James Bond, pokrzepiony dwiema szklaneczkami bourbona, siedział w sali odlotów lotniska Miami, rozmyślając o życiu i śmierci.
Zabijanie ludzi nieodłącznie wiązało się z jego zawodem. Nie znosił tego, więc kiedy już musiał kogoś zlikwidować, robił to szybko i sprawnie i natychmiast o tym zapominał. Jako tajny agent, którego kryptonim poprzedzały jakże rzadkie dwa zera – oznaczające, że może zabijać w majestacie prawa – musiał podchodzić do śmierci równie chłodno jak chirurg. Trudno, stało się i kropka. Żal nie przystoi zawodowcowi, gorzej – zżerałby niczym robak jego duszę.
A jednak śmierć Meksykanina wywarła na nim dziwne wrażenie. Nie dlatego, że na nią nie zasłużył. Był z gruntu zły, należał do tych, których w Meksyku nazywają capungo. Capungo to bandyta gotów zamordować człowieka już dla czterdziestu peso, czyli około dwudziestu pięciu szylingów – choć ten za próbę zgładzenia Bonda otrzymał prawdopodobnie znacznie więcej. Poza tym już na pierwszy rzut oka było widać, że od dziecka przysparzał wszystkim bólu i cierpienia. O tak, bez dwóch zdań należało go wreszcie zlikwidować. Tyle że kiedy Bond go zabił, życie uszło z niego tak szybko, tak nieodwracalnie, że agent widział, jak ulatuje mu przez usta, niczym ptak z ludowych wierzeń Haitańczyków.
Jak niebywała przepaść dzieliła ciało pełne życia i puste zwłoki! Jest człowiek, nie ma człowieka. Ten Meksykanin miał nazwisko, adres, kartę pracy, a pewnie i prawo jazdy. Aż nagle coś z niego uszło, coś opuściło powłokę z ciała i lichych szmat, pozostawiając tylko pustą papierową torbę czekającą na śmieciarza. Ale ta różnica, I to coś, co uleciało ze śmierdzącego meksykańskiego bandziora, była większa niż cały Meksyk.
Bond spojrzał na broń, którą się posłużył. Kant prawej dłoni miał obrzmiały i czerwony. Zgiął palce, ugniatając dłoń lewą ręką. Powtarzał to co chwila podczas krótkiego lotu samolotem, którym uciekał z miejsca zdarzenia. Bolesny zabieg, ale prawidłowe krążenie krwi powinno przyspieszyć kurację ręki. Nie sposób przewidzieć, kiedy znów będzie musiał użyć broni. W kącikach ust Bonda zaigrał cyniczny uśmieszek.
– Odlot linii krajowych Airline of the Stars, rejs NA 106 do Nowego Jorku, lotnisko La Guardia. Pasażerów prosimy do wyjścia numer siedem.
Z głośników dobiegło echo wyłączanego mikrofonu. Bond zerknął na zegarek. Do odlotu linii Transamerica zostało co najmniej dziesięć minut. Dał znak kelnerce i znów zamówił podwójnego bourbona z lodem. Zakręcił szeroką, pękatą szklaneczką, by lód złagodził smak trunku, i wypił połowę jednym haustem. Zgasił papierosa, lewą ręką podparł brodę i spoglądał w zadumie nad roziskrzoną płytą lotniska na słońce spływające majestatycznie do Zatoki Meksykańskiej.
Śmierć Meksykanina była ostatnim akordem paskudnego zadania, jednego z najgorszych – plugawego, niebezpiecznego, które miało tylko tę zaletę, że pozwoliło Bondowi znaleźć się z dala od centrali.
Pewna gruba ryba w Meksyku miała plantację maku. Ale bynajmniej nie ozdobnego. Mak przerabiano na opium, które szybko, i po względnie przystępnych cenach rozprowadzali kelnerzy z małej kafejki „Madre de Cacao”. Lokal korzystał ze wszechstronnej ochrony. Kto chciał opium, ten zamawiał je do kielicha. Za trunek j płaciło się w kasie, a kasjer mówił, ile zer trzeba dopisać do rachunku. Ten spokojny handelek nie obchodził nikogo poza granicami Meksyku. Aż tu nagle w dalekiej Anglii rząd pod naciskiem kampanii ONZ przeciwko narkotykom, zakazał używania i posiali dania heroiny na terenie Wielkiej Brytanii. Zarówno w Soho, jak i wśród czcigodnych lekarzy, którzy chcieli ulżyć swoim pacjentom w cierpieniu, wybuchła panika. A prohibicja to zapalnik zbrodni.
I1 Na skutek nielegalnego gromadzenia zapasów błyskawicznie wyschły tradycyjne kanały przemytu z Chin, Turcji i Włoch. Tymczasem w stolicy Meksyku urzędował niejaki Blackwell – handlowiec, który zostawił w Anglii siostrę narkomankę. Miał dla niej wiele serca i współczucia, kiedy więc zwróciła się do niego o pomoc, grożąc, że inaczej się zabije, uwierzył i zaczął badać nielegalny handel narkotykami w Meksyku. W swoim czasie, przez przyjaciół i ich znajomych, trafił do „Mądre de Cacao”, a stamtąd do miejscowego plantatora. Przy okazji zapoznał się z finansową stroną tego interesu i uznał, że skoro za jednym zamachem mógłby zbić majątek i pomóc ludzkości, to odkrył receptę na szczęście.
Blackwell handlował nawozami. Miał magazyn, niewielką fabryczkę i trzyosobowy personel do badania gleby i roślin. Bez trudu przekonał Meksykanina, że pod tym szacownym płaszczykiem jego zespół mógłby się zająć wytwarzaniem z opium czystej heroiny. Ze swej strony Meksykanin szybko zorganizował transport do Anglii. W zamian za tysiąc dolarów od kursu, co miesiąc jeden z kurierów Ministerstwa Spraw Zagranicznych wiózł do Londynu dodatkową walizkę. Cena była rozsądna. Zawartość walizki, którą Meksykanin zostawiał w przechowalni na dworcu Victoria, a kwit przesyłał niejakiemu Schwabowi pod adresem Boox-an-Pix Ltd, WC1, osiągała na miejscu dwadzieścia tysięcy funtów.
Pech chciał, że Schwab okazał się łajdakiem, nieczułym na cierpienia ludzkości. Wymyślił sobie, że skoro amerykańskie małolaty corocznie konsumują heroinę wartości miliona dolarów, to nie ma powodu, dla którego ich wyspiarscy kuzyni i kuzynki nie mieliby robić tego samego. W dwóch pokoikach w Pimlico jego sztab rozcieńczał heroinę proszkiem na przeczyszczenie i wysyłał ją do najrozmaitszych dyskotek i klubów rozrywkowych.
Zanim tajniacy z kryminalnej dobrali mu się do skóry, Schwab zbił już niemały majątek. W Scotland Yardzie pozwolili mu zarobić jeszcze parę groszy, a przez ten czas zbadali źródło jego dostaw. Wzięli go pod obserwację i wkrótce dotarli na dworzec Victoria, a stamtąd do meksykańskiego kuriera. Na tym etapie, skoro w grę wchodził obcy kraj, wezwano Secret Service, Bondowi zaś zlecono wykrycie dostawców kuriera i przecięcie tego kanału u źródła.
Bond wywiązał się z zadania. Poleciał do Meksyku i szybko dotarł do „Mądre de Cacao”. Następnie, udając odbiorcę towaru z Londynu, trafił do miejscowego plantatora. Ten podjął go gościnnie i przedstawił Blackwellowi. Bond nabrał sympatii do rodaka.
Nic nie wiedział o jego siostrze w Anglii, ale natychmiast rozpoznał w nim amatora. W dodatku gorycz, z jaką Blackwell mówił o zakazie stosowania heroiny w Anglii, brzmiała szczerze. Pewnej nocy Bond włamał się do jego magazynu i podłożył bombę termitową. Potem, siedząc w oddalone) o milę kawiarni, patrzył, jak płomienie strzelają ponad horyzont dachów i słuchał srebrzystej kaskady dzwonków straży pożarnej. Rano zadzwonił do Blackwella.
– Przykro mi, że w nocy popsułem panu interes – powiedział zasłaniając słuchawkę chusteczką. – Obawiam się, że ubezpieczenie nie pokryje panu strat tego zapasu gleby, którą pan badał.
– Kto mówi? Kim pan jest?
– Przyjechałem z Anglii. Ten pański towar zabił tam wielu młodych ludzi. A jeszcze więcej zniszczył. Santos nie pojawi się już w Londynie ze swoim dyplomatycznym bagażem. Schwab jeszcze dziś trafi do więzienia. A ten Bond, z którym pan się spotykał, też nie wymknie się z sieci. Policja jest już na jego tropie. Ze słuchawki dobiegły wystraszone słowa. – W porządku, ale niech pan się w to więcej nie bawi. Zdrowiej trzymać się nawozów.
Bond wyłączył się.
Blackwell by na to nie wpadł. Najwyraźniej przejrzał go ten meksykański plantator. Bond na wszelki wypadek zmienił hotel, ale w nocy, gdy wracał do siebie po ostatniej szklaneczce w Copacabanie, jakiś mężczyzna zastąpił mu nagle drogę. Miał na sobie brudny garnitur z białego płótna i białą, za dużą czapkę szofera. Azteckie kości policzkowe podkreślały głębokie sińce. W jednym kąciku wąskich ust tkwiła wykałaczka, w drugim papieros. Zwężone od marihuany oczy błyszczały jak dwa łebki szpilek.
– Chcesz panienkę? Bara-bara?
– Nie.
– Może kolorową? Piękną zdrową dupcię?
– Nie.
– To może obrazki?
Bond tak dobrze znał ruch ręki sięgającej pod marynarkę, wiązał z nim tak wiele niebezpiecznych przeżyć, że był przygotowany, nim jeszcze ręka ukazała się z powrotem, a długi srebrzysty palec skoczył mu do gardła.
Odruchowo zastosował klasyczny blok rodem z podręcznika samoobrony. Odwrócił się półbokiem, jednocześnie odbijając pchnięcie prawą ręką. Ich przedramiona zetknęły się w pół drogi. Nóż chybił celu, a Meksykanin odsłonił się, wystawiając na krótki cios lewą ręką w brodę. Sztywny, naprężony nadgarstek Bonda przebył najwyżej dwie stopy, ale wewnętrzna strona jego dłoni, wzmocnionej rozczapierzonymi palcami, ze straszliwą siłą wyrżnęła napastnika w podbródek. Meksykanin niemal uniósł się w powietrze. Możliwe, że już ten cios go zabił i złamał mu kark, choć zanim napastnik upadł na ziemię, Bond cofnął prawą rękę i kantem dłoni uderzył w naprężone, odsłonięte gardło. Cios kantem dłoni w jabłko Adama należy do żelaznego repertuaru wszystkich komandosów. Nawet jeżeli Meksykanin żył po pierwszym uderzeniu, to zmarł, nim runął na chodnik.
Przez chwilę Bond oddychał głęboko, patrząc na leżącą w kurzu bezwładną stertę łachów. Rozejrzał się. Nie zauważył nikogo. Minęły go jakieś samochody. Podczas starcia przejechało ich pewnie więcej, ale walczyli w cieniu. Przyklęknął koło zwłok. Nie wyczuł pulsu. Oczy, jeszcze niedawno błyszczące od marihuany, stały się matowe. Dom, który zamieszkiwał Meksykanin, był pusty. Lokator się wyprowadził.
Bond uniósł zwłoki i oparł je o mur w głębokim cieniu. Wytarł ręce w ubranie, poprawił krawat i wrócił do hotelu.
O świcie wstał, ogolił się i pojechał na lotnisko, gdzie wsiadł do pierwszego samolotu odlatującego z Meksyku. Traf chciał, że wylądował w Caracas. Przesiedział tam w poczekalni, aż dostał się na rejs linii Transamerica Constellation do Miami, skąd miał dotrzeć wieczorem do Nowego Jorku.
Głośniki znowu ożyły.
– Z powodu awarii samolotu rejs TR 618 linii Transamerica do Nowego Jorku został przełożony. Godzinę odlotu podamy o ósmej rano. Pasażerów przepraszamy i prosimy o zgłaszanie się do stanowiska linii Transamerica w celu zakwaterowania. Dziękujemy.
No tak! Tego jeszcze brakowało! Czy powinien przenieść się na inny lot, czy spędzić noc w Miami? Bond przypomniał sobie o whisky, uniósł szklankę, odchylił głowę i wysączył trunek do dna. Kostki lodu zagrzechotały mu wesoło o zęby. To jest to! To jest myśl! Zostanie na noc w Miami i się zaleje, urżnie w trupa, żeby jakaś poderwana dziwka musiała go zataszczyć do łóżka. Od lat już się nie upił. Najwyższy czas. Ta noc spadła mu jak z nieba, wolna noc z dala od domu. Wykorzysta ją jak należy. Czas sobie pofolgować. Był zbyt napięty, zbyt zaabsorbowany rozgrzebywaniem przeszłości. Co on właściwie wyrabia, po kiego licha myśli o tym capungo, który chciał go załatwić? Miał do wyboru albo zabić, albo dać się zabić. A zresztą ludzie zabijają się cały czas, jak świat długi i szeroki. Choćby samochodami. Roznoszą choroby zakaźne, chuchają innym bakteriami prosto w twarz, zostawiają zapalone kuchenki gazowe, wypuszczają tlenek węgla w zamkniętych garażach. Na przykład, ilu ludzi ma związek z produkcją bomb wodorowych, poczynając od górników wydobywających uran, a kończąc na akcjonariuszach tych kopalni? Czy istnieje ktoś, kto – choćby tylko statystycznie – nie ma żadnego związku z zabójstwem bliźniego?
Ostatnie promienie słońca już zgasły. Pod ciemnogranatowym niebem migotały jaskrawożółte i zielone smugi; maleńkie światełka odbijały się od oleistej powierzchni płyty lotniska. Na główną zieloną alejkę wpadł z ogłuszającym hukiem DC 7. Okna w sali tranzytowej zabrzęczały cicho. Ludzie wstali z miejsc, obserwując samolot. Bond próbował odczytać ich myśli z wyrazu twarzy. Czy liczyli na katastrofę samolotu, na widowisko, temat do opowieści, na coś, co wypełni ich puste życie? A może życzyli mu powodzenia? Czego życzyli sześćdziesięciu pasażerom? Życia czy śmierci?
Bond zagryzł wargi. Dość tego! Starczy tych chorobliwych myśli. To tylko reakcja na wykonanie parszywego zadania. Jesteś wypompowany, zmęczony wiecznym odgrywaniem twardziela. Potrzebujesz odmiany. Widziałeś za dużo śmierci. Chcesz zakosztować życia… spokojnego, wygodnego, na poziomie.
Bond usłyszał kroki. Ktoś zatrzymał się obok niego. Podniósł wzrok. Stał przed nim schludny, na pierwszy rzut oka bogaty mężczyzna w średnim wieku i przyglądał mu się z zakłopotaniem i dezaprobatą.
– Najmocniej przeprzaszam, ale czy nie nazywa się pan przypadkiem Bond… pan, hm, James Bond?
Bond cenił anonimowość.
– Owszem – bąknął oschle.
– A to ci dopiero zbieg okoliczności. – Nieznajomy wyciągnął rękę. Bond wsiał powoli, uścisnął mu dłoń i puścił ją szybko. Była sflaczała, jakby pozbawiona stawów, niczym uformowane w kształcie dłoni błoto albo nadmuchana gumowa rękawiczka. – Nazywam się Du Pont. Junius Du Pont. Pewnie mnie pan nie pamięta, ale już się spotkaliśmy. Można się przysiąść?
Twarz, nazwisko? Rzeczywiście coś mu przypominały. Dawno temu. Nie w Ameryce. Agent szperał w aktach swej pamięci, jednocześnie taksując natręta. Du Pont miał około pięćdziesiątki, różową cerę, gładko wygoloną twarz i konserwatywny przyodziewek, jakim Bracia Brooks okrywają wstyd amerykańskich milionerów: jednorzędowy garnitur z ciemnobrązowego tropiku i białą jedwabną koszulę z niskim kołnierzykiem. Podwinięte rogi kołnierzyka spinała złota agrafka, tuż pod węzłem wąskiego krawata w ciemnoczerwone i niebieskie pasy, niemal identyczne z barwami Gwardii Królewskiej. Spod rękawów marynarki wystawały na pół cala mankiety koszuli, ukazując półokrągłe kryształowe spinki z wtopionymi maleńkimi muszkami. Stroju dopełniały grafitowe jedwabne skarpetki, buty w kolorze starego, wypolerowanego mahoniu, które najwyraźniej wyszły spod ręki Peala, oraz ciemny słomkowy homburg o wąskim rondzie, z szeroką bordową wstążką.
Du Pont usiadł naprzeciwko Bonda i wyciągnął papierosy oraz szczerozłotą zapalniczkę marki Zippo. Pocił się lekko, co nie uszło uwagi agenta. Bond uznał, że pozory nie mylą i że ma przed sobą bardzo bogatego i nieco zażenowanego Amerykanina. Wiedział, że już się spotkali, ale nie miał pojęcia gdzie i kiedy.
– Zapali pan?
– Dziękuję. – Bond poczęstował się parliamentem, lecz udał, że nie dostrzega wyciągniętej zapalniczki. Nie znosił, gdy ktoś podawał mu ognia. Wyjął swoją zapalniczkę i sam sobie przypalił papierosa.
– Francja, pięćdziesiąty pierwszy, Royale Les Eaux. – Du Pont spojrzał na agenta z entuzjazmem. – Kasyno. Ja i Ethel, to znaczy moja żona, siedzieliśmy obok pana podczas tej wspaniałej rozgrywki z Francuzem.
Bond sięgnął pamięcią wstecz. Tak, oczywiście. Du Pontowie zajmowali przy stoliku do bakarata miejsca czwarte i piąte. On miał szóste. Wyglądali całkiem nieszkodliwie, tym bardziej więc cieszył się z takiego parawanu po lewej ręce tej fantastycznej nocy, kiedy to pokonał Le Chiffre’a. Teraz ujrzał to z powrotem – jasny krąg światła na zielonym suknie, różowe, podobne do krabów dłonie sunące szybko po drugiej stronie stolika do kart. Czuł zapach dymu i ostrą woń swojego potu. Cóż to była za noc! Bond zerknął na Du Ponta i uśmiechnął się na wspomnienie ich spotkania.
– Naturalnie, pamiętam. Przepraszam, że od razu pana nie poznałem. Ale tamtej nocy… W głowie miałem karty i tylko karty.
Amerykanin zrewanżował się radosnym uśmiechem. Odpowiedź przyjął z widoczną ulgą.
– Do diaska, panie Bond, oczywiście, że rozumiem. Mam nadzieję, że wybaczy mi pan natręctwo. Widzi pan… – Pstryknął palcami na kelnerkę. – Nie, najpierw musimy to oblać. Co dla pana?
– Bourbon z lodem. Dziękuję.
– A dla mnie Haig z wodą. Kelnerka odeszła.
Du Pont nachylił się, rozpromieniony. Bonda doleciał lekki zapach mydła albo wody po goleniu. Chyba „Lentheric”?
– Na lotnisku poznałem pana od razu, na pierwszy rzut oka. Pomyślałem sobie jednak: Junius, masz pamięć do twarzy i rzadko się mylisz, ale lepiej się upewnij. Ja także leciałem Transameriką, więc obserwowałem pana, kiedy zapowiadali opóźnienie, i jeśli wolno mi zauważyć, pańska mina świadczyła niedwuznacznie, że czekamy na ten sam lot. – Zaczekał, aż Bond potwierdził skinieniem głowy, i ciągnął pospiesznie: – Przeleciałem się więc do kasy i sprawdziłem listę pasażerów. A tam stało czarno na białym „J. Bond”.
Amerykanin rozparł się wygodnie na krześle, dumny ze swego sprytu. Kiedy podano trunki, uniósł szklankę.
– Pańskie zdrowie – rzucił. – To mój szczęśliwy dzień. Anglik uśmiechnął się z rezerwą i wypił.
Du Pont znów się pochylił i rozejrzał. Sąsiednie stoliki były puste. Mimo to Amerykanin ściszył głos.
– Pewnie pan sobie myśli, że owszem, miło znów zobaczyć Juniusa Du Ponta, ale o co tu chodzi? Dlaczego tak cieszy się z naszego spotkania akurat dzisiaj?
Uniósł brwi, jak gdyby odgrywał rolę Bonda. Tymczasem mina agenta wyrażała jedynie uprzejme zainteresowanie. Amerykanin jeszcze bardziej nachylił się ku niemu.
– Panie Bond, mam nadzieję, że mi pan wybaczy. Nie mam zwyczaju wściubiać nosa w cudze tajem…eee, sprawy. Ale po naszym spotkaniu w Royale słyszałem, że jest pan nie tylko wspaniałym graczem, lecz również…eee, jak by to powiedzieć, detektywem. Wie pan, czymś w rodzaju agenta wywiadu.
Du Pont spurpurowiał, speszony swoją niedyskrecją. Oparł się na krześle, wyciągnął chusteczkę i otarł czoło, zerkając na Anglika z niepokojem.
Bond wzruszył ramionami. W jego szaroniebieskich oczach, kiedy podchwyciły twarde i czujne pomimo zażenowania spojrzenie Amerykanina, malowała się zabarwiona nutką ironii szczerość, jak gdyby odżegnywał się od takich posądzeń.
– Kiedyś miałem trochę do czynienia z takimi rzeczami. Kac powojenny. Człowiek wciąż myślał, że zabawa w policjantów i złodziei może sprawiać frajdę. Ale w czasach pokoju ten fach nie ma perspektyw.
– A tak, z pewnością. – Du Pont skwitował to wyjaśnienie niedbałym ruchem ręki, w której trzymał papierosa. Zadając następne pytanie, unikał wzroku rozmówcy, wiedząc, że usłyszał kolejne kłamstwo. Agent pomyślał, że pod tym okryciem od Braci Brooks kryje się prawdziwy szczwany lis. – Czyli że już pan się wycofał? – Amerykanin uśmiechnął się pobłażliwie. – I czym pan się zajął, jeśli wolno spytać?
– Handlem. Pracuję dla Universalu. Być może zetknął się pan z nami.
Du Pont nie przerywał gry.
– Universal, hm. Niech no pomyślę. Ależ tak, jasne, że o nich słyszałem. Wprawdzie nigdy z nimi nie handlowałem, ale na to nigdy nie jest za późno. – Zachichotał ironicznie. – Prowadzę mnóstwo najrozmaitszych interesów. Właściwie nie interesują mnie tylko chemikalia. Kto wie, może to i szkoda, że nie należę do tych Du Pontów od chemikaliów.
Bond pomyślał, że Amerykanin raczej nie narzeka na gałąź Du Pontów, z której się wywodzi. Powstrzymał się od komentarza. Rzucił okiem na zegarek, by skłonić rozmówcę do szybszego wyłożenia kart na stół, zarazem uważając, by swoje karty trzymać przy orderach. Du Pont miał miłą, uprzejmą dziecięcą twarz i pełne, wygięte w dół kobiece usta. Wydawał się nieszkodliwy jak wszyscy ci Amerykanie w średnim wieku, którzy wystają z aparatami fotograficznymi przed pałacem Buckingham. Ale za tą fasadą niewiniątka Bond wyczuwał bezwzględność i spryt.
Czujny wzrok Du Ponta zarejestrował gest Anglika. Amerykanin też spojrzał na swój zegarek.
– No proszę! Już siódma, a ja tu gadam i gadam, zamiast przejść do rzeczy. A więc, panie Bond, mam pewien problem i chętnie zasięgnąłbym pańskiej rady. Gdyby pan mógł poświęcić mi nieco czasu, byłbym zaszczycony mogąc gościć pana u siebie, oczywiście, jeżeli zamierza pan przenocować w Miami. – Du Pont uniósł rękę. – Obiecuję, że zapewnię panu wszelkie wygody. Tak się składa, że jestem współwłaścicielem hotelu „Floridiana”. Być może słyszał pan, że otworzyliśmy go przed świętami? Miło mi stwierdzić, że interes kwitnie wspaniale. Daliśmy do wiwatu staremu „Fountain Blue”. – Amerykanin roześmiał się pobłażliwie. – Tak tu mówimy na „Fontainbleu”. A więc, co pan na to, panie Bond? Dostanie pan najlepszy apartament… nawet gdyby trzeba było wyrzucić solidnych klientów na bruk. Wyświadczyłby mi pan ogromną przysługę. – Amerykanin spojrzał błagalnie.
Bond i tak już się zdecydował. Obojętnie, czy problem Du Ponta wiązał się z szantażem, gangsterami, czy kobietą, niewątpliwie należał do gatunku typowych zmartwień bogaczy. Nareszcie trafia mu się okazja zakosztowania lekkiego życia, o jakim marzył. Łap ją. Bond zaczął odmawiać uprzejmie, lecz Du Pont wpadł mu w słowo.
– Panie Bond, bardzo pana proszę. Niech mi pan wierzy, będę panu niezmiernie wdzięczny.
Znów pstryknął na kelnerkę. Kiedy podeszła, odwrócił się i dyskretnie uregulował rachunek. Jak wielu bogatych ludzi uważał, że obnoszenie się z pieniędzmi, pokazywanie innym, jakie daje napiwki, jest zupełnie nieprzyzwoite. Wsunął zwitek banknotów do bocznej kieszeni (bogacze nie korzystają z tylnych) i ujął Bonda pod ramię, lecz czując jego opór, natychmiast cofnął rękę. Zeszli schodami do głównego holu.
– No, to załatwmy od razu pańską rezerwację. – Du Pont skierował się do kasy biletowej linii Transamerica. W kilku krótkich słowach ujawnił swą władzę i możliwości na własnym, amerykańskim terenie.
– Tak jest, panie Du Pont. Oczywiście, panie Du Pont. Zajmę się tym natychmiast, panie Du Pont.
Na zewnątrz błyszczący chrysler imperiał bezszelestnie podjechał do krawężnika. Szofer – twardy facet w liberii koloru biszkopta – wyskoczył otworzyć im drzwiczki. Bond wsiadł i zapadł się w miękką tapicerkę. W samochodzie panował wspaniały chłód, było niemal zimno. Pracownik linii lotniczych przybiegł z walizką Anglika, podał ją kierowcy, skłonił się lekko i wrócił do terminalu.
– Do „Billa na plaży” – polecił Du Pont szoferowi i wielka limuzyna prześlizgnęła się przez zatłoczone parkingi i wyjechała na ulicę.
Amerykanin rozparł się na siedzeniu.
– Mam nadzieję, że lubi pan kraby kamienne, panie Bond. Jadł pan je kiedyś?
Agent odparł, że owszem i że bardzo mu smakowały.
Kiedy Du Pont rozprawiał o restauracji „Billa na plaży” i porównywał walory smakowe krabów kamiennych i alaskańskich, chrysler imperiał przemknął przez centrum Miami, bulwar Biscayne, aż wreszcie przejechał Douglas MacArthur Causeway na drugą stronę zatoki. Bond co pewien czas wtrącał jakieś stosowne uwagi, napawając się szybkością, komfortem i wytworną pogawędką.
Zatrzymali się przed białą, oszalowaną ścianą budynku ze stiukowym dachem, utrzymaną w stylu angielskiej architektury z początku dziewiętnastego wieku. Różowy neon przypominający pośpieszne gryzmoły informował: „Bili na plaży”. Gdy Bond wysiadał z samochodu, Du Pont przekazał polecenie kierowcy. Agent dosłyszał słowa: „apartament Aloha” i „gdyby wynikły jakieś trudności, niech Fairlie tu do mnie zadzwoni, rozumiemy się?”
Weszli po schodach do środka. Biały wystrój wielkiej sali uzupełniały różowe zasłony z muślinu i różowe lampki na stolikach. Tłum opalonych klientów prezentował drogie tropikalne stroje – błyszczące jaskrawe koszule, brzęczące złote bransolety, ciemne okulary zdobione kamieniami szlachetnymi, zgrabne słomkowe kapelusze. Z mieszaniny różnorodnych zapachów wybijała się cierpka woń ciał przebywających długo na słońcu.
Bili, pedziowaty Włoch, wybiegł im na spotkanie.
– Pan Du Pont, jakże mi miło. Trochę tu dziś tłoczno. Zaraz panów usadowię. Proszę, proszę za mną.
Trzymając nad głową wielki, oprawny w skórę jadłospis, lawirował pośród gości w stronę najlepszego stolika w lokalu – sześcioosobowego w samym rogu. Odsunął dwa krzesła, pstryknął palcami na szefa sali i kelnera od win, rozłożył na stole dwa otwarte jadłospisy i wymieniwszy uprzejmości z Du Pontem, zostawił ich samych.
Amerykanin z trzaskiem zamknął swój jadłospis.
– Proszę zdać się na mnie – powiedział do Bonda. – Gdyby coś panu nie smakowało, proszę to podrostu odesłać. – Odwrócił się do szefa sali. – Kraby kamienne. Świeże, nie mrożone. Topione masło. Grube grzanki. Rozumiemy się?
– Tak jest, panie Du Pont.
Kelner od win, zacierając ręce, zajął miejsce szefa sali.
– Dwa razy po pół litra różowego szampana. Pommery, rocznik pięćdziesiąty. Srebrne puchary. Rozumiemy się?
– Taaak jest, panie Du Pont. Czy podać aperitif?
Du Pont odwrócił się do Bonda i z uśmiechem uniósł brwi.
– Poproszę martini z wódką – rzekł agent. – Iz plasterkiem cytryny.
– Dwa ryzy – zamówił Amerykanin. – Podwójne. – Gdy kelner odszedł pośpiesznie, Du Pont rozparł się wygodnie, wyjął papierosy i zapalniczkę. Rozejrzał się po sali, z uśmiechem pokiwał ręką paru znajomym i zerknął na sąsiednie stoliki. Przysunął swoje krzesło bliżej Bonda. – Niestety, na hałas nic nie poradzę. Zaglądam tu tylko dla krabów. Są nie z tej ziemi. Mam nadzieję, że nie jest pan na nie uczulony. Zaprosiłem tu kiedyś pewną dziewczynę, a potem wargi jej spuchły jak opony rowerowe.
Bonda rozbawiła zmiana w zachowaniu Amerykanina, odkąd uznał, że agent jest jego, że ma go na liście płac. Te szybkie polecenia, ten władczy styl bycia… To zupełnie inny człowiek niż nieśmiały, zażenowany petent, który zaczepił Bonda na lotnisku. Czego on właściwie chciał? Powinno się to wyjaśnić lada chwila.
– Nie jestem na nic uczulony – zapewnił Bond.
– To świetnie, znakomicie.
Zapadła cisza. Amerykanin z trzaskiem kilkakrotnie otworzył i zamknął wieko zapalniczki. Zdał sobie sprawę, że tylko hałasuje irytująco, i odsunął ją od siebie. W końcu się zdecydował.
– Gra pan w kanastę, panie Bond? – zapytał, zwracając się do splecionych na blacie dłoni.
– Tak, to całkiem przyjemna gra. Lubię ją.
– W dwie osoby także?
– Czasami. Chociaż przyjemność jakby nie ta. Jeżeli żaden z graczy się nie wygłupi, to wychodzi remis. Zwyczajny rachunek prawdopodobieństwa. Nie ma szans na jakieś większe kombinacje. Du Pont przytaknął energicznie.
– O to chodzi. To samo sobie mówiłem. Po stu rozdaniach obaj gracze muszą wyjść na swoje. Nie jest to tak pasjonująca gra jak gin czy oklahoma, ale właśnie to mi się w niej podoba. Można zabić czas, przekładać mnóstwo kart, miewa się wzloty i upadki, a w sumie nikomu krzywda się nie dzieje. Rozumiemy się?
Agent skinął głową. Podano koktajle.
– Następne dwa za dziesięć minut – polecił Du Pont kelnerowi. Kiedy wypili, odwrócił się do swego gościa. Jego twarz zmarszczyła się, zdradzała rozdrażnienie. – A gdybym panu powiedział, panie Bond, że w ciągu tygodnia przegrałem w dwuosobową kanastę dwadzieścia pięć tysięcy dolarów! Co pan na to? – Zanim agent zdążył odpowiedzieć, powstrzymał go ruchem ręki. – Niech pan nie zapomina, że jestem dobrym graczem. Należę do klubu „Regency”. Często spotykam się z takimi graczami jak Charlie Goren czy Johny Crawford… oczywiście przy brydżu. Ale rzecz w tym, że potrafię sobie radzić przy stoliku. – Zapuścił sondę w oczy Bonda.
– Jeżeli przez cały czas grał pan z jedną i tą samą osobą, to został pan oszukany.
– Otóż to! – Amerykanin uderzył pięścią w obrus i wyprostował się. – Otóż to. Tak samo sobie mówiłem, przegrywając… przegrywając przez bite cztery dni! Powtarzałem sobie: ten drań mnie kantuje, ale jak mi Bóg miły, przyłapię go na tym i pogonię z Miami. Podwoiłem więc stawkę, a potem podniosłem ją jeszcze raz. A jemu tylko w to graj! Cały czas patrzyłem mu na ręce, obserwowałem każdy jego ruch. I nic! Żadnego śladu, żadnej wskazówki. Karty nie znaczone. Zmienialiśmy talie, kiedy tylko chciałem. Na moje. Nie zaglądał mi w karty… nawet by nie mógł, bo zawsze siedział na wprost mnie. Nikt mu nie dał cynku, bo nikt nie kibicował. A jednak wygrywał bez przerwy. Dziś rano też ze mną wygrał. I po południu. W końcu się wściekłem, choć oczywiście nic po sobie nie pokazałem i zapłaciłem uprzejmie. – Bond mógłby sobie jeszcze pomyśleć, że zachował się niehonorowo. – Ale nic mu nie mówiąc, spakowałem manatki, pojechałem na lotnisko i kupiłem bilet na pierwszy samolot do Nowego Jorku. Wyobraża pan sobie! – Du Pont gwałtownie uniósł ręce. – Uciekłem. Ale dwadzieścia pięć kawałków piechotą nie chodzi. Już widziałem, jak robi się z tego pięćdziesiąt, sto… Nie mogłem znieść kolejnej przegranej, a jeszcze bardziej tego, że nie potrafię drania przyłapać. Więc się ulotniłem. I co pan na to? Ja, Junius Du Pont, schodzę z ringu bez walki, bo nie wytrzymuję lania!
Bond chrząknął ze współczuciem. Podano drugą kolejkę aperitifów. Agenta wciągnęła nawet ta sprawa, ciekawiło go wszystko, co dotyczy kart. Oczyma wyobraźni widział dwóch mężczyzn grających bez ustanku, z których jeden spokojnie tasuje, rozdaje i zapisuje swoje punkty, a drugi wiecznie rzuca karty na środek stołu z tłumioną odrazą. Du Ponta najwyraźniej oszukano. Ale jak?
– Dwadzieścia pięć tysięcy to ładna sumka – rzekł Bond. – Jakie były stawki?
Amerykanin wyraźnie się zmieszał.
– Ćwierć dolara, potem pięćdziesiąt centów, a wreszcie po dolarze za punkt. Chyba wysoko, zwłaszcza że każde rozdanie kończyło się wynikiem w granicach dwóch tysięcy punktów. Nawet przy ćwiartce daje to pięćset dolarów. A jeśli przegrywa się cały czas po dolarze za punkt, to już umarł w butach.
– Musiał pan przecież czasem wygrać.
– A tak, jasne, ale zawsze jak już miałem skończyć tego skubańca, wykładał z ręki wszystko, co tylko mógł, i wymykał się z sieci. Pewnie, wygrałem trochę drobnych, ale tylko wtedy, gdy on miał wyjście ze stu dwudziestu, a wszystkie dżokery i dwójki siedziały u mnie. Wie pan, jak to jest z kanastą. Trzeba wiedzieć, co wyrzucać. Stosuje się podstępy, żeby kupić stos od przeciwnika. A on, niech go diabli, jakby był jasnowidzem! Unikał wszystkich moich pułapek, za to ja wpadałem prawie zawsze. A co do kupienia stosu… ba, jak go przyparłem do muru, wyrzucał najdziwniejsze karty, asy, single, Bóg raczy wiedzieć co, i zawsze mu to uchodziło płazem. Zupełnie jakby znał wszystkie moje karty.
– Mieliście w pokoju jakieś lustra?
– A gdzie tam! Zawsze graliśmy na dworze. Mówił, że chce się przy okazji opalić. No i udało mu się, szkoda słów. Czerwony jak rak z wrzątku. Siadaliśmy do stolika tylko rano i po południu. Twierdził, że wieczorna gra przyprawia go o bezsenność.
– Kim jest ten facet? Jak się nazywa?
– Goldfinger.
– A imię?
– Auric. To chyba znaczy „złoty”, dobrze mówię? Pasuje do niego jak ulał. To rudzielec.
– Jakiej narodowości?
– Nie uwierzy pan, ale Brytyjczyk. Zamieszkały na stałe w Nassau. Imię wydaje się żydowskie, ale nie wygląda na Żyda. Mamy we „Floridianie” swoje zasady. Gdyby był Żydem, nie dostałby pokoju. Paszport z Nassau. Czterdzieści dwa lata. Kawaler. Zajmuje się pośrednictwem. Wiem, bo zanim siadłem z nim do stolika, załatwiłem z detektywem hotelowym, żeby dał mi rzucić okiem na jego paszport.
– W czym pośredniczy?
Du Pont uśmiechnął się ponuro.
– Pytałem go. Powiedział, że „we wszystkim, co się nawinie”. Małomówny jegomość. Jeśli zapytać go o coś wprost, zamyka się jak ślimak w skorupie. Za to całkiem sympatycznie potrafi gadać o niczym.
– Ile jest wart?
– Ha! – wybuchnął Du Pont. – W tym największy sęk. Jest nadziany. I to jak! Poleciłem w moim banku, żeby sprawdzili go w Nassau. Tarza się w forsie. Milionerów mają w Nassau na pęczki, ale jego stawiają tam na pierwszym czy drugim miejscu. Zdaje się, że lokuje kapitał w sztabach złota. Obraca nimi po świecie, wykorzystując różnice kursów. Zachowuje się jak jakiś cholerny bank federalny! Nie ufa gotówce. Jeśli o mnie chodzi, trudno się z nim nie zgodzić, coś w tym musi być, skoro jest jednym z najbogatszych ludzi na świecie. Rzecz jednak w tym, że jeśli jest taki bogaty, to po kiego licha chce mnie naciąć na marne dwadzieścia pięć kawałków?
Nagłe pojawienie się kelnerów uwolniło Bonda od konieczności wymyślania odpowiedzi. Na środek stołu wjechał z pompą szeroki srebrny półmisek wielkich krabów z pokruszonymi pancerzykami i szczypcami. Obok talerzy ustawiono srebrne sosjerki pełne topionego masła i długie stojaczki z grzankami. Puchary szampana pieniły się na różowo. Wreszcie szef sali z afektowanym uśmieszkiem zawiązał im od tyłu długie, białe jedwabne serwety, opadające aż po kolana.
Bondowi przypomniał się Charles Laughton w roli Henryka VIII, ale ani Du Ponta, ani nikogo z gości przy sąsiednich stolikach nie dziwiła cała ta pompa. Amerykanin rzucił wesoło: „każdy sobie”, nałożył na talerz kilka kawałków mięsa, polał je obficie topionym masłem i zaczął pałaszować. Bond poszedł w jego ślady, nie tyle jedząc, co pożerając najwspanialszą kolację pod słońcem.
Nigdy w życiu nie kosztował równie delikatnych, słodkawych skorupiaków. Suche grzanki i leciutko przypalone masło tylko podkreślały ich smak. Zimny jak lód szampan, w którym pobrzmiewał lekki zapach truskawek, znakomicie oczyszczał podniebienie między jednym kęsem a drugim. Anglik i Amerykanin wcinali z zapamiętaniem, nie odzywając się, dopóki nie zmietli jedzenia do czysta.
Du Pont czknął dyskretnie, po raz ostatni otarł z brody resztki masła jedwabną serwetą i rozparł się na krześle. Twarz miał zarumienioną. Spojrzał z dumą na swego gościa i oświadczył pełnym czci głosem:
– Panie Bond, wątpię, czy gdziekolwiek na świecie ktoś jadł równie dobrą kolację jak my. A pańskim zdaniem?
Sam się prosiłem o lekkie życie, życie bogacza, pomyślał Bond. I co? Czy chcę się obżerać jak świnia i wysłuchiwać takich uwag? Myśl o następnej takiej kolacji, czy w ogóle o kolacji z Du Pontem, zbrzydziła go nagle. Przez chwilę wstydził się tego uczucia. W końcu dostał to, o co się prosił. A teraz jego purytańska natura nie chciała się z tym pogodzić. Wyraził życzenie, które nawet nie tyle spełniono, co wepchnięto mu w gardło.
– Tego nie wiem, ale niewątpliwie była wyśmienita – odparł. Du Pont był zadowolony. Zamówił kawę. Bond podziękował za cygaro i likier. Zapalił papierosa i z ciekawością czekał na gwóźdź programu. Wiedział, że musi teraz nastąpić. Przecież cała ta kolacja miała na celu skruszenie jego ewentualnych oporów. A więc do rzeczy. Amerykanin odchrząknął.
– A teraz, panie Bond, chciałbym panu coś zaproponować. Wlepił wzrok w swojego gościa, próbując zawczasu przewidzieć jego reakcję.
– Tak?
– To chyba sama opatrzność zesłała mi pana tam na lotnisku. – W głosie Du Ponta brzmiała szczerość i powaga. – Nigdy nie zapomniałem naszego pierwszego spotkania w Royale. Pamiętam każdy szczegół… pańskie opanowanie, pańską odwagę, sposób, w jaki układał pan karty. – Bond wbił wzrok w obrus, Amerykanin zaś, zmęczony już swą tyradą, dokończył pospiesznie: – Jeżeli zostanie pan tu jako mój gość do czasu, aż odkryje pan, w jaki sposób cały ten Goldfinger ze mną wygrał, zapłacę panu dziesięć tysięcy dolarów.
Agent spojrzał Amerykaninowi prosto w oczy.
– To nader godziwa propozycja, panie Du Pont. Ale muszę wracać do Londynu. Najdalej za czterdzieści osiem godzin muszę być w Nowym Jorku, żeby złapać samolot. Jeżeli jutro rano i po południu znów siądziecie do kart, to powinienem mieć aż nadto czasu na śledztwo. Ale jutro wieczorem muszę wyjechać bez względu na to, czy uda mi się panu pomóc. Zgoda?
– Zgoda – odparł Du Pont.
Bonda zbudziło łopotanie zasłon. Odrzucił cienki koc i ruszył po puszystym dywanie do panoramicznego okna zajmującego całą ścianę sypialni. Rozsunął zasłony i wyszedł na słoneczny balkon.
Ułożone w czarno-białą szachownicę płyty podłogowe były ciepłe, niemal parzyły w stopy, choć dochodziła zaledwie ósma rano. Od morza wiała orzeźwiająca bryza, wypełniająca flagi wszystkich możliwych narodów powiewające nad molo prywatnej przystani jachtów. Wilgotny wietrzyk niósł silny zapach morza. Bond pomyślał, że wczasowicze za nim przepadają, choć miejscowi pewnie go nie znoszą. Wszystko im w domu rdzewieje, kartki książek fruwają, gniją tapety i obrazy, a ubrania pleśnieją.
Dwanaście pięter niżej ogrody, które urządzono tu chyba tylko i wyłącznie na pokaz, upstrzone były palmami, klombami jaskrawych krotonów, obramowanych schludnymi żwirowymi ścieżkami wijącymi się między cienistymi alejami tropikalnych pnączy tak, że tworzyły kompozycję bogatą, lecz w sumie bez smaku. Na trawnikach pracowali ogrodnicy. Grabili dróżki, zbierali liście, a robili to w letargicznie zwolnionym tempie cechującym kolorowych robotników. Bond zauważył też kosiarki do trawy. Tam, gdzie przeszły, zainstalowano rozpryskiwacze, które z wdziękiem rozrzucały w koło obfitą rosę.
Bezpośrednio pod nim elegancki łuk zabudowań Cabana Club – dwa piętra przebieralni okryte płaskim dachem, gdzie stało mnóstwo krzeseł i gdzie tu i ówdzie rozłożyły się wielkie parasole w czerwone i białe pasy – schodził ku plaży, obejmując sobą szmaragdowy owal olimpijskiego basenu. Na wszystkich brzegach basenu piętrzyły się materace i złożone leżaki, na których już wkrótce mieli zasiąść wczasowicze, żeby wchłonąć w siebie porcję słońca za pięćdziesiąt dolarów dziennie. Między stosami uwijali się porządkowi ubrani w śnieżnobiałe marynarki, dopieszczając ustawienie krzeseł, odwracając materace i usuwając stare niedopałki papierosów. A dalej ciągnęła się długa, złocista plaża i morze. Tam też krzątali się sprzątający – wygrabiali wodorosty, rozkładali parasole i materace. Nic więc dziwnego, że gustowna karteczka w garderobie Bonda informowała taktownie, iż każda doba spędzona w apartamencie Aloha kosztuje dwieście dolarów. Agent przeliczył to szybko na swoje zarobki i wyszło mu, że gdyby sam płacił rachunek, za całą roczną pensję udałoby mu się tu przemieszkać ledwie trzy tygodnie. Uśmiechnął się wesoło do siebie. Wrócił do sypialni, podniósł słuchawkę i zamówił: pyszne, monstrualno-obfite śniadanie, karton chesterfieldów i gazety.
Nim się ogolił, nim wziął lodowaty prysznic i się ubrał, była już ósma. Wszedł do urządzonego ze smakiem salonu i zastał weń kelnera. Kelner – ubrany w dwubarwny garnitur koloru złota i śliwki – nakrywał do stołu przy oknie. Bond rzucił okiem na Miami Herald. Pierwsza strona poświęcona była klapie amerykańskiego pocisku balistycznego ICBM na pobliskim Cape Canaveral i tęgiemu zamieszaniu na wielkim wyścigu w Hialeah. Bond rzucił gazetę na podłogę, siadł i zaczął wolno jeść śniadanie, rozmyślając o Du Poncie i o Goldfingerze.
Nie doszedł do żadnych konkretnych wniosków. Du Pont albo siebie przeceniał jako gracza – co wydawało się jednak mało prawdopodobne zważywszy, że Bond wyczuł jego przebiegłość i zdecydowanie – albo Goldfinger oszukiwał. Jeżeli Goldfinger oszukiwał w kartach, chociaż nie brakowało mu pieniędzy, należało przyjąć za pewnik, że dorobił się fortuny w podobny sposób – w sposób podobny lub dzięki niezbyt legalnym operacjom na dużą skalę. Bonda zawsze interesowali wielcy kanciarze, dlatego cieszył się na myśl o pierwszym spotkaniu z Goldfingerem. Cieszył się również, że będzie miał oto okazję rozgryźć jego jakże skuteczną, a przez to jakże bardzo podejrzaną metodę bezlitosnego oskubywania Du Ponta. Zanosiło się na niepowtarzalnie emocjonujący dzień. Niechże się już zacznie; Bond czekał, leniwie.
Plan był taki, że spotka się z Du Pontem o dziesiątej, w ogrodzie. Przyleciał tu niby z Nowego Jorku, żeby odsprzedać Du Pontowi pakiet akcji angielskiego towarzystwa będącego własnością kanadyjskiego Natural Gas. Sprawa jest, rzecz jasna, poufna i Goldfinger nie pokusi się o szczegółowe wypytywanie. Akcje, Natural Gas, Kanada – to wszystko, co należy zapamiętać. Wybiorą się razem na dach Cabana Club, gdzie ma toczyć się gra, a tam Bond zajmie się gazetą i dyskretną obserwacją. Po lunchu, w czasie którego omówią „interes”, sytuacja się powtórzy. Du Pont chciał wiedzieć, czy trzeba przygotować coś jeszcze, na co agent zapytał go o numer apartamentu karciarza i poprosił o klucz uniwersalny z recepcji. Wyjaśnił także, że jeśli Goldfinger jest zawodowym szulerem albo nawet tylko wybitnym amatorem, podróżować będzie z charakterystycznymi dla swego fachu akcesoriami: ze znaczonymi lub „golonymi” taliami, z urządzeniem do rozdawania kart i temu podobnymi. Du Pont odrzekł, że owszem, da Bondowi klucz, gdy spotkają się w ogrodzie – bez trudu otrzyma go z rąk samego dyrektora hotelu.
Po śniadaniu agent odprężył się i zawiesił wzrok na morzu tuż pod linią horyzontu. Bynajmniej nie nastawiał się psychicznie na sprawę, która go czekała, nie, był jej tylko nader ciekaw. Taka właśnie sprawa nadawała się doskonale, by zmyć niesmak, z jakim wyjechał z Meksyku.
Pół po dziewiątej Bond opuścił apartament. Zanurzył się w labirynt korytarzy na piętrze, błądząc w poszukiwaniu windy i przeprowadzając jednocześnie mały rekonesans. Później, po dwakroć napotkawszy tę samą pokojówkę, zapytał o drogę, zjechał na dół i wmieszał się w tłumek rannych ptaszków wędrujący pod arkadami centrum sklepowego Pineapple. Zajrzał do kawiarni Bamboo, do baru Randezvous, minął restaurację La Tropicala, zerknął na dziecięcy klubik Kittekat i na klub nocny Boom-Boom. Potem, już celowo, wyszedł do ogrodu. Du Pont – ubrany w plażowy strój od Abercrombiego i Fitcha – wręczył mu klucz do apartamentu Goldfingera. Poszli niespiesznie do Cabana Club, po czym wspięli się krótkimi, łamanymi schodami na taras.
Bond przeżył wstrząs, kiedy po raz pierwszy ujrzał Goldfingera.
Na krańcu dachu, w rogu, tuż przy ścianie hotelu leżał sobie facet. Leżał z wysoko opartymi nogami, w wygodnym leżaku. Był nagi, jeśli nie liczyć małych, żółtych, atłasowych slipek, ciemnych okularów i pary szerokich blaszanych skrzydeł tuż pod policzkami. Owe skrzydła, zdające się wyrastać mu z szyi, sięgały aż za ramiona i zaginały się lekko ku górze zaokrąglonymi czubkami.
– Co u diabła on ma na szyi!? – spytał Bond.
– Nigdy pan tego nie widział? – Du Pont był wyraźnie zdziwiony. – To takie cudo przyśpieszające opalanie. Wypolerowana blacha. Odbija promienie pod policzkami i z tyłu głowy, za uszami. W ten sposób można sobie opalić miejsca zwykle ukryte przed słońcem.
– No no no… – rzekł agent.
Gdy znaleźli się o kilka jardów od półleżącego mężczyzny, Du Pont zakrzyknął wesoło; według Bonda zakrzyknął ciut za głośno.
– Hej, hej! Goldfinger ani drgnął.
– On jest głuchy jak pień – odezwał się Du Pont już normalnym głosem. Stanęli u stóp karciarza i Du Pont zawołał ponownie.
Goldfinger wyprostował się raptownie i zdjął okulary.
– Aa… Witam! – Odczepił z szyi skrzydła, ułożył je starannie obok siebie i wstał ciężko z leżaka. Rzucił Bondowi nieruchawe, badawcze spojrzenie.
– Chciałbym przedstawić panu pana Bonda, pana Jamesa Bon – da. To mój przyjaciel z Nowego Jorku, pański krajan. Przyleciał, żeby namówić mnie na maleńki interesik. Goldfinger wyciągnął rękę: była sucha i silna.
– Miło mi, panie Bond. – Krótki uścisk i natychmiast cofnął dłoń. Na moment jego blade, niebieskawe oczy rozwarły się szeroko i wbiły w agenta. Zdawało się, że przenikają mu twarz, penetrują czaszkę niczym promienie rentgena. Później powieki opadły, trzasnęła migawka i Goldfinger umieścił naświetloną kliszę w swojej kartotece. – Więc dzisiaj nie gramy. – Głos miał bezbarwny, apatyczny, a jego wypowiedź zabrzmiała bardziej jak stwierdzenie niż pytanie.
– Co znaczy nie gramy? – wykrzyknął porywiście Du Pont. – Nie pozwolę, żeby orżnął mnie pan do suchej nitki. Muszę się odegrać, inaczej nie wyjadę z tego przeklętego hotelu! – Du Pont zachichotał soczyście. – Powiem Samowi, żeby przygotował stolik.
James mówi, że nie zna się na kartach i że chciałby nauczyć się grać, tak, James? – Spojrzał na Bonda. – Chcesz tu z nami posiedzieć? W słońcu i przy gazecie?
– Z przyjemnością odpocznę – powiedział Bond. – Ostatnio za dużo podróżowałem.
I znów oczy karciarza wbiły się w niego niczym świder. Wbiły się i po sekundzie wolno zeń wyszły.
– Tylko coś na siebie włożę. Po południu zamierzałem wziąć lekcję golfa u pana Armona w Boca Raton, ale karty przede wszystkim. Mój nieszczęsny nawyk zbyt wczesnego prostowania przegubów przy strzałach średnimi metalikami będzie musiał zaczekać na swoją kurację. – Popatrzył obojętnie na Bonda. – Pan gra w golfa, panie Bond?
– Od czasu do czasu, kiedy jestem w Anglii – odparł głośno agent.
– Gdzie pan grywa?
– W Huntercombe.
– A tak… To ładne, przyjemne pole. Ja zapisałem się ostatnio do Royal St Marks. Sandwich leży w pobliżu jednego z moich zakładów. Zna pan ten klub?
– Owszem, grywałem tam.
– Jaki pan ma handicap?
– Dziewięć punktów.
– Co za przypadek – ja też mam dziewiątkę. Musimy kiedyś z sobą zagrać, panie Bond. – Goldfinger schylił się, podniósł swoje metalowe skrzydła i zwrócił się do Du Ponta: – Za pięć minut wracam. – Odszedł wolno w stronę schodów.
Bond był szczerze ubawiony. Całe to węszenie odbyło się z jakże dokładnie odmierzoną dawką pewności siebie bardzo charakterystyczną dla bogacza, którego tak naprawdę wcale nie obchodzi, czy Bond jeszcze żyje, czy już go pogrzebali. Ale skoro żyje, dlaczego nie zakwalifikować go do odpowiedniej kategorii towarzyskiej?
Du Pont wydał polecenia stewardowi w białej marynarce. Dwóch innych przygotowywało już stolik do gry. Agent podszedł do barierki okalającej dach. Spojrzał na ogród, snując refleksje o Goldfingerze.
Cóż, karciarz niewątpliwie wywarł na nim wrażenie. Był jednym z najbardziej opanowanych ludzi, jakich Bond kiedykolwiek spotkał; stwierdził to po oszczędności ruchów, po sposobie mówienia i po wyrazie jego twarzy. Fakt, Goldfinger nie marnował na darmo energii, a jednak w jego pozornej nieruchawości czaiło się coś potężnego, napiętego niczym sprężyna.
Kiedy karciarz wstał z leżaka, pierwszą rzeczą, która rzuciła się Bondowi w oczy, był kompletny brak proporcji jego ciała. Goldfinger był mężczyzną niskim, mierzył nie więcej jak pięć stóp. Miał krzywe nogi spracowanego chłopa podpierające grubawy tors, na szczycie którego, prawie bezpośrednio między ramionami, tkwiła olbrzymia i, jak się zdawało, niemal idealnie okrągła głowa. Całość sprawiała wrażenie, jakby złożono ją z kawałków ciała innych ludzi, jakby żaden z tych kawałków nie był kawałkiem oryginalnego Goldfingera. Może, dumał Bond, Goldfinger dlatego właśnie uczynił ze słońca swój fetysz, żeby ukryć brzydotę? Bez czerwonawo-, brązowego kamuflażu jego blade ciało wyglądałoby groteskowo. Twarz pod bujną grzywką ryżych, na wojskowy sposób przystrzyżonych włosów też robiła wstrząsające wrażenie, choć nie tak okropne, jak cała reszta. Miała kształt księżyca w pełni, któremu nagle zbrakło księżycowej urody. Czoło było szlachetne i wysokie, a cienkie, rudawoblond brwi rysowały się równą kreską nad wielkimi, bladoniebieskimi oczami skrytymi pod wachlarzem wystrzępionych, jasnych rzęs. Między azjatyckimi kośćmi policzkowymi i między policzkami będącymi raczej płatami mięśni niż tłuszczu, sterczał obfity orli nos. Usta miał cienkie, idealnie proste i pięknie wykrojone. Jego podbródek był jędrny, szczęki mocne, jak u zdrowego konia. W sumie, myślał sobie Bond, jest to twarz myśliciela, może naukowca, stoika, człowieka bezwzględnego, zmysłowego i nieustępliwego. Dziwna kombinacja.
Jakie jeszcze mógł wysnuć wnioski? Bond nigdy nie ufał ludziom niskim. Tacy już od dzieciństwa wzrastali z kompleksem niższości i całe życie dążyli do tego, żeby stać się kimś, kimś wielkim, większym od tych, którzy ich w dzieciństwie dręczyli. Niski był Napoleon, niski był Hitler. Niscy zawsze szerzyli w świecie zamęt. A ten bezsensownie zbudowany, rudy facet z dziwaczną twarzą? Tak, on mógł być jednym z tych naprawdę groźnych, strasznych ludzi nie umiejących dostosować się do otoczenia. Czuło się w nim tłumione instynkty, czuło się w nim tętniący generator sił witalnych tak potężnych, że gdyby mu wetknąć w usta żarówkę, niewątpliwie by się zaświeciła. Bond uśmiechnął się do siebie na tę myśl. Na co Goldfinger zużywa tyle energii? Na seks? Na zdobywanie władzy? Na pomnażanie swych bogactw? Najpewniej wykorzystuje ją i na to, i na to, i na to. Jaką ma przeszłość? Dzisiaj jest Anglikiem, ale kim się urodził? Żydem? Nie, chociaż może mieć domieszkę krwi żydowskiej. Nie pochodzi też ani z krajów romańskich, ani z krajów leżących jeszcze dalej na południe. Nie jest również Słowianinem. Niemiec? Nie, Bałt! Bałt! Urodził się gdzieś w tamtych rejonach, w jednym z krajów nadbałtyckich! Najprawdopodobniej zwiał z Rosji, ostrzeżono go i zwiał albo jego rodzice wyczuli pismo nosem i w porę go wywieźli. I co działo się później? W jaki sposób wywindował się na pozycję jednego z najbogatszych ludzi w świecie? Ciekawe… Pewnego dnia Bond dowie się o nim wszystkiego, teraz jednak musi odkryć, jak Goldfinger wygrywa w karty.
– Gotowy? – zawołał Du Pont w stronę Goldfingera zmierzającego ku stolikowi do kart. W ubraniu – nosił znakomicie dopasowany ciemnoniebieski garnitur i białą rozpiętą pod szyją koszulę – bogacz miał figurę całkiem do przyjęcia. Figurę tak, ale żadnym sposobem nie umiał ukryć wielkiej, czerwonawobrązowej kuli, jaką nosił na karku miast głowy, a słuchawka aparatu dla niedosłyszących wetknięta w lewe ucho też nie przysparzała mu urody.
Du Pont siedział tyłem do hotelu. Goldfinger usiadł naprzeciwko, przełożył karty i odkrył wierzchnią. Du Pont miał starszą. Podsunął Goldfingerowi swoją część talii, stuknął w nią lekko dłonią, by pokazać, że karty są potasowane i że nie będzie ich przekładał. Goldfinger zaczął rozdawać.
Bond podszedł do nich niespiesznie i zasiadł tuż koło Du Ponta. Usiadł wygodnie, całkowicie odprężony. Odegrał scenkę z rozkładaniem gazety i wyszukiwaniem kolumny sportowej, przy czym pilnie obserwował rozdanie.
Podświadomie się tego spodziewał: tu Goldfinger nie oszukiwał. Rozdawał szybko i zwinnie, lecz nie stosował „uchwytu potrójnego”, w którym trzy palce zaginają się na dłuższych brzegach kart, a palec wskazujący, oparty na krawędzi krótszej, wyłuskuje karty od spodu, po kolei lub co drugą. Nie nosił również sygnetu, który mógł je nakłuwać, ani taśmy chirurgicznej, by je znaczyć.
Du Pont zwrócił się do Bonda:
– Rozdajemy po piętnaście kart. Dwie dobierasz, z jednej się zrzucasz. Innymi słowy gramy według klasycznych Reguł Królewskich. Żadnych tam sztuczek z czerwonymi trójkami liczonymi po jednym, po trzy, po pięć i po osiem punktów. Nie, bez tego europejskiego cyrku.
Du Pont wziął karty. Uwagi Bonda nie uszedł fakt, że pogrupował je bardzo fachowo. Nie układał ich od lewej do prawej według wartości, nie trzymał też po lewej fałszywych dżokerów, których na ręku miał dwa – to mogło tylko ułatwić sprawę czujnemu przeciwnikowi. Nie, Du Pont zebrał dobre karty po środku, a z obu ich stron miał single i karty nie pasujące do sekwencji.
Gra się zaczęła. Du Pont dobierał pierwszy i cudem dobrał następną parę fałszywych dżokerów. Nie zdradził się twarzą i niedbale dorzucił do stosu. Potrzebował jeszcze tylko dwóch dobrych kart i miałby kanastę, ale musiałby też mieć przy tym niebywałe szczęście. Dobranie dwóch kart podwaja szansę uzyskania układu korzystnego do zakończenia rozgrywki, lecz zwiększa też po dwakroć prawdopodobieństwo dokupienia karty złej, potrzebnej jak piąte koło u wozu.
Goldfinger grał rozważniej, wolno, aż niezrozumiale wolno. Dobierał, wahał się, długo się wahał, nim zdecydował zrzucić jakąś kartę.
Po trzecim rozdaniu Du Pont miał już tak dobrą rękę, że trzeba mu było ledwie jednej z pięciu kart, by się wyłożyć na stół i zaskoczyć Goldfingera z całym wachlarzem, który dałby mu masę punktów karnych. Ale Goldfinger jakby wyczuł niebezpieczeństwo i rozpoczął układanie kanasty z trzema fałszywymi dżokerami i czterema piątkami. Wyzbył się kart niepotrzebnych i zakończył rozgrywkę tylko z czterema blotkami w ręku. W innych okolicznościach zagranie takie byłoby zagraniem beznadziejnym, jednak w obliczu tego, na co się zanosiło, Goldfinger miast stracić ponad sto punktów, zarobił coś około czterystu. Zdążył w ostatniej chwili, gdyż w następnym ciągnięciu Du Pont uzupełnił rękę i, z triumfem umniejszonym nieco ucieczką przeciwnika, wyłożył na stół dwie niezbędne kanasty.
– Szlag by to! A już pana miałem uziemić! – zawołał z rozdrażnieniem. – Skąd pan do diabła wiedział, że trzeba dać nogę?
– Wyczułem pana – odparł obojętnie Goldfinger. Dodał swoje punkty, powiedział, ile ich zdobył, zapisał wynik i zaczekał, aż Du Pont zrobi to samo. Później przełożył karty, oparł się wygodnie i spojrzał na Bonda z grzecznym zainteresowaniem. – Czy długo pan tu zabawi, panie Bond? Bond uśmiechnął się.
– Bond, proszę pana, B-O-N-D. Nie, wieczorem muszę wracać do Nowego Jorku.
– Jaka szkoda… – Goldfinger ściągnął usta, by wyrazić grzeczne ubolewanie. Wziął karty i gra potoczyła się dalej.
Agent zajął się gazetą i nie wiedząc, co czyta, patrzył na tabelę wyników baseballa. Przysłuchiwał się jednocześnie rutynowym odżywkom przy stoliku. Goldfinger wygrał pierwsze rozdanie, wygrał drugie i trzecie. Wygrał całą partię. Różnica sięgała tysiąca pięciuset punktów – tysiąc pięćset dolarów dla Goldfingera!
– No proszę! I znów jestem do tyłu! – odezwał się płaczliwie Du Pont.
Bond odłożył gazetę.
– Czy pan Goldfinger wygrał? – zapytał.
– Czy wygrał? – prychnął Du Pont. – On zawsze wygrywa! Przełożyli karty. Goldfinger zaczął rozdawać.
– A nie ciągniecie panowie o miejsce? – spytał Bond. – Wielokrotnie stwierdziłem, że zmiana miejsca przynosi szczęście. Fortuna kołem się toczy, czy jak tam…
Goldfinger przerwał rozdanie i zerknął ponuro na Bonda.
– Niestety, panie Bond, to niemożliwe. Na tym miejscu nie mógłbym grać. Jak wyjaśniłem panu Du Pontowi podczas naszego pierwszego spotkania, cierpię na pewną mało rzucającą się w oczy przypadłość: na agorafobię, na lęk przed otwartą przestrzenią. Nie zniósłbym widoku czystego horyzontu, dlatego muszę siedzieć twarzą do hotelu. – Wznowił rozdanie.
– Jakże mi przykro. – Głos Bonda był poważny, pełen zaciekawienia. – To nader rzadka przypadłość. Klaustrofobia – tak, mogę się domyślać, co czuje cierpiący na klaustrofobię, ale chorzy na agorafobię…? Jak pan się tego nabawił?
Goldfinger wziął karty i zaczął je układać.
– Nie mam pojęcia – rzekł opanowanym głosem. Bond wstał.
– Cóż, chyba rozprostuję trochę nogi. Pójdę zobaczyć, co słychać na basenie.
– Tak, tak, oczywiście – powiedział jowialnie Du Pont. – I nie przejmuj się, James, przy lunchu będziemy mieli mnóstwo czasu, żeby pogadać o naszych sprawach. A ja się przekonam, czy tym razem uda mi się zostać bez kart w ręku. Może teraz mój przyjaciel Goldfinger z nimi zostanie? Do zobaczenia.
Goldfinger nie oderwał wzroku od kart, Bond ruszył spacerkiem, omijając po drodze smażących się tu i ówdzie wczasowiczów. Chwilę stał przy barierce na końcu dachu: poniżej był basen. Kontemplował rzędy zaróżowionych, brązowych i bladych ciał spoczywających na leżakach. Doszedł go intensywny zapach olejków do opalania. Zobaczył kilkoro dzieci; nad basenem dominowali młodzi. Jakiś mężczyzna, najprawdopodobniej zawodowy skoczek, a może instruktor pływacki, stał na szczycie trampoliny, balansując na poduszkach palców u stóp. Dobrze umięśniony, z jasnozłotymi włosami, wyglądał niczym młody bóg rodem z Grecji. Odbił się raz, jakby od niechcenia, poszybował w przestrzeń, w dół, z ramionami rozłożonymi jak skrzydła. Wolno i leniwie wyprostował się w powietrzu i głową naprzód wszedł idealnie do wody. Jej tafla zadrżała leciutko. Skoczek wynurzył się szybko, potrząsając czupryną jak chłopiec. Zabrzmiały oklaski. Mężczyzna płynął crawlem do brzegu. Głowę miał zanurzoną, jego ramiona poruszały się z niewymuszoną siłą. Obyś miał szczęście, stary, myślał Bond. Pociągniesz tak nie więcej jak pięć, sześć lat. Skoczkowie nie wytrzymują długo – odzywają się skutki częstych miniwstrząśnień mózgu. Podobnie jak ci, którzy skaczą na nartach – co w sposób równie wyniszczający odbija się na kręgosłupie – ci skaczący do wody równie szybko kończą sportowe kariery. W myślach Bond przesłał płynącemu życzenie: – „Szybko zgarniaj forsę, stary! Załap się do filmu, dopóki masz jeszcze te złote loki”.
Agent 007 odwrócił się i spojrzał na dach tam, gdzie pod masywną ścianą hotelu siedzieli dwaj grający w kanastę. Więc Goldfinger lubi siadywać tyłem do morza… A może chodzi mu o to, żeby to Du Pont siedział do morza przodem…? Tylko dlaczego? Zaraz, zaraz, jaki jest numer apartamentu Goldfingera? Numer 200 Apartament Hawajski. Bond miał numer 1200, na ostatnim piętrze. Wychodziło na to, że pokoje Goldfingera położone są bezpośrednio pod pokojami Bonda, na drugim piętrze, coś koło dwudziestu jardów nad dachem Cabana Club – dwadzieścia jardów od stolika do kart! Agent przeliczył okna i dokładnie zlustrował te należące do apartamentu Goldfingera. Nic. Tylko pusty balkon. I otwarte drzwi wiodące w głąb ciemnego wnętrza. Bond mierzył oczyma odległość i kąty. Tak, może się to odbywać w ten właśnie sposób. To się musi tak odbywać! Sprytne, panie Goldfinger, bardzo sprytne!
Po lunchu – tradycyjny koktajl z krewetek, ryba z tutejszych wód z maleńką porcyjką sosu na winie w papierowym kubeczku, doskonałe pieczone żeberka wołowe au jus i ananas „Niespodzianka” – nadeszła pora sjesty. Z Goldfingerem Bond spotkać się miał dopiero o trzeciej, na rozgrywce popołudniowej.
Du Pont, który w tym czasie stracił dalsze dziesięć tysięcy dolarów albo jeszcze więcej, potwierdził, że Goldfinger ma sekretarkę.
– Nigdy jej nie widziałem. Nie wychodzi z apartamentu. Pewnie jakaś chórzystka. Chciał ją przelecieć i tyle. – Uśmiechnął się, aż mu zwilgotniały usta. – Chciałem oczywiście powiedzieć, że chciał się z nią przelecieć… samolotem. Dlaczego pan pyta? Wpadł pan na coś?
Bond niczego nie gwarantował.
– Jeszcze nie wiem. Po południu najpewniej do was nie zejdę. Niech pan powie Goldfingerowi, że znudziło mnie obserwowanie gry i że jestem w mieście. – Zamilkł na moment. – Ale jeśli moje domysły są trafne, niech się pan nie dziwi niczemu, co się może zdarzyć. Gdyby Goldfinger zaczął zachowywać się dziwnie, proszę siedzieć spokojnie i patrzeć. Niczego nie obiecuję. Sądzę, że go mam, ale mogę się mylić.
Du Pont był rozradowany.
– Brawo, chłopie, brawo! – zawołał wylewnie. – Nie mogę się doczekać, kiedy przyciśniemy tego skurczybyka do muru! I niech szlag trafi te jego ślipia!
Bond udał się windą do swego apartamentu. Otworzył walizkę, wyjął z niej leikę M3, światłomierz MC, filtr numer K2 i lampę błyskową. Sprawdził aparat i wkręcił do lampy jednorazową żarówkę. Wyszedł na balkon, zerknął na słońce, żeby określić, w jakiej części nieba znajdzie się o trzeciej trzydzieści i wrócił do saloniku, zostawiając balkon otwarty. Stanął zaraz przy drzwiach i włączył światłomierz. Czas ekspozycji wynosił jedną setną sekundy. Taki sam czas ustawił na aparacie, przesłonę oszacował na f-11, a odległość na dwanaście stóp. Zamocował osłonę obiektywu i pstryknął jedno zdjęcie, żeby sprawdzić, czy wszystko gra. Później założył film i podłączył lampę.
Odłożywszy sprzęt, znów podszedł do walizki i wyjął z niej opasłą księgę. Była to Biblia. Opracowanie literackie. Otworzył ją i wydostał swego walthera PPK wraz z futerałem typu Berns Martin. Przymocował futerał do paska od spodni, z lewej strony. Dwa, trzy razy wyciągnął szybko broń. Sprawdzian wypadł zadowalająco. Dokładnie zbadał rozkład swego apartamentu zakładając, że będzie podobny do rozkładu pomieszczeń w Apartamencie Hawajskim. Wyobraził sobie scenę, którą niemal na pewno ujrzy, kiedy tam wejdzie. Wypróbował klucz uniwersalny na różnych zamkach i przećwiczył bezszelestne otwieranie drzwi. Później postawił wygodne krzesło naprzeciw otwartego balkonu, usiadł, zapalił chesterfielda i patrząc na bezkres morza, myślał, co też powiedzieć Goldfingerowi, gdy nadejdzie pora.
O trzeciej piętnaście wstał, wyszedł na balkon i ostrożnie zerknął na dwie maleńkie postacie rysujące się na kwadratowym tle jak z zielonego rypsu. Cofnął się w głąb pokoju i sprawdził czas ekspozycji na aparacie. Światło nie zmieniło się. Narzucił na siebie lekką, ciemnoniebieską marynarkę z czesanej wełny, poprawił krawat i zawiesił na szyi pasek od aparatu tak, że leika oparła mu się o pierś. Potem, rozejrzawszy się wokoło po raz ostatni, wyszedł i skierował się do windy. Zjechał na parter i oglądał chwilę wystawy w foyer. Kiedy winda ruszyła w górę, poszedł ku schodom i wolno ruszył na drugie piętro. Rozkład numerów był tu dokładnie taki sam, jak na piętrze dwunastym, więc apartament Goldfingera znalazł tam, gdzie spodziewał się go znaleźć. W pobliżu nie zauważył nikogo. Wyjął klucz uniwersalny, cichutko otworzył drzwi, po czym je za sobą zamknął. W korytarzyku, na wieszaku, wisiał płaszcz przeciwdeszczowy, lekka kurtka z wielbłądziej wełny i bladoszary filcowy kapelusz. Bond chwycił mocno leikę prawe ręką, podniósł aparat na wysokość twarzy i przylgnąwszy okiem do wziernika, delikatnie nacisnął klamkę drzwi do saloniku. Nie były zamknięte na klucz. Agent 007 wprawnie je uchylił.
Jeszcze zanim zobaczył to, co spodziewał się ujrzeć, usłyszał głos – głos niezwykle ciepły, niski, głos jakiejś dziewczyny. Mówiła po angielsku: „Dobrał piątkę i czwórkę. Ułożył kanastę z piątek, z dwoma dwójkami. Zrzuca się z czwórki. Ma cztery single: waleta, króla, dziesiątkę i siódemkę”.
Bond wślizgnął się do pokoju.
Dziewczyna siedziała na dwóch poduszkach na blacie stołu; stół wtaszczyła na jard w otwarty balkon. Siedziała na poduszkach, bo z góry widziała lepiej. Zbliżała się pora największego upału, dlatego nie miała na sobie nic oprócz czarnego staniczka i czarnych jedwabnych majteczek. Siedziała i machała z nudów nogami. Właśnie skończyła malować paznokcie lewej ręki i wyciągnęła ją przed siebie, żeby lepiej ocenić efekt. Potem zbliżyła dłoń do ust i dmuchając, zaczęła suszyć lakier. Jej prawa ręka powędrowała w bok i włożyła pędzelek do buteleczki na stole. O kilka cali od jej oczu tkwił obiektyw potężnej lornetki ustawionej na trójnogu, którego wsporniki oplatała swymi brązowymi udami. Spod lornetki wystawał mikrofon połączony kablem ze skrzyneczką wielkości przenośnego adaptera umieszczoną pod stołem. Bond zauważył też inne przewody – te łączyły skrzynkę z lśniącą anteną pokojową na kredensie przy ścianie.
Majteczki napięły się mocniej, kiedy dziewczyna nachyliła się, by spojrzeć w obiektyw. „Dobrał damę i króla. Zbiera damy. Może połączy królów z dżokerem. Zrzuca siódemkę” – powiedziała i wyłączyła mikrofon.
Kiedy skupiała się na obserwacji, Bond zrobił parę kocich kroków i stanął tuż za nią, obok krzesła. Wszedł na nie, modląc się, żeby nie zaskrzypiało. W ten sposób znalazł się na tyle wysoko, żeby objąć leiką całą scenę. Podniósł aparat. Tak, to było to, jak na dłoni: głowa dziewczyny, fragment lornetki, mikrofon i, dwadzieścia jardów niżej, dwóch mężczyzn przy stole oraz ręka Du Ponta trzymająca karty. Bond mógł nawet rozróżnić ich kolory. Zwolnił migawkę.
Ostry trzask rozbłyskującej lampy i oślepiający blask światła spowodował, że dziewczyna wydała z siebie przeraźliwy, urywany krzyk. Gwałtownie odwróciła się do Bonda.
Agent zszedł z krzesła.
– Dzień dobry – powiedział.
– Kim pan jest? Czego pan chce? – Dziewczyna zakryła ręką usta. W jej oczach czaiło się śmiertelne przerażenie.
– Niech się pani nie obawia. Załatwiłem, co chciałem załatwić, już po wszystkim. Aha, nazywam się Bond. James Bond.
Ostrożnie odłożył aparat na krzesło. Zbliżył się do dziewczyny i stanął tak blisko, że poczuł jej delikatny zapach. Była bardzo piękna. Cudownie jasne, niespotykanie długie włosy opadały ciężko na jej ramiona. Lekka opalenizna nadawała jej oczom kolor szafiru, a usta miała śmiałe i wydatne, takie, które ułożyłyby się w rozkoszny uśmiech.
Wstała i oderwała rękę od twarzy. Była wysoka, jakieś pięć stóp dziesięć cali. Jej ramiona i nogi wyglądały tak, jakby uprawiała pływanie; czarny jedwab stanika z trudem opinał piersi.
Strach wolno tajał w jej oczach.
– Co pan chce zrobić? – spytała głębokim głosem.
– Tobie? Nic. Chcę się tylko nieco podroczyć z Goldfingerem. A teraz bądź grzeczna i posuń się trochę. Niech no tam zerknę.
Bond zajął jej miejsce i spojrzał przez lornetkę. Gra toczyła się normalnie i Goldfinger niczym jeszcze nie zdradzał, że łączność została przerwana.
– Jemu wszystko jedno, czy ciebie odbiera, czy nie? Przestanie grać?
Wahała się moment i odrzekła:
– To już się zdarzało. Raz wypadła wtyczka czy coś tam. Po prostu czeka, aż znów nawiążę z nim kontakt.
Bond uśmiechnął się do niej.
– No to poczekajmy. Niech się trochę spoci. Zapal sobie i odpręż się. – Poczęstował ją chesterfieldem. Przyjęła papierosa. – No i chyba czas już zająć się paznokciami lewej ręki, nie sądzisz?
Na ustach wykwitł jej leciutki uśmiech.
– Jak długo tu byłeś? Tak mnie przeraziłeś, że omal nie umarłam na atak serca.
– Niezbyt długo i przykro mi, że cię tak przestraszyłem. A przez Goldfingera biedny pan Du Pont dostaje ataku serca codziennie, już od tygodnia.
– Tak… – rzekła niepewnie. – To chyba rzeczywiście świństwo. Ale ten Du Pont jest chyba bardzo bogaty, prawda?
– Och tak! Ja wcale się nie przejmuję panem Du Pontem. Ale widzisz, pewnego dnia Goldfinger może wybrać sobie nieco uboższego partnera. Poza tym sam jest multimilionerem. Dlaczego się w to bawi? Przecież on śpi na forsie.
Jej twarz wyraźnie się ożywiła.
– Wiem. Nie mogę po prostu zrozumieć. Wciąż więcej i więcej. To chyba jakaś obsesja. On nie umie się temu oprzeć. Pytałam go dlaczego, a on na to, że tylko głupiec nie wykorzystuje okazji, kiedy okazja się nadarza. On ciągle szuka jednego: odpowiedniej okazji. – Machnęła ręką z papierosem w stronę lornetki. – Kiedy mnie do tego namówił i kiedy spytałam, po diabła mu cały ten ambaras, powiedział: „Lekcja numer dwa: kiedy okazji brak, stwórz ją sam”.
– Ma szczęście, że nie jestem z agencji Pinkertona ani z policji z Miami – rzucił Bond.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
– Och, tym by się nie przejął. Po prostu przekupiłby cię i już. On każdego może przekupić. Nikt nie oprze się widokowi złota.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Zawsze wozi z sobą sztabki złota wartości miliona dolarów – odparła obojętnie. – Zawsze. Nie targa ich tylko wtedy, gdy musi przechodzić przez odprawę celną. Wtedy zakłada pas wypchany złotymi monetami. A tak chowa to swoje złoto w walizkach z podwójnym dnem i podwójnymi ściankami. To walizy nafaszerowane złotem, naprawdę.
– Ważą chyba tonę!
– Goldfinger zawsze podróżuje samochodem, takim ze specjalnymi amortyzatorami. A jego kierowca to kawał chłopa, on je nosi. Nikt poza nim walizek nie tyka.
– Po co wozi się po świecie z taką ilością złota?
– Tak na wszelki wypadek. On dobrze wie, że za złoto kupi sobie co zechce, a sztabki są najwyższej próby – dwadzieścia cztery karaty. Poza wszystkim innym Goldfinger uwielbia złoto, kocha je tak, jak ludzie kochają klejnoty albo znaczki pocztowe albo… – Uśmiechnęła się. – Kobiety.
Bond odwzajemnił uśmiech.
– A czy ciebie… kocha? – spytał. Zarumieniła się i rzekła, obruszona:
– Oczywiście, że nie. Pewnie, możesz sobie myśleć, co ci się żywnie podoba – dodała rozsądnie – ale on mnie naprawdę nie kocha. Wydaje mi się, że on chce, żeby ludzie tak myśleli, to znaczy, że my… że ja… Że to po prostu miłość i… No wiesz. Nie jest zbyt zaborczy i sądzę, że to sprawa… hm, próżności, czegoś w tym rodzaju.
– Tak, rozumiem. Więc jesteś jakby jego sekretarką?
– Towarzyszką podróży – poprawiła. – Nie muszę pisać na maszynie, nic z tych rzeczy. – Nagle zakryła sobie ręką usta. – Och! Nie powinnam ci tego wszystkiego mówić! Nie powiesz mu? Wylałby mnie. – W jej oczach znów zjawił się strach. – Wylałby mnie albo nie wiem co. Nie wiem, co by zrobił. On z tych nieobliczalnych.
– Nic mu nie powiem, słowo. Ale co ty masz z takiego życia? Po co to robisz?
– Żeby co tydzień dostać sto funciaków i żeby cieszyć się tym tutaj. – Machnięciem ręki wskazała pokój. – Luksusem. Forsa nie leży na ulicy, oszczędzam. Kiedy odłożę ile trzeba, odejdę.
Bond zastanawiał się, czy Goldfinger jej na to pozwoli. Czy ona aby nie za dużo wie? Spojrzał na jej piękną twarz, na ciało, z którego wspaniałości nie zdawała sobie chyba sprawy. Może nawet tego nie podejrzewała, ale – tak obstawiał – Goldfinger przysporzy jej jeszcze dużo kłopotów.
Dziewczyna zaczęła okazywać zmieszanie.
– Chyba nie jestem odpowiednio ubrana. Czy mogę pójść włożyć coś na siebie.
Agent nie był pewien, czy jej zaufać. W końcu to nie u niego zarabiała sto funtów tygodniowo.
– Nie, zostań w tym – rzucił lekko. – Wyglądasz tak samo porządnie, jak setki ludzi wokół basenu. – Przeciągnął się. – No i czas już dopiec nieco naszemu panu Goldfingerowi!
Rozmawiając, Bond zerkał od czasu do czasu na grających w kanastę. Gra toczyła się z pozoru normalnie. Agent nachylił się nad obiektywem lornetki. Jednak nie, bo Du Pont zdawał się teraz innym człowiekiem! Dużo gestykulował, półprofil jego zaróżowionej twarzy tryskał życiem! Akurat wyjął karty z dłoni i ułożył je na stole – prawdziwa kanasta z królów. Bond przesunął obiektyw. Wielka niczym lico czerwonawobrązowego księżyca twarz była niewzruszona, obojętna. Goldfinger cierpliwie czekał, czekał, aż nastanie pora – wtedy chwyci swoją szansę. Teraz sięgnął ręką do aparatu słuchowego i wcisnął mocniej słuchawkę, gotów odebrać sygnał, jak tylko nadejdzie.
Bond cofnął się o krok.
– Zgrabne urządzonko – powiedział. – Na jakiej częstotliwości nadajesz?
– Mówił mi, ale nie pamiętam. – Przymrużyła oczy. – Sto siedemdziesiąt czegoś tam. Mega… Mega…
– Megaherców. Może, ale dziwiłbym się, gdyby razem z twoim tekstem nie odbierał komunikatów policyjnych i zleceń dla radio-taxi. Ten facet umie się koncentrować, oj umie. – Bond uśmiechnął się. – A więc do dzieła! Wszystko gotowe? Czas dać mu nauczkę.
Naraz oparła dłoń na rękawie jego marynarki: na środkowym palcu agent zauważył pierścionek – duże złote dłonie splecione w uścisku wokół złotego serca.
– Czy naprawdę musisz? Czy nie możesz zostawić go w spokoju? – spytała płaczliwie. – Nie wiem, co mi za to zrobi. Proszę… – nalegała. Zarumieniła się gwałtownie. – Podobasz mi się. Już dawno nie spotkałam kogoś takiego jak ty. Czy nie mógłbyś zostać tu trochę dłużej? – Spuściła wzrok. – Jeżeli zostawisz go w spokoju, to ja… Ja zrobię wszystko – dokończyła w pośpiechu.
Bond uśmiechnął się. Wziął ją za rękę i uścisnął.
– Przykro mi. Płacą mi za tę robotę i muszę ją dokończyć. Między nami mówiąc – ciągnął beznamiętnie – chcę ją dokończyć. Czas już, żeby ktoś wypuścił z Goldfingera powietrze. Gotowa?
Nie czekając na odpowiedź, nachylił się nad lornetką wciąż ustawioną na Goldfingera i odchrząknął. Uważnie obserwował twarz tamtego. Odnalazł ręką przełącznik mikrofonu i nacisnął go.
W aparacie słuchowym karciarza musiał zabrzmieć jakiś leciutki szmer, bo choć oblicze gracza ani drgnęło, najpierw wolno uniósł głowę, a później ją opuścił, jakby błogosławił niebiosa za łaskę.
Bond odezwał się głosem aksamitnie groźnym.
– A teraz posłuchaj, mój panie – tu urwał. Goldfinger wciąż trzymał twarz, choć pochylił nieco głowę, jak gdyby nasłuchując. Przyglądał się uważnie kartom; ręce miał idealnie spokojne. – Mówi James Bond. Pamiętasz mnie, Goldfinger? Gra się skończyła, czas na zapłatę. Na zdjęciu mam wszystko, co tu zmontowałeś. Jest na nim blondynka, lornetka, mikrofon, ty i twój aparat słuchowy. Jeśli nie zrobisz dokładnie tego, co ci powiem, fotografia powędruje do FBI i do Scotland Yardu. Kiwnij głową, czy zrozumiałeś.
Oblicze Goldfingera wciąż było pozbawione jakiegokolwiek wyrazu, ale wielka, okrągła głowa schyliła się, po czym wyprostowała.
– Połóż karty na stół wierzchem do góry.
Opuścił ręce, rozluźnił palce i karty ześlizgnęły się na blat.
– Weź książeczkę czekową i wypisz czek na pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Ta kwota wynika z następującej kalkulacji: na trzydzieści pięć tysięcy orżnąłeś pana Du Ponta; dziesięć tysięcy to moje honorarium, dodatkowe pięć wynagrodzi cenny czas, jaki pan Du Pont przy tobie zmarnował.
Bond patrzył, jak Goldfinger spełnia jego polecenia. Zerknął też na Du Ponta. Du Pont pochylał się nad stołem i wytrzeszczał oczy.
Karciarz wyrwał powoli czek z książeczki, odwrócił go na drugą stronę i złożył dodatkowy podpis.
– Dobra. A teraz zanotuj sobie na okładce książeczki to, co powiem, i lepiej zanotuj dokładnie. Zarezerwuj mi przedział w ekspresie Silver Meteor do Nowego Jorku na dziś wieczór. Do przedziału zamów butelkę przedniego szampana z lodu i stos kanapek z kawiorem. Kawior ma być też najlepszy. I trzymaj się ode mnie z daleka, nie próbuj żadnych sztuczek. Gdybym jutro nie dotarł do Nowego Jorku cały i zdrowy, zdjęcie wraz ze szczegółowym raportem dotrze pocztą tam, gdzie trzeba. Zrozumiałeś? Potwierdź.
I znów wielka głowa Goldfingera powędrowała wolno w dół i w górę, a na wysokim, pozbawionym zmarszczek czole wykwitły kropelki potu.
– W porządku. A teraz wręcz czek panu Du Pontowi i powiedz: „Pokornie przepraszam. Oszukiwałem pana”. Potem możesz sobie iść.
Ręka wykonała polecenie i czek spoczął przed Du Pontem. Usta otworzyły się i przemówiły. Oczy miał spokojne, wzrok skoncentrowany – Goldfinger odprężył się. Przecież to tylko pieniądze, zapłacił za bezpieczny odwrót.
– Jeszcze chwileczkę, Goldfinger, jeszcze nie skończyliśmy. – Bond zerknął na dziewczynę. Patrzyła na niego tak jakoś dziwnie. Na jej twarzy malował się lęk i cierpienie, lecz dostrzegł tam również wyraz uległości i spragnienia. – Jak masz na imię? – spytał.
– Jill. Jill Masterton.
Goldfinger wstał, właśnie się odwracał.
– Stój! – zawołał ostro Bond.
Goldfinger zamarł w pół kroku. Podniósł wzrok i wbił go w balkon. Oczy miał szeroko rozwarte jak wtedy, gdy agent spotkał go po raz pierwszy. Zdawało się, że ich trzeźwe, penetrujące spojrzenie mknie ku lornetce, przebija się przez układ soczewek i oczy Bonda, by utkwić w tyle czaszki. Ten wzrok mówił: „Zapamiętam to sobie, panie Bond”.
– Byłbym zapomniał, zrobisz jeszcze coś, Goldfinger. Zabieram do Nowego Jorku zakładniczkę, pannę Masterton. Dopilnuj, żeby zjawiła się w pociągu. Aha, nie chcę już przedziału. Zarezerwuj salonkę. To wszystko.
Minął tydzień. Bond stał przy otwartym oknie gabinetu na siódmym piętrze wysokiego budynku na Regens Park. U stóp kwatery głównej Secret Service leżał Londyn uśpiony księżycem w pełni, którego tarcza sunęła miękko ponad miastem, meandrując między ławicami pierzastych chmur. Big Ben wybił trzecią. W ciemności zadzwonił telefon. Bond odwrócił się i podszedł szybko do biurka na środku pokoju. Blat zalewały promienie lampy osłoniętej zielonym abażurem. Z rzędu czterech telefonów agent wybrał czarny.
– Oficer dyżurny, słucham – rzucił w słuchawkę.
– Posterunek „H”, sir.
– Łączyć.
Usłyszał brzęczęco-buczący pogłos jak zwykle beznadziejnego połączenia radiowego z Hongkongiem. Dlaczego to akurat Chiny musiały zawsze ulegać wpływom plam słonecznych? Śpiewny głos zapytał:
– Universal Export?
– Tak.
Głęboki, tubalny bas dochodzący jak zza ściany – to centrala londyńska – powiedział:
– Ma pan połączenie z Hongkongiem. Proszę mówić głośniej.
– Niech pan się wyłączy! – rzucił niecierpliwie Bond.
– Ma pan połączenie. Proszę głośniej – zawtórował Londynowi melodyjny głos z Hongkongu.
– Halo! Halo! Czy to Universal Export?
– Tak.
– Tu Dickson. Słyszy mnie pan?
– Tak, słyszę.
– Chodzi o telegram, który do was wysłałem, o transport owoców, o mango. Wie pan, o co idzie?
– Tak, mam tu dokumenty. – Bond przysunął do siebie teczkę z papierami. Wiedział, o czym tamten mówi. Posterunek „H” do – maga się min magnetycznych, które miały być podłożone na trzech szpiegowskich dżonkach obsadzonych załogami komunistycznych agentów. Owi agenci stacjonowali w Makao, gdzie przechwytywali brytyjskie myśliwce i przeszukiwali je, niby to w pogoni za chińskimi uchodźcami.
– No więc rachunek musi być uregulowany do dziesiątego… Oznaczało to, że dżonki odpływają lub że po dziesiątym straże na pokładach zostaną podwojone; mogło też oznaczać jakąś inną sytuację krytyczną.
– Będzie – rzekł krótko Bond.
– Dzięki. Cześć. – Bond przerwał połączenie z Hongkongiem i podniósł słuchawkę zielonego telefonu. Nakręcił numer oddziału „Q” i zamienił kilka słów z oficerem dyżurnym. Wszystko będzie załatwione. Rano odlatywał w tamtym kierunku samolot BOAC, Britannia. Oddział „Q” dopilnuje, żeby skrzynka znalazła się w ładowni maszyny na czas.
Bond rozparł się w fotelu. Sięgnął po papierosa i zapalił. Oczyma wyobraźni ujrzał małe, źle klimatyzowane biuro mieszczące się na nabrzeżu w Hongkongu, ujrzał białą, mokrą od potu koszulę numeru 279, którego dobrze znał, a który przed chwilą przedstawił się jako Dickson. Numer 279 rozmawia pewnie teraz ze swym zastępcą: „W porządku. Londyn potwierdza dostawę. Przejrzyjmy jeszcze raz cały gryplan”. Bond uśmiechnął się krzywo. Nie chciałby tkwić w Hongkongu na ich miejscu. Nigdy nie lubił występować przeciwko Chińczykom – było ich zbyt wielu. Posterunek „H” mógł naruszyć gniazdo szerszeni, lecz M. zdecydował, że nadszedł czas, by udowodnić opozycji, iż Secret Service w Hongkongu nie wypadł jeszcze z interesu.
Trzy dni temu, kiedy M. wspomniał po raz pierwszy, że na liście służb nocnych figuruje nazwisko Bonda, agent 007 nie zapalił się do tego pomysłu. Spierał się z M. twierdząc, że niewiele wie o rutynowych obowiązkach oficerów dyżurnych, że to zbyt odpowiedzialna praca, by wykonywał ją ktoś, kto przez sześć lat harował w sekcji 00 i kto już dawno temu zapomniał wszystko, co wiedział na temat takiej roboty.
„Szybko sobie przypomnisz – odparł M., nie podzielając jego odczuć. – Będziesz miał jakieś kłopoty, poradź się któregoś z oficerów z sekcji służb albo szefa sztabu. Ostatecznie możesz poradzić się mnie. (Bond wyobraził sobie wtedy z uśmiechem, jak to budzi M. w środku nocy, bo jakiś facet w Tokio czy w Adenie popadł akurat w tarapaty). Zresztą to już postanowione. Chcę, żeby każdy ze starszych oficerów odsłużył swoje w centrali. – Tu M. spojrzał zimno na Bonda. – Prawdę mówiąc, 007, miałem wczoraj do czynienia z kimś z Ministerstwa Skarbu. Ten ktoś sądzi, że to, co robicie, nie nadąża za duchem czasu. Nawet się z nim nie spierałem 2. Głos M. złagodniał. – Powiedziałem mu tylko, że jest w błędzie. (Bond bez trudu wyobraził sobie i tę scenę.) Mimo to teraz, kiedy znalazłeś się z powrotem w Londynie, trochę dodatkowych obowiązków ci nie zaszkodzi. Nie wyjdziesz z wprawy”.
W sumie dodatkowe obowiązki Bondowi nie przeszkadzały. Odsłużył już połowę pierwszego tygodnia i jak dotąd była to kwestia posługiwania się zdrowym rozsądkiem lub przekazania spraw do odpowiedniej sekcji. Polubił zacisze gabinetu, spodobało mu się, że zna tajemnice innych, i to, że od czasu do czasu piękne dziewczęta z kantyny przynosiły mu kawę i kanapki.
Pierwszej nocy dziewczyna z kantyny przyniosła herbatę. Bond spojrzał na nią sucho. „Nie pijam herbaty. Herbata zamula. Co więcej, herbata była jedną z głównych przyczyn upadku Imperium Brytyjskiego. Bądź tak dobra i zrób mi kawę”. Dziewczyna zachichotała i popędziła rozgłosić słowa Bonda w kantynie. Od tamtego czasu dostawał kawę, a powiedzonko „filiżanka mułu” obiegło cały gmach.
Innym powodem, dla którego Bond cieszył się na pustkę nocnej służby, był fakt, że dawała mu ona czas na realizację pomysłu, z jakim nosił się już od roku. Bond chciał napisać podręcznik tajemnych metod walki wręcz. Podręcznik miał nosić tytuł Przeżyj] i zawierać najlepsze wskazówki z tego wszystkiego, co na ten temat pisali agenci tajnych służb na całym świecie. Bond nikomu się ze swego zamysłu nie zwierzał, ale miał nadzieję, że gdyby udało mu się książkę napisać, M. zezwoliłby umieścić ją na liście podręczników Secret Service zawierających opisy chwytów i technik stosowanych przez wywiad.
Bond wypożyczał z archiwum książki w językach obcych lub, jeśli było to niezbędne, w przekładzie. Większość z nich została zdobyta na agentach wroga albo przechwycona od wrogich organizacji; niektóre M. otrzymał w prezencie od agend siostrzanych takich jak OSS, CIA czy Deuxieme. Ale teraz Bond miał przed sobą łup szczególnie cenny: tłumaczenie broszurki zatytułowanej krótko Obrona przeznaczonej dla agentów organizacji ŚMIERSZ – sowieckiej organizacji niosącej śmierć i zemstę.
Doszedł do połowy rozdziału drugiego. W wolnym przekładzie jego tytuł brzmiał: „Chwyty i trzymania krępujące”. Zajął się lekturą i przez pół godziny studiował podrozdziały traktujące o konwencjonalnym „chwycie nadgarstkowym”, o „zakładaniu dźwigni pod ramię i pod przedramię”, o chwycie krępującym „za głowę”, o „wykorzystaniu szyjnych punktów nacisku”.
Po trzydziestu minutach agent odrzucił maszynopis. Wstał, ruszył do okna i zapatrzył się w noc. W prostym, pozbawionym osłonek języku, jakiego używali Rosjanie, było coś obrzydliwie brutalnego. Owa brutalność znów wprawiła Bonda w stan zniechęcenia, w stan, któremu agent 007 uległ dziesięć dni temu na lotnisku w Miami. Co się z nim działo? Czyżby miał już tego wszystkiego dosyć? Miękł, czy tylko wychodził z wprawy? Stał tak chwilę, obserwując księżyc sunący po niebie, przemykający szybko między chmurami. Później wzruszył ramionami i wrócił do biurka. Doszedł do wniosku, że przejadły mu się wszelkie odmiany przemocy fizycznej tak, jak każdemu psychoanalitykowi musiały się z czasem przejeść mentalne aberracje pacjentów.
Bond jeszcze raz przeczytał fragment, który wprowadził go w ów szczególny stan: „Z pijaną kobietą można się także uporać, chwytając dolną wargę jej ust kciukiem i palcem wskazującym. Mocne zaciśnięcie palców i wykręcenie wargi z jednoczesnym ciągnięciem do przodu spowoduje, że pijana podąży za nami”.
– Kciuk i palec wskazujący… Co za obleśna delikatność! – mruknął do siebie. Zapalił chesterfielda i wpatrzył się w smugi światła bijące z lampy na biurku. Starał się myśleć o czymś innym i zapragnął, żeby rozdzwonił się jakiś telefon, żeby nadszedł jakiś sygnał. Jeszcze pięć godzin, pięć godzin do raportu, który o dziewiątej rano musi zdać szefowi sztabu albo samemu M., jeśli M. przyjdzie do pracy wcześniej. Coś mu ciągle chodziło po głowie, coś, co chciał w wolnej chwili sprawdzić. Co to takiego…? Co zmusiło go do myślenia o tym akurat teraz…? Jakieś słowo? Palec wskazujący! Palec wskazujący, po angielsku forefinger! Forefinger – Goldfinger! Miał sprawdzić, czy w kartotekach mają coś o tym człowieku!
Podniósł słuchawkę zielonego aparatu i nakręcił numer archiwum.
– Nic mi to nazwisko nie mówi, sir. Sprawdzę i oddzwonię.
Bond odłożył słuchawkę.
Odbyli wtedy cudowną podróż koleją. Jedli kanapki, pili szampana, a później, w rytm dudnienia potężnych diesli łapczywie odmierzających mile, kochali się długo i bez pośpiechu, korzystając z wąskiej leżanki. Dziewczyna zdawała się usychać z braku seksu. Budziła go nocą dwa razy. Pieściła delikatnie, domagając się wzajemności, nie mówiła nic i chłonęła jego umięśnione, szczupłe ciało. Potem za dnia dwukrotnie opuszczała zasłonki, by stłumić jaskrawy blask słońca, brała go za rękę i prosiła: „Kochaj mnie, James” tak, jak dziecko prosi o cukierka.
Jeszcze teraz Bond słyszał umykający, srebrzysty dźwięk dzwoneczków na mijankach, zawodzący gwizd lokomotywy i cichą wrzawę za oknem, na stacjach; leżeli wtedy i czekali, aż znów ogarnie ich zmysłowy stukot kół.
Jill Masterton powiedziała, że Goldfinger przyjął porażkę z obojętnością i opanowaniem. Miała Bondowi przekazać od niego, że wraca do Anglii za tydzień i że pragnie rozegrać z nim partyjkę golfa w Sandwich. Nic więcej – żadnych pogróżek, żadnych przekleństw. Chciał tylko, żeby Jill wróciła najbliższym pociągiem. Dziewczyna wyznała Bondowi, że wróci. Agent starał się to jej wyperswadować, ale ona nie obawiała się Goldfingera. No, bo co mógł jej niby zrobić? Poza tym zapewniał jej dobrą pracę.
Bond postanowił dać Jill te dziesięć tysięcy dolarów, które Du Pont, wyjąkując podziękowanie i gratulacje, wetknął mu w dłoń. Agent zmusił ją, by wzięła pieniądze. „Ja ich nie chcę – powiedział wtedy. – Nie wiedziałbym, co z nimi zrobić. Tak czy owak, zatrzymaj je na czarną godzinę, na wypadek, gdybyś musiała stamtąd uciekać. Powinienem dać ci milion. Nigdy nie zapomnę tej nocy. I dnia”.
Bond odprowadził ją na stację, pocałował mocno w usta i odszedł. Nie była to miłość, lecz gdy jego taksówka ruszała z postoju przy Pensylwania Station, przypomniał mu się taki oto wierszyk:
Jedna miłość ogniem płonie, na inną tylko pluć, lecz najlepsza i najczystsza bez dwóch zdań – chuć. Nie, niczego nie żałował. Popełnili grzech? Jeśli tak, to jaki? Grzech nieczystości? Bond uśmiechnął się. I na to miał cytat, w dodatku cytat ze świętego, ze Świętego Augustyna: O Boże, ześlij na mnie Dar Czystości. Ale jeszcze nie teraz.
Zadzwonił zielony telefon.
– Mam trzech Goldfingerów, sir. Dwóch z nich nie żyje. Trzeci to ruska skrzynka kontaktowa w Genewie. Prowadzi zakład fryzjerski i przekazuje instrukcje. Wtyka je odpowiednim klientom w prawą kieszeń, gdy czyści im szczotką marynarki. Stracił pod Stalingradem nogę. Pasuje, sir? Jest tu o nim jeszcze więcej…
– Nie, wystarczy, dziękuję. To na pewno nie mój Goldfinger.
– Może rano znajdziemy coś w kartotekach Scotland Yardu, sir. Czy ma pan jego zdjęcie?
Bondowi przypomniał się film z leiki. Nawet nie zatroszczył się o to, by go wywołać. Szybciej będzie, jak sporządzi portret pamięciowy Goldfingera. – A czy sala od portretów pamięciowych jest wolna? – spytał.
– Tak jest, sir. Jeśli pan sobie życzy, mogę z panem popracować.
– Dziękuję, już schodzę.
Bond polecił centrali telefonicznej, żeby zawiadomiła szefów sekcji, gdzie go mogą znaleźć, wyszedł i zjechał windą na pierwsze piętro, do archiwum.
Nocą w olbrzymim gmachu panowała niezwykła cisza. W jej tle słychać było miękki szmer pracujących urządzeń i sygnały ukrytego życia: przytłumiony stukot maszyny do pisania dochodzący zza drzwi, które Bond mijał, szybko wyciszone klekotliwe trzaski zakłóceń radiowych dobiegających zza innych, delikatny szum systemu wentylacyjnego. Człowiek czuł się tu jak na pancerniku cumującym w porcie.
Oficer dyżurny archiwum siedział już za konsolą w sali portretów pamięciowych.
– Czy może mi pan najpierw podać zarys jego twarzy, sir? – zapytał. – Tym sposobem od razu wyeliminuję te slajdy, które z pewnością nam się nie przydadzą.
Bond opisał twarz Goldfingera, oparł się wygodnie i spojrzał na rozświetlony ekran.
Maszyna do sporządzania portretu pamięciowego konstruuje przybliżony portret podejrzanego lub kogoś, kogo widziano przelotnie na ulicy, w pociągu albo w rozpędzonym samochodzie. Działa na zasadzie latarni magicznej. Najpierw operator rzuca na ekran obrazy różnokształtnych głów różnej wielkości. Kiedy ogólny zarys głowy jest już ustalony, zostaje na ekranie. Dalej nakłada się nań pasującą fryzurę, a jeszcze później inne cechy charakterystyczne, jedną po drugiej: kształt oczu, nosa, podbródka, ust, brwi, uszu, rys policzków. Otrzymuje się w rezultacie cały obraz twarzy dokładny na tyle, na ile zapamiętał go sobie odtwarzający. Portret fotografuje się i wciąga do rejestru.
Złożenie niezwykłego oblicza Goldfingera zajęło trochę czasu, za to kiedy skończyli, oczom Bonda ukazała się monochroniczna, wielce zbliżona do oryginału podobizna. Agent podyktował jeszcze kilka szczegółów dotyczących opalenizny Goldfingera, koloru jego włosów, wyrazu oczu i było po wszystkim.
– Nie chciałbym spotkać tego typa po ciemku – skonstatował dyżurny z archiwum. – Przekażę to Scotland Yardowi, kiedy obejmą służbę. Odpowiedź powinna być po lunchu.
Bond wrócił na siódme piętro. Po drugiej stronie globu zbliżała się północ i posterunki wschodnie kończyły pracę. Zwaliła się na niego lawina sygnałów, na które musiał odpowiedzieć. Musiał też uzupełnić dziennik przebiegu służby i nagle zrobiła się ósma rano. Zatelefonował do kantyny i zamówił śniadanie. Właśnie je skończył, gdy dobiegł go zgrzytliwy terkot czerwonego telefonu. Dzwonił M. Dlaczego u diabła zjawił się w pracy pół godziny wcześniej?
– Melduję się, sir.
– Przyjdź do mego biura, 007. Chcę z tobą zamienić parę słów, nim zdasz służbę.
– Tak jest, sir. – Bond odłożył słuchawkę. Narzucił marynarkę, przeczesał ręką włosy, zawiadomił centralę, że idzie do M., wziął dziennik przebiegu służby, wsiadł do windy i pojechał na ósme, ostatnie piętro. Nie spotkawszy ani szefa sztabu, ani jakże atrakcyjnej panny Monepenny, zastukał do drzwi gabinetu M. i wszedł do środka.
– Siadaj, 007. – Ogolony, pachnący czystością M. odprawiał akurat ceremoniał zapalania fajki. Nosił sztywny, biały kołnierzyk i luźno zawiązany krawat w groszki, a jego pomarszczona twarz, niczym twarz wilka morskiego, tryskała energią i niecną wesołością.
Bond natomiast wiedział, że brodę pokrywa mu czarna szczecina, zdawał też sobie sprawę z niezbyt świeżego wyglądu swojego ubrania i oblicza. Mimo to starał się skupić.
– Noc spokojna? – M. rozpalił wreszcie fajkę. Srogie, zdrowe oczy spojrzały uważnie na Bonda.
– Raczej tak, sir. Posterunek „H”… M. uniósł na cal rękę.
– Zostawmy to. Przeczytam w dzienniku. To chyba to, prawda?
Bond wręczył M. ściśle tajny skoroszyt. Ten odłożył materiały na bok i uśmiechnął się sardonicznie jednym ze swych rzadkich, gorzkich uśmiechów.
– Świat się zmienia, 007. Chwilowo zdejmuję cię ze służb nocnych.
Z kolei uśmiech, z jakim Bond odpowiadał zwykle na pytania szefa, stał się nagle uśmiechem wymuszonym. Serce zaczęło bić mu szybciej, czego tyle już razy doświadczał w gabinecie M. Stary coś dla niego szykował.
– Właśnie zaczynałem się wciągać, sir.
– Ano. Potem będziesz miał mnóstwo okazji. Wynikła pewna sprawa, dziwna sprawa… W gruncie rzeczy nie kwalifikowałaby się do tego, byśmy się nią zajmowali, gdyby nie jeden bardzo szczególny ślad, który… – Tu M. wykonał gest, jakby odrzucał od siebie fajkę. – Który może okazać się guzik warty.
Bond usiadł wygodniej. Nie mówił nic. Czekał.
– Wczoraj jadłem obiad z dyrektorem naczelnym Banku. Człowiek ciągle się czegoś uczy. Przynajmniej ja nauczyłem się wczoraj czegoś nowego. Złoto, jego ciemne strony: przemyt, fałszerka i tak dalej. Nigdy nie przypuszczałem, że Bank Anglii wie tak dużo o kanciarzach. Wygląda na to, że do jego obowiązków należy też ochrona naszej waluty. – M. uniósł brwi. – Wiesz coś na temat złota, 007?
– Nie, sir.
– Do wieczora będziesz wiedział. Masz umówione spotkanie z niejakim pułkownikiem Smithersem. W Banku, o czwartej. Starczy ci czasu, żeby odespać noc?
– Tak, sir.
– To dobrze. Zdaje się, że ten Smithers jest szefem sekcji analiz Banku. Z tego, co powiedział mi naczelny, wynika, że sekcja analiz to mniej więcej to samo co komórka wywiadowcza. Pierwszy raz słyszałem, że coś takiego tam mają, a to, 007, uświadamia nam tylko, w jak ściśle izolowanych środowiskach pracujemy. Wracając do rzeczy. Smithers i jego ludzie obserwują uważnie wszystko, co w środowisku bankowym wyda się im podejrzane. W szczególności mają oko na machlojki z naszą walutą i zapasami złota. Była kiedyś sprawa tych Włochów, którzy podrabiali suwereny. Robili je ze szczerego złota. Karaty się zgadzały i cała reszta. Ale najwyraźniej suweren jako taki, inaczej francuski napoleon, ceniony jest o wiele bardziej niż wartość złota użytego do jego wytworzenia. Tylko nie pytaj mnie dlaczego. Smithers ci powie, jeśli cię zaciekawi. W każdym razie Bank nasłał na tych Włochów całą armię prawników – w sensie technicznym Włosi nie popełnili przestępstwa – i przegrawszy sprawę w sądach włoskich, przygwoździli ich w końcu w Szwajcarii. Musiałeś o tym czytać. Dalej – cała ta kołomyja z równowagą dolara w Bejrucie. Wywołała niezłe zamieszanie w prasie. Nic z tego nie rozumiałem, ale szło chyba o jakąś furtkę w murze, jakim obwarowaliśmy naszego funta. To bystrzy chłopcy z City ją znaleźli. Ano. Robota Smithersa to węszyć za czymś takim. Naczelny opowiadał mi o tym nie bez powodu. Od lat, chyba nawet od końca wojny, Smithers ma bzika na punkcie regularnego a nielegalnego odpływu złota z Anglii. Wydedukował sobie ten odpływ. Kieruje się swego rodzaju instynktem. Przyznaje, że ma cholernie mało danych, ale wywarł na dyrektorze takie wrażenie, iż ten uzyskał zgodę premiera na wciągnięcie do akcji nas. – M. urwał i zerknął figlarnie na Bonda. – Zastanawiałeś się kiedy, 007, kto należy do najbogatszych ludzi w Anglii?
– Nie, sir.
– No to zgaduj. Może zmieńmy tylko pytanie: kto należy do najbogatszych Anglików?
Bond szperał w zakamarkach pamięci. Było wielu takich, których nazwiska kojarzyły się z bogactwem, lub takich, których z bogactwem skojarzyły gazety. Ale który z nich naprawdę miał forsę? Który dysponował żywą gotówką? Musiał coś odrzec, więc powiedział z wahaniem:
– No cóż, sir, choćby Sassoon. Albo ten armator, który praktycznie z nikim nie utrzymuje kontaktów. Jak mu tam… Ellerman. Mówią, że Lord Cowdray jest człowiekiem bardzo bogatym. Dalej bankierzy: Rotszyldowie, Baringowie, Hambrosowie. Był jeszcze Williamson, ten od diamentów. I jeszcze Oppenheimer w Południowej Afryce. Dużo pieniędzy mogą też nadal mieć niektórzy książęta… – Bond mówił coraz ciszej i coraz niepewniej.
– Nieźle, 007, wcale nieźle. Ale zgubiłeś gdzieś po drodze atutowego asa. To człowiek, o którym nigdy przedtem nie pomyślałem – do czasu, kiedy naczelny wspomniał jego nazwisko. On jest najbogatszy z całej paczki. Człowiek ten nazywa się Goldfinger. Auric Goldfinger.
Bond nie umiał się powstrzymać. Roześmiał się głośno.
– Co jest!? – spytał M., rozdrażniony. – Co u diabła jest tu do śmiechu?
– Przepraszam, sir. – Bond opanował się. – Chodzi o to, że nie dalej jak kilka godzin temu układałem w archiwum jego portret pamięciowy. – Zerknął na zegarek i zduszonym głosem dodał: – Jest akurat w drodze do kartoteki. Poprosiłem o test identyfikacyjny.
M. wpadł w złość.
– Co tu jest do cholery grane?! Przestań zachowywać się jak skretyniały uczniak!
– Zacznę od początku, sir – rzekł trzeźwo Bond. – Było tak…
– Opowiedział M. swoją przygodę, nie pomijając niczego. Twarz M. rozjaśniła się. Pochylony nad biurkiem, słuchał, skupiwszy całą uwagę na słowach agenta. Kiedy Bond skończył, M. rozparł się w fotelu.
– No no no… – rzekł, ściszając stopniowo głos. Złożył ręce za głowę i długo wpatrywał się w sufit.
Bond poczuł, że zaraz roześmieje się znowu, bo jak Scotland Yard sformułowałby reprymendę, jaką miałby niby otrzymać? Słowa M. szybko ściągnęły go z obłoków na ziemię.
– A propos, 007, co zrobiłeś z tymi dziesięcioma tysiącami dolarów?
– Dałem je dziewczynie, sir.
– Dziewczynie?! Dlaczego nie na Biały Krzyż?!
Fundację Białego Krzyża założono dla wspomagania rodzin agentów i agentek Secret Service poległych na służbie.
– Przepraszam, sir. – Tu Bond nie miał żadnych argumentów.
– Ha! – M. nigdy nie pochwalał tego, że z Bonda był tęgi kobieciarz. Dla wiktoriańskiej duszy M. uganianie się za babami to przekleństwo. Jednak postanowił pominąć to milczeniem. – Ano tak… To na razie tyle, 007. Dowiesz się o wszystkim po południu. Zabawna sprawa z tym Goldfingerem. Dziwny facet. Widziałem go ze dwa razy w Blades. Grywa tam w brydża, kiedy jest w kraju. To właśnie człowiek, którym interesuje się Bank Anglii. – M. zawiesił głos i spojrzał łagodnie na Bonda. – Od tej chwili Goldfinger interesuje również i ciebie.
Bond pokonał schody, wszedł w monumentalne, spiżowe drzwi i znalazł się w przestronnym holu, gdzie każdy krok rozbrzmiewał delikatnym echem. Bank Anglii. Rozejrzał się wkoło. Pod stopami lśniła złoto wzorzysta mozaika Borysa Anrepa. Wyżej, w tle, za łukowatymi, wysokimi na dwadzieścia stóp oknami wychodzącymi na wewnętrzny dziedziniec buchała zieleń geranium. W lewo i w prawo biegły szerokie, długie korytarze wykładane polerowanym kamieniem z Hopton Wood. Wszędzie unosił się nieokreślony zapach klimatyzowanego powietrza i ciężka, przytłaczająca atmosfera nieprawdopodobnego bogactwa.
Jeden z atletycznie zbudowanych, wyfraczonych na różowo szwajcarów podszedł do Bonda.
– Słucham pana.
– Do pułkownika Smithersa.
– Kapitan Bond? Tędy proszę.
Wyfraczony atleta skierował się w prawo, między kolumny. Brązowe drzwi dyskretnie ukrytej windy stały otworem. Winda pokonała kilka stóp dzielących parter od pierwszego piętra. Teraz szli długim, wykładanym boazerią korytarzem kończącym się wysokim oknem w stylu Jamesa Adama. Na podłodze leżał gęsto tkany, beżowy dywan z Wilton. Szwajcar zapukał do ostatnich z rzędu kilkunastu bogato rzeźbionych dębowych drzwi o niebo wyższych i bardziej wytwornych od drzwi, jakie widuje się na co dzień. Przy biurku siedziała siwowłosa kobieta. Wyglądała na taką, co to ongiś zaczynała jako skromna urzędniczka, by skończyć jako sekretarka samego Smithersa. Wzdłuż ścian ciągnął się szereg stalowych szafek na kartoteki. Kobieta notowała coś w podwójnie złożonym bloczku żółtego papieru. Uśmiechnęła się konspiracyjnie do Bonda, wzięła słuchawkę i nakręciła numer.
– Przyszedł kapitan Bond – powiedziała, odłożyła słuchawkę i wstała. – Tędy proszę. – Przecięła pokój i zatrzymała się u drzwi obitych zielonym rypsem. Otworzyła je przed agentem i przytrzymała.
Pułkownik Smithers czekał, stojąc za biurkiem.
– Miło, że pan przyszedł – rzekł poważnie. – Zechce pan usiąść. – Bond zechciał. – Zapali pan? – Podsunął agentowi srebrną szkatułkę, usiadł i zaczął nabijać fajkę. Bond wziął papierosa i zapalił.
Pułkownik Smithers wyglądał dokładnie tak, jak wyglądałby każdy pułkownik Smithers. Nie ulegało wątpliwości, że musiał być kiedyś sztabowcem. Miał aparycję człowieka poważnego, wyrobionego, z ogładą, która nader pasowała do jego nazwiska. Gdyby nie rogowe okulary, mógł uchodzić za obeznanego, choć niedożywionego dworzanina z królewskiego pałacu.
Bond czuł, jak w atmosferę gabinetu zaczyna wkradać się nuda.
– A więc ma pan mi zrobić wykład o złocie – rzekł zachęcająco.
– Tak. W każdym razie tak zrozumiałem polecenie naczelnego. Wnoszę, że mogę z panem mówić całkiem otwarcie… – Smithers rzucił okiem ponad prawym ramieniem Bonda. – Rzecz jasna, pojmuje pan, że większość spraw, o których będziemy musieli rozmawiać, to sprawy poufne. – Szybkim spojrzeniem omiótł twarz agenta. Była jak z kamienia.
Pułkownik zrozumiał ciszę tak, jak chciał tego Bond. Podniósł wzrok, odkrył gafę i starał się ją naprawić.
– Oczywiście nie powinienem był tego mówić. Człowiek z pańskim wyszkoleniem…
– Wszyscy uważamy, że nasze tajemnice są najważniejsze. Najpewniej słusznie mi pan o tym przypomniał. Sekrety innych nigdy nie są tak istotne jak własne. Ale proszę się nie martwić. O tych sprawach rozmawiać będę wyłącznie z moim szefem, z nikim innym.
– Oczywiście, oczywiście. To miło, że podchodzi pan do tego w ten sposób. Tu, w Banku, człowiek staje się przeczulony na punkcie ostrożności. A więc… – Smithers dał nura za parawan właściwego tematu rozmowy. – Złoto. Rozumiem, że jest to temat, któremu przedtem nie poświęcał pan zbytniej uwagi, prawda?
– Jak wiele uwagi poświęcałem, stwierdzę po tym, co mi pan powie, pułkowniku.
– No tak… Cóż, należy pamiętać o wielkim znaczeniu tego, że złoto stało się najcenniejszym i najłatwiej zbywalnym artykułem w świecie. Można udać się do jakiegokolwiek miasta w jakimkolwiek kraju, nawet do większej wioski, dać kawałek złota i otrzymać w zamian towary lub kupić sobie usługi, prawda? – Głos Smithersa nabrał animuszu, oczy mu płonęły – miał słuchacza. Bond rozsiadł się wygodnie, gotów wysłuchać każdego, kto jest mistrzem w swoim fachu, w jakimkolwiek fachu. Pułkownik uniósł fajkę w geście ostrzeżenia. – Kolejna rzecz godna zapamiętania: złoto jest praktycznie nie do wytropienia. Na suwerenach nie nabija się numerów seryjnych. Jeśli sztaby są cechowane w mennicy, wszystkie cechy dadzą się łatwo spiłować. Sztabki można też przetopić. Dlatego prawie niemożliwe jest sprawdzenie, skąd złoto przybywa, skąd pochodzi, jakimi szlakami krąży po świecie. Weźmy na przykład Anglię. Tu, w Banku, jesteśmy w stanie oszacować wartość złota spoczywającego tylko i wyłącznie w skarbcach naszych, w skarbcach innych banków i w mennicy. Dodajmy do tego przybliżone oszacowania ilości kruszca w posiadaniu jubilerów oraz sieci lombardów i to już koniec.
– Dlaczego tak bardzo zależy wam, żeby wiedzieć, ile złota jest w Anglii?
– Ponieważ złoto i waluty na parytecie złota tworzą podstawy naszych międzynarodowych kredytów. Prawdziwą siłę nabywczą funta ocenimy dopiero wówczas – inne kraje również – kiedy będziemy wiedzieć, ile obcego pieniądza za naszego funta otrzymamy. – Łagodny wzrok pułkownika Smithersa stał się naraz nieoczekiwanie twardy. – A moim naczelnym zadaniem, panie Bond, jest mieć oko na każdą próbę nielegalnego wywozu złota z Anglii i z państwa Commonwealthu. Kiedy już odkryję taki nielegalny przerzut, taki odpływ kruszcu do kraju, gdzie może zostać wymieniony korzystniej niż według naszych stawek, wysyłam śladem przemytników Złoty Oddział Scotland Yardu, który próbuje ściągnąć kruszec z powrotem do naszych skarbców, zlikwidować przeciek i aresztować ludzi zań odpowiedzialnych. – Smithers wzruszył ciężko ramionami. – Kłopot polega na tym, panie Bond, że złoto przyciąga największych, najgenialniejszych kryminalistów, a tych trudno, naprawdę bardzo trudno ująć.
– Czy nie jest to aby sytuacja przejściowa? Dlaczego ten niedostatek złota nie miałby się kiedyś skończyć? W Afryce kopią je dość szybko. Nie ma go tyle, żeby starczyło dla wszystkich? Może działają tu prawa charakterystyczne dla każdego czarnego rynku, który zniknie, kiedy zwiększą się dostawy? Tak było z handlem penicyliną zaraz po wojnie.
– Obawiam się, że nie, panie Bond, to nie takie proste. Liczba ludności na świecie rośnie codziennie w tempie pięciu tysięcy czterystu osób na godzinę. Niewielki procent z tej liczby to ci, którzy gromadzą zapasy złota, którzy czują awersję do pieniądza, którzy garść suwerenów wolą zakopać w ogrodzie albo schować pod łóżkiem. Inni chcą mieć złote plomby w zębach. Jeszcze inni muszą mieć złote oprawki do okularów, biżuterię, pierścionki zaręczynowe. Co roku wszyscy ci ludzie będą uszczuplać rynek o tony kruszcu. Nowo powstające gałęzie przemysłu potrzebują złotego drutu, złota galwanicznego, amalgamatów złota, bo złoto ma niezwykłe cechy, które wykorzystuje się niemal codziennie. Błyszczy, jest ko-walne, ciągliwe, prawie zupełnie nie zmienia swych właściwości i jest też gęściejsze niż jakikolwiek inny metal z wyjątkiem platyny. Jego zastosowaniom nie ma końca. Ale ma i dwie wady. Po pierwsze, jest zbyt miękkie. Wyciera się szybko o poszewki naszych kieszeni, o spocone palce i tym sposobem rok w rok ubywa go nieco z zasobów światowych. Powiedziałem dwie wady. – Pułkownik Smithers posmutniał. – Tą drugą, o wiele gorszą wadą jest to, że złoto zawsze było talizmanem strachu. A strach, panie Bond, wycofuje kruszec z obiegu i odkłada go na czarną godzinę. Historia uczy, że czarna godzina może nadejść praktycznie każdego dnia, choćby jutro, dlatego śmiało zakładam, że tęgi wór złota nabity kruszcem wydobytym w jednym zakątku świata zostaje natychmiast zakopany w innym.
Bond uśmiechnął się – pułkownik Smithers był nader elokwentny! On żył złotem, myślał o złocie, śnił o nim, pewnie z przyjemnością by się w nim wytarzał. Złoto… Cóż, temat bez wątpienia ciekawy. W dniach, kiedy Bond uganiał się za szmuglerami brylantów, musiał wpierw zrozumieć mit otaczający te kamienie i pojąć, dlaczego ludzie są nimi tak urzeczeni.
– Co jeszcze powinienem wiedzieć, zanim przejdziemy do sedna sprawy?- zapytał.
– Nie nudzę pana? Sugerował pan, że produkcja złota jest w dzisiejszych czasach tak wielka, że aż wystarczająca do całkowitego zaspokojenia popytu. Niestety tak nie jest. W rzeczywistości światowe zapasy złota ulegają systematycznemu zubożeniu. Powie pan, że są na kuli ziemskiej olbrzymie obszary, gdzie złota jeszcze nie szukano. Błąd. Najogólniej mówiąc, pozostało nam jedynie dno mórz i samo morze. Fakt, tam zasoby kruszcu są znaczne. W poszukiwaniu złota ludzie dłubią w ziemi od tysięcy lat. Znane są skarby Egiptu i Myken, skarb Montezumy i skarby Inków. Krezus i Midas oczyścili ze złota tereny Bliskiego Wschodu. W Europie też nie próżnowano: rozkopano dolinę Renu i dolinę rzeki Po, Malagę i równiny Granady, przeczesano też Cypr i Bałkany. Indie również ogarnął szał. Mrówki wynoszące ze swych podziemnych korytarzy drobiny złota naprowadziły Hindusów na ślad złóż aluwialnych. Rzymianie zryli Walię, Devon i Kornwalię. W Średniowieczu istniały kopalnie w Meksyku i w Peru. Powstało wówczas Złote Wybrzeże zwane później Ziemią Czarnych. Przyszła też kolej i na Amerykanów. Słynna gorączka złota na Yukonie, Eldorado, bogate żyły w Eurece oznajmiły światu początek pierwszego Złotego Wieku. W tym czasie zaczęto wydobywać złoto w Australii, w Bendigo i w Ballaracie, a odkrycie złóż na Uralu i na brzegach Leny w połowie dziewiętnastego wieku uczyniło z Rosji największego producenta tego kruszcu w świecie. Potem nastał dla współczesności drugi Złoty Wiek – odkrycie złota Witwartersrandu w południowo-zachodniej Transwalii. Tam unowocześniono sposób wydobycia, oddzielając metal od rudy metodą cyjanizacji, zarzuciwszy stosowanie rtęci. Dziś mamy trzeci Złoty Wiek – to nowo odkryte złoża w Oranii. – Pułkownik Smithers wyrzucił do góry ręce. – Złoto ciągle ulatnia się z ziemi, panie Bond! A tak, bo cały niegdysiejszy urobek z Klondike, z Homestake i z Eldorado razem wzięty – a bogactwo tych osad uważano za ósmy cud świata – równałby się dzisiaj ledwie dwu, trzyletniemu urobkowi kopalni w Afryce! Żeby obraz uczynić plastycznym: od roku 1500 do roku 1900, kiedy to prowadzono tylko przybliżone obliczenia, w całym świecie wykopano około osiemnastu tysięcy ton złota. Od roku 1900 do dzisiaj wykopaliśmy czterdzieści jeden tysięcy ton! – Smithers pochylił się z przejęciem. – Jeśli tak dalej pójdzie, panie Bond – ale proszę, niech pan tego nikomu nie powtarza – nie zdziwiłbym się, gdyby za pięćdziesiąt lat wszystkie złoża uległy całkowitemu wyczerpaniu!
Bond, zalany potokiem wywodów Smithersa na temat historii złotego kruszcu, bez trudu przywdział wyraz twarzy tak poważny, jak wyraz twarzy pułkownika.
– W pana ustach brzmi to niezwykle fascynująco. Ale może sytuacja nie jest aż tak tragiczna. Zaczęli już wydobywać ropę spod dna mórz. Niewykluczone, że znajdą również sposób na kopanie złota. A teraz przejdźmy do sprawy przemytu.
Zadzwonił telefon. Smithers sięgnął niecierpliwie po słuchawkę. – Smithers, słucham. – I słuchał, a na jego twarzy rysowało się narastające rozdrażnienie. – Jestem pewien, że wysłałem pani terminarz letnich rozrywek, panno Philby. Następny mecz gramy z Discount House, w sobotę. – Znów chwilę słuchał. – Jeśli pani Flake nie chce stanąć na bramce, obawiam się, że będzie musiała przejść na ławkę rezerwową. Tak, to jedyna propozycja, jaką mamy jej do zaproponowania. Nie każdy może grać w ataku. Tak, oczywiście. Proszę jej powiedzieć, że będę wielce zobowiązany, jeśli zgodzi się zagrać tylko ten jeden raz. Jestem pewien, że da sobie znakomicie radę. Ma ku temu odpowiednią figurę i tak dalej. Dziękuję, panno Philby. – Smithers wyjął chusteczkę do nosa i otarł czoło. – Przepraszam pana. Ostatnio sport i opieka społeczna są w Banku czczone prawie jak święte fetysze. Właśnie zwalono mi na głowę opiekę nad żeńską drużyną hokejową. Jak bym nie miał dość roboty ze zbliżającymi się właśnie dorocznymi zawodami lekkoatletycznymi. – Smithers odpędził gestem dłoni małe zgryzoty. – Ale, jak sam pan stwierdził, czas porozmawiać o przemycie. Przede wszystkim – biorąc pod uwagę tylko Anglię i Commonwealth – do jego zwalczania zatrudniamy ogrom ludzi. W Banku pracuje trzy tysiące osób, panie Bond, a z tych trzech tysięcy nie mniej niż tysiąc haruje w nadzorze wymiany. Z tego tysiąca z kolei przynajmniej pięćset osób – w tym moja niewielka grupa – zajmuje się zwalczaniem nielegalnego przepływu waluty, prób przemytu lub wykroczeń przeciwko obowiązującym przepisom wymiany.
– Faktycznie, to ogrom ludzi. – Bond porównał liczbę zatrudnionych w Banku Anglii z liczbą pracowników Secret Sernice; Secret Service zatrudniała dwa tysiące osób. – Czy może mi pan podać przykład takiego przemytu? Przemytu złota. Nie rozumiem tych dolarowych szwindli.
– Proszę bardzo. – Smithers mówił teraz miękkim, zmęczonym głosem człowieka, który służąc rządowi, zaharowuje się na śmierć. Był to głos fachowca specjalizującego się w szczególnej dziedzinie prawa. Biła z niego wiedza ogarniająca tę dziedzinę w najdrobniejszych szczegółach i przekonanie, że i w kwestiach pokrewnych Smithers wykaże się znakomitym instynktem. Bond dobrze znał ten głos, głos urzędnika państwowego najwyższej klasy. Choć nie odpowiadało mu gadulstwo pułkownika, człowiek ten zaczynał mu się podobać. – Proszę bardzo. Przypuśćmy, że ma pan w kieszeni sztabkę złota wielkości mniej więcej dwóch paczek pleyersów. Jej waga – około pięciu i jednej czwartej funta. Nieważne, jak ją pan zdobył. Ukradł ją pan, dostał w spadku, nieważne. Sztabka jest ze złota dwudziestokaratowego albo, jak my to nazywamy, ze złota najwyższej, tysięcznej próby. Zgodnie z prawem sprzedać ją pan może Bankowi Anglii po narzuconej cenie dwunastu funtów dziesięciu szylingów za uncję, co znaczy, że sztabka jest warta około tysiąca funtów szterlingów. Ale pan jest chciwy. Ma pan przyjaciela jadącego do Indii albo powiedzmy, że jest pan w dobrym układzie z pilotem lub stewardem którejś z linii lotniczych obsługujących Daleki Wschód. Musi pan tylko pociąć swoją sztabkę na cieniutkie blaszki, na płytki – szybko znajdzie pan kogoś, kto to dla pana zrobi – zaszyć płytki – będą mniejsze niż karty do gry – w bawełniany pas i odpalić przyjacielowi dolę za to, że będzie ten pas nosił. Może mu pan swobodnie zapłacić sto funtów. Przyjaciel odlatuje do Bombaju i idzie do pierwszego lepszego handlarza złotem na bazarze. Za pięciofuntową sztabkę dostanie od niego tysiąc funtów szterlingów i tak oto zarabia pan na interesie znacznie więcej, niż zarobiłby pan w Anglii. – Smithers machnął niedbale fajką. – Proszę zauważyć, że to ledwie siedemdziesiąt procent zysku. Tuż po wojnie zysk wyniósłby trzysta procent. Gdyby załatwiał pan wtedy tylko kilka takich interesów rocznie, już dawno byłby pan na emeryturze.
– Skąd bierze się w Indiach tak wysoka cena? – Tak naprawdę Bonda to nie interesowało, ale pomyślał sobie, że problem zaciekawi M.
– To skomplikowana historia. Najkrócej mówiąc, w Indach jest mniej złota niż w jakimkolwiek innym kraju. Narzeka zwłaszcza handel biżuterią.
– Jaka jest skala przemytu?
– Olbrzymia. Aby ją panu uzmysłowić, powiem tylko, że w roku 1955 indyjskie służby wywiadowcze i celne przechwyciły czterdzieści trzy tysiące uncji. Przechwyciły, podkreślam. Wątpię, czy stanowi to jeden procent szmuglu. Złoto napływa do Indii ze wszystkich stron świata. Najnowszy trik to załadować je na samolot w Makao i biorąc za każdym razem tonę, zrzucić na spadochronie w ramiona komitetu powitalnego tak, jak w czasie wojny my dokonywaliśmy zrzutów dla ruchu oporu.
– Rozumiem. Gdzie jeszcze mogę tę moją sztabkę sprzedać z dużym zyskiem?
– Z małym zyskiem prawie w każdym kraju, na przykład w Szwajcarii. Ale to się nie opłaca. Indie nadal przodują.
– Dobrze – powiedział Bond. – Chyba mam już ogólny obraz. Przejdźmy do szczegółów. – Usiadł wygodniej i zapalił papierosa. Z wielką niecierpliwością oczekiwał wieści o panu Auricu Goldfingerze.
Spojrzenie Smithersa stało się na powrót twarde i przebiegłe.
– To człowiek, który przyjechał do Anglii w roku 1937. Uchodźca z Rygi, Auric Goldfinger. Kiedy tu przybył, miał zaledwie dwadzieścia lat, ale musiał być z niego bystry chłopak, skoro przeczuł, że Rosjanie połkną wkrótce Łotwę. Jak jego ojciec i dziadek, który fryszował złoto jeszcze dla Faberge’a, był z zawodu złotnikiem i jubilerem. Zabrał z sobą trochę pieniędzy i najpewniej jeden z takich złotych pasów, o jakich panu opowiadałem. Śmiem twierdzić, że ukradł go ojcu. Cóż dalej… Wkrótce po tym, jak się naturalizował – był typem nieszkodliwym i użytecznym fachowcem, więc nie miał żadnych trudności ze zdobyciem dokumentów – zaczął wykupywać małe lombardy w całej Anglii. Zatrudniał w nich własnych ludzi, dobrze płacił i zmienił nazwę sieci sklepów na „Goldfinger”. Później przeprofilował się i zaczął sprzedawać tanie świecidełka, skupując jednocześnie stare złoto. Zna pan te sklepiki – „Stara biżuteria. Najprzystępniejsze ceny”. Lansował też swój własny slogan: Kup Jej pierścionek zaręczynowy i medalionik babuni. Szło mu dobrze. Sklepy otwierał zawsze w odpowiednio dobranych punktach miasta, między ulicami zamożnymi i średniozamożnymi. Nigdy nie tykał trefnego towaru i wszędzie miał dobrą opinię u policji. Mieszkał w Londynie. Raz w miesiącu objeżdżał swoje sklepy i odbierał stare złoto. Nie interesował go artyzm wykonania biżuterii, tu dawał wolną rękę swoim pracownikom. – Pułkownik Smithers zerknął kpiarsko na Bonda. – Pomyśli pan, że te medaliony, złote krzyżyki i inne drobiazgi to małe piwo. Tak, ale jeśli ma się dwadzieścia sklepików, z których każdy skupuje tygodniowo po parę sztuk biżuterii, małe piwo przestaje być małym piwem. Potem przyszła wojna. Goldfinger, jak inni jubilerzy, musiał ujawnić swoje zapasy złota. Odszukałem jego deklarację w archiwach. Było tego pięćdziesiąt uncji z całej sieci sklepów! Akurat tyle, ile starczyło na osadzanie oczek w pierścionkach, czyli, jak to nazywają, na zaopatrzenie w niezbędne minimum surowca. Oczywiście pozwolono mu kruszec zatrzymać. Na czas wojny zaszył się w Walii, w bezpiecznej odległości od linii walk. Pracował w jakimś zakładzie wytwarzającym narzędzia, ale cały czas prowadził tyle sklepów, ile się dało. Musiał nieźle zarabiać na Jankesach, którzy na czarną godzinę zwykle mieli przy sobie złotą meksykańską pięć-dziesięciodolarówkę albo amerykańską dwudziestkę. Kiedy nadszedł czas pokoju, Goldfinger przystąpił do działania. Kupił dość pretensjonalny dom w Reculver, przy ujściu Tamizy. Zainwestował też w dobrze wyposażony trawler w Brixham i nabył starego, opancerzonego rollsa Silver Ghost. Tego rollsa zbudowano dla jakiegoś południowoamerykańskiego prezydenta, którego ukatrupili, nim zdążył odebrać zamówienie. Na terenie swojej posiadłości Goldfinger założył niewielką fabryczkę. Nazwał ją „Zakład Metalurgii Stopów w Thanet”. Zatrudnił niemieckiego metalurga, jeńca wojennego, który nie chciał wracać do kraju i paru koreańskich robotników portowych z Liverpoolu. Robotnicy nie mówili w żadnym cywilizowanym języku, więc nie obawiał się przecieków. Dalej? Wszystko, co wiemy, to to, że przez następne dziesięć lat odbywał swoim trawlerem jedną podróż rocznie do Indii. Co roku robił też parę wypadów rollsem do Szwajcarii. Koło Genewy założył filię swoich zakładów. Nadal utrzymywał sieć sklepów, ale już nie odbierał złota sam. Robił to za niego jeden z Koreańczyków, którego nauczył prowadzić wóz. W porządku, może i Goldfinger nie jest najuczciwszym człowiekiem, ale wiedzie nienaganny tryb życia i nie zadziera z policją. Ponieważ mieliśmy w kraju bardzo palące sprawy, nikt nie zwracał na niego uwagi. – Smithers przestał mówić i spojrzał przepraszająco na Bonda. – Nie nudzę pana? Chcę, żeby pan wiedział, z jakim człowiekiem mamy do czynienia: z człowiekiem spokojnym, ostrożnym, przestrzegającym prawa, z typem człowieka, którego determinację i niespożyte siły należy podziwiać. Nawet o nim nie słyszeliśmy do czasu, aż trafiła mu się mała wpadka. Latem roku 1945 jego trawler wracając z Indii rozbił się koło Goodwins. Wrak odkupiło za grosze pewne przedsiębiorstwo z Dover zajmujące się złomowaniem. Kiedy robotnicy owego przedsiębiorstwa zaczęli ciąć statek na żyletki i dotarli do ładowni, znaleźli na drewnianym szalunku jakiś brązowawy proszek. Nie wiedzieli, co to jest, więc wysłali próbkę do miejscowego aptekarza. Zdziwili się, gdy ten stwierdził, że to złoto. Nie będę panu zawracał głowy wzorami chemicznymi, ale rozumie pan, stosując katalizatory takie jak dwutlenek siarki lub kwas szczawiowy, można złoto rozpuścić w mieszaninie kwasu azotowego i chlorowodorowego. Złoto strąca się wówczas w postaci brązowego osadu. Potem wystarczy podgrzać ten osad do około tysiąca stopni Celsjusza i na powrót otrzymujemy kruszec w postaci metalicznej. Trzeba tylko uważać na chlor, ale proces nie jest skomplikowany. Czujny nadzorca ze złomowiska szepnął słówko jakiemuś człowiekowi z Dover, ten napisał raport, raport dotarł do policji, stamtąd przywędrował do Scotland Yardu i z czasem trafił do mnie wraz z kopiami deklaracji celnych wszystkich ładunków, jakie Goldfinger kiedykolwiek ekspediował do Indii. Deklaracje mówiły, że trawler przewoził pył mineralny służący za wypełniacz do produkcji nawozów sztucznych. Wiarygodne, bo współczesne nawozy rzeczywiście zawierają cząstki mineralne. Sprawa była jasna jak słońce: Goldfinger przerabiał stare złoto, zamieniając je w ten brązowawy proszek i wiózł je do Indii jako nawóz. Czy mogliśmy go przyskrzynić już wtedy? Otóż nie mogliśmy. Sprawdziliśmy dyskretnie jego saldo bankowe i kwity podatkowe. Dwadzieścia tysięcy funtów w Barclay Bank w Ramsgate. Podatek dochodowy i wyrównawczy płacił regularnie co roku. Liczby wskazywały zwyczajny rozwój dobrze prosperującej firmy jubilerskiej. Przebraliśmy paru ludzi ze Złotego Oddziału i wysłaliśmy ich do fabryki Goldfingera w Reculver. Stukają do drzwi, Goldfinger otwiera: „Przepraszamy pana, rutynowa inspekcja z Działu Rzemiosła Ministerstwa Pracy. Musimy upewnić się, czy pański zakład przestrzega zasad bezpieczeństwa higieny pracy wyznaczonych przez normy prawne”. „Ależ proszę, proszę” – powitał ich pewny siebie. Uważa pan, mógł dostać cynk ze swego banku czy od kogoś innego, okazało się bowiem, że fabryka wytwarza tylko i wyłącznie tanie stopy niezbędne do zaopatrzenia jego warsztatów. Wypróbowywał tam zastosowanie niezwykłych dla branży metali jak aluminium i cyna zamiast tradycyjnych w złotnictwie miedzi, niklu i palladu. Jasne, tu i ówdzie znaleźliśmy ślady złota, znaleźliśmy piece rozgrzewające się do temperatury dwóch tysięcy stopni Celsjusza i tak dalej, ale przecież Goldfinger jest jubilerem i na małą skalę złotnikiem, więc wszystko się jak najbardziej zgadzało. Nasi ludzie odeszli z kwaśnymi minami, wydział prawny zdecydował, że brązowawy proszek z szalunku trawlera to za mało, żeby wnieść oskarżenie bez dowodów uzupełniających i to już mniej więcej wszystko z wyjątkiem tego, że… – Smithers wolno pokiwał cybuchem fajki. – Że nie odłożyłem akt na półki i zacząłem węszyć, wszędzie, aż na krańcach świata.
Smithers zamilkł. Przez półotwarte okno wysoko za jego fotelem sączył się do gabinetu uliczny hałas. Bond zerknął ukradkiem na zegarek. Piąta. Pułkownik wstał. Wsparł się otwartymi dłońmi na blacie biurka i pochylił do przodu.
– Pięć lat strawiłem, by nabrać pewności, panie Bond. Licząc gotówkę, Goldfinger jest najbogatszym człowiekiem w Anglii. W Zurychu, w Nassau, w Panamie, w Nowym Jorku ma w sejfach sztaby złota wartości dwudziestu milionów funtów. Sztaby te, panie Bond, nie wyszły z żadnej mennicy, nie są urzędowo oznakowane, w ogóle nie są ocechowane. To sztaby, które Goldfinger wytopił sam. Poleciałem do Nassau i obejrzałem sobie złoto wartości pięciu milionów funtów. Goldfinger trzyma je w skarbcu Królewskiego Banku Kanady. Dziwne, ale jak wszyscy artyści nie umiał powstrzymać się od podpisania swoich wytworów. Trzeba do tego mikroskopu, ale na każdej sztabce widnieje wydrapana w metalu maleńka literka „Z”. To złoto, panie Bond, w każdym razie jego większość, należy do Anglii. Bank nic tu nie może zdziałać, dlatego zwracamy się do pana, żeby rozliczył się pan z Goldfingerem, żeby odzyskał pan kruszec dla Anglii. Słyszał pan o kryzysie walutowym i zawyżonych kursach bankowych? Oczywiście. Nasz kraj musi mieć to złoto. Im szybciej tym lepiej.
Bond poszedł za Smithersem do windy. Kiedy czekali, Bond wyjrzał przez wysokie okno w końcu korytarza. Patrzył w głęboką studnię wewnętrznego dziedzińca Banku. Przez potrójne stalowe wrota wjechała tam wymuskana czekoladowobrązowa ciężarówka bez tabliczek z nazwą właściciela. Wyładowano z niej kartonowe, sześcienne pudła. Pudła ustawiano na taśmociągu, którego długi wąż ginął gdzieś w brzuchu Banku Anglii.
Pułkownik Smithers podszedł do Bonda.
– Piątki – rzekł krótko. – Świeży transport z drukarni w Loughton.
Nadjechała winda. Wsiedli.
– Te nowe nie szczególnie mi się podobają – powiedział agent. – Wyglądają tak, jak banknoty każdego innego kraju. Stare były najpiękniejszymi pieniędzmi w świecie.
Przecięli główny hol oświetlony teraz przyćmionym światłem i pusty.
– Fakt, zgadzam się z panem. Kłopot polega na tym, że banknoty fałszowane podczas wojny przez ten cholerny Reichsbank były na oko nie do odróżnienia. Kiedy Rosjanie zdobyli Berlin, wśród innych łupów zagarnęli matryce. Prosiliśmy Narodnyj Bank, ale odmówili zwrotu. My i Ministerstwo Skarbu zdecydowaliśmy, że sprawa jest zbyt niebezpieczna. W każdej chwili, jeśliby tylko Moskwa zechciała, mogli zalać Anglię fałszywymi pieniędzmi. Musieliśmy wycofać stare piątki. Nowe nie są co prawda zbyt ładne, ale przynajmniej piekielnie trudne do podrobienia.
Nocny strażnik wpuścił ich na schody. Na Threadneedle Street nie było prawie wcale ruchu. Nad City zapadła długa noc. Bond pożegnał się z pułkownikiem i ruszył do metra. Uprzednio nie poświęcał Bankowi Anglii zbyt wiele uwagi, ale teraz, zwiedziwszy go od środka, odkrył, że chociaż Wiekowa Dama z Threadneedle Street ma już swoje lata, nadal ma też kilka własnych, do tego ostrych zębów.
O szóstej musiał zdać raport M. Tak też i zrobił. Twarz M. nie była już promienna i różowa. Długi dzień wyrył na niej piętno, zestresował ją, skurczył. Kiedy agent wszedł do gabinetu i przysunął do biurka krzesło, zauważył, jak ogromny wysiłek musi zrobić szef, żeby rozjaśnić umysł i skoncentrować się na kolejnej sprawie, jaką niosła mu służba. M. wyprostował się w fotelu i sięgnął po fajkę.
– No? – warknął.
Bond znał fałszywą zaczepność tej szczególnej odżywki. Streszczenie historii nie zajęło mu pięciu minut. Gdy skończył, M. rzekł w zadumie:
– Załóżmy, że będziemy musieli zająć się Goldfingerem… Nie rozumiem, co to za sprawa z tym funtem, ze stawkami bankowymi, nic nie rozumiem z tych finansów, ale wszyscy zdają się podchodzić do tego cholernie poważnie. Zawsze mi się wydawało, że siła funta zależy od tego, jak ciężko wszyscy pracujemy, a nie od tego, ile mamy złota. Po wojnie Niemcy nie mieli wiele złota, no i popatrz, jak daleko zaszli przez te dziesięć lat. Ale dla polityków to chyba zbyt łatwa odpowiedź. Albo, co bardziej prawdopodobne, zbyt trudna. No więc, jak ruszyć tego Goldfinger a? Masz pomysł? Jakiś sposób, żeby się do niego zbliżyć? Może zaproponujesz, że odwalisz za niego jakąś brudną robotę albo coś w tym stylu…
Bond rzekł z namysłem:
– Gdybym się do niego przyczepił, gdybym zaczął nagabywać o pracę i tak dalej, niczego bym nie osiągnął, sir. Powiedziałbym, że Goldfinger jest typem człowieka szanującego wyłącznie ludzi silniejszych i sprytniejszych od siebie. Dałem mu nauczkę i jedynym odzewem z jego strony jest zaproszenie na partię golfa. Może więc z nim zagrać?
– Jeden z moich najlepszych agentów spędza czas, grając w golfa! Szlachetne hobby, bardzo szlachetne! – Sarkazm w głosie M. był przyćmiony znużeniem, pełen rezygnacji. – No dobrze, graj. Ale jeżeli to, co mówisz, jest prawdą, lepiej z nim wygraj. Jaką wymyśliłeś sobie przykrywkę?
Bond wzruszył ramionami.
– Jeszcze nic nie wymyśliłem, sir. Może na przykład, że zamierzam odejść z Universal Export? Że nie ma tam dla mnie przyszłości? Jestem na wakacjach i rozglądam się za czymś. Rozważam możliwość wyemigrowania do Kanady, bo Anglii mam dość. Coś w tym rodzaju. Ale chyba lepiej grać zależnie od sytuacji. Nie sądzę, żeby Goldfinger dał się łatwo oszukać.
– Dobrze. Składaj mi sprawozdania o postępach w sprawie. I nie myśl sobie, że mnie ta afera nie interesuje. – Zmienił mu się głos, wyraz twarzy również. Jego spojrzenie stało się twarde, wzbudzające szacunek. – A teraz powiem ci coś, czego w Banku ci nie powiedzieli. Tak się składa, że ja też wiem, jak wyglądają złote sztaby Goldfingera. Prawdę mówiąc, dzisiaj miałem jedną z nich w ręku. Tak, z wyskrobanym „Z” i tak dalej. Złowiliśmy ją w zeszłym tygodniu, kiedy w biurach przedsiębiorstwa dyrekcji Redlanda w Tangerze „wybuchł pożar”. Można było ten „pożar” przewidzieć. Od wojny to już dwudziesta z tych nietypowych sztab złota, jaka nam się trafia.
– Ale przecież ta z Tangeru pochodzi z sejfów SMIERSZ-u!
– przerwał mu Bond.
– Właśnie. Sprawdziłem to. Dziewiętnaście pozostałych sztab oznakowanych literą „Z” zostało odebranych agentom organizacji SMlERSZ. – M. zamilkł, po czym dodał łagodnie: – Wiesz co, 007? Wcale bym się nie zdziwił, gdyby Goldfinger okazał się ich bankierem za granicą, kimś w rodzaju skarbnika…
DB III pokonał ostatnią milę równiny na pełnym gazie. Potem, na krótkiej stromiźnie wzgórza, Bond rajdowo zredukował biegi najpierw na trójkę, później na dwójkę, by nieuchronnie utkwić w sznurze samochodów wolno pełznących przez Rochester. Silnik wozu, poskromiony aksamitnymi kleszczami przednich tarcz hamulcowych, zajęczał w proteście, strzelając z cicha z dwóch rur wydechowych. Bond znów wrzucił trójkę, przeskoczył światła u podnóża wzniesienia i miękko dołączył do węża pojazdów, które – jeśli mu się poszczęści – będą wlec się cały kwadrans, nim miną nie kończące się zabudowania Rochester i Chatham.
Bond zredukował do dwójki, potem zdjął nogę z gazu. Sięgnął po dużą, brązową papierośnicę z morlandami spoczywającą na kubełkowym fotelu obok, pogrzebał w niej, wyjął papierosa i zapalił go zapalniczką z deski rozdzielczej wozu.
Jechał trasą A2, choć A20 wiodła bezpośrednio do Sandwich. Chciał jednak przedtem rzucić okiem na ziemię Goldfingera, na pogrążoną w smutku wstęgę Tamizy i na Reculver, które złotnik obrał sobie za siedzisko. Później przetnie Isle of Thanet, dotrze do Ramsgate, zostawi torbę w Channel Pocket, zje wczesny lunch j ruszy do Sandwich.
Samochód należał do Scotland Yardu. Proponowano mu aston martina albo jaguara 3.4. Zdecydował się na DB III. Każdy z tych wozów pasował do jego przykrywki – zamożny, szukający przygód młody człowiek, lubujący się we wszystkim, co w życiu dobre i szybkie. Ale DB III miało dodatkowe zalety: nie rzucający się w oczy stalowoszary kolor i kilka specjalnych urządzeń, które – może tak, może nie – mogły się przydać. Do wyposażenia specjalnego zaliczyć należało przełącznik zmieniający kształt i kolor tylnych i przednich świateł wozu na wypadek, gdyby nocą Bond kogoś śledził lub sam był śledzony, wzmocnione, stalowe zderzaki, gdyby musiał coś staranować, colta.45 o długiej lufie w zmyślnym schowku pod siedzeniem kierowcy, radiowe urządzenie naprowadzające zestrojone z odbiornikiem zwanym „Homer” oraz sporo zamaskowanych skrytek, które zmyliłyby czujność wielu celników.
Bond skorzystał z okazji, przeskoczył pięćdziesiąt jardów do przodu i wślizgnął się w dziesięciojardową lukę pozostawioną przez jakąś wielką limuzynę bez refleksu. Jej kierowca w kapeluszu naciśniętym dokładnie na czubek głowy – a nieomylny to znak kierowcy beznadziejnego – zatrąbił ze złością. Bond wysunął rękę za okno i pogroził mu energicznie pięścią. Trąbienie ustało.
Rozważmy więc teorię M… Trzyma się kupy. Rosjanie notorycznie zaniedbywali swoich ludzi, jeśli idzie o płace. Ich ośrodki nigdy nie dysponowały funduszami, agenci ciągle skarżyli się Moskwie, że nie stać ich nawet na porządny posiłek. Może SMIERSZ nie był po prostu w stanie wydębić rubelków od Ministerstwa Spraw Wewnętrznych? A może Ministerstwo Spraw Wewnętrznych nie było w stanie wyciągnąć forsy od Ministerstwa Finansów? Jakkolwiek by było, sprawa zawsze sprowadzała się do tego samego: do nie kończących się kłopotów z pieniędzmi. Rezultatem tego były zaprzepaszczone okazje, nie dotrzymane obietnice i zmarnowane seanse jakże niebezpiecznej łączności radiowej. Dlatego pociągnięciem całkiem rozsądnym wydawało się zainstalowanie gdzieś za granicą człowieka o bystrym umyśle finansowym, człowieka, który nie tylko przesyłałby fundusze do istniejących ośrodków, ale również, jak w tym wypadku, czerpałby ze swej działalności zyski wystarczająco duże, żeby prowadzić zagraniczne agendy SMIERSZ-u bez żadnego wsparcia z Moskwy. Mało tego, produktem ubocznym działalności Goldfingera było znaczne nadwyrężenie systemu walutowego wrogiego mu kraju. Jeśli założenie jest słuszne, świadczy tylko o typowo smierszowskim mistrzostwie – genialny plan bezbłędnie realizowany przez wybitny umysł. A to z kolei, dumał Bond, prując pod górę do Chatham i zostawiając za sobą dobrych kilka wozów, wyjaśniałoby częściowo zachłanność Goldfingera, jego chęć zdobywania coraz większych i większych pieniędzy. Poświęcenie dla sprawy, poświęcenie dla organizacji, a może też perspektywa Orderu Lenina dyndającego u piersi stanowi znakomity bodziec do tego, żeby uciułać nawet dziesięć, dwadzieścia tysięcy dolarów, kiedy nadarzy się ku temu okazja. A jeśli okazja się nie nadarzy, trzeba ją samemu stworzyć. Fundusze na Czerwoną Rewolucję, na posłuszeństwo wymuszone strachem, w czym szczególnie specjalizował się SMIERSZ, nigdy nie są wystarczające. Goldfinger nie gromadził fortuny dla siebie, Goldfinger gromadził bogactwa, żeby podbić świat! Że trafi mu się czasem mało ryzykowna wpadka, jak ta za sprawą Bonda? Nic to! Dlaczego? No bo nawet gdyby Bank Anglii wyciągnął na światło dzienne każdą z jego uprzednich operacji przerzutowych, na ile lat by go wsadzili za kratki? Na dwa? Na trzy lata?
Na przedmieściach Gillingham ruch zmalał. Bond przyśpieszył, lecz nie za mocno, delikatnie. Szedł za myślami tak, jak ręce i stopy za automatycznymi odruchami.
A więc w trzydziestym siódmym organizacja SMIERSZ przysłała tu młodego Goldfingera ze złotym pasem. W czasie szkolenia w leningradzkim ośrodku wywiadowczym musiał wykazać się specjalnymi uzdolnieniami i rozwiniętą żądzą posiadania. Powiedzieli mu, że będzie wojna, że musi się zamaskować i cichuteńko zacząć gromadzić pieniądze. W żadnym wypadku nie wolno mu niczym zabrudzić sobie rąk, nie wolno mu kontaktować się z agentami, nie wolno ani otrzymywać, ani przekazywać żadnych wiadomości. Jasne, opracowano z pewnością jakiś system. „Używany vauxhall ‘39. Pierwszy właściciel. Ł1000”, „Rover w idealnym stanie. Ł2000”, „Bentley. Ł5000”. Tylko ogłoszenia nie rzucające się w oczy, ogłoszenia nie wymagające korespondencji. Ceny zawsze trochę za wysokie, opis niezbyt dokładny. Plasowane na ostatniej stronie „The Timesa”? Obok list zaginionych w czasie wojny? I Goldfinger zostawiał sztabkę złota wartości dwóch, pięciu tysięcy funtów w jednej z licznych, bardzo licznych skrytek, których rozmieszczenie opracowano w Moskwie, zanim wyjechał. Jakiś most, pień spróchniałego drzewa, kamień w strumieniu gdzieś – ileż jest możliwości! – w Anglii. A potem już nigdy, przenigdy, pod żadnym pozorem nie odwiedzał tej skrytki. To zadaniem Moskwy było dopilnować, żeby ich agent trafił do zamaskowanego skarbu. Po wojnie, gdy Goldfinger zaczął prosperować, kiedy stał się grubą rybą, mosty i drzewa przestały być używane jako skrytki. Teraz przekazywano mu daty, numery sejfów depozytowych w bankach, numery schowków bagażowych na stacjach. Ale wciąż obowiązywała zasada, że Goldfinger nie może skorzystać z tej samej skrytki dwa razy, nie może nigdy narazić się na niebezpieczeństwo. Może otrzymywał instrukcje tylko raz do roku na jakimś przypadkowym spotkaniu w parku, w liście wsuniętym ukradkowo do kieszeni w pociągu? I zawsze chodziło o sztaby złota, o złoto anonimowe, złoto, którego pochodzenia nie sposób ustalić nawet w wypadku przejęcia kruszcu, złoto nacechowane tylko maleńkim „Z” – znakiem próżności Goldfingera. To właśnie na ten znak natknął się w trakcie pełnienia swych obowiązków strażnik Banku Anglii, pułkownik Smithers.
Samochód Bonda sunął teraz wśród nie kończących się sadów należących do plantatorów z Faversham. Zza londyńskiego smogu wychynęło słońce. Na lewo Bond dostrzegł odległy refleks bijący od Tamizy. Na rzece panował ruch. Agent widział długie, lśniące tankowce, przedpotopowe schujty z Holandii, a na nich krępych marynarzy floty handlowej. Zjechał z drogi na Canterbury i skręcił na wspaniałą autostradę jakże nie pasującą do krainy tanich bungalowów, rozciągającej się w okolicach Whitstable, Herne Bay, Birchington i Margate. Wciąż wlókł się pięćdziesiątką. Trzymał kierownicę leciutko, niczym delikatne lejce, wsłuchiwał się w łagodny szum silnika i układał łamigłówkę z myśli tak, jak dwa dni temu układał w archiwum portret pamięciowy Goldfingera.
Zasilając krwawy pysk SMIERSZU-u milionem, dwoma milionami funtów rocznie, dumał sobie, Goldfinger wciąż zwiększał swe piramidalnych rozmiarów rezerwy. Pracował nad nimi, zapędzał je do roboty, kiedy tylko sprzyjały temu okoliczności, gromadził nadwyżki na dzień, gdy zabrzmią czerwone trąby Krymu, gdy każdy element złotej machiny wojennej zostanie zmoblizowany. I nikt poza Moskwą nie dostrzegał tego procesu, nikt nie podejrzewał, że Goldfinger – jubiler, metalurg, stały mieszkaniec Reculver i Nassau, szanowany członek Blades i Royal St Marks w Sandwich – jest jednym z największych spiskowców wszechczasów, że finansował zabójstwa popełniane na setkach, może na tysiącach ofiar SMIERSZ-u na całym świecie. SMIERSZ? – Śmierć Szpionam, zbrodniczy organ Wysokiego Prezydium! Tylko M. miał takie podejrzenia, tylko Bond o nich wiedział. I oto Bond zostaje ciśnięty w tego człowieka ślepym trafem, serią przypadków zapoczątkowanych awarią samolotu na drugim końcu świata. Agent uśmiechnął się do siebie ponuro. Jakże często zdarzało się to w jego zawodzie. Maleńki żołądź przypadku strzelał w górę jako potężny dąb tak wysoko, że gałęzie zaciemniały niebo. Bond po raz kolejny wyruszał, żeby ukrócić straszliwy rozrost drzewa. Ale czym? Torbą pełną kijów do golfa?
Przemalowany na błękitno ford popular z wielkimi, żółtymi skrzydłami jechał środkiem drogi tuż przed nim. Bond machinalnie zatrąbił parę razy, krótko i grzecznie. Żadnej reakcji. Ford nadal wlókł się czterdziestką. Jego kierowca zgarbił się zawzięcie za kółkiem, nadal trzymał dotychczasowy kurs i tyle. No bo po cóż jechać z szybkością większą niż szacowne czterdzieści mil na godzinę? Bond ryknął klaksonem spodziewając się, że facet zjedzie na bok. Facet nie zjechał; Bond musiał lekko przyhamować. Niech to cholera! No jasne! Ta charakterystyczna, spięta sylwetka, te dłonie ujmujące kierownicę znacznie za wysoko i – jakże by inaczej! – kapelusz, tym razem szczególnie ohydny czarny melonik wciśnięty dokładnie na czubek wielkiej, kulistej głowy! Tam do diabła! – pomyślał Bond. Ostatecznie to on nabawił się wrzodów żołądka, nie ja. Zredukował biegi i wbiwszy gaz do deski, pogardliwie wyprzedził forda z lewej. Głupi palant, no!
Jeszcze pięć mil i DB III zostawił za sobą wykwintną telekrainę Herne Bay. Z lotniska Manston po prawej stronie dobiegł ogłuszający huk – klucz trzech Super Sabrów podchodził do lądowania. Przecięły ślizgiem linię horyzontu, nurkując prosto w ziemię. Skupiony na czym innym, Bond usłyszał jeszcze, jak ryk silników dogania maszyny, gdy te usiadły i zaczęły kołować ku hangarom. Skrzyżowanie i drogowskaz w lewo: RECULVER. W dole – zabytkowy znak przydrożny wskazujący dojazd do kościoła. Bond zwolnił, ale się nie zatrzymał. Żadnego zwiedzania. Jechał ostrożnie dalej, mając oczy szeroko otwarte. Linia brzegowa była w tej okolicy zbyt odsłonięta i trawler mógł tu tylko rzucić kotwicę lub dobić do brzegu. Goldfinger musiał korzystać z nabrzeża w Ramsgate. To mały, cichy port. Do tego celnicy i policjanci, których praca sprowadzała się najpewniej jedynie do węszenia za koniakiem szmuglowanym z Francji. Gęsta kępa drzew między szosą a brzegiem. Za nią mignęły Bondowi jakieś dachy i niezbyt wysoki komin fabryczny, z którego wydobywała się delikatna mgiełka dymu lub pary. To chyba to. Wkrótce ujrzał przed sobą bramę, a za nią długą aleję. Dyskretny acz kategoryczny napis głosił: ZAKŁAD METALURGII STOPÓW W THANET. OSOBOM NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY. Bardzo poważnie to brzmiało. Bond jechał wolno dalej. Ale dalej nie było już nic do oglądania. Skręcił zaraz w prawo i przez równię okolic Manston ruszył do Ramsgate.
Dochodziła dwunasta. Bond rozejrzał się po pokoju: dwójka z łazienką na ostatnim piętrze hotelu Channel Pocket. Rozpakował kilka drobiazgów i zszedł do snack-baru, gdzie wypił wódkę z tonikiem i zjadł dwie porcje znakomitych kanapek z szynką posmarowaną obficie musztardą. Później wsiadł do samochodu i udał się niespiesznie do Royal St Marks w Sandwich.
Agent 007 wniósł kije golfowe do magazynu, a stamtąd do warsztatu. Alfred Blacking mocował właśnie nowy uchwyt do drewnianej jedynki, do kija golfowego zwanego driverem.
– Jak się masz, Alfredzie.
Instruktor podniósł oczy i spojrzał ostro na Bonda. Na jego opalonej, skórzastej twarzy zjawił się szeroki uśmiech.
– Czyżby to pan James?! – Uścisnęli sobie dłonie. – Ile to już lat!? Piętnaście? Dwadzieścia? Cóż pana tu sprowadza, sir? Nie dalej jak wczoraj ktoś mi właśnie mówił, że z pana teraz dyplomata, czy coś takiego, że wciąż pan siedzi za granicą. A niech mnie! Czy poprawił pan wreszcie to swoje płaskie uderzenie, sir? – Alfred Blacking złożył ręce i zademonstrował niski, płaski strzał.
– Obawiam się, że nie, Alfredzie. Nigdy nie miałem czasu, żeby się przyłożyć. Jak się miewa małżonka? Jak Cecil?
– Nie narzekam, sir. W zeszłym roku Cecil zajął drugie miejsce w mistrzostwach Kentu. W tym roku wygra, jeśli tylko uda mu się częściej wymykać ze sklepu na murawę.
Bond oparł kije o ścianę. Dobrze być znów na starych śmieciach. Nic się tu nie zmieniło. Swego czasu, jako nastolatek, potrafił rozgrywać w St Marks po dwie partie dziennie, dzień w dzień, od poniedziałku do niedzieli. Blacking zawsze chciał się do niego wziąć. „Trochę praktyki, panie James, i grałby pan bez handicapu. Poważnie, naprawdę by pan grał. A tak kręcisz się pan ciągle dookoła szóstki. I po co to panu? Gra pan jak złoto, tylko ten płaski zamach i to, że za każdym razem chce pan wysłać piłkę za horyzont. Bez sensu. I ma pan temperament. Dwa lata, może nawet rok i doprowadzę pana do mistrzostw amatorskich”. Ale coś szeptało wtedy Bondowi, że w jego życiu nie znajdzie się wiele miejsca na golfa i że skoro w ogóle lubi grać, lepiej zapomnieć o lekcjach Blackinga i machać kijem tak, jak umie. Tak, to już chyba dwadzieścia lat, odkąd rozegrał tu ostatni mecz. Potem nigdy nie odwiedzał St Marks. Nie był w St Marks nawet wtedy, gdy zdarzyła się ta parszywa historia w Kingsdown, dziewięć mil dalej, na wybrzeżu. Moonraker… Sentymenty? Może. Od czasów St Marks Bond grywał całkiem sporo, w weekendy, kiedy pracował w kwaterze głównej. Lecz grywał wyłącznie na polach wokół Londynu: w Huntercombe, w Swinley, w Sunningdale, Berkshire. Jego handicap zwiększył się co prawda do dziewięciu punktów, ale to była solidna dziewiątka. Musiała być solidna, wybierał bowiem graczy ostrych, twardych i wesołych jak ci z Nassau, co to grali po dziesięć funtów od punktu i chętnie stawiali po meczu podwójną anyżówkę.
– Da się dzisiaj z kimś zagrać, Alfredzie?
Blacking rzucił okiem przez okno wychodzące na parking otaczający wysoki maszt flagowy i potrząsnął głową.
– Z tym będzie kiepsko, sir. O tej porze roku w środku tygodnia nie mam zbyt wielu klientów.
– A ty?
– Przykro mi, sir, jestem zajęty. Gram z jednym z członków klubu. Grywam z nim regularnie, codziennie o drugiej. W dodatku jak na złość Cecil wyjechał do Princes poćwiczyć trochę przed mistrzostwami. Pech, psiakość! (Alfred nigdy nie używał przekleństwa mocniejszego niż „psiakość”.) Że też musiał jechać akurat dzisiaj! Jak długo tu pan będzie, sir?
– Niezbyt długo, Alfredzie, ale nie przejmuj się. Wezmę koszowego i poćwiczymy sobie. Kim jest ten gość, z którym grasz?
– Nazywa się Goldfinger, sir. – Alfred przybrał zniechęcony wyraz twarzy.
– Ach, Goldfinger! Znam go! Poznaliśmy się niedawno w Stanach.
– Naprawdę? – Najwidoczniej trudno mu było uwierzyć, że ktoś może znać Goldfingera. Wpatrywał się uważnie w twarz Bon-da, chcąc z niej wyczytać coś więcej.
– Dobry jest? – zapytał Bond.
– Nie najgorszy. Mocna dziewiątka.
– Musi traktować golfa cholernie poważnie, skoro grywa z tobą codziennie.
– Chyba tak, sir. – Instruktor przybrał wyraz twarzy, który Bond doskonale pamiętał. Wyraz ów oznaczał, że Blacking nie miał zbyt pochlebnej opinii o danym graczu, lecz jako dobry pracownik klubu był zbyt taktowny, żeby o tym mówić.
Bond uśmiechnął się.
– Nie zmieniłeś się, Alfredzie. Chcesz powiedzieć, że nikt z nim nie chce grać, prawda? Pamiętasz Farquharsona, tego najwolniejszego gracza w Anglii? Dwadzieścia lat temu miałeś do niego anielską cierpliwość. No, co jest z tym Goldfingerem?
Instruktor roześmiał się głośno.
– Psiakość, to pan się nie zmienił, sir! Zawsze był z pana ciekawski facet! – Podszedł krok bliżej i zniżył głos. – Prawda jest taka, sir: niektórzy członkowie klubu uważają, że Goldfinger jest trochę za cwany. Poprawia sobie ułożenie piłeczki i tak dalej. Rozumie pan, o co chodzi? – Blacking ujął kij, który naprawiał, przyjął pozycję, spojrzał w stronę nie istniejącego dołka i kilkakrotnie stuknął głowicą kija o ziemię w pobliżu wyimaginowanej piłeczki. – „Więc mówicie, koszowy, że ten kij to brassie? Inaczej mówiąc drewniana dwójka? Ano zobaczymy, zobaczymy…” – Instruktor zachichotał. – Oczywiście, kiedy już przestanie walić kijem w ziemię, okazuje się, że to naprawdę drewniana dwójka zwana brassie-rem i że ziemia jest już ubita na tyle, by piłeczka wystawała z niej na cal. – Blacking spoważniał. – Ale to tylko plotki, sir. Sam nigdy nic nie widziałem. To spokojny, opanowany dżentelmen. Mieszka w RecuWer. Kiedyś bywał tu bardzo często, ale ostatnimi laty spędza w Anglii tylko parę tygodni. Wtedy dzwoni i pyta, czy ktoś ma ochotę zagrać, a jeśli nie ma nikogo, rezerwuje Cecila albo mnie. Telefonował dziś rano i pytał o chętnego do gry, bo czasami wpada tu ktoś obcy. – Blacking spojrzał z powątpiewaniem na Bonda. – Chyba panu nie pasuje ten Goldfinger, co? Trochę dziwnie by to wyglądało: pan, jego znajomy, ma ochotę zagrać, a ja mu mówię, że nikogo nie ma. Mógłby sobie pomyśleć, że cały ten czas wyciskałem z niego pieniądze albo coś takiego. Nie uchodzi.
– Bzdura, Alfredzie. Poza tym musisz jakoś zarobić na życie. Dlaczego by nie zagrać we trzech?
– On się na to nie pisze, sir. Twierdzi, że we trzech gra się wolno. Tu się z nim zgadzam. I proszę się nie kłopotać o mój zarobek. W warsztacie czeka mnóstwo roboty i jeśli będę miał wolne popołudnie, z przyjemnością się do niej zabiorę. – Zerknął na zegarek. – Lada moment powinien tu być. Mam dla pana koszowego. Pamięta pan Hawkera? – Blacking roześmiał się swobodnie. – Stary, poczciwy Hawker. Nic a nic się nie zmienił. On też się ucieszy, że znów pan z nami jest.
– Dzięki, Alfredzie – odrzekł Bond. – Ciekawiłoby mnie, jak ten gość pogrywa. A może zrobimy tak. Powiedz mu, że wpadłem naprawić kij, że jestem starym członkiem klubu. Powiedz, że grywałem tu przed wojną. Tak przy okazji naprawdę potrzebuję drewnianej czwórki. Ta stara – mam ją jeszcze od ciebie – poluzowała się trochę w spojeniu. Zachowuj się naturalnie. Niby nie wiem, że on tu jest, rozumiesz? Zostanę w warsztacie, więc będzie mógł się zdecydować, nie urażając przy tym mnie. Może nie spodoba mu się moja twarz, może wynajdzie inny powód na nie? Jasne?
– Bardzo dobrze, panie James, proszę to zostawić mnie. Już jedzie, to jego wóz. – Blacking wskazał ręką za okno. Pół mili dalej jasnożółty samochód skręcił właśnie w aleję prowadzącą do klubu. – Śmiesznie wygląda ta landara. Widywaliśmy tu takie, kiedy byłem mały.
Bond patrzył, jak Silver Ghost sunie majestatycznie w stronę klubu. Rolls był wspaniały. Promienie słońca biły refleksami od srebrzystej chłodnicy i od aluminiowej pokrywy silnika, nad którą wznosiła się strzelista, prostopadła tafla szyby. Bagażnik umieszczony na dachu tej ciężkiej, sedanowatej limuzyny – jakże brzydkiej dwadzieścia lat temu, jakże pięknej dzisiaj – świecił wypolerowanym brązem podobnie jak dwa reflektory typu Lucas „Król Szos” spoglądając wyniośle na drogę i wylot stareńkiego, wygiętego w kształcie węża sygnału dźwiękowego na gumową gruszkę. Cała karoseria, z wyjątkiem czarnego dachu, czarnych listw po bokach i łukowatych wstawek pod oknami, była bladożółta jak pierwiosnek. Bondowi przemknęło przez myśl, że ten południowoamerykański prezydent mógł skopiować jeden z egzemplarzy słynnej „Żółtej Flotylli” Lorda Lansdale’a, którą Lord zwykł był wyprawiać się na Derby do Ascot.
A któż siedział za kierownicą teraz? Agent ujrzał tam mężczyznę w czapce i w kawowomlecznej kurtce. Jego wielką, okrągłą twarz przesłaniały gogle w czarnych oprawkach. Na miejscu pasażera tkwił przysadzisty, ubrany na czarno facet w meloniku naciśniętym mocno na czubek głowy. Obaj dziwnie nieruchomi, spoglądali prosto przed siebie. Wyglądało to tak, jakby prowadzili karawan.
Wóz zbliżał się. Spojrzenie sześciu par oczu – oczu obu mężczyzn i dwóch wielkich ślepiów rollsa – zdawało się kierować w stronę okienka i wbijać w Bonda.
Agent cofnął się odruchowo w głąb ciemnego warsztatu. Wziął ze stołu jakiś kij, pochylił się i, zadumany, posłał nie istniejącą piłeczkę w kierunku sęka w drewnianej podłodze.