tworząc ulubiony przez Tormansjan różowawy półmrok. Tym razem władca nie zaproponował jej, by usiadła. Rodis, nie widząc odpowiedniego siedziska, usiadła wprost na dywanie ze skrzyżowanymi nogami. Czagas uniósł brwi, dał znak spojrzeniem Jangarowi, by odszedł, przeszedł się raz jeszcze wzdłuż sali, wreszcie zatrzymał się przed Faj, patrząc na nią z góry gniewnie i podejrzliwie.

— Pokazywaliśmy filmy tylko tym, którzy łaknęli wiedzy i gotowi byli pokonać niebezpieczną drogę do gwiazdolotu, ryzykując pojmanie przez wasze kordony — oznajmiła Rodis, nie doczekawszy się pytania.

— Zakazałem publicznych pokazów! — wycedził władca. — I ostrzegałem, żebyście nie mieszali się w wewnętrzne sprawy naszej planety!

— Nie było powszechnego pokazu — odparła bystro. — Zgodnie z pańskim życzeniem, nie prezentowaliśmy filmów na całej planecie. Z pewnością ma pan ku temu powody?

— Zabroniłem pokazywać je komukolwiek!

— Żadne państwo ani żadna planeta we wszechświecie nie mają takiego prawa. Naruszyć tego rodzaju bezprawny zakaz jest naszym najświętszym obowiązkiem. Kto się ośmieli zamykać człowiekowi myślącemu drogę do poznania świata? Dyktatury faszystowskie w ziemskiej przeszłości i na innych planetach popełniały podobne zbrodnie, powodując niewyobrażalne cierpienia. Dlatego, gdy w Wielkim Pierścieniu odkrywa się państwo odmawiające swym obywatelom prawa do wiedzy, ustrój taki zostaje obalony. To jedyny precedens dający prawo ingerencji w wewnętrzne sprawy innej planety.

— Jak może osądzać jakiś tam Pierścień zło lub dobro cudzego życia! — wrzasnął rozwścieczony Czojo Czagas.

— Nie może. Nie dopuścimy jednak, by ktoś zabraniał ludziom poznawać naukę, sztukę i życie innych planet. Właśnie dlatego, by zachować z wami przyjazne stosunki i porozumienie, zrobiliśmy ustępstwo, nie domagając się prezentacji filmów na całej planecie.

Czojo Czagas wydał bliżej niezidentyfikowany dźwięk i jeszcze szybciej zaczął chodzić po pokoju.

— Przykro mi — podjęła cicho Rodis — że nie docenił pan naszych filmów. W przeciwieństwie do przytłaczającego piekła, stworzonego przez waszych przodków, zapowiadają jasno nieuchronne zwycięstwo ludzkiego rozumu.

— A co z kontrolą? Kto zaręczy za nieszkodliwość waszych projekcji? To propaganda obcych idei! Oszustwo!

— Społeczeństwo komunistyczne na Ziemi nie opiera się na propagandzie ani kłamstwie. Zrozum to, władco planety! — krzyknęła, zrywając się na równe nogi. — Na co ono Ziemianom? Jest pan mądrym człowiekiem, bez względu, jak by nie ograniczały pana dyktatorskie zapędy! Naprawdę pan tego nie czuje, że naszym jedynym pragnieniem jest dać wam, nim wrócimy do domu, jak najwięcej od siebie i pomóc waszym ludziom znaleźć drogę do lepszego życia… bezinteresownie! Proszę zrozumieć, że dla człowieka nie ma większej radości niż dawanie i pomaganie innym!

Splotła dłonie w porywie przed swą twarzą, zamierając wpół kroku od Czojo, pochylona do przodu jak wychowawczyni lub matka nad bezrozumnym dzieckiem.

Głębokie przekonanie, bijące ze słów Faj Rodis, zrobiło wrażenie na władcy. Zapatrzył się w zamyśleniu w podłogę, potem milcząc zaprowadził Faj do zwykłego miejsca ich spotkań, do zielonego pokoju z czarnymi meblami i kulą wróżebną z górskiego kryształu. Zaciągnął się dymem ze swojej fajki, którego ostry zapach Rodis już dobrze znała.

— Ludzie — powiedział, przymykając wąskie oczy — to cienie, niemający znaczenia w historii. Istnieją tylko ich dzieła. Dzieła to granit, a życie jest jak piasek. Takie stare porzekadło…

— Znam je dzięki naszym pradawnym przodkom. Proszę jednak pamiętać, że masy i władcy, w myśl dialektycznej jedności przeciwieństw, nie mogą bez siebie istnieć. Obie strony są przy tym ciemne, sadystycznie okrutne, nienawidzące się wzajemnie, zwłaszcza gdy narasta sprzeczność między skomplikowana drabiną społeczną a nędzą duchową.

— Tym bardziej zdumiewa mnie, czemu tak troszczy się pani o bezimienny motłoch Jan-Jah? To ludzie, z którymi można zrobić wszystko, co się chce! Ograbić, zabrać im żony i kochanki, wypędzić z własnych domów. Wystarczy jedynie użyć sztuczki starej jak świat: należy ich wychwalać. Wmawiać im, że są wielcy, piękni, dzielni i mądrzy, a pozwolą zrobić ze sobą wszystko. Spróbuj jednak uświadomić im, kim są naprawdę, ciemnymi głupkami, tępymi i bezradnymi poczwarkami, a wtedy ryk niezadowolenia zagłuszy każde mądre słowo, choć wegetują przez całe życie w znacznie gorszym poniżeniu.

— Pan, bez wątpienia pod wpływem filmów wywiezionych z Ziemi przyswoił sobie jeden z najgorszych sposobów rządzenia ludźmi — orzekła z dezaprobatą Faj. — Nasi przodkowie wynaleźli jednak także inną metodę: zwrócenie się do ludzkiego zdrowego rozsądku, wyjaśnienie im przyczyn zachodzących wydarzeń i uświadomienie ich następstw. Dzięki głęboko zakorzenionemu w nas poczuciu sprawiedliwości i prawości zrobimy o wiele więcej i zdecydujemy się na trudne doświadczenia, jak wykazali to już ludzie w przeszłości. Nie należy obierać najłatwiejszej drogi, można bowiem popaść w bezwyjściowe inferno.

— Trudna i twórcza droga jest niewyobrażalna dla wielkiej liczby ludności.

— Im więcej ludzi, tym większy dobór rozumów, których wspólny wysiłek stworzył na Ziemi potężną i czystą noosferę. Dzisiejszy człowiek jest rezultatem zrastania się przez miliony lat rozlicznych gałęzi wiedzy. Chroni jego dziedzictwa mnóstwo psychologicznych jaźni, dlatego jest tak wielka różnica między indywidualnościami. W tym tkwi klucz doskonalenia się i przeszkoda dla przemienienia ludzkości w mrówczą społeczność. Połączenie różnego typu struktur psychologicznych, które zawsze będą iść swoją drogą w ogólnym pochodzie kultury, jest najwspanialszym cudem i dowodem niezwykłych umiejętności człowieka w ramach dobrze ukierunkowanej społecznej współpracy.

— A miliardy głupców i psychopatów, rozdrabniających prawdę na setki małostkowych odkryć i pogłębiających myślowy chaos? Pewien mędrzec pisał o wiedzy jako o tłuszczu zamulającym mózg. Tak to u nich wygląda. Po co mają żyć dalej, marnując ostatnie zasoby planety?

— Doszliście już do nieuniknionego spadku rozrodczości wśród waszej inteligencji. Ośmieliliście się pozbawić ludzi normalnych związków, by zamienić ich w oręż ucisku i władzy! No cóż, to oczywisty skutek tyranii.

— Informacje otrzymane od inżyniera Tollo Fraela! — zawołał Czagas takim tonem, jakby ją na czymś przyłapał. — A właśnie, czy wiedział o seansach filmowych?

Rodis ogarnęło obrzydliwe poczucie konieczności oszukiwania. W świecie Tormansa niezłomne trzymanie się ziemskich praw mogło mieć niebezpieczne następstwa.

— Dawno już się domyśliłam, że ma obowiązek donosić — odparła wymijająco.

Czojo Czagas zrozumiał po swojemu odrazę malującą się przelotnie na twarzy Rodis i uśmiechnął się z satysfakcją. Faj zrozumiała, że uniknęła zagrożenia Taela. Spuściła oczy, by skryć najmniejszy odcień swoich emocji przed bystrym wzrokiem władcy.

— Proszę powiedzieć wprost, czy mogłaby mnie pani zabić? — zapytał nagle.

Rodis dawno przestały dziwić niespodziewane przeskoki myślowe Czagasa.

— Po co? — zapytała spokojnie.

— Żeby mnie usunąć i osłabić strukturę władzy.

— Usunąć pana! Na pańskie miejsce zaraz przyjdzie inny, jeszcze gorszy. Pan jest chociaż mądry…

— Chociaż! — powtórzył gniewnie.

— Wasz ustrój społeczny nie pomaga dojść do władzy ludziom uczciwym i mądrym, to jej podstawowy problem. Co więcej, zgodnie z prawem odkrytym w ERŚ przez niejakiego Petera, w tym systemie występuje tendencja do pogłębiania się niekompetencji rządzącej elity.

Czojo Czagas chciał zaprotestować, lecz powstrzymał się i zapytał podstępnie:

— A jak mogłaby mnie pani zgładzić technicznie? Czym?

— W każdej chwili mogę nakazać panu umrzeć.

— Ja także mogę panią zniszczyć w mgnieniu oka!

Rodis wzruszyła ramionami z czysto kobiecym lekceważeniem.

— W takim wypadku komandor naszego gwiazdolotu obiecał zryć powierzchnię Jan-Jah na głębokość kilometra.

— Ale pani nie uznaje zabijania! I na pewno mu tego zabroni!

— Nie będzie mnie wtedy wśród żywych — odparła z uśmiechem. — A on jest komendantem!

Czojo Czagas w zamyśleniu zabębnił palcami po stole i jakby w odpowiedzi na ten gest gdzieś zadźwięczał niewidzialny dzwoneczek.

Po tym, jak zaniepokoił się przewodniczący Rady Czterech, Faj Rodis zorientowała się, że sygnał dotyczy czegoś bardzo ważnego. Wstała, lecz tamten, wpatrzony w aparat ukryty przed oczami kobiety za ścianką z rzeźbionego drewna, władczym gestem nakazał jej zostać.

— Wzywa panią wasz statek. Do Jan-Jah zbliża się jakiś gwiazdolot. Ziemski?

— O nie! — zawołała Faj tak pewnie, że władca zerknął na nią podejrzliwie. — Nie oczekiwałam go tak szybko — dodała, czytając w jego myślach.

— Może się pani połączyć z tym nowym przybyszem?

— Oczywiście, jeśli ich planeta przynależy do Wielkiego Pierścienia.

— Chcę w tym uczestniczyć!

Rodis dostatecznie poznała już tutejsze zwyczaje. Władcy nie można zapraszać do siebie ani nigdzie indziej. Do niego zaś należy się stawiać tylko na wezwanie.

Wir Norin przybiegł natychmiast z dwoma SDG. W zielonym pokoju z niezmiennie porażającą Tormansjan realnością ukazała się kabina „Ciemnego Płomienia” z kosmonautami zwołanymi przez dźwięk alarmu. Olla Dez manipulowała selektorem fal. Sygnały ze zbliżającego się statku nie należały do pasma Wielkiego Pierścienia. Olla pociągnęła ku sobie czarną dźwignię z górnej części pulpitu i jednocześnie nacisnęła stopą czerwony pedał, włączając maszyny cyfrowe i pamięciowe, by odczytały niezwykłe pasmo przekazu.

Kabinę wypełniło przeciągłe, rozedrgane dzwonienie niestrojonej fali. Na dużym ekranie w kabinie gwiazdolotu zamajaczyły, zjawiając się i znikając, fragmenty obrazu. Czojo Czagas zamknął oczy, by uniknąć zawrotu głowy. Migotanie ustabilizowało się, a części rozbitego obrazu zaczęły układać się w całość, jakby uwięzłe w sieci. W końcu ułożyły się w widok niezwykłego statku. Składał się z czterech płaszczyzn utworzonych z kilku warstw ogromnych rur, krzyżujących się na gigantycznym cylindrze, jak cztery organy muzyczne, połączone w ukośny krzyż. W rurach pulsowały blade płomienie, obiegając pierścieniowo całe urządzenie.

Obraz gwiazdolotu rozrósł się, zapełnił cały ekran, wreszcie zbliżył się bardziej. Pozostał tylko sierpowaty wykusz dolnego cylindra na tle bezdennej czerni kosmosu. Z półksiężycowej wypustki wylatywały i unosiły się przed nią świecące znaki, podobne do ósemek. Ustawiały się w pionowych i poziomych rzędach, w oddzielnych grupach lub nieprzerwanym łańcuchem. Wizja trwała około minuty i przeobraziło się w widok wnętrza statku. Trzy płaszczyzny przenikały się pod różnymi kątami. Dziwaczna architektura z trudem dawała się rozpoznać, ukazana z perspektywy nadawcy.

Uwagę przyciągało sześć nieruchomych postaci, tonących w głębokich siedziskach przed pochyłą, trójkątną ścianą, błyszczącą jak czarne zwierciadło. Srebrno-fioletowe mętne światło biegło wijącymi się strugami po krzywiznach sufitu. Pomieszczenie pogrążało się w mroku lub nagle wybuchało oślepiającym światłem, bez przechodnich półcieni. Pulsacja oświetlenia utrudniała dokładny ogląd.

Sześć postaci siedziało na ludzką modłę. Odziane były w coś na kształt ciemnych opończy ze spiczastymi kapturami, zakrywającymi twarze tajemniczych istot.

Ziemianie nie mogli się zorientować w rozmiarach statku. Nie widzieli na ekranie niczego, co choćby w przybliżeniu kojarzyłoby się ze znanymi światami Wielkiego Pierścienia.

Rzadkie rozbłyski światła, zastygłe ciemne figury, dziwnie załamujące się, ukośne umocnienia korpusu robiły przytłaczające wrażenie. Nieznana moc przybyła z głębin wszechświata. Statek wyraźnie zbliżał się coraz bardziej. Natarczywie narastał wibrujący dźwięk, podobny do pisku ciętego metalu. Chwilami cichnący, lecz wybuchający z nową siłą przy każdym rozbłysku światła, działał na człowieka odpychająco.

Cała drżąca i niepotrafiąca określić, co czuje w danej chwili, Olla Dez wyciszyła tło dźwiękowe i włączyła nadajnik „Ciemnego Płomienia”. W parę sekund komputery namierzyły cel, przekazując znane w całej Galaktyce wezwanie Wielkiego Pierścienia.

Nic się nie zmieniło w przekazie z nieznanego gwiazdolotu. Tak samo płynęły srebrzyste błyski, a postacie w nieprzejrzystych kapturach wciąż siedziały ponure i nieruchome.

Olla wzmocniła wezwanie na tej samej fali, jaką posługiwał się obcy gwiazdolot. Słupek niebieskiego ognia, wskaźnik siły nadawania, podniósł się na szczyt skali. Kosmonautka podkręciła na chwilę kanał dźwiękowy i zaraz ściszyła do minimum, nie mogąc znieść tego żałosnego pisku.

„Ciemny Płomień” wzywał drugi statek we wszystkich znanych kodach. Przeciągły dźwięk zaczął stopniowo słabnąć. Po chwili stało się oczywiste, że obcy statek oddala się, nie odpowiadając na ich sygnały. Jakiś czas jeszcze widniał na ekranie czteropiętrowy zarys jednostki, ale i on zniknął wkrótce w czerni kosmosu.

Wesoła melodyjka zapowiedziała rząd cyferek na ekranie wyszukiwarki.

— Kurs 336-11 w północnym limbie Galaktyki, poziom czwarty, szybkość 0,88 — oznajmił Diw Simbel.

— Leci w poprzek Galaktyki, zapewne z Warkocza Bereniki, powyżej poziomu głównych skupisk — ocenił Gryf Rift.

— Dziwne, że porusza się normalnie w próżni z tak niewielką szybkością. Na przemierzenie całej drogi potrzeba mu ponad sto tysięcy ziemskich lat — odezwał się głośno z pałacu władcy Wir Norin.

Czojo Czagas i paru towarzyszących mu dostojników odwróciło się zaskoczonych w jego stronę.

— Czy załoga pozostała przy życiu? — wtrąciła Menta Kor, zadając pytanie dręczące wszystkich kosmonautów.

— I czy gwiazdolot będzie leciał bez końca? — podjął Czagas, zwracając się do Faj Rodis.

— Dopóki nie wyczerpią się zapasy energii automatów wytyczających kurs statku — odpowiedziała za nią Menta — gwiazdolot nie wyhamuje. I nawet wtedy w rozrzedzonej strefie poziomu czwartego szanse na spotkanie większego skupienia materii są tak nieznaczne, że może przelecieć całą Galaktykę i błądzić po niej jeszcze miliony lat.

— Miliony lat — powtórzył powoli Czojo i zreflektowawszy się, zmarszczył brew. — Czy wypada na Ziemi odzywać się niepytanym? — zahuczał groźnie, patrząc tylko na Rodis. — W dodatku w obecności starszych?

— Wypada — odparła. — Jeśli rozmowę prowadzi kilka osób, pierwsza odpowiada ta, w której umyśle najwcześniej sformułowała się odpowiedź. Starszeństwo nie ma znaczenia. Miałam na myśli wiek.

— Stopień także jest bez znaczenia?

— Żadnego w omawianiu danej kwestii.

— Anarchiści! — burknął Czojo, podnosząc się.

Na znak Rodis, Olla Dez przerwała łączność. Umilkło łagodne buczenie projektorów SDG.

Obwieszona jasnymi tkaninami pałacowa sala przybrała zwykły wygląda, jakby nigdy nie było w niej ponurego widma statku, mknącego w pobliżu planety i wysyłającego w próżnię niezrozumiały, piskliwy zew.

Ziemianie byli wstrząśnięci spotkaniem z międzygwiezdnym tułaczem. Przebłyski światła wśród ostro krzyżujących się płaszczyzn jednostki miały w sobie coś beznadziejnie infernalnego.

Przygnębienie wyraźnie zawładnęło nie tylko Ziemianami. Czojo Czagas oddalił się bez słowa do swych apartamentów nietypowym dla niego, niepewnym krokiem. Za nim szli bezszelestnie dwaj „liliowi”, spoglądając z pogardą na grupkę zauszników odprowadzającą ich wzrokiem.

Faj Rodis niepotrzebnie obawiała się, że jej towarzyszy zatrzymają jeszcze na kilka dni. Inżynier Tael wręczył Czedi, Ewizie i Wirowi kawałki giętkiego plastiku upstrzone napisami i pokryte przezroczystą folią. Karty te zapewniały wejście do wszystkich urzędów, galerii i instytutów Ośrodka Mądrości. Ku wielkiemu zdziwieniu Ziemian okazało się, że podobne prawo mieli tylko nieliczni mieszkańcy stolicy. Większość dysponowała kartami innego rodzaju, o ograniczonym zasięgu. Człowiek nieposiadający karty był poza prawem. Jeśli został schwytany, po przesłuchaniu wysyłano go w inny rejon planety, gdzie brakowało rąk do pracy fizycznej albo, skoro nie było takiej potrzeby, skazywany zostawał na „lekką śmierć”.

Tael odprowadził troje Ziemian wraz z ich SDG na granicę zakazanej strefy Ogrodów Coama i przekazawszy ich przewodnikom, zawrócił. Znalazł Faj Rodis w pobliżu przezroczystej ściany holu, w której znajdowały się drzwi do opustoszałych pokojów. Bez skafandra, w szerokiej, krótkiej spódniczce ze stanikiem wydawała się bliższa i bardziej swojska.

Rodis wpatrywała się w park, w rozchwiane konary drzew, wznoszące chciwie ku niebu spiralne gałązki. Tael pomyślał w tym momencie, jak bardzo miła jego sercu roślinność, może wydawać się obca Ziemianom. Osamotniona Rodis w swoim zalotnie dziewczęcym, według kryteriów Jan-Jah, stroju, wydała mu się zasmuconą i bezbronną niewolnicą.

Inżynier zapomniał o wszystkim. Długo skrywane uczucia wyrwały się z serca z siłą nieoczekiwaną dla niego samego. Przyklęknął na kolano, upodabniając się bezwiednie do dawnych ziemskich rycerzy. Uchwyciwszy opuszczoną dłoń Rodis, zaczął gorąco, wyraziście i gorliwie wyznawać swoją miłość.

Rodis słuchała go bez ruchu i bez zdziwienia, jakby wszystko, co mówił Tormansjanin, wiedziała od dawna.

Tael patrzył jej w oczy, starając się z nich wyczytać lub chociaż zgadnąć odpowiedź. Jaśniejące, jak u wszystkich Ziemian, czarowne zielone oczy mieszkanki Ziemi pod warstwą życzliwości taiły nieugiętą odwagę i czujność, stojące na straży jej wewnętrznego świata. Rozbijając się o tę niewidoczną ścianę, gasły marzenia i miłosne wyznania, stawiające inżyniera na równym poziomie z Faj. Tael spuścił głowę i zamilkł, pozostając u jej nóg w pozie, która zaczęła mu się teraz wydawać nieodpowiednia.

Faj uścisnęła jego połączone dłonie i lekko uniosła. Chciała położyć własne na jego ramionach, on jednak, znając ich uspokajającą moc, odskoczył prawie ze złością. Wedle znanego ludzkiego prawa, istniejącego zarówno na Ziemi, jak i na Tormansie, mężczyzna pragnący miłości lżej znosił odmowę, niż gest przyjaźni. Tormansjanin nie użalał się nad sobą i w sumie był za to wdzięczny wybrance, nie odpychającej go, ale zarazem tak nieosiągalnej.

— Proszę wybaczyć — rzekł z godnością — że się zapomniałem i wydawało mi się… Słowem, zapomniałem, że nie może pani żywić uczucia do niższych istot z zapomnianej planety.

— Mogę, Taelu — odpowiedziała cicho.

Inżynier splótł boleśnie palce rąk założonych do tyłu. Znowu, łamiąc wolę i gniotąc pierś, zawładnęła nim niebezpieczna moc ziemskiej kobiety.

— To znaczy… — wymamrotał, znów czując przypływ nadziei.

— Proszę spojrzeć oczami Ziemi, Taelu. Widział pan nasze życie. Niech pan znajdzie dla mnie miejsce w swoim, bo miłość u nas rodzi się tylko na wspólnej drodze. Inaczej będzie to tylko fizyczna namiętność, która ulotni się, gdy zostanie spełniona. Nieczęsto odnosi się pełny sukces, bo prawdziwa miłość wymaga takiego poziomu uczuć i natężenia sił, że bywa niebezpieczna dla nierównego partnera.

Mentorski wywód, jakim stało się jej wyjaśnienie, stał się dla inżyniera nieznośny i obraźliwy, choć dobrze widział, że Faj rozmawia z nim szczerze, bez wykrętów, właśnie jak równy z równym.

Pożegnał się i pobiegł do wyjścia, starając się zachować do końca spokój godny Ziemianina.

Faj Rodis spojrzała za nim z przykrością i szybko zawołała:

— Proszę wrócić, muszę powiedzieć panu coś ważnego.

Zaprowadziła go do swego pokoju i starannie zamknęła drzwi. Zabuczał SDG. Włączywszy pole ochronne, opowiedziała mu o swojej rozmowie z Czojo Czagasem.

Tormansjanin słuchał jej z bladym uśmiechem, który u mieszkańców planety Jan-Jah maskował bezsilną gorycz.

— Powiedziała pani, że mam obowiązek donosić?

Rodis kiwnęła głową.

— To prawda! Donosiłem przez cały czas, nie mogłem inaczej.

— Dlaczego?

— Jeden dzień bez donosu i nie mógłbym już pani nigdy więcej zobaczyć.

— Co pan donosił?

— Och, to niebezpieczna gra. Mówić prawdę, która wam nie zaszkodzi, przemilczać ważne rzeczy, zmyślać półprawdy. Ma się do czynienia ze przemyślnymi wrogami, lecz politycznie spreparowana półprawda godzi przede wszystkim w nich samych.

— Dlaczego prowadzi pan taką grę?

— Jak to, dlaczego? A dziesiątki tysięcy ludzi Jan-Jah widzących komunistyczną Ziemię? A wiedza, jaką nas obdarzyliście? A radość obcowania z wami? Przypadł mi jeszcze szczęśliwszy los! Zobaczyć inne życie, tak bajecznie piękne, stać na granicy dwóch światów! Zrozumieć, uwierzyć i przekonać się o możliwości wyjścia dla ludu Jan-Jah!

— Wybacz mi, Taelu — z szacunkiem, jak do osoby starszej, powiedziała Rodis. — Wiem jeszcze tak mało i popełniam fatalne błędy…

— Co pani mówi, moja gwiazdo! — zawołał wstrząśnięty Tael, cofając się do drzwi.

Rodis chwyciła go mocno za rękę i posadziła na wielkiej kanapie, na której zazwyczaj zasiadali Ziemianie.

Inżyniera ogarnęło dziwne uczucie obcości. Jakby wszystko to działo się z kimś innym, a on sam był tylko postronnym obserwatorem spotkania mieszkańców różnych światów.

Faj wskoczyła na kanapę, podciągając nogi i obejmując odkryte kolana. Spojrzała teraz na inżyniera innym okiem, rozumiejąc, skąd wzięły się te głębokie zmarszczki, co poorały mu czoło; czemu tak boleśnie i ponuro marszczyły się brwi nad jasnymi i bystrymi oczami myśliciela; czemu głębokie bruzdy biegły od koniuszków nosa w dół policzków, mijając kąciki pełnych, zawsze zaciśniętych warg; czemu przedwczesna siwizna przyprószyła wąsy i bródkę.

Swoim zwyczajem położyła palce na dłoni inżyniera, nawiązując kontakt cielesny, pomagający wyczuć emocje człowieka, tak odmiennego w swoich zwyczajach i tak bliskiego w pragnieniach.

Tael patrzył smutnie zadumany. Nie po raz pierwszy pojawiło się odczucie kosmicznej przepaści, rozwierającej się za plecami Rodis i Tormansjanin zadrżał.

Faj silniej przycisnęła jego dłoń i cicho spytała:

— Bądź ze mną szczery, Taelu. Czym grożą ci, co stoją za pańskimi plecami i oczywiście każdego mieszkańca Jan-Jah?

— Zważają na przewinienia. Gdybym naruszył obowiązek donoszenia, czekałoby mnie wygnanie. Musiałbym wyjechać do jakiegoś dalekiego miasta, bo w stolicy nie dostałbym pracy.

— A gdyby się wydało, że wykorzystał pan kontakty z nami, żeby przekazywać swoim kolegom nasze informacje?

— Oskarżą mnie o zdradę stanu. Aresztują i będą torturować, abym wydał wspólników. Ich będą przesłuchiwać swoją drogą, aż wydadzą pozostałych i przy tym parę setek niewinnych, po prostu by uwolnić się od nieznośnych mąk. A potem zgładzą wszystkich.

Rodis zadrżała, choć wszystko to było jej dobrze znane. Teraz jednak nie rozgrywała się przed nią historia i nie były to przeżycia ludzi z zamierzchłych tysiącleci. Samo życie Tormansa w osobie inżyniera Taela spoglądało na nią z łagodnym smutkiem. Ten spokój był bardziej tragiczny, niż rozpaczliwy krzyk. Pokój ekranizowany przez cicho buczącego SDG wydał jej się wątłą tratwą na wrogim oceanie o dalekich, niedostępnych brzegach.

— Nie boję się ich — oświadczył Tael — choć nie dlatego, że wierzę we własną siłę. Nikt się nie może im oprzeć. To, co opowiadają legendy o ludziach niezłomnych jest albo kłamstwem, albo świadectwem niewystarczających umiejętności oprawców. Istnieją ludzie o niezwykłym heroizmie, ale jeśli są odpowiednio długo maltretowani, także się złamią, zamieniając się w obite, półżywe zwierzę, spełniające półprzytomnie rozkazy.

— Więc na co pan liczy?

— Na własną słabość. Oprawcy na początku dręczą człowieka fizycznie. Drugim etapem jest złamanie psychiki. Umrę w pierwszym etapie i nie dowiedzą się ode mnie niczego!

Faj Rodis wyprostowała się z westchnieniem. Tormansjanin nie mógł oderwać oczu od jej wysoko uniesionych piersi. Nieprzyzwoicie i bezwstydnie wedle moralności Jan-Jah, lecz kobieta z Ziemi odebrała spojrzenie inżyniera jako wyraz naturalnego męskiego popędu.

Pomyślała, że natura, bez względu na nieodłączne okrucieństwo procesu ewolucji, zawsze okazuje się bardziej humanitarna od człowieka. Człowiek, wymyślając pociski wbijające się głęboko w drugiego człowieka, strzały, kopie i kule, dziarsko wzbogacał infernalne udręki na Ziemi, odrzucając bojową taktykę drapieżnika, opartą na szoku pierwszego uderzenia, rozerwaniu ważniejszych narządów i bezbolesnej śmierci z wykrwawienia. Ludzkie ofiary zaczęły umierać w strasznych męczarniach spowodowanych wewnętrznym udręczeniem. Kiedy zaś osobnicy o skrzywionej psychice odkryli sadyzm, wynaleźli także piekielną technikę torturowania, wykorzystaną natychmiast w celach wojskowych i politycznych.

A oto dzieci Ziemi powróciły do podobnego świata, dawno startego z powierzchni ich planety!

Faj pogładziła dłonią włosy inżyniera.

— Posłuchaj, Taelu! Niech pan dalej ich informuje, przecież pan wie, że nie mamy sekretów. Zabierzemy pana na „Ciemny Płomień”, wyleczymy, wzmocnimy ciało i wyszkolimy psychikę. Dowie się pan, jak władać swoim ciałem i uczuciami, jak podporządkowywać sobie ludzi, jeśli pomoże to w pańskim dziele. Wróci pan tu jako inny człowiek. Wystarczą dwa, może trzy miesiące!

Tormansjanin wstał z kanapy, potrząsając zdecydowanie głową.

— Nie, Rodis — odparł, wymawiając jej nazwisko nietypowo dla Tormansjan miękko i czule. — Nie mogę stać się idealnie zdrowy wśród chorych ludzi mojej planety. Nie mogę, gdyż dobrze wiem, jak dużo sił i czasu trzeba poświęcać sobie, by się na takim poziomie utrzymać. Nie odziedziczyłem idealnego ciała po przodkach. Jakiekolwiek przybliżenie się do waszej mocy kosztuje tyle czasu i uwagi, że nie starczyłoby mi ich na znacznie ważniejsze rzeczy: dobroć, miłość, współczucie dla innych, co jest mym obowiązkiem. Mało jest dobra i miłości w naszym świecie! Mało ludzi utalentowanych i nie tracących przy tym owych darów na głupstwa w rodzaju kariery, bogactwa czy władzy. Urodziłem się słaby, lecz kochający ludzi i nie powinienem zboczyć z tej drogi. Dziękuję pani, Rodis!

Kobieta spoglądała milcząco na inżyniera, aż w końcu jej „gwiaździste” oczy przygasły, przykryte rzęsami.

— Dobrze, Taelu! Pańskie założenia są bardzo szlachetne. Nauczę pana, jak umrzeć w jednej chwili z własnej woli, nie używając niczego, oprócz wewnętrznych sił organizmu. Na przestrzeni wieków wszyscy tyrani szczególnie nienawidzili ludzi samowolnie uchodzących spod ich władzy nad życiem i śmiercią. Prawo rozporządzania czyjąś śmiercią i życiem było niezbywalnym atrybutem despoty. Ludzie wierzyli w taki fetyszyzm, podtrzymywany przez Kościół chrześcijański. W ciągu tysiącleci ziemskiej cywilizacji tacy ludzie nie osiągnęli niczego, prócz bolesnych sposobów samobójstwa, dostępnych również zwierzętom. Tylko hinduscy mędrcy zrozumieli dość wcześnie, że czyniąc człowieka panem własnej śmierci, wyswobadzają go od strachu przed życiem… — Rodis pomyślała chwilę i spytała: — Ale może przy waszym obowiązku „wczesnej śmierci” nie jest to tak istotne, jak dawniej na Ziemi?

— Bardzo ważne! — zawołał Tael. — „Łagodna śmierć” jest też całkowicie w rękach oligarchów i bez pozwolenia nikt nie może wejść do jej pałacu. A dla długo żyjących ich życie i śmierć całkowicie zależą od woli władców.

— Musi pan znaleźć czas — orzekła zdecydowanie Rodis. — Potrzebne będzie sporo ćwiczeń przy pańskim psychicznym niewyszkoleniu.

— Zbyt wiele!

— Nie da się tego przyswoić bez doświadczonego nauczyciela. Trzeba wiedzieć, jak zatrzymać serce w wybranym przez siebie momencie. Jeśli zwykły człowiek z Jan-Jah spróbuje zahamować działanie serca, nie dostarczając mu dopływu zasilającego je tlenu, natychmiast je rozerwie. Dlatego, aby zatrzymać serce trzeba wpierw uśpić mózg, lecz wówczas straci samokontrolę i „lekcja” zakończy się śmiercią. Moim zadaniem jest nauczyć pana, jak nie stracić samokontroli do ostatniego tchnienia.

— Jestem pani tak wdzięczny! — zawołał radośnie Tael. Śmiało pochwycił obie dłonie Rodis i pokrył je pocałunkami.

Wyswobodziła ręce i podniósłszy głowę Taela, sama go pocałowała.

— Nigdy nie przypuszczałam, że ofiaruję zakochanemu we mnie człowiekowi dar śmierci. Jak nieskończenie dziwne i smutne jest życie we władzy inferna!.. — Zauważywszy, że Tael spogląda na nią ze zdziwieniem, dorzuciła: — W jednej z dawnych ziemskich legend mówi się o bogini smutku, upajającej śmiertelników zatrutym winem.

— Pamiętam tę legendę i wiem teraz, że pozostała po naszych prawdziwych przodkach! Tylko u nas opowiada się, że to wino było z roślin wyrosłych na grobie miłości. U was także?

— Tak.

— I to była bogini smutku! A zatem do jutra! Dobrze?

Inżynier Tael sam wyłączył ekranizowanie i wyszedł, nie oglądając się, ostrożnie zamykając za sobą ciężkie, wysokie drzwi.

Faj Rodis położyła się na kanapie, opierając podbródek na splecionych dłoniach. Rozmyślała o swej podwójnej roli na planecie Jan-Jah. Przebiegły władca, czyniąc z niej tajną więźniarkę swego pałacu, odizolował ją tym samym pod mieszkańców planety. Jednocześnie dał jej niechcący możliwość wniknięcia w samą istotę władzy nad planetą, zanalizować bezpośrednio ustrój oligarchiczny, który trudno było pojąć człowiekowi z wyższego systemu komunistycznego bez osobistego doświadczenia. Osnowa oligarchii wydawała się zasadniczo prosta i praktykowana była dawniej na Ziemi w różnych formach, od despotycznych dyktatur w Asyrii, Rzymie, Mongolii i Azji Środkowej do ostatnich przejawów nacjonalizmu na kapitalistycznym Zachodzie, wiodących nieuchronnie do faszyzmu.

Kiedy jakaś grupa społeczna zaczyna przyznawać sobie wyłączną rację, prowadzi to zawsze do niszczenia jawnych wolnomyślicieli, czyli najinteligentniejszej części narodu. By zdławić wolność, oligarchowie zawsze starali się złamać wolę swoich poddanych, okaleczyć ich psychikę. Do urzeczywistnienia tego zadania próbowali wciągnąć uczonych. Na szczęście upadek nauk biologicznych na Tormansie nie pozwolił tego typu „uczonym” osiągnąć znaczących sukcesów w tych złowieszczych gałęziach biologii, które w niektórych ziemskich państwach przeobraziły w swoim czasie ich narody nieomal w tępe roboty, w ślepych wykonawców cudzej woli. Tutaj, na ubogiej planecie, środki łamania psychiki były równie ubogie: terror i głód plus całkowity rozdział nauki od doświadczenia. Duchowe wartości wiedzy i sztuki, gromadzone przez narody całymi tysiącleciami, zostały zaprzepaszczone. Zamiast nich wprowadzono pogoń za fałszywymi wartościami, za rzeczami, które były coraz gorsze w miarę upadku ekonomii, co konsekwentnie wynikało z psychicznego i moralnego upadku gatunku ludzkiego. Na Ziemi, z powodu różnorodności krajów i narodów, oligarchia nigdzie nie zdobyła tak absolutnej władzy jak na Tormansie. W każdej chwili i w każdym miejscu na planecie władcy mogli zrobić wszystko, co chcieli, wydając polecenie. Wyjaśnienie konieczności lub wytłumaczenie tego, co się stało, pozostawiano uczonym na usługach władzy. Władza absolutna często wpadała w ręce ludzi chorych psychicznie. W dawnych czasach na Ziemi ewidentni paranoicy z ich złowrogą energią i fanatyczną wiarą w swoją prawość zostawali politycznymi lub religijnymi przywódcami. W rezultacie wśród słabszych fizycznie zwiększała się liczba ludzi o psychice maniakalno-depresyjnej, której podstawę stanowił strach przed karą, damoklesowy miecz chronicznego lęku, by przypadkiem nie popełnić pomyłki, popełniając zakazany postępek.

Władcy Tormansa nie musieli się lękać sprzeciwu i dzięki temu byli, na szczęście, pozbawieni kompleksu paranoidalnego i manii prześladowczej, co bez wątpienia uratowało życie milionów ludzi.

„Och, te sny o złocistym niebie, o przystani skrzydlatych okrętów!” — wspomniała Rodis wiersz dawnego rosyjskiego poety. Najbardziej lubiła rosyjską poezję tamtych czasów za jej czystość i wierność człowiekowi. Sny spełniły się całkiem inaczej, niż to się marzyło poecie. Wraz z rozwojem cywilizacji technicznej coraz więcej ludzi było wyłączonych z aktywnego życia albo funkcjonowało w bardzo wąskiej strefie swej specjalizacji, niczego więcej nie wiedząc i nie umiejąc.

Aż do Ery Rozbicia Świata przeciętny człowiek na Ziemi był jednostką wszechstronnie rozwiniętą: mógł zbudować własnoręcznie dom lub statek, widział, jak obchodzić się z koniem i powozić, a jeśli trzeba było, walczyć z mieczem w dłoni w szeregach armii.

Później, gdy było coraz więcej ludzi, stali się nic nieznaczącymi dodatkami do swych wąskich i błahych profesji, biernymi pasażerami różnego rodzaju środków transportu.

Gdyby wyobrazić sobie ludzkość w formie piramidy, to im wyższy, tym bardziej spiczasty i odludny wierzchołek, zatrudniający grupę ludzi aktywnych i szersza podstawa. Jeśli wcześniej poszczególna jednostka była wszechstronna i silna, wraz z wzrostem piramid, tracąc ciekawość życia stawała się coraz słabsza i nieudolna. Wielu myślicieli ERŚ uważało brak życiowych zainteresowań za niebezpieczniejszy od wojny atomowej! Jaka by nie była elita warstw wyższych, coraz mocniej uciskała poddanych, pogłębiając inferno. Wobec takiej tendencji, cywilizacja wyrastająca z kapitalizmu technokratycznego musiała upaść. I upadła! Piramida hierarchiczna władzy na Tormansie objawiała się oczom Rodis jako stopniowo rozszerzająca się pryzma kolejnych warstw. Wspierała się na szerokiej „podstawie”, jakimi były miliardy „kży”, niewykształconych, niezdolnych, obdarzonych „szczęściem” śmierci za młodu.

„Nasi uczeni, zwłaszcza mój Kin Ruh, mieli całkowitą rację — pomyślała — gdy mówili o pomnożeniu inferna, przy braku możliwości wyrwania się z niższych warstw piramidy. Powinna zostać zburzona! Chociaż piramida jest najbardziej stabilną budowlą z wszystkich ludzkich gmachów! Utrącenie samego wierzchołka niczego nie zmienia: na miejsce obalonych zjawiają się nowi, wywodzący się z niższej warstwy. Trzeba zniszczyć samą podstawę piramidy, a do tego konieczne jest oświecenie „kży”.

Rodis wezwała „Ciemny Płomień”. Musiała się naradzić z Gryfem.

Rift pojawił się przed nią w, niestety nieprzekraczalnej, odległości trzech kroków, wyraźnie ucieszony nadprogramowym spotkaniem.

Opowiedziała mu o piramidzie i komandor zamyślił się.

— Tak, to jedyne wyjście. Zresztą, jest to klasyczna metoda wszelkich typowych rewolucji. Piramida rozpadnie się tylko wtedy, gdy w niższych klasach dojrzeją siły gotowe do zbudowania nowego społeczeństwa. Twój inżynier musi zrozumieć, że w tym celu niezbędny jest sojusz „dży” i „kży”. Inaczej Tormans nigdy nie wydobędzie się z inferna. Konflikt pomiędzy nimi jest głównym rdzeniem oligarchii. Nie mogą się obejść bez jednych i drugich, sami jednak egzystują dzięki ich antagonizmowi. Jedni i drudzy tak samo szamoczą się w solidnych klatkach, stworzonych wysiłkami obu klas społecznych. Im bardziej są sobie wrodzy, tym klatka się staje mocniejsza. Trzeba dać im nie tylko wiedzę, ale też broń.

— Nie możemy rozdawać broni na oślep — odparła Rodis — a powszechna oświata rozwija się zbyt wolno! Obecnie najważniejsze są dla nich środki obrony, nie ataku, dokładnie środki obrony przed despotyzmem. Dwa silne urządzenia: DPA, wskaźnik psychologii i IKP, indykator krótkiej pamięci, uchronią powstające grupy przed szpiegami, pozwolą im się rozwinąć i umocnić.

— Zgadzam się, lecz informacje trzeba inaczej rozpowszechniać — stwierdził Gryf. — Na początku zadziałaliśmy naiwnie, tworząc niebezpieczną sytuację. Proponuję zawiadomić władców o zakończeniu pokazów filmowych. Powiesz im prawdę, my zaś tymczasem przygotujemy milion nagrań, których setka bez trudu pomieści się w kieszeni każdego. Zamiast kontynuować seanse, zaczniemy rozdawać nagrania z informacjami wideo na każdy ważny dla nich temat. Ci, którzy oglądali filmy, potwierdzą, że te informacje są realnie prawdziwe, zebrane dla błądzących w ciemnościach.

— Zrozumiałam dzisiaj, że oprócz DPA konieczny jest trening psychologiczny, który uwolni ich od strachu przed prześladowaniami i od fetyszyzacji władzy. Zbyt szeroko rozeszły się tutaj związki ludzi z państwem. Wisi ono nad nimi jak złowieszcza, wszechmocna siła. Najwyższy czas, aby zrozumieli, że w normalnym społeczeństwie jednostka i naród stanowią jedność, nie antagonizm. Przejście od jedności do wielości i odwrotnie jest właśnie tym, czego nie rozumieją, myląc cele i środki, wiedzę z techniką, ilość z jakością.

Gryf Rift uśmiechnął się niewesoło.

— Nie pojmuję, jakim cudem ta cywilizacja wciąż funkcjonuje, skoro narusza prawo Sined Roba. Skoro osiągnęli wysoki poziom techniczny prawie umożliwiający zawładnięcie kosmosem i nie zatroszczyli się równowagę moralną, znacznie ważniejszą od materialnej, nie mogli przejść progu Roba! Żadne społeczeństwo na niskim poziomie etycznym nie mogło go przejść bez samozniszczenia, a im się jednak udało!

— Jak mogłeś na to nie wpaść, Gryfie! Ich cywilizacja była od początku monolitem, podobnie jak narodowość, bez względu na to, jakie stworzyli państwo. Żelazny kołpak oligarchii przytłoczył całą planetę, omijając zagrożenie progu Roba, a zarazem blokując możliwość wyjścia z inferna…

— Zgadza się! A co ze Strzałą Arymana?

— Zobaczymy… — Rodis nasrożyła się i dodała pospiesznie: — Idą tu. Do zobaczenia, Gryfie! Przygotuj nagrania z informacjami, a o tematach porozmawiamy na radzie ogólnej. Zróbcie jak najwięcej DPA i IKP! Wszystkie ręce na pokład!

Rodis wyłączyła SDG i usiadła na kanapie, wyczuwając zbliżanie się obcego człowieka.

Rozległo się pukanie do drzwi. Pojawił się w nich chudy i wysoki, stary „żmijowaty”.

— Wielki przewodniczący zaprasza władczynię Ziemian, by spędziła wieczór w jego apartamentach. Oczekuje panią za… — Urzędnik podniósł oczy na ścianę, gdzie na dużych zegarach oscylowały półokrągłe świetliste promienie i zobaczył fresk Faj Rodis. Zbity z tropu dokończył pospiesznie: — Za dwa pierścienie czasu.

Faj podziękowała i odesłała posłańca. „Znów coś nowego” — pomyślała, podchodząc do lustra i krytycznie oceniając swą skromną odzież.

Kobiety Ziemi, urodzone artystki, lubiły bawić się w przebieranki. Zmieniając wygląd, przeobrażały się w wybraną przez siebie postać. Podczas podróży gwiazdolotem Olla Dez wcieliła się w markizę z końca ery feudalnej, Nea Holli stała się szaloną dziewczyną ERŚ, a Tiwisa Henako japońską gejszą. Mężczyzn mniej to bawiło z powodu uboższej wyobraźni i czysto męskiej niechęci do wdawania się w szczegóły.

Rodis, obracając się przed lustrem i przybierając różne oblicza, poprzestała na wizerunku kobiety starożytnych Indii, magarani. Hinduski strój, sari, pasował do sytuacji dzięki swej prostocie i dlatego, że żadna inna suknia nie dostosowywała się lepiej do właścicielki. Sari doskonale oddaje nastrój i emocje kobiety. Może stać się nieprzenikalną zbroją lub odkrywać ciało, ujawniając jego linie.

Faj posłużyła się umiejętnie niewielkimi środkami, jakimi dysponowała.

Nastawiwszy SDG, wzięła jonowy prysznic i masaż elektroniczny, potem zmieniła pigmentację swojej skóry na złotobrązowy odcień dziecka Tingi. Krótkie włosy, rozczesane nad czołem, zebrała z tyłu głowy w kunsztowny koczek. Kawałek błyszczącego drutu tytanowego podzieliła na części i zamieniła w obrączki, dzwoniące jak bransoletki na kostkach i przegubach. Płat śnieżnobiałej tkaniny, usianej srebrnymi gwiazdami, zamienił się w sari, nieco krótsze, niż bywało w dawnych czasach. Namalowała ciemną kropkę między brwiami i przeszła się po pokoju, by dostosować krok do nowego kostiumu. Pożałowała, że nie wzięła ze sobą kolczyków.

Zostało jeszcze pół godziny, skupiła się więc, przywołując w wyobraźni leniwie przepływające obrazy pradawnych Indii…

Rozbawiona i lekko podniecona dzwonieniem swych bransoletek, weszła do zielonego gabinetu rozsiewając wokół ledwie uchwytny zapach zdrowego ciała, odświeżonego tonizującym podmuchem.

Czojo Czagas wstał na jej widok trochę szybciej niż zwykle. Przywitał kobietę jak zawsze trochę drwiąco, lecz wyraźnie mu się spodobała. Tylko w głębi wąskich oczu czaiła się czujna nieufność.

Zet Ug i Gen Szi siedzieli przy stole w czarnych fotelach, a pod kotarą stał chudy i wysoki „żmijowaty”, który przyszedł wezwać Faj Rodis. Na jej widok odetchnął z ulgą i przysiadł na taborecie z dziwacznymi nóżkami. Zza portiery, zakrywającej następne drzwi, wyszła pewnym krokiem na środek wysoka, kształtna kobieta. Faj oceniła po sposobie, w jaki przywitali ją członkowie Rady, pozycję nieznajomej w skomplikowanej tormansjańskiej hierarchii. Była znacznie wyższa od Rodis, z długimi, może trochę zbyt cienkimi nogami, muskularnymi ramionami i władczą postawą. Subtelna i okrutna zarazem twarz, mocno skośne oczy pod prostymi brwiami i burza czarnych włosów. Jedyną ozdobą nieznajomej były kolczyki, składające się z dziesiątków kulek błyskających czerwonymi ognikami, rzucających dzikie błyski na trochę zapadłe policzki i wydatne skuły. Ramiona i pierś były silnie wydekoltowane. Dwie wąskie wstążki wpijały się w gładką skórę, podtrzymując suknię. W codziennym życiu Tormansa w żadnym wypadku nie wypadało całkowicie odsłaniać biustu. Kobieta, która uczyniłaby to nawet niechcący, uważana była za zhańbioną. Wieczorem jednak kobietom lubiły się pojawiać niemal całkiem obnażone. Rodis nie zdołała jeszcze rozgryźć tej podwójnej moralności.

Faj spodobała się surowa uroda nieznajomej i jej zdolność autokreacji. Każdy pukiel jej na pozór niedbale uczesanych włosów obliczony był na świadomy efekt.

Kobieta spokojnie przyjrzała się ziemskiej przybyszce, nieco przymrużając chłodne oczy i pół otwierając pięknie zarysowane wargi, wykrzywione złym grymasem.

Zojo Czagas odczekał chwilę, jakby dając kobietom czas na przyjrzenie się sobie nawzajem, równocześnie samemu bezceremonialnie je porównując.

— Er Wo-Bia, moja przyjaciółka i doradczyni w sprawach państwowych — oświadczył w końcu. — Władczyni Ziemian, znana na całej planecie.

Przyjaciółka Czagasa zadarła dumnie głowę, jakby chcąc powiedzieć: „Ja też jestem znana na całej planecie!”

Wyciągnęła dłoń do Faj Rodis, ta zaś, zgodnie ze zwyczajem Jan-Jah, podała swoją. Silnie ogorzała dłoń mocno uścisnęła jej palce.

— Myślałam, że kosmiczni podróżnicy ubierają się inaczej — oznajmiła, nie kryjąc zdziwienia strojem Rodis.

— Naturalnie, w trakcie podróży. Na co dzień, jak komu przyjdzie do głowy.

— I przyszedł pani dzisiaj do głowy właśnie taki strój? — spytała tamta.

— Dzisiaj postanowiłam stać się kobietą jednego z dawnych narodów Ziemi — odparła Rodis.

Er Wo-Bia wzruszyła ramionami, jak gdyby mówiąc: „Widzę na wskroś wszystkie pani sztuczki”.

Czojo Czagas posadził kobiety za stołem, na którym stały kolorowe filiżanki z gęstym napojem energetycznym.

Przewodniczący Rady Czterech był w dobrym nastroju. Nawet osobiście podał Faj jej filiżankę.

Rodis postanowiła wykorzystać okazję. Po rozmowach z Taelem i Riftem wciąż prześladowała ją myśl, jak wielką lekkomyślnością była prezentacja filmów wbrew zakazowi oligarchy. Oczywiście potężni ziemscy przybysze nie bali się władców Tormansa, skoro o ich moce rozbiły się próby przeszkodzenia, by naród dowiedział się o swej wspaniałej praojczyźnie. Jednocześnie przemądrzy ziemscy dialektycy zapomnieli jednak o drugiej stronie: o tych, którym przekazywali zabronione wiadomości, przymuszając ich tym samym do przestępstwa. Jak bardzo nie byłoby to absurdalne w oczach przedstawicieli ziemskiego komunizmu, łaknący wiedzy podlegali surowej karze. I to właśnie oni, astronauci, sprowokowali to niebezpieczeństwo! Pozostając nietykalni, skazywali bezbronnych mieszkańców planety na okrutne represje straszliwego aparatu władzy, ucisku, szpiegostwa i zdrady.

— Po mej rozmowie z panem, ja i moi przyjaciele przemyśleliśmy nasze postępowanie — zaczęła z cicha.

— I co? — niecierpliwie rzucił Czojo, wyraźnie nie mając ochoty poruszać teraz tej sprawy.

— I doszliśmy do wniosku, że postąpiliśmy niesłusznie. Zakończyliśmy swoje pokazy i prosimy o wybaczenie.

— Ach tak? — zdziwił się władca, nieco łagodniejąc. — To dobra wiadomość. Widzę, że nasze rozmowy nie poszły na marne.

— O nie! — zawołała Rodis z niekłamanym entuzjazmem, który wywołał jeszcze większe zadowolenie na obliczu władcy.

Czojo zapytał teraz, jak postępują jej prace nad malowidłem. Zdziwiła się tylko na jedno mgnienie. O tym, co robiła, z pewnością donoszono niejeden raz.

— Myślałam, że jest ukończone, ale będę je musiała przerobić. Miałam błędną koncepcję! Żeby znaleźć drogę wyjścia z inferna potrzebna jest przede wszystkim Miara, nie Wiara.

— Szkoda — stwierdził obojętnie. — Spodziewałem się zobaczyć je… w najbliższych dniach.

Er Wo-Bia gwałtownie poczerwieniała na twarzy, błyskając oczami.

W tej chwili wszedł bez ceregieli Jangar, dowódca „liliowych”. Zbliżywszy się do władcy, zaczął mu coś mówić półgłosem. Faj Rodis wstała i podeszła do komody, podziwiając misterne zdobienia. Czagas niechętnie odsunął Jangara i zapytał ją, czemu odeszła od stołu. Władca planety nie lubił, gdy ludzie wstawali przy nim bez pozwolenia.

— Nie chciałam wam przeszkadzać. Na planecie Jan-Jah wszystko dzieje się w pośpiechu i w sekrecie.

— Niepotrzebnie. To nic ważnego — oznajmił z niezadowoleniem, podczas gdy Jangar zmierzył Ziemiankę zimnym spojrzeniem sędziego i kata.

Czagas odesłał Jangara wymownym gestem, sam zaś pochylił się w stronę Rodis, wspierając na podłokietnikach.

Er Wo-Bia wciąż spoglądała z ukosa na Rodis, aż w końcu nie wytrzymała i wprost zapytała ją, gdzie i jak uczą na Ziemi sztuki uwodzenia.

— Jeśli ma pani na myśli umiejętność postępowania i podobania się mężczyznom w zachwycającej grze wzajemnego pociągu, to w dzieciństwie. Każda Ziemianka potrafi uwydatnić to, co w niej oryginalne, ciekawe i piękne. Myślę, że „uwodzenie”, o którym pani myśli, jest trochę czymś innym.

— To umiejętność wzbudzenia miłości mężczyzny — odparła Tormansjanka.

— Nie widzę zatem różnicy. Być może to nie tylko umiejętność, ale także wrodzona zdolność. Wydało mi się, że wypowiedziała pani to słowo z nutą potępienia, jakby było czymś złym.

— Uwodzenie zawsze w jakimś stopniu okazuje się fałszem i oszustwem. Widzę panią pierwszy raz, ale mówiono mi, że pani nie jest taka.

— Wszyscy tu obecni, prócz pani, znają różne moje oblicza.

— A które jest prawdziwe?

— To, które jest najczęstsze. Tu, na planecie Jan-Jah mam oblicze szefowej ziemskiej wyprawy i historyczki, ale i ten obraz nie jest stały, zmienia się z czasem. Na Ziemi będę zupełnie inna! — dodała marzycielsko.

Er Wo-Bia uniosła filiżankę do ust, upiła łyk i powiedziała coś cicho do Zeta Uga. Przyjaciółka Czagasa wyglądała zewnętrznie bardziej efektownie od Rodis. Nadworni pisarze i poeci Jan-Jah opisywali, że jej powab działa jak prąd elektryczny. Jej kobieca istota objawiała się wielce krzykliwie. Literaci Jan-Jah zauważali, że jej uroda wyzwala tak silne pragnienie, iż nawet spętane zwierzęta chcą zerwać się z uwięzi. Er Wo-Bia emanowała tajemnicą, jakby stała na granicy, za którą rozpościerał się zakazany obszar. Wielowiekowa kobieca tajemnica obiecywała więcej, niż dawała, a mimo tego wciąż była pociągająca nawet dla ludzi doświadczonych.

Er Wo-Bia uśmiechnęła się i nagle na gładkiej skórze pojawiły się drobne zmarszczki, świadczące, że ta niepospolita kobieta sporo już w życiu przeszła.

Faj Rodis, niezależnie od przebrania magarani, pozostała wciąż tą samą prostą, otwartą i odważną kobietą, która poraziła władcę od pierwszego wejrzenia. W jej wewnętrznym świecie panowała oczywiście równowaga i umiejętność zachowania spokoju, dzięki sporym pokładom silnej woli. Właśnie dlatego, w kontraście ze skrzywioną psychiką mieszkańców Jan-Jah, jej jaśniejące ludzkie cechy, zupełny brak wrogości, podejrzliwości czy egoizmu, tak bardzo przyciągały do niej Tormansjan. Wciąż jednak istniała nieprzebyta przepaść między nią a miejscowymi z Czagasem na czele. „Nawet ze mną, wielkim i wszechwładnym!” — przyznawał niechętnie władca. Przypomniał sobie fragment rozmowy między inżynierem Taelem i Faj Rodis, o którym mu doniesiono w swoim czasie. Rodis wyjaśniła mu, że na planecie Jan-Jah brakuje całkowicie jednej z najważniejszych podstaw twórczego życia, jaką jest wiedza o nieskończonej przestrzeni z niezliczonymi, nieodkrytymi jeszcze przez człowieka światami. Bezdenne głębiny kosmosu istnieją też poza zasięgiem Wielkiego Pierścienia, w najbardziej nieoczekiwanych kombinacjach świata materialnego. Inżynier odpowiedział, że ona sama jest dla niego dowodem tych bezgranicznych możliwości, bo jej dusza jest tak odmienna od psychiki Tormansjan, jak nieskończoność różni się od zamkniętego i ponurego świata Jan-Jah, którego rdzeniem jest bezwzględna hierarchia.

„Zgrabny komplement inżyniera — pomyślał władca. — Jest jednak jeszcze coś, o czym, biedaczek, nie śmie nawet pomyśleć. Jest taką samą kobietą, jak wszystkie i dlatego powinna podporządkować się sile i woli mężczyzny. Nie sądzę zresztą, by ta zimna, radosna i zarozumiała córa Ziemi byłaby równie dobrą kochanką, jak moja Er Wo-Bia. Ale zawsze warto spróbować!”

I tak jak wszyscy władcy wszech czasów i światów, przewodniczący Rady Czterech postanowił niezwłocznie spełnić swoją zachciankę.

Wstał, a wraz z nim wstali Zet Ug i Gen Szi. Er Wo-Bia pozostała na miejscu, założywszy nogę na nogę i kręcąc pantofelkiem z wszytą weń gwiezdną latarenką. Ustawione pionowo promyki światła podświetlały zgrabne nogi Tormansjanki, zarysowując je na całej długości, również pod suknią.

Faj Rodis także wstała, uznając spotkanie za zakończone i myśląc o fresku w swoim pokoju. Po dzisiejszej rozmowie z Taelem miała wielką ochotę sięgnąć znów po paletę i pędzel. Czojo Czagas osadził ją z powrotem, mówiąc, że muszą jeszcze omówić niezmiernie ważną kwestię. Dwaj pozostali członkowie Rady odeszli, z zadowoleniem opuszczając swego szefa, jak uznała Faj. Er Wo-Bia podniosła się, spoglądając pytająco na Czagasa. Oddychała nerwowo, obnażając w sztucznym uśmiechu mocne, sinawe ząbki. Ten jednak jakby nie zauważył jej wyzwania. Er Wo-Bia ruszyła zatem ku wyjściu bez pożegnania, nie oglądając się, obrażona, przepiękna i zła.

Czojo Czagas pierwszy raz w obecności Faj zachichotał, ona zaś zdziwiła się, jak ten śmiech zabrzmiał prostacko. Władca odsunął środkową kotarę i wprowadził ją do zalanego oślepiającym światłem korytarza, gdzie siedzieli na ławeczkach naprzeciw siebie strażnicy w zielonych mundurach. Nie zwracając na nich uwagi, Czojo podszedł do drzwi na końcu korytarza i przez chwilę manipulował przy zamku. Ciężkie drzwi otwarły się i Faj Rodis weszła do niedostępnej dla innych długiej sali, ukrytej w grubych murach pałacu.

Okno zastępowała gigantyczna kryształowa tafla, ukazująca płonący zachodni horyzont. Czagas nacisnął dźwignię i tafla odwróciła się, pokazując mroczne niebo Tormansa, a w pokoju zapaliły się automatycznie pomarańczowe lampy. Wielkie pięciokątne lustro odbiło lśniącą bielem i srebrem magarani u boku władcy odzianego w czerń wyszywaną srebrnymi żmijami.

Czagas zrobił krok w stronę szerokiej otomany, okrytej wzorzystym kobiercem z motywem splecionych pierścieni, zaraz jednak zatrzymał się i stanąwszy za kobietą, zerknął ponad jej ramieniem na ich lustrzane odbicie. Zrozumiała, że powinna zareagować. Rozpoczętą grę należało doprowadzić do końca, nie pozostawiając żadnych wątpliwości. Odpowiedziała zatem władcy obojętnym i lekceważącym spojrzeniem. Wielkie dłonie Czojo obłapiły jej smukłą talię. Jeszcze chwila, a przytulona doń Faj położy mu głowę na ramieniu… Nie stało się jednak nic podobnego. Niepojęta moc strąciła jego dłonie. Jego pewność siebie w mig gdzieś przepadła, podobnie jak pożądanie. Było to tak porażające, że wręcz od niej odskoczył.

— Wróćmy lepiej do poprzedniego stanu — rzekła cicho Rodis.

Czagas opadł na kanapę, sięgając nerwowo po przybory do palenia na pobliskim stoliku.

Faj Rodis spokojnie, bez słowa, przysiadła bokiem na brzeżku kanapy. Oszołomiony mężczyzna zapalił fajkę. Po raz pierwszy od wielu lat nie wiedział, co robić. Udawać, że nic nie zaszło, czy się rozgniewać?

Rodis przyszła mu z pomocą. Gra była skończona, a z magarani pozostało tylko białe sari.

— Czyżby władca planety tak samo podlegał instynktom jak najciemniejszy „kży”? — spytała, posługując się terminologią Jan-Jah.

Czagas odrzucił z oburzeniem taką sugestię.

— Dając się pani oczarować, nie okazałem tego należycie, lecz sama pani jest temu winna!

Faj całą swą postawą wyraziła zdziwienie.

— Naprawdę wystarczy panu spotkać się kilka razy z kobietą niepodobną do innych, by zapałać do niej nieokiełznanym pragnieniem? — spytała tonem namysłu, silnie działającym na władcę. — Mogę zrozumieć ludzi mało inteligentnych, nisko postawionych w waszej hierarchii, ciężko uciśnionych. To dla nich konieczność, ale dla pana!

Oblicze władcy na moment posiniało, lecz zaraz zapanował nad sobą.

— Mówi tak pani, bo nie rozumie moich prawdziwych motywów. Chciałem się upewnić w swoim pociągu do pani i prosić przy tym o jedyną ważną rzecz!

— I co, przekonał się pan?

— Przekonałem. — Znany już uśmieszek skaził na chwilę oblicze władcy, lecz poskromił grymas wyćwiczonym odruchem. — Widzi pani, po raz pierwszy muszę prosić, zamiast rozkazywać…

— To przykre. Władza absolutna niszczy nieuchronnie ludzi. W dzieciństwie i młodości też zawsze pan rozkazywał? Przecież władza nie jest u was dziedziczna?

— Niestety, nie. Wspomnienia doznanych za młodu poniżeń, chociaż znikają z czasem, wracają niekiedy i palą żywym ogniem!

— W istocie! Kompleks urazy i niższości jest nieunikniony u każdego, kto zdobędzie władzę. Czy jednak każda prośba poniża? Nie musiał pan o nic prosić matki, ojca, mentorów i nauczycieli? Pierwszą ukochaną?

— Odbiegamy od tematu. Wróćmy do mojej prośby — rzekł oschle władca. — Pani, ze swą głęboką intuicją i czułą empatią, wydaje mi się najgenialniejsza ze znanych mi kobiet. Nie mówiąc już o wiedzy, sile psychicznej, czy o urodzie, która w końcu także jest ważna.

— Przypominam sobie rozmowę o uwodzeniu — odparła Rodis ze śmiechem. — Czym ma mnie pan zamiar poniżyć?

— Poniżyć? Na Wielką Żmiję! Chcę panią wywyższyć nad całą planetą Jan-Jah i chcę, by się mi pani oddała!

Faj Rodis wyprostowała się czujnie.

Czojo Czagas spokojnie kontynuował:

— Żeby urodziła mi pani syna. Mam nadzieję, że na Ziemi nauczyli się sterować genetyką i może pani urodzić dziecko wybranej płci?

— Dlaczego chce go pan począć ze mną? Ma pan na swoje usługi pół miliarda Tormansjanek!

— Pozostają daleko w tyle za panią, jeśli chodzi o zdrowie, doskonałość ciała i duszy. Nasz syn będzie pierwszym dziedzicem planety Jan-Jah, czy jak tam zechce ją nazwać. Być może nazwie ją pani imieniem!

Na smagłej skórze Rodis rumieniec oburzenia nie był zbytnio widoczny.

— Marzy się więc panu następca? Dlaczego?

— Cel jest oczywisty: ulepszyć życie na planecie. Osiągnięcie go możliwe jest wyłącznie dzięki wzmocnieniu władzy absolutnej. Władca powinien wznieść się wyżej od innych, być bogiem planety i całego ludu!

— Zdaje się, że to się wam udało — odparła Rodis, hamując wzburzenie. — Pan i jego zausznicy stoicie tak wysoko nad masami Jan-Jah, jak to było możliwe na Ziemi tylko w starożytnych imperiach.

Czojo Czagas skrzywił się, ale zaraz pochylił się ufnie ku niej i zaszeptał:

— Proszę zrozumieć, że mój umysł nie jest aż tak wszechwładny, by zmusić do szczerego posłuszeństwa wszystkich moich poddanych!..

— Ale jest pan wystarczająco mądry, by to zrozumieć. Zrozumieć niemożność ogarnięcia przez jednego człowieka kolosalnej sumy wiedzy, jaka jest potrzebna, by naukowo władać planetą. Ma pan jednak uczonych, którzy pomogą. Szkoda, że im pan nie ufa, jak zresztą nikomu.

— Tak, tak! Nie mogę się bez nich obejść, bez tych „dży”, ale im nie dowierzam. Uczeni to kłamcy, tchórze i nikczemne sługusy. Całe pokolenia okłamywali władców i lud Jan-Jah, a o ile wiem, podobnie było w przeszłości na Ziemi. Obiecywali, że planeta może wykarmić nieograniczoną ilość ludzi i nie sprawdzili dokładnie, jaka liczba przekroczy ten próg. Nie uwzględnili szkodliwości nawozów sztucznych, zatruwających gleby i roślinność, lekceważyli konieczność odpowiedniej przestrzeni życiowej dla każdego człowieka. Ignorując te fakty, mieli czelność wygłaszać twierdzenia kategoryczne. W rezultacie sprowadzili na nas straszną katastrofę. Osiemdziesiąt lat Głodu i Mordu! Co prawda, zapłacili za pomyłki i zbytnią pochopność sądów. Tysiące uczonych powieszono głowami w dół na bramach miejskich lub przed ich instytutami. Zawsze okłamywali władców, szczególnie matematycy i fizycy, w kwestii realnych postępów, których nie znał nikt oprócz nich. Podobnie postępowali niegdyś na Ziemi magowie i kapłani. Dlatego nie lubię uczonych. Miałcy i próżni ludzie, zepsuci wygodnym życiem, którzy myślą, że pozjadali wszystkie rozumy!

Faj Rodis, zaciekawiona jego szczerością, uśmiechnęła się w zamyśleniu.

— Cała ich wina polegała na braku dwustronnego myślenia, prawdziwej dialektyki. Nie rozumieli, że wobec nieogarnionej różnorodności świata, metody matematyczne przypominają ludzką mowę. Mowa jest także jednym z najbardziej logicznych tworów ludzkiego myślenia. Można igrać słowami, dowodząc wszystkiego, czego się tylko zapragnie, a dowody matematyczne można dopasować do każdej tezy. Takimi sztuczkami nieraz zabawiali się ziemscy uczeni.

— Bezkarnie?

— Jak można karać za umysłowe igraszki? Proszę nie odbierać wszystkiego na serio, nie traktować jako powodu do obrazy. Sam pan przypomina matematyka, wydając dekrety i nakazy, wierząc w to, że zmieni słowami rozwój społeczeństwa i bieg historii.

— Kto więc może to zrobić?

— Tylko sami ludzie!

— Przecież wpływamy na ludzi!

— Nie tak! Każda przemoc nieuchronnie rodzi opór, który będzie rozlewał się niepowstrzymanie, a objawi się nie od razu, lecz z czasem, w zupełnie niespodziewanym momencie.

— Może pani dać przykład?

— Jest ich wiele. Weźmy awans społeczny w systemie opartym na rangach i stopniach. Taki ustrój rodzi automatycznie niekompetencję na wszystkich szczeblach hierarchii.

— Właśnie chciałbym ulepszyć system, zaczynając od samej góry. Mówiłem o uczonych, by pani zrozumiała, że chcę dać Jan-Jah władcę przewyższającego siłą umysłu naszych uczonych chłystków. Wyłudzają ode mnie wielkie środki, obiecując wysokie osiągnięcia techniczne. W praktyce okazuje się, że każdy krok na drodze nowych odkryć jest potwornie kosztowny i okazuje się bezużyteczny dla planety. Nie bez powodu zakazano u nas lotów kosmicznych. Nauka wiedzie nas w ślepą uliczkę, ja zaś nie jestem w stanie przewidzieć wszystkich pomyłek i kantów. Mogę jedynie utrzymywać swoje uczone sługi w ciągłym strachu, że w dowolnym momencie pchnę na nich masy „kży”, które rozprawią się z nimi tak bezlitośnie, że pamięć o tym pozostanie na wieki.

— Taka pamięć już pozostała na Jan-Jah i na Ziemi po upadku chińskiego pseudo-socjalizmu — wtrąciła Faj.

— Historia się powtarza.

— Pan ją powtarza, ale zdaje pan sobie sprawę, że to wielki błąd ludzkości. Po co go znowu powtarzać?

— Żeby osiągnąć to, co nie udało się przodkom!

— I marzy pan o genialnym potomku, któremu powierzy planetę? — spytała cicho.

— Dokładnie tak! Szczytny cel! Wierzycie, że przybyliście tutaj dla dobra moich ludzi. Oto prawdziwa możliwość dobrego uczynku! — Czojo Czagas oblizał wargi w szczerym uniesieniu.

— Strasznie jest pan naiwny, władco planety! — zagrzmiała w odpowiedzi Faj.

— Co?!

Rodis wyciągnęła ku niemu dłoń uspokajającym gestem.

— Przepraszam za krzywdzącą ostrość stwierdzenia. Nie może pan wydobyć się z noosfery Jan-Jah. Wszelkie uprzedzenia, stereotypy i wrodzony człowiekowi konserwatyzm myślowy władają także najwyżej postawionym człowiekiem w państwie. Myśli, refleksje, marzenia, idee, obrazy nawarstwiają się w ludzkości i towarzyszą nam niewidzialne, całymi tysiącleciami wpływając na kolejne pokolenia. Wraz z jasnymi wizerunkami nauczycieli, twórców piękna, rycerzy króla Artura czy ruskich bohaterów mroczna fantazja kreowała także krwiożercze demony, sataniczne kobiety i okrutników. Byty w rodzaju zastygłych kadrów, form myślowych w noosferze, mogły funkcjonować nie tylko na zasadzie halucynacji, ale też wywoływać konkretne rezultaty, wpływając poprzez psychikę na ludzkie zachowania. Oczyszczenie noosfery z kłamstwa, sadyzmu i maniakalnie złowieszczych idei wymagało wielu trudów ze strony ludzkości. Tu, u was, niemal fizycznie odczuwam kolczastą noosferę agresji i zawziętości. Zapewne i w tym zawinili uczeni, których tak pan nie lubi. Próbując zmienić człowieka w maszynę, popełnili niebezpieczny błąd, rozprzestrzeniając w noosferze jednostronny, linearnie logiczny ciąg myślenia, uznany za istotę rzeczy.

— Niech i tak będzie! Tym bardziej potrzebny nadczłowiek!

— Nie! Ludzki mózg zmienia się bardzo wolno pod względem fizycznym. Długotrwałość nawet naszej ziemskiej cywilizacji jest znikoma i dlatego nie wniosła do niego istotnych zmian. Wszelki postęp zależy od okoliczności.

— Od warunków otoczenia?

— Nie tylko. Zginęły miliony zdolnych ludzi, nie dając światu tego, co mogli, tylko dlatego, że zabrakło harmonii między ich zdolnościami, potrzebami społeczeństwa i poziomem ogólnej świadomości. To dlatego nie mogę sobie wyobrazić swojego syna w roli władcy na tak niskim poziomie wiedzy.

— Jak to niskim?!

— Tak, panie przewodniczący, żądza władzy, wywyższania się nad innymi, pomiatania ludźmi to jeden z najbardziej prymitywnych instynktów, najbardziej jaskrawo ujawniających się u samców pawianów. Emocjonalnie to najniższy i najbardziej mroczny poziom uczuć!

— Chce pani powiedzieć…

— Dodam jeszcze, że gdyby rzeczywiście miał pan syna, przyszłego dziedzicznego władcę o wyróżniającym się intelekcie, z pewnością przyniosłoby to nieszczęście. Zgodnie z prawem Strzały Arymana…

— Co znowu za Strzała?

— Nazywamy tak umownie tendencję źle zorganizowanego społeczeństwa z moralnie obciążoną noosferą pomnażania bólu i zła. Każde działanie, choć pozornie humanitarne, owocuje w nim cierpieniem dla poszczególnych jednostek, większych grup i całej ludzkości. Idea głosząca dobro, w trakcie urzeczywistniania ma tendencję nieść ze sobą coraz więcej zła, stając się złowrogą. Społeczeństwo niższe typu kapitalistycznego nie może się obejść bez kłamstwa. Zbawienne kłamstwo tworzy też własne demony, zatruwające wszystko: przeszłość, a właściwie jej wyobrażenia, teraźniejsze działania i przyszłe rezultaty tych przedsięwzięć. Kłamstwo jest największym nieszczęściem degradującym ludzkość, jej szczytne zamierzenia i światłe marzenia.

— Widzę, że niczego u was nie zrobiono, by stworzyć system chroniący przed kłamstwem i oszczerstwem, bez tego zaś społeczeństwo czeka nieuchronnie upadek moralny, tworzący podglebie dla uzurpacji władzy, tyranii lub fanatycznego i maniakalnego „przewodnictwa”. Już nasi dawni przodkowie odkryli prawo niekorzystnych zbieżności lub prawo Finnegana, jak nazwali pół żartem poważną tendencję wszelkich procesów społecznych okazujących się porażką, pomyłką i ruiną z punktu widzenia człowieka. Oczywiście to tylko częściowe odzwierciedlenie wielkiego procesu wypośrodkowania, zgodnie z którym niższe lub wyższe struktury odrzucają owe zjawiska. Człowiek całe wieki próbował dokonać postępu, nie tworząc dlań odpowiedniej bazy, pragnąc budować na piasku. Rozwój w przyrodzie opiera się na ślepej walce o byt. Natura w rozwoju swoich struktur rzucała już tryliony razy kostkami do gry, a człowiek pyszni się swymi pierwszymi próbami, jak mądrym eksperymentem. Trzeba całego mnóstwa doświadczeń, by dorównać jej złożoności i znaleźć odpowiedzi na wiele problemów.

— Ludzkie społeczeństwo jest tworem ludzi, a nie przyrody, dlatego nie mogło sobie pozwolić na miliony prób i prawo Finnegana dla struktur socjalnych przemienia się w Strzałę Arymana z ukierunkowaną tendencją eliminowania mniejszości, to znaczy ideałów. W przyrodzie dobór naturalny następuje na ogromnej przestrzeni czasowej, dlatego że natura dokonuje go, tworząc w organizmach wielokrotnie powielane mechanizmy obronne i odpornościowe.

— Przeobrażenie w ludzkim społeczeństwie prawa Finnegana w Strzałę stanowi tragedię, ponieważ uderza wprost w wyższe dążenia człowieka, we wszystko, co ambitne i wzniosłe, w tych, którzy dążą do postępu, przy czym mam na myśli prawdziwy postęp, polegający na wydostaniu się z inferna.

— Jak uniknęliście tej Strzały?

— Dokładnymi rozważaniami i przemyśleniami przed podjęciem każdego działania, chroniącymi przed ślepą igraszką losu. Powinniście zacząć od wychowywania odpowiednio dobranych ludzi, tworząc dla nich systemy ochronne.

Czojo Czagas pokręcił głową.

— To niemożliwe. Zbyt daleko zaszło skarlenie ludu Jan-Jah. Uszkodzenie genotypu spowodowało słabość fizyczną i doprowadziło do duchowego konformizmu. W naszych warunkach konieczna jest szybka wymiana pokoleń. Sama pani mówiła: im częściej rzucasz kostkami, tym większa szansa wygranej.

— Natura nie liczy się z ofiarami w drodze do celu. Mądry człowiek tak nie postępuje. — Faj Rodis wstała, widząc jałowość tej rozmowy.

— Więc pani odmawia? — spytał z ukrytą pogróżką.

— Oczywiście. Gdyby mogło to odmienić los ludności Jan-Jah, gotowa byłabym oddać własne dziecko, chociaż matce ciężko zostawić je w dalekim i obcym świecie. Nigdy jednak nie powołam na świat przyszłego władcy i nieszczęsnego ciemiężyciela.

Czagas podnosił się powoli, jakby zastanawiając się, co dalej robić.

— Do widzenia, panie przewodniczący! — rzekła Rodis, czytając mu w myślach. — Zawsze jestem gotowa omawiać z panem porównania naszych dwóch planet, doradzać i prezentować filmy. Dopóki moi towarzysze będą w mieście, dopóty będę tutaj. Pan nawet nie mógł się obejść bez zakładniczki. Proszę samemu osądzić poziom waszego państwa. Teraz zaś nie należy przedłużać tego, co zbędne!

Czojo odchylił się na kanapę i zaciągnął fajczanym dymem. Rodis odwróciła od niego plecami i podeszła do drzwi. Rozwiązanie szyfru zamka zajęło jej dwie minuty. Drzwi otworzyły się i kobieta poszła korytarzem do zielonego pokoju. Dwaj strażnicy nawet nie drgnęli, traktując ją jak powietrze.

Czagas patrzył za nią ze swej mrocznej alkowy. Niemal fizycznie czuł jej kroki. W lśniącym białym sari, pod którym wyraźnie rysowały się kształty jej ciała, wydała mu się nieosiągalna, siebie zaś ujrzał poniżonym i ośmieszonym. Wbrew sobie rzucił się do korytarza. Strażnicy zerwali się, wytrzeszczając przestraszone oczy, czym jeszcze bardziej rozzłościli władcę. Tłukł ich po pyskach tak długo, dopóki nie otrzeźwił go ból w zaciśniętych dłoniach. Opanowawszy się, wszedł do zielonego gabinetu, wciąż prześladowany przez obraz władczyni Ziemi. Siadł za stołem, podpierając głowę rękami. Odczuwał wokół siebie beznadziejną pustkę, która pojawia się zawsze, gdy z najbliższego otoczenia usunie się porządnych ludzi, niegodzących się z niesprawiedliwością. Nieunikniony jest wówczas proces zamieniania ich na miernoty i ciemniaków, gotowych pochwalać każdy postępek przywódcy. Doradcy, ochroniarze, wszystko to ludzka mierzwa. Ich wierność okupiona jest tylko dawanymi im ochłapami i przywilejami. Brak przyjaciół i duchowego oparcia, coraz bardziej postępująca obawa przed wrogim spiskiem.

Grabie terroru co jakiś czas przeczesywały masy „dży”, szeregi „żmijowatych” dostojników, uczonych i „oczu władcy”, pozostawiając niezatarte piętno lęku. Strach przed odpowiedzialnością pozbawiał ludzi inicjatywy. Bojaźń podjęcia ryzyka i związane z nią uzyskiwanie zezwolenia na wszelki wypadek, były głównymi zasadami życia. Stali się ludzką miazgą, podobni tym, co przetrwali katastrofę i nie są w stanie potem działać, jakby traumatyczne przeżycia sparaliżowały ich wolę i zdolność myślenia.

Czojo Czagas nienawidził swego otoczenia, ale nie potrafił znaleźć wyjścia ze ślepej uliczki, do jakiej zaprowadziła go kontynuacja starej polityki z czasów Mądrej Odmowy.

Walnął pięścią w stół. „A po co w ogóle szukać wyjścia? Całe to zamieszanie wywołali przedstawiciele dalekiej ludzkiej praojczyzny. Ziemia jest nieskończenie daleka w czasie i przestrzeni, a przez to nieosiągalna. Kiedy gwiazdolot odleci tam, skąd przybył, wszystko wróci do normy. Niech nie tracą bezpłodnie czasu i wynoszą się jak najszybciej! Dzisiaj rozmarzył się jak jakiś głupi „kży”, i to już nie pierwszy raz! Uroda… i jeszcze coś nieuchwytnego w tej wiedźmie łamie mu wolę… Dosyć! Jeszcze się namyślisz, zakładniczko! Należy wcisnąć guzik wzywający… ale na morskim cyplu wciąż stoi ten diabelski gwiazdolot, a jeszcze jeden ma przybyć z posiłkami… Odesłać ją do miasta? Wątpię, czy to rozsądne. Ze swym bystrym rozumem i szatańskim urokiem, może wielu namącić w głowach. Rozkażę Taelowi, by zawiózł ją do Skarbnicy Historii. Niech zaryje się w górach dokumentów, dopóki jej towarzysze nie zakończą wizytacji. Skarbnica znajduje się w dawnej świątyni, otoczonej ogrodami i wysokim murem, a „oczy władcy” wraz z Taelem zadbają o to, by nie opuściła wyznaczonego miejsca. A jeśli inżynier też podda się jej urokowi? Bzdura, jest zbyt żałosną miernotą, by mógł liczyć na to, że zostanie przyjacielem Rodis! Zresztą, będziemy śledzić oboje. Ktoś ją wcześniej nastraszył. Może właśnie Tael? Skoro zdecydowała się przerwać prezentacje filmowe, to znaczy, że Ziemianie w końcu zrozumieli, kto tu rządzi!”

Wyciągnął dłoń w stronę najbliższej szafki, nacisnął ukrytą sprężynę i wydobył z wysuniętej szufladki czarną, silnie pachnącą kulkę. Włożył ją do ust i zaczął żuć powoli, wpatrując się w głąb kryształowej kuli.

W tym samym czasie Faj Rodis spoglądała na siebie w lustrze z wyrazem niezadowolenia. Wyczuwała śledzące ją oczy. Zaczęło ją drażnić to bezustanne podpatrywanie. Włączyła ekranizację, pogładziwszy czarny korpus SDG, jakby był jedyną bliską i wierną istotą.

„Dość tej zabawy!” Strój magarani zniknął pod pokrywą dziewięcionoga. Faj wzięła jonowy prysznic, pozbywając się poczucia, jakby została skalana. Znowu włożyła wygodną sukienkę z krótką, szeroką spódniczką i z ulgą weszła na rusztowanie. Wziąwszy pędzel do ręki, przez parę minut wpatrywała się w kobiecą postać i stwierdziła, że jest bardzo niezadowolona ze swego dzieła.

Zadźwięczał sygnał wezwania z „Ciemnego Płomienia”.

— Jesteś zmęczona, Rodis? — spytał Gryf Rift.

— Nie. Po prostu zła na siebie. Wszystko mi się miesza. Niewłaściwie pojmuję tutejsze życie i robię błąd za błędem… Och, nie, nic poważnego — dorzuciła zaraz, dostrzegając trwogę na twarzach przyjaciół.

— A u nas wszystko idzie świetnie — stwierdziła Olla Dez. — Godzinę temu pierwszy raz wykąpaliśmy się w tormansjańskim morzu. Wyobraź sobie jednak, że wszyscy mamy dziwne odczucie dyskomfortu, nie wiadomo dlaczego.

— W końcu do tego doszłam — podjęła Nea Holli. — W tutejszym morzu skład i koncentracja soli jest inna, niż na Ziemi.

— To znaczy, że Tormansjanie także nie mogą cieszyć się morzem — stwierdziła Faj. — Przecież ich krew, tak jak nasza, zachowała skład wody ziemskiego Oceanu. Mają ziemskie morze we krwi i zapewne tęsknotę za nim…

Krótkie spotkanie skończyło się. Rodis, nie osiągnąwszy zwykłego wewnętrznego spokoju, znów wzięła się do malowania, wykańczając postać silnej i mądrej kobiety, symbolizującej Miarę. Kobieta pochylała się nad ludźmi z wyciągniętą ręką, gotowa podnieść pierwszego, który do niej dotrze. W jej twarzy była ta sama pewność zwycięstwa, co u Taela. Ujrzawszy niedawno nową wersję, inżynier powiedział Rodis, że Miara upodobniła się do niej.

Faj pracowała niemal całą noc, nie podejrzewając, jak szybko przyjdzie jej opuścić Ogrody Coama.

Загрузка...