– Dzień dobry, Blacking. Wszystko przygotowane? – Głos brzmiał zdawkowo, autorytatywnie. – Widzę tu jakiś samochód. Czyżby ktoś miał ochotę zagrać?
– Nie jestem pewien, sir. To jeden ze starych członków klubu. Przyjechał naprawić kij. Czy chciałby pan, żebym go o to zapytał?
– Kto to jest? Jak się nazywa?
Bond uśmiechnął się ponuro i nastawił uszu. Chciał wychwycić każdą subtelność w głosie Goldfingera.
– Nazywa się Bond, sir. Króciutka chwila ciszy.
– Bond? – Głos mu nawet nie drgnął. Goldfinger mówił z grzecznym zainteresowaniem. – Niedawno poznałem kogoś o tym nazwisku. Jak mu na imię?
– James, proszę pana.
– Zgadza się… – Tym razem złotnik zamilkł na dłużej. – Czy on wie, że tutaj jestem? – Bond czuł, jak macki Goldfingera sondują grunt.
– Pan Bond jest w warsztacie, sir. Pewnie widział, jak zajeżdża pański wóz. – Agent pomyślał, że Blacking nigdy w życiu nie skłamał, więc nie zacznie kłamać i teraz.
– Może to i myśl… – Goldfinger zaczął mówić bez ogródek. Czegoś chciał od Alfreda, chciał informacji. – Jak ten gość gra? Jaki ma handicap?
– Kiedy był chłopcem, grał całkiem niezgorzej, sir. Od tamtej pory nie widziałem go na polu.
– Hmmm…
Bond wiedział, że w tej chwili Goldfinger wszystko sobie rozważa, ale czuł, że przynęta chwyci. Sięgnął do torby po swój driver i zaczął nacierać uchwyt kostką szelaku – równie dobrze mógł udawać, że coś robi. W magazynie skrzypnęła deska. Bond stał tyłem do otwartych drzwi i pracowicie machał ręką.
– Myśmy się już chyba spotkali… – Głos od progu. Niski, pozbawiony wyrazu.
Bond spojrzał przez ramię.
– Chryste, przestraszył mnie pan, że aż podskoczyłem. Ależ… Ależ to pan… – Na twarzy agenta zagościł wyraz zdziwienia. – Ależ tak, pan Gold… Pan Goldman! Nie! Goldfinger! – Miał nadzieję, że nie przesadza. – Skąd się pan tu wziął?! – dodał z odrobiną niechęci i braku zaufania.
– Mówiłem panu, że tutaj grywam. Nie pamięta pan? – Goldfinger wbił w niego przeszywające spojrzenie. Oczy miał szeroko otwarte. I znów jego wzrok niczym promienie rentgena spenetrował czaszkę Bonda.
– Nie.
– Czy panna Masterton przekazała panu moje zaproszenie?
– Nie. Jakie zaproszenie?
– Miała panu powtórzyć, że będę w Sandwich i że chciałbym rozegrać z panem partię golfa.
– No cóż… – Bond mówił z chłodną uprzejmością. – Musimy kiedyś zagrać.
– Umówiłem się na trening z instruktorem, ale zagram z panem. – Goldfinger nie proponował, Goldfinger stwierdzał fakt.
Nie ulegało wątpliwości, że połknął haczyk. Teraz Bond musiał udać, że grać nie chce.
– Może innym razem. Przyjechałem zamówić nowy kij. Poza tym, wyszedłem z wprawy. I pewnie nie ma wolnego koszowego. – Bond odpowiadał tak niegrzecznie, jak tylko mógł. Oczywiste było, że gra z Goldfingerem była ostatnią rzeczą, jakiej pragnął.
– Ja też ostatnio nie grałem. (Cholerny łgarz! – pomyślał agent.) A dopasowanie nowego kija trochę potrwa. – Goldfinger odwrócił głowę w stronę magazynu. – Blacking, znajdzie się koszowy dla pana Bonda?
– Tak jest, sir.
– Więc sprawa załatwiona.
Bond cisnął ze znużeniem kij do torby.
– No dobrze. – Postanowił wykorzystać ostateczną broń, żeby zniechęcić Goldfingera. Rzekł szorstko: – Ale ostrzegam pana, lubię grać na pieniądze. Nie zamierzam ganiać po polu ot tak, dla zabawy. – Większego chama nie można już udać, pomyślał zadowolony z siebie.
Czyżby w wyblakłych oczach Goldfingera dostrzegł szybko ukrytą iskrę triumfu…?
– To mi odpowiada. Jak pan sobie życzy. Gramy, oczywiście, bez handicapu. O ile pamiętam, ma pan dziewiątkę.
– Tak.
– Gdzie ją pan zdobył, jeśli wolno wiedzieć? – spytał ostrożnie złotnik.
– W Huntercombe. – Bond miał dziewiątkę i w Sunningdale, ale Huntercombe było łatwiejszym polem. Dziewięć punktów w Huntercombe nie wystraszy Goldfingera.
– Ja też mam dziewiątkę. Zdobyłem ją tutaj, w St Marks. Moje nazwisko jest na tablicy. Gra będzie więc wyrównana, prawda?
Bond wzruszył ramionami.
– Jest pan dla mnie za dobry.
– Wątpię. Ale – dodał lekko – powiem panu, co zrobię. Czy pamięta pan kwotę, której mnie pan pozbawił w Miami? Dziesięć tysięcy dolarów, pańskie honorarium. Lubię hazard. Z przyjemnością zaryzykuję: podwójnie lub kwita. Zgoda?
Bond odparł obojętnie:
– To za dużo. – Potem, jak gdyby przemyślawszy to sobie i doszedłszy do wniosku, że grę można przecież wygrać, dodał: – Oczywiście, to były w pewnym sensie „znalezione pieniądze”, nie będzie mi ich brakować. No cóż, dobrze. Łatwo przyszło, łatwo poszło. Bez handicapu. Stawka – dziesięć tysięcy dolarów.
Goldfinger odwrócił się.
– Wszystko już ustalone, panie Blacking – rzekł niespodziewanie słodkim głosem. – Wielkie dzięki. Niech pan dopisze do rachunku swoje honorarium. Przykro mi, że dzisiaj nie zagramy. Pozwoli pan, opłacę koszowych.
Alfred Blacking wszedł do warsztatu i podniósł kije Bonda. Spojrzał mu prosto w oczy.
– Proszę pamiętać, co panu mówiłem, sir. – Mrugnął jednym okiem. – Mam na myśli ten płaski zamach. Niech pan uważa. Cały czas.
Bond uśmiechnął się. Alfred miał długie uszy. Mógł nie dosłyszeć, o jaką stawkę będzie toczyła się gra, ale wiedział, że w jakimś sensie będzie to gra ważna.
– Dzięki, Alfredzie, nie zapomnę. Wezmę cztery piłeczki. Pefoldy, jak kiedyś. Te z sercami. I z tuzin podstawek. Zaraz wracam.
Bond przeszedł przez magazyn i znalazł się przy swoim DB III. Facet w meloniku polerował szmatką karoserię rollsa. Agent wyczuł – nie patrzył w tamtą stronę – że mężczyzna przerwał pracę i obserwuje, jak Bond zabiera z wozu torbę na zamek błyskawiczny i jak wraca do klubu. Facet miał kwadratowo-płaską, żółtą twarz. Jeden z Koreańczyków…?
Bond uregulował z Hamptonem, stewardem, opłatę za korzystanie z pola i ruszył do przebieralni. Tutaj też nic się nie zmieniło – ten sam zapach starego obuwia, skarpetek i zeszłorocznego potu. Dlaczego tradycją najsławniejszych klubów golfowych w Anglii jest utrzymywanie higieny na poziomie takim, jaki obowiązywał w wiktoriańskich szkołach prywatnych? Bond zmienił skarpetki i włożył parę starych, sponiewieranych, nabijanych gwoździami saxonów. Zdjął kurtkę w brązowawo-białą kratę i narzucił wyblakłą wiatrówkę. Papierosy? Zapalniczka? Był gotów do wyjścia.
Szedł wolno, sposobiąc umysł do spotkania. Celowo wciągnął Goldfingera w męską grę o wysoką stawkę. Chciał, żeby złotnik obdarzył go szacunkiem i żeby ostatecznie utwierdził się w przekonaniu, iż Bond to typ bezwzględny, twardy awanturnik, którego można by ostatecznie wykorzystać. Początkowo agent sądził, że zagra z Goldfingerem tak, jak z tymi z Nassau, o setkę. Ale o dziesięć tysięcy dolarów! Gry singlowej o tak wysoką stawkę nie było chyba w historii golfa z wyjątkiem finałów Mistrzostw Ameryki albo wielkich rozgrywek amatorskich Calcutta Sweeps, gdzie to raczej obstawiający niż grający mają forsę. Prywatne rachuby Goldfingera musiały doznać nielichego uszczerbku. Nie podobało mu się to i cholernie mocno chciał odzyskać pieniądze. Gdy Bond wspomniał o wysokich stawkach, złotnik dostrzegł w tym swoją szansę. Kości rzucone. Lecz jedno było pewne: dla stu powodów Bond nie mógł sobie pozwolić na porażkę.
Zaszedł do magazynu i wziął od Blackinga piłeczki oraz podstawki.
– Kije ma Hawker, sir.
Bond ruszył spacerkiem przez pięciuset jardowej długości pole strzyżonej darni, które wiodło do oznakowanego miejsca, skąd rozpoczynała się gra do pierwszego dołka. Goldfinger ćwiczył na trawie. Koszowy stał w pobliżu, tocząc ku niemu coraz to nowe piłeczki. Złotnik wprowadzał je do dołka nowym stylem, trzymając kij między nogami. Agent poczuł się lepiej – nie wierzył w tę metodę. Sam ją sprawdził i wiedział, że jest do niczego. Jego stary kij, poczciwa Calamity Jane z białego orzecha amerykańskiego, sprawdzał się raz lepiej, raz gorzej. Nic na to nie poradzi. Wiedział też, że trawa pola treningowego przy klubie niczym – ani szybkością, ani ułożeniem źdźbeł – nie przypomina pola właściwego.
Zrównał się z beztroskim, lekko utykającym Hawkerem, który szedł wolno, wymachiwał kijem Bonda i strzelał od czasu do czasu w wyimaginowaną piłeczkę.
– Jak się masz, Hawker.
– Dzień dobry, sir. – Hawker wręczył Bondowi kij i rzucił na ziemię trzy używane piłeczki. Jego sardoniczno-bystrą twarz starego kłusownika wykrzywił szeroki uśmiech powitalny. – Jak się panu wiedzie, sir? Grał pan choć raz w golfa przez te dwadzieścia lat? Czy potrafi pan jeszcze trafić w dach budki startera? – Hawker miał na myśli dzień, kiedy Bond, próbując przed meczem dokonać tego wyczynu, umieścił dwie piłeczki w oknie budki.
– Sprawdzimy, Hawker. – Bond wziął kij do długich strzałów i ważył go w ręku, oceniając odległość. Stukot piłeczki na polu treningowym ustał. Bond przymierzył się, wziął szybki zamach, uniósł głowę i ciut-ciut a uderzyłby pod właściwym kątem. Za drugim razem skopał strzał. Piłeczka odskoczyła na dziesięć jardów, a za nią poleciał kawał murawy. Agent spojrzał na Hawkera, który przybrał swój najbardziej sardoniczny wyraz twarzy. – Dobra jest, Hawker. To było na pokaz. Teraz strzał dla ciebie. – Stanął obok trzeciej piłeczki, odwrócił wolno kij i dokładnie wytarł głowicę. Piłeczka śmignęła, sto jardów dalej zawisła wdzięcznie w powietrzu, spadła osiemdziesiąt stóp w dół, na strzechę chatki i podskakując, sturlała się na ziemię.
Bond oddał kij. Oczy Hawkera były zamyślone, rozbawione. Nie powiedział nic. Wyciągnął drewnianą jedynkę i wręczył ją Bondowi. Potem ruszyli na miejsce rozpoczęcia gry, rozprawiając o rodzinie koszowego.
Dołączył do nich Goldfinger, beznamiętny, odprężony. Bond pozdrowił jego koszowego, służalczego, gadatliwego faceta o nazwisku Foulks, którego agent nigdy nie lubił, i zerknął na kije przeciwnika. Był to nowiusieńki komplet firmy American Ben Hogan z eleganckimi monogramami klubu St Marks na skórzanych pokrowcach chroniących kije drewniane. Torbę też miał skórzaną, zszywaną grubym ściegiem, jedną z tych uniwersalnych, używanych przez amerykańskich zawodowców; kije umieszczone były w oddzielnych rurkach dla łatwiejszego ich wyjmowania. Sprzęt nieco pretensjonalny, lecz najlepszy.
– Kto z nas będzie miał zaszczyt? – Goldfinger błysnął monetą.
– Reszka.
Wypadł orzeł. Goldfinger wyjął z torby jedynkę i zdarł opakowanie z nowej piłeczki.
– Dunlop 65. Numer jeden. Zawsze używam tych samych piłeczek. A pańska? – spytał.
– Penfold. Z sercami.
Goldfinger spojrzał zjadliwie na Bonda.
– Gramy według ścisłych reguł? – zapytał.
– Naturalnie.
– Dobrze.
Goldfinger wbił podstawkę w ziemię. Przymierzył się ze dwa razy do piłeczki, biorąc wyważone, skoncentrowane zamachy. Bond dobrze znał ten rodzaj zamachu. Był to mechaniczny, perfekcyjny i zrutynizowany zamach gracza, który uczył się golfa z wielką starannością, który przeczytał na ten temat wszystkie możliwe książki i wydał pięć tysięcy funtów na najlepszych instruktorów golfa profesjonalnego. Był to zamach dobry i skuteczny, taki, co to się nie zepsuje pod wpływem nerwów. Bond zazdrościł Goldfingerowi.
Złotnik tymczasem przyjął postawę, zakręcił wdzięcznie biodrami, cofnął głowicę kija szerokim, wolnym łukiem i, ze wzrokiem utkwionym w piłeczce, poprawnie zgiął ręce w przegubach. Pociągnął kijem mechanicznie, uderzył bez wysiłku, tylko wykończenie strzału było trochę sztuczne, jak z podręcznika. Piłeczka poszybowała na dwieście jardów, prosto, idealną parabolą i opadła dokładnie na trasie wiodącej do dołka.
To był znakomity, wcale nie podnoszący na duchu strzał. Bond zdawał sobie sprawę z tego, że złotnik jest w stanie powtarzać ten numer ze wszystkimi rodzajami kijów raz po raz, aż skończy wszystkie osiemnaście dołków.
Agent zajął miejsce Goldfingera, wybrał niższą podstawkę, przymierzył się z ostrożną wrogością i płaskim, tenisowym zamachem – usztywniając zbyt mocno nadgarstki – smagnął piłeczkę. Strzał był wspaniały, zaczepny, dłuższy niż strzał Goldfingera, lecz ponieważ Bond skrócił go odrobinę, piłeczka turlała się jeszcze dobrych pięćdziesiąt jardów i zatrzymała w dzikiej części pola po lewej stronie.
Oba strzały inicjujące wypadły dobrze. Gdy Bond, oddawszy kij Hawkerowi, ruszył w ślad za coraz bardziej podekscytowanym Goldfingerem, poczuł ów słodki zapach, jaki czuje się na początku walącego z nóg, ciągnącego się w nieskończoność meczu rozgrywanego w piękny majowy dzień, w dzień skowronków śpiewających nad najwspanialszym polem golfowym na świecie.
Do pierwszego dołka w Royal St Marks jest czterysta pięćdziesiąt jardów – czterysta pięćdziesiąt jardów falistej trasy, na środku której znajduje się jedna piaszczysta łata do skutecznego uziemiania strzałów zepsutych, oddanych z pozycji numer dwa, oraz cała seria łat na wysokości trzech czwartych pola do przechwytywania strzałów udanych. Można się jeszcze jakoś prześlizgnąć przez ćwiartkę czystą, lecz zaraz potem trasa opada lekko w dół i na prawo, dlatego rzeczą niemal pewną jest to, że gracz skończy w dzikim polu i będzie musiał wybijać piłeczkę z krzaków – nazywało się to „wyszczerbianiem kija”. Goldfinger znalazł się w miejscu, skąd mógł skutecznie ominąć nieszczęsny stok. Bond patrzył, jak jego przeciwnik wybiera kij numer trzy, zwany łyżeczką, jak bierze dwa próbne zamachy, jak przymierza się do piłeczki.
W golfa grywa wielu ludzi, po których trudno by się tego spodziewać. Grają niewidomi, jednoręczni kalecy, ludzie bez nóg. Grają i ubierają się do gry w dziwaczne stroje. Ich przeciwnicy i inni grający w golfa nie uważają, by stroje te były dziwaczne, gdyż nie istnieją żadne przepisy dotyczące wyglądu czy ubioru obowiązującego podczas meczu. I to właśnie jest jedna z drobnych przyjemności, jakie niesie ludziom golf. Goldfinger jednakowoż chciał wyglądać na trawie elegancko, a jedyną rzeczą w golfie wielce niestosowną jest właśnie elegancki wygląd grającego. Wszystkie części stroju Goldfingera idealnie z sobą harmonizowały: ognistordzawy tweedowy garniturek, zapinana na guziczki „czapka do golfa” na środku wielkiej głowy pokrytej płomiennorudymi włosami, wypolerowane na błysk, niemal pomarańczowe buty. Pumpiasty kostium był za dobrze skrojony, a same pumpy ściągnięte po bokach. Pasujące do kompletu pończochy w kolorze zbliżonym do wrzosu kończyły się zielonkawymi wypustkami podwiązek. Wyglądało to tak, jak gdyby Goldfinger odwiedził krawca i rzekł mu: „Ubierz mnie pan do golfa. Wie pan, tak, jak się noszą w Szkocji”. Gafy popełnione w towarzystwie nie robiły na Bondzie wrażenia. Prawdę mówiąc, rzadko kiedy je zauważał. Lecz z Goldfingerem sprawa miała się inaczej. Na jego widok, od czasu ich pierwszego spotkania, agent zgrzytał zębami. Denerwowało go w nim wszystko, a apodyktyczna krzykliwość jego ubioru była jednym z elementów niemal zwierzęcego magnetyzmu, który od razu zafascynował Bonda.
Goldfinger wykonał swój mechaniczny, bezbłędny strzał. Piłeczka poszybowała w dobrym kierunku, ale ciut za blisko, tak że wylądowała na zboczu. Zawinęła w prawo i zastygła w bezruchu na dzikim polu o włos od zielonej darni. Łatwa piątka. Dobry strzał i wyszłaby z tego czwórka, ale strzał musiałby być naprawdę dobry.
Bond podszedł do swojej piłeczki. Leżała tuż za murawą, na dzikim polu. Agent zdecydował się na drewniany kij numer cztery. Trzeba tu było zgrabnego, wysokiego strzału nad wszystkimi łatami, strzału, który dałby mu szansę na zrobienie dołka w czterech uderzeniach. Przypomniało mu się powiedzonko instruktora: „Nigdy nie jest za wcześnie, żeby zacząć wygrywać”. Starał się odprężyć. Wiedział, że nie chodzi teraz o strzał długi, lecz sprytny.
Jak tylko uderzył, domyślił się, że jest kiepsko. Różnica między dobrym a złym strzałem w golfa jest taka, jak między kobietą piękną a brzydką – decydują milimetry. W tym przypadku płaska część głowicy trafiła piłeczkę o milimetr za nisko. Łuk paraboli był wysoki i łagodny, czyli do kitu. Dlaczego do diabła nie wziął łyżeczki albo metalowej dwójki o tym samym kącie nachylenia głowicy!? Piłeczka uderzyła o skraj odległej łaty, odbiła się i zatrzymała na piasku. Teraz przyjdzie mu machać blasterem i walczyć o połówkę.
Bond nigdy nie martwił się zbyt długo, jeśli oddał zły lub głupi strzał. Zapomniał o nim i myślał o strzałach następnych. Podszedł bliżej, wziął kij i zmierzył odległość do dołka. Dwadzieścia jardów. Piłeczka leżała na środku łaty. Czy wybić ją precyzyjnym uderzeniem od zewnątrz, rozstawiwszy szeroko nogi, czy może podciąć od dołu i zagarnąć przy tym wiadro piachu? Dla bezpieczeństwa trzeba podciąć. Bond zszedł do łaty. Oczy wbij w ziemię i zrób dobrze swoje, mówił sobie. To najłatwiejsze uderzenie w golfie, trudno je zepsuć. Ale gdzieś w połowie łuku niecierpliwe nadgarstki wyprzedziły głowicę kija. Piłeczka „siadła” i stoczyła się z powrotem do łaty. Wybij ją stąd, ty cholerny idioto! Wybij ją i zrób wreszcie ten dołek! Tym razem Bond zagarnął zbyt dużo piasku. Wyszedł co prawda z łaty, ale ledwo ledwo. Goldfinger tymczasem nachylił się nad kijem i nie wyprostował, dopóki jego piłeczka nie pokonała połowy odległości do dołka. Zatrzymała się o trzy cale od słupka. Nie czekając, aż mu podadzą odpowiedni kij, Goldfinger odwrócił się plecami do Bonda i odszedł w stronę miejsca, gdzie rozpoczyna się grę do drugiego dołka. Agent podniósł swoją piłeczkę. Hawker podał mu jedynkę.
– Jaki on ma handicap, sir?
– Dziewiątkę. Taki sam, jak ja. Muszę się wziąć w garść. Do drugiego strzału powinienem był wybrać łyżeczkę.
– Pora jeszcze wczesna, sir – rzekł Hawker dla dodania odwagi.
Bond wiedział jednak swoje: nigdy nie zaczynaj przegrywać zbyt wcześnie.
Goldfinger wbił już podstawkę. Bond szedł wolno z tyłu, za nim Hawker. Agent zatrzymał się i oparł na kiju.
– Sądziłem, że gramy ściśle według reguł. Ale daruję panu tamten dołek. Ma pan punkt przewagi.
Goldfinger skłonił dwornie głową. I znów zrobił zamach, i znów wyszedł mu znakomity, idealnie wyliczony strzał.
Do drugiego dołka jest trzysta siedemdziesiąt jardów. Oddzielony jest od pierwszego zaporą z licznych łat i trudno się do niego dostać w linii prostej. Od morza wiała jednak lekka, wspomagająca bryza. Do drugiego strzału Goldfinger wybrał metalową piątkę. Bond zdecydował się ułatwić sobie sprawę i strzelać nad łatami. Położył po sobie uszy i huknął, celując w stronę dołka. Wiatr dmuchał leciutko i poniósł piłeczkę hen, daleko. Po chwili opadła i zniknęła w głębokie) łacie tuż przed zielonym polem. Cztery uderzenia. Szansa na trzy.
Goldfinger odszedł bez słowa komentarza. Bond wydłużył krok, zrównał się z nim i zagadnął: – Jak tam pańska agorafobia? Nie przeszkadza panu ta wielka, otwarta przestrzeń?
– Nie.
Goldfinger skręcił w prawo. Zerknął na odległą, w połowie tylko widoczną flagę tkwiącą w dołku i zaczął obmyślać taktykę drugiego strzału. Wziął metalową piątkę, uderzył dobrze, z wyczuciem, ale piłeczka znarowiła się, upadła przed murawą i stoczyła się w gęstą trawę po lewej stronie. Bond znał tamto miejsce. Goldfinger będzie miał szczęście, jeśli uda mu się wykaraskać dwoma uderzeniami.
Agent ujął mocniej kij, podszedł do swojej piłeczki i wybił ją za murawę. Piłeczka wyhamowała i zatrzymała się jard za dołkiem. Goldfinger wybrnął chlubnie z dzikiego pola, lecz nie zdołał dotrzeć na dwunastostopowe trawiaste koło wokół flagi. Bond miał teraz dwa strzały, żeby skończyć. Nie czekał, aż Goldfinger mu odpuści i lekko stuknął piłeczkę kijem – zatrzymała się o cal od dołka. Goldfinger zszedł z murawy. Agent pyknął lekko kijem i był remis.
Trzeci to „ślepy” dołek. Ma dwieście czterdzieści jardów długości i kiedy bije się wysoko, można go zrobić najmniej trzema strzałami. Bond wybrał drewnianą dwójkę, brassiera, i strzał mu wyszedł. Piłeczka musiała spocząć na murawie lub w jej pobliżu. Goldfinger uderzył dobrze, jak zwykle, lecz uderzenie było chyba za słabe na to, by jego dunlop przeleciał nad dzikim polem i spadł na zielony pas murawy. I rzeczywiście, piłeczka Goldfingera wylądowała na szczycie pagórka wznoszącego się poza darnią. Goldfinger miał teraz do pokonania paskudne wgłębienie z kępą traw wyrastającą tuż za dunlopem. Stanął i spojrzał w dół. Zdawał się ważyć w myśli decyzje. Obszedł piłeczkę i wziął od koszowego kij. Obchodził piłeczkę sprytnie, bo lewą nogą zgniótł trawę, ubił ziemię i mógł już gładko strzelać. Tak też i zrobił. Dunlop potoczył się wolniutko w stronę dołka i zatrzymał trzy stopy przed nim.
Bond zmarszczył brwi. Jedynym lekarstwem na kantującego gracza jest nigdy więcej z nim nie grać. W tym meczu jednak agent nie mógł owego lekarstwa zaaplikować, bo nie miał zamiaru kiedykolwiek jeszcze wychodzić z Goldfingerem na pole. Wzajemne oskarżanie się – „To pan to zrobił, nie ja!” – także nie miało sensu, chyba że udałoby się Goldfingera nakryć na równie bezczelnej albo nawet bezczelniejszej sztuczce. Bondowi nie pozostawało nic innego, jak wygrać bez względu na to, czy tamten będzie oszukiwał, czy nie.
Dwudziestostopowe podejście do dołka to nie żarty. Nie było mowy, żeby je zrobić w kilku uderzeniach. Musi próbować kończyć dołek za pierwszym razem. Jak zwykle wtedy, kiedy chce się zakończyć rozgrywkę za pierwszym strzałem, piłeczka zatrzymała się o jard przed celem. Bond włożył w uderzenie dużo wysiłku i spocony, umieścił ją tam, gdzie trzeba. Potem odtrącił piłeczkę Goldfingera. Nie, złotnik nie musi kończyć dołka. Agent postanowił robić tak przez jakiś czas, a potem nagle i niespodziewanie zażądać, by tamten jednak któryś dołek zrobił. Wtedy ów właśnie dołek może się Goldfingerowi wydać trudniejszy niż inne.
Ciągle remis. Czwarty dołek ma czterysta sześćdziesiąt jardów długości i żeby się do niego dostać, trzeba pokonać jedną z najgłębszych i najwyżej położonych łat w Królestwie. Potem grającego czeka drugi strzał, a ten musi być długi, w poprzek falistego, pagórkowatego pola kończącego się zieloną równiną strzeżoną na skraju stromym zboczem, które zrobić można łatwiej w trzech niż dwóch podejściach.
Bond zyskał jak zwykle pięćdziesiąt jardów, a pozazdroszczenia godne strzały Goldfingera wylądowały w głębokiej łacie. Zdeterminowany agent chwycił brassiera zamiast łyżeczki, przestrzelił niemal pas murawy i znalazł się tuż przy płocie granicznym. Stamtąd skończył dołek w trzech uderzeniach i był z tego nader zadowolony.
Piątka to znów długi strzał inicjujący, a potem ulubiony strzał Bonda: nad łatami, przez dolinkę między stromymi, piaszczystymi wydmami prosto do strzelistej flagi. Piątka to rodzaj poligonu doświadczalnego, na którym rzeczą najniezbędniejszą jest dobrze wyliczony strzał pierwszy. Bond wkroczył na miejsce rozpoczęcia gry – położone wysoko, na piaszczystym wzgórzu – i odpoczywał chwilę. Patrzył na skrzące się w oddali morze i na daleki sierp białych klifów za Pegwell Bay. Później przyjął postawę i wyobraził sobie trawiasty nibykort, który był jego celem. Cofnął kij tak wolno, jak tylko umiał, potem pociągnął nim w dół, by w momencie zetknięcia głowicy z piłeczką nadać jej straszliwe przyspieszenie. Naraz z prawej strony dobiegł go stłumiony trzask. Za późno, żeby przerwać zamach. Bond usiłował rozpaczliwie skorygować pociągnięcie i uratować strzał. Wtedy usłyszał paskudny odgłos towarzyszący źle uderzonej piłeczce. Błyskawicznie uniósł głowę. Hak, podniesiony hak! Jak daleko doniesie? Dalej! Dalej! No! Piłeczka trafiła w szczyt wzgórza na dzikim polu, odbiła się odeń i zniknęła mu oczu. Dotoczy się do skraju murawy?
Bond odwrócił się do Goldfingera i posłał mu okrutne spojrzenie.
Goldfinger akurat się prostował. Wytrzymał wzrok agenta z niewzruszoną obojętnością.
– Przepraszam. Upuściłem kij.
– Proszę tego więcej nie robić – rzekł wyniośle Bond. Ustąpił mu miejsca i oddał kij Hawkerowi. Hawker potrząsnął współczująco głową. Bond wyjął papierosa i zapalił. Złotnik, z precyzją automatu, oddał strzał na dwieście jardów.
Schodzili w milczeniu ze wzgórza, gdy niespodziewanie odezwał się Goldfinger.
– Dla jakiej firmy pan pracuje? – zapytał.
– Dla Universal Export.
– Gdzie macie siedzibę?
– W Londynie, na Regent’s Park.
– Co eksportujecie?
Bond ocknął się i odpędził od siebie wściekłe myśli. Uważaj! Uważaj! To jest praca, nie zabawa. Dobra, udało mu się zepsuć ci strzał, ale musisz teraz skoncentrować się na swojej legendzie. Nie pozwól, żeby cię przyłapał na błędach, wymyśl coś.
– Wszystko. Od maszyn do szycia po czołgi – odrzekł swobodnie.
– A pan w czym się specjalizuje? Bond poczuł na sobie jego wzrok.
– Zajmuję się bronią ręczną – odparł. – Większość czasu spędzam sprzedając różne żelastwo szejkom albo radżom. Właściwie wszystkim tym, którzy – według Ministerstwa Spraw Zagranicznych – nie będą do nas z tego strzelać.
– Ciekawa praca – powiedział Goldfinger obojętnym, znudzonym głosem.
– Niezbyt. Chcę ją rzucić. Przyjechałem tu na tygodniowy urlop, żeby to sobie przemyśleć. W Anglii nie ma przyszłości. Skłaniam się raczej ku Kanadzie.
– Doprawdy?
Minęli dzikie pole i Bond stwierdził z ulgą, że jego piłeczka odbiła się od pagórka i wylądowała na murawie. Pas murawy skręcał tutaj lekko w lewo i agent zdobył nawet nad przeciwnikiem kilka stóp przewagi. Teraz musiał zagrywać Goldfinger. Wybrał łyżeczkę. Nie mierzył tak, żeby trafić na pole, chciał tylko wyjść z łaty i przestrzelić dolinkę.
Bond spodziewał się rutynowego, pewnego uderzenia. Spojrzał na swoją piłeczkę. Tak, można ją stąd wykopać dwójką… Naraz dobiegł go drewniano-głuchy odgłos – źle ułożony strzał! Odbiwszy się od pagórka, piłeczka Goldfingera mknęła wzdłuż linii bocznej pola w stronę rumowiska Piekielnej Łaty – najszerszej i jedynej nie uporządkowanej ze względu na kamienie łaty pola golfowego w St Marks!
I geniusz może się pomylić, i geniusz chyli czasem przed kimś kark. (Goldfinger nie schylił przed Bondem karku, już raczej uniósł głowę). Niewykluczone, że biorąc zamach, rozmyślał o tym, co od niego usłyszał. Brawo! Brawo! Lecz złotnik wciąż miał szansę skończyć dołek w trzech dodatkowych strzałach. Bond wyjął drewnianą dwójkę. Nie mógł sobie pozwolić na bezpośrednią zagrywkę. Przymierzył się do piłeczki, widząc oczyma wyobraźni jej osiemdziesięcioośmiomilometrową trajektorię na tle dolinki, później dwa, trzy odbicia się, które zawiodą ją na zieleń murawy. Dla lepszego pociągnięcia wziął maleńką poprawkę na prawo. Teraz!
Z boku usłyszał delikatny brzęk. Odstąpił od piłeczki. Goldfinger stał do niego tyłem. Zatopiony w myślach, spoglądał na morze, a jego prawa ręka bawiła się „nieświadomie” monetami w kieszeni.
Bond uśmiechnął się ponuro.
– Czy mógłby pan zaczekać z liczeniem drobnych, aż oddam strzał? – zapytał.
Goldfinger ani się nie odwrócił, ani nie odpowiedział. Brzęk monet ucichł.
Agent zajął się na powrót swoim strzałem i starał się rozpaczliwie skoncentrować. W tej sytuacji brasie był kijem zbyt ryzykownym, wymagał doskonałego uderzenia. Oddał go Hawkerowi, wziął łyżeczkę i huknął piłką przez całą dolinkę. Piłeczka trzymała kurs i utknęła dopiero na fartuchu. Piątka, może czwórka.
Goldfingerowi udało się gładko wyjść z łaty i szybko zrobić dołek. Bond uderzył za mocno i przestrzelił. Wciąż po równo.
Szósty dołek, nazywany celnie „Dziewicą”, jest dołkiem krótkim i bardzo znanym w golfowym światku. Wiedzie ku niemu wąziutkie pole darni otoczone zewsząd pierścieniami łat i dzikiego pola. Grać tu trzeba, jak się da: można używać i ósemki, i metalowej dwójki zależnie od wiatru. Dzisiaj – tak sądził Bond – odpowiednia była siódemka. Zagrał wysoko, z poprawką na wiatr z prawej tak, że piłeczka wylądowała dwadzieścia stóp za flagą. Czekał go trudny strzał przez ramię. Powinna wyjść z tego trójka. Goldfinger zagrał kijem numer pięć i nie wziął poprawki na wiatr. Dmuchnęła bryza i piłeczka spadła w głęboką łatę po lewej stronie pola. Dobre wieści! Złotnik wyjdzie z tego co najmniej trzema cholernie trudnymi uderzeniami!
Milcząc ruszyli w stronę murawy. Bond zerknął w głąb łaty. Dunlop Goldfingera utknął w śladzie obcasa mocno odciśniętym na piasku. Agent podszedł do swojej piłeczki i wsłuchał się w śpiew skowronków. Teraz zdobędzie punkt przewagi. Poszukał wzrokiem Hawkera, żeby wziąć od niego kij, ale, o dziwo! Hawker stał po drugiej stronie pasa darni, całkowicie pochłonięty obserwacją poczynań Goldfingera! Ten wszedł do łaty z blasterem w ręku. Podskoczył, żeby namierzyć dołek, a później zaczął sposobić się do oddania strzału. Kiedy uniósł kij, serce Bonda zabiło radośnie. Goldfinger zamierzał stamtąd piłeczkę wyłuskać, co było techniką beznadziejną, uwzględniając tak grząski i sypki grunt. Jedyna szansa to uderzyć ją z taką siłą, by wyleciała w powietrze, jak po eksplozji granatu. Kij opadł wolno, gładko, niespiesznie. Niosąc z sobą ledwie garść piachu, dunlop Goldfingera wystrzelił zakrzywionym łukiem z głębokiej łaty, odbił się i spoczął w bezpośredniej bliskości dołka!
Bond przełknął ślinę. Szlag by trafił te jego ślipia! Jak on do diabła to zrobił!? Nie ma wyboru, trzeba próbować skończyć dołek w dwóch uderzeniach. Bardzo chciał, ale chybił o cal i piłeczka zatrzymała się dobry jard za flagą. Piekło i szatani! Agent ruszył wolno w stronę dołka, odtrącając po drodze goldfingerowskiego dunlopa. Weź się w garść, ty cholerny idioto! Lecz widmo jakże zmiennej fortuny – jeszcze chwilę temu był prawie pewien, że zdobędzie przewagę, teraz groziła mu strata punktu – sprawiło, że zapragnął wstrzelić piłeczkę do dołka, miast ją tam spokojnie wturlać. Muśnięta głowica kija, jak gdyby zdezorientowana, piłeczka prześlizgnęła się o włos od dołka. Punkt do tyłu.
Bond był na siebie wściekły. On i tylko on tu zawinił, on stracił ten dołek. Z odległości dwudziestu stóp strzelać aż trzy razy! Naprawdę musi wziąć się w garść i zacząć wreszcie grać!
Do siódmego, pięciusetjardowego dołka obaj oddali dobre strzały inicjujące, a drugie, nieskazitelne technicznie uderzenie Goldfingera umieściło dunlopa pięćdziesiąt jardów przed murawą. Bond ujął dwójkę. To dla wyrównania szans! Ale bił z góry, głowica kija wyprzedziła ręce i „zduszony” penfold wpadł w jedną z łat po prawej stronie. Niezbyt dobre miejsce, mimo to musi wyjść na darń. Goldfinger skończył pierwszy, w pięciu strzałach. Dwa punkty do tyłu. Dołek numer osiem zremisowali w trzech. Przy dołku dziewiątym Bond, zdeterminowany odrobić choć jeden punkt, znów chciał zbyt wiele, jak na paskudną łatę, gdzie leżała piłeczka. I znów Goldfinger miał cztery, a Bond pięć strzałów. Trzy punkty do tyłu! Nie wyglądało to dobrze. Agent poprosił Hawkera o nową piłeczkę. Ten odpieczętowywał ją wolno, czekając, aż Goldfinger zniknie za wzgórzem w drodze na miejsce rozpoczęcia kolejnej zagrywki. Wtedy powiedział cicho:
– Widział pan, co on zrobił na „Dziewicy”, sir?
– Tak, cholera, widziałem. Niesamowity strzał. Hawker był zdziwiony.
– Więc nie widział pan, co on zrobił w łacie?
– Nie. Co takiego? Stałem za daleko.
Goldfinger i Foulks byli poza zasięgiem wzroku. Hawker zszedł cichutko do jednej z łat otaczających murawę dziewiątego dołka, wykopał czubkiem buta dziurę w piachu i umieścił w niej piłeczkę. Później stanął tuż za nią i złączył stopy. Spojrzał na Bonda.
– Pamięta pan, jak podskoczył, żeby zobaczyć, gdzie jest dołek?
– Pamiętam.
– Niech pan dobrze uważa, sir. – Hawker spojrzał w stronę flagi sterczącej z dziewiątego dołka i podskoczył tak, jak niedawno podskakiwał Goldfinger, chcąc niby dobrze namierzyć linię strzału.
– Później popatrzył na Bonda i wskazał piłeczkę u swych wciąż złączonych stóp. Ciężkie stąpnięcie wyrównało grunt i wycisnęło ją na wierzch tak, że ułożyła się idealnie do łatwego strzału, do strzału, który na „Dziewicy”, skąd strzelał Goldfinger, wydawał się kompletnie niemożliwy!
Bond patrzył chwilę na Hawkera i milczał.
– Dzięki, Hawker. Daj mi kij i piłeczkę. Ktoś zajmie w tej rozgrywce drugie miejsce i niech mnie diabli, jeśli to będę ja.
– Tak jest, sir – odparł flegmatycznie Hawker. Pokuśtykał na skróty i zatrzymał się w połowie pasa murawy za dziesiątym dołkiem.
Bond wspiął się spacerkiem na wzniesienie i zszedł do miejsca, gdzie mieli zaczynać. Ledwo spojrzał na Goldfingera, który już tam stał, wymachując niecierpliwie kijem. Starał się nie myśleć o niczym, kierując się tylko i wyłącznie zimnym, agresywnym wyrachowaniem. Po raz pierwszy odkąd rozpoczął grę, poczuł się nadzwyczaj pewny siebie. Trzeba mu było tylko znaku z niebios, a gra nabrałaby rumieńców.
Dołek dziesiąty w Royal St Marks jest najbardziej niebezpiecznym dołkiem na całym polu. Drugi strzał na płasko wzgórze otoczone z lewej i z prawej przepastnymi łatami, zablokowane od tyłu stromym wzniesieniem, odbierało wielu graczom resztki nadziei. Bond przypomniał sobie, jak to mistrz Philip Scrutton, który w Gold Bowl robił wszystkie dołki czterema strzałami, musiał przy dołku numer dziesięć uderzyć czternaście razy, z czego siedem uderzeń przerzucało piłeczkę jak w ping-pongu z łaty do łaty, bo zawsze omijała murawę. Agent wiedział, że Goldfinger będzie mierzył na fartuch albo tuż przed i że będzie zadowolony, jeśli skończy piątym strzałem. Bond musi pójść na całego i zamknąć rozgrywkę strzałem czwartym.
Najpierw dwa dobre uderzenia inicjujące. Drugi strzał Goldfingera? A jakże, ląduje na fartuchu. Złotnik ma szansę na czwórkę. Bond wybrał kij numer siedem, wziął dużą poprawkę na wiatr i grzmotnął tak, że piłeczka poszybowała w niebo. W pierwszej chwili sądził, że poprawka była zbyt wielka, lecz za moment piłeczka zawinęła w lewo, spadła i zatrzymała się na miałkim piasku, który wiatr naniósł na pole z łaty po prawej stronie. Paskudny, piętnastostopowy strzał do dołka. Bond byłby całkiem zadowolony, gdyby udało mu się zrobić połowę tej odległości. A Goldfinger? Oczywiście umieścił swoją piłeczkę ledwie o jard od flagi. Musi być dołek, musi! – myślał agent, szykując się do uderzania. Uderzył dość sprytnie i wystarczająco silnie, żeby przebić się przez miałki piach, ale ku swemu przerażeniu ujrzał, jak penfold, niczym błyskawica, mknie dalej, na pochyły stok pola! Boże, zamiast jarda ma teraz do zrobienia co najmniej dwa jardy, w dodatku pod górę! Lecz naraz, jak gdyby przyciągnięta magnesem, piłeczka skręciła, uderzyła w maszt flagi, odbiła się i wpadła z głośnym grzechotem do dołka. O, znaku z niebios! Bond podszedł do Hawkera, mrugnął i oddał kij.
Zeszli w dół zbocza, kierując się do następnego dołka.
– Ten strzał powinien był wylądować na dzikim polu – rzekł chłodno Goldfinger.
– Nigdy nie trać wiary w moc dołka, dobry człowieku! – rzekł Bond wesoło. Ustawił piłeczkę – strzelał pod wiatr – i wyszedł mu najpiękniejszy strzał całego meczu. Tuż przy dołku? Jedno leciutkie stuknięcie kijem! Goldfinger zagrał rutynowo i opuścił stanowisko.
– A przy okazji, co porabia przemiła panna Masterton? Goldfinger patrzył przed siebie.
– Wypowiedziała pracę – odparł.
I dobrze!, stwierdził w duchu Bond.
– Muszę się z nią zobaczyć. Dokąd odeszła?
– Nie potrafię powiedzieć. – Goldfinger ruszył w stronę piłeczki. Bond nie widział swojej. Leżała za grzbietem wzniesienia przecinającego pole nie dalej jak pięćdziesiąt jardów od flagi. Agent zdawał sobie sprawę z tego, co dzieje się w głowie Goldfingera, bo wiedział, jak czułaby się większość graczy w tej sytuacji: żarło, żarło i nagle żreć przestało. Nie zdziwiłby się też, gdyby ów nieszczęsny strzał stał się początkiem szybkiego końca meczu, zwłaszcza że złotnik wpakował dunlopa w łatę na lewo od pasa murawy.
Początek szybkiego końca tak, ale pod warunkiem, że Bond nie popełni błędu i nie pozwoli na to, by Goldfinger zbyt łatwo wykaraskał się z pułapki. Piłeczka leżała na lekko opadającym zboczu i nie byłaby w gruncie rzeczy trudna, gdyby nie musiał strzelać na najzdradliwszą część pola. Zagrał jak zawodowiec i skończył sześć stóp od dołka. Goldfinger wygrzebał się sprytnie, za to jego następny, długi strzał chybił. Złotnik miał już teraz tylko jeden punkt przewagi.
Na dołku dwunastym zremisowali, bynajmniej nie chlubnie, oddając po pięć strzałów każdy. Na trzynastym też był remis, po pięć uderzeń z tym, że aby zremisować, Goldfinger musiał grać do końca i wprowadzić piłeczkę do dołka.
Na wielkim, gładkim czole złotnika zarysowała się cieniutka zmarszczka – Goldfinger koncentrował się. Przed startem do numeru czternastego napił się z kranu wody. Bond czekał. Nie chciał w krytycznym momencie usłyszeć ostrego, metalicznego brzęku, który wybiłby go z uderzenia, wysłał piłeczkę pod wiatr ściągający mocno w dół, za płot, za linię graniczną pola. Wysunął nieco lewą rękę, żeby wzmocnić uderzenie i złagodzić trochę zamach. Strzał poszedł w lewo, był poprawny, i tylko poprawny, ale piłeczka wylądowała w polu. Goldfinger, najwyraźniej nieporuszony ryzykiem przekroczenia linii granicznej, zagrał jak zawsze. Obaj uporali się bez strat z poprzecznym kanałem i znów zremisowali. Goldfinger wciąż utrzymywał przewagę jednego punktu, a do końca meczu zostały już tylko cztery dołki.
Sześćdziesięciojardowa piętnastka jest w St Marks dołkiem wyjątkowym. Gracz dysponujący potężnym zamachem zwykle liczy tu na to, że uda mu się dojść do takiej pozycji, z której można oddać jeden bezpośredni strzał kończący. Dwa ostre uderzenia kijem drewnianym wyprowadzają piłeczkę tylko za ciąg łat leżących po prawej strome murawy. Drugi strzał Goldfingera był za krótki i złotnik mógł teraz mieć nadzieję najwyżej na piątkę, podczas gdy Bond musiał oddać iście boski strzał w terenie bardzo kiepsko ukształtowanym.
Słońce chyliło się ku zachodowi i cienie czterech mężczyzn zaczynały się wydłużać. Agent przyjął postawę. Piłeczka leżała na dobrym podłożu i zdecydował się użyć drewnianej jedynki. Kiedy wykonał dwa próbne zamachy, wokół panowała martwa cisza. Rozstrzygające uderzenie. Kij musi zawisnąć na ułamek sekundy w górnym położeniu, opadać wolno, a głowica powinna zetknąć się z piłeczką w ostatniej chwili. Bond podniósł kij ostrożnym łukiem. Kątem prawego oka dostrzegł naraz jakiś ruch. Nie wiadomo skąd na ziemi pojawił się cień olbrzymiej głowy Goldfingera. Pojawił się, objął piłeczkę i sunął do góry. Bond świadomie rozluźnił uchwyt i powoli opuścił kij. Cofnął się i spojrzał na przeciwnika. Ten szedł dalej i z uwagą wpatrywał się w niebo.
– Proszę nie zasłaniać, Goldfinger. – Agent z wściekłością kontrolował głos.
Goldfinger zatrzymał się, popatrzył wolno na Bonda i uniósł leciutko brwi na znak zdziwienia. Zrobił krok w tył. Stał i milczał.
Bond wrócił na stanowisko. Spokojnie, odpręż się! Do diabła z nim! Grzmotnij tę piłkę za łatę, na murawę i już. Ustaw się, nie ruszaj i przygrzej ostro. Na moment wszystko wokół zamarło, a potem… Potem agent uderzył. I to jak! Penfold poszybował najpierw nisko, niziutko, później wspiął się nieco, przeleciał nad ciągiem łat, odbił się wysoko tuż przed zielonym polem i zniknął im z oczu w zagłębieniu wokół dołka.
Hawker podszedł do Bonda i uwolnił go od kija. Ruszyli przed siebie ramię w ramię.
– To był jeden z najpiękniejszych strzałów, jakie widziałem w ciągu trzydziestu lat, sir – rzekł poważnie koszowy i zaraz zniżył głos. – Już myślałem, że pana załatwi.
– I prawie mu się udało – odparł Bond. – To nie ja strzelałem, to Alfred Blacking. – Agent wyjął papierosy i poczęstował Hawkera. Przypalił swojego i spokojnie powiedział: – Remis. Jeszcze trzy dołki. Teraz musimy się dobrze pilnować. Rozumiesz, o czym mówię?
– Proszę się nie martwić, sir. Już ja go przypilnuję.
Dotarli do murawy. Dunlop Goldfingera utkwił w takim miejscu, że chcąc skończyć w czterech uderzeniach, złotnik musiałby oddać długi strzał, podczas gdy piłeczka Bonda leżała tylko o dwa cale od dołka. Goldfinger podniósł swoją i zszedł z murawy. Szesnasty dołek zremisowali w trzech niezłych strzałach. Do końca meczu została im tylko długa siedemnastka i osiemnastka – maksymalnie po cztery uderzenia na każdą i po meczu. Bond oddał dobry strzał inicjujący w stronę środka pola. Goldfinger przesadził i posłał dunlopa w głęboką, dziko rosnącą trawę po lewej. Agent szedł, starając się ukryć dobry humor i nie łowić ryb przed niewodem. Skończy teraz jako pierwszy i na osiemnastce wystarczy mu remis – mecz będzie wygrany. Modlił się, żeby piłeczka Goldfingera nie dała się wyłuskać z chaszczy lub, co znacznie lepsze, żeby zgubiła się w nich na dobre.
Hawker wyprzedził obu graczy. Rzucił torbę z kijami i kiedy Bond wraz z Goldfingerem dotarli na miejsce, z niezrozumiałym dla agenta zapałem szukał piłeczki złotnika.
Zadanie miał trudne, bo pole było prawdziwie dzikie, trawa gęsta i wybujała, z napęczniałymi od zeszłonocnej rosy korzonkami. Nie sposób żywić nadziei na znalezienie dunlopa, chyba że dopisałoby im szczęście. Po kilku minutach Goldfinger i Foulks odeszli dalej tam, gdzie zarośla ustępowały miejsca pojedynczym kępkom trawy, dobra nasza, myślał Bond, zeszli z linii strzału! Nagle na coś nadepnął. Piekło i szatani, no! Czyżby to było to!? Wzruszył ramionami, nachylił się i delikatnie odsłonił piłeczkę w ten sposób, żeby nie naruszyć ziemi. Tak, dunlop, sześćdziesiątka piątka, bez dwóch zdań.
– Jest tutaj! – zawołał niechętnie. – Chwileczkę… Nie, przepraszam. Pan gra jedynką, prawda?
– Tak – usłyszał niecierpliwą odpowiedź.
– To jest dunlop 65 numer siedem. – Podniósł piłeczkę i zbliżył się do Goldfingera.
Ten ledwo na nią rzucił okiem.
– Nie moja – rzekł i odszedł, rozgarniając kępy trawy głowicą kija.
Znaleziona piłeczka była dobra, nie porysowana, prawie nowa. Bond włożył ją do kieszeni i na powrót zajął się poszukiwaniami. Zerknął na zegarek. Mijało przepisowe pięć minut. Jeszcze trzydzieści sekund i, jak mu Bóg miły, będzie żądał zapisania dołka na swoją korzyść. Przecież Goldfinger zawarował przed meczem ścisłe reguły gry. Dobra przyjacielu, jak ścisłe, to ścisłe!
Goldfinger kierował się do Bonda, pracowicie dźgając i tnąc trawę.
– Obawiam się, że czas prawie minął – powiedział agent. Złotnik odchrząknął. Zaczął coś mówić, gdy nagle usłyszeli krzyk Foulksa:
– Jest tutaj, sir! Dunlop! Jedynka!
Bond poszedł za Goldfingerem do małego równego wybrzuszenia terenu, gdzie stał Foulks. Foulks wskazywał palcem ziemię. Bond nachylił się i obejrzał piłeczkę. Tak, to był prawie nowy dunlop 65 numer jeden tkwiący w miejscu zadziwiająco dobrym do oddania strzału. Cud, coś więcej niż cud! Agent wbił wzrok w Goldfingera, później w Foulksa.
– Musiała diabelnie mocno odskoczyć. I do tego jak fartownie… – rzekł łagodnie.
Foulks wzruszył ramionami. Oczy Goldfingera były spokojne, opanowane.
– Na to wygląda – powiedział i zwrócił się do Foulksa: – Sądzę, że zagramy łyżeczką, co?
Bond odszedł w zadumie i odwrócił się, żeby obejrzeć strzał. Strzał należał do najlepszych, jakie oddał Goldfinger. Dunlop poszybował nad skarpą dzikiego pola w stronę murawy. Mógł jeszcze zahaczyć o łatę z prawej, ale…
Agent podszedł do Hawkera. Ten stał na murawie i spoglądał, jak złotnik wykańcza strzał. Z jego wykrzywionych ust zwisało źdźbło trawy. Bond uśmiechnął się gorzko.
– Czy mój znakomity przyjaciel trafił w łatę, czy też, sukinsyn, wylądował na polu?
– Na polu, sir – odparł niewzruszony Hawker.
Agent ruszył do swojej piłeczki. I znów zrobiło się kiepsko. Ponownie walczył o remis, a jeszcze parę minut temu miał w kieszeni zwycięstwo. Spojrzał w stronę flagi, oceniając odległość. Paskudna sprawa.
– Piątka czy szóstka?
– Szóstka będzie w sam raz, sir. Ładny, sprężysty strzał. – Hawker podał mu kij.
Dobra, skup się. Zrób to wolno i rozważnie. To jest łatwy strzał. Wystarczy tylko lekko uderzyć, uderzyć tak, żeby piłeczka śmignęła nad brzegiem łaty i wturlała się na murawę. Stój nieruchomo, oczy w dół… Klik! Piłeczka trafiona lekko zadartą głowicą uzyskała idealnie wypośrodkowany tor lotu, dokładnie taki, jaki chciał uzyskać Bond. Spadła za skrajem łaty. Strzał doskonały! Nie, cholera! Spadła za skrajem łaty, odbiła się po raz drugi, zastygła w bezruchu, zawahała się i stoczyła w dół. Szlag by to…! Czy to nie Hagen powiedział, że: „Na dołek bijesz pod publiczkę, do dołka wkładasz pod zaliczkę”? Wyprowadzenie piłeczki spod brzegu łaty należało do najtrudniejszych strzałów na polu St Marks. Bond sięgnął po papierosa i zapalił. Koncentrował się zawczasu na następnym, jakże ważnym uderzeniu, żeby ratować dołek – chyba że ten palant Goldfinger zadołkuje z odległości trzydziestu stóp!
Hawker szedł z boku.
– To cud, że znalazł tę piłeczkę – powiedział Bond.
– To nie jego piłeczka, sir. – Hawker stwierdzał suchy fakt.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytał agent w napięciu.
– Foulks dostał w łapę, sir, białawy banknot, pewnie piątkę. Musiał tę piłeczkę wyrzucić przez nogawkę spodni.
– Hawker! – Bond stanął jak wryty i rozejrzał się wokoło., Goldfinger i Foulks znajdowali się pięćdziesiąt jardów dalej i szli wolno w stronę murawy. – Możesz przysiąc, że tak było? Skąd ta pewność?! – pytał gwałtownie.
Na lekko zawstydzonej twarzy Hawkera zagościł smutnawy, krzywy uśmiech, lecz w jego oczach tliły się iskierki chytrej wojowniczości.
– Bo jego piłeczka leżała pod pańską torbą na kije, sir – odparł, a kiedy ujrzał, jak Bond otwiera ze zdumienia usta, dodał przepraszająco: – Przepraszam, sir, musiałem to zrobić po tym wszystkim, co on zrobił panu. Nie wspomniałbym o niczym, ale przecież musi pan wiedzieć, że znów pana wykiwał.
Bond nie mógł się nie roześmiać.
– Oj, Hawker, ale z ciebie numer! – rzekł z podziwem. – Więc chciałeś sam, w pojedynkę, wygrać za mnie mecz, tak? Ale to fakt, na Boga – dodał gorzko – ten facet przekracza wszelkie granice. Muszę go wykończyć, po prostu muszę. Tak, niech no pomyślę… – Szli wolno dalej.
Lewa dłoń Bonda tkwiła w kieszeni, palce bezwiednie bawiły się piłeczką, którą znalazł na dzikim polu, w trawie. Nagle błysnęła mu pewna myśl. Tak! To jest to! Zerknął na tamtych. Goldfinger zatrzymał się. Stał tyłem do Bonda i wyjmował akurat kij z torby. Agent podszedł bliżej Hawkera i trącił go łokciem. – Masz, trzymaj. – Wsunął piłeczkę w sękatą dłoń. – Musisz zająć się flagą. Musisz, rozumiesz? Kiedy będziesz podnosił z murawy piłeczkę, bez względu na to, czyja wyląduje w dołku, wciśnij Goldfingerowi tę, którą ci dałem. Jasne?
Hawker kroczył niewzruszenie dalej. Z jego twarzy nie można było wyczytać nic.
– Jasne, sir – odparł normalnym głosem. – Jakim kijem będzie pan teraz strzelał, sir?
Bond stanął koło piłeczki.
– Ustaw się na linii, dobrze? – poprosił.
Hawker ruszył do dołka, zatrzymał się na chwilę na linii strzału, po czym poszedł majestatycznie za maszt i ukucnął. Zaraz wstał.
– Cal na prawo, sir. Pewny strzał. Usunąć flagę, sir?
– Nie, zostaw ją.
Hawker cofnął się. Goldfinger stał przy swoim dunlopie na prawo od pasa murawy otaczającego dołek; Foulks tkwił u podnóża zbocza. Bond złożył się do uderzenia. No, moja stara Calamity Jane! Albo trafisz, albo ci przyłożę. Pozycja. Głowica kija mocno do tyłu, na linii dołka. Teraz albo nigdy. Teraz! Silnie uderzona piłeczka wspięła się na zbocze i pomknęła do celu. Za szybko, cholera, za szybko! Flaga! Piłeczka zakręciła posłusznie w zagłębieniu, stuknęła mocno w maszt, odbiła się i znieruchomiała na dobre o trzy cale od pucharu dołka!
Bond odetchnął głęboko i chwycił zapomnianego papierosa. Spojrzał na Goldfingera. Teraz ty palancie! Pokaż, co potrafisz!
I kaktus mi tu wyrośnie, jeśli ją zadołkujesz! Zreflektował się. Chryste, przecież Goldfinger nie może nawet spróbować!
– Dobrze już, dobrze – rzucił wspaniałomyślnie. – Jest po równo. Został jeszcze jeden. – Niezmiernie istotne było, żeby to Hawker zebrał piłeczki. Gdyby agent zmusił Goldfingera do oddania strzału, piłeczkę wybierałby z dołka złotnik. Tak czy inaczej, Bond nie chciał, żeby Goldfinger chybił. Chybiony strzał wykraczał poza strategię Bonda.
Hawker schylił się i podniósł piłeczkę. Potoczył jedną z nich w stronę Bonda, drugą wręczył Goldfingerowi. Zeszli z murawy. Agent szedł jak zwykle z tyłu i zauważył ruch ręki Hawkera – ręka powędrowała do kieszeni. W porządku, chyba że złotnik połapie się przy strzale inicjującym.
Ale kto by się przyglądał piłeczce, kiedy jest remis i kiedy do końca meczu został tylko jeden dołek. Ruchy są wtedy mniej lub bardziej mechaniczne, myśli się o pierwszym uderzeniu, o tym, czy grać na pole, czy na fartuch, o sile wiatru, o tych jakże istotnych czterech strzałach, którymi – jeśli się chce zwyciężyć lub przynajmniej zremisować – należy dotrzeć z piłeczką do celu.
Zważywszy, że Bond mógł się ledwo doczekać, aż Goldfinger pójdzie w jego ślady i uderzy – tylko raz! – w tego zdradzieckiego dunlopa numer siedem tak łudząco podobnego do dunlopowskiej jedynki, strzał inicjujący, jaki wykonał ku środkowi czterystu-pięćdziesięciojardowego pola przy dołku osiemnastym, był godny pochwały. Gdyby zechciał, mógł teraz wejść w okolice flagi. Gdyby tylko zechciał.
Kolej na Goldfingera. Goldfinger pochylił się. Piłeczka spoczywała na podpórce licem do góry. Ale złotnik zdążył się już wyprostować, cofnąć i już robił te swoje dwa próbne zamachy. Zbliżył się teraz, wolno, niespiesznie. Stanął nad dunlopem, przybrał postawę, skupiając na nim wzrok. Zauważy! Musi zauważyć! W ostatniej chwili znieruchomieje, zegnie się wpół i zbada piłeczkę! Czy on się nigdy nie skończy przymierzać? Lecz kij ruszył już w górę, zawisł, już spadał! Lewe kolano zgięte ku środkowi, ramię sztywne jak pa-łąk i.- Trrrach! Piłeczka wystrzeliła niczym z procy cudownym, wypośrodkowanym łukiem, łukiem tak pięknym, jak piękne było uderzenie w wykonaniu Goldfingera.
Dusza Bonda śpiewała. Mam cię, sukinkocie! Mam cię! Rozpogodzony, wszedł na murawę i ruszył spacerkiem przed siebie, planując następne kroki, które mogły być obecnie tak ekscentryczne i tak szatańskie, jak tylko tego sobie życzył. Goldfinger już dostał w kość, już złapał się we własne sidła. Teraz przypiekać go tylko na wolnym ogniu, subtelnie, z wyrachowaniem.
Bond nie miał wyrzutów sumienia. Złotnik oszukał go dwa razy, a on puścił mu to płazem. Ale za oszustwa na „Dziewicy” i przy siedemnastce – nie wspominając już, że przy dołku numer trzy ułatwił sobie strzał, chytrze wyrównując nogami ziemię, nie wspominając o licznych podstępach zmierzających do wystrychnięcia Bonda na dudka – Goldfinger poniesie karę i przegra. A jeżeli nawet naprawienie krzywd wymagało jednego nieczystego zagrania ze strony Bonda, było to tylko zwycięstwo dobra nad złem. Poza tym chodziło tu o coś więcej niźli tylko o zwycięstwo dobra nad złem. Agent 007 miał obowiązek wygrać. Wydawało mu się, że rozgryzł Goldfingera i musiał zwyciężyć. Gdyby przegrał, wyrównałby z nim tylko rachunki. Jeśli wygra – a już wygrał – zdobędzie nad nim przewagę dwóch punktów, a to stan rzeczy nie do zniesienia dla kogoś uważającego się, jak sądził Bond, za człowieka wszechstronnego. Ten gość, pomyśli Goldfinger, coś w sobie ma. Ma zalety, które mogę spożytkować. To twardziel, awanturnik dysponujący całym arsenałem podstępnych sztuczek. Należy do typu ludzi, jakich potrzebuję. Potrzebuję – do czego…? Tego Bond nie wiedział. Może do niczego? Może wcale nie rozgryzł Goldfingera? Tak czy inaczej, innego sposobu, żeby go podejść, nie widział.
Do długiego strzału nad poprzecznymi łatami Goldfinger wybrał rozważnie łyżeczkę. Mierzył w kierunku wąskiej furtki prowadzącej na pole osiemnastki. Wykonał dodatkowy zamach próbny, później uderzył i posłał dunlopa dokładnie na fartuch. Piątka jak nic, może nawet czwórka. Tylko co mu z tego przyjdzie?
Bond naharowawszy się, by udać, jak się to niby stara, celowo nie utrzymał rąk w linii prostej z kijem i uderzył metalową trójką tak, że wirująca piłeczka ledwo wygrzebała się z łaty. Następnym strzałem wpakował ją na murawę, dwadzieścia stóp za masztem flagi. Znalazł się tam, gdzie chciał się znaleźć: wystarczająco daleko od dołka, żeby Goldfinger poczuł rozkoszny smak zwycięstwa, wystarczająco blisko, by drżał o swoje ostatnie, czwarte uderzenie.
I Goldfinger rzeczywiście drżał. Gdy pochylał się i przymierzał do długiego strzału ze skraju murawy, na jego twarzy zjawił się dziki wyraz koncentracji i chciwości. Oby tylko nie za mocno, oby tylko nie za słabo! Bond mógł odczytać wszystkie niepokojące myśli kotłujące się w głowie złotnika. Goldfinger stanął prosto, podszedł niespodziewanie do flagi, żeby sprawdzić linię strzału. Później wracał wolno wzdłuż niej, odgarniając – starannie, bardzo ostrożnie wierzchem dłoni! – kępki trawy i drobinki nawozu. Znów się pochylił i wykonał dwa próbne zamachy. Wreszcie przyjął postawę. Na skroniach wystąpiły mu żyły, między jego oczami Bond dostrzegł głęboką bruzdę znamionującą najwyższe skupienie.
Uderzył i piłeczka potoczyła się po nie istniejącej linii jak po sznurku. Wspaniały strzał – dunlop zatrzymał się sześć cali za masztem flagi! Teraz Goldfinger był już pewien, że jeżeli Bond nie skończy dołka z odległości dwudziestu stóp, a rzecz to bardzo wątpliwa, zwycięstwo należy do niego.
Agent rozpoczął długie, nonsensowne przedstawienie. Wyliczał strzał, mierzył, nie śpieszył się, a napięcie rosło niczym chmura wokół długich cieni rysujących się na proroczowściekłosinawej murawie.
– Proszę wyjąć flagę. Ten strzał wyląduje w dołku. – Bond nadał słowom ładunek złowieszczej pewności siebie, rozważając jednocześnie, czy skierować piłeczkę na lewo od dołka, na prawo, czy może uderzyć tak, by zatrzymała się tuż przed nim. Uderzył i penfold minął cel z prawej.
– Chryste! Pudło! – Włożył w okrzyk odpowiednią dozę goryczy i wściekłości. Podszedł do dołka, schylił się po obie piłeczki, trzymając je cały czas na widoku.
Goldfinger stanął obok niego. Jego twarz promieniała triumfem.
– No cóż – rzekł – dziękuję za grę. Jednak byłem chyba dla pana ciut za dobry.
– Dziewięć punków handicapu, nie ma co. Mocna dziewiątka… – odpowiedział agent z wyliczoną dawką zgorzkniałości. Spojrzał na piłeczkę, chcąc oddać złotnikowi jego i wydał z siebie okrzyk zdziwienia. – Zaraz! – Popatrzył ostro na przeciwnika. – Pan grał dunlopem numer jeden, tak?
– Tak, oczywiście. – Szósty zmysł wyczuł nadciągającą katastrofę i zmiótł wyraz triumfu z twarzy Goldfingera. – O co chodzi? Co się stało?
– Cóż – powiedział Bond przepraszająco – obawiam się, że grał pan nie swoją piłeczką. To jest moja, z sercami. A to dunlop numer siedem. – Wręczył obie piłeczki złotnikowi. Ten porwał je i zaczął gorączkowo oglądać.
Z wolna jego twarz przybrała kolor purpury. Stał, otwierał i zamykał usta jak ryba, gapił się to na piłeczkę, to na Bonda, to znów na piłeczkę.
– Szkoda, że graliśmy ściśle według reguł. Znaczy to chyba, że przegrał pan ten dołek. I, rzecz jasna, cały mecz – skonstatował cicho Bond, podczas gdy jego oczy beznamiętnie obserwowały przeciwnika.
– Ale, ale…
To było to, czego tak niecierpliwie agent oczekiwał – puchar odsunięty od ust, zniweczone nadzieje. Stał i czekał, nie mówiąc nic.
Zwykle opanowaną twarz Goldfingera rozsadził naraz wybuch wściekłości.
– To siódemka, którą znalazłeś na dzikim polu! To Hawker dał mi tę piłeczkę! Dał mi ją przy siedemnastce! Celowo mi dał nie tę piłeczkę, cholerny oszust…
– Spokojnie, tylko spokojnie – powiedział łagodnie agent. – Wytoczę panu proces o zniesławienie, jeżeli nie będzie się pan zachowywał roztropnie. Hawker, czy dałeś panu Goldfingerowi tę piłeczkę rozmyślnie? Może przez pomyłkę?
– Nie, proszę pana. – Hawker miał kamienną twarz. – Jeśli życzy pan sobie wysłuchać mojej opinii, sir – rzekł obojętnym głosem – pomyłkę popełniono najpewniej przy siedemnastce, kiedy pan Goldfinger znalazł piłeczkę tak daleko od linii, wzdłuż której szukaliśmy. Siódemka jest bardzo podobna do jedynki, sir. Myślę, że tak właśnie było. Dunlop pana Goldfingera mógł znaleźć się tak daleko od tego miejsca tylko niezwykłym cudem, sir.
– Brednie! – prychnął ze wstrętem złotnik i zwrócił się do Bonda: – Pan dobrze widział, że Foulks znalazł jedynkę.
Bond pokręcił z powątpiewaniem głową.
– Obawiam się, że nie obejrzałem jej sobie zbyt dobrze. Ale – agent nabrał animuszu, a jego głos stał się poważny – przecież to obowiązkiem grającego jest upewnić się, czy uderza we właściwą piłeczkę, prawda? Któż winny jest temu, że ustawia pan sobie cudzego dunlopa i oddaje nim pan trzy strzały? Tak czy inaczej – dodał, schodząc z murawy – wielkie dzięki za mecz. Kiedyś znów musimy razem zagrać.
Opromieniony chwałą zachodzącego słońca, Goldfinger wlókł za sobą długi, mroczny cień. Ruszył wolno za Bondem. Zamyślone oczy wbijał w plecy agenta 007.
Są bogacze posługujący się swym bogactwem jak kijem do golfa. Takim bogaczem jest właśnie Goldfinger, myślał Bond, rozkoszując się kąpielą. Goldfinger należy do tych ludzi, którzy sądzą, że dzięki forsie mogą rozdeptać cały świat, ścierając na proch strapienia i przeciwności losu zasobnym trzosem. Złotnik miał nadzieję, że Bond straci zimną krew, kiedy stawką meczu będzie dziesięć tysięcy dolarów. Dla Goldfingera to tyle, co ugryzienie pchły, dla agenta – mała fortuna. Z wieloma innymi mogło mu się udać. „Wytrzymanie” zamachu, pochylenie głowy przy bezpośrednich strzałach, kiedy każde uderzenie zbliża lub oddala grającego od wielkich pieniędzy – to wszystko wymaga żelaznych nerwów, zwłaszcza że gra toczy się na osiemnastu długich dołkach. Zawodowcy zarabiający golfem na chleb dla siebie i swych rodzin niejednokrotnie czuli na karkach zimny oddech przytułka dla ubogich, gdy przy remisie rozpoczynali ostatnią, osiemnastą rundę strzałów. Oto dlaczego prowadzili stateczne życie, dlaczego nie palili, nie pili. Oto dlaczego wygrywa zazwyczaj ten z nich, który ma najmniejszą wyobraźnię.
Jeśli natomiast chodzi o Bonda, Goldfinger nie mógł wiedzieć, że życie w stałym napięciu jest dla agenta czymś naturalnym, że niebezpieczeństwo i narastające trudności rozluźniają go. Nie mógł też wiedzieć, że to Bond chciał z nim zagrać o stawkę najwyższą z możliwych i że gdyby przegrał, wsparłby go fundusz Secret Service. Goldfinger, tak nawykły do manipulowania ludźmi, choć raz dał się podejść i nie zdając sobie z niczego sprawy, pozwolił, żeby ktoś manipulował nim.
Czyżby rzeczywiście pozwolił…? Zadumany Bond wyszedł z wanny i natarł się ręcznikiem. Ten potężny agregat w wielkiej głowie złotnika pewnie teraz aż huczy od gorączkowych myśli, usiłując rozgryźć Bonda. Bo Goldfinger wie, że dał się przechytrzyć. Czy nie intryguje go fakt, że Bond, i to dwukrotnie, zjawiał się nagle i niespodziewanie, żeby pokrzyżować mu plany? Czy agent 007 aby na pewno dobrze rozegrał tę grę? Czy zdołał stworzyć wokół siebie pozory godnego przeciwnika, czy też wrażliwy nos Goldfingera wyczuł zagrożenie? Jeśli wyczuł, złotnik nie wykona następnego ruchu, a Bond będzie musiał wycofać się ze sprawy, pozostawiając M. opracowanie nowej strategii działania. Jak prędko stanie się jasne, czy gruba ryba połknęła haczyk? Ta ryba nie lubi pośpiechu i wpierw dobrze obwącha przynętę. Dobrze by było przynętę nieco nadgryźć, by upewnić się, czy jest właściwa…
Ktoś zastukał do drzwi sypialni. Bond owinął się ręcznikiem i poszedł otworzyć. W progu stał portier.
– Tak?
– Wiadomość telefoniczna od pana Goldfingera, sir. Przysyła wyrazy szacunku i pyta, czy nie zechciałby pan dziś przyjść do niego na kolację. Posiadłość Grange w Reculver, szósta trzydzieści, sir. Przedtem serwowane będą drinki. Strój nieformalny.
– Proszę podziękować panu Goldfingerowi i przekazać mu, że będzie mi nadzwyczaj miło. – Bond zamknął drzwi, podszedł do otwartego okna i stał, spoglądając na spokojne, wieczorne morze. Proszę, proszę! O wilku mowa! Agent uśmiechnął się do siebie. Do wilka na kolację! Uważaj, Czerwony Kapturku, oj uważaj!
O szóstej agent zszedł do baru i wypił dużą wódkę z tonikiem i skórką cytryny. Bar był pusty, jeśli nie liczyć grupki oficerów US Air Force z Manston. Pili whisky z wodą i rozprawiali o baseballu. Bond zastanawiał się, czy nie spędzili aby dzisiejszego dnia wożąc się pod niebem Kentu z jakąś bombą wodorową. Czy nie igrali aby nad czterema maleńkimi kropeczkami wśród wydm? Czy nie igrali nad nim, nad Goldfingerem, Foulksem i Hawkerem? Tylko nie za wiele tej whisky, drodzy kuzyni, pomyślał kwaśno. Zapłacił za wódkę i wyszedł.
Jechał wolno do Reculver, delektując się zmierzchem, drinkiem w żołądku i spokojnym pomrukiem silnika. Zanosiło się na ciekawą kolację. Nadszedł odpowiedni moment, żeby sprzedać swoje usługi Goldfingerowi. Jeden zły ruch i do widzenia, a następca Bonda będzie miał piekielnie trudne zadanie do wykonania. Agent nie zabrał na wizytę rewolweru; byłoby fatalnie, gdyby złotnik zwęszył jakąkolwiek broń. Ogarnął go chwilowy niepokój. Dlaczego właściwie pomyślał o broni? Nie wypowiedzieli sobie wojny, przeciwnie. Kiedy żegnali się w klubie, Goldfinger był serdeczny. (Fakt, może nieco sztucznie i służalczo serdeczny.) Spytał go, gdzie ma przesłać wygraną, a Bond podał mu adres Universal Export. Goldfinger zapytał go także, w jakim hotelu zamieszkał. Agent odparł, że w Ramsgate i że będzie tam tylko kilka dni do czasu, nim podejmie decyzje dotyczące jego kariery zawodowej. Złotnik miał również nadzieję na mecz rewanżowy, lecz, niestety, już nazajutrz wyjeżdża do Francji i nie jest pewien, kiedy wróci. Czy wybiera się do Francji samolotem? Tak, odlatuje z Lydd. „Cóż, w takim razie dziękuję za mecz”. „To ja dziękuję, panie Bond”. Wyblakłe oczy prześwietliły agenta po raz ostatni, jak gdyby ostatecznie umiejscawiając go w mentalnej kartotece, a później wielki, żółty samochód cichuteńko odjechał.
Bond zdążył przyjrzeć się dokładnie szoferowi. Był to klocowaty Japończyk – może raczej Koreańczyk? – o płaskiej twarzy i dzikim, niemal szalonym spojrzeniu nieprawdopodobnie skośnych oczu. Takie oczy widuje się raczej na japońskich filmach, a nie w rollsie przemierzającym angielski Kent słonecznym popołudniem. Jego górna warga wyginała się w kształt ryjka, co jest czasem oznaką rozszczepionego podniebienia, ale ponieważ Koreańczyk nic nie mówił, Bond nie miał okazji sprawdzić, czy jego przypuszczenia są słuszne. W obcisłym, prawie pękającym w szwach garniturze i groteskowym meloniku szofer wyglądał jak japoński zapaśnik na urlopie, lecz jego wygląd bynajmniej nie nastrajał do uśmiechu. Gdyby ktoś ku uśmiechowi się jednak skłaniał, coś złowieszczego, coś niewytłumaczalnego, coś tkwiącego w dopasowanych, błyszczących lakierkach lekkich jak pantofelki do tańca i w ponuroczarnych skórzanych rękawiczkach zmusiłoby go do poniechania zamiaru. W sylwetce szofera było też coś mgliście znajomego i dopiero, gdy rolls odjeżdżał, gdy Bond ujrzał głowę kierowcy od tyłu, sprawa się wyjaśniła. To była głowa, ramiona i melonik właściciela błękitnego forda popular, który tak uparcie trzymał się środka szosy Herne Bay dziś o dwunastej w południe. Skąd wtedy jechał? Jakie polecenie wypełniał? Bondowi przypomniało się coś, o czym mówił pułkownik Smithers. Czyżby to właśnie był ten Koreańczyk, który przemierzał kraj, zbierając stare złoto z sieci jubilerskich sklepów Goldfingera? Czyżby bagażnik tej niewinnie wyglądającej, powolnej limuzyny wypchany był tygodniowym utargiem pamiątkowych zegarków, sygnetów, medalionów i krzyżyków ze złota? Patrzył wówczas, jak wysoka, jasnożółta sylwetka rollsa oddala się ku Sandwich i doszedł do wniosku, że odpowiedź brzmi: tak.
Agent 007 zjechał z głównej drogi w boczną aleję wysadzaną strzelistymi świerkami pamiętającymi jeszcze czasy królowej Viktorii. Dotarł nią do wyżwirowanego podjazdu przed domem, który po prostu nie mógł nazywać się inaczej, jak The Grange. Był to masywny, brzydki dwór z przełomu wieków, z oszklonym portykiem i werandą. Odór padłych much, sztucznych kwiatów i rozgrzanego słońcem wnętrza podrażniał wyobraźnię Bonda. Zgasił silnik samochodu i powoli wysiadł. Stanął, patrząc na dom i nadział się na puste spojrzenie lśniących czystych okien. Zza budynku dobiegł go hałas, jakby ciężkie, rytmiczne sapanie olbrzymiej, zmęczonej kłusem bestii. Bond domyślił się, że hałas słychać z fabryki, której ozdobiony pióropuszem dymu komin wyłaniał się zza smukłych świerków po prawej stronie niczym gigantyczny palec grożący ostrzegawczo z wysoka; fabryka rozlokowała się tam, gdzie zazwyczaj budowano stajnie i garaże. Spokojna, czujna fasada domu zdawała się tylko czekać, aż Bond coś zrobi, aż wykona jakiś zaczepny ruch, a wtedy odpowiedź nadeszłaby szybko. Agent wzruszył ramionami, żeby odegnać złe myśli, wspiął się schodami do przeszklonych matowym szkłem drzwi i nacisnął dzwonek. Nie usłyszał, jak dzwoni, mimo to drzwi otworzyły się wolno. Koreański szofer wciąż miał na głowie swój melonik. Spojrzał na Bonda bez żadnego zainteresowania. Stał nieruchomo z lewą ręką na wewnętrznej klamce, a wyprostowaną niczym drogowskaz prawą pokazywał ciemny hol domu.
Agent minął go, przezwyciężając pokusę, by nadepnąć na te jego wypucowane lakierki albo grzmotnąć go zdrowo w sam środek ciasno opiętego kamizelką brzucha. Ten Koreańczyk pasował jak ulał do tego wszystkiego, co o Koreańczykach słyszał. Poza tym Bond chciał zrobić coś gwałtownego, coś, co zburzyłoby ciężką, napiętą atmosferę domu.
Mroczny hol był jednocześnie dużym salonem. Na okratowanym palenisku dogorywał anemiczny ogieniek, a frontem do niego stały dwa smętne klubowe fotele i ciężka kanapa. Między nimi, na niskiej kozetce, spoczywała dobrze zaopatrzona w napoje taca. Całą przestrzeń otaczającą tę iskierkę życia wypełniały do ostatka masywne, empirowe meble oraz przedmioty ze złoconego brązu, szylkretu, mosiądzu i macicy perłowej, które rzucały wokoło bogate refleksy. Tak uporządkowana, iście muzealna wystawa rozlokowała się na tle ciemnej boazerii sięgającej antresoli na wysokości pierwszego piętra, dokąd wiodły bogato rzeźbione schody z lewej strony holu. Sufit zdobiły posępne płaskorzeźby z epoki.
Bond stał i chłonął ten widok, gdy wtem cicho nadszedł Koreańczyk. Skierował swój podręczny drogowskaz na tacę oraz fotele. Agent skinął głową i nie ruszył się z miejsca. Koreańczyk ominął go i zniknął za drzwiami prowadzącymi, jak przypuszczał Bond, do pokojów dla służby. Cisza spotęgowana wolnym, metalicznym tykaniem obficie zdobionego stojącego zegara wzbierała i skradając się, nadciągała bliżej.
Bond podszedł do kominka i odwrócił się plecami do lichego ognia. Spojrzał agresywnie na salon. Co za graciarnia! Co za koszmarny dom! Jak można mieszkać w tej bogatej, posępnej kostnicy otoczonej murem ciemnych świerków, kiedy sto jardów dalej jest światło, powietrze i niczym nie ograniczona przestrzeń! Wyjął papierosa i zapalił. Co też Goldfinger robił, gdy chciał się rozerwać, zabawić, gdy chciał pójść z dziewczyną do łóżka? Może tego nie potrzebował? Może pościg za złotem stłumił wszelkie inne zachcianki?
Gdzieś w głębi domu zadzwonił telefon. Zadzwonił dwa razy i umilkł. Ktoś coś powiedział półgłosem, potem w korytarzu zabrzmiał odgłos kroków i drzwi pod schodami otworzyły się. Goldfinger przekroczył próg i cicho je za sobą zamknął. Ubrany w aksamitny smoking koloru śliwki, szedł wolno po wypolerowanej drewnianej posadzce. Nie wyciągnął na powitanie ręki.
– Jakże to miło z pana strony, panie Bond – rzekł, uśmiechając się samymi ustami. – Przyszedł pan, chociaż zaproszenie wysłałem tak późno. Pan nie ma tu nikogo, ja również jestem sam, pomyślałem więc sobie, dlaczego by nie pogadać o interesach.
Tak zaczynają rozmowę ludzie bogaci. Bond ubawił się tym, że wciągnięto go czasowo do klubu milionerów.
– Przyjąłem pańskie zaproszenie z wielką przyjemnością – odparł. – Znudziło mi się już roztrząsanie moich problemów, a w Ramsgate nie ma zbyt wielu rozrywek.
– Rzeczywiście. A teraz od razu muszę pana przeprosić. Właśnie odebrałem telefon. Jeden z moich ludzi – zatrudniam Koreańczyków – miał drobny zatarg z policją w Margate i powinienem tam zaraz jechać, żeby wyjaśnić sprawę. O ile zrozumiałem, zdarzył się jakiś incydent w wesołym miasteczku. Ci ludzie łatwo tracą nad sobą panowanie. Mój szofer mnie zawiezie. Nie powinno to nam zająć więcej jak pół godziny. Obawiam się, że zmuszony będę tymczasem zostawić pana samemu sobie. Tam są drinki, uprzejmie zapraszam. Są również czasopisma, gdyby zechciał pan poczytać. Czy mi pan wybaczy? Nie więcej jak pół godziny, zapewniam pana.
– Oczywiście, nie ma o czym mówić. – Agent czuł, że kryje się za tym coś podejrzanego, ale nie umiał powiedzieć co.
– Zatem au revoir. – Goldfinger skierował się do, frontowych drzwi. – Aha, zapalę światło. Te wnętrza są bardzo ciemne. – Przesunął dłoń po tablicy przełączników na ścianie i nagle cały hol zalało jaskrawe światło bijące ze ściennych kinkietów, z czterech żyrandoli na suficie i ze zwykłych lamp. W pomieszczeniu zrobiło się naraz jasno jak w studiu filmowym. Cóż za niezwykła odmiana! Na wpół oślepiony Bond zdążył jeszcze zauważyć, że Goldfinger otworzył drzwi i wyszedł. Po chwili dobiegł go hałas silnika zwiększającego gwałtownie obroty – nie był to jednak Rolls – i zgrzyt skrzyni biegów. Samochód odjechał szybko świerkową aleją.
Pchnięty niejasnym impulsem, agent podszedł do frontowych drzwi i otworzył je. Na podjeździe nie było nikogo, za to w oddali dostrzegł światła wozu skręcającego w lewo, na drogę prowadzącą do Margate. Cofnął się od progu i zamknął drzwi. Stał nieruchomo i wsłuchiwał się w niemal absolutną ciszę zakłócaną tylko ociężałym tykaniem zegara. Podszedł do drzwi, za którymi zniknął Koreańczyk, i nacisnął klamkę. Ujrzał przed sobą długi, mroczny korytarz biegnący w głąb domu. Bond nachylił się i wytężył wszystkie zmysły. Cisza, martwa cisza. Zatrzasnął drzwi i rozejrzał się uważnie po jasno oświetlonym holu. Czyżby pozostawiono go tu samego? Samego? Sam na sam z tajemnicami domu Goldfingera? W jakim celu?
Agent stanął przy tacy z drinkami i nalał sobie mocnego dżinu z tonikiem. Telefon rzeczywiście zadzwonił, ale z powodzeniem mógł to być umówiony sygnał z fabryki. Historyjka ze służącym była do przyjęcia. Tak samo wiarygodne było to, że Goldfinger osobiście jechał do miasta, żeby złożyć kaucję i że wiózł go tam szofer. Złotnik po dwakroć wspominał, że na pół godziny Bond zostanie w domu sam, mówił, że zostawia go tu sam na sam z sobą. Może to i przypadek, ale równie dobrze mogła to być zachęta do tego, żeby Bond się z czymś wychylił, żeby zrobił coś nierozważnego. Czyżby go ktoś obserwował? Ilu tych Koreańczyków ma Goldfinger i co oni właściwie robią? Bond rzucił okiem na zegarek. Upłynęło pięć minut. Zdecydował się. Pułapka, nie pułapka, taka okazja już się nie nadarzy. Rozejrzy się trochę po domu – tylko trochę – i obmyśli jakieś wytłumaczenie na wypadek, gdyby Goldfinger wrócił wcześniej i nie zastał go w holu. Od czego by tu zacząć…? Od fabryki. Co powie? Że samochód sprawiał mu w drodze kłopoty – najpewniej zapchany przewód paliwowy – i że ruszył na poszukiwanie mechanika, który mógłby pomóc. Cieniuteńkie to, ale wystarczy. Bond dopił dżin, stanowczym krokiem podszedł do drzwi dla służby i otworzył je.
Znalazł przełącznik, zapalił światło i ruszył cicho długim korytarzem. Korytarz kończył się gładką ścianą i drzwiami z lewej i prawej strony. Wsłuchiwał się moment w dźwięki płynące zza tych po lewej i dobiegły go stłumione odgłosy kuchni. Otworzył prawe i znalazł się na wyłożonym płytkami podjeździe do nie istniejącego garażu. Tego się spodziewał. Dziwne było jedynie to, że podjazd oświetlały jaskrawe lampy łukowe. Naprzeciwko miejsca, gdzie stał, wznosił się długi fabryczny mur, a owo rytmiczne sapanie wyraźnie przybrało tu na sile. W murze zauważył całkiem zwyczajne, niskie, drewniane drzwi. Podszedł do nich, rozglądając się niepewnie wokoło i nacisnął klamkę. Otwierał drzwi ostrożnie i rozwarłszy je na oścież, przekroczył próg. Był w małym, pustym biurze oświetlonym jedną żarówką zwisającą z sufitu. Zobaczył biurko, na biurku jakieś papiery, zegar do kart kontrolnych, registrator i telefon. Inne drzwi prowadziły z biura do hali warsztatowej. Obok nich znajdowało się okienko, dzięki któremu można było mieć oko na robotników. Biuro naczelnika lub brygadzisty, bez dwóch zdań. Bond podszedł do okienka.
Sam nie bardzo wiedział, co spodziewał się tam ujrzeć, lecz na pierwszy rzut oka miał przed sobą zwyczajny, niewielki warsztat metalurgiczny. Zobaczył otwarte gardziele dwóch wielkich pieców hutniczych, w których przygaszono nieco ogień, obok rząd niedużych pieców do wyprażania stopionego metalu, liczne arkusze blachy różnych rozmiarów i kolorów oparte o ścianę, lśniący stalą stół piły tarczowej, najpewniej diamentowej, do rozcinania blachy. Po lewej stronie, nieco w cieniu, stał duży silnik na ropę napędzający generator prądotwórczy. Po prawej, w potokach światła z lamp łukowych, uwijało się pięciu ludzi w kombinezonach. Bond naliczył wśród nich czterech Koreańczyków. Uwijali się wokół – co za niezwykły przypadek! – żółtego rollsa pana Goldfingera. Rolls połyskiwał ciepło w jasnym świetle i zdawał się być bez najmniejszej skazy, jeśli nie liczyć drzwi od strony kierowcy, które robotnicy zdjęli z zawiasów i ułożyli na dwóch ławkach. Wyjęli z ramy płat wewnętrzny i akurat zaczęli mocować w jego miejsce nową, ciężką, odbarwioną płytę w kolorze przypominającym aluminium. Na podłodze leżały dwa młotki nitownicze i zaraz, pomyślał Bond, Koreańczycy przynitują płat do ramy i odpowiednio polakierują. Robota absolutnie czysta, niewinna i uczciwa. Goldfinger miał po południu małą stłuczkę i właśnie kończyli mu szybką naprawę przed jutrzejszą podróżą. Bond rozejrzał się pobieżnie jeszcze raz, zgorzkniały cofnął od okna i opuścił teren fabryki, delikatnie zamykając za sobą drzwi. I nic, cholera, nic! Co powiedzieć Goldfingerowi? Że nie chciał przeszkadzać robotnikom w pracy? Że może po kolacji, jeśli któryś z nich znajdzie chwilę czasu?
Agent wracał niespiesznie tą samą, znaną już sobie drogą, dotarł do holu bez przygód.
Spojrzał na zegarek. Zostało jeszcze dziesięć minut. Teraz pierwsze piętro. Sekrety domu odkrywa się w jego sypialniach i łazienkach. Są to miejsca osobiste, a apteczki, toaletki oraz szafki nocne mogą odsłonić najintymniejsze tajemnice i słabostki. Bond dostał bólu głowy. Poszedł szukać aspiryny. Odegrał pantonimę dla nieobecnej publiczności, pomasował skronie, zerknął ku antresoli, ruszył zdecydowanie przed siebie i wspiął się na schody. Antresola kończyła się jasno oświetlonym korytarzykiem. Agent szedł nim, otwierając kolejne drzwi, i zaglądał do środka. Lecz kryły się za nimi tylko gościnne sypialnie z łóżkami bez pościeli, a we wszystkich pokojach unosił się zapach pleśni i stęchlizny. Nie wiadomo skąd zjawił się nagle wielki, rudy kocur. Szedł za Bondem, miaucząc i ocierając mu się o nogawki. Ostatnie pomieszczenie. To jest to! Agent wszedł, przymknął drzwi, pozostawiając w nich maleńką szparę.
Wewnątrz paliły się wszystkie światła, musiał tu niedawno być ktoś ze służby. Ruszył odważnie do sąsiedniego pomieszczenia. Światło jeszcze silniejsze, ale w środku nikogo. To był duży pokój, kiedyś pewnie wolny, który przerobiono na łazienkę. Oprócz wanny i muszli klozetowej stały tu różne urządzenia do ćwiczeń wyrabiających sprawność fizyczną: „wioślarka”, rower umocowany do podłogi, ciężkie maczugi gimnastyczne i elektryczne pasy do masażu ciała. Apteczka nie zawierała niczego poza środkami na przeczyszczenie wszelkiej maści. Były tam i strączki senesu, i kora szakłaku amerykańskiego, i Calsalettes, i Enos, tudzież przyrządy służące wiadomym celom. Bond nie znalazł w niej żadnego innego lekarstwa, nie znalazł też aspiryny. Wrócił do pokoju, ale i tu szczęście mu nie dopisało. Oglądał typowo męski, wygodny pokój służący i do pracy, i do spania, z mnóstwem wbudowanych w ściany szafek. Nawet pachniało tu zwyczajnie. Przy łóżku stała niewielka półka, a na niej książki – wyłącznie historyczne lub biograficzne, tylko po angielsku. Szuflada nocnego stolika zdradziła jeden, jedyny sekret – leżał w niej żółto oprawiony egzemplarz Tajemnego oblicza miłości wydany przez Palladium Publications w Paryżu.
Bond rzucił okiem na zegarek. Jeszcze pięć minut. Czas wracać. Rozejrzał się po pokoju ostatni raz i ruszył do drzwi. Naraz stanął jak wryty. Odkąd tu wszedł, cały czas miał wrażenie, że coś się tu nie zgadza. Coś go nieustannie dręczyło, coś, co podświadomie rejestrował, lecz czego nie dostrzegał. Co to jest…? Wytężył wszystkie zmysły. Jakiś kolor? Przedmiot? Zapach? Dźwięk? Dźwięk! Dźwięk! Z miejsca, gdzie stał, słyszał cichutki, cichuteńki szmerek, niczym brzęczenie komara. Był to dźwięk tak wysoki, że niemal na granicy słyszalności. Skąd dochodził? Jakie jest jego źródło? W pokoju pojawiło się nagle coś jeszcze, coś, co Bond znał aż nazbyt dobrze: niebezpieczeństwo.
Agent podszedł w napięciu do szafy obok drzwi i ostrożnie ją otworzył. Tak, dźwięk dochodził z jej wnętrza, zza rzędu sportowych marynarek, których poły sięgały trzech szuflad poniżej. Bond gwałtownym ruchem rozsunął ubrania. Na widok, jaki ujrzał, zacisnął z wściekłości szczęki.
Z trzech podłużnych otworów wywierconych na górze cal po calu sączyły się trzy niezależne od siebie wstęgi szesnastomilimetrowego filmu. Opadały w dół, do pojemnika stojącego za zmyślnie skonstruowanymi szufladami. Pojemniki były już w połowę wypełnione lśniącymi, poskręcanymi zwojami. Oczy Bonda zwęziły się w napięciu. Patrzył, jak dowody świadczące przeciwko niemu zwijają się wolno w nieustannie rosnący stos i myślał: Więc to tak… Kamery, trzy kamery z Bóg wie gdzie ukrytymi obiektywami – mogły być ukryte wszędzie: w holu, na podjeździe do garażu, tutaj, w sypialni – obserwowały każdy mój ruch po ruchu, gdy Goldfinger wyszedł z domu, uruchomiwszy tuż przedtem całą aparaturę i, rzecz jasna, włączywszy oślepiające światła. Dlaczego zlekceważyłem te światła? Dlaczego nie pomyślałem? Przecież nie trzeba było wielkiej wyobraźni, żeby dostrzec pułapkę, żeby ją zwietrzyć! Moje bajeczki dla Goldfingera! Boże! Co z nich teraz za pożytek?! Teraz, kiedy zmarnowałem pół godziny, węsząc po całym domu, nie znajdując w dodatku niczego! Niczego! Żadnych tajemnic, sekretów – niczego! Kretyńsko straciłem czas. W dodatku Goldfinger mnie przyskrzynił. Przyskrzynił mnie tak, że jestem skończony, kompletnie spalony. Szukać jakiegoś sposobu, żeby ocalić choć cokolwiek z totalnej katastrofy? Bond stał, wbijając wzrok w opadające zwoje filmu.
Skup się! Skup! Jego umysł pracował gorączkowo, rozważając możliwości ratunku, szukając wiarygodnych pretekstów, odrzucając jeden po drugim. Kiedy otworzył drzwi szafy, prześwietlił najwyżej ułożone zwoje, to już coś. Dlaczegoż by więc nie prześwietlić wszystkiego?! Dlaczego nie, tylko jak…? Bo kto mógł otworzyć szafę, jeśli nie Bond? No kto? Zza nie domkniętych drzwi sypialni dobiegło ciche miauczenie. Kot! Kot? Może kot? Dlaczego nie kot? Trochę to dęte, ale dawało choć cień alibi. Bond otworzył drzwi, chwycił kota i podszedł do szafy, głaszcząc go natarczywie. Kot mruczał głośno. Agent nachylił się, zanurzył w pojemniku rękę i uniósł ją tak, by prześwietlić jak najwięcej taśmy. Później, kiedy doszedł do wniosku, że film jest już kompletnie do niczego, włożył go na powrót do pojemnika, a na wierzch rzucił kota. Kot nie wydostanie się stąd tak łatwo, myślał. Przy odrobinie szczęścia zrobi sobie na zwojach legowisko i uśnie. Bond zostawił drzwi szafy uchylone na trzy cale, żeby zepsuć nieustannie snującą się taśmę, podobnie postąpił z drzwiami do sypialni i zbiegł na dół. W ziejącym przestrzenią salonie nie było nikogo. Agent podszedł do kominka, dolał do szklaneczki i otworzył czasopismo The Field. Znalazł w nim komentarz o golfie Bernarda Darwina, przeczytał go po łebkach, żeby wiedzieć, o czym Darwin pisze, usiadł w fotelu i zapalił papierosa.
I czego się niby dowiedział? Co też mógł zaliczyć do swoich zdobyczy? Dowiedział się tylko tego, że Goldfinger cierpi na zatwardzenie, że ma włochate myśli i że chciał poddać agenta prymitywnemu testowi. Zrobił to fachowo, jak zawodowiec. Technika, której użył, była techniką często stosowaną przez SMIERSZ, a Goldfinger opanował ją z mistrzostwem człowieka mającego wiele do ukrycia. I co teraz? Żeby historyjka z kotem była prawdopodobna, Goldfinger musiałby zapomnieć zamknąć aż dwie pary drzwi, w tym drzwi do sypialni. Kot, zaintrygowany szumem pracujących kamer, wszedł tam i narozrabiał. Nie do uwierzenia, zupełnie niewiarygodne. Złotnik będzie na dziewięćdziesiąt procent przekonany, że to Bond. Ale tylko na dziewięćdziesiąt procent. Do stu zabraknie mu tych dziesięciu procent niepewności. Czy dowie się czegoś więcej ponad to, o czym wiedział wcześniej? Wie już, że Bond jest facetem przebiegłym i zaradnym, teraz odkryje, że również wścibskim. Może więc jest złodziejem? Na pewno odgadnie, że agent był w sypialni, lecz gdzie jeszcze myszkował? Tego się nie dowie, bo naświetlona klisza nie zdradzi już żadnego sekretu.
Bond wstał, chwycił w garść kilka czasopism rzucił je obok fotela. Pozostało mu tylko nadrabiać bezczelnością i zapamiętać na przyszłość – jeśli w ogóle czeka go jakaś przyszłość – że najpierw trzeba dobrze pomyśleć, by później uniknąć katastrofy. Na świecie nie ma tylu rudych kotów, żeby ratowały go ze wszystkich opresji, w jakich przyjdzie mu się jeszcze znaleźć.
Nie słyszał nadjeżdżającego samochodu. Od drzwi również nie dobiegł go żaden dźwięk. Poczuł tylko na karku lekki powiew wieczornej bryzy i już wiedział, że Goldfinger wrócił, że jest w pokoju.
Bond odrzucił czasopismo i wstał. Drzwi frontowe zatrzasnęły się z hukiem. Spojrzał w tamtą stronę, a jego twarz przybrała wyraz uprzejmego zdziwienia.
– To pan? Nie słyszałem samochodu. Jak poszło?
Oblicze Goldfingera było równie miłe i uprzejme. Z powodzeniem mogli uchodzić za starych przyjaciół, sąsiadów przez miedzę, mających w zwyczaju wpadać do siebie na drinka.
– Wszystko się jakoś ułożyło. Mój Koreańczyk pokłócił się w pubie z amerykańskimi lotnikami, którzy nazwali go Japońcem. Wyjaśniłem policjantom, że Koreańczycy nie lubią, jak nazywa się ich Japońcami. Dali mu ostrzeżenie i wypuścili. Bardzo przepraszam, że zajęło mi to aż tyle czasu. Mam nadzieję, że się pan nie nudził. Proszę jeszcze sobie nalać, bardzo proszę.
– Dzięki. Zaczytałem się. Sądziłem, że upłynęło ledwie pięć minut, odkąd pan wyszedł. Czytałem, co Darwin ma do powiedzenia na temat „reguły czternastu kijów”. Całkiem interesujące podejście… – Bond rozpoczął szczegółowe streszczenie artykułu, dodając własne uwagi.
Goldfinger stał i czekał cierpliwie, aż agent skończy.
– Tak, to w sumie dość skomplikowane. Oczywiście, pana styl gry różni się od mojego. Powiedziałbym, że gra pan raczej siłowo. Przekonałem się jednak, że z moim zamachem muszę używać wszystkich dozwolonych kijów. Dobrze, umyję tylko ręce i już jemy kolację. Za chwilę wracam.
Pobrzękując energicznie szkłem, Bond nalał sobie drinka i otworzywszy Country Life obserwował, jak złotnik wspina się po schodach i znika w korytarzu. Oczyma wyobraźni widział każdy jego krok. Wtem zauważył, że czyta pismo, trzymając je do góry nogami. Czym prędzej je odwrócił i wbił nic nie widzące spojrzenie w znakomitą fotografię pałacu w Blenheim.
Na górze panowała martwa cisza. Potem rozległ się daleki odgłos, jaki wydaje łańcuch od spłuczki w toalecie, jeszcze później Bond usłyszał trzask zamykanych drzwi. Agent sięgnął po drinka, pociągnął zdrowo i odstawił szklankę na tacę obok krzesła. Goldfinger szedł po schodach. Agent kartował Country Life; popiół z chesterfielda strącił do paleniska.
Złotnik był już na dole i zmierzał w jego stronę. Bond opuścił czasopismo i podniósł wzrok. Goldfinger trzymał pod pachą rudego kota, beznamiętnie przyciskając go łokciem do boku. Zbliżył się do kominka, nachylił i wcisnął guzik dzwonka.
– Czy lubi pan koty? – spytał. Oczy miał bez wyrazu, obojętne.
– W miarę.
Drzwi do pomieszczeń dla służby otworzyły się i w progu stanął kierowca żółtego rollsa. I teraz nosił ten swój melonik, i błyszczące, czarne rękawiczki. Popatrzył apatycznie na Goldfingera. Ten kiwnął na niego zakrzywionym palcem. Koreańczyk podszedł i stanął w kręgu światła przy palenisku.
– To jest Złota Rączka – rzekł swobodnie Goldfinger i uśmiechnął się lekko. – To bardzo zabawna gra słów, panie Bond. – Spojrzał na Koreańczyka. – Pokaż panu Bondowi ręce. – Znów się uśmiechnął. – Nazywam go Złotą Rączką, ponieważ takie imię najbardziej do niego pasuje. On wykonuje dla mnie bardzo różne… prace.
Koreańczyk wolno zdjął rękawiczki. Podszedł do agenta na odległość ramienia i wyciągnął ręce wnętrzem dłoni ku górze. Bond wstał i przypatrzył się im. Dłonie były wielkie i zgrubiałe od muskułów. Wszystkie palce zdawały się mieć tę samą długość, a ich czubki były tępe i lśniły niczym stara kość.
– Pokaż je panu ze wszystkich stron.
Palce pozbawione były paznokci. W ich miejscu Bond dostrzegł taką samą żółtawą skorupę. Koreańczyk obrócił dłonie tak, że agent mógł teraz obejrzeć ich kanty. Wzdłuż każdego wyrastała gruba, zrogowaciała pręga z żółtawej materii.
Bond spojrzał na Goldfingera i uniósł w zdumieniu brwi.
– Urządzimy mały pokaz – rzekł złotnik i wskazał grubą, dębową poręcz schodów. Była solidna, sześć cali na cztery. Koreańczyk ruszył posłusznie w tamtą stronę i wspiął się kilka stopni w górę. Potem stanął na baczność, wbijając w Goldfingera wzrok, niczym karny pies myśliwski. Goldfinger skinął energicznie głową. Z kamiennym wyrazem twarzy Koreańczyk uniósł prawą rękę wysoko nad swój melonik, po czym jak toporem uderzył w wypolerowaną na błysk poręcz. Trzask pękającego drewna i poręcz złamała się na środku. Ręka znów powędrowała w górę i błyskawicznie opadła. Tym razem Złota Rączka uporał się z zadaniem – w poręczy zionęła najeżona drzazgami wyrwa, a na podłogę spadł deszcz małych szczapek drewna. Koreańczyk wyprostował się, stanął na baczność, czekając na dalsze rozkazy. Bond nie doszukał się na jego twarzy ani cienia wysiłku, ani żadnych oznak dumy z tego, czego dokonał.
Goldfinger skinął palcem. Złota Rączka podszedł bliżej.
– Stopy ma takie same, zewnętrzne krawędzie stóp – rzekł złotnik i zwrócił się do Koreańczyka: – Teraz kominek. – Wskazał grubą półkę z rzeźbionego drewna nad paleniskiem. Znajdowała się jakieś siedem stóp od podłogi, sześć cali nad melonikiem skośnookiego.
– Meh ąć meheneę i khlusz?
– Tak, zdejmij marynarkę i kapelusz. – Goldfinger spojrzał na Bonda. – Biedak, ma rozszczep podniebienia. Oprócz mnie chyba mało kto go rozumie.
Cóż za użyteczne rozwiązanie! – pomyślał Bond. Niewolnik, który jest w stanie komunikować się ze światem tylko przez swego pana-tłumacza! Jeszcze lepszy niż głuchoniemi eunuchowie z haremów, bo bardziej z panem związany, bezpieczniejszy!
Koreańczyk zdjął marynarkę i melonik i ułożył je starannie na podłodze. Podwinął nogawki do kolan, cofnął się i rozstawiwszy szeroko nogi, zaparł się o wypolerowaną klapę tak mocno, że nie ruszyłby go z miejsca szarżujący słoń.
– Proszę się lepiej odsunąć, panie Bond – powiedział Goldfinger, szczerząc w uśmiechu zęby. – Taki cios łamie człowiekowi kark jak zapałkę.
Złotnik stanął obok tacy z napitkami. Koreańczyk mógł teraz wziąć swobodny rozbieg. Ale do kominka miał przecież ledwie trzy kroki! Jakim cudem chciał sięgnąć rzeźbionej deski!?
Agent patrzył jak zahipnotyzowany. Skośne oczy osadzone głęboko w żółtej, skamieniałej twarzy błyszczały w nieprawdopodobnym, dzikim napięciu. Walka z takim facetem musi być bezsensowna, myślał Bond. Lepiej już od razu uklęknąć i czekać na śmierć.
Goldfinger podniósł rękę. Palce u stóp Koreańczyka opięte lśniącymi butami z mięciutkiej skóry zdawały się wbijać w podłogę. Pochylony, z mocno ugiętymi kolanami, zrobił jeden długi krok i wystrzelił z obrotem w powietrze. Jego stopy złączyły się błyskawicznie, śmignęły wysoko, wyżej, znacznie wyżej niż sięgnąłby wytrawny baletmistrz, i gdy ciało odchyliło się w bok, ku dołowi, prawa noga uderzyła niczym potężny młot. Rozległ się głuchy trzask. Koreańczyk wylądował zgrabnie na mocno ugiętych rękach. Natychmiast energicznie je wyprostował, odbił się od podłogi jak ciśnięty sprężyną i już stał na baczność.
Spojrzał na trzycalową, postrzępioną wyrwę, jaką zrobił nad kominkiem i tym razem w jego skośnych oczach Bond dostrzegł błysk zadowolenia.
Agent przyglądał się mu z głębokim lękiem. I pomyśleć, że nie dalej jak dwa dni temu pracował nad podręcznikiem metod walki wręcz! On! We wszystkim, co przeczytał, co wypraktykował, nie znajdował teraz niczego, absolutnie niczego takiego, co dawałoby się choć porównać ze sprawnością, jaką przed chwilą zademonstrował Złota Rączka. Koreańczyk nie był człowiekiem z krwi i kości, nie, był chodzącą maczugą, być może najbardziej niebezpieczną bestią na ziemi. Bond musiał to zrobić, musiał oddać hołd temu straszliwemu, jedynemu w swoim rodzaju indywiduum. Wyciągnął do niego rękę.
– Delikatnie! Delikatnie! – Głos Goldfingera zabrzmiał jak trzask bicza.
Koreańczyk skłonił głowę i ujął dłoń Bonda. Palce miał wyprostowane, w lekkim uścisku zgiął jedynie kciuk. Wrażenie było takie, jakby trzymało się kawał deski. Później zwolnił uścisk i odszedł w stronę nienagannie złożonej marynarki i swego kapelusza.
– Proszę mi wybaczyć, panie Bond – odezwał się Goldfinger z wyrazem aprobaty na twarzy. – Doceniam pański gest, ale on nie zdaje sobie sprawy z własnej siły. Szczególnie wtedy, gdy jest w swego rodzaju transie. Jego ręce są jak mechaniczne narzędzia i zupełnie niechcący mógł zgnieść pana dłoń na miazgę. – Koreańczyk zdążył się już ubrać i stanąć układnie na baczność. – Dobrze, dobrze się sprawiłeś, moja ty Złota Rączko. Widać, że trenujesz, jesteś w formie. Trzymaj. – Złotnik wyciągnął spod pachy kota i rzucił go słudze. Ten chwycił go ochoczo. – Mam dosyć widoku tego kocura. Możesz go sobie zjeść na obiad. – Oczy Koreańczyka rozbłysły. – I powiedz w kuchni, że już siadamy do stołu.
Złota Rączka pochylił szybko głowę i odwrócił się.
Bond ukrył wstręt. Zrozumiał, że cały ten pokaz był jak lekkie trzepnięcie po łapach, że niósł mu ostrzeżenie i posłanie: Patrz, jaki jestem potężny, panie Bond! Mogłem cię z łatwością zabić lub okaleczyć. Po prostu Złota Rączka demonstrował swoje umiejętności i oberwał pan zupełnie przypadkowo. Pech. Ja byłbym oczywiście zupełnie niewinny, a Koreańczyk dostałby mały wyrok. Zamiast pana karę poniesie kot. Cóż, jak pech to pech. Dla kota, rzecz jasna.
– Dlaczego on zawsze nosi ten melonik? – spytał obojętnie agent.
– Złota Rączko! – Tamten był już przy drzwiach. – Kapelusz! – Goldfinger wskazał mu deskę w drewnianej obudowie kominka.
Wciąż trzymając kota pod lewą pachą, Koreańczyk zawrócił i nie okazując żadnych emocji, ruszył w ich stronę. Kiedy znalazł się w połowie drogi, bez przystawania, bez chwili mierzenia, sięgnął do kapelusza, uchwycił go i cisnął z całej siły rondem w bok. I znów rozległ się ostry trzask, tym razem metaliczny. Przez moment rondo melonika tkwiło w głębokiej na cal bruździe wyżłobionej uderzeniem w desce, którą wskazał Goldfinger. Później kapelusz spadł i potoczył się z blaszanym klekotem po podłodze.
Goldfinger uśmiechnął się uprzejmie.
– Lekki, lecz niezmiernie mocny stop, panie Bond. Boję się, że ten rzut uszkodził filcowe poszycie, ale Złota Rączka nałoży nowe. On zadziwiająco dobrze sobie radzi z igłą i nitką. Zapewne domyśla się pan, że taki cios zmiażdżyłby człowiekowi czaszkę lub oddzieliłby głowę od karku. Zgodzi się pan ze mną, że to nader nieskomplikowana i niezwykle pomysłowo ukryta broń, prawda?
– Rzeczywiście. – Bond odwzajemnił się równie uprzejmym uśmiechem. Dobrze jest mieć przy sobie tak użytecznego faceta, nie ma co.
Koreańczyk zdążył już zniknąć wraz ze swym kapeluszem. Usłyszeli dźwięk gongu.
– Obiad! Nareszcie! Zapraszam! – Goldfinger podszedł do drzwi ukrytych za boazerią po prawej stronie kominka. Nacisnął zamaskowaną klamkę i weszli do jadalni.
Mała jadalnia ociekała takim samym bogactwem jak zagracony hol. Oświetlał ją jaskrawo żyrandol i świece na stole skrzącym się od srebra i kryształów. Usiedli naprzeciwko siebie. Dwóch żółtolicych kelnerów w białych marynarkach serwowało dania z uginającego się od jedzenia stoliczka. Najpierw podali coś a la curry z ryżem. Goldfinger zauważył wahanie Bonda i wydał z siebie suchy, zduszony chichot. – Wszystko w porządku, panie Bond. To są krewetki, nie kot.
– Uhm… – odparł dyplomatycznie agent.
– Niech pan spróbuje mozelskiego. Mam nadzieję, że będzie panu smakowało. To piesporter goldtropfchen rocznik 1953. Proszę się obsłużyć samemu. Ci ludzie mogą panu równie dobrze nalać wina do kieliszka, jak i na talerz.
Z pojemnika na lód tuż przed agentem sterczała smukła butelka. Nalał sobie wina i spróbował. Smakowało niczym nektar i było lodowato zimne. Bond pogratulował gospodarzowi… Goldfinger skłonił dwornie głowę.
– Sam nie palę i nie piję – oznajmił. – Palenie papierosów uważam za najbardziej absurdalne ze wszystkich odmian zachowań ludzkich i za jedyne całkowicie sprzeczne z naturą. Czy słyszał pan kiedy, żeby krowa albo jakiekolwiek inne zwierzę napychało sobie pysk tlącą się słomą, wdychało dym i wypuszczało go nozdrzami? Okropne! – Na twarzy złotnika Bond dostrzegł jakże rzadki u niego ślad emocji. – To ohydny nałóg. Jeśli natomiast chodzi o picie alkoholu, jestem po trosze chemikiem i jeszcze nie natknąłem się na trunek kompletnie wolny od trucizny. Niektóre z nich to trucizny iście mordercze jak alkohol amylowy, kwas octowy, octan etylu, aldehydy octowe, furfuryl. Niewielka ilość tych substancji w postaci czystej mogłaby człowieka zabić. Śladowe ich ilości rozpuszczone w butelce trunku powodują różnorodne objawy chorobowe, z których większość diagnozuje się jako „kac”. – Ręka Goldfingera z widelcem pełnym curry z krewetek zamarła w połowie drogi do ust. – Ponieważ pan pije, panie Bond, udzielę panu dobrej rady. Niech pan nigdy nie daje się namówić na tak zwanego „napoleona”, na brandy. Zwłaszcza wtedy gdy reklamują go pisząc, że dojrzewał w drewnianych beczkach. Ten „leczniczy” napój zawiera więcej wymienionych przeze mnie trucizn niż jakikolwiek inny, a analizowałem ich sporo. Następny na liście jest stary bourbon. – Porcja krewetek z widelca zakończyła krytykę.
– Dziękuję, będę o tym pamiętał. Może właśnie dlatego przerzuciłem się ostatnio na wódkę. Mówią, że filtruje się ją przez aktywowany węgiel drzewny, a to ponoć pomaga. – Bond wyłowił tę mikroskopijną drobinę wiedzy z mglistych wspomnień czegoś, co kiedyś czytał i był dumny, że udało mu się odparować potężny cios złotnika.
Goldfinger przyjrzał mu się z zainteresowaniem.
– Zna się pan na tym? Studiował pan chemię?
– Nie, ale trochę się w to bawiłem. – Nadszedł czas, by przejść do rzeczy. – Zaimponował mi ten pański szofer. Gdzie się nauczył tak fantastycznych sposobów walki? Skąd te sposoby się wywodzą? Koreańczycy tak walczą?
Goldfinger delikatnie wytarł usta serwetką i strzelił palcami. Kelnerzy sprzątnęli naczynia, po czym wnieśli pieczoną kaczkę i butelkę mouton rothschild rocznik 1947 dla Bonda. Kiedy zastygli w bezruchu po przeciwległych stronach stołu, Goldfinger rzekł: – Czy słyszał pan kiedyś o karate? Nie? Otóż ten Koreańczyk jest jednym z trzech ludzi na świecie, którzy zdobyli w karate czarne pasy. Karate jest swego rodzaju odmianą dżudo z tym, że do dżudo ma się tak, jak Gruba Berta do katapulty.
– Zauważyłem
– Widział pan bardzo mało, panie Bond. – Złotnik machnął udkiem, które akurat ogryzał. – Powiem panu, że gdyby Złota Rączka zadał pojedynczy, odpowiednio wymierzony cios w któryś z siedmiu punktów pańskiego ciała, już by pan nie żył. – Goldfinger wgryzł się ze smakiem w udko.
– A to ciekawe – przyznał poważnie agent. – Ja znam tylko pięć ciosów, które mogłyby go natychmiast zabić.
Goldfinger zdawał się nie słyszeć uwagi Bonda. Odłożył kacze udko i pociągnął spory łyk wody. Rozparł się wygodnie i zaczął mówić, podczas gdy agent zajadał się wyśmienitym daniem. – Widzi pan, karate opiera się na teorii, że ciało ludzkie ma pięć sfer zdatnych do zadania ciosu i trzydzieści siedem podatnych na ciosy punktów. Podatnych na ciosy doskonale wyszkolonego karateki, oczywiście, takiego, którego kanty dłoni, czubki palców i stopy są pokryte zrogowaciałymi warstwami skóry wytrzymalszymi i bardziej elastycznymi niż kość. Mój Koreańczyk, panie Bond, dzień w dzień, od młodości, poświęca godzinę na ćwiczenia uderzeń czy to w worki napełnione nie łuskanym ryżem, czy to w mocny słup, którego szczyt obwiązano wielokrotnie grubą liną. Następną godzinę poświęca na zaprawę fizyczną, a ta przypomina bardziej ćwiczenie rodem ze szkoły baletowej niż z gimnazjum.
– A kiedy ćwiczy rzucanie melonikiem? – Bond nie miał zamiaru ulegać tej wojnie psychologicznej.
Niezadowolony, że mu przerwano, Goldfinger zmarszczył brwi.
– Nigdy go o to nie pytałem – odparł bez cienia humoru. – Niech mi pan wierzy, że Złota Rączka dba o rozwój swych wszystkich umiejętności. Ale pytał pan, skąd wywodzi się karate. Wywodzi się z Chin, gdzie wędrowni mnisi buddyjscy łatwo padali ofiarą rozbójników i bandytów. Religia zabroniła im nosić broń, więc wymyślili własny sposób walki. Kiedy Japończycy zakazali mieszkańcom Okinawy używania broni, ci udoskonalili sztukę walki wręcz i doprowadzili ją do obecnego stanu. To oni wyodrębnili wspomniane pięć sfer ciała ludzkiego zdatnych do zadawania ciosów: pięść, kant dłoni, czubki palców, brzusiec dużego palca u nogi i łokcie. Hartowali je, aż stawały się twarde, aż pokrywały się zrogowaciałą tkanką. W karate, panie Bond, nie idzie się za ciosem. W momencie uderzenia całe ciało jest usztywnione, zwłaszcza biodra. Natychmiast też następuje rozluźnienie mięśni, dlatego walczący nigdy nie tracą równowagi. Mój Koreańczyk jest zdolny do rzeczy zadziwiających. Widziałem, jak z całej siły uderza w murowaną ścianę, nie kalecząc przy tym ręki. Jednym ciosem dłoni potrafi rozłupać trzy półcalowe deski ułożone jedna na drugiej. Jak posługuje się stopami, sam pan widział.
Bond pociągnął solidny łyk znakomitego bordo i spytał:
– Jak to znoszą pańskie meble? Goldfinger wzruszył ramionami.
– Niewiele mam pożytku z tego domu. Sądziłem, że taki pokaz pana rozerwie. Zgodzi się pan ze mną, że Koreańczyk zasłużył sobie na tego kota. – Rzucił agentowi krótkie, penetrujące spojrzenie.
– To on i na nich trenuje?
– Uważa je za wielki delikates. Zasmakował w kotach w młodości, podczas głodu, który spustoszył jego kraj.
Bond doszedł do wniosku, że nadeszła pora na bardziej dociekliwe pytania.
– Ale właściwie to po co on panu? Chyba nie do towarzystwa? Goldfinger znów strzelił palcami na kelnerów.
– Panie Bond, tak się składa, że jestem człowiekiem bogatym, bardzo bogatym, a im człowiek bogatszy, tym większe ma wymagania co do ochrony. Zwykły „goryl” czy detektyw to najczęściej emerytowany policjant. Tacy ludzie są bez żadnej wartości. Ich reakcje są wolne, metody przestarzałe, podatni są też na przekupstwo. Co więcej, oni szanują życie jako takie, a to źle, jeśli ja chcę przeżyć. Koreańczycy nie kierują się takimi odczuciami. Oto dlaczego podczas wojny Japończycy zatrudniali ich jako dozorców w obozach jenieckich. To najokrutniejsza, najbezwzględniejsza rasa pod słońcem, panie Bond. Moi ludzie byli dokładnie selekcjonowani pod kątem tych właśnie cech. Służą mi dobrze, nie narzekam. Oni też nie. Nieźle im płacę, mają co jeść, gdzie spać. Kiedy zapragną kobiet, sprowadzam im tu ulicznice z Londynu. Sowicie je wynagradzam i odsyłam z powrotem. Nie są może najpiękniejsze, ale białe, a tego właśnie chcą Koreańczycy – poniżyć białych w jak najobrzydliwszy sposób. Czasami zdarzają się wypadki, ale cóż, pieniądze są skutecznym, najlepszym całunem… – Bladoniebieskie oczy spoglądały pusto na obrus. Bond uśmiechnął się.
– Podoba się panu ten aforyzm? Mój własny.
Podano znakomity suflet z serem, a potem kawę. Jedli w milczeniu, jak gdyby odpowiadała im ta atmosfera nieskrępowania i zwierzeń. Agentowi rzeczywiście odpowiadała. Goldfinger, rzecz jasna, celowo i rozmyślnie, odsłonił przyłbicę. Robił to ostrożnie, stopniowo, cal po calu tak, by ukazać Bondowi jedną ze swych licznych twarzy, najpierw tę, która, jak mu się zdawało, najbardziej agentowi odpowiada – twarz potentata bezwzględnego, bezlitosnego i przebiegłego. Może mimo wszystko fakt, że Bond myszkował po domu – Goldfinger musiał go o to choć podejrzewać – wyjawił złotnikowi coś, co mu się w naturze agenta spodobało: że tkwił w nim element nieuczciwości, że dżentelmenem to on jest tylko na pokaz. Więc teraz będzie sondować go dalej, a później, przy odrobinie szczęścia, złoży odpowiednią ofertę.
Bond oparł się o krzesło i zapalił papierosa.
– Ma pan piękny wóz. Chyba jeden z ostatnich tej serii, prawda? Rocznik 1925? Dwa trzycylindrowe bloki, dwie świece w każdym cylindrze: jedna aktywowana z prądnicy, druga z cewki indukcyjnej?
– Zgadza się. Ale musiałem poczynić też pewne modyfikacje. Do amortyzatorów dodałem po pięć piór. Żeby zwiększyć siłę hamowania, w tylnych kołach zamontowałem hamulce tarczowe, ponieważ hamulce przednie, ze wspomaganiem, nie były wystarczająco skuteczne.
– Tak? Dlaczego? Nie wyciśnie pan z niego więcej jak pięćdziesiąt na godzinę, a karoseria nie może być przecież aż tak ciężka.
Goldfinger uniósł w zdziwieniu brwi.
– Tak pan sądzi? Tona stali pancernej i kuloodporne szkło, panie Bond, to jednak nie byle co.
Bond uśmiechnął się.
– Ach, rozumiem! Pan rzeczywiście umie się zabezpieczyć! Ale czy nie ma pan aby kłopotów z przelotami nad Kanałem? Wóz nie przebije czasem ładowni samolotu?
– Wynajmuję całą maszynę, panie Bond. Towarzystwo lotnicze Silver City zna mój wóz. Latam ich liniami regularnie, dwa razy w roku.
– Małe tournee po Europie?
– Wakacje z golfem.
– Wspaniała rozrywka. Zawsze chciałem wybrać się na coś takiego.
Goldfinger nie chwycił przynęty.
– Teraz może pan sobie na to pozwolić.
– Aha, ma pan na myśli te dziesięć tysięcy dolarów? Niewykluczone, że będę ich potrzebował, jeżeli zdecyduję się przenieść do Kanady.
– Sądzi pan, że można tam zarobić? Chce pan zrobić duże pieniądze?
– Bardzo bym chciał – powiedział z ożywieniem Bond. – Inaczej to nie ma sensu.
– Niestety, prawie wszystkie sposoby na zrobienie dużych pieniędzy wymagają wiele czasu. I kiedy wreszcie pieniądze już są, człowiek jest za stary, żeby sobie użyć.
– W tym sęk. Od dawna wypatruję czegoś szybkiego, a tutaj natrafić na coś takiego się nie da. Za duże podatki.
– Owszem. I prawo jest surowe.
– Fakt, przekonałem się o tym na własnej skórze.
– Naprawdę?
– Tak. Omal się nie sparzyłem na aferze z heroiną. Właściwie tylko się o nią otarłem, ale i tak ledwo z tego wyszedłem. To, co powiem, zostanie oczywiście między nami, prawda?
Goldfinger wzruszył ramionami.
– Panie Bond, ktoś kiedyś powiedział, że „prawo jest esencją nieprzychylnych nastawień danej społeczności”. Zgadzam się z tą definicją. Można ją jak najbardziej zastosować do handlu narkotykami. Nawet gdyby było inaczej, nie interesuje mnie współpraca z policją.
– Więc dobrze, było tak… – Bond opowiedział mu przygodę, jaką przeżył w Meksyku, zamieniając się rolami z Blackwellem. – Miałem szczęście, upiekło mi się, ale rozumie pan, że nie przysporzyło mi to sympatii w Universal Export – zakończył.
– Cóż, chyba nie – odparł Goldfinger. – Ciekawa historia. Wykazał się pan dużą zaradnością. A nie kusi pana, żeby dalej prowadzić takie interesy?
– Trochę to zbyt ryzykowne. Sądząc po tym Meksykaninie, grube ryby w tym biznesie okazują się nie takie znów grube, kiedy przychodzi co do czego. Zrobiło się niewesoło i opuścił rękawice. Mocny to on był tylko w gębie.
– Cóż, panie Bond, to był wielce interesujący wieczór. – Goldfinger wstał. Agent 007 poszedł w jego ślady. – Nie wiem, czy zajmę się na powrót heroiną. Istnieją bezpieczniejsze sposoby zarabiania dużych pieniędzy. Pan chce mieć pewność, że okazja jest dobra i wtedy postawi pan wszystko na jedną kartę. Ale podwoić fortunę nie jest wcale łatwo, a i okazja nie często się trafia. Czy chciałby pan usłyszeć jeszcze jeden aforyzm? Także mój.
– Chętnie.
Usta Goldfingera wyciągnęły się w sztucznym uśmiechu człowieka bogatego.
– A więc, panie Bond, najpewniejszy sposób podwojenia pieniędzy to złożyć banknoty na pół i schować je do kieszeni.
Bond, niczym bankowy urzędniczyna słuchający z uwagą dyrektora naczelnego, uśmiechnął się usłużnie i nie powiedział nic. Rozegrał to niezbyt dobrze. Do niczego nie doszło. Jednak instynkt szeptał mu, żeby nie naciskać gazu zbyt mocno.
Wrócili do holu. Bond wyciągnął rękę.
– Bardzo dziękuję za znakomitą kolację. Pora iść przespać się trochę. Może kiedyś znowu się spotkamy.
Goldfinger uścisnął mu lekko dłoń i natychmiast ją puścił. – Jeszcze jedna maniera bogacza podświadomie obawiającego się „dotyku”. Spojrzał twardo na Bonda i rzekł enigmatycznie:
– Wcale bym się nie zdziwił, panie Bond, wcale…
Jadąc z powrotem przez tonący w księżycowej poświacie Isle of Thanet, Bond nieustannie rozważał słowa Goldfingera. Rozebrał się, wskoczył do łóżka i wciąż o nich myślał, nie umiejąc odgadnąć ukrytego w nich sensu. Mogły oznaczać, że złotnik zamierza wkrótce się z nim skontaktować, mogły też sugerować, żeby to Bond próbował nawiązać z nim kontakt. Kontakt z jego strony – orzeł, kontakt z mojej – reszka, pomyślał agent. Wstał, wziął z toaletki monetę i rzucił. Reszka. A więc znów będzie deptać Goldfingerowi po piętach!
Dobrze. Ale gdy następnym razem spotkają się „przypadkowo”, przykrywka Bonda musi być cholernie mocna, nie do podważenia. Agent 007 wrócił do łóżka i natychmiast zasnął.
Punktualnie o dziewiątej rano Bond połączył się z szefem sztabu.
– Mówi James. Obejrzałem sobie tę posiadłość. Całą. Wczoraj jadłem z właścicielem obiad. Mogę na dziewięćdziesiąt dziewięć procent potwierdzić słuszność teorii naczelnego. Coś tam cholernie cuchnie. Nie mam wystarczającej liczby faktów, żeby wysłać wam dokładny raport. Właściciel wyjeżdża jutro za granicę. Odlatuje z Ferryfield. Szkoda, że nie wiem o której. Chciałbym jeszcze raz zerknąć na jego rollsa. Pomyślałem sobie, że może mu podarować małe, przenośne radio, co? Zaraz tam jadę. Czy panna Ponsonby mogłaby mi załatwić rezerwację? Tylko nie wiem jeszcze dokąd. Będę w kontakcie. Co u was?
– Jak ci poszło w Sandwich?
– Wygrałem.
W słuchawce rozległ się zduszony śmiech.
– Tak i myślałem. Duża stawka, co?
– Skąd wiesz?
– Dzwonił tu wczoraj niejaki Scotland. Dostał cynk, że ktoś posługujący się twoim nazwiskiem jest w posiadaniu wielkiej kwoty nie zadeklarowanych dolarów i pytał, czy znamy tego osobnika i czy to prawda. Facet nie stoi za wysoko i nic nie wiedział o Universalu. Powiedziałem mu, żeby sobie pogadał z Pełnomocnikiem i dziś rano dostaliśmy od nich przeprosiny. A w twojej poczcie sekretarka akurat znalazła kopertę z dziesięcioma tysiącami zielonych! Ten twój gość to niezły numer, co?
Bond uśmiechnął się. Goldfinger zadbał o to, żeby go wpakować w dolarowe kłopoty – jakże to dla niego typowe. Najpewniej zatelefonował do Scotland Yardu zaraz po meczu. Chciał mu pokazać, że jeśli się go uderzy, odpowie przynajmniej żądlącym ukłuciem. Ale ta historia z Universalem chyba załapała.
– Wysilił się, krętacz jeden, no! Powiedz szefowi, że tym razem wszystko idzie na Biały Krzyż. Załatwisz resztę?
– Jasne. Oddzwonię za parę minut. Tylko uważaj na siebie za tą granicą, dobra? I dzwoń natychmiast, jeśli będzie ci nudno i kiedy zatęsknisz za towarzystwem, jasne? No to cześć.
– Cześć. – Bond odłożył słuchawkę. Wstał i zabrał się do pakowania torby. Oczyma wyobraźni widział, jak w biurze szefa sztabu szef odgrywa taśmę z zapisem ich rozmowy i tłumaczy wszystko pannie Moneypenny. „Mówi, że i według niego Goldfinger knuje coś na dużą skalę, ale nie domyśla się jeszcze co. G. odlatuje dziś rano z Ferryfield, razem ze swoim rollsem. 007 chce ruszyć za nim. (Powiedzmy dwie godziny później, żeby dać tamtemu odskoczyć na bezpieczną odległość. Proszę załatwić formalności, dobrze?) Chce, żebyśmy pogadali z Urzędem Celnym. Trzeba mu czasu na dokładniejszą inspekcję rollsa i na zainstalowanie Homera w bagażniku. (Zechce pani i to załatwić, dobrze?) Nawiąże kontakt przez nasze ośrodki, kiedy znajdzie się w tarapatach…”
I tak dalej. Wydajna z niego maszyna. Bond skończył pakowanie i gdy Londyn oddzwonił, potwierdzając rozliczne zezwolenia, zszedł na dół, uregulował rachunek i zostawiwszy za sobą Ramsgate, wjechał na drogę do Canterbury.
Londyn twierdził, że Goldfinger ma rezerwację na lot specjalny o dwunastej. Bond dotarł do Ferryfield o jedenastej, zawiadomił o swoim przyjeździe Wydział Paszportowy i ludzi z Urzędu Celnego, którzy już go oczekiwali, zakamuflował samochód w pustym hangarze, a potem usiadł, zapalił i gadał o niczym z urzędnikiem. Myśleli, że jest ze Scotland Yardu, a on nie wyprowadzał ich z błędu.
– Nie, panowie – powiedział. – Goldfinger jest w porządku. Chodzi o jego służącego, który chyba próbuje przeszmuglować coś za granicę. Sprawa jest poufna, tak. Czy mógłby na dziesięć minut zostać przy samochodzie złotnika sam? Chciałby obejrzeć sobie przybornik z narzędziami. I czy nie przeszukaliby rollsa zgodnie z wymogami kategorii A, bo wóz może mieć sprytne schowki? O tak, zrobią to z przyjemnością.
O jedenastej czterdzieści pięć jeden z celników wychynął zza drzwi i mrugnął na Bonda.
– Nadjeżdża. Z szoferem. Poproszę ich, żeby od razu weszli na pokład samolotu i powiem, że samochód załadujemy później. Wcisnę im jakąś bajeczkę o konieczności równomiernego rozlokowania ładunku. Wbrew pozorom to sprawa całkiem serio. Znamy tę starą landarę. Jest opancerzona i waży coś koło trzech ton. Damy panu znać, kiedy będziemy gotowi.
– Dzięki.
Pokój opustoszał. Bond wyjął z kieszeni małą, kruchą paczuszkę. Zawierała suchą bateryjkę połączoną kablem z niewielką lampą próżniową. Sprawdził pobieżnie obwód, włożył aparat do kieszeni marynarki i czekał.
Drzwi otworzyły się o jedenastej pięćdziesiąt pięć. Jeden z urzędników kiwnął głową i powiedział:
– Wszystko w porządku. Są już w samolocie.
Olbrzymi, lśniący Rolls stał na stanowisku do odpraw celnych poza zasięgiem wzroku pasażerów. Oprócz niego był tam tylko gołębioszary kabriolet Triumph TR3 z opuszczonym dachem. Bond zaszedł rollsa z tyłu, a celnicy szybko odśrubowali pokrywę zabezpieczającą schowek na narzędzia. Agent wyciągnął z niego płytką szufladę z różnymi kluczami i odegrał scenkę, jak to niby superdokładnie ogląda i klucze, i szufladę. Przykląkł. Udając, że szpera wewnątrz schowka, wsunął na jego dno ów kruchy aparacik i od razu przykrył go szufladą z narzędziami. Pasowała jak ulał. Wstał i otarł ręce.
– Nic z tego – rzekł celnikowi.
Ten zamocował pokrywę i dokręcił kluczem czworokątny łeb śruby. Podniósł się i powiedział:
– Podwozie i karoseria są czyste. W ramie i pod tapicerką jest miejsca od groma, ale nie możemy się tam dostać, to wymaga czasu. Puszczamy go, jak jest?
– Tak i dziękuję za pomoc.
Bond ruszył spacerkiem do budynku administracji. Usłyszał krótki, urywany jęk starego rozrusznika. Chwilę później rolls wytoczył się majestatycznie ze stanowiska odpraw celnych do rampy towarowej. Agent stał w głębi biura i patrzył, jak na nią wjeżdża, jak zatrzaskują się za nim potężne drzwi ładowni Bristol Frightera. Usunięto klinowe podstawki spod kół i kierownik ruchu uniósł do góry kciuk. Dwa silniki kaszlnęły głośno, chwyciły ci4g i wielka, srebrzysta ważka pokołowała na start.
Kiedy samolot był już na pasie, Bond opuścił biuro, przeszedł do hangaru, gdzie ukrył samochód, usiadł za kierownicą i nacisnął przycisk pod deską rozdzielczą. Przez chwilę panowała cisza, a potem z ukrytego głośnika buchnęło zgrzytliwe zawodzenie. Bond pokręcił gałką potencjometru. Zawodzenie przeszło w głębokie, jednostajne brzęczenie. Agent odczekał, aż Bristol Frighter wzbije się w powietrze. W miarę jak maszyna szybowała coraz wyżej, kierując się w stronę wybrzeża, brzęczenie stawało się coraz cichsze i cichsze. Po kilku minutach ustało zupełnie. Bond dostroił odbiornik, namierzył je ponownie i przez pięć minut wsłuchiwał się w odgłosy eteru, podczas gdy samolot leciał nad kanałem. Później wyłączył urządzenie. Uruchomił silnik, ruszył, zatrzymał się przy Urzędzie Celnym, powiedział komu trzeba, że wróci o pół do drugiej, żeby zdążyć na lot o czternastej, a następnie odjechał wolno, kierując się do pewnego pubu w Rye. Od tej chwili Homer, prosty nadajnik, który umieścił w schowku narzędziowym rollsa, będzie w stałym kontakcie z odbiornikiem radiowym Bonda, jeśli Bond nie oddali się od wozu złotnika na więcej niż sto mil. Musiał tylko stale uważać na poziom natężenia dźwięku i nie dopuścić do tego, żeby sygnał całkowicie zanikł. Był to rodzaj prostego systemu naprowadzającego, który umożliwiał jednemu samochodowi śledzenie drugiego z dużej odległości i bez narażania się na niebezpieczeństwo wykrycia „ogona”. Po drugiej stronie kanału Bond będzie musiał namierzyć trasę, jaką Goldfinger opuścił Le Touquet, ostrożnie się do niego zbliżyć, a w dużych miastach, czy tam, gdzie napotka co bardziej ruchliwe skrzyżowania, „usiąść mu na ogonie”. Na pewno nie raz agent podejmie złą decyzję i wtedy zajdzie potrzeba nieco szybszej jazdy, żeby nadrobić stracony czas. Ale z tym DB III już sobie poradzi. Zanosiło się na niezłą zabawę – polowanie na lisa po całej Europie! Na bezchmurnym niebie świeciło słońce. Bond poczuł lekki dreszczyk emocji i uśmiechnął się do siebie twardym, zimnym i okrutnym uśmiechem. No, Goldfinger, pomyślał, pierwszy raz w życiu znalazłeś się w tarapatach. W poważnych tarapatach…
Na niebezpiecznym skrzyżowaniu ruchliwej arterii N1 ze spokojną szosą N38 do Le Touquet zawsze znajdzie się jakiś agent cydiste. Tak, oczywiście, widział rollsa. Trudno takiego nie zauważyć, co? Arystokrata pośród plebsu. Pojechał na prawo, monsieur, na Abbeville. Jakąś godzinę temu, tak, ale cóż to znaczy dla pańskiej torpedy!
Załatwiwszy formalności na lotnisku, Bond natychmiast uruchomił odbiornik, i od razu namierzył rollsa. Lecz z monotonnego brzęczenia nie sposób było wyczytać, czy Goldfinger udaje się na północ – do Belgii, Holandii, Austrii czy może do Niemiec – czy też pędzi na południe. Dokładne położenie wozu mogły określić jedynie dwa samochody radiolokacyjne. Agent podziękował rozmówcy gestem ręki i wcisnął gaz do deski. Trzeba się spieszyć, bo Goldfinger minął już pewnie Abbeville i skręcił albo w NI na Paryż, albo w N28 na Rouen. Jeśli strzał okaże się nietrafny, Bond zmarnuje dużo czasu i benzyny.
Pruł kiepską, wyboistą drogą i nie oszczędzając wozu, czterdzieści trzy kilometry do Abbeville pokonał w kwadrans. Brzęczenie Homera nasiliło się, Goldfinger nie mógł być dalej jak dwadzieścia mil przed nim. Ale gdzie skręcić na skrzyżowaniu? Zaryzykował trasę na Paryż. Przez jakiś czas ton sygnału aparatu naprowadzającego nie uległ zmianie, lecz to nie przesądzało jeszcze sprawy. Naraz, prawie niezauważalnie, brzęczenie zaczęło znikać! Cholera! Zawrócić, czy gnać przed siebie, skręcić gdzieś dalej w drugorzędną drogę do Rouen i tam złapać rollsa? Bond nie znosił zawracać. Dziesięć kilometrów przed Beauvais skręcił w prawo. Najpierw droga była parszywa, ale zaraz potem wpadł na szybką N30 i do Rouen wjechał już wolniutko, prowadzony jak na smyczy przez brzęczyk Homera. Zatrzymał się na przedmieściach i jednym uchem wsłuchując się w sygnał, sprawdzał trasę w przewodniku Michelina. Po wściekłym pisku dochodzącym z głośnika poznał, że wyprzedził złotnika, ale oto miał przed sobą następne skrzyżowanie i jeśli na nim też powinie mu się noga, zgubi Goldfingera na dobre. Goldfinger mógł bowiem jechać na południe, trasą Alecon-Le-Mans-Tours, lub wybierał się na południowy wschód, omijając Paryż i kierując się na Evreux, Chartrer i Orlean. Wjechać do centrum Ruen, zlokalizować rollsa i sprawdzić, dokąd pojedzie? Wykluczone. Bond zmuszony będzie odczekać, aż sygnał Homera stanie się znów monotonnie swojski i wówczas podejmie decyzję.
Podjął ją dopiero kwadrans później, kiedy był absolutnie pewien, że Goldfinger go wyprzedził. I tym razem skręcił na skrzyżowaniu w lewo, wbił pedał gazu do deski i pognał na złamanie karku. Tak, stopniowe brzęczenie przechodziło łagodnie w jednostajne wycie, co znaczyło, że znalazł się na dobrym tropie. Zwolnił do czterdziestu, wyciszył maksymalnie odbiornik i jechał spacerkiem, zastanawiając się, dokąd to zmierza pan Goldfinger.
Minęła godzina piąta, szósta, siódma. We wstecznym lusterku DB III odbijały się promienie zachodzącego słońca, a rolls pędził dalej i dalej. Przejechali przez Dreux, zostawili za sobą Chartres i mknęli prostym, pięćdziesięciomilowym odcinkiem drogi do Orleanu. Jeśli Goldfinger zatrzyma się w Orleanie na noc, to rolls wcale nieźle dawał sobie radę – ponad dwieście pięćdziesiąt mil w sześć godzin z małym hakiem. Jeśli idzie o prowadzenie wozu, złotnik z pewnością nie był ostatnim ciamajdą i poza granicami miast musiał gnać na pełnym gazie. Bond przyśpieszył i zaczął się do niego zbliżać.
Zauważył przed sobą rozmyte, tylne światła jakiegoś samochodu. DB III jechał na przeciwmgielnych, więc Bond przełączył je szybko na długie. Jakiś mały sportowy wóz. MG? Triumph? Austin healey? Agent siadł mu na ogonie. To gołębioszary, dwumiejscowy Triumph z podniesionym dachem. Bond mrugnął światłami i wyprzedził go. Teraz zamajaczył przed nim inny wóz. Agent znów zmienił światła na przeciwmgielne. Tamten samochód był o milę dalej, ale DB III wolno się do niego zbliżał. Kiedy oba pojazdy dzieliło nie więcej jak ćwierć mili, Bond włączył na sekundę długie, żeby lepiej widzieć. Tak, to rolls. Agent, zwolnił, ponownie zwiększył odstęp do jednej mili i tak trzymał, zerkając od czasu do czasu we wsteczne lusterko na niewyraźne światła triumpha. Na przedmieściach Orleanu Bond zjechał na pobocze. Triumph minął go z rykiem i pomknął dalej.
Orlean nigdy się Bondowi nie podobał. Było to miasto smutne, bez uroku, miasto opanowane przez kler i otoczone posępnymi mitami. Żyło z legendy o Joannie d’Arc, oślepiało podróżnych twardym, chłodnym blaskiem świętości i oskubywało ich zarazem z pieniędzy. Bond zajrzał do przewodnika. Goldfinger zatrzyma się niechybnie w hotelu pięciogwiazdkowym, żeby zjeść na kolację filety z soli i pieczonego kurczaka. Pięciogwiazdkowy był Arcades i Modernę. Który z nich? Agent wolałby zanocować gdzieś poza miastem, na przykład w znakomitym Auberge de la Montespan nad brzegiem Loary. Mógłby się tam przy okazji najeść do syta quenelles de brochet, ale musiał trzymać się blisko swego lisa. Wybrał Hotel de la Gare i posiłek w dworcowym bufecie.
Kiedy ogarniały go jakiekolwiek wątpliwości, Bond zawsze decydował się na nocleg w hotelach przydworcowych. Hotele przydworcowe były w porządku. Znajdował tam mnóstwo miejsca do parkowania, a barowe jedzenie w Hotelu de la Gare będzie z pewnością znakomite. Poza tym na stacjach kolejowych biło serce miasta, a nocne pociągi wiozły z sobą jego tragedie i wielkie miłości.
Brzęczenie Homera nie ulegało zmianie już od dziesięciu minut. Bond zapamiętał drogę do hotelu, wjechał ostrożnie do miasta, skierował się ku rzece i poprowadził samochód wzdłuż quais, jasno oświetlonego bulwaru. Miał rację. Żółty rolls parkował przed hotelem Arcades. Agent zawrócił do centrum i ruszył w stronę dworca.
Hotel de la Gare spełniał wszystkie jego oczekiwania – tani, staromodny, budzący zaufanie i wygodny. Wziął gorącą kąpiel, zszedł do samochodu, żeby sprawdzić, czy rolls Goldfingera wciąż tkwi pod Arcades, potem udał się do dworcowej restauracji i zamówił swoją urobioną potrawę: dwa eufs cocotte a la creme, dużą sole mauniere (Orlean leży w pobliżu morza, a ryby z Loary zalatują mułem) oraz odpowiedni Camembert. Wypił butelkę dobrze schłodzonego Rosę d’Anjou, a do kawy poprosił o trzy gwiazdkowego Hennessy. Wyszedł z restauracji o dziesiątej trzydzieści, jeszcze raz zerknął na żółtego rollsa i zrobił sobie godzinny spacer po mieście. Ostatni już rzut oka na wóz Goldfingera i spać.
O szóstej następnego ranka rolls był na swoim miejscu. Bond uregulował rachunek, wypił na stacji podwójną cafe complet, podjechał na quais i wprowadził samochód w jedną z bocznych uliczek. Tym razem nie mógł sobie pozwolić na błąd. Goldfinger albo przetnie rzekę i skieruje się na południe, by dotrzeć do N7 wiodącej na Rivierę, albo ruszy brzegiem Loary, a wtedy równie dobrze wylądować może i na Ruderze, i w Szwajcarii, i we Włoszech. Agent wysiadł, oparł się wygodnie o mur biegnący przy rzece i obserwował hotel Arcades za drzewami. O ósmej trzydzieści przed wejściem zjawiły się dwie małe sylwetki. Rolls odjechał. Bond patrzył, jak sunie po quais, aż zniknął mu z oczu. Wówczas siadł za kierownicą i ruszył w pościg.
Jechał spokojnie nad Loarą, rozkoszując się letnim, porannym słońcem. Był w jednym ze swych ulubionych zakątków świata. W maju, gdy owocowe drzewa buchały białym kwieciem i gdy łagodna, szeroka rzeka nie opadła jeszcze po zimowych deszczach, ubrana w godowe szaty dolina tchnęła zielenią i młodością. Właśnie tak sobie dumał, kiedy tuż przed Chateauneuf usłyszał przenikliwe wycie podwójnego klaksonu marki Bosch, po czym minął go w pędzie mały Triumph z opuszczonym dachem. Bond zdołał jedynie dostrzec niewyraźny zarys ślicznej twarzyczki ukrytej za ciemnoniebieskimi szkłami samochodowych okularów w białych oprawkach. Chociaż widział tylko profil – czerwoną kreskę ust i powiewający na wietrze kosmyk czarnych włosów, który wysunął się spod różowej chusteczki w białe grochy – wiedział, że kobieta jest piękna, bo tylko kobiety piękne w ten sposób trzymają głowę. Biła z niej pewność siebie typowa dla kogoś, kto nawykł do odbierania hołdów i świadomość tego, że oto samotna dziewczyna wyprzedza mężczyznę w eleganckim samochodzie.
Dzisiaj albo nigdy!, pomyślał Bond. No, bo gdzie, jeśli nie tutaj, w umajonej dolinie Loary? Najpierw będzie ją ścigał, by dopaść łupu w porze lunchu. Potem nawiąże znajomość gdzieś w ogrodach wyludnionej restauracji, w uroczej altance porośniętej dzikim winem. Dalej friture i Vouvray z lodu, ostrożne badanie gruntu z obu stron, a jeszcze później triumph i DB III ruszą w małym konwoju dalej na południe, by wieczorem zatrzymać się w umówionym miejscu. Będą tam rosły drzewka oliwne, w zapadającym zmierzchu, w ciemnym błękicie nadciągającej nocy zagrają świerszcze, a Bond i dziewczyna dojdą do wniosku, że dobrze im razem, że dalszą podróż można na czas jakiś odłożyć. Następnego dnia („Nie, nie dzisiaj. Prawie wcale cię nie znam. Poza tym jestem zmęczona”) zostawią jej wóz w hotelowym garażu i wsiądą razem do DB III, wiedząc, czego oboje pragną. Niespiesznie, wolno, pojadą na zachód, unikając ruchliwych dróg. Zaraz, co to za mieścinę chciał zawsze odwiedzić tylko dlatego, że podobała mu się jej nazwa? Tak, Entre Deux Seins, mała wioska koło Les Baux. Pewnie nie ma tam nawet żadnej gospody… Cóż, pojadą więc do Les Baux w Bouches du Rhone, na skraju Camargue. Tam, w przesławnym Baumaniere, w jedynym hotelu we Francji, któremu Michelin przyznaje maksymalną notę, wynajmą sąsiadujące z sobą pokoje (wezmą jedynki, na wspólną dwójkę będzie jeszcze za wcześnie). W restauracji zamówią gratin de langouste i pewnie szampana, jako że w taką noc picie szampana należy do tradycji. No a później…
Bond uśmiechnął się. Cudowne to wszystko, cudowne, zwłaszcza te kropki na końcu. Ale nie, nie dzisiaj. Dzisiaj masz robotę, dzień dzisiejszy poświęcisz na Goldfingera, nie na miłostki. Dzisiaj wąchać możesz jedynie zapach jego drogiej wody po goleniu, a nie zapach… Jakie perfumy by do niej pasowały…? Angielki często źle dobierają perfumy. Miał nadzieję, że byłyby lekkie i czyste. Vent Vert Balmaina? Może Muguet Carona? Bond dostroił dla pewności odbiornik, wyciszył go i jechał dalej, rozluźniony, spokojny, bawiąc się myślami o dziewczynie, komponując coraz to nowe szczegóły. Naturalnie, jest szansa, że natknie się na nią ponownie. Wygląda na to, że jadą w mniej więcej tym samym kierunku. Musiała nocować w Orleanie. Gdzie? Zmarnowana okazja. Zaraz, chwileczkę! Bond ocknął się z marzeń. Otwierany dach! Przecież widział już gdzieś tego triumpha! Widział go na lotnisku w Ferryfield! Dziewczyna musiała lecieć następnym lotem po Goldfingerze. Fakt, nie zauważył tam ani kierowcy, ani też nie zwrócił uwagi na numery rejestracyjne wozu, ale bez wątpienia jest to ten sam triumph! Jeśli tak, niemożliwe jest, żeby przez trzysta mil siedział na ogonie Goldfingera zupełnie przypadkowo. W dodatku wczoraj jechał za nim na postojowych światłach! Co tu jest grane!?
Bond wcisnął gaz. Zbliżał się do Nevres. I tak musiałby przyspieszyć przed następnym dużym skrzyżowaniem, a tym sposobem ustrzeli dwa ptaszki za jednym strzałem i sprawdzi, co knuje dziewczyna. Jeśli nadal trzyma się między nim a rollsem, czeka go niezła zagwozdka. I cholerny kłopot, bo samo śledzenie Goldfingera było już wystarczająco trudnym zadaniem. Jeżeli ona też go śledzi, zadanie stanie się piekielnie skomplikowane.
Tak, jechała za nim, jakieś dwie mile za rollsem. Zwolnił, jak tylko ujrzał błyszczący tyłeczek triumpha (taką nazwę sobie ukuł). Patrzcie no, patrzcie! Kim ona może być? Co tu jest do diabła grane!? Twarz Bonda sposępniała, agent zamyślił się głęboko.
Jechali tak i jechali, wciąż podążając lśniącym szlakiem N7, który niczym gruba, newralgiczna aorta przecina serce Francji. Ale w Moulins Bond o mało co nie zgubił tropu. Musiał nadłożyć podwójnie drogi i znalazł się na trasie N73. Goldfinger skręcił natomiast w prawo i pruł teraz albo na Lyon, albo do Włoch, lub też kierował się do Macon i Genewy. Agent gnał jak rajdowiec i tylko cudem nie wpakował się w tarapaty. Nie zwracał uwagi na brzęczyk Homera, obawiał się tylko, że będzie musiał zwolnić przez triumpha. Naraz zdał sobie sprawę z tego, że monotonny dźwięk aparatu; naprowadzającego przeszedł w jazgotliwy pisk i gdyby nie zdołał wyhamować przy dziewięćdziesiątce, niemal by wjechał w kufer rollsa. Na szczęście wyhamował i kiedy pokonywał najbliższe wzgórze, wlókł się już tak wolno, że wolnej nie można. Za szczytem wzniesienia ujrzał żółty samochód Goldfingera. Stał na poboczu.
O błogosławione drogi polne! Natychmiast skręcił i zaparkował za osłoną niskiego żywopłotu. Ze schowka na rękawiczki wyjął małą lornetkę, wysiadł i ruszył do szosy. Tak, cholera, Goldfinger siedział sobie przy mostku nad strumykiem! Ubrany w białą wiatrówkę i białą pilotkę jak jakiś niemiecki turysta, siedział i coś wcinał! Bond poczuł głód. A co z jego lunchem? Przyjrzał się uważnie rollsowi. Przez tylne okienko dostrzegł sylwetkę Koreańczyka sterczącego w fotelu pasażera. Ani śladu triumpha. Jeśli dziewczyna nadal śledziła złotnika, nie zdążyłaby się zatrzymać. Pozostawałoby jej tylko schować głowę pod kierownicę i dodać gazu. Ukryta w zasadzce, tkwiła teraz pewnie gdzieś z przodu i czekała, aż Goldfinger skończy jeść i pojedzie dalej. Czekała? A może Bonda poniosła wyobraźnia? Może dziewczyna jechała po prostu do Włoch, nad jeziora, do swojej ciotki, do przyjaciół, do kochanka?
Goldfinger wstał. Jaki porządniś z niego! Tak, tak, trzeba wy-zbierać papierki i usunąć je z widoku pod mostek. Właściwie dlaczego nie wrzucił ich do wozu? Nagle Bond zacisnął szczęki. Co mu to przypominało? Znowu zagrała jego wyobraźnia, czy też ten właśnie mostek jest skrzynką kontaktową? Czyżby polecono Goldfingerowi coś pod nim zostawić? Jedną z tych sztab złota? Francja, Szwajcaria, Włochy. Miejsce odpowiadało wszystkim, bo na przykład komunistyczna komórka w Lyonie jest jedną z najsilniejszych we Francji. Tak, miejsce jest dobre, można stamtąd dogodnie obserwować całą drogę…
Goldfinger wdrapał się na szosę. Bond zrobił krok do tyłu. Usłyszał odległy jęk rozrusznika, wyjrzał i patrzył za rollsem, aż wóz zniknął mu z oczu.
To był śliczny mostek nad ślicznym strumykiem. Na jego łukowatym sklepieniu widniał numer mierniczy – 79/6. Numer oznaczał, że jest to szósty most za jakimś miastem na drodze numer N79. Łatwo taki most odszukać. Agent wyskoczył z samochodu
1 szybko zsunął się po łagodnej skarpie. Pod sklepieniem panował chłód i mrok. W czystej, leniwej wodzie, na tle kamienistego dna, dostrzegł cienie przepływających ryb. Zaczął szukać przy podmurówce, na skraju trawiastego pobocza. Przy ścianie, w środkowej części łuku, dokładnie pod szosą, rosła kępa bujnej trawy. Bond rozchylił ją i spostrzegł grudki świeżo rozpulchnionej ziemi. Agent wbił w nią dłonie.
Znalazł tylko jedną. Miała kształt cegły, była gładka w dotyku i dosyć ciężka. Bond zmiótł piach z matowego, żółtego metalu i zawinął sztabkę w chusteczkę do nosa. Wsunął ją pod płaszcz i wspiął się po skarpie na pustą szosę.
Był z siebie zadowolony. Na Goldfingera wścieknie się od groma ludzi, bo za dwadzieścia tysięcy funtów można odwalić kawał brudnej roboty. Teraz plany trzeba będzie zmienić, zawiesić na jakiś czas spiskowanie, niewykluczone, że kilka osób ocali życie. Nawet jeśli SMIERSZ przeprowadziłby dochodzenie, a rzecz to mało prawdopodobna, gdyż członkowie tej organizacji należeli do realistów bardzo szybko godzących się ze stratami, nie pozostawałoby im nic innego, jak założyć, że skarb zwędził jakiś nocujący pod mostem włóczęga.
Agent uniósł zakamuflowaną klapkę pod siedzeniem pasażera i wsunął sztabę do schowka. Niebezpieczny towar. Jak najszybciej skontaktuje się z najbliższym ośrodkiem Secret Service, przekaże im złoto, a oni wyślą je do Londynu pocztą dyplomatyczną. Trzeba też prędko złożyć meldunek. Wiele spraw się potwierdziło i M. zechce być może ostrzec Deuxieme, żeby ci obserwowali most i przechwycili odbiorcę. Lecz Bond miał nadzieję, że tak się nie stanie. Nie chciał, by panika w szeregach SMIERSZ-u zaczęła się już teraz, gdy był tak blisko Goldfingera. Niebo nad Goldfingerem musi być niebieskie i czyste.
Bond wcisnął gaz. Należało przemyśleć kilka innych spraw, dobić do rollsa przed następnym skrzyżowaniem i tam wybrać dobry kierunek jazdy: do Genewy lub do Lyonu. Poza tym należało rozwikłać zagadkę owej tajemniczej dziewczyny i, jeśli to możliwe, wymanewrować ją z trasy. Piękna, nie piękna, zamazywała tylko obraz sytuacji. Musi także gdzieś stanąć i kupić sobie cokolwiek do jedzenia i picia. Dochodziła pierwsza, a widok obżerającego się Goldfingera pobudził jego apetyt. Oprócz tego najwyższy czas zatankować i sprawdzić poziom oleju i wody w silniku.
Homer odezwał się jakby głośniej. Bond znajdował się na przedmieściach Macon. Powinien zaryzykować i zbliżyć się do rollsa; niski, aerodynamiczny DB III zginie między dziesiątkami pojazdów. Było rzeczą nader istotną dowiedzieć się, czy złotnik przetnie Saone i pojedzie drogą na Bourg, czy też przed mostem skręci w prawo do N6 na Lyon. Daleko przed sobą, za kolejowym wiaduktem na Rue Rambuteau, dostrzegł małą, żółtą plamkę. Plamka minęła skwer i zmierzała w stronę rzeki. Ludzie przystawali, odwracali głowy i gapili się na lśniące cudo. Już rzeka. Skręci w prawo, czy pojedzie mostem…? Prosto! A więc jednak Szwajcaria! Bond wcisnął gaz i wjechał za nim na przedmieścia dzielnicy St Laurem. Teraz szybko do rzeźnika, do piekarni i do jakiejś winiarni. Sto jardów dalej spostrzegł złotą głowę cielaka wiszącą nad chodnikiem. Zerknął w lusterko. Proszę, proszę! Mały triumph znów siedział mu na ogonie! Sunął ledwie kilka stóp z tyłu! Ciekawe od jak dawna za nim jedzie? Agent był tak pochłonięty śledzeniem rollsa, że od chwili, kiedy wjechał do miasta, nie spojrzał nawet za siebie. Dziewczyna musiała czatować w którejś z bocznych uliczek! No tak. Przypadek wykluczony, na sto procent. Trzeba działać. Przykro mi, kochanie, zmusiłaś mnie do tego. Postaram się to zrobić najdelikatniej, jak tylko umiem. A teraz trzymaj się, złotko! Zahamował gwałtownie przed rzeźnikiem i wrzucił wsteczny. Okropny zgrzyt i brzęk tłuczonego szkła. Bond zgasił silnik i wysiadł.
Przeszedł na tył wozu. Dziewczyna tkwiła wciąż za kierownicą, choć wystawiła już na zewnątrz jedną, aksamitnie szczupłą nogę tak, że agent zauważył niedyskretnie fragment jasnego uda. Z twarzą spiętą gniewem, zerwała z głowy gogle, wysiadła i stanąwszy na baczność, wzięła się pod boki. Jej piękne usteczka wykrzywiała wściekłość.
Tylny zderzak DB III wklinował się w szczątki reflektorów triumpha i w pokiereszowaną chłodnicę. Bond rzekł przyjacielsko:
– Jeśli jeszcze raz mnie tam dotkniesz, będziesz musiała wyjść za mnie za mąż.
Ledwie skończył swoją kwestię, gdy trzasnęła go w twarz. Potarł policzek i zerknął wkoło. Zebrał się już nielichy tłumek gapiów. Rozległ się cichy szmerek aprobaty, zaczęły padać mało wyszukane epitety:
– Allez y la gosse! Maintenant le knoc-out! Dziewczynie wcale nie ulżyło.
– Ty cholerny idioto! Co ty do diabła wyczyniasz?!
Bond pomyślał sobie, że gdyby ładne kobiety stale się piekliły, byłyby wiecznie piękne.
– Chyba ma pani kiepskie hamulce.
– Kiepskie hamulce! Co pan bredzi!? Przecież to pan na mnie wjechał!
– Wyskoczył mi wsteczny. Nie wiedziałem, że jedzie pani tuż za mną. – Nadszedł czas ją uspokoić. – Strasznie, naprawdę strasznie panią przepraszam. Zapłacę za naprawę, za wszystko. To po prostu pech. Obejrzymy razem szkody. Proszę spróbować dać wsteczny. Chyba nie szczepiliśmy się zderzakami. Zobaczymy. – Postawił nogę na zderzaku triumpha i rozhuśtał samochód.
– Jak pan śmie tykać jeszcze mój wóz!? Proszę go zostawić! – Wciąż rozeźlona, siadła za kierownicą. Uruchomiła rozrusznik. Silnik zaskoczył, ale pod maską rozległ się zgrzytliwy klekot metalu. Przekręciła kluczyk w stacyjce i wychyliła się przez okno. – Widzi pan?! Rozwalił mi pan wirnik chłodnicy!
Bond miał taką nadzieję. Wsiadł do swego wozu i wolno odjechał od triumpha, wlokąc po asfalcie szczątki jego zderzaka. Wysiadł. Tłum zaczynał rzednąć. Zjawił się jakiś facet w kombinezonie mechanika, zaproponował, że wezwie autoholowanie i poszedł do telefonu. Agent zbliżył się do triumpha. Dziewczyna już na niego czekała. Wyraz jej twarzy uległ zmianie, była teraz nieco spokojniejsza. Bond spostrzegł, że jej ciemnoniebieskie oczy przyglądają mu się z uwagą.
– Naprawdę nie będzie tak źle. Najprawdopodobniej wirnik wyskoczył tylko z łożyska. Zamontują pani prowizorycznie reflektory i wyklepią szybko zderzaki. Jutro rano ruszy pani dalej. – Sięgnął do kieszeni po notatnik. – Jest pani wściekła i ja to doskonale rozumiem. Biorę na siebie całą winę. Oto sto tysięcy funtów. Starczy na pokrycie kosztów reperacji samochodu, na opłacenie hotelu, na telefony do pani przyjaciół i tak dalej. Proszę je przyjąć i będziemy kwita. Bardzo bym chciał zostać tu z panią do jutra i zobaczyć, jak pani odjeżdża, ale doprawdy nie mogę. Dziś mam umówione spotkanie i nie mogę nawalić.
– Nie. – Jedno, jedyne słowo, a jakże zimne i ostateczne. Założyła ręce z tyłu i czekała.
– Ale… – Czego ona właściwie chce?! Sprowadzić policję?! Oskarżyć go o niebezpieczną jazdę?!
– Ja też mam wieczorem spotkanie, ja też nie mogę nawalić, proszę pana. Muszę dostać się do Genewy. Zechce mnie pan tam zawieść? To niedaleko, około stu mil stąd. – Wskazała ręką DB III. – Tym mógłby pan obrócić w dwie godziny. Proszę, bardzo proszę.
W jej głosie Bond usłyszał rozpaczliwe błaganie. Nie było w nim służalczości, nie było groźby, wyłącznie paląca potrzeba.
Po raz pierwszy agent spojrzał na nią nie tylko jak na piękną kobietę, która – takie jedynie znalazł wytłumaczenie – chciała pewnie, żeby Goldfinger ją poderwał lub zamierzała go czymś szantażować. Nie, nie wyglądała ani na taką, ani na taką. Emanowała z niej zbyt wielka siła charakteru, zbyt wielka bezpośredniość. I nie ubierała się w szatki typowe dla uwodzicielki, nie, przeciwnie, nosiła białą, obszerną koszulę o raczej męskim kroju. Koszula była rozpięta pod szyją, lecz zapinała się na wzór ściśle dopasowanego wojskowego kołnierzyka i miała długie, szerokie rękawy zebrane w mankiety. Dziewczyna nie malowała paznokci, a jedyną biżuterią, jaka ją zdobiła, był złoty pierścionek zaręczynowy na serdecznym palcu (Prawda to z tymi zaręczynami, czy nie…?) Przepasywała się bardzo szerokim, czarnym, przeszywanym paskiem ze skóry z podwójną brązową klamrą. Z tyłu pas zachodził jej wysoko na plecy i stanowił coś w rodzaju oparcia, takiego, jakiego używają jeźdźcy na wyścigach konnych. Nosiła krótką, plisowaną sukienkę w grafitowym kolorze, a na nogach miała drogie, czarne sandały – znakomite do prowadzenia wozu, bo przewiewne i wygodne. Jedyną plamą o żywszym odcieniu była jej chusteczka, którą zdjęła z głowy i trzymała pod pachą wraz z goglami. W sumie dziewczyna wyglądała bardzo atrakcyjnie. Lecz jej strój kojarzył się Bondowi bardziej z jakimś ekwipunkiem niż ze strojem młodej dziewczyny. Było w tej kobiecie – w jej zachowaniu i urodzie – coś męskiego, coś charakterystycznego dla kogoś, kto spędza dużo czasu na otwartym powietrzu. Mogła na przykład należeć do żeńskiej drużyny narciarskiej lub dużo polować, uprawiać jazdę konno czy skoki.
Chociaż bez wątpienia piękna, swoje piękno pozostawiała własnemu losowi. Ani razu na przykład nie poprawiła sobie włosów, w rezultacie czego wyglądały tak, jak powinny wyglądać włosy każdej dziewczyny: lekko rozczochrane, z chaotycznie sterczącymi kosmykami i nierównym przedziałkiem. Wystrzępione i ciemne, stanowiły ostry kontrast dla jej bladej, symetrycznej twarzy wyróżniającej się niebieskimi oczyma pod czarnym łukiem brwi, pożądania godnymi ustami, wysokimi kośćmi policzkowymi i mocno zarysowaną linią szczęk, z których biło zdecydowanie i poczucie niezależności. Również z jej sylwetki promieniowała pewność siebie. Nosiła się prosto, z biustem poddanym dumnie ku przodowi. I nie wstydziła się swych piersi opiętych mocno jedwabiem, nie. Jej postawa – stopy lekko rozstawione, ręce z tyłu – była mieszaniną prowokacji i wyzwania.
Zdawała się mówić: „No i co, ty przystojny sukinkocie! Nie myśl sobie, że ze mnie taka słodka idiotka. Wpakowałeś mnie w kabałę i, jak mi Bóg miły, teraz mnie z niej wyciągniesz! Może i nawet jesteś atrakcyjny, ale ja mam sprawy do załatwienia i wiem, jak je załatwić”.
Bond rozważał jej prośbę. Do jakiego stopnia dziewczyna utrudni mu zadanie? Kiedy będzie mógł się jej pozbyć i dalej robić swoje? Czy narażał na szwank bezpieczeństwo całej akcji? Stronom ujemnym sytuacji przeciwstawił swoją ciekawość tej kobiety, chęć wybadania, co naprawdę knuje, wspomnienie rozmarzonej historyjki, którą sobie układał w drodze, a która zaczynała się właśnie powoli spełniać, wreszcie sytuację samą w sobie, bo tak naprawdę czyż nie była to kobieta potrzebująca pomocy? Była.
– Chętnie panią zawiozę do Genewy – rzekł w końcu i otworzył tylne drzwi DB III. – Przenieśmy pani rzeczy. Zaraz załatwię sprawę warsztatu. Proszę, tu są pieniądze. Niech pani kupi coś na lunch. Dla siebie co pani sobie tylko życzy. Dla mnie sześć cali kiełbasy lyońskiej, bochenek chleba, masło i pół litra Macon w odkorkowanej butelce, dobrze?
Ich oczy spotkały się i wymieniły istną burzę sygnałów typowych dla układu kobieta – mężczyzna, układu pan – niewolnik, w którym panem stawał się teraz Bond. Dziewczyna wzięła pieniądze.
– Dziękuję – powiedziała. – Kupię to samo dla siebie. – Podeszła do bagażnika swego samochodu i otworzyła go. – Nie, proszę się nie kłopotać, poradzę sobie.
Wyciągnęła zapiętą na zamek torbę z kijami golfowymi oraz małą, z wyglądu drogą walizeczkę. Przeniosła to wszystko do DB III i nie chcąc, by jej pomagał, sama umieściła rzeczy koło bagażnika agenta. Poczekała, aż Bond zamknie drzwi, wróciła do triumpha i zabrała jeszcze obszerną torbę na ramię z czarnej, przeszywanej skóry.
– Jakie mam im podać nazwisko? – zapytał. – I adres.
– Słucham?
Agent powtórzył pytanie, zastanawiając się, czy dziewczyna poda fałszywe nazwisko czy tylko fałszywy adres. Może skłamie i tu, i tu?
– Chcę pokręcić się trochę po okolicy… Lepiej niech im pan powie, żeby kontaktowali się ze mną przez hotel Bergues w Genewie. Nazywam się Soames. Panna Tilly Soames. – W jej głosie nie wyczuł żadnego wahania. Poszła do rzeźnika.
Kwadrans później ruszyli w drogę.
Dziewczyna siedziała prosto i spoglądała na szosę, przed siebie. Homer brzęczał teraz cicho, cichuteńko. Rolls Goldfingera odskoczył pewnie na jakieś pięćdziesiąt mil. Bond dodał gazu. Przemknęli przez Bourg i przecięli rzekę w Pont d’Ain. Wjechali w wyżynną Jurę z mnóstwem esowatych zakrętów urozmaicających szosę N84. Bond brał wszystkie tak, jakby jechali w jakimś alpejskim wyścigu. Po tym, jak dwukrotnie zarzuciło ją w prawo, na Bonda, dziewczyna przywarła rękoma do uchwytu na desce rozdzielczej i od tej chwili dostosowała swe ruchy do ruchów samochodu tak, że gnali dalej niczym para rajdowców. Raz, po szczególnie ostrym poślizgu, kiedy omal nie wylecieli z trasy, Bond zerknął na nią ukradkiem. Usta miała lekko otwarte, nozdrza rozszerzone, oczy jej płonęły – świetnie się bawiła!
Wjechali na szczyt przełęczy i teraz rozciągał się przed nimi długi zjazd ku granicy szwajcarskiej. Homer zaczął monotonnie zawodzić i agent pomyślał, że trzeba zwolnić, jeśli nie chce wpaść na Goldfingera przy odprawie celnej. Wsunął dłoń pod tablicę rozdzielczą, wyciszył brzęczyk, po czym zatrzymał wóz na poboczu. Nie wysiadając, zjedli ugrzeczniony, ale prawie zupełnie niemy posiłek. Żadne z nich nie usiłowało rozpocząć rozmowy, ponieważ i Bond, i panna Soames zdawali się całkowicie pochłonięci własnymi myślami. Po dziesięciu minutach wyruszyli na trasę. Odprężony agent prowadził już spokojnie i wolno przemykali meandrami szosy, między szumiącymi z cicha sosnami.
– Co to za hałas? – zapytała.
– Prądnica mi gwiżdże. Im szybciej jadę, tym bardziej wariuje. Zaczęło się w Orleanie. Muszą mi to dzisiaj naprawić.
Połknęła cały ten mechaniczny szwargot i spytała nieśmiało:
– Dokąd pan jedzie? Mam nadzieję, że nie nadkłada pan przeze mnie zbyt dużo drogi.
– Nie, ani trochę – odparł przyjaźnie. – Widzi pani, ja też jadę do Genewy. Ale nie wiem, czy zatrzymam się tam na noc. Niewykluczone, że będę musiał jechać dalej, nie wiem. To zależy od tego, jak przebiegnie moje spotkanie. A pani? Długo pani zabawi w Genewie?
– Nie jestem pewna. Gram w golfa. W Divonne są teraz Otwarte Mistrzostwa Szwajcarii dla kobiet. Właściwie to nie radzę sobie aż tak dobrze, ale pomyślałam: dlaczego by nie spróbować? Później miałam zamiar rozegrać kilka partii na innych polach.
Brzmi to prawdopodobnie, jak trzeba. Nie ma powodu, by sądzić, że sprawa jest dęta. Ale Bond był pewien, że panna Soames nie mówi całej prawdy.
– Często pani grywa? Do jakiego klubu pani należy?
– O tak, gram dość dużo. Jestem członkinią Tempie. Oczywista odpowiedź. Prawda to, czy rzuciła tylko nazwę pierwszego lepszego klubu?
– Mieszka pani w pobliżu Tempie?
– Mam ciotkę w Henley. A pan? Co pan porabia w Szwajcarii? Wakacje?
– Nie, interesy. Import, eksport…
– Ach tak…
Bond uśmiechnął się w duchu. Rozmowa jak w teatrze! A jakże, takie kulturalne, sceniczne głosy! Stanęła mu przed oczyma scena ukochana chyba przez wszystkich angielskich reżyserów: salon, sztuczne promienie słońca rzucone na malwy za przeszklonymi drzwiami, on i ona na skraju sofy. Ona podaje herbatę. „Czy pan słodzi?”
Wjechali na pogórze. Przed nimi rozciągał się długi odcinek prostej drogi, a w dali ujrzeli małe skupisko budynków francuskiego urzędu celnego.
Nie miał nawet najmniejszej szansy, żeby zerknąć na jej paszport. Jak tylko się zatrzymali, powiedziała, że chce się odświeżyć, wysiadła i zniknęła za drzwiami przybytku „Dla Pań”. Zjawiła się – ze stempelkiem w paszporcie – gdy Bond był już po odprawie. Kiedy zabrali się do nich celnicy szwajcarscy, wymyśliła sobie, że musi wydostać coś z walizki i agent znów nie miał okazji, by sprawdzić, czy panna Tilly Soames nie blaguje.
Dojechali szybko do Genewy i zatrzymali się przed imponującym wejściem hotelu Bergues. Baggagiste zajął się jej walizeczką i torbą z kijami do golfa. Stali na schodach. Wyciągnęła do niego rękę.
– Do widzenia. – Nie, w jej szczerych, niebieskich oczach nie dostrzegł żadnego wzruszenia. – I dziękuję. Prowadzi pan wspaniale. – Uśmiechnęła się. – A w Macon wrzucił pan przez pomyłkę wsteczny. Dziwne…
– Nie często mi się to zdarza. – Wzruszył ramionami. – Ale cieszę się, że tak wyszło. Gdyby udało mi się uwinąć z moimi sprawami, moglibyśmy się spotkać i…
– Będzie mi miło. – Ale ton jej głosu mówił, że nie będzie. Panna Soames odwróciła się i zniknęła za wahadłowymi drzwiami.
Bond ruszył biegiem do samochodu. Do diabła z nią! Teraz namierzyć Goldfingera. Potem – do skromnego biura na Quai Wilson. Włączył nasłuch i odczekał kilka minut. Złotnik był blisko, lecz stale się oddalał. Jechał albo prawym, albo lewym brzegiem jeziora. Sądząc po natężeniu dźwięków, jakie wydawał z siebie Homer, znajdował się przynajmniej milę za miastem. Dokąd pędził? W lewo, do Lozanny? W prawo, do Evian? DB III wziął już zakręt w lewo. Bond postanowił zdać się na nos maszyny. Przyspieszył.
Wysoką, żółtą sylwetkę rollsa dostrzegł dopiero przed Coppet, małą wioską rozsławioną przez Madame de Stael. Natychmiast schował się za najbliższą ciężarówkę. Kiedy zza niej wychynął, żeby ponownie zbadać sytuację, rolls jakby zapadł się pod ziemię. Bond jechał dalej, spoglądając w lewo. U wjazdu do wsi zobaczył w jakimś murze ogromne, solidne wrota z żelaza. Właśnie się zamykały, a w powietrzu unosił się jeszcze tuman kurzu. Na szczycie muru stała skromna tablica, której wypłowiałe żółte litery na błękitnym tle informowały, że jest to ENTREPRISES AURIC A.G. Więc lis skrył się do nory!
Agent dojechał do najbliższego skrętu w lewo. Skręcił i jechał prosto, aż dotarł do alei wiodącej z powrotem, poprzez winnice, do lasu za Cappet i do zamku Madame de Stael. Zatrzymał się za drzewami. Teraz powinien znajdować się dokładnie na wysokości „Entreprises Auric”. Wziął lornetkę, wysiadł i ruszył ścieżką prowadzącą do wsi. Wkrótce natknął się na żelazne, najeżone szpikulcami ogrodzenie, na którego szczycie wiły się zwoje kolczastego drutu. Sto jardów dalej, u stóp wzgórza, ogrodzenie łączyło się z wysokim kamiennym murem. Bond zawrócił i począł rozglądać się za jakimś ukrytym wejściem, które z pewnością wynalazły przed nim miejscowe dzieciaki, żeby dostać się do kasztanowców. I znalazł je – dwa pręty ogrodzenia były rozchylone tak, że mógł się tamtędy prześlizgnąć ktoś mały i szczupły. Agent stanął na niższym, wagą swego ciała poszerzył przejście o kilka cali i wczołgał się do środka.
Szedł ostrożnie między drzewami, uważając na każdy krok, unikając suchych gałęzi. Drzewa zaczynały się przerzedzać. W prześwitach dostrzegł bezładnie rozrzucone, niskie budynki stojące za niewielkim manoir. Rozejrzał się i skrył za grubym pniem jodły. Miał teraz widok z góry. Najbliższy budynek wznosił się sto jardów dalej. Przed nim było obszerne podwórze. Na środku podwórza parkował zakurzony, żółty rolls.
Bond chwycił lornetkę i dokładnie wszystko sobie obejrzał.
Dom – pokryty dachówką, dobrze skomponowany sześcian ze starej, czerwonej cegły – miał jedno piętro i zagospodarowany strych. Składał się pewnie z czterech sypialni i dwóch głównych pomieszczeń dziennych. Jego ściany porastała częściowo buchająca kwieciem glicynia. Tak, dom był ładny. Oczyma wyobraźni Bond widział na biało pomalowane wnętrza, czuł słodki zapach unoszący się w nagrzanych słońcem pokojach. Tylne drzwi wychodziły na duży, wyłożony płytkami dziedziniec, gdzie stał rolls. Po lewej stronie dziedziniec był nie zabudowany, za to od prawej zamykał go z dwóch stron parterowy budynek warsztatów w kształcie litery „L”. Z jego środka bił w niebo uwieńczony kapturem komin z cynkowej blachy. Na kapturze Bond zauważył obracającą się nieustannie łapę czegoś, co przypominało radar klasy Decca, taki, jaki widuje się na mostkach okrętowych. Radar na dachu małej fabryczki zagubionej wśród drzew…?
Nagle cisza i bezruch tego sielankowego landszaftu prysły. Bond odebrał to tak, jak trzask przysłony w dioramie na molo w Brighton, kiedy kończy się ściśle odmierzony czas za jednego pensa. Gdzieś daleko zegar wybił cichutko godzinę piątą. Na ten znak tylne drzwi domu otworzyły się i wyszedł z nich Goldfinger. Wciąż miał na sobie białą wiatrówkę, lecz nie nosił już pilotki. Za nim sunął trudny do opisania mały człowieczek z przyciętymi na szczotkę wąsami; na nosie błyszczały mu rogowe okulary. Płaszczył się służalczo przed złotnikiem, a ten był bardzo z czegoś zadowolony. Podeszli do samochodu i Goldfinger czule poklepał rollsa po masce. Mały człowieczek roześmiał się usłużnie. Z kieszonki w kamizelce wyjął gwizdek, zagwizdał, w prawej części warsztatów otworzyły się drzwi i wyszło z nich czterech robotników w niebieskich kombinezonach. Podeszli do samochodu. Zza otwartych drzwi dobiegł buczący hałas. Zaczęła pracować jakaś wielka maszyna. Najpierw wolno, potem wpadła w ciężki rytm, który Bond pamiętał jeszcze z Reculver.
Tych czterech rozstawiło się wokół samochodu Goldfingera i na polecenie małego człowieczka – najpewniej brygadzisty – zaczęli rozbierać rollsa na części.
Kiedy zdjęli z zawiasów wszystkie drzwi, usunęli maskę z silnika i kiedy zabrali się do roznitowywania błotników, stało się jasne, że metodycznie obdzierają wóz z pancernej skóry.
Bond wyciągnął akurat ów odkrywczy wniosek, gdy w drzwiach domu pojawiła się czarna sylwetka Złotej Rączki. Był jak zwykle w meloniku. Zwracając się do Goldfingera, wyartykułował coś na kształt dźwięku, Goldfinger rzekł słowo brygadziście, po czym wszedł do domu i zostawił robotników samych sobie.
I Bond musiał już iść. Rozejrzał się wkoło ostatni raz, zapamiętał dokładnie geografię terenu i wycofał się między drzewa.
– Jestem z Universal Export.
– Naprawdę?
Nad biurkiem wisiała reprodukcja portretu Królowej, Annigoniego. Pozostałe ściany upstrzone były reklamówkami traktorów Fergusona i innych maszyn rolniczych. Oknem wpadał uliczny szum z Quai Wilson. W tle zahuczał parowiec. Bond wychylił się za parapet i spoglądał na płynący w oddali statek. Parowiec zostawiał za sobą baśniowy ślad na wieczornym, idealnie gładkim lustrze jeziora. Agent znów popatrzył w uprzejme, badawcze oczy osadzone w dobrotliwej, bezstronnej twarzy człowieka interesu.
– Mieliśmy nadzieję ubić z wami interes.
– A jaki interes?
– Ważny interes.
Twarz tamtego rozpromieniła się. – 007, prawda? – zapytał wesoło. – Sądziłem, że pana rozpoznam. A więc? Czym mogę służyć? – Zaczął mówić cicho i ostrożnie. – Szybko i zaraz stąd spływaj. Mogę załatwić tylko jedną, konkretną sprawę. Po aferze Dumonta zrobiło się tu cholernie gorąco. Jestem na podsłuchu – to Redland i kilku miejscowych. Wszystko na razie cacy, ale nie chcesz chyba, żeby zaczęli wkoło ciebie węszyć.
– Spodziewałem się tego. Nie, rzecz jest prosta, rutynowa przesyłka. Proszę. – Bond rozpiął koszulę i wydostał ciężki kawał złota. – Odstaw to na miejsce, dobra? I jeśli będziesz miał okazję, nadaj, co ci podyktuję.
Mężczyzna za biurkiem sięgnął po blok papieru i stenografując, spisywał słowa Bonda.
Skończyli. Notatki powędrowały do kieszeni.
– No no no… Mocne, nie ma co. Zrobi się. Nadam to o północy. – Wskazał sztabę. – To poleci do Berna pocztą dyplomatyczną. Coś jeszcze?
– Słyszałeś coś o „Entreprises Auric” w Coppet? Wiesz, co tam produkują?
– Wiem, co produkuje każdy przedsiębiorca w tej okolicy. Muszę wiedzieć. W zeszłym roku próbowałem opchnąć im młotki nitownicze. Robią metalowe meble. Nawet niezłe. Część sprzedają kolejom szwajcarskim i liniom lotniczym.
– Wiesz jakim liniom? Wzruszył ramionami.
– Słyszałem, że Mecca kupuje od nich całe komplety. To duże linie czarterowe. Indyjskie. Mają swój terminal na genewskim lotnisku i ostro konkurują z All-India. Mecca to przedsiębiorstwo prywatne. Słyszałem, że Auric & Co. zainwestował w nie jakieś pieniądze. Nic dziwnego, że dostali kontrakt na wykonanie tych foteli.
Na twarz Bonda wpełznął ponury uśmiech. Wstał i wyciągnął na pożegnanie rękę.
– Nawet nie wiesz, że w niecałą minutę dopasowałeś całe mnóstwo elementów tej układanki. Wielkie dzięki. Dużo szczęścia w interesach. Mam nadzieję, że jeszcze się kiedyś spotkamy.
Bond wyszedł na ulicę, wsiadł do samochodu i pojechał do Bergues. Więc tak to wygląda! Przez dwa dni siedział na ogonie rollsa, obijając się po całej Europie. Opancerzony Silver Ghost, Srebrzysty Duch. W Kencie widział, jak nitują mu ostatnią część karoserii. W Coppet jak zdzierają z niego pancerz. Blachy, które zdjęli z rollsa, siedzą już pewnie w piecach tutejszych zakładów i wkrótce zamienią się w stelaże siedemdziesięciu foteli jednej z maszyn linii Mecca. Za kilka dni, już w Indiach, fotele zostaną wymontowane z samolotu, a w ich miejsce postawi się fotele aluminiowe. A ile zarobi na tym Goldfinger? Pół miliona funtów? Milion?
Bo Srebrzysty Duch nie był wcale srebrzysty. Winno się go raczej nazywać Golden Ghost – dźwigał na sobie tego aż dwie tony. Dwie tony czystego, osiemnastokaratowego, białego złota.
Bond wynajął pokój w Hotelu des Bergues, wykąpał się, wziął prysznic i się przebrał. Chwilę ważył w ręku walthera PPK, zastanawiając się, czy brać go z sobą, czy nie. Jednak nie. Nie chciał, rzecz jasna, żeby w „Entreprise Auric” ktoś zauważył jego obecność, ale gdyby miał koszmarnego pecha i gdyby mimo wszystko ktoś go tam zobaczył, wdanie się w strzelaninę zepsułoby sprawę ostatecznie. Przygotował sobie małą opowiastkę, która, choć w sumie nędzna, będzie w stanie obronić jego przykrywkę. To musi mu wystarczyć. Jednak Bond miał i dodatkowe zabezpieczenie. Włożył mianowicie szczególne buty, buty cięższe, niżby się na pierwszy rzut oka zdawało…
W recepcji spytał, czy jest panna Soames i wcale się nie zdziwił, gdy recepcjonista odrzekł, że żadna panna Soames w hotelu nie mieszka. Otwartą kwestią było to, czy dziewczyna opuściła Bergues tuż po odejściu Bonda, czy też zameldowała się pod innym nazwiskiem.
Agent przeciął Pont du Mont Blanc – cudowny! – i jego oświetlonym bulwarem dotarł do przybytku o nazwie Bavaria, do skromnej alzackiej piwiarni, gdzie w czasach Ligi Narodów zbierali się ci Najwięksi. Siadł przy oknie, wychylił kielich Enziany i zapił jasnym Lowenbrau. Najpierw zabrał się w myślach za Goldfingera. Teraz nie ulegało już wątpliwości, co knuł. Finansował szpiegowską siatkę, prawdopodobnie SMIERSZ, i zbijał fortunę na przemycie złota do Indii, do kraju, gdzie sprzedać je mógł najdrożej. Po stracie trawlera z Brixham obmyślił nowy sposób przerzutu. Pierwszym krokiem było obwieszczenie wszem i wobec, że nabył opancerzony samochód. Potraktowano to wyłącznie jako dziwactwo. Kuloodporne karoserie eksportuje wiele angielskich przedsiębiorstw. Kiedyś kupowali je hinduscy radżowie, dzisiaj gustowali w nich szejkowie bogaci w ropę i południowoamerykańscy prezydenci. Goldfinger zdecydował się na tę markę wozu, ponieważ po odpowiednich modyfikacjach Silver Ghost zyskał mocne podwozie, a nitowana karoseria stała się czynnikiem ułatwiającym manipulacje bardzo dużymi arkuszami blachy. Więc kupił rollsa i pewnie wybrał się nim raz czy dwa za granicę, żeby celnicy z Ferryfield otrzaskali się z widokiem maszyny. Ale już przed następną wycieczką w zakładach pod Reculver zdjął z niego pancerz i zastąpił go osiemnastokaratowym białym złotem. Stop z niklem i srebrem okazał się odpowiednio wytrzymały, a kolor metalu nie zdradzał go nawet w przypadku stłuczki czy zadrapania karoserii. A potem hajda! Do niewielkiej fabryczki w Szwajcarii! Oczywiście robotników dobierał równie starannie, jak tych z Reculver. Rozbiorą karoserię i przetopią ją na stelaże foteli lotniczych, które oblecze się następnie wykładziną i zainstaluje w jakimś samolocie Mecca Airlines, kierowanych najpewniej przez „swego człowieka” otrzymującego za każdy taki przelot złotą działkę. Ile tych przelotów było? Jeden rocznie? Dwa? Trzy? Samolot przyjmował wówczas na pokład tylko ładunki lekkie i jak najmniej pasażerów. W Bombaju czy Kalkucie okazywało się nagle, że wymaga kapitalnego remontu i zmian w wyposażeniu. Wtedy wprowadzano maszynę do hangaru firmy Mecca i instalowano nowe fotele. Te stare, ze złota, odbierali handlarze, a Goldfinger zagarniał pieniądze w Nassau albo gdzie tylko tego sobie zażyczył. Miał sto, dwieście procent zysku i rozpoczynał całą zabawę od nowa: od sklepików skupujących złoto w Anglii, poprzez Reculver, Genewę, na Bombaju kończąc.
Tak, myślał Bond zapatrzony w gwiazdy odbijające się promieniście w tafli jeziora, tak oto pracuje ta przemytnicza maszyneria, której dopasowane z idealną precyzją tryby gwarantują minimum ryzyka i maksimum zysku. A Goldfinger? Goldfinger śmiał się w kułak, gdy grając na wygiętym w kształt węża sygnale dźwiękowym, rolls przemykał przez granice, omiatany pełnymi podziwu spojrzeniami celników aż trzech krajów Europy! O tak, on znalazł już swój sposób na życie, swój kamień filozoficzny, on spełnił swe złote marzenie. Gdyby nie był człowiekiem tak nieprzyjemnym, gdyby nie robił tego wszystkiego, żeby podtrzymać broń w rękach organizacji SMIERSZ, Bond odczuwałby szczery podziw dla tego króla przemytników, przeprowadzającego operacje tak wielkie, że aż frasujące Bank Anglii. A tak, jedyne, czego pragnął, to odzyskać kruszec, zniszczyć Goldfingera, wpakować go za kraty, bo umiłowanie złota, jakie przejawiał właściciel rollsa, to istna chuć, chuć zbyt bezwzględna, zbyt niebezpieczna, by pozwolić jej rządzić światem.
Dochodziła ósma. Enziana, prawdziwa woda ognista destylowana z goryczki odpowiedzialnej za chroniczny alkoholizm wielu Szwajcarów, rozgrzała mu żołądek i uwolniła od napięcia. Zamówił jeszcze jedną, podwójną, do tego talerz kiszonej kapusty i karafkę Fondant.
A ten piękny, władczy żartowniś, który ni stąd, ni zowąd wplątał się w tę historię, co z nim? Co z dziewczyną? Co u diabła knuła? Grywa w golfa… Bond wstał i poszedł do budki telefonicznej z tyłu sali. Połączył się z działem sportowym Journal de Geneve. Facet chciał pomóc, ale był nader zdziwiony pytaniem agenta. Nie. Oczywiście, latem, po zakończeniu imprez ogólnokrajowych, odbywa się w Szwajcarii wiele innych zawodów, które mają za zadanie przyciągnąć uczestników zagranicznych. Dzieje się tak w całej Europie. Wszyscy chcą gościć jak najwięcej graczy ze Stanów i Anglii, bo to podnosi frekwencje na trybunach. Pas de quoi, monsieur. Ale to? Nie.
Bond wrócił do stolika i zaczął jeść. To by było na tyle. Kimkolwiek ta dziewczyna naprawdę jest, z pewnością nie zajmuje się kłamstwem zawodowo. Żaden profesjonalista nie opowiedziałby mu legendy, którą można obalić jednym telefonem. Usiłował odpędzić od siebie myśl – a myślał o tym niechętnie, bo dziewczyna mu się podobała i pociągała go – że panna Tilly Soames jest agentem SMIERSZ-u wysłanym tu, by pilnować albo Goldfingera, albo Bonda, albo ich obu naraz. A miała wiele cech typowych dla agentki z klasą: niezależność, silny charakter, umiejętność samodzielnego podejmowania decyzji. Lecz nie, nie była bojowniczką SMIERSZ-u, brakowało jej wyszkolenia.
Zamówił plasterek gruyere’a, pumpernikiel i kawę. Tak, wielka z niej niewiadoma, istna enigma… Modlił się, by nie okazało się tylko, że prowadzi jakąś własną, prywatną grę, która dotyczy jego albo Goldfinger a, bo taka gra zrujnowałaby całe przedsięwzięcie.
Był tak bliski zakończenia misji! Musiał jedynie na własne oczy sprawdzić, czy teoria, jaką ukuł, jest prawdziwa. Wystarczy zerknąć do wnętrza warsztatów w Coppet, wystarczy drobina złotego pyłu i jeszcze dziś wieczorem mógłby zabrać się do Berna i skontaktować z ambasadą, z oficerem dyżurującym przy maszynie szyfrującej. A później, cichutko i dyskretnie, Bank Anglii zablokuje Goldfingerowi konta we wszystkich bankach świata, podczas gdy – może już jutro! – Oddział Specjalny policji szwajcarskiej zapuka do wrót przedsiębiorstwa „Entreprises Auric”. Dalej – ekstradycja. Goldfinger wyląduje w Brixton i tam, w Maidstone, w Lewes lub w innym sądzie specjalizującym się w takich sprawach, odbędzie się skomplikowany, lecz cichy proces. Goldfinger dostanie kilka lat, pozbawi się go obywatelstwa, a złoty łup, jako dobro nielegalnie wywiezione za granicę, wróci stopniowo z powrotem do podziemnych skarbców Banku Anglii. A SMIERSZ zazgrzyta skrwawionymi kłami i do pękatych akt Bonda doda jeszcze jeden protokół klęski.
Czas szykować się do ostatniego skoku. Agent uregulował rachunek, opuścił piwiarnię i wsiadł do samochodu. Przejechał Rhone i włączywszy się do wieczornego ruchu, sunął wolno po jaskrawo oświetlonym quai. Jak na taką robotę, noc była nie najlepsza. Fakt, na niebie wisiał księżyc w trzeciej kwadrze i dobrze oświetlał teren, ale wiatr kompletnie zdechł i nie zagłuszy jego kroków, gdy będzie się skradał przez las do fabryki. Spokojnie, bez pośpiechu. Tamci nie skończą najpewniej przed upływem nocy. Musi załatwić wszystko ostrożnie i bardzo delikatnie. Przed jego oczyma przesuwał się film z opisem topografii całego terenu i ze szczegółami trasy, jaką pójdzie, a automatyczny pilot, który tkwił w każdym dobrym kierowcy, sterował samochodem po szerokiej, jasnej autostradzie wzdłuż brzegu uśpionego jeziora.
Bond zdecydował się na tę samą drogę, co przed południem. Kiedy zjechał z szosy, zgasił reflektory i poruszał się dalej na światłach pozycyjnych. Później zboczył w las, dotarł do małej polanki i wyłączył zapłon. Siedział i nasłuchiwał. W głuchej ciszy słychać było tylko cichutkie, metaliczne potrzaskiwanie stygnącego pod maską silnika i miękkie tykanie pędzących wskazówek samochodowego zegara. Agent wysiadł, zamknął ostrożnie drzwi i ruszył wolno ścieżką między drzewami.
I znów usłyszał to ciężkie sapanie potężnego generatora: bababuch… bababuch… bababuch… – czujne, złowieszcze groźne. Doszedł do przejścia między prętami ogrodzenia, przecisnął się przez nie i zamarł wśród posrebrzonych księżycową poświatą drzew, natężając zmysły.
BABABUCH… BABABUCH… BABABUCH… Głuche dudnienie przenikało cały organizm, wypełniało mózg i poczuł w pachwinach łaskoczący dreszczyk znany wszystkim już od czasów pierwszych zabaw w chowanego gdzieś w ciemnym pokoju. Uśmiechnął się do siebie na ów zwierzęcy sygnał zwiastujący niebezpieczeństwo. Jakąż to pierwotną strunę trącił ten niewinny hałas pracującego silnika dobywający się z wysokiego, blaszanego komina? Dyszenie dinozaura w prastarej jaskini? Bond napiął mięśnie i skradał się krok po kroku, odsuwając delikatnie gałązki, stawiając nogi tak ostrożnie, jak gdyby szedł przez pole minowe.
Drzewa zaczynały rzednąć. Zaraz dotrze do grubego pnia jodły, za którym chował się przed południem. Poszukał go wzrokiem i nagle zastygł w bezruchu. Serce waliło mu jak młotem. Na ziemi, koło pnia, leżało rozpłaszczone… ciało.
Otworzył szeroko usta i zrobił kilka głębokich wdechów, żeby się uspokoić. Wytarł o spodnie spocone dłonie. Opadł powoli na kolana, wsparł się rękami o ziemię i wbił wzrok w ciemność, przeszywając ją rozwartymi oczyma jak obiektywem aparatu.
Sylwetka pod drzewem drgnęła, zmieniła ostrożnie pozycję. Wśród wierzchołków jodeł zaszeptał lekki powiew wiatru. Promienie księżyca roztańczyły się, szybko zamarły, ale przedtem zdążył dostrzec gęste, czarne włosy, czarny sweter, i obcisłe czarne spodnie. Zobaczył też coś jeszcze – refleks światła odbity od podłużnego kawałka metalu, który zdawał się wrastać w czuprynę ciemnych włosów i kończyć gdzieś za pniem drzewa, w trawie.
Zrezygnowany, wolno opuścił głowę i gapił się w ziemię między swoimi rozczapierzonymi dłońmi. To ta dziewczyna, Tilly. Obserwowała zabudowania fabryki. Miała strzelbę – ani chybi przeszmuglowała ją w torbie na kije golfowe – i gotowa była wygarnąć w każdej chwili. Szlag by ją trafił! Głupia, głupia dziwka!
Odprężył się. Kim jest? Po co to robi? Bez znaczenia. Zmierzył wzrokiem odległość, zaplanował każdy krok i łuk wieńczącego akcję skoku. Lewa ręka na szyję, prawa na broń. Teraz!
Jego pierś prześlizgnęła się po jej pośladkach i huknęła dziewczynę w krzyż. Jęknęła cicho, cios pozbawił ją tchu. Palce lewej dłoni Bonda wystrzeliły ku szyi i odnalazły tętnicę. Prawa ręka chwyciła u nasady kolbę karabinu, rozwarła zaciśnięte na niej palce, wyczuła, że broń jest zabezpieczona, po czym odrzuciła ją na bezpieczną odległość.
Agent zwolnił nacisk i puścił szyję dziewczyny. Delikatnie zatkał jej palcami usta. Czuł pod sobą, jak piersi Tilly falują, jak płuca walczą o haust powietrza. Wciąż była nieprzytomna. Ostrożnie założył jej obie race na plecy i tam przytrzymał. Pośladki dziewczyny drgnęły niespokojnie, zaraz potem nogi. Przygwoździł je do ziemi brzuchem i udami, zwracając uwagę na prężne mięśnie stawiające pod nim silny opór. Oddychała chrapliwie między jego palcami, zaczęła się w nie wgryzać. Bond przesunął się nieco wzdłuż jej ciała. Rozchylił ustami włosy i zaszeptał natarczywie:
– Na miłość boską, Tilly! Leż spokojnie! To ja, Bond! Nie zrobię ci krzywdy. Powiem ci coś cholernie ważnego. Coś, o czym nie wiesz. Będziesz leżała spokojnie? Wysłuchasz mnie?
Zęby dały spokój jego palcom. Ciało panny Soames przestało stawiać opór i znieruchomiało. Po chwili skinęła głową. Raz.
Bond zsunął się z niej, położył obok, ale wciąż ściskał ją za nadgarstki.
– Złap oddech. Teraz powiedz, masz coś do Goldfingera? Unikała jego wzroku, odwróciła głowę.
– Chciałam go zabić – wyszeptała z wściekłością w ziemię. No tak, pewnie Goldfinger zrobił jej dziecko. Agent zwolnił uścisk. Uniosła dłonie i oparła na nich twarz. Nerwy puściły. Dygotała z wyczerpania. Jej ramiona lekko zadrżały. Bond wyciągnął rękę i wolno, rytmicznie głaskał ją po włosach. Jednocześnie omiótł uważnie spojrzeniem senną dolinkę. Żadnych zmian. Żadnych? Coś tam się jednak zmieniło. Łapa radaru na kapturze komina. Nie obracała się teraz, a jej podłużny pysk kierował się w ich stronę. Nic mu to nie mówiło. Dziewczyna przestała płakać. Bond zbliżył nos do jej ucha. Poczuł zapach jaśminu.
– Nie martw się. Ja też mam coś do niego – szepnął. – I zalezę mu za skórę o wiele dotkliwiej, niż ty byś to zrobiła. Po to mnie wysłano z Londynu. On jest poszukiwany. Co ci zrobił?
– Zabił moją siostrę – szepnęła jakby do siebie. – Znałeś ją. To Jill Master ton.
– Jak to się stało?! – spytał, wściekły.
– On sypia z kobietami raz na miesiąc. Jill mi to powiedziała, kiedy dostała u niego pracę. Hipnotyzuje je. A później… Później maluje je na złoto.
– Chryste! Po co?
– Nie mam pojęcia. Jill mówiła, że on oszalał na punkcie złota. Chyba zdaje mu się, że w ten sposób może je ostatecznie posiąść. Wiesz, poślubić je, coś w tym rodzaju. Jakiś Koreańczyk te kobiety maluje. Nie wolno mu tylko zamalować kręgosłupa. Jill nie umiała tego wyjaśnić. Za to ja wyjaśniłam. Robi tak po to, żeby nie umarły. Gdyby pomalował je farbą całkowicie, pory w ich skórze nie mogłyby oddychać. I wykończyłyby się. Potem Koreańczyk zmywa farbę jakąś żywicą czy czymś tam. Goldfinger wtyka dziewczynie tysiąc dolarów i odsyła ją do domu.
Oczyma wyobraźni Bond ujrzał straszliwego karatekę z kubełkiem złotej farby i Goldfingera pieszczącego wzrokiem błyszczący posąg. Zwierzęca namiętność…
– Co zrobił Jill?
– Wysłała do mnie telegram, żebym do niej przyjechała. Leżała w szpitalu, na oddziale intensywnej terapii, w Miami. Goldfinger wyrzucił ją z pracy. Umierała. Lekarze nie wiedzieli, co jej jest. Opowiedziała mi, jak to się stało, co jej zrobił. Tej samej nocy umarła. – Mówiła głosem suchym, trzeźwym. – Wróciłam do Anglii i odwiedziłam Traina, tego dermatologa. To on mi objaśnił, jak jest z tymi porami. Ponoć kiedyś zdarzyło się to jakiejś dziewczynie z kabaretu. Pozowała jako srebrny posąg. Udostępnił mi dokumenty tej sprawy, protokóły autopsji. I już wiedziałam, co stało się z Jill. Goldfinger kazał ją pomalować. Całą. To musiała być zemsta za to, że… Że poszła z tobą. – Zamilkła na moment i dodała ze smutkiem: – Polubiła cię. Prosiła, żebym dała ci to, gdybyśmy się kiedyś mieli spotkać.
Bond zamknął mocno oczy, walcząc z narastającymi w jego psychice mdłościami. Znów śmierć! Znów krew na jego rękach! Tym razem w skutek nierozważnej, brawurowej zagrywki, która doprowadziła do dwudziestoczterogodzinnego epizodu wypełnionego rozkoszą, jakiej dostarczyła mu piękna dziewczyna, dziewczyna, której się spodobał, która – jak się teraz okazuje – czuła do niego coś więcej. Lecz na ten lekki prztyczek w goldfingerowskie ego złotnik odpowiedział tysiąc, milion razy mocniej. „Rzuciła pracę” – bezbarwne słowa w słonecznym Sandwich dwa dni temu. Ależ musiał mieć radochę, gdy je wypowiadał! Paznokcie Bonda wpiły się w dłoń. Boże, udowodni mu to morderstwo, nawet gdyby miał to być ostatni uczynek w jego życiu. A co z nim…? Agent wiedział. Śmierci Jill nie wytłumaczy ryzykiem zawodowym. Z jej śmiercią na sumieniu będzie musiał żyć.
Dziewczyna ściągała z palca pierścionek – złote dłonie splecione wokół złotego serca. Wsunęła palec do ust. Pierścionek zszedł. Uniosła rękę, by podać go Bondowi. Maleńki krążek zalśnił księżycowym blaskiem na tle pnia jodły.
Ten dźwięk zabrzmiał w uszach agenta jak coś między sykiem a przenikliwym świstem. Odgłos zduszonego, jękliwego uderzenia. Na wysokości oczu Bonda, niczym skrzydełka kolibra w locie, tkwiły aluminiowe lotki stalowej strzelby. Grot wyprostował się. Złoty pierścionek Jill zsunął się po nim aż do kory drzewa.
Wolno, nie okazując prawie zaintrygowania, agent odwrócił głowę.
Dziesięć jardów dalej zobaczył pochyloną sylwetkę człowieka w czarnym meloniku. Stał w rozkroku, jak w dżudo, na wpół skryty w cieniu, na wpół w blasku księżyca. Lewe ramię wyrzucił do przodu, wspierając nim lśniącą smugę łuku tak, że wyglądało jak ramię kogoś, kto ma za chwilę stoczyć pojedynek. Prawą rękę, która ściskała lotki następnej strzały, trzymał przy policzku. Za głową sterczał mu w znieruchomiałym zawieszeniu napięty niczym sprężyna łokieć. Srebrne ostrze grotu skierowane było między blade profile ich uniesionych twarzy.
– Nie ruszaj się – syknął Bond – niech ci powieka nawet nie drgnie – a głośno zawołał: – Jak się masz, Złota Rączko! Nielichy strzał!
Koreańczyk szarpnął czubkiem grotu w górę. Bond wstał, osłaniając sobą dziewczynę.
– On nie może zobaczyć karabinu – powiedział, ledwo otwierając usta. Potem zwrócił się do tamtego. Mówił spokojnie i zdawkowo. – Pan Goldfinger nieźle sobie mieszka, nie ma co. Chciałbym z nim przy okazji zamienić kilka słów. Teraz jest chyba za późno. Powiedz mu, że wpadnę jutro. – Spojrzał na dziewczynę.
– No, idziemy, kochanie. Chciałaś spaceru w lesie, to go masz. Ale czas już wracać do hotelu. – Postąpił krok w stronę ogrodzenia.
Koreańczyk tupnął ciężko wysuniętą do przodu nogą. Grot strzały przesunął się nieco i mierzył dokładnie w brzuch agenta.
– Idz tm. – Energicznym ruchem głowy Złota Rączka wskazał dolinkę i posiadłość złotnika.
– Aha, sądzisz, że jednak zechce przyjąć nas o tak późnej porze? No dobrze. Na pewno nie będziemy mu przeszkadzać?
Chodźmy, kochanie.
Bond ruszył przodem, kierując się w lewo, jak najdalej od drzewa i strzelby leżącej w cieniu, w trawie.
Schodzili ze wzgórza. Cichym, łagodnym głosem agent podawał Tilly najniezbędniejsze wskazówki:
– Jesteś moją dziewczyną. Ja cię tu przywiozłem, z Anglii. Bądź zaskoczona i zaciekawiona. Udawaj, że ta mała przygoda cię bawi. To niebezpieczne miejsce. Nie próbuj żadnych sztuczek. – Ruchem głowy wskazał podążającego z tyłu Koreańczyka. – Ten tam to morderca.
– Gdybyś tylko nie wszedł mi w paradę… – rzuciła ze złością.
– To ty mi wszystko zepsułaś – odparował szybko i natychmiast się zreflektował. – Przepraszam, Tilly, nie chciałem tego powiedzieć. Ale wiesz mi, nie udałoby ci się stąd zwiać.
– Kto wie, miałam pewien plan. Przed północą byłabym już za granicą.
Nie odpowiedział. Coś przykuło jego uwagę. Podłużna łapa radaru na kominie obracała się znowu. A więc to ich przyuważyło! Usłyszało ich? Rodzaj sonicznego detektora… Prawdziwy sztukmistrz z tego Goldfingera! Nie, Bond nigdy go nie lekceważył. Przeciwnie. Szkoda, że nie zabrał broni. Spróbowałby rozprawić się z Koreańczykiem jeszcze tam, na wzgórzu… Nie. Wiedział, że jeśliby nawet udało mu się wyciągnąć pistolet w ułamku sekundy, Złota Rączka byłby jeszcze szybszy. Teraz też nic by z tego nie wyszło. Wokół tego człowieka unosiła się atmosfera śmierci. Z pistoletem czy bez pistoletu, walczyć z nim to szarżować na czołg.
Jak tylko dotarli na dziedziniec, tylne drzwi domu otworzyły się i wybiegło z nich dwóch następnych Koreańczyków, którzy przypominali Bondowi służących Goldfingera z Reculver. Biegli ku nim w ciepłym, elektrycznym blasku, ściskając w dłoniach paskudne, wypolerowane kije. – Stać! – Obaj skośnoocy uśmiechnęli się dzikim, pustym uśmiechem, który tak plastycznie opisywali Bondowi koledzy z ośrodka, więzieni w japońskich obozach jenieckich. Nie rozrabiaj, bo… Ten, który krzyknął, sieknął powietrze kijem, aż zaświstało. – Łapy do góry! Bond wolno uniósł ręce.
– Nie stawiaj się, cokolwiek by robili… – rzekł do dziewczyny.
Złota Rączka podszedł bliżej, przyjął groźną postawę i obserwował, jak ich rewidują. A rewidowali fachowo. Agent spoglądał zimno na ręce obmacujące Tilly, na roześmiane lubieżnie gęby.
– Dobrze. Idziemy!
Pędzili ich przez próg otwartych drzwi, później wykładanym kamiennymi płytami korytarzem do wąskiej sieni od frontu. W domu pachniało tak, jak to Bond sobie wyobrażał – słońcem, starym drewnem, ziołami. Drzwi obite były jasnymi płycinami. Złota Rączka zastukał.
– Tak?
Koreańczyk nacisnął klamkę. Wepchnięto ich kuksańcami do środka.
Goldfinger siedział za wielkim biurkiem, na którego blacie piętrzyły się zgrabnie ułożone sterty ważnych z wyglądu dokumentów. Wokół biurka stały szare, metalowe szafki. Na niskim stoliczku tuż obok, w zasięgu ręki siedzącego, znajdowało się radio przystosowane do odbioru krótkich fal. Była tam też swego rodzaju klawiatura pełna przycisków i jakieś tykające nieustannie urządzenie przypominające barograf. Agent domyślił się, że cały ten sprzęt ma coś wspólnego z detektorem, który ich wytropił.
Goldfinger nosił szkarłatną bonżurkę z aksamitu. Pod spodem miał rozpiętą przy szyi koszulę z białego jedwabiu, spod której wystawała kępa rudych włosów. Siedział na krześle z wysokim oparciem. Tilly ledwo zauważył. Jego duże, kobaltowe oczy wbijały się w Bonda. Nie były zdziwione. Ich spojrzenie było zupełnie puste, tylko cholernie przenikliwe.
Bond zaszalał i sypnął pogróżkami:
– Słuchaj no, Goldfinger, co to wszystko ma do diabła znaczyć?! Wpakowałeś mi na kark policję! Tak, za te głupie dziesięć kawałków! Śledziłem cię z moją przyjaciółką, panną Soames. Chciałem się dowiedzieć, o co ci do cholery szło. Przeszliśmy przez płot. Tak, wiem, że to własność prywatna, ale nie mogłem pozwolić, żebyś mi znowu prysnął. Wtedy zjawił się ten twój małpolud i omal nie ustrzelił z łuku panny Soames. Potem napadło nas dwóch innych Koreańców z kijami. Ci z kolei nas zrewidowali. Co tu jest do diabła grane, co? Jeśli nie udzielisz mi grzecznie wyjaśnień, jeśli nas uprzejmie nie przeprosisz, ściągnę ci na łeb policję.
Goldfinger nie mrugnął nawet okiem. Nadal wbijał w Bonda twarde, przenikliwe spojrzenie tak, jakby w ogóle nie słyszał gniewnego wybuchu. W końcu otworzył swe pięknie wykrojone usta i powiedział:
– Panie Bond, w Chicago mawiają, że „pierwsze spotkanie to przypadek, drugie zbieg okoliczności, ale trzecie to już akcja wroga”. Miami, Sandwich, a teraz Genewa. Wyduszę z pana prawdę. – Jego wzrok prześlizgnął się wolno nad głową agenta. – Złota Rączko, zabierz go na masaż…