Część III: AKCJA WROGA

15. Masaż w walcowni

Bond zareagował automatycznie, bez widocznej przyczyny. Zrobił krok w przód i rzucił się przez biurko na Goldfingera. Poszybował w powietrzu płytkim łukiem, uderzył w blat i rozniósł sterty papierów na wszystkie strony. Jego czoło huknęło głucho w mostek Goldfingera z taką siłą, że krzesło, na którym siedział złotnik, zachwiało się niebezpiecznie. Bond kopnął mocno w krawędź blatu, złapał oparcie i runął do przodu. Krzesło przewróciło się. Upadli obaj na podłogę przy akompaniamencie trzasku rozlatującego się w drzazgi drewna, a palce Bonda już chwytały za gardło tamtego, kciuki już wbijały się ze wszystkich sił w grdykę.

A potem jakby cały dom się na niego zawalił. Oberwał drągiem w kark, stoczył się bezwładnie z Goldfingera i zastygł w bezruchu.


***

Świetlisty krąg, poprzez który wirował, zmieniał się wolno w spłaszczony dysk, w żółtawą tarczę księżyca, a potem stał się okiem Cyklopa. Naokoło płonącego żywym ogniem oka widniał jakiś napis. To gryps! Gryps dla niego! Musi go odczytać! Musi! Wolno, literka po literce, rozszyfrował całość. Napis głosił: SOCIETE ANONYME MAZDA. Co to znaczy…? W jego twarz uderzył silny strumień wody. Woda gryzła w oczy, wypełniała usta. Doprowadzony do rozpaczy, zwymiotował i spróbował się poruszyć. Nie mógł. Zaczynał już lepiej widzieć. I myślał szybciej. W karku odczuwał pulsujący ból. Patrzył w górę, na emaliowany, kulisty klosz lampy z pojedynczą, koszmarnie silną żarówką. Leżał na czymś w rodzaju stołu. Jego nadgarstki i kostki u nóg były przywiązane do krawędzi blatu. Pomacał palcami i dotknął wypolerowanej, metalicznej powierzchni.

– Możemy zaczynać. – Głos. Głos Goldfingera. Chłodny, obojętny.

Bond odwrócił głowę w tamtą stronę. Oślepiło go światło. Zacisnął mocno powieki i po chwili je rozwarł. Goldfinger siedział w obitym płótnem fotelu. Był bez bonżurki, w samej koszuli. Na jego szyi, wokół grdyki, agent zauważył nabiegłe krwią ślady. Koło złotnika stał rozkładany stoliczek. Leżały na nim różne narzędzia, metalowe przybory oraz płaska tablica sterownicza. Po drugiej stronie stolika, w takim samym fotelu, siedziała Tilly Masterton. Siedziała sztywno wyprostowana, jak w szkole. Wyglądała nad wyraz cudownie, lecz była zszokowana, nieobecna. Jej puste oczy spoglądały na Bonda. Zahipnotyzował dziewczynę albo podał jej jakieś środki odurzające…

Bond odwrócił głowę i popatrzył w prawo. O kilka stóp od niego tkwił Koreańczyk. I tutaj nosił melonik, lecz teraz był rozebrany do pasa. Kompletnie pozbawiona włosów skóra olbrzymiego, żółtego torsu lśniła od potu. Płaskie muskuły na piersi miały wielkość talerzy, a wklęśnięty brzuch ginął pod szerokim łukiem żeber. Jego bicepsy i przedramiona, również całkowicie bezwłose, przypominały grubością potężne uda. Z połyskliwych szparek oczu – wyglądały jak wskazówki zegara ustawione na za dziesięć druga – biło zadowolenie i zachłanność. Usta rozciągnęły się w wąskim, wyczekującym uśmiechu, demonstrując garnitur sczerniałych zębów.

Bond uniósł głowę i szybko potoczył naokoło wzrokiem. Zabolało go w karku. Znajdowali się w jednym z pomieszczeń warsztatowych fabryki. Wokół żelaznych drzwi zamykających gardziele dwóch elektrycznych pieców strzelały jęzory ognia. Obok, w drewnianych ramach, stały arkusze błękitnawej blachy. Jego uszu dobiegł skądś szum prądnicy i odległe, przytłumione odgłosy kucia. W tle słyszał daleki, ociężały łoskot siłowni.

Zerknął w nogi, na stół. Leżał rozkrzyżowany. Głowa opadła mu ciężko. Jęknął. Środkiem wypolerowanego blatu ze stali biegła wąziutka szczelina. Na jej końcu, niczym muszka celownicza w szczerbince jego rozłożonych nóg, lśniły zęby piły tarczowej.

Bond leżał i patrzył na maleńki napis wokół brzucha żarówki. Goldfinger zaczął mówić. Mówił lekko, jak gdyby prowadził luźną, towarzyską rozmowę. Siłą woli agent przerwał koszmarny peep-show wyobraźni i wsłuchał się w jego słowa.

– Panie Bond, słowo „ból” pochodzi z łacińskiego poena, co znaczy „kara” – coś, za co trzeba zapłacić. Teraz musi pan zapłacić za swoje wścibstwo, które, jak podejrzewałem – a rzucając się na mnie, moje podejrzenia pan jedynie potwierdził – jest mi wrogie. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, jak powiadają. Tym razem piekło pochłonie dwie ofiary, panie Bond, bo obawiam się, że i tę dziewczynę zmuszony będę traktować jak nieprzyjaciela. Twierdzi, że zatrzymała się w hotelu Bergues. Jeden telefon i już wiem, że kłamie. Wysłałem Złotą Rączkę tam, gdzieście się ukrywali. Wrócił ze strzelbą i z pierścionkiem, który przypadkowo znam. Resztę powiedziała mi, gdy ją zahipnotyzowałem. Ona chciała mnie zabić. Niewykluczone, że pan też. Ani jej, ani panu nic z tego nie wyszło. Więc teraz poena, panie Bond – rzekł znudzonym, zmęczonym głosem. – Swego czasu miałem wielu wrogów. Jestem człowiekiem sukcesu, człowiekiem niezmiernie bogatym, a bogactwo – jeśli nie znużę pana mym kolejnym aforyzmem – nie przysporzy ci przyjaciół, za to znakomicie podniesie klasę twych wrogów i wydajnie urozmaici ich asortyment.

– Zgrabnie powiedziane. Goldfinger zignorował słowa Bonda.

– Gdyby udało się panu odzyskać wolność, z pańskim talentem do zdobywania informacji odnalazłby pan łatwo szczątki tych, którzy życzyli mi wszystkiego, co najgorsze, i tych, którzy usiłowali mnie zgnieść. Jak wspomniałem, wielu było takich i stwierdziłby pan, panie Bond, że to, co z nich zostało, do złudzenia przypomina padlinę jeży zmiażdżonych latem na drogach.

– Porównanie iście poetyckie.

– Tak się składa, panie Bond, że jestem bardziej poetą czynów niż słów. Dbam o to, by organizować me przedsięwzięcia w najodpowiedniejszy, najbardziej efektowny sposób. Lecz to była tylko dygresja. Chcę, by zrozumiał pan, iż dzień, w którym po raz pierwszy wszedł mi pan w drogę i zniweczył mój, co tu ukrywać, nic dla mnie nie znaczący plan, był dla pana dniem fatalnym. Wtedy poena, która winna być wymierzona panu, spłynęła na kogoś innego. Oko za oko z tym, że tamto oko nie było pańskie. Miał pan szczęście i gdyby wówczas poradził się pan jakiejś wyroczni, usłyszałby pan takie oto słowa: „Panie Bond, niech pan nie kusi losu.

Niech pan trzyma się z daleka od Aurica Goldfingera. To przepotężny człowiek. Jeśli zechce cię zmiażdżyć, wystarczy, że w czasie snu przewróci się z boku na bok i po tobie”.

– Jak żywo pan to wszystko rysuje! – Bond odwrócił się w jego stronę. Wielka jak dynia, brązowawopomarańczowa głowa złotnika pochylała się lekko w przód. Twarz niczym księżyc w pełni była obojętna i bez wyrazu. Uniósł od niechcenia rękę, sięgnął do tablicy z przełącznikami i coś tam nacisnął. Z końca stołu, na którym leżał Bond, dobiegł metaliczny, spowolniony pomruk. Pomruk przerodził się szybko w zgrzytliwy jęk, a jęk w przeraźliwe, niezmiernie wysokie, a przez to ledwo słyszalne zawodzenie. Agent ciężko odwrócił głowę. Jak szybko zdoła umrzeć? Czy jakimś sposobem mógł przyspieszyć własną śmierć? Jeden z jego przyjaciół przeżył tortury w Gestapo. Opisywał Bondowi, jak usiłował popełnić samobójstwo, wstrzymując oddech. Nadludzkim wysiłkiem woli po kilku minutach absolutnego bezruchu zdołał doprowadzić się do utraty przytomności. Lecz wraz z czasową utratą zmysłów wola i świadomość celu także opuściły jego duszę, a powód, dla którego to wszystko robił, został natychmiast zapomniany. Instynkt życia zakorzeniony w komórkach ciała rozruszał zastałe pompy i wtłoczył w płuca strumień ożywczego powietrza. Lecz można tego spróbować jeszcze raz, teraz, gdyż nic innego nie ulży Bondowi w bólu, nim zabierze go błogosławiona śmierć. Bo śmierć była jedynym wyjściem. Wiedział, że nie piśnie ani słowa, ponieważ gdyby pisnął, nie umiałby potem z tym żyć – założywszy wielce nieprawdopodobną sytuację, że udałoby mu się dzięki prawdzie wyjść z tego cało. Nie, musi trzymać się swojej cieniutkiej historyjki i mieć nadzieję, że ci, którzy przyjdą tu po nim, będą mieli więcej szczęścia. Kogo wybierze M? Pewnie 008, drugiego zabijakę z mikroskopijnej, trzyosobowej sekcji. 008 to fachman, ostrożniejszy niż on. M. będzie już wiedział, że to Goldfinger zabił Bonda i pozwoli 008 zabić w rewanżu. Bond rozpytywał o „Entreprises Auric”. Rozmawiał o tym z numerem 258 w Genewie. To naprowadzi 008 na trop. Tak, przeznaczenie nie minie Goldfingera, pomyślał. Jeśli tylko Bond zdoła utrzymać język za zębami. Zdradzi się z czymś, choćby z czymś najmniej ważnym, i Goldfinger wyślizgnie się z sieci. A to byłoby nie do pomyślenia.

– Zatem do dzieła, panie Bond – rzucił żwawo Goldfinger. – Dosyć tych uprzejmości. Wyśpiewasz wszystko, jak mawiają moi przyjaciele z Chicago, i umrzesz szybką, bezbolesną śmiercią. Dziewczyna także. Nie wyśpiewasz i śmierć twoja będzie jednym długim wyciem. A ją oddam później mojemu Koreańczykowi, tak jak tego kota, na kolację. Więc? Co pan wybiera?

– Nie bądź głupcem, Goldfinger. Powiedziałem kolegom z Universalu, gdzie i po co jadę. Rodzice dziewczyny wiedzą, że ona jest ze mną. Nim tutaj przyjechaliśmy, rozpytywałem o tę twoją fabrykę. Łatwo nas odnajdą. Universal jest organizacją potężną. Parę dni po naszym zaginięciu będziesz miał na karku policję. Zaproponuję ci coś. Puścisz nas i sprawy nie było. Ręczę za dziewczynę. Popełniasz głupi błąd, Goldfinger. Jesteśmy zupełnie niewinni, i ona, i ja.

– Obawiam się, że nie zrozumiał mnie pan, panie Bond – odparł Goldfinger znudzonym głosem. – Czegokolwiek zdołał się pan na mój temat dowiedzieć, a przypuszczam, że dowiedział się pan bardzo niewiele, będzie to tylko ziarenko prawdy. Prowadzę interesy na gigantyczną skalę. Ryzykować i puścić was wolno? To byłoby zupełnie absurdalne. Wykluczone. A jeśli chodzi o policję, zupełnie chętnie ich tutaj powitam. Jeżeli w ogóle przyjdą. Ci z moich Koreańczyków, którzy umieją mówić, nie powiedzą nic. Nic też nie powiedzą gardziele elektrycznych pieców, choć w temperaturze dwóch tysięcy stopni Celsjusza spalą i was, i wszystko, co przy was znajdę. Nie, panie Bond, niech się pan zdecyduje. Postaram się panu dopomóc… – Agent usłyszał odgłos, jaki wydaje dźwignia przesuwająca się po metalowej zębatce. – Tarcza piły zbliża się obecnie do pańskiego ciała z szybkością około cala na minutę. Tymczasem… – Zerknął na półnagiego Koreańczyka i uniósł jeden palec. – Tymczasem Złota Rączka zrobi panu delikatny masaż. Na początek masaż pierwszego stopnia. Stopień drugi i trzeci są jeszcze bardziej przekonywające.

Bond zamknął oczy. Ogarnął go mdły, zwierzęcy zapach Koreańczyka. Wielkie, chropowate paluchy zabrały się do roboty. Delikatnie, ostrożnie. Ucisk tu, jednoczesny ucisk tam, niespodziewane uszczypnięcie, chwila oddechu, a potem krótkie, ostre uderzenie. Jego twarde łapy pracowały niezmiennie z chirurgiczną dokładnością. Bond zaciskał zęby tak mocno, że jeszcze trochę, a by się złamały. W oczodołach zaczynał mu się gromadzić obfity pot wyciśnięty bólem. Przenikliwe zawodzenie piły stało się głośniejsze i przywiodło skądś wspomnienia dźwięków wypełniających letnie, pachnące trocinami wieczory. To było dawno temu. W Anglii. W domu. Dom? To jest jego dom, ten kokon wypełniony niebezpieczeństwem, w którym zdecydował się żyć. Tu też go pochowają – w czeluści wielkiego pieca buchającego żarem o stałej temperaturze dwóch tysięcy stopni Celsjusza. O birbanci z Secret Service! Spoczywajcie w pokoju! Jakie by tu wybrać sobie epitafium…? Jakie słowa byłyby jego „sławnymi ostatnimi słowami”? Że nie można wpłynąć na to, w jakich okolicznościach człowiek się rodzi, lecz można świadomie wybrać sposób, w jaki chce się umrzeć? Tak, nieźle by to wyglądało na kamieniu nagrobkowym – nie Savoir vivre, tylko Savoir mourir.

– Panie Bond, czy to naprawdę konieczne? – W głosie Goldfingera usłyszał nutkę usilnej prośby. – Proszę mi tylko powiedzieć prawdę. Kim pan jest? Kto pana przysłał? Co pan wie? Wtedy wszystko pójdzie tak łatwo. Oboje weźmiecie pigułkę. Nie będzie bolało, ani trochę. Poczujecie się tak, jak po tabletce na sen. W przeciwnym razie ten warsztat zamieni się w krwawą jatkę, tak niemiłą, tak bardzo przygnębiającą. Poza tym, czy to jest gra fair w stosunku do panny Masterton? Czy tak zachowuje się angielski dżentelmen?

Koreańczyk zaprzestał masażu. Bond wolno odwrócił głowę w stronę, gdzie słyszał głos, i otworzył oczy.

– Goldfinger, nie powiem nic więcej, bo nic więcej do powiedzenia po prostu nie mam. Jeśli nie chcesz przyjąć mojej pierwszej propozycji, zaproponuję ci coś innego. Będziemy dla ciebie pracować, dziewczyna i ja. Co ty na to? Dużo umiemy. Przydamy ci się.

– Zatrudnić was i oberwać nożem w plecy? Przepraszam, dwoma nożami? Nie, dziękuję, panie Bond – odparował Goldfinger.

Agent postanowił przestać z nim gadać. Nadszedł czas napiąć sprężynę woli tak silnie, by starczyło jej mocy aż do samego końca.

– Nie? – powiedział grzecznie. – No to cię pier… – Westchnął głęboko i zamknął oczy.

– O nie, panie Bond, nie jest pan w stanie tego zrobić! – rzekł wesoło Goldfinger. – Cóż, skoro zdecydował się pan na szlak kamienisty, muszę z pańskiego dość kłopotliwego położenia wyciągnąć jak najwięcej korzyści i maksymalnie ów szlak utrudnić. Złota Rączko, masaż drugiego stopnia proszę.

Dźwignia regulująca obroty piły przesunęła się o ząbek do przodu. Teraz Bond czuł podmuch wirującej tarczy na wysokości swych kolan. Łapy Koreańczyka wróciły.

Liczył wolny, kołaczący puls własnej krwi, który wypełniał całe ciało. Puls przypominał mu dudnienie wielkiego generatora w odległej części fabryki z tym, że w jego wypadku rytm stawał się coraz wolniejszy. Gdyby tak umieć spowolnić go jeszcze szybciej… Czymże jest ten absurdalny instynkt życia, który odmawia wykonywania rozkazów płynących z mózgu? Kto wciąż napędza tę maszynerię, chociaż w zbiorniku paliwa ukazało się dno? Nie, musi oczyścić umysł z wszelkich myśli i odciąć dopływ tlenu do płuc. Musi zamienić się w nicość, w próżnię, w niezgłębioną otchłań nieświadomości.

Czerwonawe światło nadal sączyło mu się przez powieki. W skroniach nadal odczuwał rozrywający ból. I nadal słyszał ów powolny rytm życia. W ustach narastał krzyk. Krzyk chciał roztrzaskać zwartą barierę zębów.

Zdychaj, do cholery! Zdechnij wreszcie! Zdychaj, zdychaj, zdychaj, zdychaj…

16. Ostatni i największy

Skrzydełka gołębic, anielskie chóry, aniołowie zwiastujący dobrą nowinę – co jeszcze powinien wiedzieć o Raju? Wszystko się zgadzało, wszystko było tak, jak mu mówili w przedszkolu! To uczucie bujania w powietrzu, ciemność, pobrzękiwanie milionów harf! Musi się teraz skupić i przypomnieć sobie, co jest gdzie. Zaraz… Najpierw dochodzi się do Perłowych Wrót, a później…

Prawie tuż przy uchu usłyszał głęboki, ojcowski głos.

– Mówi kapitan. (No, no. Kto to jest? Czyżby sam Święty Piotr?) Podchodzimy do lądowania. Uprzejmie proszę wszystkich o zapięcie pasów i zgaszenie papierosów. Dziękuję.

Musi tu ich być niezłe stadko! Ciekawe, czy Tilly też się z nimi zabrała? Bond poczuł się nagle nad wyraz zakłopotany. No, bo jak 3 przedstawi ją innym? Vesper, na przykład? I kiedy już przyjdzie co do czego, która z nich będzie mu się najbardziej podobała? A może ujrzy tam krainę olbrzymią, z licznymi państwami i miastami? Nie było powodu, by sądzić, że tutaj szansę na niespodziewane spotkanie z eks-przyjaciółką są większe niż tam, na ziemi. Ale w Raju i tak zastanie sporo ludzi, których lepiej unikać do czasu, aż się rozejrzy, aż poczuje się jak w domu. Niewykluczone, że miłość wypełniająca wszystko i wszystkich czyni te sprawy mało istotnymi. Może po prostu kocha się tu wszystkie eks-dziewczyny naraz? Hm… Trochę to ryzykowne…

Z takimi oto nieziemskimi myślami Bond ponownie zapadł w nieświadomość.

Następnym wrażeniem, jakie do niego dotarło, było uczucie kołysania. Otworzył oczy. Oślepiło go słońce, więc znów zacisnął powieki. Jakiś głos z góry, za jego głową, powiedział: „Uważaj, stary. Ta rampa jest bardziej stroma niż myślisz.” Zaraz potem odczuł silny wstrząs. „Chchrryste! Nie musisz mi tego mówić. Dlaczego do diabła nie wyłożą tego gumą?!” odrzekł zgryźliwy głos z dołu.

Do diabła?! pomyślał Bond. Nie ma co, ładnie tu się wyrażają. I tylko dlatego, że jestem nowy, sądzą, że nikt ich nie słyszy.

Dobiegł go trzask wahadłowych drzwi. Coś uderzyło go mocno w wystający łokieć.

– Hej tam! – zawołał, próbując wyciągnąć rękę i rozmasować stłuczone miejsce. Ale ręka ani drgnęła.

– Co ty tam wiesz… Popatrz! Temu tu wraca przytomność! Lepiej wezwij lekarza.

– Dobra. Połóżmy go obok tego drugiego. – Bond poczuł, że go kładą. Teraz było mu chłodniej. Otworzył oczy. Nachylała się nad nim wielka, okrągła gęba z robociarskiego Brooklynu. Oczy napotkały jego wzrok i uśmiechnęły się. Metalowe wsporniki noszy dotknęły ziemi. – Jak tam zdrówko, kolego?

– Gdzie ja jestem? – W głosie Bonda pobrzmiewały nutki paniki. Chciał wstać, lecz nie mógł. Pot wystąpił mu na czoło. Boże! Czyżby wciąż żył!? Na tę myśl ogarnęła go fala smutku i gorzkie łzy stoczyły mu się policzkach.

– Spokojnie, spokojnie! Spokój, kolego. Już wszystko dobrze. Jesteś w Idlewild, w stanie Nowy Jork, w Ameryce. Już po kłopotach, kapujesz? – Mężczyzna wyprostował się. Sądził pewnie, że Bond to jakiś uchodźca. – Ruszaj się, Sam! Ten facet jest w szoku.

– Dobra, dobra. – Głosy oddaliły się, mamrocząc coś z zatroskaniem.

Agent stwierdził, że jest w stanie poruszyć głową. Rozejrzał się. Leżał w pomalowanym na biało pokoju, który był zapewne izbą przyjęć dla chorych korzystających z lotniska. Zobaczył rząd starannie zasłanych łóżek. Z wysokich okien lały się do środka promienie słońca, lecz w pomieszczeniu panował miły chłód – powietrze było klimatyzowane. Leżał na noszach, nosze stały na podłodze. Obok niego, na wznak, leżał jeszcze ktoś. Z wysiłkiem przekręcił głowę w bok. To Tilly. Nieprzytomna. Jej bladą twarz otaczały kosmyki czarnych włosów.

Z drugiego końca izby dobiegło go ciche westchnienie otwierających się drzwi. W progu stanął doktor ubrany w biały fartuch. Przytrzymał klamkę. Do pokoju wszedł… Goldfinger! Z werwą, wesoło, manewrował między łóżkami. Za nim podążał Złota Rączka. Bond zamknął znużone oczy. Chryste! Więc tak się rzeczy mają… Widział ich stopy.

– No i co, doktorze? Wyglądają znakomicie, bez dwóch zdań, prawda? – zaczął chełpliwie Goldfinger. – Oto jedno z błogosławieństw pieniądza. Kiedy zachoruje twój przyjaciel albo pracownik, możesz im zapewnić najlepszą opiekę lekarską. Załamanie psychiczne, oboje. I nie uwierzy pan – popadli w taki stan tego samego tygodnia! Moja wina, wymagałem od nich zbyt wiele. Teraz moim obowiązkiem jest postawić ich na nogi. Doktor Foch – to najlepszy specjalista w Genewie – nie miał żadnych wątpliwości. „Panie Goldfinger – zawyrokował – potrzeba im tylko odpoczynku. Odpoczynku, odpoczynku i jeszcze raz odpoczynku”. Dał im coś na uspokojenie i oto jesteśmy w drodze do Szpitala Presbiteriańskiego, do Harkness Pavilion. – Goldfinger zachichotał jowialnie. – Siej, a zbierzesz plony, co, doktorze? Kiedy podarowałem im sprzęt rentgenowski za milion dolarów, nie oczekiwałem niczego w zamian. Ale w takiej sytuacji? Wystarczyło, że do nich zatelefonowałem, a już czekają na nich dwa przestronne pokoje! No dobrze… – Szelest dokumentów. – Dziękuję za pomoc w Urzędzie Imigracyjnym, doktorze. Na szczęście oboje mieli ważne wizy, a moje poręczenie usatysfakcjonowało chyba urzędników i przekonało ich, że ani ona, ani on nie zamierzają obalić siłą rządu Stanów Zjednoczonych, prawda?

– Oczywiście, jak najbardziej. To ja panu dziękuję, panie Goldfinger. Służę dalszą pomocą. Rozumiem, że na zewnątrz czeka prywatna karetka…

Bond otworzył oczy i skierował wzrok na lekarza. Zobaczył przyjemną, poważną twarz młodego, na wojskowy sposób ostrzyżonego człowieka w okularach.

– Doktorze – mówił spokojnie, z rozpaczliwą szczerością. – Ani tej dziewczynie, ani mnie absolutnie nic nie dolega. Zostaliśmy odurzeni jakimś narkotykiem i przywiezieni tutaj wbrew naszej woli. Ani ja, ani ona nie pracujemy i nigdy nie pracowaliśmy dla tego człowieka. Ostrzegam pana – zostaliśmy uprowadzeni. Chcę rozmawiać z szefem Urzędu Imigracyjnego. Mam przyjaciół w Waszyngtonie i w Nowym Jorku. Poręczą za mnie. Błagam, niech pan to sprawdzi. – Uchwycił oczyma jego wzrok w nadziei, że mu uwierzy.

Lekarz wydawał się lekko zaniepokojony. Spojrzał na Goldfingera. Złotnik pokręcił głową – oczywiście dyskretnie, żeby nie urazić „przyjaciela”. Ukradkiem zasłonił sobie twarz od strony Bonda i uniósł bezradnie brwi.

– Widzi pan, doktorze? On tak już od wielu dni. Skrajne wyczerpanie nerwowe, do tego mania prześladowcza. Doktor Foch twierdzi, że bardzo często jedno występuje z drugim. Czekają go długie tygodnie w Harkness. Ale wyciągnę ich z tego, choćby nie wiem co. To pewnie szok związany z obcym środowiskiem. Może tak dać mu coś na uspokojenie? Dożylny z tego tam…

Lekarz pochylił się nad swoją torbą.

– Chyba ma pan rację. Skoro Harkness się tym zajmuje… – Zabrzęczały narzędzia.

– Strasznie smutno jest widzieć, jak człowiek załamuje się tak krańcowo, tak ostatecznie, człowiek, który był jednym z moich najlepszych współpracowników. – Nachylił się nad Bondem ze słodkim, ojcowskim uśmiechem. – Wszystko będzie dobrze, James. Odpręż się i spokojnie zaśnij. Bałem się, że nie zniesiesz tak długiego lotu. Odpoczywaj i resztę zostaw mnie.

Bond poczuł na ramieniu dotknięcie tamponika. Dźwignął się na noszach. Wbrew swojej woli, bluznął stekiem przekleństw. Później poczuł ukłucie igły, otworzył usta i krzyczał, krzyczał, krzyczał. Lekarz ukląkł i zaczął mu ocierać pot z czoła. Delikatnie. Cierpliwie.


***

Ocknął się w małym pokoju o szarych ścianach. Nie było tu okien. Światło sączyło się z kulistej lampy na środku sufitu. W tynku, wokół lampy, biegły koncentryczne szczeliny. W powietrzu unosił się obojętny nieokreślony zapach klimatyzowanego wnętrza. Odkrył, że jest w stanie usiąść. Usiadł. Kręciło mu się w głowie, ale poza tym czuł się dobrze. Nagle zdał sobie sprawę z tego, że jest przepotwornie głodny i że bardzo chce mu się pić. Kiedy ostatni raz jadł? Dwa? Trzy dni temu? Opuścił nogi na podłogę. Był nagi. Obejrzał swe ciało. Koreańczyk wymasował go z wielką ostrożnością. Bond nie stwierdził żadnych urazów, oprócz kilku śladów po ukłuciu igłą na prawym ramieniu. Wstał, pokonując zawroty głowy, i zrobił parę kroków po pokoju. To, na czym dotychczas leżał, okazało się rodzajem koi okrętowej z wbudowanymi pod spodem szufladami. Poza koją w pomieszczeniu znajdował się jedynie prosty drewniany stół i takież krzesło. Wnętrze było czyste, funkcjonalne, iście spartańskie. Bond ukląkł przy koi i pootwierał szuflady. Znalazł w nich wszystkie swoje rzeczy z wyjątkiem zegarka i pistoletu. Nawet jego przyciężkie buty tam stały – te same, które miał na nogach podczas wyprawy do „Entreprises Auric”. Obrócił obcas jednego z nich i pociągnął. Z ukrytej w podeszwie pochwy wysunęła się z miękkim sykiem obosieczna klinga. Gdy nakręciło się na nią obcas i trzymało mocno, wszystkimi palcami, klinga służyła za niezły sztylet. Bond sprawdził jeszcze, czy i w drugiej podeszwie tkwi taka sama broń, po czym założył obcasy na miejsce. Wydostał z szuflady ubranie i narzucił na siebie. Odszukał papierośnicę i zapalniczkę. Zapalił. W pokoju były dwie pary drzwi, z których jedne miały klamkę. Te otworzył. Prowadziły do niewielkiej, dobrze wyposażonej łazienki i ubikacji. W łazience, starannie poukładane, leżały przybory do golenia i mycia. Obok nich spostrzegł rzeczy należące do jakiejś kobiety. Cichutko otworzył drzwi w przeciwległej ścianie toalety. Za drzwiami był pokój podobny do jego kwatery. Na koi zobaczył poduszkę, a na poduszce czarne włosy… Tilly Masterton. Podszedł na palcach bliżej i spojrzał na nią. Spała głęboko i spokojnie z cieniem uśmiechu na ślicznych ustach. Wrócił do łazienki, delikatnie zamknął za sobą drzwi, stanął przed lustrem i zerknął na swoje odbicie. Czarna szczecina pokrywająca twarz musiała mieć co najmniej dwa, jeśli nie trzy dni. Zabrał się do mycia.

Pół godziny później, kiedy siedział na krawędzi koi i myślał, drzwi bez klamki otworzyły się gwałtownie. W progu stanął Złota Rączka. Pustym wzrokiem gapił się chwilę na Bonda, a potem rozejrzał uważnie po pokoju.

– Chcę jeść – rzekł ostro agent. – Dużo i szybko. I jeszcze chcę butelkę bourbona, butelkę wody sodowej i lód. Aha! Do tego karton chesterfieldów king-size i albo mój własny zegarek, albo inny tej samej klasy. No, szybciutko! Raz dwa! Ciach-ciach! I powiedz Goldfingerowi, że chcę go widzieć. Ale nie teraz. Teraz chcę jeść. No! Na co czekasz?! Szybko! Nie stój jak cielę! Jestem głodny!

Koreańczyk patrzył na niego wściekle, jak gdyby zastanawiał się, co by tu najpierw Bondowi pogruchotać. Otworzył usta, wydał z siebie coś między gniewnym szczekaniem a beknięciem, splunął sucho na podłogę koło stóp, cofnął się za próg i szarpnął silnie drzwiami. Już miały zatrzasnąć się z ogłuszającym hukiem, gdy naraz wyhamowały i zamknęły się z odgłosem miękkiego, dwukrotnego i bardzo zdecydowanego przekręcania klucza w zamku.

To spotkanie wprawiło Bonda w znakomity humor. Z jakiegoś nie znanego mu bliżej powodu Goldfinger wstrzymał egzekucję. Chciał ich żywych. Dlaczego? Tego się wkrótce agent dowie, tymczasem zrobi wszystko, by pozostać żywym na warunkach, które sam postawi. Warunki owe zakładały między innymi nauczenie moresu Złotą Rączkę tudzież wszystkich innych Koreańczyków, których, w ocenie Bonda, należało w hierarchii ssaków klasyfikować znacznie niżej niż małpy.

Do czasu, gdy jeden ze służących przyniósł mu znakomite jedzenie i dodatki, jakich zażądał – łącznie z jego własnym zegarkiem – agent nie zdołał wydumać niczego nowego na temat topografii miejsca, w którym się z Tilly znalazł. Wiedział tylko, że dom musi leżeć w pobliżu traktu wodnego i niezbyt daleko od jakiegoś mostu kolejowego. Założywszy, że mieszkanie znajduje się w Nowym Jorku, odpowiadałoby to okolicom Hudson River albo East River. Kolej była elektryczna i dudniła jak metro, lecz Bond nie znał Nowego Jorku na tyle dobrze, żeby ją dokładnie umiejscowić.

A zegarek stanął. Kiedy spytał o godzinę, nie otrzymał odpowiedzi. Zmiótł już wszystko i palił właśnie chesterfielda, popijając burbonem z wodą sodową, gdy drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł Goldfinger. Sam. Ubrany w przepisowy garnitur, sprawiał wrażenie człowieka wesołego i na luzie. Zamknął za sobą drzwi, stanął przodem do Bonda i popatrzył na niego badawczo. Bond zaciągnął się i odwzajemnił grzecznym spojrzeniem.

– Dzień dobry panu – zaczął złotnik. – Widzę, że przyszedł pan już do siebie. Mam nadzieję, że to miejsce odpowiada panu bardziej niż hutniczy piec. Żeby zaoszczędzić panu kłopotu stawiania pytań, jakie się zwykle w takich sytuacjach zadaje, od razu powiem, gdzie jesteśmy i co się z panem działo. Potem złożę panu propozycję i oczekuję na nią odpowiedzi jak najbardziej jednoznacznej. Jest pan człowiekiem rozsądniejszym niż inni, dlatego też wystarczy jedno krótkie ostrzeżenie. Proszę nie robić tu dramatycznych przedstawień. Proszę, by nie próbował pan atakować mnie nożem, widelcem czy tą butelką. Jeśli mnie pan zaatakuje, zastrzelę pana. – W prawej pięści Goldfingera wyrósł błyskawicznie małokalibrowy pistolecik. Wyglądał jak czarny paluch. – Z tego. – Schował uzbrojoną rękę do kieszeni. – Niezmiernie rzadko używam tych zabawek. Kiedy muszę to robić, zwykle wystarczy mi jeden pocisk kalibru 25 i jest po wszystkim. Zawsze celuję w prawe oko, panie Bond. Nigdy nie chybiam.

– Proszę się nie martwić – odparł agent. – Butelką po bourbonie trudno by mi było wycelować aż z taką precyzją. – Podciągnął spodnie w kolanie i założył nogę na nogę. Usiadł wygodnie. – Niech pan mówi.

– Panie Bond – rzekł przyjacielsko Goldfinger. – Znam się doskonale nie tylko na metalach, ale na innych materiałach również. Żywię wielkie umiłowanie do wszystkiego, czemu można przypisać najwyższą, tysięczną, jak mawiamy w złotnictwie, próbę. W zestawieniu z tak wysokim stopniem czystości czy też wartości, materiał człowieczy ma próbę niezwykle niską, chociaż czasami można utrafić wyjątek, który nadaje się jedynie do najbardziej prymitywnego wykorzystania. Złota Rączka jest dobrą ilustracją tego, o co mi chodzi – zwykła, surowa glina, którą można do pewnego stopnia uformować. W ostatniej chwili moja ręka zawahała się i ocaliła… narzędzie, jakie w panu dostrzegłem, panie Bond. Narzędzie to, przyznaję, dużej wytrzymałości. Nie wykluczam, że popełniłem błąd, cofając dłoń. Jeśli tak, podejmę absolutnie wszelkie kroki, by obronić się przed konsekwencjami mego odruchu. Życie zawdzięcza pan swym własnym słowom. Sugerował pan, że oboje z panną Masterton możecie dla mnie pracować. Kiedy indziej na nic byście mi się nie przydali, ale tak się składa, że rozpoczynam akurat pewne przedsięwzięcie, w którym mógłbym, w minimalnym co prawda stopniu, wasze usługi wykorzystać. Zaryzykowałem więc. Wstrzyknięto wam odpowiednie środki uspokajające. Uregulowałem rachunki hotelowe i sprowadziłem wasze bagaże z Bergues, gdzie, jak się okazało, panna Masterton zameldowała się pod swym własnym nazwiskiem. W pańskim imieniu wysłałem telegram do Universal Export. Zaproponowano panu pracę w Kanadzie, panie Bond. Poleciał pan zapoznać się z ofertą na miejscu. Pannę Masterton zabrał pan z sobą jako sekretarkę. Szczegóły wkrótce, w liście. Telegram niezbyt jasno sformułowany, ale uspokoi pańskich zwierzchników na czas wystarczająco długi, bym was w pełni wykorzystał. (Nie uspokoi, pomyślał Bond, chyba że w treści telegramu wplotłeś pewien niewinny zwrot, który przekona M., że telegram jest autentyczny. Nie zrobiłeś tego i Secret Service już wie, że działam pod przymusem. Teraz machina ruszy i to szybko). A gdyby pomyślał pan sobie, panie Bond, że wszystkie środki ostrożności, jakie podjąłem, są niewystarczające, i że ktoś natrafi na wasz ślad, niech pan wie, iż nie obchodzi mnie już ani pańska tożsamość, ani możliwości pańskich pracodawców. Panna Masterton i pan zniknęliście na dobre. Ja również. Podobnie cały mój personel. Władze lotniska zwrócą się z pytaniami do Harkness Pavilion, do Szpitala Prezbiteriańskiego. Szpital zaś, panie Bond, nigdy nie słyszał o jakimś Goldfingerze, nigdy też nie słyszał o jego pacjentach. Ani w FBI, ani w CIA nie ma moich akt, bo nigdy nie byłem notowany. Tak, bez wątpienia, Urząd Imigracyjny dysponuje szczegółami na temat moich podróży, ponieważ na przestrzeni lat odbyłem ich wiele, lecz nic im to nie da. Jeśli natomiast chodzi o to, gdzie przebywamy obecnie – i ja, i wy – to znajdujemy się w magazynie Hi Speed Trucking Corporation, niegdyś wielce szacownego koncernu, którego jestem właścicielem, anonimowym, rzecz jasna. Magazyny te to moja tajna kwatera główna. Zostały bardzo starannie wyposażone w absolutnie wszystko, czego potrzebuję do zrealizowania przedsięwzięcia. Pannie Masterton i panu nie wolno ich opuszczać. Tutaj będziecie mieszkać, pracować i być może – choć osobiście żywię pewne wątpliwości co do inklinacji panny Masterton – kochać się.

– A na czym miałaby polegać nasza praca?

– Panie Bond… – Po raz pierwszy od czasu, gdy się spotkali, na wielkiej, zawsze pozbawionej wyrazu twarzy Goldfingera agent zauważył ślad życia, a w oczach niemal ekstazę. Jego subtelne usta ułożyły się w cienki, tchnący szczęśliwością łuk. – Panie Bond, od urodzenia jestem człowiekiem zakochanym. Kocham złoto. Kocham jego kolor, jego połysk, jego boski ciężar. Kocham gładkość złota i jego śliskość, które nauczyłem się odróżniać dotykiem do tego stopnia, że jestem w stanie oszacować próbę sztaby z dokładnością do jednego karata. Kocham też ów delikatny dźwięk, jaki ten kruszec wydaje, gdy roztapiam go w prawdziwie złoty syrop. Lecz ponad wszystko, panie Bond, kocham władzę, którą złoto daje temu, kto je posiada – czarodziejską moc panowania nad energią, zdolność do egzekwowania robocizny, możliwość spełnienia wszystkich życzeń i wszystkich zachcianek oraz, gdy trzeba, możność zakupu umysłów, ciał, nawet dusz ludzkich. Tak, panie Bond, całe życie pracowałem dla złota, a ono pracowało dla mnie i dla wszystkich przedsięwzięć, których byłem orędownikiem. – Goldfinger spojrzał poważnie na agenta. – Pytam pana, panie Bond, czy istnieje na ziemi jakaś inna substancja, która potrafi odpłacić się właścicielowi tak hojnie jak złoto?

– Wielu ludzi wzbogaciło się i sięgnęło po władzę, nie mając ani uncji. Ale rozumiem pana. Ile zdołał pan zgromadzić i co pan z tym robi?

– Posiadam ilość o wartości około dwudziestu milionów funtów szterlingów, mniej więcej tyle, ile małe państwo. Obecnie całe złoto jest w Nowym Jorku. Trzymam je tam, gdzie go potrzebuję. Mój skarb jest niczym pryzma kompostowa w ogrodzie – przesuwam go to tu, to tam, po całym świecie, i gdzie tylko go rozrzucę, tam ogród zakwita, obsypuje się kwieciem. Później zbieram owoce i ruszam dalej. Obecnie chcę, by moje złoto służyło za pożywkę dla pewnego przedsięwzięcia w Ameryce, dlatego sztabki są tutaj.

– A co pana skłania do zainteresowania się tym, a nie innym interesem? Co pana do konkretnego interesu zachęca?

– Zaangażuję się w każdy, który powiększy moje zasoby złota. Inwestuję, przemycam, kradnę. – Goldfinger otworzył dłonie w geście, który miał o czymś Bonda przekonać. – Pozwoli pan, jeszcze jedno porównanie. Historia jest niczym pociąg mknący przez czas. Ptaki i zwierzęta boją się jego łoskotu, dlatego uciekają, odlatują lub kryją się w popłochu sądząc, że uda im się zbiec. Ja jestem jak ten jastrząb wiszący nad pociągiem – musiał pan widzieć, jak one to robią, w Grecji na przykład – gotów w każdej chwili spaść z wysoka na wystraszoną ofiarę. Strach przed pociągiem, strach przed historią… Dam panu prościutki przykład. Historia stwarza człowieka, który wynajduje penicylinę. Jednocześnie historia burzy świat wojną. Tysiące ludzi umiera, tysiące boi się śmierci. Penicylina ocali im życie. Przekupiwszy odpowiednich ludzi z kręgów militarnych na Kontynencie, nabywam zapas penicyliny. Rozcieńczam ją jakimś nieszkodliwym proszkiem czy płynem i z gigantycznym zyskiem sprzedaję tym, którzy o nią błagają. Rozumie pan teraz, panie Bond? Trzeba czekać na ofiarę, obserwować ją uważnie, a później atakować. Lecz, jak wspomniałem, nie rozglądam się za interesami. Czekam, aż pęd historii wepchnie je w moje sidła.

– A ten amerykański interes? Co my mamy z tym wspólnego?

– Ten amerykański interes, panie Bond, jest interesem ostatnim. I największym. – Oczy Goldfingera stały się na powrót puste i niewidzące. Zdawały się patrzeć w jego wnętrze. Na widok tego, co ujrzał, głos zrobił mu się niski, niemal nabożny. – Człowiek dotarł na szczyt Everestu i zgłębił otchłanie mórz. Człowiek wystrzelił rakiety w przestrzeń kosmiczną, udało mu się rozszczepić atom. Ludzie robią wynalazki, opracowują projekty nowych urządzeń, tworzą rzeczy nowe w każdej dostępnej dla siebie dziedzinie i w każdej dziedzinie triumfują, biją rekordy, czynią cuda. Powiedziałem, że dzieje się tak w każdej dziedzinie, lecz jest jedna, którą wszyscy zaniedbali. Tą dziedziną jest, jak to ogólnie nazywają, przestępstwo. Tak zwane czyny przestępcze dokonywane przez jednostki – nie chodzi mi oczywiście o te idiotyczne wojny, o jakże prymitywne sposoby wzajemnego wyniszczania się – są doprawdy mikre: jakiś tam napadzik na bank, małe szachrajstwo, marne fałszerstwo. A jednak tuż obok, w zasięgu ręki, ledwie kilkaset mil stąd czeka okazja do popełnienia przestępstwa największego w historii. Scena jest przygotowana, niewyobrażalnej wartości nagroda już czeka. Tylko aktorów jeszcze brak. Lecz producent nareszcie przybył, panie Bond. – Goldfinger uniósł palec i dźgnął się w pierś. – I dobrał też obsadę. Dziś wieczór gwiazdorzy zapoznają się ze scenariuszem. Później zaczniemy próby, by za tydzień podnieść kurtynę i rozpocząć jeden, jedyny i niepowtarzalny spektakl. Gdy kurtyna opadnie, rozlegną się burzliwe oklaski, aplauz dla największej, iście mistrzowsko wyreżyserowanej choć niezbyt legalnej prapremiery. Wystawię spektakl wszechczasów, panie Bond, i świat jeszcze przez wieki całe będzie mnie oklaskiwał.

W wyblakłych oczach Goldfingera płonął teraz posępny ogień, a na brązowawe policzki wystąpił mu lekki rumieniec. Był wciąż opanowany, spokojny, głęboko przekonany o swych racjach. Bond nie dostrzegł w nim cech wariata czy fantasty. Tak. Goldfinger sposobił się do czegoś szaleńczego, ale trzeźwo oceniał szansę i wiedział, że istnieją.

– No dobra, powiedz pan wreszcie, co to takiego. I jaką rolę przewidział pan dla nas? – spytał.

– To rabunek, panie Bond. Rabunek, który nie spotka się z żadnym oporem, z czyimkolwiek oporem. Trzeba tylko wszystko bardzo starannie przeprowadzić. Będzie mnóstwo papierkowej roboty, musimy dopilnować realizacji szeregu poleceń wykonawczych. Chciałem robić to sam, ale akurat zaproponował pan swoje usługi. Zajmie się pan właśnie tym. Panna Masterton będzie pana sekretarką. Wynagrodzenie – już je pan częściowo otrzymał, bo darowałem panu życie. Kiedy zakończymy szczęśliwie całą operację, dostanie pan milion funtów w złocie. Panna Masterton otrzyma pół miliona.

– Nareszcie mówi pan do rzeczy! – zawołał entuzjastycznie Bond. – Do czego się przymierzamy? Będziemy rabować złoto z tęczy na niebiosach czy jak?

Goldfinger skinął głową.

– Tak. Dokładnie tak. Chcę podprowadzić złoto wartości piętnastu miliardów dolarów, blisko połowę zapasów złota całego świata. Obrabujemy Fort Knox, panie Bond.

17. Kongres łajdaków

– Fort Konx. – Bond pokiwał poważnie głową. – Czy to aby trochę nie za trudne zadanie dla dwóch facetów i dziewczyny?

Goldfinger wzruszył niecierpliwie ramionami.

– Na ten tydzień proszę powstrzymać się od dowcipkowania, panie Bond. Potem może się pan śmiać, ile dusza zapragnie. Będę miał do dyspozycji około stu ludzi, mężczyzn i kobiet. Wybrani zostaną niezwykle starannie spośród członków sześciu najpotężniejszych gangów w Stanach Zjednoczonych. Grupa ta stanowić będzie najwybitniejszy, najbardziej zwarty oddział, jaki w czasach pokoju kiedykolwiek zgromadzono.

– No dobrze. Ilu strażników pilnuje skarbu Fortu Knox?

Goldfinger wolno potrząsnął głową. Zastukał raz w drzwi, znajdujące się za jego plecami. Otworzyły się natychmiast. W progu, czujny i gotowy do ataku, stał Złota Rączka. Kiedy zobaczył, że rozmowa przebiega normalnie, wyprostował się i oczekiwał rozkazów.

– Ciśnie się panu na usta wiele pytań, panie Bond – rzekł złotnik. – Dzisiejszego popołudnia o drugiej trzydzieści na wszystkie otrzyma pan odpowiedź. A w tej chwili mamy dokładnie godzinę dwunastą. – Agent spojrzał na swój zegarek i ustawił czas. – Pan i panna Masterton będziecie uczestniczyli w spotkaniu, w czasie którego zamierzam przedstawić moją propozycję szefom sześciu wspomnianych organizacji. Bez wątpienia ludzie ci zadadzą pytania identyczne z tymi, jakie pan chce mi zadać. Odpowiem wyczerpująco. Później z panną Masterton zabierze się pan do opracowywania szczegółów. Proszę żądać wszystkiego, co będzie panu potrzebne. Mój Koreańczyk troskliwie o was zadba i będzie was nieustannie pilnował. Proszę nie stwarzać sytuacji konfliktowych, ponieważ Złota Rączka natychmiast pana zabije. I niech pan nie próbuje uciekać czy nawiązywać kontaktu ze światem zewnętrznym, to strata czasu. Zaangażowałem was i domagać się będę sumiennego wypełniania obowiązków. Czy układ stoi?

– Zawsze chciałem być milionerem – odparł sucho Bond.

Goldfinger nie patrzył na niego. Przyglądał się swoim paznokciom. Następnie posłał agentowi ostatnie, twarde spojrzenie, wyszedł i zamknął za sobą drzwi.

Bond siedział i gapił się na nie. Przeczesał dłońmi włosy i mocno potarł twarz.

– No no no… – rzucił wymownie w pustkę.

Wstał i przeszedł przez łazienkę, zastukał do drzwi, za którymi spała dziewczyna.

– Kto tam?

– To ja. Jesteś ubrana?

– Tak. – Jej głos nie brzmiał zbyt entuzjastycznie. – Wejdź.

Siedziała na krawędzi łóżka i wciągała na nogę but. Miała ubranie, w jakim widział ją po raz pierwszy. Sprawiała wrażenie osoby zebranej w sobie, opanowanej i wcale nie zdziwionej nowym otoczeniem. Zerknęła na Bonda. Jej spojrzenie było pełne rezerwy, nawet lekceważące. – Ty nas w to wpakowałeś. Teraz nas z tego wyciągnij – rzuciła zimno i z wyrachowaniem.

– Może mi się uda – odparł przyjacielsko Bond. – Udało mi się wyciągnąć nas z grobu.

– Ale najpierw nas tam wpakowałeś.

Agent przypatrzył się jej uważnie. Pomyślał sobie, że dziewczyna jest na czczo i jeśli teraz da jej klapsa w pupę, będzie to gest wysoce nieelegancki.

– Taka gadka do niczego nie doprowadzi. – Tkwimy w tym po uszy, życzysz sobie tego czy nie. Co chcesz na śniadanie, a raczej na lunch? Jest kwadrans po dwunastej. Ja już jadłem. Zamówię coś dla ciebie, wrócę i opowiem, co jest grane. Stąd jest tylko jedno wyjście i ten Koreańczyk go pilnuje. Więc co ma być: śniadanie czy lunch?

Głos jej nieco złagodniał.

– Poproszę jajecznicę i kawę. I grzankę z marmoladą. Dziękuję.

– Papierosy.

– Nie, dziękuję. Nie palę.

Bond wrócił do swego pokoju i zastukał do drzwi. Uchyliły się na cal.

– Spokojnie, Złota Rączko, nie zamierzam cię zabić. Jeszcze nie teraz.

Drzwi otworzyły się szerzej. Twarz Koreańczyka była jak z kamienia. Agent złożył zamówienie. Drzwi zamknęły się. Bond zrobił sobie bourbona z wodą, usiadł na łóżku i zaczął myśleć, jak też przeciągnąć Tilly na swoją stronę. Od początku stawiała mu opór.

Czy tylko z powodu siostry? Dlaczego Goldfinger wspomniał coś tajemniczego o jej „inklinacjach”? Była skryta, jakby mu wroga, czuł to. Tak, była piękna, fizycznie pociągająca, ale tkwiło w niej coś zimnego, nieugiętego, czego Bond nie umiał ani zrozumieć, ani określić. Niech tam, najważniejsze to nakłonić ją do współdziałania. Życie w więzieniu wcale mu się nie uśmiechało.

Wrócił do jej pokoju. Drzwi zostawił otwarte, żeby usłyszeć Koreańczyka. Nadal siedziała na łóżku zwinięta i zastygła w bezruchu. Uważnie go obserwowała. Bond oparł się o framugę i pociągnął solidny łyk ze szklaneczki.

– Powiem ci coś. Tak będzie chyba lepiej. Jestem ze Scotland Yardu. – Taki eufemizm wystarczy. – Ścigamy Goldfingera. On ma to gdzieś. Sądzi, że przynajmniej przez tydzień nikt nas tu nie znajdzie. I pewnie ma rację. Nie zamordował nas, bo chce, żebyśmy dla niego pracowali. Mamy opracować szczegóły pewnego rabunku. Duża sprawa, trzeba mieć do tego łeb. Ale jest też od groma papierkowej roboty i siedzenia za biurkiem. To nasza działka. Piszesz na maszynie? Stenografujesz?

– Tak. – Jej oczy rozbłysły. – Co to za rabunek? Opowiedział jej.

– Oczywiście, wszystko to brzmi absurdalnie i śmiem twierdzić, że kilka pytań ze strony tych gangsterów tudzież odpowiedzi Goldfingera wystarczy, żeby uzmysłowić wszystkim zebranym – łącznie z samym Goldfingerem – że taki skok jest niemożliwy. Zresztą nie mam pojęcia. To niezwykły facet. Z tego, co o nim słyszałem, wiem, że nigdy nie robi ruchu, dopóki grunt nie jest absolutnie pewny. Nie jest też chyba szaleńcem – a przynajmniej nie jest bardziej zwariowany niż cała reszta tych natchnionych geniuszów, tych naukowców i tak dalej. I nie ulega wątpliwości, że w tej dość specyficznej dziedzinie sam jest geniuszem.

– No i co teraz zrobisz? Bond zniżył głos.

– Chciałaś powiedzieć, co my teraz zrobimy, prawda? Otóż pójdziemy na to. Na całego. Nie będziemy się wzbraniać, nie będziemy się z niczym wychylać. Niby lecimy na forsę, dlatego robota musi być zrobiona tip-top. Oprócz tego, że ocalimy tym sposobem życie – a nasze życie znaczy dla niego tyle, co splunąć – jest to jedyna nadzieja na to, że uda nam się, a raczej uda mi się, bo to ja jestem gliniarzem, pokrzyżować mu plany.

– Jak chcesz to zrobić?

– Nie mam zielonego pojęcia.

– I spodziewasz się, że na to pójdę, tak?

– Dlaczegóż by nie? Masz jakieś inne propozycje? Ściągnęła usta, stawiając jeszcze opór.

– A niby dlaczego miałabym robić, co mi każesz? Bond westchnął.

– Słuchaj, nie ma sensu się stawiać. Albo się na to piszesz, albo po śniadaniu cię zabiją. Wybór należy do ciebie.

Wykrzywiła ze wstrętem usta i ruszyła ramionami.

– No dobrze już, dobrze. – Nagle jej oczy rozbłysnęły gniewem. – Tylko nie waż się mnie tknąć, bo cię zabiję.

Z pokoju Bonda dobiegł szczęk otwieranego zamka. Agent spojrzał łagodnie na Tilly Masterton.

– Proponujesz grę wartą świeczki, Tilly – odrzekł. – Ale nie martw się, nie będę w nią grał. – Odwrócił się i wyszedł.

Minął go jeden z Koreańczyków ze śniadaniem dla dziewczyny. Inny Koreańczyk wniósł do pokoju Bonda małe biureczko, krzesło i przenośnego remingtona. Ustawił wszystko w rogu pomieszczenia, z dala od łóżka. W progu sterczał Złota Rączka. Trzymał w łapie kartkę papieru. Agent podszedł do niego.

Był to arkusz papieru kancelaryjnego, a na nim wskazówki do pracy. Pismo było bardzo wyraźne, staranne, czytelne i bez żadnych cech wyróżniających charakter pisma. Notatka wyglądała tak: Przygotować dziesięć kopii poniższego porządku dziennego Zebranie odbywa się pod przewodnictwem pana Golda.

Sekretarze: J. Bond

Panna Tilly Masterton

Obecni

Helmut M. Springer Szkarłatny Gang. Detroit

Jed Midnigh Syndykat Cieni. Miami i

Hawana

Billy (Wyszczerzona Gęba) Ring Maszyna. Chicago

Jack Strap Gang Braci Spang. Las Vegas

Pan Solo Związek Sycylijczyków

Panna Pussy Galore Miłośniczki Cementu. Harlem.

Nowy Jork

Agenda

OPERACJA POD KRYPTONIMEM WIELKI SZLEM.

(Bufet)

Na końcu widniał dopisek: Panna Masterton i pan zostaniecie sprowadzeni o 2.20. Oboje bądźcie przygotowani do sporządzania notatek. Obowiązują stroje wieczorowe.

Koreańczycy wyszli. Bond uśmiechnął się. Usiadł za biurkiem, włożył papier i kalkę do maszyny i zaczął pisać. Przynajmniej pokażę dziewczynie, że całą sprawę traktuję poważnie. Rany, co za towarzystwo! Nawet Mafia macza w tym palce! Jak Goldfinger ich tutaj ściągnął? I kto to jest panna Pussy Galore?!

Do drugiej skończył wszystko. Poszedł do pokoju Tilly i wręczył jej kopie wraz z notatnikiem do stenografowania i ołówkami. Przeczytał jej też notatkę od Goldfingera.

– Lepiej wbij te nazwiska do głowy. Najpewniej nie trudno będzie je skojarzyć z twarzami. Zawsze możemy zapytać, jeśli gdzieś utkniemy. Idę się przebrać. – Uśmiechnął się do niej. – Zostało dwadzieścia minut.

Skinęła głową.


***

Idąc korytarzem za Złotą Rączką, Bond słyszał odgłosy płynące od rzeki – chlupotanie wody omywającej pale pod magazynem, długi, żałobny ryk syreny promu wzywający inne statki do usunięcia się z drogi, odległe dudnienie motorów. Gdzieś pod jego stopami ryknął silnik ciężarówki. Nabrał obrotów i ciężarówka odjechała z warkotem przypuszczalnie w stronę West Side Highway. Muszą znajdować się na szczytowej kondygnacji długiego, dwupiętrowego budynku. Szara farba w korytarzu pachniała świeżością. Nie zauważył tu drzwi wiodących na boki. Światło padało z kulistych kloszy pod sufitem. Doszli do końca korytarza. Złota Rączka zapukał. Usłyszał szczęk zamka typu Yale, odgłos towarzyszący otwieraniu dwóch rygli, a potem przekroczyli próg i znaleźli się w dużym, zalanym słońcem pomieszczeniu. Pomieszczenie usytuowane było na skraju magazynu tak, że w wielkim, panoramicznym oknie zajmującym niemal całą przeciwległą ścianę Bond ujrzał rzekę i daleki gąszcz zabudowań Jersey City. Na spotkanie pokój przyozdobiono. Goldfinger siedział tyłem do okna za wielkim, okrągłym stołem nakrytym zielonym rypsem, na którym stały karafki z wodą, leżały żółte notatki i ołówki. Wkoło agent naliczył dziewięć wygodnych foteli. Na notatnikach spoczywających przed sześcioma z nich znajdowały się małe, podłużne paczuszki owinięte w biały papier zapieczętowany pieczęcią z czerwonego wosku. Na prawo, przy ścianie, pysznił się długi stół bufetowy uginający się od jedzenia, sreber i ciętego szkła. W srebrnych pojemnikach z lodem stał szampan, dalej rząd innych butelek. Pośród różnorakich przysmaków Bond dostrzegł dwie okrągłe pięciofuntowe puszki rosyjskiego kawioru i kilkanaście terynek z foie gras. Na ścianie naprzeciwko wisiała tablica, pod nią stał stół, a na nim leżały jakieś papiery i duże, podłużne pudło.

Goldfinger patrzył na nich, kiedy szli w jego stronę po grubym dywanie koloru czerwonego wina. Gestem wskazał fotel dla Tilly po jego lewej ręce i dla Bonda po prawej. Usiedli.

– Zrobione? – zapytał. Wziął kopie porządku dziennego zebrania, rzucił okiem na oryginał, zwrócił plik dziewczynie, po czym kolistym ruchem dłoni powiedział jej, co ma robić. Tilly wstała i rozłożyła dokumenty na stole. Goldfinger wsunął rękę pod stół i nacisnął ukryty przycisk dzwonka. W głębi pokoju otworzyły się drzwi, wszedł jeden z Koreańczyków i zamarł w progu. – Wszystko gotowe? – Tamten skinął głową. – Zrozumiałeś polecenie? Nikt spoza listy nie ma prawa wejść do tego pokoju, tak? Dobrze. Niektórzy z nich, a najprawdopodobniej wszyscy, przyjdą tu z obstawą. Obstawa zostanie w poczekalni. Dopilnuj, żeby niczego im nie brakowało. Są tam karty i kości? Złota Rączko. – Złotnik zerknął na Koreańczyka sterczącego za krzesłem Bonda. – Zajmij swoje miejsce. Sygnał? – Złota Rączka uniósł dwa palce. – Zgadza się. Dwa dzwonki. Idź. Dopilnuj, żeby ludzie sumiennie wywiązywali się z obowiązków.

– Ilu ludzi pan ma? – spytał obojętnie Bond.

– Dwudziestu. Dziesięciu Koreańczyków i dziesięciu Niemców. Są znakomici, sam ich dobierałem. W tym budynku dużo się w tej chwili dzieje. Jak pod pokładem łodzi podwodnej… – Rozpostarł dłonie na stole wnętrzem do blatu. – Teraz wasze obowiązki. Panno Masterton, zechce pani stenografować wszelkie kwestie natury praktycznej, jakie mogą wyniknąć w czasie dyskusji. Proszę zapisywać wszystko, co będzie wymagało mojej interwencji.

Niech pani daruje sobie zapis ewentualnych sprzeczek i pustej gadaniny. Jasne?

Agent zauważył z zadowoleniem, że Tilly Masterton sprawia wrażenie sekretarki pogodnej i sumiennej.

– Jak najbardziej – skinęła głową, pełna animuszu.

– Panie Bond, interesować mnie będzie pańska opinia na temat uczestników spotkania. Dużo o nich wiem. Na własnych terenach zachowują się jak udzielni książęta. Przyjdą tu tylko dlatego, że ich przekupiłem. Nic o mnie nie słyszeli, a ja muszę ich przekonać, że wiem, co mówię, i że poprowadzę ich do sukcesu. Chciwość załatwi resztę. Tak, pewnie znajdzie się wśród nich ktoś taki, kto zechce się wycofać. Zdradzi się z tym, przedsięwziąłem więc na wszelki wypadek środki ostrożności. Ale kilku może mieć wątpliwości. W czasie zebrania zechce pan dyskretnie robić notatki na programie porządku dziennego. Ot tak, od niechcenia, proszę plusem lub minusem przy odpowiednim nazwisku zaznaczyć, który z nich według pana popiera mój zamysł, a który jest mu przeciwny. Będę widział, jakie znaczki pan stawia, i pańskie spostrzeżenia mogą mi się niezwykle przydać. I proszę nie zapomnieć, że wystarczy tylko, jeśli jeden z nich okaże się zdrajcą, czy zechce się wycofać i albo bardzo szybko pójdziemy do piachu, albo do więzienia – z dożywotnimi wyrokami.

– Kto to jest ta Pussy Galore z Harlemu?

– To jedyna kobieta-szef gangu w Stanach. Gang składa się wyłącznie z kobiet, a do operacji WIELKI SZLEM potrzebuję też przedstawicielek płci odmiennej. Można na niej całkowicie polegać. Kiedyś występowała w cyrku jako akrobatka. Miała swój zespół. Nazywał się „Pussy Galore i Jej Trapeziątka”. Zespół zrobił klapę, więc wyszkoliła ich na włamywaczy, na ludzi-koty. Grupa rozrosła się, stała się gangiem, gangiem straszliwie bezwzględnym. To same lesbijki, które zwą się „Miłośniczkami Cementu”. Cieszą się szacunkiem największych organizacji przestępczych w USA. A Pussy Galore to niezwykła kobieta.

Pod stołem odezwał się cichy dzwonek. Goldfinger wyprostował się. Drzwi otworzyły się gwałtownie i do pokoju weszło pięciu mężczyzn. Goldfinger wstał i skłonił na powitanie głową.

– Nazywam się Gold. Zechcą panowie zająć miejsca. Odpowiedział mu wstrzemięźliwy szmerek głosów. Mężczyźni otoczyli wolno stół, przysunęli sobie fotele i rozsiedli się wygodnie.

Pięć par zimnych, znudzonych oczu wbiło się w złotnika. Ten usiadł i powiedział spokojnie:

– Panowie, w paczuszkach, które widzicie przed sobą, znajdziecie sztabki dwudziestokaratowego złota wartości piętnastu tysięcy dolarów. Dziękuję, żeście uczynili mi ten zaszczyt i przybyli na spotkanie. Program spotkania jest zupełnie jasny. Pozwolą panowie, że czekając na panią Galore, przedstawię panów moim sekretarzom, by ułatwić im pracę. Są to obecni tu pan Bond i panna Masterton. W czasie spotkania sekretarze nie będą niczego notowali, chyba że zechcecie panowie, bym podjął określone działania, które uznacie za niezbędne do przeprowadzenia naszej operacji. Wtedy wasze życzenia zostaną zapisane. Gwarantuję również, że w pomieszczeniu nie ma ukrytych mikrofonów. A więc, panie Bond, od prawej strony siedzi pan Jed Midnight z Syndykatu Cieni działającego w Miami i w Hawanie.

Midnight był mężczyzną dużym, z wyglądu dobrodusznym, o jowialnej twarzy i uważnym, badawczym spojrzeniu. Miał na sobie letnią, jasnoniebieską marynarkę, a pod nią białą, jedwabną koszulę ozdobioną małymi, zielonymi palemkami. Wymyślny złoty zegarek na jego ręku musiał ważyć chyba z pół funta. Uśmiechnął się nerwowo do Bonda i rzucił krótkie „Siemasz”.

– Obok niego siedzi pan Billy Ring, szef sławnego chicagowskiego gangu „Maszyna”.

Bond doszedł do wniosku, że w życiu nie spotkał człowieka potworniejszego niż Billy. Była to gęba jak z nocnego koszmaru i jej właściciel dobrze o tym wiedział, bo spojrzał na agenta i czekał na jego reakcję. Blada, w kształcie gruszki, oczapiona strzechą miękkich, żółtych jak słoma włosów, przypominała pokrytą meszkiem twarzyczkę dziecka o brązowych miast jasnoniebieskich oczach, których wielkie białka błyskały nieustannie wokół źrenic, nadając im jakiś hipnotyzujący wygląd. Wyglądu tego nie łagodził też nerwowy tik prawego oka, który zmuszał powiekę do ciągłego mrugania w regularnych odstępach mierzonych pulsem krwi. Kiedy Ring zaczynał swoją profesjonalną karierę, ktoś mu obciął dolną wargę – może za dużo gadał? – w skutek czego to, co zostało z jego ust, rozciągało się w permanentnym, wyszczerzonym uśmiechu, takim jakim śmieją się dynie w dzień Wszystkich Świętych. Miał koło czterdziestki. Bond doszedł do wniosku, że to bezlitosny zabijaka, uśmiechnął się wesoło w odpowiedzi na twarde spojrzenie lewego oka Ringa i przeniósł wzrok na mężczyznę, którego Goldfinger przedstawił jako pana Helmuta Springera ze Szkarłatnego Gangu w Detroit.

Springer z kolei miał błyszczący wzrok faceta albo cholernie bogatego, albo takiego, co to niedawno wykitował. Jego oczy były jak wyblakłe, mętne szklane kulki do gry. Rozwarły się na krótko w chwilowym rozpoznaniu otaczającej go rzeczywistości, a później odpłynęły i zagubiły się całkowicie, pochłonięte kontemplacją niezgłębionego wnętrza ich właściciela. Cała reszta pana Springera dałaby się określić mianem człowieka wybijającego się z tłumu, gdyż z niedbałą elegancją nosił znakomicie dopasowany garnitur w drobne prążki, koszule od Hathawaya i pachniał dobrą wodą kolońską. Był jak ktoś, kto znalazł się nagle w nieodpowiednim towarzystwie, jak posiadacz biletu do loży, którego przez pomyłkę skierowano do kiepskiego miejsca na parterze.

Midnight przesłonił ręką usta i rzekł cicho do Bonda:

– Nie daj się pan nabrać, to cały Książę. Mój przyjaciel Helmut przy odziewa się w takie koszule dla niepoznaki. Jego córuś chodzi do Vassar, ale za kije hokejowe dla ichniejszej drużyny zapłacił tatuś i to forsą za „ochronę” spelun, które mu podlegają. – Bond skinął w podziękowaniu głową.

– I pan Solo ze Związku Sycylijczyków.

Solo miał ciemną, nalaną twarz. Była to ponura twarz człowieka, który popełnił w życiu wiele grzechów i miał na sumieniu wiele przewinień. Jego grubo oprawione okulary rzuciły w stronę Bonda krótki refleks, po czym pochyliły się pracowicie nad paznokciami pana Solo, które ich właściciel czyścił scyzorykiem. Miał klocowatą posturę ni to boksera, ni to kelnera-wykidajły i żadnym sposobem nie można było poznać, o czym myśli i gdzie tkwi źródło jego potęgi. Ale w Stanach jest tylko jeden capo di tutti capi i skoro to akurat Solo załapał się na tę posadę, to zdobył ją siłą i terrorem. Siłą i terrorem nadal ją też musiał utrzymywać.

– Siemasz. – Wokół Jacka Strapa z Gangu Braci Spangów unosił się syntetyczny czar urodzonego hazardzisty, lecz Bond domyślał się, że ruletkowe imperium Las Vegas przejął od świętej pamięci Spangów dzięki zupełnie innym cechom charakteru. Był to wylewny, jak na pokaz ubrany facet około pięćdziesiątki. Akurat kończył palić cygaro. Palił je tak, jak gdyby je jadł, gryząc łakomie koniuszek. Od czasu do czasu odwracał na bok głowę i dyskretnie wypluwał na dywan źdźbło tytoniu. Za tym wygłodniałym paleniem kryło się wielkie napięcie. Strap miał rozbiegany wzrok magika. Musiał wiedzieć, że ludzie się tego wzroku boją, bo nie chcąc widocznie przestraszyć Bonda, złagodził nieco spojrzenie, marszcząc w kącikach oczy.

W głębi pokoju otworzyły się drzwi. W progu stała kobieta ubrana w skrojony na męską modłę kostium, którego wysoki kołnierz ozdobiony był koronkowymi żabotem koloru kawy z mlekiem. Wolno i bez zażenowania ruszyła do stołu i zatrzymała się przed pustym fotelem. Goldfinger wstał. Obcięła go uważnym spojrzeniem, a potem potoczyła wzrokiem po zebranych. Rzuciła ogólne i bardzo znudzone „Cześć” i usiadła. Strap powiedział: „Cześć, Pussy”, a inni, oprócz Springera, który tylko skinął jej głową, powitali nowo przybyłą cichym, pełnym respektu szmerkiem.

– Dzień dobry, panno Galore – rzekł Goldfinger. – Właśnie zakończyliśmy formalności wstępne. Przed panią leży program naszego spotkania oraz sztabka złota wartości piętnastu tysięcy dolarów, która, zgodnie z umową, pokryje koszty związane z trudami, na jakie panią naraziłem, zapraszając ją tutaj.

Panna Galore sięgnęła po paczuszkę i otworzyła ją. Zważyła w ręku żółtą, błyszczącą cegiełkę i posłała Goldfingerowi otwarcie podejrzliwe spojrzenie.

– Nie nadziewana? – spytała.

– Nie nadziewana – odparł złotnik. Pussy Galore nie okazała zakłopotania.

– Przepraszam, że pytam – rzekła tonem trudnej klientki wybrzydzającej w sklepie.

Bondowi Pussy się spodobała. Czuł owo seksualne wyzwanie, jakie we wszystkich mężczyznach wzbudzają lesbijki. Bawiła go jej bezkompromisowa postawa, która i Goldfingerowi, i wszystkim innym zebranym w pokoju mówiła: „Każdy facet to sukinsyn i łajdak. Nie próbujcie ze mną tych waszych samczych sztuczek. Nie polecę na to. Gadamy innymi językami, kochani”. Bond dawał jej najwyżej trzydziestkę. Blada twarz z wysokimi kośćmi policzkowymi i pięknie zarysowaną linią dolnej szczęki upodobniła Pussy do tego przystojniachy Ruperta Brooka. Agent nigdy w życiu nie widział tak intensywnie modrych oczu, jak oczy panny Galore. Miały kolor bratków i upiększone czarną kreską brwi, patrzyły na świat szczerze i otwarcie. Jej włosy, czarne jak włosy Tilly Masterton, obcięte były krótko na łobuzerską, niedbałą modę. Usta układały się w pełną stanowczości kreskę z ostrego cynobru. Bond stwierdził w duchu, że Pussy wygląda wspaniale. Podobnie musiała myśleć Tilly, bo zauważył, że gapi się na pannę Galore oczyma pełnymi uwielbienia i że jej usta pałają pożądaniem. I tak dowiedział się całej prawdy o siostrze Jill.

– Teraz sam muszę się przedstawić – mówił Goldfinger. – Nie nazywam się Gold. A oto dowody mojej wiarygodności. W ciągu dwudziestu lat różnymi drogami, z których większość była nielegalna, zgromadziłem duży majątek. Majątek ten szacuję obecnie na sześćdziesiąt milionów dolarów. (Wokół stołu rozległ się pełen szacunku szmerek). Moje przedsięwzięcia ograniczały się głównie do Europy, lecz być może zainteresuje państwa fakt, że to właśnie ja założyłem, a następnie rozwiązałem Związek Dystrybutorów Maku Golda, który działał w okolicach Hangkongu. (Tu Strap zagwizdał przeciągle). Również biuro podróży Szczęśliwe Lądowanie, z pomocy którego niektórzy z państwa korzystali w nagłych przypadkach, zostało zorganizowane, następnie rozwiązane przeze mnie. (Helmut Springer wkręcił w szkliste oko nie oprawiony monokl, żeby dokładniej przyjrzeć się mówcy). Wspominam o tych błahostkach, by udowodnić państwu, że chociaż mnie państwo nie znacie, w przeszłości skutecznie wspierałem – taką mam przynajmniej nadzieję – poczynania wszystkich tu obecnych. („Coś takiego…” – wymamrotał Jed Midnight, a w jego głosie zabrzmiało coś jakby nutka skrywanego lęku.) Oto, panowie, eee, i pani, skąd wiedziałem o waszym istnieniu, oto jakim sposobem zaprosiłem tu dziś tych, których dzięki własnemu doświadczeniu mogę uważać za arystokrację, że się tak wyrażę, wśród amerykańskich przestępców.

Bond był pod wrażeniem. W niespełna trzy minuty Goldfinger ustawił ich po swojej stronie. Teraz wszyscy wpatrywali się w niego z głęboką uwagą. Nawet panna Galore była nim urzeczona. Agent nigdy nie słyszał o Związku Dystrybutorów Maku Golda ani o biurze podróży Szczęśliwe Lądowanie, ale sądząc po minach byłych klientów, obie organizacje musiały działać jak szwajcarski zegarek. Gangsterzy chłonęli słowa Goldfingera tak, jakby przemawiał do nich sam Einstein.

Złotnik zaś nie okazywał wcale ekscytacji. Wyrzucił rękę w geście wyrażającym małość jego dotychczasowych osiągnięć i opanowanym głosem powiedział:

– Przypomniałem państwu dwie z moich udanych organizacji. Obie były przedsięwzięciami na małą skalę. Przeprowadziłem także inne, znacznie większego kalibru i żadna z nich nie zakończyła się klęską. O ile wiem, moje nazwisko nie figuruje w kartotekach żadnej policji świata, a mówię o tym dlatego, by pokazać państwu, jak sumiennie opanowałem mój, a raczej nasz, zawód. A teraz, panowie, pani, chciałbym zaproponować państwu współudział w operacji, która w ciągu tygodnia zapewni każdemu z tu obecnych zysk rzędu jednego biliona dolarów. – Goldfinger uniósł ręce. – W Europie i w Ameryce różnie interpretujemy wartość arytmetyczną biliona. Ja używam tego słowa w znaczeniu amerykańskim i mam na myśli tysiąc milionów. Czy wyrażam się jasno?

18. Zbrodnia nad zbrodniami

Na rzece zaryczał holownik. Odpowiedział mu inny. Hałas dudniących diesli oddalił się.

Siedzący na prawo od Bonda Jed Midnight odchrząknął i rzucił z emfazą:

– Panie Gold, czy jak tam pan się nazywa, daj se pan spokój z definicyjkami. Bilion czy miliard dolców to kupa szmalu, obojętnie jak pan to określisz. Wal pan dalej.

Solo uniósł czarną brew i popatrzył nad stołem na Goldfingera.

– Taa, to dużo pieniędzy – potwierdził. – A jaka jest pana działka?

– Pięć miliardów. Jack Strap z Las Vegas roześmiał się hałaśliwie.

– Słuchajcie, kurczę, co znaczy te parę melonów? Jeśli pan… Jak mu tam… Jeśli on chce mi podarować równy miliard, to ja z przyjemnością zainwestuję w interes piątala. Ba! Wyłożę nawet pięć milionów! Nie będziemy małostkowi, co nie?

Helmut Springer postukał monoklem w swoją sztabkę złota. Wszyscy zebrani popatrzyli w jego stronę.

– Panie, eer… panie Gold – zaczął poważnym głosem prawnika doradzającego amerykańskiej rodzinie. – Wymienia pan wielkie kwoty, proszę pana. Wnoszę z tego, że w sumie w grę wchodzi około jedenastu miliardów dolarów, czy tak?

– Ta kwota, panie Springer, zbliża się raczej do piętnastu miliardów – poprawił go dokładnie Goldfinger. – Mówię o kwotach mniejszych tylko dlatego, że, jak sądzę, tyle zdołamy stamtąd zabrać.

Rozległ się ostry, podniecony chichot. To śmiał się Billy Ring.

– To sporo, sporo, panie Gold… – kontynuował Springer, wcisnąwszy na powrót monokl w oko, żeby lepiej widzieć Goldfingera. – Lecz tak olbrzymie ilości kruszcu lub pieniędzy składowane są tylko w trzech skarbcach Ameryki: w Mennicy Federalnej w Waszyngtonie, w nowojorskim Banku Federalnym oraz w Forcie Knox, w Kentucky. Czy chce pan, abyśmy, że się tak wyrażę, obrobili któryś z tych skarbców? Jeśli tak, to który?

– Fort Knox.

Pośród ogólnego jęku niezadowolenia Jed Midnight rzekł ze zniechęceniem:

– Panie, tylko w Hollywood spotkałem facetów, którym Bóg dał coś, co dał widocznie i panu. Mówi się o nich, że miewają „wizje”. Pan też miewa wizje. A wizja, mój panie, to talent do umiejscawiania wspaniałych przedsięwzięć w nieodpowiednim czasie i przestrzeni. Pogadaj pan ze swoim psychoanalitykiem albo weź pan coś na uspokojenie. – Pokiwał smętnie głową. – Szkoda. Ale dobrze było choć przez chwilę mieć ten miliard…

– Przykro mi, panie kolego – powiedziała Pussy Galore głębokim, znudzonym głosem. – Beze mnie. Ja tej skarbnicy nie otworzę. Nie mam odpowiedniej szpilki do zameczka. – Wstała, żeby wyjść.

– Panowie, pani – rzekł łagodnie Goldfinger – proszę mnie wysłuchać do końca. Przewidziałem waszą reakcję. Powiem w ten sposób: Fort Knox to bank jak każdy inny. Tak, znacznie większy od innych, dlatego środki bezpieczeństwa tam stosowane są proporcjonalnie ostrzejsze i bardziej wyrafinowane. Aby je zgłębić trzeba odpowiednio dużych sił i mocy intelektualnej. Jedyną nowością mojego zamierzenia jest to, że jest ono operacją na wielką skalę, nic więcej. Fort Knox można zdobyć tak jak każdą inną fortecę. Bez wątpienia wszyscy sądziliśmy, że firma Brink jest odporna na każde uderzenie, dopóki w 1950 sześciu gotowych na każdą ewentualność zuchwalców nie obrabowało ich opancerzonej furgonetki z miliona dolarów w gotówce. Panuje opinia, że ucieczka z Sing Singu jest rzeczą niemożliwą, a jednak znaleźli się ludzie, którzy zdołali tego dokonać. Nie, nie, panowie. Fort Knox to jedynie mit jak inne mity. Czy mam przejść do omawiania planu? Mówiąc, Billy Ring syczał przez zęby jak Japończycy.

– Słuchaj no pan, panie zmyślny, może pan tego nie wiesz, ale w Forcie Knox stacjonuje Trzecia Dywizja Pancerna. Jeśli to taki mit, to dlaczego Ruscy nie zajęli jeszcze Stanów? Ot, przyślą tu swoją drużynę hokejową i po herbacie!

Goldfinger uśmiechnął się nieznacznie.

– Jeśli wolno mi pana poprawić, panie Ring – i to nie osłabiając siły pańskich argumentów – lista jednostek wojskowych stacjonujących na terenie Fortu Knox jest znacznie dłuższa. Całej Trzeciej Pancernej tam nie ma, jest tylko jej szpica. Ale stacjonuje tam za to Szósty Oddział Kawalerii Pancernej, pancerne oddziały Piętnastej Grupy Armii, oddziały Sto Sześćdziesiątej Armii Wojsk Inżynieryjnych i żołnierze ze wszystkich niemal ugrupowań sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych, którzy przechodzą aktualnie szkolenie w Ośrodku Uzupełnień Sił Pancernych i w Pierwszym Centrum Badawczym Armii Stanów Zjednoczonych. Stan tych ostatnich – około pół dywizji. Jest tam również sporo ludzi związanych z Drugim Dowództwem Kontynentalnych Sił Pancernych, z Dowództwem Zaopatrzenia Armii i z różnego rodzaju innymi wojskami wspierającymi Główne Dowództwo Sił Pancernych USA. Oprócz tego Fort Knox dysponuje własnymi siłami policyjnymi, w skład których wchodzi dwudziestu oficerów i blisko czterystu ludzi z poboru. Podsumowując: z ogólnej liczby sześćdziesięciu tysięcy mieszkańców Fortu Knox około dwadzieścia tysięcy to żołnierze najprzeróżniejszych rodzajów broni.

– No i kto im powie „a sio!?” – zadrwił Jack Strap, żując cygaro. Nie czekając na odpowiedź, wyrwał z ust rozmamłany kikut niedopałka i rozgniótł go ze wstrętem w popielniczce.

Siedząca obok niego Pussy Galore syknęła głośno przez zęby i ze zjadliwością spluwającej papugi powiedziała:

– Kup se lepsze szlugi, miły. Te śmierdzą jakbyś palił majtki zapaśnika.

– Pier… się, siostro – odpalił nieelegancko Strap.

Ale panna Galore chciała zdaje się mieć ostatnie słowo.

– Wiesz co, miły? Mogłabym polecieć na takiego samca jak ty. I wiesz, napisałam nawet o tobie piosenkę. Powiedzieć ci jej tytuł? Piosenka nazywa się „Gdybym miała zrobić to jeszcze raz, zrobiłabym to tylko na ciebie”.

Midnight ryknął śmiechem, Ring zachichotał po swojemu. Goldfinger zastukał lekko w stół i poprosił cierpliwie:

– Panowie, zechcijcie wysłuchać mnie do końca. – Wstał, podszedł do tablicy i rozwinął na niej mapę. Był to szczegółowy plan Fortu uwzględniający lotnisko wojskowe Godman oraz wszystkie drogi i linie kolejowe prowadzące do miasta. Siedzący z prawej strony stołu obrócili się w fotelach. Goldfinger wskazał budynek skarbnicy. Budowla znajdowała się w lewym dolnym rogu planu, w środku trójkąta utworzonego przez ulice Dixie Highway, Bullion Boulevard i Vine Grove Road. – Dokładny plan skarbnicy pokażę państwu za moment – oznajmił i po króciutkiej pauzie kontynuował. – A teraz skoncentrujemy się na zasadniczych cechach jakże w sumie prostego rozplanowania przestrzennego Fortu. – Z góry do dołu przebiegł palcem przez środek miasta aż za skarbnicę. – Tędy idzie linia kolejowa Illinois Central z Louisville położonego trzydzieści pięć mil na północ od Fortu. Przecina miasto i dociera do Elizabethtown, osiemnaście mil na południe. Nie interesuje nas Brandenburg Station, dworzec kolejowy w centrum Fortu. Skupmy się na kompleksie zabudowań bocznicy przylegającym do skarbca. Tu rozładowuje się i załadowuje złoto idące do Mennicy Federalnej w Waszyngtonie. Inne sposoby transportowania kruszcu do skarbnicy, które ze względów bezpieczeństwa odbiera się w ostatniej chwili i bez z góry założonego schematu, to przewóz ciężarówkami konwojowanymi ulicą Dixie Highway lub samolotem transportowym na lotnisko Godman. Jak państwo widzicie, budynek skarbnicy jest odseparowany od wszelkich tras przewozowych i stoi samotnie, bez żadnej naturalnej osłony, na środku pięćdziesięcioakrowego pola obrosłego trawą. Prowadzi do niego tylko jedna droga – pięćdziesięciojardowej długości trakt odbijający od Bullion Boulevard. Wjeżdża się na ten trakt przez grubo opancerzone wrota. Za nimi ciężarówki jadą prosto i dojeżdżają do drogi okrążającej skarbnicę. Zatrzymują się przy tylnym wejściu i tam złoto zostaje rozładowane. Ta okrążająca budynek droga, panowie, zbudowana jest ze stalowych płyt, ze specjalnych zapadek. Płyty te osadzone są na zawiasach i w razie niebezpieczeństwa cała nawierzchnia może być hydraulicznie uniesiona i stworzy dodatkową, wewnętrzną barykadę. Pod płaskim odcinkiem ziemi między Bullion Boulevard a Vine Grove Road biegnie tunel służący do transportu złota. Oczywiście, nie jest widoczny, ale ja wiem o jego istnieniu. Tunel to jeszcze jedno bezpośrednie dojście do skarbca. Kończy się stalowymi grodziami na wysokości pierwszego podziemnego piętra budynku. – Goldfinger przestał mówić i odstąpił od mapy. Popatrzył na zebranych. – Na razie tyle, panowie. Omówiliśmy w skrócie położenie skarbnicy i rozplanowanie znaczniejszych tras dojazdowych. Nie wspominałem o wejściu głównym, jako że wejście od strony Bullion Boulevard wiedzie po prostej do holu i do pomieszczeń biurowych. Czy są jakieś pytania?

Pytań nie było. Wszyscy wbijali wzrok w złotnika. Czekali. I znów nimi zawładnął, bo oto stało się jasne, że człowiek ten zna więcej tajemnic Fortu Knox niż zwykli śmiertelnicy.

Goldfinger odwrócił się do tablicy i zasłonił plan miasta następną mapą. Wisiał przed nimi szczegółowy plan Złotego Skarbca.

– Jak widać, panowie, jest to niezwykle solidny dwupiętrowy budynek przypominający trochę kwadratowy w przekroju tort złożony z dwóch warstw. Zechcijcie proszę zauważyć, że dach został podwyższony i wzmocniony na wypadek zbombardowania. A tutaj, na zewnątrz, w czterech rogach budynku wmurowano schrony. Są zrobione z litej stali i mają połączenie ze skarbnicą. Zewnętrzne wymiary skarbca to sto pięć na sto dwadzieścia jeden stóp. Wysokość od powierzchni ziemi – czterdzieści dwie stopy. Do budowy użyto granatu z Tennessee uzbrojonego stalą. Oto dokładne składniki: szesnaście tysięcy stóp sześciennych granitu, cztery tysiące jardów sześciennych betonu, siedemset ton stali konstrukcyjnej. To jest jasne, prawda? Idźmy dalej. Wewnątrz budowli znajduje się dwupiętrowy skarbiec ze stali i betonu podzielony na komory. Drzwi skarbca ważą ponad dwadzieścia ton, a jego ściany wyłożone są stalowymi płytami, stalowymi dźwigarami w kształcie litery „I” i cylindrycznymi tulejami ze stali połączonymi z sobą obręczami zatopionymi w betonie. Dach skarbca ma podobną konstrukcję i jest niezależny od dachu zewnętrznego. Na obu poziomach biegną wokół skarbca korytarze, z których można wejść do komory głównej, do pomieszczeń biurowych, a także do magazynów wbudowanych w mur zewnętrzny. Nikomu nie zawierza się tajemnicy szyfru otwierającego zamek wrót skarbca. Kilku wyższych urzędników musi spotkać się razem i ustawić fragment kombinacji, który znają. Naturalnie cała budowla naszpikowana jest najnowszymi i najczulszymi urządzeniami zabezpieczającymi. Wewnątrz czuwa silnie uzbrojona straż, a mniej niż milę dalej w ciągłym pogotowiu bojowym stacjonują niezwykle bitne oddziały Głównego Dowództwa Sił Pancernych. Czy państwo za mną nadążają? Teraz parę słów o zawartości skarbca. Jak już mówiłem, znajduje się tam złoto wartości około piętnastu miliardów dolarów. Są to standardowe sztaby mennicze najwyższej, tysięcznej próby. Wielkością dwukrotnie przewyższają te, które spoczywają przed państwem i każda waży dokładnie czterysta uncji troy, czyli, według systemu angielskiego, około dwudziestu siedmiu i pół funta. Składowane są bez opakowania w komorach skarbca. – Goldfinger popatrzył na swoich gości. – I to, panowie, pani, jest wszystko, co mogę powiedzieć, i wszystko, co winniśmy sobie przyswoić o strukturze i zawartości Skarbnicy Federalnej w Forcie Knox. Jeżeli nie mają państwo pytań na temat tego, o czym mówiłem dotychczas, streszczę pokrótce sposób, w jaki można ją przeniknąć i zawładnąć zawartością.

Za stołem panowała cisza. Oczy zebranych obserwowały Goldfingera z najwyższą uwagą i skupieniem. Jack Strap wyjął z zewnętrznej kieszeni średniej wielkości cygaro i wepchnął je nerwowo w kącik ust.

– Jeśli zapalisz tutaj to świństwo, to przysięgam, że ci przyłożę tą sztabą – ostrzegła go poważnie Pussy Galore.

– Spokojnie, dziecino, spokojnie – mruknął Strap półgębkiem.

– Panie kolego, jeśli wypali panu ten skok, to summum panu cum laude. Wal pan dalej. Albo wóz, albo przewóz, nie? – rzekł zdecydowanie Jed Midnight.

– Proszę bardzo – odparł obojętnie Goldfinger. – Przedstawię wam plan. – Zamilkł i potoczył wzrokiem po siedzących, badając uważnie oczy każdego z nich. – Mam jednak nadzieję, że rozumiecie państwo konieczność zachowania najściślejszych środków bezpieczeństwa. Jeśli ktoś postronny usłyszałby to, o czym mówiłem do tej chwili, poczytałby moje słowa za bełkot człowieka chorego umysłowo. To, co powiem za moment, zwiąże nas tajemnicą największego spisku w pokojowej historii Stanów Zjednoczonych.

Czy mam rozumieć, że od tej pory wszystkich tu obecnych obowiązuje zmowa absolutnego milczenia?

Prawie zupełnie odruchowo Bond spojrzał na Springera. Podczas gdy reszta zebranych na różne głosy i na różne tony odpowiedziała twierdząco, Springer zasłonił sobie ręką oczy, a jego złowieszcze „Daję na to uroczyste słowo” zabrzmiało dziwnie pusto. Agent nie miał wątpliwości, że jego szczerość jest szczerością handlarza wciskającego klientowi używany samochód. Niby to przypadkowym ruchem postawił krótki, prosty minus przy nazwisku Springera na kopii porządku dziennego zebrania.

– Zatem dobrze. – Goldfinger wrócił na swoje miejsce przy stole. Usiadł, podniósł ołówek i zaczął do niego przemawiać rozważnym, ale swobodnym tonem. – Pierwszym i pod pewnymi względami najtrudniejszym problemem jest sprawa transportu. Miliard dolarów w złocie waży około tysiąca ton. Przetransportowanie takiego ciężaru wymagałoby stu dziesięciotonowych ciężarówek lub dwudziestu sześciokołowych wozów używanych do transportu ciężkiego sprzętu dla przemysłu. Zalecam te ostatnie. Dysponuję listą przedsiębiorstw, które zajmują się wypożyczaniem takich samochodów. Jeśli mamy zostać wspólnikami, chciałbym również, żeby natychmiast po zakończeniu narady zawarli państwo umowy z filiami tych przedsiębiorstw na własnym terenie. Ze względów oczywistych zechcecie naturalnie posadzić za kierownicą własnych ludzi i to muszę pozostawić w waszych rękach. Bez wątpienia sławny Związek Przewoźników okaże się tu bogatym źródłem odpowiedniego narybku. – Goldfinger pozwolił sobie na upiorny uśmieszek. – Możecie też państwo skorzystać z pomocy Negro Red Bali Express, który obsługiwał amerykańskie wojsko w czasie wojny. Są to szczegóły wymagające dokładnego zaplanowania i zgrania. Powstanie także problem bezkolizyjnego przejazdu naszych ciężarówek, dlatego będziecie państwo musieli poczynić między sobą odpowiednie ugody co do przydziału poszczególnych tras. Samolot transportowy skutecznie podniesie naszą mobilność i przedsięwezmę odpowiednie kroki, żeby opanować do celów operacji północ-południe pas startowy na lotnisku Godman. Jak upłynnicie państwo złoto po zakończeniu akcji, jest, oczywiście, waszą sprawą. – Goldfinger oderwał wzrok od ołówka. – Jeśli idzie o mnie, w pierwszym stadium działań skorzystam z kolei, a ponieważ będę musiał przewieźć ładunek cięższy, wierzę, że pozwolicie mi zarezerwować ten środek transportu wyłącznie do moich celów. – Nie czekał na komentarze i monotonnie mówił dalej. – W porównaniu z kłopotami związanymi z transportem inne sprawy okażą się względnie proste. A więc: w dniu „D-l”, czyli dzień przed operacją, unieszkodliwimy czasowo wszystkich mieszkańców Fortu Knox. Wszystkich, cywilów i żołnierzy. Zostały już przedsięwzięte bardzo staranne kroki i wystarczy tylko, że wydam odpowiednie rozkazy. Mówiąc krótko, miasto zaopatrują w wodę pitną i w wodę nie nadającą się do celów spożywczych dwie studnie i dwie stacje filtrów o wydajności poniżej siedmiu milionów galonów dziennie. Odpowiada za nie Naczelny Inżynier Miasta. Było mu niezmiernie miło przyjąć dyrektora i zastępcę dyrektora Tokijskich Wodociągów Miejskich, którzy pragnęli zapoznać się ze strukturą stacji filtrów tej akurat wielkości, ponieważ noszą się z zamiarem zainstalowania podobnych w nowo powstających osiedlach na przedmieściach Tokio. Inżynier Naczelny był mile połechtany prośbą Japończyków i wyraził zgodę na dopuszczenie ich do wszystkich urządzeń. Tych dwóch panów, którzy, rzecz jasna, są moimi ludźmi, będzie miało przy sobie stosunkowo niewielką ilość pewnego wysoce stężonego środka narkotycznego, którego produkcję do celów wojskowych opanowali Niemcy w czasie wojny. Strumień wody o tak duże) kubaturze rozprowadzi go natychmiast, a w stanie rozpuszczonym środek ten obezwładnia błyskawicznie każdego, kto wypije choć pół kubka skażonego nim płynu. Skutkiem jego działania jest głęboki sen, z którego ofiary budzą się nadzwyczaj wypoczęte około trzech dni później. – Goldfinger podniósł do góry otwartą dłoń. – Panowie, uważam, że wykluczone jest, by w czerwcu, w stanie Kentucky, ktoś wytrzymał dwadzieścia cztery godziny bez choćby pół szklanki wody. Tak, być może w dniu „D” natkniemy się w Forcie Knox na kilku nałogowych alkoholików, ale zakładam, że wkroczymy do miasta, w którym absolutnie wszyscy ludzie zapadli w natychmiastowy sen tam, gdzie stali.

– Jak się nazywała ta bajka? – Natchnione Goldfingerowską wizją oczy Pussy Galore błyszczały jak w gorączce.

– Pussy w butach – odparł zgryźliwie Jack Strap. – Wal pan dalej, mistrzu, dobrze to brzmi. Teraz o tym, jak dostaniemy się do miasta.

– Wjedziemy tam pociągiem specjalnym, który wyruszy z Nowego Jorku w dniu „D-l” wieczorem. Będzie nas setka i przebrani będziemy za pracowników Czerwonego Krzyża. Mam nadzieję, że pani Galore dostarczy nam oddziału wspaniałych pielęgniarek. Właśnie dlatego poprosiłem ją na to spotkanie – pani Galore ma odegrać tę pozornie małą, lecz jakże w sumie istotną rolę.

– Zadzieram kiece i lecę! – zawołała entuzjastycznie panna Galore. – Moje dziewczęta ślicznie wyglądają w fartuchach. Co ty na to, miły? – Pochyliła się w bok i dźgnęła Strapa w żebra.

– Ja na to, miła, że bardziej im by było do twarzy w cementowych płaszczykach – odparł niecierpliwie Strap. – Po kiego ciągle mu przerywasz tymi swoimi żarcikami? Wal pan dalej, panie kolego, dalej.

– W Louisville, trzydzieści pięć mil od Fortu Knox, ja i moi ludzie zażądamy, aby umożliwić nam jazdę w lokomotywie. Będziemy mieć z sobą delikatne instrumenty pomiarowe i powiemy, że musimy pobierać próbki powietrza w miarę, jak pociąg zbliża się do miasta. Jaki przedstawimy powód? Że wieści o tajemniczej chorobie, jaka pustoszy Fort Knox, wszędzie już zapewne dotarły, i że w najbliższej okolicy, a także w całym kraju, istnieje niebezpieczeństwo paniki. Powiemy, że zaraz po naszym przyjeździe, o świcie, spodziewać się należy samolotów ratowniczych. Dlatego jednym z pierwszych zadań będzie opanowanie wieży kontrolnej lotniska Godman. Oświadczymy im, że baza wojskowa jest od tej chwili zamknięta, i że wszystkie samoloty muszą lądować w Louisville. Ale wróćmy jeszcze na chwilę do Louisville. Wkrótce po tym, jak pociąg ruszy, moi ludzie pozbędą się maszynisty i palacza. Zrobią to w sposób najbardziej humanitarny z możliwych. (Już to widzę, pomyślał Bond.) Poprowadzę skład osobiście – muszą państwo wiedzieć, że poznałem ten typ lokomotyw w stopniu dostatecznym. Przetniemy miasto i zatrzymamy się na bocznicy, gdzie przeładowuje się złoto. – Goldfinger zawiesił głos i potoczył poważnym wzrokiem po twarzach gangsterów siedzących za stołem. Zadowolony widać z tego, co ujrzał, monotonnie kontynuował swój wywód. – W tym czasie winny nadciągnąć zorganizowane przez was, panowie, konwoje. Nasz dyspozytor ruchu rozmieści ciężarówki w sąsiedztwie skarbnicy zgodnie z wcześniej opracowanym planem, obsługa wieży kontrolnej ruszy samochodem na lotnisko Godman z zadaniem kontrolowania ruchu powietrznego, a my wejdziemy do skarbca, nie zwracając uwagi na liczne ciała uśpionych, którymi miasto będzie z pewnością, że tak powiem, udekorowane. Czy się rozumiemy?

Oczy capo di tutti capi płonęły żywym ogniem.

– Jasne, jak dotąd jasne – rzekł cicho. – Ale co chcesz pan zrobić potem? – Nadął policzki i wypuścił gwałtownie powietrze w stronę Goldfingera. – Zrobisz pan tak i ta dwudziestotonowa furtka padnie jak zdmuchnięta, tak?

– Tak – odparł spokojnie złotnik. – Prawie dokładnie tak. – Wstał, zbliżył się do stołu pod tablicą, podniósł nieporęczne pudełko, wrócił na swoje miejsce i umieścił pakunek przed sobą. Pakunek zdawał się bardzo ciężki. Goldfinger usiadł i mówił dalej. – Podczas gdy moi specjalnie wyszkoleni ludzie zaczną przygotowania do otwarcia skarbca, drużyny noszowych wejdą do budynku i wyniosą stamtąd wszystkich uśpionych, których tylko da się znaleźć. – Bondowi wydawało się, że następne słowa Goldfinger wypowiedział z jakimś nieokreślonym, zdradliwym przydechem. – Zgodzicie się państwo ze mną, że wszelkie niepotrzebne straty w ludziach są rzeczą, której należy koniecznie unikać. Jak do tej pory – mam nadzieję, żeście to zauważyli – obyło się bez ofiar, jeśli nie liczyć maszynisty i palacza, którzy obudzą się z guzami na głowach. – Nie czekał na ewentualne komentarze i położywszy rękę na spoczywającym przed nim pudle, przeszedł do następnego tematu. – A teraz, panowie, mam do was pytanie. Gdybyście potrzebowali broni innej niż konwencjonalna broń ręczna, gdzie byście jej szukali? W instytucjach zajmujących się sprzedażą lub produkcją sprzętu wojskowego naturalnie, prawda? Kiedy trzeba wam było pistoletów automatycznych albo ciężkiej broni maszynowej, nabywaliście ją w sklepach kwatermistrzowskich w pobliżu baz wojskowych. Organizowaliście ją za pomocą szantażu, pieniędzy, wymuszania. Ja zrobiłem podobnie. Tylko jedna broń jest wystarczająco potężna, żeby poradzić sobie z drzwiami broniącymi dostępu do Złotego Skarbca w Forcie Knox. Zdobyłem ją po wielu trudach w pewnej bazie wojsk alianckich w Niemczech. Kosztowała mnie równo milion dolarów. Tą bronią, panowie, pani, jest głowica jądrowa wymontowana ze zdalnie sterowanego pocisku średniego zasięgu typu Corporal.

– Chryssste Panie… – Jed Midnight chwycił się mocno za blat stołu tuż obok Bonda.

Twarze zgromadzonych pobladły. Bond czuł, jak napina mu się skóra na zaciśniętych szczękach. Żeby rozładować napięcie, sięgnął po chesterfielda i zapalił. Niespiesznie zdmuchnął płomień i schował zapalniczkę do kieszeni. Boże miłosierny! W co się też wpakował?! Przebiegł myślą historię swojej znajomości z Goldfingerem. Pierwszy raz zobaczył jego opalone na czerwonawy brąz cielsko na dachu Cabana Club na Florydzie. Potem dał mu lekko po łapach. Potem rozmowa z M. Jeszcze potem gadka o złocie w Banku Anglii, w czasie której wyszła sprawa przemytu. Przemyt był na wielką skalę i korzystać z niego mieli Rosjanie, ale sądzili wtedy ze Smithersem, że organizuje go zwykły kryminalista, w gruncie rzeczy normalny człowiek, ktoś, z kim Bond zdołał wygrać w golfa”, kogo później ścigał, ścigał spokojnie i w sumie skutecznie tak, jak ścigał przedtem wielu innych. I kogo dopadł? Dopadł wcale nie królika w króliczej norze, nie lisa nawet. Dopadł królewską kobrę – najgroźniejsze, najbardziej niebezpieczne zwierzę, jakie Pan Bóg stworzył! Bond westchnął ciężko. Trzeba zawalczyć raz jeszcze, przyjaciele! Tylko że tym razem walka przypominać będzie pojedynek Świętego Jerzego ze smokiem. Święty Jerzy musi się w dodatku pośpieszyć i zrobić coś, zanim ze smoczego jaja, które bestia zamierza właśnie złożyć do gniazda, wykluje się atomowe pisklę. Bond uśmiechnął się ponuro. Coś zrobić… Co zrobić?! Co na Chrystusa Pana mógł zrobić? Goldfinger podniósł rękę.

– Drodzy państwo, proszę mi wierzyć, że przedmiot ten jest niczym innym, jak absolutnie bezpieczną kupą żelastwa. Głowica jest nie uzbrojona. Uderzę w nią młotkiem i nie wybuchnie. Nic nie spowoduje eksplozji, dopóki nie zostanie uzbrojona, a to stanie się dopiero w dniu „D”.

Blada twarz Ringa spływała potem. Głos mu lekko drżał, kiedy wysyczał przez ten swój koszmarny uśmiech:

– A… A co sss tym… Jak mu tam… Opadem?

– Opad będzie minimalny, panie Ring, i niezwykle ograniczony przestrzennie. Ta głowica to najnowszy model zwany głowicą „czystą”. Mimo to oddziałowi, który wkroczy do ruin skarbca jako pierwszy, wydane zostaną kombinezony ochronne. Oddział ten stworzy początek łańcucha rąk, którym złoto wywędruje z budynku i zostanie załadowane na podstawione ciężarówki.

– A odłamki, panie kolego? Te latające zwały betonu, żelaza i Bóg wie czego jeszcze? – zapytał Midnight głosem dobywającym się jakby z głębi brzucha.

– Ukryjemy się za zewnętrzną stalową palisadą skarbnicy, panie Midnight. Wszyscy nosić będziemy w uszach stopery. Niektóre ciężarówki mogą zostać lekko uszkodzone, ale musimy zaakceptować to ryzyko.

– A ci śpiący faceci? – Oczy capo di tutti capi pałały chciwością. – Może po naszym bum pośpią sobie trochę dłużej, ha? – Solo na pewno nie martwił się zbytnio o facetów, których Goldfinger zamierzał uśpić.

– Wszystkich, których zdołamy wynieść, ulokujemy w bezpiecznym miejscu. Przykro mi, ale musimy pogodzić się z niewielkimi zniszczeniami w mieście. Oceniam też, że ewentualne straty w ludziach równać się będą trzydniowemu żniwu śmierci na ulicach Fortu Knox. Nasza operacja przysłuży się jedynie temu, że statystyki wypadków drogowych utrzymają się na nie zmienionym poziomie.

– Cholernie miło z naszej strony, co? – Midnight zdołał się już opanować.

– Czy są jakieś inne pytania? – spytał uprzejmie Goldfinger. Przedstawił liczby, dokonał oceny perspektyw przedsięwzięcia – nadszedł czas, by poddać projekt pod głosowanie. – Pozostaje nam dokładne opracowanie szczegółów. – Spojrzał najpierw na Bonda, później na Tilly Masterton. – W tym asystować mi będą moi sekretarze. Pomieszczenie to przekształci się w centrum operacyjne, do którego dniem i nocą będziecie mieli państwo swobodny dostęp. Kryptonim operacji brzmi WIELKI SZLEM. Używać go należy zawsze wtedy, gdy mówić będziemy o naszym przedsięwzięciu. Tym z państwa, którzy zdecydują się w nim uczestniczyć, pragnąłbym zasugerować wtajemniczenie w szczegóły jednego i tylko jednego z najbardziej zaufanych i bliskich współpracowników. Innych można przeszkolić tak, jak gdyby chodziło o zwyczajny, rutynowy napad na bank. Jednakże w dniu „D” niezbędne będzie nieco dokładniejsze poinformowanie ludzi. Wiem, że mogę na was polegać, panowie, pani. Wiem też, że jeżeli zdecydujecie się sprzymierzyć siły, potraktujecie całą operację jak operację wojenną. Nieudolność i zaniedbanie środków bezpieczeństwa musi zostać surowo ukarane. Teraz poproszę, abyście państwo wypowiedzieli się w imieniu organizacji, które reprezentujecie. Kto z tu obecnych chce przyłączyć się do tego wyścigu? Nagroda jest przeogromna. Ryzyko minimalne. – Goldfinger zwrócił głowę o cal w prawo. Bond widział, jak jego szeroko rozwarte ślepia pożerają najbliższego sąsiada. – Panie Midnight? Tak? – zawiesił głos. – Czy też nie?

19. Tajny załącznik

– Panie Gold – zaczął donośnie Jed Midnight – jesteś pan niewątpliwie największym przestępcą w historii zbrodni od czasów, kiedy niejaki Kain wynalazł morderstwo i zastosował swój wynalazek na Ablu. – Urwał i dodał z emfazą: – Współpracę z panem poczytam sobie za zaszczyt.

– Dziękuję, panu, panie Midnight. A pan, panie Ring?

Co do Ringa Bond miał wątpliwości. Na kopii programu zebrania agent nasmarował plusy przy każdym nazwisku. Nie postawił ich tylko przy nazwisku Ringa i Springera, ale Ringowi zamyślał dać zero, a Springerowi minus. Do wniosku tego doszedł, obserwując ich oczy, usta i ręce. Natomiast zadaniem piekielnie trudnym było wyczytać coś z permanentnie zniekształconej gęby Wyszczerzonego, bo prawa powieka mrugała mu w nerwowym tiku regularnie jak w zegarku, a ręce trzymał schowane pod stołem.

Teraz Billy Ring wyjął ręce, oparł je na blacie wyłożonym zielonym rypsem i splótł mocno palce. Przez chwilę obserwował, jak kciuki kręcą młynka, następnie podniósł swą koszmarną twarz i spojrzał na Goldfingera. Tik prawego oka nagle ustał. Dwa rzędy zębów zaczęły podnosić się i opadać jak u kukły, z którą występuje brzuchomówca.

– Rozumiesz pan… – Ring miał kłopot z wymawianiem głosek „b”, „m” i „p” i artykułował je ściągając w dół górną wargę jak koń, kiedy bierze kostkę cukru z czyjejś dłoni. – Rozumiesz pan, minęła już kupa lat, odkąd moi kumple i ja wyszliśmy z podziemia. Teraz działamy legalnie. Co chcę powiedzieć to to, że czasy, kiedy trupy walały się po ulicach, minęły z końcem lat czterdziestych. Moi kumple i ja jesteśmy w porządku i dobrze nam idzie z dziewczynkami, haszem i na wyścigach. Kiedy nagle jest krucho ze szmalem, zawsze są Związki, a Związki jak Związki – podarują ci brakującego piątala. – Ring rozplótł dłonie i zaraz ponownie je splótł.

– Widzi pan, tak sobie myślimy, że tamte dni już się nie wrócą. Jim Colossimo, Johny Torrio, Dion O’Bannion, Al Capone – gdzie oni dzisiaj są, ha? Ja panu powiem. Gdzieś przy jakimś płocie wąchają kwiatki od spodu, ot co. Może pan tu nie bywałeś, kiedyśmy w przerwach między jatkami dawali nogę aż za Milwaukee. Bo rozumiesz pan, w tamtych czasach ludzie walili do siebie tak szybko i tak często, że trzeba było nosić z sobą program przedstawienia, żeby odróżnić aktorów od publiki. No i ludziska się tym zmęczyli – to jest ci, którzy przedtem nie zmęczyli się na amen, rozumiesz pan, nie? I kiedy nadeszły lata pięćdziesiąte, a ja przejąłem cały interes, zdecydowaliśmy jak jeden, że koniec z fajerwerkami. A teraz co? Przychodzisz pan i trujesz, że niby ja i moi kumple mamy pomagać w największym bababum w historii! No i co ja mam na to odpowiedzieć, co? No?! Panie… Jak tam panu…? Panie, ja panu coś powiem. Każdy ma swoją cenę, nie? No i za miliard zielonych to ja mówię, że wchodzę w ten układ. Odstawiamy na bok domino, wyciągamy spluwy. Tak, wchodzę w to.

– Billy, ty zawsze tak cholernie długo mówisz „tak”? – spytał zgryźliwie Midnight.

– Dziękuję panu za wielce interesujący komentarz, panie Ring.

– Powiedział serdecznie Goldfinger. – Jestem bardzo szczęśliwy, że pan i pańscy ludzie będą ze mną współpracować. Panie Solo, pańska kolej.

Solo zaczął swoje wystąpienie od tego, że sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wydostał stamtąd maszynkę do golenia na baterie. Pstryknął przełącznik i pokój wypełnił się hałasem jak w potrąconym ulu. Solo odchylił głowę do tyłu. Golił dokładnie prawą część twarzy, podczas gdy wywrócone do góry oczy szukały odpowiedzi gdzieś na suficie. Naraz wyłączył prąd, odłożył maszynkę na stół, usiadł prosto, po czym wyrzucił głowę do przodu i w dół jak atakujący wąż. Czarne niczym otwory dwóch luf oczy mierzyły groźnie prosto w Goldfingera po drugiej stronie stołu i przesuwały się wolno po jego wielkim, baloniastym obliczu, analizując każdy rys i szczegół. Pół twarzy capo zdawało się być teraz nagie. Druga połowa ciemniła się włoską smagłością, co jest rezultatem nie kontrolowanego rozrostu brody. Bond przypuszczał, że Solo musi golić się najpewniej co trzy, cztery godziny. Włoch postanowił wreszcie przemówić. Zaczął łagodnym, miękkim głosem, który przenikał wszystkich zimnym dreszczem.

– Obserwowałem pana. Jak na kogoś, kto rozprawia o tak wielkich sprawach, jest pan człowiekiem bardzo spokojnym. Znałem kiedyś tak samo spokojnego faceta. Był tak spokojny, że ani się obejrzał, jak uspokoili go kompletnie krótką serią z automatycznej giwery. Dobra już, dobra. – Solo usadowił się wygodnie w fotelu i rozłożył ręce w geście niechętnej rezygnacji z dalszych uwag. – A więc piszę się na to, tak. Ale posłuchaj no pan… – urwał dla wywarcia większego wrażenia. – Albo dostaniemy po tym miliardzie, albo jesteś pan trup. Capisco?

Goldfinger skrzywił ironicznie usta.

– Dziękuję, panie Solo. Pańskie warunki są całkiem do przejęcia. Ja bardzo chcę żyć. Teraz pan Helmut Springer.

Oczy Springera sprawiały wrażenie bardziej martwych niż kiedykolwiek.

– Jestem w trakcie jak najdokładniejszego rozpatrywania pańskiej propozycji – powiedział pompatycznie. – Upraszam o chwilowe pominięcie mnie i skonsultowanie się z moimi kolegami. A ja myślał będę dalej.

– Cały on – rzucił niecierpliwie Midnight. – Czeka na inspirację. Przynajmniej on tak to nazywa. Sterowany jest – Wszechmogący przesyła mu rady na falach anielskich. Ludzkiego głosu nie odbierał chyba od dwudziestu lat.

– A pan Strap?

Strap zmrużył oczy i wbił je w Goldfingera.

– Myślę, że pan wie, jakie są tego szansę. No i na pewno płaci pan najwyższą stawkę od dnia, kiedy jednej z naszych maszyn w Vegas odbiło i zaczęła wypłacać główne wygrane non-stop, jak leci. Sądzę, że jak dostarczymy ludzi i broni, skok wypali. Licz pan na mnie – zakończył. Natychmiast przestał mrużyć oczy i krótkotrwały urok prysnął. Jego wzrok, znów przerażający jak zwykle, przeniósł się wraz ze spojrzeniem Goldfingera na Pussy Galore.

Pussy Galore przesłoniła ręką oczy, żeby przez chwilę nie musieć oglądać ani Strapa, ani Goldfingera.

– Na moim terenie interesy idą ostatnio dość kiepsko – zwróciła się opanowanym głosem do wszystkich obecnych. – Długimi, pomalowanymi na srebrzysto paznokciami postukała w sztabkę leżącą na stole. – Nie to, żebym miała w banku debet, nie, tak źle jeszcze nie jest. Powiedzmy, że wiszę z niewielkimi odsetkami. Tak. Jasne, piszę się na to. Moje dziewczęta muszą z czegoś żyć. Goldfinger pozwolił sobie na półuśmiech zrozumienia.

– To wspaniała nowina, panno Galore. – Odwrócił się do Springera. – Czy już się pan zdecydował, panie Springer, jeśli wolno nam spytać?

Springer powoli wstał. Z dyskrecją znudzonego miłośnika opery ziewnął ukradkiem, a potem mu się odbiło. Wyjął piękną lnianą chusteczkę do nosa i delikatnie osuszył nią usta. Przesunął szklistym wzrokiem po twarzach kolegów i zatrzymał oczy na Goldfingerze. Jego głowa poruszała się wolno najpierw w lewo, później w prawo, jak gdyby usiłował rozruszać zastałe mięśnie szyi.

– Panie Goldfinger, boję się, że pańska propozycja nie znalazłaby uznania wśród moich przyjaciół w Detroit – rzekł poważnym głosem szefa banku odmawiającego kredytu. – Pozostaje mi tylko podziękować panu za wielce interesujące spotkanie. – Skłonił się lekko wszystkim naraz. – Do widzenia pani, do widzenia szanownym panom. – Zapadła lodowata cisza. Springer włożył chusteczkę za lewy mankiet nieskazitelnie eleganckiej marynarki, poprawił ją uważnie, odwrócił się, spokojnym krokiem przeciął pokój i wybył.

Drzwi zamknęły się z ostrym trzaskiem zamka. Bond zauważył, jak Goldfinger, niby to przypadkiem, wkłada rękę pod stół. Domyślił się, że Złota Rączka otrzymał właśnie jakiś sygnał. Tylko jaki?

– Cieszę się, że nie wszedł do tego interesu – rzucił złośliwie Midnight. – Wrzód z niego na tyłku i tyle. A więc… – Wstał dziarsko i spojrzał na Bonda. – Może byśmy tak to opili, co?

Szefowie gangów podnieśli się z foteli i zgromadzili wokół bufetu. Bond znalazł się między Pussy Galore i Tilly Masterton. Podał im szampana. Panna Galore spojrzała zimno na agenta i rzekła:

– Przesuń się, panie ładny. My dziewczęta chcemy sobie troszkę poplotkować. Prawda, pyszności ty moje?

Tilly zaczerwieniła się, potem bardzo zbladła, a jeszcze potem wyszeptała z uwielbieniem.

– O tak, panno Galore, tak…

Bond uśmiechnął się kwaśno do wspólniczki i odszedł w głąb pokoju.

Świadkiem tej niezbyt grzecznej odprawy był Jed Midnight. Zbliżył się do Bonda.

– Jeśli to pana towar, lepiej pan na nią uważaj – powiedział z całą powagą. – Pussy podrywa dziewczyny, jak chce. Pożera je na pęczki jak winogrona, rozumiesz pan? – Westchnął ciężko. – Chryste, jakie one są nudne! Zobaczysz pan, zaraz ją sobie owinie wokół palca.

– Będę uważał – odrzekł wesoło Bond. – Niewiele więcej mogę zrobić. Ona z tych bardziej niezależnych.

– Wolna jest? – spytał Midnight z lekkim zainteresowaniem.

– No to może ja się wokół niej zakręcę, co? – Poprawił krawat. – Nawet mi się ta Masterton podoba. Ma czym oddychać i na czym siadać, nie? No to idę. Na razie. – Wyszczerzył do Bonda zęby i już go nie było.

Bond wcinał akurat całkiem przyzwoity posiłek złożony z kawioru i szampana i analizował sposób, w jaki Goldfinger rozegrał spotkanie, gdy drzwi w głębi pokoju gwałtownie się otworzyły. W progu stanął jeden z Koreańczyków. Odszukał wzrokiem złotnika i spiesznie do niego podszedł. Goldfinger nadstawił ucha. Wysłuchał jego szeptu, a twarz mu spoważniała. Zastukał widelcem w kieliszek wypełniony mineralną z Vichy.

– Panowie, pani. – Popatrzył ze smutkiem po ich twarzach. – Właśnie otrzymałem złe nowiny. Nasz przyjaciel Helmut Springer miał wypadek. Spadł ze schodów. Śmierć była natychmiastowa.

– Ho ho! – Roześmiał się Ring, a w twarzy zrobił mu się wielki, pusty otwór. – A co na to jego goryl, Slappy Hapgood.

– Niestety – rzekł z poważną miną złotnik. – Pan Hapgood też spadł ze schodów i zmarł na skutek urazów.

Solo popatrzył na Goldfingera z wyraźnym szacunkiem.

– Napraw pan lepiej te schody, zanim ja i mój przyjaciel Giulio z nich skorzystamy – powiedział serio.

– Moi ludzie znaleźli już uszkodzone miejsce – odparł złotnik.

– Usterka zostanie natychmiast usunięta. – Twarz mu sposępniała. – Obawiam się tylko, że te wypadki zostaną opatrznie zrozumiane w Detroit…

– Daj pan sobie z tym spokój! – zawołał wesoło Midnight. – Oni tam kochają pogrzeby! W dodatku mają strupa z głowy. Stary Helmut nie pociągnąłby długo. Od roku dołki pod nim kopią, no nie, Jack? – odwołał się do opinii Strapa.

– Jasne, Jed, jasne – zgodził się tamten rozsądnie. – Masz rację. Helmut Springer i tak musiał odejść.


***

„Odejść”. W ichniejszym języku znaczyło to ni mniej, ni więcej, że Springer tak czy siak zostałby zamordowany. „Odejść”. Leżąc w łóżku po długim dniu, Bond nie mógł przestać o tym myśleć. Złota Rączka dostał sygnał, dwa umówione dzwonki, i Springer wraz ze swoim gorylem po prostu… „odeszli”. Bond nie był w stanie temu zaradzić nawet, gdyby bardzo chciał – Springer nie znaczył dla niego nic i prawdopodobnie zasłużył sobie na śmierć. Ale niedługo „odejdzie” pięćdziesiąt dziewięć tysięcy dziewięciuset dziewięćdziesięciu ośmiu innych ludzi, chyba że znajdzie się jakiś sposób, by powstrzymać Goldfingera.

Kiedy spotkanie szefów amerykańskiego podziemia dobiegło końca i gdy rozjechali się, żeby zająć się licznymi obowiązkami, Goldfinger zatrzymał Bonda w pokoju, pozwoliwszy Tilly odejść. Kazał mu notować i jeszcze przez dwie godziny rozpracowywał w szczegółach całość operacji WIELKI SZLEM. Gdy doszli do sprawy dosypania środka usypiającego do dwóch zbiorników wodnych w Forcie Knox – agent miał wszystko zgrać tak, żeby mieszkańcy miasta zasnęli w odpowiednim czasie – Bond spytał o skład narkotyku i o szybkość jego działania.

– Nie musi się pan tym martwić.

– A to dlaczego? Wszystko od tego zależy.

Goldfinger spojrzał na niego jakimś błędnym, nieobecnym wzrokiem.

– Panu powiem prawdę, bo i tak nie będzie pan miał okazji, żeby się z tym przed kimś zdradzić. Od tej chwili mój Koreańczyk nie odstąpi pana na krok, a jego polecenia musi pan wykonywać sumiennie i błyskawicznie. Dlatego też powiem panu, że do pomocy dnia poprzedzającego nasze uderzenie cała ludność Fortu Knox zostanie ostatecznie unieszkodliwiona – po prostu umrze. Substancja, którą rozpuścimy w zbiorniku wodnym przy stacji filtrów, jest bowiem niezwykle stężoną odmianą „GB”.

– Pan oszalał! Chce pan powiedzieć, że zamierza pan zabić sześćdziesiąt tysięcy ludzi?!

– A dlaczego nie? To dokładnie tyle, ile co dwa lata zabijają kierowcy na drogach Ameryki.

Zahipnotyzowany horrorem szaleńczej wizji, Bond wbił wzrok twarz Goldfingera. To niemożliwe! On tego nie zrobi!

– Co to jest „GB”? – spytał podenerwowanym głosem.

– „GB” jest najpotężniejszym środkiem obezwładniającym rodziny gazów bojowych oddziaływających na system nerwowy zło wieka. Został udoskonalony przez Wehrmacht w 1943, ale Niemcy nigdy go nie użyli z obawy przed represaliami. Prawdę mówiąc, jest bardziej skutecznym środkiem niszczącym niż bomba atomowa. Ma jednak i strony ujemne – trudno go na przykład rozprowadzić wśród ludności. W Dyhernfurth, na granicy polskiej, Rosjanie przechwycili wszystkie niemieckie zapasy tej substancji. Ale moi przyjaciele zdołali dostarczyć mi niezbędnych ilości. Rozprowadzenie jej poprzez miejski system wodny jest metodą, która sprawdza się idealnie w terenie gęsto zaludnionym.

– Goldfinger – wyrzucił z siebie Bond – jesteś parszywym… sukinsynem.

– Niech pan nie będzie dziecinny. Mamy dużo pracy. Później, kiedy zaczęli omawiać problem wywiezienia ton złota z miasta, Bond spróbował po raz ostatni.

– Goldfinger – powiedział – nie uda ci się tego zrobić. Nikomu nie uda się wywieźć z Knox stutonowej doli. Ty masz pięćset ton i tobie nie uda się na pewno. Opamiętasz się na Dixie Highway z kilkoma napromieniowanymi sztabami złota i z połową Armii USA na karku. I po to chcesz zamordować sześćdziesiąt tysięcy ludzi? Przecież to absurdalne! Nawet jeśli zdołasz wywieźć stamtąd tonę, dwie tony, gdzie zamierzasz to ukryć?

Cierpliwość Goldfingera nie miała granic.

– Panie Bond, tak się składa, że akurat w tym samym czasie krążownik klasy Swierdłowsk będzie składał wizytę przyjaźni w porcie Norfolk, w Virginii. Odpłynie z Norfolk dzień po operacji WIELKI SZLEM. Najpierw pociągiem, potem transportem kołowym złoto dotrze na jego pokład przed północą dnia „D”. Odpłynę tym okrętem do Kronsztadu. Wszystko jest bezbłędnie zaplanowane, przewidziane zostało każde ewentualne opóźnienie i kłopoty w drodze. Żyłem tą operacją przez pięć lat. Teraz nadszedł czas, by ją przeprowadzić. Uporządkowałem swoje interesy w Europie i w Anglii. Pozostałości po moim dawnym życiu pal licho. Zainteresuje się nimi ta banda gównozjadów, którzy zaczną natychmiast węszyć moim tropem. Ale mnie już tu nie będzie, panie Bond. Ja i złote serce Ameryki będziemy już daleko stąd. Naturalnie – przyznał – nie ma gwarancji, że akcja przebiegnie idealnie. Nie było czasu na próby. Tak, potrzebuję tych topornych gangsterów, potrzebuję ich ludzi i broni, ale nie mogłem wtajemniczyć ich zbyt wcześnie. Popełnią zapewne kilka błędów. Wyobrażam sobie, że i przewiezienie ładunku nastręczy im sporo kłopotów. Niektórzy dadzą się ująć, inni zostaną zabici. Nic mnie to nie obchodzi. Ci ludzie to amatorzy, których potrzebowałem do – pozwoli pan, że tak to nazwę – scen zbiorowych. To statyści, panie Bond, statyści sprowadzeni wprost z ulicy. Co się z nimi stanie po premierze, zupełnie mnie nie interesuje. A teraz kontynuujmy, proszę. Do wieczora będę potrzebował siedem kopii tego dokumentu. Na czym to skończyliśmy…?

Więc tak naprawdę w przedstawieniu bierze udział nie tylko Goldfinger i SMIERSZ, myślał gorączkowo Bond. Nie, bo SMIERSZ zdołał wciągnąć do gry tych najważniejszych – samo Najwyższe Prezydium! Zanosiło się na mecz Rosja-Ameryka z Goldfingerem w roli czołowego napastnika! Czy kradzież majątku jakiegoś państwa jest aktem wojny? Ale kto będzie wiedział, że to akurat Rosjanie przechwycili złoto? Nikt, jeśli wszystko przebiegnie zgodnie z planem Goldfingera. Żaden z gangsterów niczego nie podejrzewa. Traktują złotnika jak jednego ze swoich, jak innego gangstera, może jak gangstera wybitnego. A co stanie się z jego ludźmi? Co z kierowcami odpowiedzialnymi za przewóz kruszcu na wybrzeże? Co z nim i Tilly Masterton? Niektórzy – łącznie z Bondem i dziewczyną – zostaną zabici. Inni, jak na przykład Koreańczycy, bez wątpienia wejdą z Goldfingerem na pokład rosyjskiego okrętu. Nie zostanie żaden świadek, żaden ślad – akt współczesnego piractwa z archaicznymi dodatkami. Goldfinger złupi Fort Knox, jak kiedyś Krwawy Morgan złupił Panamę. W sumie nie było między nimi różnicy z wyjątkiem tego, że złotnik dysponował bardziej nowoczesną techniką i bronią.

I tylko jeden, jedyny człowiek na świecie mógł temu zapobiec. Ale jak?!


***

Następnego dnia przetoczyła się przez jego kwaterę burza papierkowej roboty. Co pół godziny z pokoju operacyjnego donoszono mu rozkazy Goldfingera, żeby rozplanować to, zaplanować tamto, przepisać jeszcze coś innego, ułożyć listy zapasów, sporządzić jakiś kosztorys. Dostarczono mu drugą maszynę do pisania, dostarczono mapy, materiały źródłowe – wszystko, czego tylko zażądał. Lecz ciągle, nieustannie, był pod obserwacją zawsze czujnego Koreańczyka, który nigdy nie spuszczał zeń oka, gdy otwierał drzwi, by dostarczyć kolejną porcję materiałów, który nie wszedł z posiłkiem do pokoju, zanim nie zbadał wzrokiem twarzy, rąk i nóg Bonda. Tilly Masterton i on nie należeli do bandy, to pewne. Byli niebezpiecznymi niewolnikami, nikim innym.

Tilly Masterton też odnosiła się do niego z rezerwą. Pracowała jak maszyna – szybko, chętnie i wydajnie, lecz w milczeniu. Na wcześniejsze zabiegi Bonda, który chciał się z nią zaprzyjaźnić i dzielić myśli, odpowiadała z chłodną uprzejmością. Do wieczora dowiedział się o niej tylko tego, że w chwilach wolnych od obowiązków w Unilevers, gdzie pracowała jako sekretarka, uprawiała amatorsko łyżwiarstwo figurowe. Potem zaczęła otrzymywać główne role w rewiach lodowych. Jej hobby było strzelanie z pistoletu sportowego oraz strzelanie do rzutków. Należała do dwóch klubów snajperskich. Miała dwadzieścia cztery lata i niewielu przyjaciół. Nigdy też w nikim się nie kochała ani nie była z nikim zaręczona. Mieszkała sama w dwupokojowym mieszkaniu na Earls Court Road w Londynie. Tak, zdawała sobie sprawę z tego, że sytuacja jest kiepska. Ale miała nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży. Zgoda, ta cała afera z Fortem Knox to nonsens. Oczywiście, nic z tego nie będzie. Pussy Galore? Jest boska! Liczyła skrycie na to, że Pussy w jakiś sposób pomoże jej wyrwać się z tego bagna. Kobiety z wyczuciem dobrze sobie radzą ze sprawami, które wymagają finezji i delikatnych posunięć. Instynkt podpowiada im, co robić. Niech się Bond o nią nie martwi. Da sobie radę.

Agent doszedł do wniosku, że Tilly Masterton jest jedną z tych dziewcząt, którym pomieszały się hormony. Znał takie kobiety i był zdania, że wraz ze swymi męskimi odpowiednikami są produktem nowego systemu nadającego płci pięknej prawo do głosowania i zrównującego w innych prawach z mężczyznami. Na skutek pięćdziesięcioletniej emancypacji kobiety powoli zatraciły typowo żeńskie cechy, które udzielały się z kolei mężczyznom. Zniewieściałych mężczyzn i zmaskulinizowane kobiety można było spotkać wszędzie. Nie byli to stuprocentowi homoseksualiści ani prawdziwe lesbijki, lecz ludzie zagubieni, nie wiedzący, kim tak naprawdę są.

Powstało w ten sposób całe stadko nieszczęśliwców nie umiejących dostosować się do otoczenia, ludzi wyjałowionych z tożsamości i sfrustrowanych, kobiet z zapędami przywódczymi i damsko uległych mężczyzn. Było mu ich żal, ale nie miał dla nich czasu. Bond uśmiechnął się do siebie na wspomnienie rozfantazjowanej historyjki, którą układał, gdy pędzili doliną Loary. Entre Deux Seins, nie ma co!

Ostatnie polecenie od Goldfingera przyszło przed wieczorem.

Wraz z pięcioma ludźmi z szefostwa udaje się jutro o jedenastej na napowietrzny rekonesans obszaru, na którym odbędzie się WIELKI SZLEM. Odlatujemy z lotniska La Guardia wyczarterowaną maszyną z moimi pilotami i załogą. Będzie mi pan towarzyszył. Masterton zostaje.

G.

Bond usiadł na łóżku i wbił oczy w ścianę. Potem wstał i podszedł do maszyny do pisania. Walił w nią przez godzinę, pisząc z pojedynczym odstępem między liniami, zapisując arkusze papieru po obu stronach. Kiedy skończył szczegółowy opis planów Goldfingera, złożył kartki, później je zwinął i umieścił w małym, cylindrycznym pojemniczku wielkości małego palca u ręki. Pojemniczek dokładnie zalepił, a na karteluszce wystukał:

Nie cierpiące zwłoki! Bardzo ważne! Znalazca niniejszego, który dostarczy pojemnik w stanie nie naruszonym do rąk pana Felixa Leitera, Agencja Pinkertona, 154 Nassau Street, Nowy Jork, otrzyma natychmiast i bez żadnych pytań nagrodę w wysokości pięciu tysięcy dolarów.

Karteczkę złożył w kształt paska, owinął nim pojemnik, na zewnętrznej stronie napisał NAGRODA! $5000! i wszystko razem umieścił na trzycalowym kawałku taśmy samoprzylepnej. Usiadł na łóżku, po czym uważnie i dokładnie przykleił wystające kawałki taśmy po wewnętrznej stronie uda.

20. Podróż do piekła

– Kontrola Obszaru Powietrznego nas wzywa! Chcą wiedzieć, kim jesteśmy! Mówią, że to obszar zamknięty! Goldfinger wstał z fotela i ruszył do kabiny. Bond widział, jak bierze do ręki mikrofon. Jego głos brzmiał wyraźnie na tle cichego pomruku silników dziesięciotonowego Executive Beechcrafta.

– Dzień dobry. Mówi Gold z Paramount Pictures Corporation. Mamy pełnomocnictwo na przeprowadzenie rekonesansu napowietrznego w związku ze zbliżającym się terminem rozpoczęcia zdjęć do naszego nowego filmu o sławnym ataku wojsk konfederatów w roku 1861, którego skutkiem było wzięcie do niewoli generała Shermana na Muldraugh Hill. Tak, tak. Cary Grant i Elizabeth Taylor w rolach głównych. Co takiego? Pozwolenie? Mówiłem przecież, mamy. Chwileczkę. – Goldfinger zamilkł na moment udając, że szuka dokumentów. – Tak, mam to przy sobie. Papier podpisany jest przez szefa służb specjalnych Pentagonu. No jasne, wasze dowództwo musi mieć kopię. Oczywiście, dziękuję. Mam nadzieję, że film będzie się wam podobał. Do widzenia. – Goldfinger zrzucił z twarzy maskę jowialnej serdeczności, oddał mikrofon i wrócił do kabiny pasażerskiej. Zaparł się nogami o podłogę i stojąc, popatrzył na współpracowników. – Czy sądzicie państwo, że widzieliśmy już wszystko, co chcieliśmy zobaczyć? – zapytał. – Widoczność jest chyba doskonała, prawda? I to, co widać, pokrywa się ze szczegółami planu miasta, który otrzymaliście. Nie chciałbym schodzić poniżej sześciu tysięcy, dlatego zróbmy może jeszcze jedno kółko i wracajmy, zgoda? Złota Rączko, prosimy o coś do picia.

Tamci mieli mnóstwo komentarzy i pytań, na które Goldfinger udzielał po kolei odpowiedzi. Siedzący obok agenta Koreańczyk wstał i poszedł do tylnej części samolotu. Bond ruszył w jego ślad i czując na sobie twarde, podejrzliwe spojrzenie, wszedł do ubikacji i zamknął za sobą drzwi na zatrzask.

Usiadł i zaczął spokojnie rozmyślać. W drodze na La Guardia nie miał najmniejszych szans. Posadzili go obok Koreańczyka z tyłu nie rzucającej się w oczy limuzyny marki Buick. Kierowca zablokował drzwi i dokręcił mocno okna. Goldfinger jechał z przodu odseparowany od miejsc pasażerskich szczelnym przepierzeniem.

Złota Rączka usadowił się nieco z boku, trzymając swoje zrogowaciałe łapska na kolanach. Wyglądały jak cepy i gotów był ich w każdej chwili użyć. Nie spuszczał oczu z Bonda do chwili, gdy samochód skręcił za rząd hangarów dla maszyn czarterowych i zatrzymał się przed jedną z prywatnych maszyn. Wtłoczony między Goldfingera i Koreańczyka, agent nie mógł zrobić nic innego, jak wspinać się po schodach do Beechcrafta i usiąść obok skośnookiego prześladowcy. Dziesięć minut później przybyli pozostali. Prawie nie zamienił z nimi ani słowa, jeśli nie liczyć grzecznej wymiany pozdrowień. Teraz zachowywali się inaczej – nie dowcipkowali, nie robili zbędnych uwag. Sprawiali wrażenie ludzi sposobiących się do wojny. Nawet Pussy Galore ubrana w lśniący, dakronowy uniform z czarnym skórzanym pasem wyglądała jak młody strażnik z oddziałów SS. Raz czy dwa, już w czasie lotu, odwróciła się i spojrzała w zadumie na Bonda. Lecz nie odwzajemniła jego uśmiechu. Może po prostu nie mogła zrozumieć, co on tu robi, kim jest…? Wrócą na La Guardia, wsiądą w buicka i znów nie będzie okazji. Więc teraz albo nigdy. Ale gdzie? W rolce papieru toaletowego? Taka rolka może skończyć się dopiero za kilka tygodni! Popielniczka? Opróżnią ją? Pewnie nie. Ale jedną rzecz zrobią na pewno.

Ktoś szarpnął klamkę u drzwi. Koreańczyk się niepokoił, bo może na przykład Bond usiłuje podpalić samolot?

– Już wychodzę, moja ty małpo! – zawołał. Wstał i podniósł deskę klozetową. Oderwał przyklejony do uda pojemniczek i zamocował go pod przednią częścią deski. Któryś ze sprzątających będzie musiał ją podnieść, żeby oczyścić muszlę i wymienić zbiornik na nieczystości, a zrobią to z pewnością, jak tylko maszyna wróci do hangaru. Gotowe. Napis obiecujący pięć tysięcy dolarów nagrody widać było jak na dłoni. Każdy, nawet najbardziej spieszący się facet od sprzątania go zauważy. I wszyscy, którzy podniosą deskę przed nim. Ale Bond nie sądził, żeby któremuś z pasażerów chciało się to robić. Kabina ubikacji była tak ciasna, że piekielnie niewygodnie się tu stało. Cicho położył deskę, spuścił wodę, umył twarz, przygładził włosy i wyszedł.

Tamten już czekał, cały rozeźlony. Przecisnął się obok Bonda, rozejrzał po toalecie, wylazł stamtąd i zatrzasnął drzwi. Agent wrócił na swoje miejsce. Stało się. Sygnał SOS zalakowany w butelce, butelka rzucona na fale. Kto ją znajdzie? I kiedy?

Zanim wylądowali, wszyscy, łącznie z pilotem i drugim pilotem, odwiedzali tę cholerną ubikację. Co któryś stamtąd wychodził, Bond czuł na karku zimny dotyk rewolwerowej lufy, słyszał ostre, podejrzliwe komentarze i szelest rozwijanego papieru. Lecz w końcu znaleźli się w buicku, przemknęli mostem Triborough przez centrum Manhattanu, później jechali nabrzeżem rzeki, by aleją dotrzeć do silnie strzeżonej bramy magazynu. A potem znów do roboty.

Zaczął się wyścig – wyścig między wydajną, pracującą niespiesznie i spokojnie machiną Goldfingera a wąziutką ścieżynką prochowego lontu, na którą Bond rzucał maleńką iskierkę. Co działo się teraz tam, na zewnątrz? Przez następne trzy dni wyobraźnia agenta podsuwała mu nieustannie obrazy tego, co mogło się wydarzyć: Leiter składa meldunek szefowi, narada, szybki przelot do Waszyngtonu, spotkanie z Hooverem w siedzibie FBI, narada w Pentagonie, audiencja u prezydenta. Leiter naciska, żeby trzymać się sugestii Bonda, żeby nie robić żadnych podejrzanych ruchów, nie rozpoczynać śledztwa, żeby nikt nie kiwnął nawet palcem, chyba że ściśle według jakiegoś szczegółowo opracowanego planu, który zostanie zrealizowany w dniu „D” i dzięki któremu cała banda znajdzie się w pułapce bez wyjścia. Zaakceptują warunki agenta, czy będą ryzykować? Skonsultowali się już telefonicznie z M. w Londynie? Czy M. nalegał, żeby Bonda ratować z opresji, czy nie? Nie, M. zrozumie wszystko w lot. Przyzna, że życie agenta liczy się w tej sytuacji najmniej, że nic nie może przeszkodzić w wielkiej czystce. Jasne, będą musieli przyskrzynić tych dwóch „Japończyków” i wycisnąć z nich sygnał, który tamci mają nadać Goldfingerowi w dniu poprzedzającym akcję.

Czy tak się to właśnie odbywa, czy też całą nadzieję diabli wzięli? Na przykład Leitera nie ma, bo akurat wybył gdzieś w związku z jakąś sprawą. „Że co? Kto to jest ten 007? 007? Co to właściwie znaczy? Człowieku, to jakiś szaleniec. Słuchaj no, Smith, możesz to sprawdzić? Wpadnij do tego magazynu i rozejrzyj się trochę. Przepraszam pana, nie ma żadnej nagrody. Nasz wóz podrzuci pana na La Guardia. Ktoś nabił pana w butelkę”.

A jeśli, co jeszcze gorsze, nie dzieje się nic? A jeśli samolot stoi sobie gdzieś na bocznym pasie i nikt do niego nie zajrzał?

Torturował się takimi myślami dzień i noc. Harował, mijały godziny, koszmarna machina Goldfingera toczyła się gładko naprzód.

Nadszedł dzień „D-l”, dzień poprzedzający akcję. Nadszedł i minął jak błyskawica w gorączce ostatnich przygotowań. Wieczorem Bond otrzymał ostatnie rozkazy od złotnika.

Pierwsza faza operacji WIELKI SZLEM przebiegła pomyślnie. Proszę wsiąść do pociągu o północy, zgodnie z planem. Proszę zabrać wszystkie mapy, harmonogramy i rozkazy operacyjne. G.

W zwartym szyku, z Bondem i Tilly Masterton wciśniętymi w środek kolumny – Bond miał na sobie białe wdzianko chirurga, Tilly fartuch pielęgniarki – orszak Goldfingera przemaszerował gładko przez prawie zupełnie wyludnioną halę dworcową Pensylwania Station i skierował się na peron do podstawionego już pociągu specjalnego. Wszyscy, łącznie z samym Goldfingerem, ubrani byli w typowe białe stroje z opaskami polowych oddziałów sanitarnych, dlatego peron zdawał się być zatłoczony gangsterską armią duchów. Stali w ciszy i napięciu odpowiadającym powadze chwili, jak prawdziwy oddział specjalny spieszący na miejsce katastrofy, a nosze i kombinezony ochronne, które załadowano do wagonu, dodawały całej scenie dramatyzmu. Naczelnik stacji rozmawiał z czterema lekarzami, to znaczy z Midnightem, z Solo, ze Strapem i Ringiem. Obok stała siostra Galore z tuzinem bladolicych pielęgniarek. Pielęgniarki czekały w powadze, ze spuszczonymi oczyma, jak nad otwartym grobem. Bez makijażu, w ciemnoniebieskich czepkach okrywających ich uliczne fryzury, sprawiały nader realistyczne wrażenie dziewcząt sumiennych, pełnych miłosierdzia i poświęcenia w niesieniu ulgi cierpiącym – Pussy Galore musiała z nimi ostro trenować.

Kiedy naczelnik ujrzał nadciągającą grupę Goldfingera, natychmiast do nich podbiegł.

– Doktor Gold? – zapytał z posępną twarzą. – Boję się, że nie mamy dobrych wiadomości, doktorze. Sprawa dostała się już chyba do gazet. W Louisville zatrzymują wszystkie pociągi, a z dworca w Knox wciąż nie mamy żadnej odpowiedzi. Boże Wszechmogący, doktorze! Co się tam dzieje? Ludzie przejeżdżający przez Louisville powiadają, że to Ruscy rozpylili coś z samolotów. – Wbił w Goldfingera uważne spojrzenie. – Oczywiście w to nie uwierzę, ale co to jest? Jakieś zatrucie pokarmowe?

Goldfinger przybrał życzliwy wyraz twarzy.

– Mój przyjacielu – odpowiedział serdecznie – właśnie to musimy sprawdzić na miejscu. Właśnie dlatego tak spiesznie nas tam wysyłają. Jeśli natomiast miałbym zgadywać – proszę jednak pamiętać, że to wyłącznie moje spekulacje – powiedziałbym, że jest to przypuszczalnie tripanosomia, rodzaj śpiączki.

– Ach tak…? – Naczelnik był pod wrażeniem nazwy nieznanej choroby. – Doktorze, niech mi pan wierzy, że my wszyscy tu jesteśmy cholernie dumni z pana, z was wszystkich, z całego oddziału sanitarnego. – Wyciągnął rękę. Goldfinger wyciągnął swoją. – Dużo szczęścia, doktorze, dużo szczęścia. A teraz zechce pan wsiąść z grupą do pociągu, dobrze? Odprawię go jak najszybciej.

– Dziękuję panu, panie naczelniku. Moi koledzy i ja nigdy tego panu nie zapomnimy. – Goldfinger skłonił lekko głowę. Orszak pomaszerował dalej.

– Proszę wsiadać!

Bond znalazł się w pullmanie razem z Tilly Masterton, która siedziała po drugiej stronie przejścia, oraz z Koreańczykami i Niemcami otaczającymi ich zewsząd zwartym murem. Goldfinger usadowił się z przodu wagonu i gawędził wesoło ze swoimi satrapami. Obok agenta przeszła Pussy Galore. Nie zwróciła uwagi na uniesioną twarz Tilly, jemu natomiast posłała badawcze spojrzenie. Gdzieś w głębi trzasnęły drzwi. Pussy Galore zatrzymała się i położyła rękę na oparciu fotela przed Bondem.

– Cześć, przystojniaczku. Dawno się nie widzieliśmy. Wujaszek krótko cię chyba trzyma, co?

– Cześć, ślicznotko – odparował agent. – Dobrze ci w tym fartuszku. Wiesz, słabo mi. Może byś mnie tak trochę popielęgnowała?

Przyjrzała mu się uważnie swymi modrymi oczami.

– Wiesz pan co, panie Bond, odnoszę wrażenie, że jest w panu coś., fałszywego. Ja mam czują, kapujesz? Powiedz mi, co wy tutaj właściwie robicie, ty i ta dziewczyna? – Kiwnęła głową w stronę Tilly.

– Wszystko, siostrzyczko, odwalamy kupę roboty. Pociąg drgnął i ruszył. Pussy Galore wyprostowała się.

– Może i tak. Ale jeśli w czasie skoku coś nawali, byle co, choćby coś mało ważnego, założę się o każdą forsę, że ty, przystojniaczku, będziesz wiedział, dlaczego tak się stało. Rozumiemy się?

Nie czekała na odpowiedź i poszła dalej, by wziąć udział w naradzie szefów sztabów połączonych.

Była to pracowita, pełna zamieszania noc. W obecności niezwykle dociekliwych i uczynnych konduktorów musieli wciąż odgrywać swoje role. Ostatnie narady, jakie odbywali w różnych częściach pociągu, musiały stwarzać pozory wielce naukowych medycznych konsyliów – obowiązywał zakaz palenia, przeklinania i plucia. Wybuchy zawiści i niesnaski między gangami trzeba było dławić w zarodku. Wyrachowane starszeństwo mafii i jej przewaga działały na nerwy zwłaszcza Strapowi i jego nienawykłym do ostrej dyscypliny ludziom z Zachodu, co mogło doprowadzić do strzelaniny, gdyby szefowie stale nie mieli na nich oka. Jednak Goldfinger przewidział każdy najdrobniejszy nawet czynnik psychologiczny i na każdą sytuację był przygotowany. Dziewczyny z grupy Pussy Galore zostały starannie dobrane, nikt nie pił, ludzie słuchali dalszych szczegółów operacyjnych, odbywali ćwiczenia na mapach sztabowych, w nieskończoność analizowali topografię tras, którymi mieli wywieźć złoto. Od czasu do czasu zerkali na szkic tras wspólnika i dochodziło do sprzeczek. Wtedy wzywano Goldfingera, by rozsądził, kto jaką drogą ma dojechać do granicy meksykańskiej, na pustynię czy do Kanady. To zdumiewające, myślał Bond, że setka najgroźniejszych bandziorów Ameryki, tak zdenerwowanych, tak napiętych i podekscytowanych tym, co zamierzali zrobić, daje się utrzymać w ryzach. Cudu tego dokonał Goldfinger, bo emanował z niego spokój wymieszany z czymś jeszcze, z czymś niezwykle groźnym i niebezpiecznym. Poza tym biło z niego niezachwiane przekonanie, że akcja przebiegnie pomyślnie, a dokładność, z jaką rozplanował każdy detal, uspokajała nerwy i stwarzała wśród rywalizujących gangów atmosferę współpracy.

W miarę jak żelazny tętent pociągu przeradzał się w coraz szybszy i szybszy galop po równinach Pensylwanii, pasażerowie zapadali w niespokojny, pełen koszmarów sen. Wszyscy, oprócz Goldfingera i jego Koreańczyka. Ci nie spali, nieustannie czuwali, dlatego Bond szybko wybił sobie z głowy niedorzeczne myśli o zaszlachtowaniu Złotej Rączki i o próbie wydostania się na wolność, kiedy pociąg zwalniał na wzniesieniach czy stacjach.

Bond drzemał niespokojnie, dumał, zastanawiał się, rozważał zagadkowe słowa naczelnika stacji. Było oczywiste, że naczelnik wziął ich za prawdziwy oddział sanitarny. Wiedział też, że w Forcie Knox ogłoszono już alarm. Czy wieści z Louisville są prawdziwe, czy też jest to część gigantycznej podpuchy mającej na celu schwytanie wszystkich spiskowców? Jeśli to podpucha, jak dokładnie opracowano jej szczegóły? Czy aby ktoś nie da plamy? Czy aby ktoś czegoś nie sfuszeruje i tym samym nie ostrzeże w porę Goldfingera? A jeżeli to prawda, jeżeli mieszkańcy Fortu Knox już nie żyją? Co wtedy? Co wtedy ma robić?

Co do jednego Bond podjął ostateczną decyzję. W zamieszaniu godziny H spróbuje zbliżyć się jakoś do Goldfingera i poderżnąć mu gardło jednym ze swych ukrytych noży. Jak wiele tym osiągnie oprócz satysfakcji z osobistej zemsty? Czy gangsterzy posłuchają rozkazów wydanych przez kogoś innego? Czy ktoś inny wyda rozkaz, żeby uzbroić i odpalić głowicę? Który z nich będzie wystarczająco odporny, wystarczająco opanowany, by przejąć dowództwo? Solo? Może. WIELKI SZLEM zakończyłby się wówczas połowicznym sukcesem, ale i tak udałoby się im zwiać z dużą ilością złota. Wszystkim z wyjątkiem podopiecznych Goldfingera, którzy bez swego pana są jak dzieci we mgle. Bez względu na to, co będzie w stanie zrobić później, nieustannie trapiło go makabryczne pytanie: czy sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców Fortu Knox już nie żyje? Czy mógł coś uczynić, by temu zapobiec? Czy kiedykolwiek miał szansę zabić Goldfingera? Czy osiągnąłby coś, gdyby narozrabiał na peronie Pensylwania Station? Bond wpatrzył się w swe odbicie majaczące w ciemnej szybie i wsłuchiwał w dźwięki dochodzące zza okna. A słyszał srebrzyste dzwonienie dzwoneczków na mijankach i ostrzegawczy gwizd lokomotywy, który szarpał mu nerwy powracającymi wątpliwościami, pytaniami i wyrzutami sumienia.

21. Najbogatszy człowiek w historii

Nad bezkresnymi równinami czarnych traw wstawał powoli szkarłatny świt i w miarę jak słońce prostowało wydłużone cienie, przemalowywał okolicę na cyzelowany błękit, na sławny kolor Kentucky blue. O szóstej pociąg zaczął wytracać prędkość. Niedługo potem wtoczył się w drzemiące jeszcze przedmieścia Louisville, by chwilę później zatrzymać się w westchnieniem hydraulicznych płuc na prawie kompletnie wyludnionej stacji.

Czekała na nich mała, zachowująca dystans podyktowany szacunkiem grupka. Goldfinger z mocno podkrążonymi na skutek niewyspania oczyma skinął na jednego z Niemców, wziął do ręki czarną, dodającą mu wielce autorytetu walizeczkę i zszedł na peron. Nastąpiła krótka, poważna narada, w której mówił głównie naczelnik stacji. Goldfinger wtrącał od czasu do czasu jakieś pytanie, a późnej słuchał odpowiedzi, kiwając w ponurej zadumie głową. Solo został uprzednio wydelegowany, żeby wysłuchać jego sprawozdania. Stał teraz w otwartych drzwiach pullmana. Bond słyszał, jak pogrążony w smutku Goldfinger mówi:

– Obawiam się, doktorze, że sytuacja jest tak zła, jak przypuszczaliśmy. Przesiądę się teraz z tym do lokomotywy. – Podniósł do góry walizeczkę. – Za chwilę ruszymy wolno w kierunku skażonego obszaru. Zechce pan uprzedzić personel, żeby byli w każdej chwili gotowi założyć maski ochronne, dobrze? Dla maszynisty i palacza maski mam. Poza nimi cała obsługa pociągu wysiądzie tutaj.

Solo skinął poważnie głową.

– Tak jest, panie profesorze. – Zamknął drzwi. Goldfinger ruszył peronem w stronę lokomotywy. Za nim postępował niemiecki osiłek i skupiona, zdenerwowana grupa ludzi z naczelnikiem stacji na czele.

Krótki postój, a potem łagodnie, cicho, prawie z namaszczeniem długi skład minął z szeptem kół stację, pozostawiając za sobą tłumek lokalnych oficjeli wzmocniony obecnie czterema raczej zawstydzonymi konduktorami. Wszyscy trzymali ręce wysoko w górze, jak gdyby błogosławiąc idących na pewną śmierć.

Jeszcze tylko trzydzieści pięć mil, zostało pół godziny! Goldfinger pomyślał o wszystkim. Pielęgniarki roznosiły kawę i pączki, a dla podreperowania nerwów tych, którzy tego potrzebowali, rozdawały po dwie maleńkie tabletki dexedryny. „Siostry” były blade i milczące. Nie żartowały, oszczędzały innym docinków. Pociąg promieniował napięciem.

Po dziesięciu minutach skład nagle gwałtownie zwolnił przy akompaniamencie syku hamulców. Komuś rozlała się kawa. Pociąg prawie stanął, ale sekundę później drgnął i znów nabrał szybkości. Na korbie sterowniczej spoczywała już inna ręka. Maszynista nie żył.

Za chwilę przez wagon przebiegł Strap.

– Zostało tylko dziesięć minut! Dziesięć minut! Ruszać się, panowie! Ruszać się! Oddziały A, B i C do sprzętu! Wszystko idzie jak po maśle. Zachować spokój. Pamiętajcie, co macie robić. – Poleciał do następnego przedziału i Bond słyszał, jak powtarza to samo innym.

Agent zwrócił się do Koreańczyka.

– Słuchaj, małpo, idę teraz do kibla. Panna Masterton też pewnie zechce tam pójść. – Popatrzył na dziewczynę. – Idziesz, Tilly?

– Tak – odparła obojętnie – chyba lepiej pójdę.

– No to idź – rzucił Bond.

Koreańczyk siedzący obok Tilly spojrzał pytająco na Złotą Rączkę. Ten pokręcił przecząco głową.

– Jak jej nie pozwolisz pójść, zacznę rozrabiać. Goldfingerowi to się nie spodoba. Idź, Tilly, zaopiekuję się tymi małpoludami – rzekł Bond.

Złota Rączka wyrzucił z siebie serię warknięć i charkotów, które jego krajan zdawał się rozumieć. Strażnik dziewczyny wstał i powiedział:

– Dobrze, ale bez zamykania się na zatrzask. – Poszedł za nią na koniec wagonu, stanął i czekał, aż wyjdzie.

Za Bondem poszedł Złota Rączka. Kiedy agent znalazł się wewnątrz kabiny, zdjął prawy but, wyjął nóż i wsunął go za pasek spodni. But został teraz bez obcasa, ale tego ranka nikt nic nie zauważy. Bond umył się. Z lustra spojrzały na niego szaroniebieskie, pociemniałe z napięcia oczy. Był bardzo blady. Wyszedł i wrócił na swoje miejsce.

Po prawej, w dali, coś zalśniło. W porannej, przygruntowej mgle zamajaczyły sylwetki niskich budynków. Domy wyłaniały się z oparów jak miraż i wolno przybierały coraz ostrzejsze kształty, które z czasem okazywały się zarysem hangarów i przysadzistej wieży kontrolnej. Lotnisko Godman! Łagodny tętent kół pociągu przechodził w wolny, coraz wolniejszy stukot. Za oknem przesunęły się zabudowania nowoczesnych, wypieszczonych domków – część pasa osiedli wokół Fortu Knox. Zdawały się nie zamieszkane. Za chwilę po lewej stronie ukazała się czarna wstęga Brandenburg Station Road. Bond wychylił się. Lśniąca panorama miasta rozmywała się miękko w lekkiej mgiełce. Wystrzępione jej konturami niebo było krystalicznie czyste! Nad Fort Knox nie unosił się nawet najmniejszy dymek! Nikt z mieszkańców nie gotował wody na poranną kawę! Pociąg zwolnił jeszcze bardziej. Na Station Road musiało dojść do poważnego wypadku. Dwa samochody miały kolizję, jak się zdawało czołową. Z roztrzaskanych drzwi zwisało bezwładne ciało kierowcy. Drugi wóz leżał na dachu niczym martwy żuk. Bondowi serce waliło jak młotem. Minęli główny posterunek nastawczy. Na dźwigniach zwrotnicy zauważył coś białego. Męska koszula. W koszuli zwłoki zwieszające się głową w dół, poniżej linii okna. Rząd nowoczesnych bungalowów. Ktoś ubrany w podkoszulkę i spodnie rozpłaszczony na środku przystrzyżonego trawnika. Siad, którym szła kosiarka, był idealnie równy do miejsca, gdzie leżał człowiek. Tu zaczął wyczyniać dziwaczne zakrętasy i urywał się ostatecznie, ponieważ maszyna wywróciła się i spoczęła na boku w grządce świeżo rozkopanej ziemi. Dalej zerwany sznur na bieliznę i kobieta, która go zerwała, usiłując zachować równowagę. Leżała teraz pod nim, przykryta białym stosem ubrań, ręczników i serwet. Skład jechał z szybkością piechura i wszędzie na każdej ulicy, na wszystkich chodnikach, widzieli nieruchome sylwetki ludzi. Leżeli tam pojedynczo, w małych grupkach, siedzieli w bujanych fotelach na gankach, spoczywali na środku skrzyżowań, gdzie światła nadal migały kolorowymi sygnałami, w samochodach, które zdążyły zaparkować przy krawężniku i w tych, które roztrzaskały się w witrynach sklepów. Śmierć. Trupy, wszędzie trupy. Bezruch, martwa cisza, a w niej stukot żelaznych butów mordercy sunącego wolno przez cmentarz.

Do przedziału wpadł z hukiem wiecznie wyszczerzony Billy Ring. Zatrzymał się przy fotelu Bonda.

– O rany! – zawołał z uciechą w głosie. – Stary Gold rzeczywiście zasunął im „głupiego Jasia”, nie? No fakt, szkoda, że paru z nich wybrało się akurat na przejażdżkę. Ale jak to powiadają? Nie zrobisz jajecznicy, jak nie rozbijesz jajek, tak?

Bond siłą rozciągnął usta do uśmiechu.

– Tak.

Ring ułożył swój makabryczny otwór gębowy w kształt litery „O”, wyartykułował rodzaj zdławionego chichotu i poszedł dalej.

Pociąg jechał wolniutko przez Brandenburg Station. Stosy zwłok. Kobiety, mężczyźni, dzieci, żołnierze… Perony były nimi usiane. Jedni leżeli na wznak, spoglądając martwo na zadaszenie, inni nurzali twarze w pyle, jeszcze inni spoczywali na boku. Bond usiłował znaleźć choć ślad jakiegoś ruchu, natknąć się na czyjś w miarę trzeźwy wzrok, zauważyć chociaż minimalny skurcz czyjejś ręki. Nic. Zaraz! Co to było?! Zza zamkniętego okna dobiegło go cichutkie, kocie zawodzenie. Przy kasie biletowej trzy dziecięce wózki. Obok nich, na ziemi, trzy kobiety. Oczywiście! Dzieci płaczące teraz w wózkach piły przecież mleko matek, a nie śmiercionośną wodę!

Złota Rączka wstał. Cały zespół Goldfingera również. Twarze Koreańczyków były wciąż niczym z kamienia, tylko ich oczy mrugały nieustannie jak ślepia nerwowych zwierząt. Niemcy pobledli i spochmurnieli. Nikt na nikogo nie patrzył. W milczeniu ustawili się rzędem w stronę wyjścia i czekali.

Bond poczuł na rękawie dłoń Tilly Masterton.

– Jesteś pewien, że oni tylko śpią? – zapytała drżącym głosem.

– Zdawało mi się, że widziałam coś… Coś w rodzaju piany na ustach niektórych z nich…

Agent też to zauważył. Piana miała różowa wy kolor.

– Pewnie jedli akurat jakieś cukierki, kiedy ich to dopadło. Wiesz, jacy są ci Amerykanie. Zawsze coś żują. Trzymaj się ode mnie z daleka – wymamrotał cicho. – Może dojść do strzelaniny.

– Spojrzał na nią uważnie, żeby sprawdzić, czy zrozumiała. Nie podnosząc wzroku, skinęła niemo głową.

– Będę z Pussy – wyszeptała kącikami ust. – Ona się mną zaopiekuje.

Dla dodania odwagi Bond posłał jej uśmiech.

– Dobrze – rzucił krótko.

Pociąg zastukotał miękko na łączach szyn i łagodnie wyhamował. Lokomotywa zagwizdała przeciągle. Trzasnęły drzwi i wszystkie oddziały wysypały się na peron bocznicy, gdzie zwykle przeładowywano złoto z Federalnej Skarbnicy USA.

Teraz wszystko potoczyło się z wojskową precyzją. Poszczególne drużyny formo wały się w szyki: najpierw uzbrojona w pistolety maszynowe szpica, potem noszowi mający za zadanie wynieść z budynku ciała strażników i pozostałych osób (obecnie gest zupełnie bez znaczenia, myślał Bond) dalej saperzy Goldfingera – dziesięciu ludzi z pękatym, opatulonym w brezent ładunkiem – dalej grupa rezerwowych kierowców oraz kontrolerzy ruchu, a za nimi pielęgniarki uzbrojone teraz w rewolwery. Pielęgniarki miały trzymać się z tyłu razem z silnie uzbrojonymi odwodami. Odwody zaś otrzymały rozkaz poskromienia nieoczekiwanego oporu ze strony tych, którzy, jak to ujął Goldfinger, „mogą się niechcący obudzić”.

Bond i Tilly zostali włączeni do grupy dowodzenia, w skład której wchodzili Goldfinger, Złota Rączka, Solo, Ring, Strap, Pussy Galore i Midnight. Mieli stacjonować na płaskich dachach dwóch lokomotyw. Zgodnie z planem lokomotywy wysunęły się nieco poza budynek bocznicy tak, że rozciągał się stamtąd doskonały widok na całość obiektu oraz na wszystkie drogi dojazdowe. Zadaniem agenta i dziewczyny było śledzenie przebiegu akcji na mapach, porównywanie jej tempa z założonym harmonogramem i sprawdzenie czasu na stoperze. Poza tym Bond musiał mieć oko na wszelkie wpadki i niedociągnięcia i natychmiast meldować o nich Goldfingerowi. Ten utrzymywał stałą łączność z dowódcami drużyn i za pomocą walkie-talkie miał korygować zauważone błędy. Chwilę przed wybuchem ładunku zamierzali skryć się za lokomotywami.

Lokomotywa zagwizdała dwa razy. Gdy Bond wspinał się z Tilly na dach, by zająć pozycję, szpica, a za nią pozostałe drużyny, przeskoczyła dwadzieścia jardów otwartego terenu dzielącego linię kolejową od Bullion Boulevard. Agent przysuwał się wolno do Goldfingera. Złotnik obserwował rozwój wydarzeń przez lornetkę; przy ustach trzymał mikrofon nadajnika umocowanego na piersi. Ale tuż obok sterczał Złota Rączka, rozdzielający ich jak potężna góra mięsa. Kompletnie nie zainteresowany tym, co się dzieje, ani na moment nie spuszczał wzroku z Bonda i dziewczyny.

Udając, że ogląda plastykowy mapnik i że zerka na stoper, Bond mierzył po kryjomu kąty i odległości. Spojrzał na pobliską grupę złożoną z czterech mężczyzn i kobiety. Zastygł w bezruchu, obserwując w najwyższym skupieniu rozgrywającą się przed nimi scenę.

– Są już za pierwszą bramą – rzucił podekscytowany Strap. Agent spojrzał na pole walki, ale ani na sekundę nie zaprzestał knucia swoich sekretnych planów.

Widok był w istocie niezwykły. Pośrodku pustej równiny wznosiła się niczym mauzoleum olbrzymia, przysadzista budowla o wypolerowanych granitowych ścianach, w której odbijały się promienie słońca. Nieco dalej, poza terenem należącym do skarbnicy, ulica Dixie Highway, Vine Grove i Bullion Boulevard zapchane były konwojami ciężarówek. Na pierwszym i na ostatnim pojeździe każdego konwoju powiewały flagi rozpoznawcze wskazujące, jaki gang dana grupa pojazdów reprezentuje. Kierowcy wozów leżeli pokotem poza zewnętrzną ścianą ochronną budowli, a przez bramę główną wlewał się do skarbnicy zdyscyplinowany potok oddziałów nadciągających od strony pociągu. Poza tą enklawą mrówczego ruchu panował absolutny bezruch i cisza, jak gdyby cała Ameryka wstrzymała oddech, wstrząśnięta ogromem i rozmachem przestępstwa. A wkoło ziemia usłana była trupami wojskowych, którzy padli tam, gdzie stali, zwłoki strażników, którzy legli przy swoich schronach, dzierżąc w rękach karabiny, ciałami dwóch plutonów żołnierzy ubranych w mundury polowe, którzy umarli przy barierze wewnętrznej. Nieszczęśnicy leżeli w koszmarnych, rozrzuconych to tu, to tam skupiskach, czasami jedni na drugich. Między Bullion Boulevard a bramą główną zderzyły się dwa pojazdy opancerzone i stały tam sczepione, podczas gdy lufa ciężkiego karabinu maszynowego jednego z nich celowała w puste niebo, a drugiego w ziemię. Z wieżyczki zwisało bezwładnie ciało kierowcy.

Bond szukał rozpaczliwie śladów życia, rozglądał się za jakimikolwiek śladami ruchu, za czymś, co powiedziałoby mu, że wszystko to jest tylko i wyłącznie jedną wielką pułapką. Nie znalazł niczego, dosłownie niczego. Nawet uliczny kot tam się nie zabłąkał, a z gąszczu tworzących prawdziwie teatralną dekorację do tej makabrycznej sztuki nie dobiegał go żaden dźwięk. Tylko tupot nóg oddziałów wypełniających swe zadania, zdyscyplinowana krzątanina, której odgłosy wkrótce także umilkły, bo podwładni złotnika dotarli już na wyznaczone rubieże.

– Wszyscy noszowi opuścić teren! Saperzy przygotować się! Zaczynamy! – powiedział do mikrofonu Goldfinger.

Osłona i noszowi rzucili się do wyjścia i kryli spiesznie za murem zewnętrznym. Zanosiło się na pięciominutową zwłokę, bo tyle trzeba było czasu na oczyszczenie pola dla drużyny saperów czekającej w zbitej gromadzie przy bramie głównej.

– Zaczynają pięć minut przed czasem – rzucił natychmiast Bond.

Goldfinger spojrzał na niego ponad ramieniem Koreańczyka.

W wyblakłych oczach króla zbrodni płonął ogień. Wbił w agenta wzrok i zza zaciśniętych zębów wydobyły się chropowate, zgrzytliwe słowa:

– Widzi pan, panie Bond? To ja miałem rację, nie pan. Jeszcze dziesięć minut i stanę się najbogatszym człowiekiem świata! Najbogatszym człowiekiem w historii! I co pan na to? – prychnął z pogardą.

– Powiem panu za dziesięć minut – odrzekł Bond tym samym tonem.

– Doprawdy? Może. – Goldfinger zerknął na czas i powiedział coś do mikrofonu. Saperzy ruszyli wyważonymi susami, dźwigając w splecionej ze sznurów sieci swój ciężki ładunek.

Złotnik spojrzał na grupkę ludzi stojącą na dachu drugiej lokomotywy i zawołał triumfalnie:

– Zostało nam tylko pięć minut, panowie! Potem musimy się ukryć! – Jego oczy znów wbiły się w Bonda i dodał cicho: – Pięć minut i się pożegnamy, panie Bond. Dziękuję panu za pomoc. Panu i pannie Masterton.

Nagle kątem oka Bond zauważył jakiś ruch. Coś się poruszało na tle nieba! Jakaś czarna, wirująca plamka! Wspięła się na najwyższy punkt trajektorii, zawisła tam na sekundę, a później eksplodowała z ogłuszającym hukiem petardy.

Serce skoczyło mu do gardła. Popatrzył przed siebie i zobaczył, jak trupy żołnierzy ożywają, jak lufy karabinów maszynowych na wieżyczkach sczepionych z sobą wozów pancernych biorą na cel bramę główną, by ją osłonić. Nie wiadomo skąd ryknął megafon: „Nie ruszać się! Złożyć broń”. Ale w tej samej chwili od strony oddziałów odwodowych padła pojedyncza seria beznadziejnego oporu i wówczas rozpętało się piekło.

Bond chwycił Tilly wpół i skoczył. Od peronu dzieliło ich dziesięć stóp. Agent złagodził upadek lewą ręką i energicznym wyrzutem bioder postawił dziewczynę na nogi. Kiedy puścił się biegiem wzdłuż pociągu, szukając osłony przy wagonach, usłyszał wrzask Goldfingera: „Złap ich i zabij!” Z dachu bryznęła seria z pistoletu maszynowego złotnika i pociski rozłupały chodnik tuż przy stopach Bonda. Lecz Goldfinger zmuszony był strzelać z lewej ręki! Nie, jego się agent nie obawiał, obawiał się Koreańczyka, bo gdy pędził jak oszalały, ciągnąc za sobą Tilly, słyszał z tyłu przytłumiony odgłos biegnących stóp.

Poczuł, jak dziewczyna szarpie go za rękę.

– Nie! Nie! Zatrzymaj się! Chcę być z Pussy! Z nią będę bezpieczna! – krzyknęła z wściekłością.

– Zamknij się, idiotko! – odwrzasnął. – I biegnij! Biegnij, aż padniesz! – Ale nie słuchała go i jej opór stawał się coraz silniejszy, tak że zmuszony był ją niemal wlec. Naraz wyrwała się i rzuciła długim susem w stronę otwartych drzwi wagonu. Chryste, pomyślał Bond, to już koniec! Wyciągnął zza pasa nóż i odwrócił się na spotkanie Złotej Rączki.

Koreańczyk znajdował się dziesięć jardów dalej. Nie zwolnił kroku, nie. Jednym płynnym ruchem zerwał z głowy swój absurdalny, ale jakże niebezpieczny melonik, błyskawicznie wymierzył i czarny, stalowy sierp zafurkotał w powietrzu. Jego krawędź trafiła Tilly w kark i dziewczyna osunęła się bez jęku na peron wprost pod nogi rozpędzonego potwora. Ten odbił się przed nieruchomą przeszkodą, wyprysnął w górę i runął na Bonda, celując nogami w głowę. Wysoko w powietrzu zmienił zamiar, poniechał ciosu stopami i spadł na agenta, tnąc lewą ręką jak mieczem. Bond zrobił unik i pchnął silnie nożem od dołu. Ostrze wbiło się gdzieś w pobliżu żebra, lecz impet olbrzymiego cielska wytrącił mu sztylet z dłoni. Usłyszał brzęk metalu na płytach peronu, ale nim zdążył się schylić, znów musiał stawić czoło szarżującemu prześladowcy. A ten, pozornie cały i zdrowy, walił na niego z wyciągniętymi do przodu rękami, tańczył, gotując się do następnego skoku lub ciosu. Oczy zaszły mu krwią, kipiał wściekłością, z otwartych, rozdyszanych ust ściekała mu stróżka śliny.

W ogłuszającą kanonadę strzałów przy stacji wdarł się naraz gwizd lokomotywy. Zagwizdała trzykrotnie. Złota Rączka wycharczał coś zjadliwie i skoczył. Bond rzucił się szczupakiem w bok, lecz oberwał czymś w ramię i potoczył się jak szmaciana kukła. Teraz, myślał leżąc na ziemi, teraz mnie wykończy jak nic! Zebrał się w sobie, stanął chwiejnie, wtulając głowę w ramiona, żeby zneutralizować cios. Ale cios nie padł i agent patrzył w oszołomieniu, jak Koreańczyk sadzi wielkimi susami w stronę lokomotywy.

Lokomotywa Goldfingera była już w ruchu. Złota Rączka zrównał się z nią i skoczył. Przez chwilę zwisał wczepiony szponami w drzwi, podczas gdy jego nogi szukały oparcia. Wreszcie wciągnął się na schodki i zniknął w środku. Ogromne, aerodynamiczne cielsko maszyny zaczynało nabierać szybkości.

Drzwi do biura zawiadowcy otworzyły się z trzaskiem. Bond usłyszał tupot biegnących szybko stóp i krzyk: „Santiago!” St James, okrzyk bojowy Corteza, który Leiter przypisał kiedyś żartobliwie Bondowi!

Agent odwrócił się. Płowowłosy Teksańczyk ubrany w panterkę oddziałów Marines pamiętającą jeszcze czasy wojny gnał ku niemu na czele dwunastu ludzi odzianych w polowe mundury koloru khaki. Stalowym hakiem, którego używał zamiast dłoni, dźwigał bezodrzutową bazookę. Bond wybiegł mu naprzeciw.

– Zostaw mojego lisa, skurczybyku! – zawołał. – Dawaj to!

– Wyrwał bazookę z rąk Leitera i rzucił się na ziemię, szeroko rozkładając nogi. Lokomotywa Goldfingera znajdowała się dwieście jardów dalej, zaraz miała wjechać na wiadukt nad Dixie Highway.

– Uwaga z tyłu! Odsunąć się! – krzyknął Bond, żeby nikt nie nadział się na płomień odrzutu. Trzasnął bezpiecznikiem i starannie wymierzył broń. Strzał. Bazooka drgnęła lekko, gdy dziesięciofuntowy pocisk przeciwpancerny opuścił lufę. Zaraz potem zobaczyli błysk i obłoczek niebieskawego dymu, który wykwitł z tyłu uciekającej lokomotywy. Posypało się trochę szczątków rozłupanej blachy, maszyna minęła wiadukt i zniknęła za zakrętem.

– Całkiem nieźle jak na świeżego rekruta! – skonstatował Leiter. – Rozwaliłeś mu pewnie zadni silnik, ale te cholery mają drugi z przodu. Pociągnie dalej na jednym.

Bond wstał i uśmiechnął się ciepło, patrząc Leiterowi w jego ciemnoszare, drapieżne oczy.

– Ty ofermo nieuleczalna! – rzekł uszczypliwie. – Dlaczego nie zablokowałeś tamtej linii?

– Słuchaj, palancie. Jak masz jakieś zażalenia, to wal z tym do samego prezydenta. Prezydent dowodzi tą operacją osobiście i idzie mu to jak po maśle. Gdzieś tam nad nami wisi samolot zwiadowczy, kapujesz? Przyuważą lokomotywę i jeszcze przed południem twój Goldzi-śmoldzi będzie kiblował. Skąd u diabła miałem wiedzieć, że ten sukinsyn nie ruszy się z pociągu? – Zmienił temat i wyrżnął Bonda między łopatki. – Kurde, cieszę się, że cię widzę, stary! Mnie i moich ludzi wyznaczyli do twojej ochrony, kapujesz! Latamy w kółko, szukamy Bonda, a w nagrodę za nasze trudy raz po raz ktoś do nas wali – to tamci, to nasi. Prawda, chłopaki?

Żołnierze roześmieli się.

– Ta jes, panie kapitanie.

Bond popatrzył z tkliwością na Teksańczyka, z którym dzielił trudy tylu przygód.

– Bóg ci zapłać, Felix – rzekł poważnie. – Jeśli chodzi o ratowanie mojego życia, zawsze byłeś niezastąpiony. Tym razem ledwo się wyrobiłeś. Jeszcze trochę i… Boję się, że Tilly Masterton nikt już nie pomoże. – Ruszył wzdłuż pociągu. Krok za nim szedł Leiter. Tilly leżała dokładnie tam, gdzie osunęła się po ciosie Koreańczyka. Bond ukląkł przy jej drobnym ciele. Rzucił okiem na głowę. Odchylała się nienaturalnie w bok, jak głowa lalki, której skręcono kark. Sprawdził puls. Wstał. – Biedna, głupiutka kretynka – powiedział cicho. – Tak nie lubiła mężczyzn… – Spojrzał na Leitera. – Felix, wyciągnąłbym ją z tego, gdyby mnie tylko posłuchała – usprawiedliwił się.

Leiter nic nie zrozumiał. Położył rękę na ramieniu Bonda.

– Jasne, jasne. Nie przejmuj się, stary… – Odwrócił się do swoich ludzi. – Dwóch do mnie. Weźcie dziewczynę i zanieście ją do biura, tam. O’Brien, ty leć po karetkę. Jak już ją ściągniesz, wpadnij na stanowisko dowodzenia i złóż raport. Powiedz, że mamy kapitana Bonda i że zaraz tam będziemy.

Agent stał i patrzył na to, co było kiedyś Tilly Masterton. Kupa ubrania, ciało bez lokatora… Patrzył i widział bystrą, dumną dziewczynę w chusteczce w groszki pędzącą swoim triumphem. Tilly już nie ma.

Wysoko nad jego głową piął się w niebo mały, wirujący punkcik. Zastygł w bezruchu na szczycie paraboli i eksplodował z ostrym hukiem. Ogłoszono zawieszenie broni.

22. Ostatni podstęp

Dwa dni później Felix Leiter gnał na złamanie karku czarnym studibuickiem po moście Triborough, manewrując między sunącymi leniwie samochodami. Do odlotu mieli mnóstwo czasu – agent leciał wieczornym serwisem Monarch linii BOAC do Londynu – ale Leiter chciał za wszelką cenę udowodnić Bondowi, że amerykańskie wozy są, wbrew temu, co Bond o nich myślał, znakomite.

Stalowym hakiem wystającym z prawego ramienia zredukował do dwójki i niziutki, czarny studillac wyprysnął do przodu, kierując się w wąską lukę między jakąś ogromną chłodnią a pełznącym wolno oldsmobilem, którego tylna szyba zalepiona była niemal całkowicie naklejkami z wakacji.

Siła odśrodkowa wytworzona przez trzystukonny silnik wgniotła Bonda w fotel i zacisnęła mu szczęki. Kiedy cudem udało się im wjechać w wypatrzoną lukę i kiedy umilkło za nimi wściekłe trąbienie, Bond powiedział:

– Mój drogi, najwyższy czas, żebyś skończył wreszcie z tymi zabawkami i kupił sobie coś szybkiego. Chcesz jeździć prędko? Oczywiście, a takie pyrkanie tylko cię postarza. Któregoś dnia zaczniesz powoli kitować. Bezruch zabija.

Leiter roześmiał się.

– Widzisz to zielone światło przed nami? Założysz się, że zdążę je przeskoczyć? – Wóz wystrzelił do przodu jak z katapulty i w życiorysie Bonda pojawiła się kilkunastosekundowa luka wypełniona jedynie niejasnym uczuciem szybowania w powietrzu, mglistym obrazem ściany samochodów, rozstępującej się przed oszalałą kakofonią trój tonowego sygnału studillaca i widokiem strzałki szybkościomierza oscylującej w pobliżu dziewięćdziesiątki. Potem wróciła mu pełna świadomość i oto skrzyżowanie było już za nimi, a wóz Leitera sunął spokojnie środkowym pasem jezdni.

– Natkniesz się, bracie, na gliniarza-formalistę i twoja pinkertonowska legitymacja guzik ci pomoże – odezwał się Bond opanowanym głosem. – Rozumiesz, przymkną cię nie za to, że tak się wleczesz, tylko za to, że blokujesz ruch. Wiesz, jaki wóz by ci się nadał? Piękny, stary rolls Silver Ghost z wielkimi oknami, żebyś mógł sobie podziwiać widoczki podczas wycieczki na wieś. – Gestem ręki wskazał cmentarzysko starych samochodów, które mijali po prawej. – Wyciągniesz maksymalnie pięćdziesiątkę, kapujesz? Wciśniesz hamulec, a to cudo stanie ci w miejscu; a może się nawet w biegu cofnie. Sygnał, bracie, na gumową gruszkę. Cacko. Pasuje jak znalazł do twego siedzącego trybu życia. I chyba będą takiego rollsa niedługo sprzedawali – wóz Goldfingera. A tak przy okazji, co się u diabła z nim stało? Nie macie go jeszcze?

Leiter spojrzał na zegarek i zjechał na lewy pas. Zmniejszył prędkość do czterdziestki i przyznał poważnie:

– Prawdę mówiąc, trochę się tym wszystkim martwimy, James.

Gazety wyżywają się na nas jak cholera. No, może nie na nas, głównie na łebkach Hoovera. Najpierw się przychrzaniali, bo wkurzały ich te wszystkie środki bezpieczeństwa, jakie przedsięwzięliśmy w związku z twoją osobą. Ale, kurde, przecież nie mogliśmy wszem i wobec rozgłosić, że taki jeden facet w Londynie, niejaki M., piekielnie na to nalegał, nie? No i się mszczą. A że to niby ruszamy się jak muchy w smole, a że to, że tamto. – Głos mu sposępniał, skruszał. – Prawda jest taka, James, że nie mamy pojęcia, co jest grane. Znaleźli lokomotywę. Okazało się, że Goldfinger ustawił urządzenia sterujące w ten sposób, że maszyna turlała się cały czas trzydziestką. Gdzieś na trasie po prostu wyskoczył. On, Koreańczycy, ta Pussy Galore i czterech bandziorów, bo ci też jakby pod ziemię się zapadli. Jasne, znaleźliśmy jego ciężarówki, cały konwój. Stały przy autostradzie, na wschód od Elizabethwille. Wszystkich kierowców wcięło, kapujesz? Najpierw rozproszyli się po okolicy tak samo jak silna paczka Goldfingera. Nie dotarli do tego rosyjskiego krążownika w Norfolk, nie. Obstawiliśmy okręt tajniakami, a ci donieśli, że Swierdłowsk odpłynął o czasie i że na pokład nie wszedł nikt obcy. Nawet kot się nie wślizgnął do tych magazynów nad East River, gdzie cię trzymali, nikt też nie pojawił się w Idlewild, nikt nie zawitał ani na granicę meksykańską, ani kanadyjską. Założę się o cały mój szmal, że Jed Midnight zdołał przemycić ich jakoś na Kubę. Jeśli załadowali się na dwie, trzy ciężarówki z konwoju i pędzili na złamanie karku, mogli dotrzeć następnego dnia rankiem na Florydę, bo ja wiem, do Daytona Beach na przykład. A Midnight ma tam cholernie zgraną pakę. Straż nabrzeżna i siły lotnicze włączyły do akcji cały sprzęt pływający i latający, kapujesz, ale dalej nic. Z drugiej strony patrząc, mogli przywarować gdzieś za dnia i nocą dać nogę na Kubę, nie? Wszyscy się martwią, James, i żadna pociecha w tym, że prezydenta regularnie trafia szlag.

Cały wczorajszy dzień Bond spędził w Waszyngtonie, gdzie stąpał po najgrubszych, najwspanialszych i najbogatszych dywanach najważniejszych urzędów. Tak więc były przemówienia u notabli z mennicy, potem wielki lunch w towarzystwie galowych mundurów w Pentagonie, pełen zażenowania kwadrans z prezydentem USA, a reszta dnia minęła na harówce w FBI, gdzie za kompanów miał bandę stenografów Hoovera i swego kumpla z posterunku „A”. Na koniec piętnaście minut energicznej pogawędki z M., z którym rozmawiał z ambasady, przy włączonych urządzeniach zakłócających ewentualny podsłuch. M. opowiedział mu, jak wyglądała sprawa z jego punktu widzenia. Otóż zgodnie z oczekiwaniami Bonda telegram Goldfingera do Universal Export potraktowano jak ewidentny sygnał ostrzegawczy. Fabryki w Reculver i w Coopet zostały przeszukane i znaleziono niezbędne dowody na to, czym zajmował się złotnik. Powiadomiono rząd Indii o lecącym akurat do Bombaju samolocie linii Mecca i ta część operacji miała się już ku szczęśliwemu końcowi. Szwajcarska Brygada Specjalna szybko zlokalizowała samochód Bonda i błyskawicznie ustaliła trasę, którą agenta i Tilly Masterton uprowadzono do Stanów, lecz w Idlewild FBI straciła ślad. M. zdawał się być zadowolony ze sposobu, w jaki Bond rozegrał WIELKIEGO SZLEMA, ale dodał także, iż Bank Anglii ciągle go molestuje o dwadzieścia milionów funtów w złocie, które Goldfinger przeszmuglował z kraju. Okazało się, że ten geniusz zbrodni zgromadził wszystko w banku Paragon Safe Deposit Co w Nowym Jorku, ale w dniu „D-l”, czyli w dniu poprzedzającym WIELKIEGO SZLEMA, wycofał kruszec co do uncji i wraz ze swymi ludźmi wywiózł go krytą ciężarówką. Bank Anglii ma już rozporządzenie królewskie, by czynić starania o zajęcie złota, gdy tylko zostanie odnalezione. Trzeba będzie wówczas udowodnić, że kruszec ten wywieziono z Anglii nielegalnie albo przynajmniej starać się dowieść, że jest to złoto, które pochodzi z przemytu, a którego wartość uległa później zwielokrotnieniu dzięki różnym ciemnym interesom Goldfingera. Lecz tym zajmują się obecnie Ministerstwo Skarbu USA i FBI, a ponieważ M. nie miał w tym zakresie kompetencji na terytorium Stanów Zjednoczonych, niech Bond wraca lepiej od razu do Londynu, żeby pomóc rozgarnąć się we wszystkim po drugiej stronie Atlantyku. Ach tak, jeszcze jedno. – M. stał się pod koniec rozmowy gburowato burkliwy. – Do premiera wpłynęła nadzwyczaj uprzejma prośba o to, by udzielić Bondowi pozwolenia na przyjęcie amerykańskiego Orderu Zasługi. Oczywiście M. zmuszony był wyjaśniać za pośrednictwem premiera, że agenci służb tajnych nie bawią się w takie rzeczy, a szczególnie już nie przyjmują odznaczeń od obcych mocarstw – bez względu na to, jak przyjacielsko nastawione są te mocarstwa. To przykre, powiedział premierowi, ale Bond zna reguły gry i niczego innego się nie spodziewa. Agent zakończył rozmowę, zgadzając się z M. w całej rozciągłości, dziękując mu bardzo za wszystko i obiecując, że złapie pierwszy samolot do Londynu.

I teraz, gdy jechali spokojnie po autostradzie Van Wyck, Bond czuł w duchu pewien niedosyt i niezadowolenie. Kto lubi zostawiać sprawy nie dokończone? Nie ujęto żadnego z gangsterskich szefów, a on zawalił w sumie dwie misje, jakimi go obarczono: nie schwytał Goldfingera i nie odzyskał angielskiego złota. Ciut, ciut, a operacja WIELKI SZLEM poszłaby jak z płatka. Beechraft stał na lotnisku dwa dni, nim wreszcie ktoś się samolotem zainteresował i posłał na jego pokład personel sprzątający. Człowiek, który znalazł pojemniczek Bonda, dotarł do agencji Pikertona na pół godziny przed wyjściem Leitera, a Leiter wybierał się właśnie na zachodnie wybrzeże w związku z jakąś wielką aferą na wyścigach. No, ale potem rzeczywiście w Leitera jakby piorun strzelił: najpierw do szefa, później do FBI i do Pentagonu. Kontakt z M. plus fakt, że Hoover znał wyczyny Bonda i sprawa wylądowała na biurku prezydenta Stanów Zjednoczonych zaledwie w godzinę po tym, jak Leiter przystąpił do działania. Dalej pozostawała już tylko kwestia zorganizowania gigantycznej podpuchy, w której uczestniczyli w ten czy inny sposób wszyscy mieszkańcy Fortu Knox. Stosunkowo łatwo udało się przechwycić dwóch „Japończyków”, a laboratorium wojskowe zajmujące się broniami chemicznymi potwierdziło, że niecałe dwa litry środka „GB” znalezione w ich walizeczkach w butelkach po dżinie wystarczyłyby do wymordowania całego miasta. Obu „Japończyków” wzięto natychmiast na szybkie i nader ostre maglowanie, a ci skwapliwie wyjawili treść i formę telegramu, jaki mieli wysłać do Goldfingera. Telegram poszedł. Następnie postawiono wojsko w stan pogotowia bojowego. Wszelki ruch kołowy i powietrzny do Fortu Knox zatrzymywano i zawracano. Bez przeszkód poruszały się jedynie ciężarówki z konwojów Goldfingera. Resztę załatwiły wiernie odegrane role i szczegółowy scenariusz, który uwzględniał nawet takie detale jak różowa piana na ustach zmarłych oraz płaczące niemowlaki – reżyserzy sądzili, że nada to scenerii cech większego prawdopodobieństwa.

Tak, jeśli idzie o Waszyngton, cała afera zakończyła się wyjątkowo pomyślnie, ale co z Anglią? Kogo w Stanach obchodziło złoto należące do Banku Anglii? Kogo obchodziło, że dwie Angielki zostały w związku z tą sprawą zamordowane? Teraz, kiedy amerykańskie złoto było już bezpieczne, kogo tak naprawdę obchodziło, że Goldfinger znajdował się wciąż na wolności?

Przecięli niespiesznie monotonną równinę Idlewood, i zostawiwszy za sobą zręby stalowo-betonowych konstrukcji, które pewnego dnia spłacą dziesięciomilionowy kredyt, stając się wielkim lotniskiem, zaparkowali przed bezładnym labiryntem pudełkowatych budyneczków. Bond znał je doskonale. Dobiegły ich dobrze ułożone, elektroniczne głosy: „Pan American World Airways ogłasza odlot samolotu rejs numer PA 100, President Flight”, „TWA prosi o kontakt kapitana Murphy’ego. Kapitan Murphy proszony jest o kontakt”. Angielka o idealnej dykcji cyzelująca każdą spółgłoskę, zawiadomiła oczekujących, że „BOAC ogłasza lądowanie samolotu rejs numer BA 491 z Bermudów”, po czym dodała, że „pasażerowie opuszczą samolot wyjściem numer dziewięć”.

Bond wziął torbę i zaczął żegnać się z Lei terem.

– No i tak… – powiedział. – Dzięki za wszystko, Felix. Pisz codziennie.

Leiter uścisnął mu energicznie dłoń.

– Jasne, stary, jasne. I nie przejmuj się tak życiem. Powiedz temu staremu palantowi M., żeby cię tu szybko wysłał. Następnym razem trochę sobie odpuścimy, dobra? Czas, żebyś odwiedził mnie w rodzinnych stronach, w Teksasie. Poznasz mój szyb naftowy, ha! No, trzym się. Cześć.

Leiter wsiadł do samochodu i szybko odjechał z parkingu dla odprowadzających. Bond uniósł rękę. Studillac wpadł w kontrolowany poślizg przy wjeździe na główną drogę, agent ujrzał na chwilę pożegnalny błysk stalowego haka za oknem, a potem wóz zniknął za zakrętem.

Bond westchnął. Schylił się po torbę i ruszył w stronę kasy biletowej BOAC.

Tolerował lotniska pod warunkiem, że był na nich sam. Do odlotu miał jeszcze pół godziny i z przyjemnością wmieszał się w kłębiący się tłum. W restauracji wychylił bourbona z wodą sodową, a w księgarni spędził trochę czasu, nim wybrał coś odpowiedniego do czytania. Kupił w końcu Współczesne podstawy golfa Bena Hogana, do tego ostatni kryminał Chandlera, po czym wszedł do sklepu z pamiątkami, żeby rozejrzeć się za czymś dowcipnym dla swojej sekretarki.

W megafonach systemu nagłośniającego zabrzmiał nagle głos męski i wyczytał długą listę pasażerów lotu Monarch, którzy winni stawić się przy kasie biletowej. Dziesięć minut później, kiedy agent płacił za jeden z najnowszych i jednocześnie najdroższych modeli długopisów usłyszał, jak wywołują jego nazwisko. „Pan James Bond, pasażer lotu Monarch, BOAC, rejs numer 510 przez Gander do Londynu, proszony jest o zgłoszenie się do kas biletowych linii BOAC. Powtarzam, pan James Bond…” Na pewno znów chodzi o to piekielne zeznanie podatkowe, pomyślał. Chcą wiedzieć, ile zarobił w czasie pobytu w Stanach. Dla zasady Bond nigdy nie odwiedzał urzędu skarbowego w Nowym Jorku, nie starał się o żadne papierki i tylko raz zdarzyło mu się wykłócać o to na lotnisku w Idlewild. Wyszedł ze sklepu i udał się do stanowiska BOAC.

– Czy mogę prosić o pańską kartę zdrowia, panie Bond? – zapytał uprzejmie urzędnik.

Agent wyjął dokument z paszportu i wręczył go tamtemu. Urzędnik obejrzał ją dokładnie i powiedział.

– Bardzo mi przykro, panie Bond, ale w Gander zanotowano przypadek tyfusu i tamtejsze władze nalegają, żeby zaszczepić wszystkich pasażerów lecących tranzytem. To znaczy tylko tych, którzy w ciągu ostatnich sześciu miesięcy nie byli szczepieni. Pan nie był. To niezmiernie irytujące, sir, zdaję sobie z tego sprawę, ale ci z Gander są okropnie przeczuleni na tym punkcie. Szkoda, że wieje zbyt silny wiatr czołowy i że nie udało się nam zorganizować lotu non stop. Bardzo pana przepraszamy.

Bond nienawidził szczepień.

– Posłuchaj no pan – rzucił rozeźlony. – Cały jestem naszpikowany różnymi świństwami. Od dwudziestu lat nic innego nie robię tylko faszeruję się to tym, to tamtym! – Rozejrzał się wkoło. W pobliżu wyjścia dla pasażerów BOAC było podejrzanie pusto. – A co z innymi? – spytał. – Gdzie inni pasażerowie?

– Wszyscy się zgodzili, proszę pana. Właśnie się szczepią. Nie zabierze to panu dużo czasu. Pozwoli pan tędy.

Bond wzruszył niecierpliwie ramionami i ruszył za urzędnikiem. Wszedł za ladę, przekroczył próg otwartych drzwi i znalazł się w biurze kierownika oddziału BOAC na lotnisku Idlewild. Zastał tam lekarza w masce zasłaniającej pół twarzy. Ubrany na biało, trzymał już w ręku przygotowaną strzykawkę.

– Ostatni klient? – spytał urzędnika z BOAC.

– Tak, panie doktorze.

– Dobra. Proszę zdjąć marynarkę i podwinąć lewy rękaw. Strasznie wrażliwi są ci z Gander, prawda?

– Cholernie – zgodził się Bond. – Czego oni się tak boją? Że im zawleczemy jakąś dżumę, czy co?

Ostry zapach spirytusu, ukłucie igły.

– Dzięki – burknął Bond. Opuścił rękaw i sięgnął po marynarkę wiszącą na oparciu krzesła. Sięgnął raz – ręka przeszła obok. Sięgnął drugi raz – ręka znów przeszła obok. Sięgnął jeszcze raz i jeszcze raz, wciąż chybiając, aż ręka powędrowała w dół, głęboko, coraz głębiej w dół, ku podłodze. Jego ciało runęło w ślad za nią.


***

W kabinie paliły się wszystkie światła. Pasażerów nie było chyba zbyt wielu. Tak mu się przynajmniej zdawało. To dlaczego u licha musiał siąść z facetem, który rozwalał się jak wieprz, kładąc łapę na podpórce dzielącej fotele?! Chciał wstać i przesiąść się na inne miejsce. Ogarnęły go mdłości. Zamknął oczy i odczekał chwilę. Co się dzieje?! Nigdy w samolocie nie chorował! Czuł, jak z czoła ścieka mu pot. Chusteczka, gdzie chusteczka? Trzeba otrzeć twarz. Otworzył oczy i spojrzał na swoje ręce. Były przywiązane w nadgarstkach do fotela. Co jest grane!? Dostał zastrzyk i zasłabł? Stracił przytomność? Wpadł w szał?! Co do diabła to wszystko znaczy?! Zerknął w prawo i wytrzeszczył z przerażenia oczy. Po prawej stronie siedział Złota Rączka! Złota Rączka! Upiorny Koreańczyk w mundurze linii lotniczych BOAC!

Koreańczyk spojrzał na niego bez zbytniego zainteresowania i sięgnął do przycisku dzwonka. Za przepierzeniem pentry rozległo się miłe dla ucha, harmoniczne bim-bom. Obok fotela usłyszał szelest materiału. Podniósł wzrok. Stała przy nim Pussy Galore! Przyczesana, schludna Pussy Galore w niebieskim mundurku stewardesy BOAC!

– Cześć, przystojniaczku – powiedziała i posłała mu głębokie, badawcze spojrzenie, które doskonale znał, znał od tak dawna… Właśnie, od jak dawna…? Od wieków, od czasów poprzedniego wcielenia.

– Chryste, co się tu dzieje? – spytał, doprowadzony niemal do rozpaczy. – Skąd się tu wzięliście?! Co tu robicie?!

– Jemy kawior i popijamy szampana – odrzekła wesoło. – Dwadzieścia tysięcy stóp nad ziemią wy, Anglicy, rzeczywiście żyjecie jak książęta. Ani śladu brukselki, a jeśli jest gdzieś tu herbata, to ja jej nie mogę znaleźć. A teraz spokojnie, przystojniaczku. Wujaszek chce z tobą gadać. – Kręcąc biodrami, odeszła niespiesznie i zniknęła za drzwiami kabiny.

Po chwili drzwi otworzyły się ponownie. Bonda już nic nie mogło zdziwić. W progu stanął… Goldfinger w trochę zbyt obszernym mundurze kapitana linii BOAC. Włożył czapkę na czubek głowy, zamknął za sobą drzwi i ruszył w stronę agenta.

– I cóż, panie Bond… – Spoglądał na niego ponuro. – Widać los każe nam rozegrać tę grę do końca. Ale tym razem nie wyciągnie pan karty z rękawa! Ha! – szczeknął ni to ze złością, ni z szacunkiem, ni ze stoickim opanowaniem. – O tak, bezwzględnie, okazałeś się pan czarną owcą w moim stadzie. – Pokręcił wielką głową. – Dlaczegóż darowałem panu życie! Dlaczego nie rozgniotłem pana jak pluskwy! Tak, przydaliście się mi, pan i ta dziewczyna. Co do tego się nie myliłem. Ale szaleństwem było podejmowanie takiego ryzyka! Szaleństwem! – Zniżył gwałtownie głos, zaczął mówić wolniej. – Niech pan powie, panie Bond, jak pan tego dokonał? Jak nawiązał pan z nimi kontakt?

– Pogadamy, Goldfinger, zgoda, pogadamy – odparł agent tym samym tonem. – Zdradzę panu coś niecoś. Ale przedtem odwiąż mnie pan od fotela, skombinuj pan butelkę bourbona, lód, wodę sodową i paczkę chesterfieldów. Potem odpowiesz pan na kilka moich pytań i wówczas zdecyduję, co panu sprzedać. Jak sam pan zauważył, moja sytuacja jest kiepska, dlatego nie mam nic do stracenia. Jeśli chcesz coś ze mnie wyciągnąć, ja będę stawiał warunki.

Goldfinger przyglądał mu się z poważną twarzą.

– Zgadzam się. Mam szacunek dla pańskich zdolności, szanuję pana jako przeciwnika, dlatego swoją ostatnią podróż odbędzie pan w komfortowych warunkach. Złota Rączko – rozkazał ostro – zadzwoń po pannę Galore i rozwiąż mu ręce. Usiądź w fotelu przed nim. Z tyłu samolotu nie jest groźny, ale pod żadnym pozorem nie może zbliżyć się do kabiny. Jeśli zajdzie taka potrzeba, zabij go, natychmiast. Wolałbym jednak dowieźć go do celu naszej podróży żywcem. Zrozumiałeś?

– Tkchsrr.

Pięć minut później Bond dostał to, czego sobie życzył. Opuszczono przed nim stolik, a na nim zjawiła się whisky i papierosy.

Nalał sobie mocnego bourbona. Goldfinger usadowił się po drugiej stronie przejścia i cierpliwie czekał. Agent podniósł szklaneczkę i wysączył z niej nieco trunku. Zamierzał właśnie pociągnąć solidny łyk, gdy wtem coś przykuło jego uwagę. Postawił delikatnie szklankę tak, żeby cienka papierowa serwetka służąca za podstawkę nie odkleiła się od jej dna. Zapalił papierosa, znów wziął do ręki drinka, wyjął kostki lodu i wrzucił je do pojemnika. Potem opróżnił szklaneczkę prawie do końca i dopiero teraz, przez grube szkło, był w stanie odczytać słowa napisane na serwetce. „Jestem po twojej stronie. XXX.P.” Bond ostrożnie odstawił szklankę na miejsce. Odwrócił się do Goldfingera i rozsiadł wygodniej.

– Zaczynajmy więc – powiedział. – Po pierwsze, co pan zamierza zrobić? Po drugie, jak zdobyliście ten samolot? Po trzecie, jakim lecimy kursem?

Goldfinger założył nogę na nogę. Odwrócił wzrok i przesunął oczami po rzędach pustych foteli.

– Załadowałem się na trzy ciężarówki, ruszyłem przez Amerykę i zatrzymałem się dopiero w pobliżu Cape Hatteras – odpowiedział lekkim, konwersacyjnym tonem. – Jedna ciężarówka wiozła moje złoto, dwie pozostałe rezerwowych kierowców, paru Koreańczyków i tych gangsterów. Nikt z nich nie był mi potrzebny. Nikt oprócz Pussy Galore. Dlatego zatrzymałem tylko najniezbędniejszych. Pozostałym wypłaciłem spore sumki i pozbyłem się wszystkich, wyrzucając ich osobno wzdłuż trasy. Na wybrzeżu, w odludnym miejscu, odbyłem z tymi czterema bandytami małą konferencję. Pannę Galore zatrzymałem pod jakimś pretekstem przy ciężarówkach. Zastrzeliłem całą czwórkę w ulubiony przeze mnie sposób – każdemu po kulce w łeb. Wróciłem do konwoju i wyjaśniłem, że szefowie gangów wybrali pieniądze i że postanowili uciekać na własną rękę. Zostało mi tylko sześciu ludzi, dziewczyna i moje złoto. Wynająłem samolot i polecieliśmy do Newark w New Jersey. Obsłudze powiedziałem, że skrzynie ze złotem zawierają ołów do produkcji klisz rentgenowskich. Z Newark udałem się pod pewien adres w Nowym Jorku, skąd odbyłem rozmowę radiową z Moskwą. Wyjaśniłem im przyczyny niepowodzenia operacji WIELKI SZLEM i wspomniałem przy okazji pańskie nazwisko. – Goldfinger urwał i spojrzał twardo na Bonda. – Moi przyjaciele, których, jak przypuszczam, pan zna, wybrali dla swej organizacji dość wymowną nazwę – SMIERSZ. Oczywiście skojarzyli sobie pana nazwisko i uświadomili mnie, kim pan jest. Wówczas od razu zrozumiałem wiele rzeczy, których przedtem zrozumieć nie mogłem. Moi przyjaciele powiedzieli mi, że chętnie by pana przesłuchali. Rozważyłem to sobie i szybko obmyśliłem plan, który, jak pan widzi, udało mi się zrealizować. Podając się za pańskiego dobrego znajomego, bez trudności dowiedziałem się, na jaki lot ma pan rezerwację. Trzech z moich ludzi latało niegdyś w Luftwaffe. Zapewnili mnie, że prowadzenie takiej maszyny nie nastręczy im żadnych kłopotów. Reszta to już detale. Wyrachowany blef, podszywanie się pod odpowiednich ludzi, niezbędna dawka przemocy fizycznej i cały personel BOAC na lotnisku Idlewild, tudzież wszyscy pasażerowie oraz załoga, otrzymał konieczne zastrzyki. Właśnie w tej chwili się po nich budzą. Przebraliśmy się w mundury nieprzytomnych pilotów, złoto załadowano na pokład, uśpiliśmy pana i wynieśliśmy na noszach. O regulaminowym czasie nowa załoga BOAC, łącznie ze stewardesą, weszła do samolotu, no i lecimy. – Goldfinger urwał i machnął niecierpliwie ręką. – Jak najbardziej, mieliśmy małe trudności. Kazali nam „kołować Alfą na czwórkę” i tylko dzięki temu, że toczyliśmy się za jakąś maszyną linii KLM, udało nam się z tego wykaraskać. Manewr kołowania na lotnisku w Idlewild nie jest sprawą prostą i brano nas pewnie za niedoświadczone łamagi. Ale, panie Bond, pewność siebie, mocne nerwy, bezczelność i umiejętność rozstawiania ludzi po kątach bez trudności przełamią wahania wszelkich urzędasów, zwłaszcza tych mniejszego kalibru. Od radiooperatora wiem, że niedawno rozpoczęto akcję poszukiwawczą. Usiłowali nas rozgryźć, jeszcze zanim opuściliśmy strefę VHF nad Nantucet. Potem zainteresował się nami system wczesnego ostrzegania i namierzyli nas falami radiowymi o wysokiej częstotliwości. Lecz to bez znaczenia. Mamy dość paliwa. Moskwa załatwiła nam już swobodny przelot do Berlina Wschodniego, do Kijowa lub Murmańska. Kurs wybierzemy zależnie od warunków pogodowych. Nie powinno być żadnych kłopotów. Jeśli będą, zawsze coś tam wymyślę i pogadam z nimi przez radio. Nikt nie zestrzeli chyba cennego samolotu linii lotniczych BOAC! Sprzyjać nam będzie zamęt, chaos i brak możliwości stuprocentowej identyfikacji, panie Bond. A kiedy przekroczymy granice obszaru powietrznego Związku Radzieckiego, znikniemy rzecz jasna bez najmniejszego śladu. Od chwili gdy poznał szczegóły operacji WIELKI SZLEM, Bond wierzył w najbardziej fantastyczne, najmniej możliwe z możliwych do wykonania planów, które obmyślał złotnik. Uprowadzenie Stratocruisera w opisany przez Goldfingera sposób graniczyło z niedorzecznością, lecz czyż mniej niedorzeczne były sposoby, w jakie przemycał złoto? Czyż mniej absurdalną metodą nabył głowicę jądrową? Kiedy się te wszystkie plany analizowało, kiedy traktowało się je jak ćwiczenie z logiki, dostrzec w nich było można coś bajkowo niezwykłego, zobaczyć rękę geniusza. Przejrzał za to ich ogrom i rozmach. Nawet tak drobne oszustwo jak wymanewrowanie Du Ponta na Florydzie – jakże kapitalnie pomyślane! Nie ulegało wątpliwości – Goldfinger był artystą, profesorem w katedrze zbrodni, naukowcem na swym polu tak wielkim, jak wielkimi byli Cellini czy Einstein na swoim.

– No i cóż, panie Bond, panie agencie Secret Service? Coś między sobą uzgodniliśmy, prawda? Co mi pan powiesz? Kto pana nasłał? Co podejrzewaliście? Jak zdołał pan pokrzyżować mi plany? – Goldfinger oparł się wygodnie, splótł na brzuchu ręce i wbił wzrok w sufit.

Bond sprzedał mu okrojoną, lecz prawdziwą wersję całej akcji. Nie wspomniał ni słowem ani o SMIERSZ-u, ani o zlokalizowaniu skrytki kontaktowej. Nie zdradził też tajemnicy urządzenia naprowadzającego, które zainstalował w rollsie, bo Rosjanie mogli jeszcze czegoś takiego jak Homer nie mieć. Zakończył tak:

– Jak widzisz, Goldfinger, ledwo ci się udało. Gdyby nie Tilly Masterton, gdyby w Genewie nie wpakowała się w całą tę aferę, już byś siedział. Siedziałbyś sobie w szwajcarskiej ciupie i dłubałbyś w zębach, czekając na ekstradycję do Anglii. Ty nie doceniasz Brytyjczyków, Goldfinger. Może i są powolni, lecz zawsze osiągają cel. Sądzisz, że w Rosji będziesz tak zupełnie bezpieczny? Nie byłbym tego taki pewny. Wyciągaliśmy już stamtąd ludzi. A teraz zapisz w swojej księdze ostatni aforyzm: „Nigdy nie czyń szkody Anglii i Anglikom”.

23. Kuracja „C i M”

Cicho mrucząc, Stratocruiser płynął hen, wysoko, poza zasięgiem wszelkiej pogody i niepogody, ponad księżycowo srebrzystym bezkresem. Światła zgasły. Bond siedział nieruchomo w ciemności i pocił się na myśl o tym, że nie wie, co robić.

Godzinę temu Pussy przyniosła mu kolację. W serwetce znalazł ukryty ołówek. Dla zmylenia Koreańczyka dziewczyna posłała agentowi kilka dosadnych uszczypliwości i odeszła. Bond skubnął coś niecoś z talerza, konsumował spore ilości bourbona, a wyobraźnią szalał po całym samolocie, zastanawiał się, co też u licha można by tu zrobić, żeby spowodować przymusowe lądowanie czy to w Gander, czy gdziekolwiek indziej, aby tylko w Nowej Szkocji. Czy zdoła w ostateczności podpalić samolot? Tylko jak?! Rozważał to i możliwość wyważenia blokady drzwi wejściowych. Oba pomysły wydawały się niewykonalne i samobójcze. Dalszego łamania głowy zaoszczędził mu facet, którego Bond poznał za ladą biletową BOAC w Idlewild, jeden z Niemców. Zjawił się przy jego fotelu, wyszczerzył zęby i powiedział:

– Linie lotnicze BOAC dobrze się panem opiekują, prawda? Pan Goldfinger sądzi, że mogą panu przychodzić do głowy różne głupawe pomysły. Mam uważać na ogon maszyny, zatem siedź i niech ci się dobrze fruwa, jasne?

Bond nie odpowiedział i facet zmył się na tył samolotu.

Coś – co to u licha jest?! – nieustannie zaprzątało jego myśl, coś związanego z poprzednimi rozważaniami… Blokada drzwi wejściowych. Tak, to jest to. Co się stało na pokładzie tej maszyny lecącej nad Persją w 1957…? Agent znieruchomiał i wbił szeroko rozwarte, nic nie widzące oczy w oparcie fotela tuż przed nim. Mogło się udać! Niewykluczone, że się uda!

Rozłożył serwetkę i napisał: „Zrobię, co się da. Zapnij pasy. XXXJ.”

Kiedy Pussy Galore przyszła zabrać tacę, Bond upuścił serwetkę, podniósł ją i wręczył dziewczynie. Przytrzymał jej rękę i uśmiechnął się w odpowiedzi na jak zwykle badawcze spojrzenie. Schyliła się po tacę, szybko pocałowała go w policzek i wyprostowała się.

– Do zobaczenia we śnie, przystojniaczku – rzuciła zgryźliwie i wróciła do kuchni.

Bond zdecydował się. Rozpracował dokładnie wszystko, co należało zrobić. Wymierzył precyzyjnie odległości, nóż z podeszwy przeniósł ukradkiem pod połę marynarki, a najdłuższą końcówkę pasa bezpieczeństwa okręcił mocno wokół nadgarstka. Czatował teraz tylko i wyłącznie na moment, kiedy ten cholerny Koreańczyk odwróci się od okna. Marzeniem było, że pójdzie spać, nie, na to agent nie liczył. Mógł jednak choć usiąść wygodniej, no! Bond nie spuszczał z oka rozmytego profilu, który odbijał się w owalnej szybie z pleksiglasu. Koreańczyk wciąż tkwił nieruchomo w fotelu przed nim, ani drgnął. Siedział pod lampką do czytania – roztropnie jej nie zgasił – siedział i gapił się w sufit. Usta miał lekko otwarte, ręce trzymał w pogotowiu na podpórkach fotela.

Minęła godzina. Minęła następna. Bond zaczął chrapać. Chrapał regularnie, głęboko, miał nadzieję, że hipnotyzujące Ha! Łapy Koreańczyka powędrowały na uda! Głowa wykonała skłon, wyprostowała się, odchyliła się nieco w poszukiwaniu wygodniejszego położenia, odwróciła od palącego oka żarówki i spoczęła na lewym policzku! Na lewym! Złota Rączka odsłonił okno!

Agent starał się pochrapywać w idealnie równych odstępach czasu. Prześlizgnąć się obok nieludzko czujnego Koreańczyka to tak, jak przejść tuż przed nosem głodnego doga. Wolno, cal po calu, przycupnął na piętach, pochylił się do przodu i sięgnął ręką uzbrojoną w nóż między ścianę a fotel Złotej Rączki. Dłoń dotarła do celu. Czubek ostrego niczym igła sztyletu mierzył dokładnie w środek okna, dokładnie w ten punkt pleksiglasowego owalu, który Bond obrał sobie za cel. Agent chwycił się mocniej pasa, przesunął ostrze o dwa cale do tyłu i pchnął.

Bond nie miał pojęcia, co się będzie działo, gdy nóż przebije szybę. Wiedział tylko z doniesień prasowych relacjonujących wypadek nad Persją, że na skutek gwałtownego rozhermetyzowania kabiny pasażer siedzący najbliżej okna został wyrzucony z samolotu. Kiedy wyciągnął z otworu sztylet, rozległo się upiorne, jękliwe zawodzenie, niemal ryk powietrza i jakaś potworna siła przyssała jego ciało do fotela Złotej Rączki z taką mocą, że wyrwała mu z dłoni koniec pasa, którego się trzymał. Zerknął ponad oparciem do góry i ujrzał cud. Ciało Koreańczyka zasysane przez czarny, ryczący otwór zdawało się rozciągać, elastycznie wydłużać! Rozległ się głośny trzask. Jego głowa zniknęła na zewnątrz, ramiona zakleszczyły się i uderzyły w ramę, a potem wolno, stopa po stopie, przy akompaniamencie straszliwego gwizdu dobywającego się z dziury, cielsko Złotej Rączki zaczęło wyciskać się przez okno niczym pasta do zębów z tubki. Wyssało go do pasa, opór stawiały teraz olbrzymie pośladki, ale i one, co prawda nieco wolniej, cal po calu, pogrążały się w wyjącej otchłani. Donośny huk, pośladki Koreańczyka przeszły na drugą stronę, a nogi podążyły za nimi jak wystrzelone z armaty.

Później nastąpił koniec świata. Olbrzymi Stratocruiser zanurkował pyskiem w dół. Ostatnimi wrażeniami, jakie zarejestrował mózg Bonda przed udaniem się na czasowy spoczynek, były przerażający hałas roztrzaskującej się porcelany i szkła, który dobiegł z kuchni, opętany jazgot silników wpadający przez zniszczone okno i ulotne, migawkowe obrazy unoszących się w powietrzu poduszek i dywaników, które śmignąwszy mu przed oczyma, ginęły w piekle przeciągu. W rozpaczliwym odruchu mocniej chwycił się fotela i wyczerpany brakiem tlenu i palącym bólem płuc, stracił przytomność.

Do życia przywróciło go brutalne kopnięcie w żebra. W ustach poczuł smak krwi. Jęknął. I znów czyjaś noga wbiła mu się bezlitośnie w ciało. Pokonując ból, zdołał uklęknąć między rzędami foteli i podnieść głowę. Widział jak przez czerwonawą szybę. W kabinie paliły się wszystkie światła. Naokoło stała leciutka mgiełka – gwałtowne obniżenie ciśnienia skropliło powietrze. Przez okno słychać było monstrualne wycie silników. Owiewał go lodowaty wiatr. Krok dalej stał Goldfinger. W żółtej poświacie miał iście diabelską twarz. W ręku trzymał mały pistolet. Lufa broni ani drgnęła. Złotnik cofnął nogę i kopnął po raz trzeci. Bond otrzeźwiał i ogarnęła go furia. Chwycił Goldfinger a za stopę, szarpnął i wykręcił ją, omal nie druzgocąc mu kostki. Goldfinger wrzasnął przeraźliwie. Zaraz potem rozległ się huk, który zatrząsł całym samolotem. Agent rzucił się w bok, między rzędy foteli i zwalił ciężko na swego prześladowcę. Znów huk wystrzału. Poczuł piekący ból w skroni, ze wszystkich sił wbił kolano w pachwinę Goldfingera i lewą ręką przygniótł pistolet do podłogi.

Pierwszy raz w życiu Bond wpadł w szał. Kolanami i pięściami tłukł szarpiące się cielsko, a głową raz po raz walił lśniącą od potu gębę. Rozedrgana lufa pistoletu usiłowała wziąć go na cel. Jednym ruchem uderzył w nią kantem dłoni i usłyszał metaliczny klekot, z jakim broń potoczyła się między fotele. Pazury Goldfingera wpiły się w szyję Bonda. Agent nie pozostał dłużny i pałce jego rąk zacisnęły się na gardle Goldfingera. Wymacał tętnice i coraz mocniej i mocniej wbijał w nie kciuki. Przygniótł pierś złotnika ciężarem swego ciała i łapiąc z trudem oddech, jeszcze głębiej zanurzył dłonie w opasłej szyi. Wytrzyma? Który z nich pierwszy straci przytomność? On czy Goldfinger? Czy ulegnie jego szponom? Oślizgła, opalona twarz zaczynała się pod nim zmieniać. Robiła się coraz bardziej czerwona, szkarłatnowiśniowa. Powieki opadały i podnosiły się, drżąc coraz szybciej i szybciej. Uścisk na szyi Bonda zelżał. Ręce Goldfingera opadły. Język wysunął mu się z ust i zwisł jak u zdyszanego pasa. W głębi płuc coś mu okropnie zarzęziło. Bond usiadł na znieruchomiałym torsie i wolno, jeden po drugim, odrywał z szyi zesztywniałe palce.

Odetchnął głęboko, ukląkł, potem powoli wstał. Rozejrzał się nieprzytomnie po jasno oświetlonej kabinie. Na fotelu przy kuchni leżała Pussy Galore. Przymocowana pasami, wyglądała jak kupka rzeczy do prania. Dalej, na środku przejścia, leżał niemiecki strażnik. Jego ramię i głowa odchylały się od korpusu pod jakimiś nieprawdopodobnymi kątami. Kiedy maszyna zanurkowała, musiał siedzieć bez pasa i siła odśrodkowa rzuciła nim w sufit jak szmacianą lalką.

Bond potarł twarz. Dopiero teraz poczuł ostre pieczenie na dłoni i policzkach. Opadł ciężko na kolana w poszukiwaniu pistoletu Goldfingera. To był automatyczny colt kalibru.25. Wysunął magazynek. Trzy naboje. W lufie czwarty. Ni to idąc, ni wlokąc się nieprzytomnie, ruszył w stronę fotela Pussy. Rozpiął jej bluzkę i przyłożył dłoń do ciepłej piersi. Serce dziewczyny kołatało się w szalonym rytmie niczym serduszko gołębia. Rozpiął pas bezpieczeństwa, ułożył Pussy na podłodze twarzą w dół, usiadł na niej okrakiem i przez pięć minut uciskał regularnie plecy, żeby przywrócić jej normalny oddech. Kiedy zaczęła z cicha pojękiwać, wstał, zostawił ją samej sobie, powlókł się do martwego Niemca i z futerału, który tamten nosił na ramieniu, wyciągnął załadowanego lugera. Ruszył z powrotem. Na podłodze w zrujnowanej kuchni zobaczył nie stłuczoną butelkę bourbona. Cudem ocalała ze szklanej masakry, toczyła się powoli raz tu, raz tam. Podniósł ją, wyrwał korek i upił łyk. Alkohol palił jak środek dezynfekujący. Wbił korek w szyjkę i poszedł dalej. Przed kabiną pilotów zatrzymał się i myślał chwilę.

Potem, ścisnąwszy mocniej lugera, opuścił dźwignię blokującą drzwi i wszedł do środka.

Obróciły się ku niemu twarze pięciu ludzi. W świetle sączącym się ze wskaźników na tablicy rozdzielczej były sinawoniebieskie. Usta natomiast zamieniły się w owalne plamy czerni, a oczy błyskały białkami. Tutaj ryk silników był jakby mniejszy. Wkoło unosił się zapach papierosów i nieświeży odór strachu. Bond zaparł się nogami w podłogę. W jednym ręku trzymał pewnie dwudziestkę-piątkę Goldfingera, w drugim armatę martwego strażnika.

– Goldfinger nie żyje – powiedział. – Któryś się poruszy albo nie wykona rozkazu i natychmiast dostanie kulę w łeb. Gdzie pilot? Podaj pozycję, kurs, prędkość i wysokość lotu.

Pilot przełknął głośno ślinę i nim się odezwał, musiał odczekać, aż mu znowu napłynie do ust.

– Sir, jesteśmy około pięciuset mil na wschód od Goose Bay. Pan Goldfinger powiedział, że będziemy siadać na północ od tego punktu, jak najdalej się da. Mieliśmy wodować maksymalnie przy brzegu, rozdzielić się, spotkać w Montrealu, wrócić i wydostać złoto. Nasza szybkość względem ziemi – dwieście pięćdziesiąt mil na godzinę. Lecimy na wysokości dwóch tysięcy stóp.

– Daleko zalecisz na tej wysokości? Maszyna musi szybko zżerać paliwo, co?

– Tak jest, sir. Według moich obliczeń przy tej szybkości i na takim pułapie utrzymamy się w powietrzu przez dwie godziny.

– Złap sygnał czasu.

– Przed chwilą odebrałem sygnał z Waszyngtonu – wtrącił nawigator. – Jest za pięć piąta rano. Na tej szerokości świt wstanie gdzieś za godzinę.

– Jaka jest pozycja pływającej stacji radiolokacyjnej Charlie?

– Około trzysta mil na północny wschód, sir.

– Dasz radę dolecieć do Goose Bay?

– Nie. Jak nic zabraknie stu mil. Może uda się dotrzeć do północnego wybrzeża, sir.

– Dobrze. Zmień kurs na stację Charlie. Radio, wywołaj ich i dawaj mikrofon.

– Tak jest, sir.

Kiedy Stratocruiser zataczał w powietrzu szeroki łuk, Bond wsłuchiwał się w jednostajny elektroniczny szum i w urywane fragmenty komunikatów dobiegających z głośniczka pod sufitem.

– Stacja radiolokacyjna Charlie, stacja radiolokacyjna Charlie – wołał dźwięcznie radiooperator. – Tu Speedbird 510. G-ALGY wzywa C jak Charlie, G-ALGY wzywa C jak Charlie…

W głośniku odezwał się szorstki głos.

– G-ALGY, podaj swoją pozycję, G-ALGY, podaj swoją pozycję. Tu kontrola obszaru powietrznego w Gander. Pełne pogotowie. G-ALGY…

Usłyszał słaby sygnał dalekiego Londynu. Roztrajkotał się jakiś podekscytowany głos. Za chwilę drugi, trzeci, czwarty. Odzywały się teraz dziesiątki stacji naraz. Oczyma wyobraźni Bond widział, jak napowietrzne posterunki namiarowe koordynują dane, jak nad mapami pochylają się skupieni nawigatorzy, słyszał, jak rozdzwaniają się telefony, słyszał rozgorączkowanych ludzi prowadzących rozmowy w różnych częściach świata. Silny sygnał z Gander zagłuszył wszystkich.

– Pozycja G-ALGY ustalona. Namiar 50N 70E. Cisza w eterze. Mamy bezwzględne pierwszeństwo do nawiązania kontaktu. Powtarzam, pozycja G-ALGY…

Nagle odezwała się stacja Charlie.

– Tu C jak Charlie, tu C jak Charlie wzywa Speedbirda 510. C jak Charlie wzywa G-ALGY. Odezwij się, Speedbird, odezwij się, Speedbird.

Bond wsunął broń Goldfingera do kieszeni i wziął mikrofon. Wcisnął przycisk nadawania i zaczął spokojnie mówić, obserwując czujnie załogę.

– C jak Charlie, tu G-ALGY, tu Speedbird uprowadzony wczoraj wieczorem z lotniska Idlewild. Zabiłem człowieka odpowiedzialnego za porwanie i lekko uszkodziłem samolot przez rozhermetyzowanie. Załogę trzymam na muszce. Nie mam wystarczającej ilości paliwa, żeby wyrobić się do Goose Bay. Będę wodował tak blisko was, jak tylko się da. Proszę o flary.

W głośniku odezwał się nowy głos, głos nawykły do wydawania rozkazów, głos dowódcy.

– Speedbird, tu C jak Charlie. Zrozumiałem cię, G-ALGY, zrozumiałem cię, G-ALGY. Kto mówi? Powtarzam, kto mówi? Over.

Bond uśmiechnął się, gdy wyobraził sobie, jakie wrażenie wywołają jego słowa.

– Speedbird do C jak Charlie. Mówi agent 007 z brytyjskiej Secret Service. Powtarzam, agent numer 007. Tożsamość potwierdzi radio Whitehall. Powtarzam, tożsamość potwierdzi radio Whitehall.

Po drugiej stronie zapadła pełna oszołomienia cisza. Za moment odezwało się kilka stacji naraz, ale jakiś ostry głos, najpewniej ci z Gander, oczyścił eter.

– Speedbird, tu C jak Charlie alias Anioł Gabriel. OK, pogadam z Whitehall. Masz flary. Londyn chce szczegółów…

– Niestety, C jak Charlie – przerwał mu Bond. – Nie mogę trzymać na muszce pięciu ludzi i ucinać grzecznej pogawędki. Podajcie dane o stanie morza i jestem over i out do czasu, aż znajdziemy się nad obszarem wodowania. Over.

– OK, Speedbird, zrozumiałem. Wieje dwójka stan morza OK długie gładkie fale bez grzywaczy powinniście się cacy wyrobić zaraz wejdziesz w zasięg radaru będę utrzymywał stały namiar na twojej częstotliwości czeka wielka wódka dla ciebie kajdanki dla tamtych powodzenia over.

– Dziękuję, C jak Charlie. Do poczęstunku dodaj filiżankę herbaty. Mam na pokładzie śliczną dziewczynę. Tu Speedbird. Over i out.

Bond zwolnił przycisk i oddał mikrofon radiooperatorowi.

– Wystrzelą flary i będą bez przerwy nasłuchiwać naszych sygnałów. Wieje dwójka. Fale długie, gładkie, bez grzywaczy. Teraz spokojnie, spróbujmy wyjść z tego cało. Jak tylko siądziemy, odblokuję drzwi. Do tego czasu ktokolwiek przekroczy próg kabiny, zarobi kulkę. Jasne?

Z tyłu rozległ się głos Pussy Galore.

– Chciałam do was wpaść, ale już nie chcę. Nie lubię, jak do mnie strzelają. I wywołaj jeszcze raz tego faceta. Niech przygotuje dwie whisky. Po herbacie mam czkawkę.

– Kotku, wracaj do koszyka, dobrze? – powiedział Bond. Rozejrzał się po kabinie ostatni raz i zamknął za sobą drzwi.

Dwie godziny później Bond leżał w cieplutkiej kabinie pływającej stacji radiolokacyjnej Charlie, słuchając sennie porannego programu radiowego z Kanady. Wszystko go bolało. Tuż przed wodowaniem wycofał się z Pussy na tył samolotu. Kazał jej włożyć kamizelkę ratunkową, uklęknąć, wesprzeć ramiona na fotelu i osłonić nimi głowę. Potem wcisnął się za nią, objął mocno jej kruche ciało i zaparł się plecami o siedzenie fotela z tyłu.

Właśnie zaczęła żartować na temat dwuznaczności tak wyszukanej pozycji, gdy pędzący z szybkością stu mil na godzinę Stratocruiser uderzył w pierwszą górę wody. Maszyna odbiła się raz, a później gruchnęła nosem na fale. Siła uderzenia strzaskała kręgosłup samolotu. Olbrzymi ciężar złota spoczywającego w luku bagażowym rozłamał kadłub na pół, wypluwając Bonda i Pussy w lodowatą wodę oświetloną teraz czerwonymi flarami. Ubrani w żółte kamizelki ratunkowe unosili się na powierzchni i dochodzili powoli do siebie. Wyłowiła ich szalupa. Kiedy łódź do nich dotarła, na wodzie poniewierały się tylko nieliczne szczątki maszyny, a załoga z trzema tonami złota u szyi wędrowała akurat na dno Atlantyku. Szalupa kręciła się tu i tam przez pięć minut, lecz gdy nie zauważyli ani jednego topielca, zaniechali dalszych poszukiwań i powiosłowali w oślepiającą smugę reflektora, ku stalowym burtom błogosławionej fregaty.

Traktowano ich jak coś pośredniego między członkami rodziny królewskiej a ludźmi z Marsa. Bond odpowiedział na kilka najważniejszych, nie cierpiących zwłoki pytań, a potem stwierdził, że to wystarczy, że dalszej rozmowy nie zniesie. Teraz byczył się w luksusowych warunkach, w ciszy, w spokoju i w miłym cieple idącym od rozgrzewającego bourbona. Byczył się i zastanawiał, dlaczego Pussy Galore porzuciła Goldfingera i wybrała jego opiekuńcze skrzydła.

Drzwi łączące jego kabinę z kabiną sąsiednią otworzyły się i weszła Pussy. Miała na sobie tylko prosty rybacki sweter, który nie grzeszył skromnością ledwie na pół cala. Nic poza tym. Podwinęła sobie rękawy i wyglądała jak dziewczyna z obrazu Vertesa.

– Pytają mnie tu, czy chcę się natrzeć spirytusem – powiedziała. – Odpowiadam, że jeśli w ogóle ktoś mnie będzie nacierał, tym kimś będziesz tylko ty. I jeśli będę się czymś nacierała, to nie spirytusem, a… twoim ciałem. No i jestem – zakończyła nieśmiało.

– Zamknij drzwi – odparł Bond zdecydowanym głosem. – Wyskakuj z tego swetra i właź do łóżka. Przeziębisz się.

Zrobiła, jak chciał, niczym posłuszne dziecko.

Ułożyła się w zgięciu jego ramienia i zerknęła do góry.

– Kiedy będę w Sing Singu, napiszesz do mnie? – Takim głosem nie mówią ani gangsterzy, ani lesbijki. Takim głosem szepcze zwyczajna dziewczyna.

Bond spojrzał w jej modre oczy, które nie były już tak władcze, tak harde. Nachylił się i pocałował je leciutko.

– A powiadali, że nie przepadasz za mężczyznami.

– Bo nigdy dotąd prawdziwego mężczyzny nie spotkałam – odrzekła. Jej głos stał się na powrót twardy. – Jestem z południa. Wiesz, co to dziewica według ichniej szych poglądów? To dziewczyna, która potrafi biegać szybciej od swego braciszka. W moim wypadku szybszy był wujek. Miałam wtedy dwanaście lat, James, a to dużo za wcześnie. Powinieneś był się tego domyślać.

Agent uśmiechnął się i popatrzył w jej bladą, śliczną twarzyczkę.

– Wiesz co? Potrzeba ci kuracji „CiM”

– Czego?

– Kuracji „CiM”. Skrót od „Czułości i miłości”. Rozpisują się o tym w gazetach za każdym razem, kiedy jakiś dzieciak trafi do sierocińca.

– Mogę spróbować… – Spojrzała na jego namiętne, trochę okrutne usta o cal nad jej wargami. Wyciągnęła rękę i odgarnęła mały kosmyk czarnych włosów, który opadł na jego brew. Podniosła wzrok. Stalowe oczy Bonda były lekko zwężone. Zobaczyła w nich niepohamowaną namiętność. – Kiedy ją zaczniesz?

Bond wolno przesunął dłonią po jej silnych, jędrnych udach, po płaskim, delikatnym brzuchu, aż dotarł do prawej piersi, która nabrzmiała pożądaniem.

– Teraz – wyszeptał.

Ich usta zwarły się w namiętnym pocałunku.

Загрузка...