Artur Baniewicz
Góra trzech szkieletów

© 2003


Zajechali przed bramę budowy dwuletnim najwyżej mercedesem, ale wśród użytkowników osobowych wozów tej marki zdarzają się także ludzie uczciwi i moralni do szpiku kości. Samochód wyglądał na dobrze utrzymany i może dlatego na tle wywoskowanego lakieru tak bardzo rzucał się w oczy wgnieciony przedni błotnik oraz paskudna rysa, ciągnąca się wzdłuż tylnego błotnika i zakończona wyłupanym kierunkowskazem. Starałem się nie wyobrażać sobie, jak wygląda teraz człowiek odpowiedzialny za oszpecenie eleganckiej limuzyny.

Dwaj potężni trzydziestoletni mężczyźni, którzy z niej wysiedli, mieli na sobie jeszcze większe kurtki z czarnej skóry, sprane dżinsy i ciężkie, mocne buty. Nie ulegało wątpliwości, że obchodzenie ich możliwie szerokim łukiem jest dla szanującego zdrowie obywatela równie wskazane, jak rezygnacja z picia, palenia i nagłego wybiegania na jezdnię. Budzili respekt, niezależnie od tego, czy pod kurtkami ukrywali same mięśnie, czy coś jeszcze.

Ich szef nie miał więcej niż dwadzieścia pięć lat, ale patrząc na jego trzyczęściowy garnitur, włoskie pantofle i okulary w oprawkach z pozłacanego drutu, nikt nie mógł mieć wątpliwości, kto rządzi w tej trójce. Zapach drogiej wody kolońskiej wyprzedzał go o jakieś dwa metry, ale aura pewności siebie, władzy i autorytetu była już całe kilometry za moimi plecami, nim nos w ogóle coś wyczuł.

– Dzień dobry, panie Małkosz – błysnął zębami i wiedzą. – Mam nadzieję, że nie obudziliśmy?

– Skąd panu przyszło do głowy, że spałem? – Było już od dawna widno, choć jeszcze pusto, ale sytuacja mimo wszystko mi się nie podobała. Pewnie dlatego zapomniałem dodać do pytania choćby odrobiny świętego oburzenia.

– A co może robić nocny stróż w swojej kanciapie o wpół do szóstej rano? – Dla odmiany popisał się niezłą znajomością życia.

– Czujnie strzec i zdecydowanie bronić powierzonego mu mienia – uświadomiłem go po sekundzie namysłu. Tym razem się nie uśmiechnął. Albo wykręcił się od wojska i nie skojarzył tego, co powiedziałem, z abecadłem wartownika, albo wręcz przeciwnie: dopadli go i po dziś dzień psuło mu humor wspomnienie kilkunastu wydartych z życiorysu miesięcy.

– Nie jesteśmy z Mark Security – wzruszył ramionami, dzięki czemu upewniłem się, że neseser, który dźwigał w lewej ręce, nie waży wiele. – Nie przyjechaliśmy tu po to, by pana kontrolować.

– A po co przyjechaliście? – zapytałem mało dyplomatycznie. Mniejszy z potężnych facetów zrobił dwa kroki i położył dłoń na siatce. Gest równie nieszkodliwy jak skok tygrysa na pręty klatki, ale działający na wyobraźnię. Dobry mim namęczyłby się nieźle, chcąc mi przypomnieć, że w sierpniu słońce wstaje wcześniej niż obywatele Krakowa, że budowę otacza zapewniający dyskrecję płot, ulica do ruchliwych nie należy, a znieczulica kwitnie, więc powinienem uważać, co i jak mówię. Jemu wystarczył jeden leniwy ruch ręki. Oto jak życie wygrywa ze sztuką.

– Tu nie będziemy rozmawiać – poinformował mnie chłodno elegant.

– O czym nie będziemy rozmawiać? – spytałem ostrożnie.

– O interesach. Naszych, panie Małkosz.

Nie zaakcentował zbyt mocno mojego nazwiska. Nie byłem jednak tak próżny, by podejrzewać, że powtarza je dla przyjemności wsłuchiwania się w jego melodyjne brzmienie.

– W zasadzie nie powinienem nikogo wpuszczać – powiedziałem, wyjmując klucze. – Mógłbym stracić pracę.

– I tak pan straci, jeśli odejdziemy z kwitkiem – poinformował mnie życzliwie. Chyba uporałem się z kłódką szybciej niż zwykle.

Mniejszy goryl został przy samochodzie, a my pomaszerowaliśmy do barakowozu. Poza stolikiem, fotelikiem i wieszakiem nie wyposażono go w żaden większy mebel, ale i tak miejsca pozostało tyle co pod natryskiem.

– Ładne ma pan biuro – zauważył młodzieniec, rozsiadając się w fotelu. Sprawiał wrażenie zadowolonego ze scenerii. Rozsądny agent PZU nie ubezpieczyłby tego lokalu na kwotę powyżej pięciu złotych, ale on był człowiekiem interesu, a ci lubią niekiedy oglądać potencjalnego partnera leżącego na łopatkach.

– Ujdzie – wzruszyłem ramionami.

– Nie wolałby pan większego? – Neseser bez pośpiechu powędrował na stolik, przykrywając otwartą książkę.

– Mam większe – mruknąłem bez specjalnej dumy. – To tutaj to dodatkowy etat.

– Oczywiście – uśmiechnął się. – Marcin Małkosz, ochrona osób i mienia, usługi pirotechniczne. Mam wizytówkę.

Patrzyłem, jak otwiera walizeczkę i wyjmuje dużą szarą kopertę.

– Ja chyba pańskiej nie mam – powiedziałem w końcu.

– Bo w mojej branży się nie używa. Taka specyfika. Posługujemy się też… hmm… pseudonimami artystycznymi.

– Rozumiem – skinąłem głową. – Jesteście z cyrku.

W sekundę później straciłem zdolność do wykonywania podobnych gestów za sprawą imadła, które uwięziło moją szyję, głowę, a na dobrą sprawę także całą resztę. Duży facet nie musiał nawet przekraczać progu: po prostu wyciągnął rękę i złapał mnie z tyłu za kark.

– Pokazać ci żonglerkę cieciami, koleś? – zapytał.

– Puść go – powiedział spokojnie elegant. Imadło rozchyliło się. – To nie było rozsądne.

– Pewnie tak – przyznałem.

– Nie ja to wymyśliłem – zastrzegł się – ale ktoś ze znajomych zaczął mówić o mnie Harvard i tak już zostało. Słyszał pan o grupie Harvarda? – Pokręciłem głową, testując przy okazji kręgi szyjne. – Dopiero wchodzimy na tutejszy rynek. Ogólnie biorąc, zajmujemy się tym co pan: ochroną. Tyle że na większą skalę.

– Markowski się zmartwi – zauważyłem. Właściciel Mark Security, jak wszyscy inni prowadzący interesy, nie lubił konkurencji.

– Niekoniecznie. Oferujemy klientom inną gamę usług. Ale nie mówmy o Markowskim, pomówmy o panu. Chcę pana zatrudnić. Stały etat, prace zlecone, forma obojętna, dogadamy się. Jedno jest pewne: nie będzie pan musiał dorabiać jako cieć. To nie jest zajęcie dla oficera Wojska Polskiego.

– Byłego – uściśliłem. Moja byłość aż kłuła w oczy: oficerowie w służbie czynnej strzegą granic Rzeczypospolitej, a nie budowy na peryferiach Krakowa.

– Podobno był pan dobry. – Rozczarował mnie trochę, wyciągając z koperty plik fotografii zamiast banknotów. – Proszę rzucić na to okiem i powiedzieć, co pan o tym sądzi.

Rzuciłem okiem i zacząłem dzielić się spostrzeżeniami:

– Zła pora, za długie cienie, a ostatnia seria zupełnie nieczytelna. Tatry są wprawdzie krzywe, ale górale stawiają chałupy w miarę pionowo, a ta się wyraźnie kiwa. Zaryzykowałbym tezę, że fotograf był na gazie. No, albo konno.

Przez chwilę pomieszczenie wypełniała martwa cisza: moja krótka recenzja sparaliżowała słuchaczy.

– W wojsku był pan fotografem? – zapytał w końcu Harvard nieco stłumionym głosem.

– Nie. Saperem.

– No właśnie.

Jeszcze raz przesunąłem wzrokiem po zdjęciach. Ukazywały, ze wszelkich możliwych stron, szpetne skrzyżowanie góralskiej chaty z pawilonem. Nazywało się toto „Karczma u Walusia” i, sądząc po samochodach gości, do tanich nie należało. Właścicieli limuzyn nie miałem okazji obejrzeć: zdjęcia wykonano tuż po świcie. Dwaj sfotografowani młodzieńcy na pewno nie mieścili się w kategorii nadzianego gościa. Pierwszy z racji typowo tubylczych portek, drugi dlatego, że wyglądał i zachowywał się jak skin. Fotograf uwiecznił go zza szyb mercedesa i chyba tylko dlatego mieliśmy sposobność podziwiania zdjęć: tuż za szarżującym na obiektyw łysolem połyskiwało ostrze ciupagi, którą wywijał nad głową ten w zakopiańskich portkach.

– Powinien pan podać ich do sądu za ten samochód – zerknąłem na potraktowanego pałą i siekierą mercedesa. – Żyjemy w wolnym kraju. Dziś można fotografować nawet poczty.

Nie uśmiechnął się.

– Nie wciągajmy w to państwa – mruknął. – Problem wygląda następująco: wynikł spór między mną a Waldemarem Koziołkiem. To – dotknął najbliższej fotografii – filar jego firmy. Gdyby któregoś dnia ta wypieszczona knajpka straciła wszystkie szyby, a na jej dachu wylądował ten oto chrysler – pokazał palcem – zrewidowałby zapewne swoje absurdalne warunki wstępne. No i zyskalibyśmy taką renomę, o jakiej myślę.

– Chce pan… – zabrakło mi sił, by dokończyć.

– Te lustrzane szyby to jakieś piętnaście tysięcy. Wozu nie liczę: ubezpieczony. Choć wątpię, czy wypłacą mu równowartość zdjęcia z dachu dwóch ton żelastwa. Polisy takich rzeczy nie obejmują. Zapowiada się ciekawa, precedensowa sprawa.

Powoli dochodziłem do siebie.

– Chce pan załatwić to wszystko za pomocą materiałów wybuchowych? – nazwałem rzeczy po imieniu.

– To chyba oczywiste. Dlatego potrzebuję fachowca. Pana.

– Pan potrzebuje dźwigu i paru wyrostków z procami.

Za moimi plecami wychynęło żywe imadło.

– Zabawne – przyznał Harvard. – Ale głupie. Za daleko zaszliśmy; nie może się pan tak po prostu wycofać. Zresztą jedna trzecia od piętnastu kawałków nie chodzi piechotą.

– Źle pan trafił – powiedziałem z żalem. – Rozumiem, że mówiliśmy czysto teoretycznie o… hmm… wojskowości.

Powoli zamknął neseser i wstał. Zdjęć nie schował.

– To niezupełnie tak wygląda. – Mówił bez pośpiechu, raczej do walizki niż do mnie. – Poznaliśmy się, padło nazwisko Koziołka… Odmawiając, stawia mnie pan w trudnej sytuacji.

– Terroryzm to nie moja branża – uśmiechnąłem się blado.

– Moja też nie. Potrzebuję kogoś z ręką chirurga, kto wykona głębokie cięcie, a nie zrobi dużej krzywdy.

– Kłopot w tym, że trotyl to nie skalpel. I przecenia pan chirurgów: uśmiercili więcej ludzi niż my minami.

– Chce pan umrzeć jako cieć na jakiejś zasranej budowie? To nie miejsce dla pana.

– Zawsze można wyjść na spacer – zauważyłem. – Z więzienia będzie trudniej. No i – wskazałem zdjęcie – pilnują.

Nie przekonałem go. Od początku wiedziałem, że tak będzie.

– Wrócimy za dwa tygodnie. Zdjęcia zostawiam. Do wyliczeń.

– Może nie dość precyzyjnie się…

– Nie – przerwał. – Rozumiem: odmawia pan. Ale jeżeli nie chce pan umrzeć jako cieć, przyjmie pan moją propozycję. Do widzenia.

Opadłem na fotel. Nie słyszałem nawet, jak odjeżdżali.


Coś mi mówiło, że przesadziłem z piciem.

Podobał mi się ścienny kalendarz, wiszący, by zasłaniać wielki placek wykruszonego tynku. Rozczulały mnie zabite gwoździami okna, biurko o blacie jak twarz stuletniego starca i kolekcja trzech różnych krzeseł, z których każde przeżyło wiele. Nawet wypełnione matową szybą drzwi do poczekalni wydały mi się sympatyczne, choć przecinająca szkło rysa dotarła wreszcie do kresu i stało się oczywiste, że każdy klient usiłujący w nie stukać musi się poważnie liczyć z nagłą amputacją dłoni.

Mimo to przyglądałem im się z przyjemnością. Kurz, pajęczyny, czy cokolwiek to było, tworzyły rozmyty, pobudzający wyobraźnię zarys kobiecej sylwetki. Oczywiście musiała być młoda i ładna i, rzecz jasna, drżała lekko z tremy. Młode, tajemnicze damy, odwiedzające zadymione biura prywatnych detektywów, zawsze są kłębkami nerwów i mają prawo postać tak trochę ze spoconą dłonią przy klamce. Nie wypaliłem wprawdzie w życiu jednego choćby cygara, a szef agencji ochrony to nie to samo co prywatny detektyw z powieści Chandlera, ale nie po to dzień i noc pracują polskie gorzelnie, bym zaprzątał sobie głowę drobiazgami. Marzyłem o młodej, pięknej, tajemniczej nieznajomej.

Po czym drzwi się otworzyły i w progu stanęło marzenie. Nie miałem klasy Philipa Marlowe’a i zamiast na biurku nogi trzymałem na jednym z zakurzonych krzeseł.

– Pan Małkosz? – zapytała zjawa. – Dobrze trafiłam?

Przede wszystkim trafiła mocno. Mnie. Dwadzieścia lat, może trochę więcej. Dwadzieścia centymetrów złotych włosów. Oczy jak lipcowe niebo i rzęsy, którym z rozpędu też dałem ze dwadzieścia milimetrów, co było przesadą. Dwadzieścia centymetrów dekoltu, licząc od trochę za ostrego podbródka w dół. Ściągnięta lakierowanym pasem talia – dwadzieścia cali, nie więcej. Granatowa sukienka z dwudziestocentymetrowymi rękawkami, dwadzieścia pokrytych intensywną czerwienią paznokci – i nogi. Wymykające się wszelkim liczbom, co swoją drogą zaskakiwało, bo dziewczyna duża nie była.

– Dobrze się pan czuje?

– Nigdy nie czułem się lepiej – zapewniłem, odstawiając trzymaną na udzie szklankę. Tym razem zawierała lemoniadę, ale jeśli nawet rozczarowywałem jako prywatny glina, rozcieńczając żytniówkę, przynajmniej używałem właściwego naczynia.

– Tam jest napisane, że biuro jest czynne od ósmej do czternastej – powiedziała Superdwudziestka. – Mogę wejść?

– A która jest? – zaniepokoiłem się. – Już po drugiej?

– No… prawdę mówiąc, chodziło mi o to biuro… – zerknęła na boki otwarcie, ale bez ostentacji. – Przeprowadzacie się?

Dźwignąłem się, co wprawiło pokój w lekkie kołysanie, i wskazałem jej wielkopańskim gestem wszystkie trzy krzesła.

– Proszę siadać i opowiadać. – Usiadła, podbijając z miejsca me serce brakiem dbałości o sukienkę, której kontakt z obiciem chyba nie służył. Pewnie dlatego poszedłem za ciosem: – Napije się pani? To przełamuje lody.

– Ale tylko trochę – zastrzegła bez cienia wyrzutu.

Pognałem do sąsiedniego pokoju po drugą szklankę. Mogła zniknąć. Nie znikła. Z rozpędu nalałem jej trzy czwarte literatki. Uśmiechnęła się po prostu i odlała połowę do mojej szklanki.

– Zdrowie pięknych kobiet – wzniosłem toast. Jak przystało na kobietę ze snu na jawie, czyli idealną, sama wpadła na to, byśmy się stuknęli szklaneczkami. I bez tej dodatkowej setki wirowało mi w głowie. Klient. W dodatku kobieta. Do tego młoda i atrakcyjna. Nieokazująca niechęci. Do picia ze mną. Siadania na moich krzesłach. I całej reszty. Czułem, że jestem zalany. Małkosz, kretynie, co ci chodzi po łbie? Jakiej reszty?

– Dorota Kowalak – usłyszałem nagle. – W zasadzie jeszcze studiuję, ale… To moja legitymacja.

– Ślicznie pani wyszła.

– Możemy porozmawiać?

– Po to tu jesteśmy. Pani i ja. Dziewczyna, która potrzebuje pomocy, i ja. Pani i… – trąciłem butelkę i popisałem się refleksem, łapiąc ją w ostatniej chwili. – Nie napije się pani?

– Kropelkę. Może… może przyjdę innym razem? Często pan tak… przed południem?

– Wieczór, ranek, przedpołudnie… Jakie to ma znaczenie?

– Przepraszam. Nie mam zamiaru pana urazić. Możemy pomówić o… hmm… o Bośni?

– Możemy robić, co dusza zapragnie. Klient nasz pan. Klientka nasza… A wiesz? Nigdy nie miałem klientki. O czym to…?

– O Bośni. – Miękki, łagodny głos. Dotknąć go tak, pogłaskać. Zanieść do łóżka. Przytulić się. Zapomnieć.

Bośnia. Niedobra dziewczyna. Dlaczego te piękne muszą być takie niedobre?

– Ona… każdy kij ma dwa końce. – Pokój kołysał się łagodnie, życzliwie. – Wiesz, tam są muzułmanie, autentyczni. Pomyśl tylko: dwie żony. Trzy. Pluton żon. I po jaką cholerę ci durnie… Mało im było? Ja nie mam żadnej, a do nikogo nie strzelam. Napijemy się? Fajna z ciebie dziewczyna. To dobrze, że przyszłaś.

Uśmiechała się. I słuchała.


Igły wystawały z obciągniętego plecionką fotela na trzy centymetry. Teraz. Mężczyzna o przeciętnej wadze dodawał do tego drugie tyle, nie zdziwił mnie więc leciutki nalot na metalu.

– To chyba krew – posłałem niepewne spojrzenie nad rozwarte szeroko drzwi samochodu. – Czyli zadziałało. A… syrena?

Andrzej Chruślak, właściciel dwuletniej toyoty, na pewno nie był tym, który testował na sobie działanie pułapki. Nie brakowało mu ani kropli krwi. Wręcz przeciwnie: w każdej chwili jej nadmiar mógł mu rozsadzić twarz.

– Syrena?! Cała ulica słyszała to… Co pan tam, do cholery, zainstalował?! Syrenę okrętową czy co?!

Połowa mieszkańców zacisznej willowej uliczki właśnie się dowiedziała, o czym rozmawiamy.

– Uprzedzałem, że jest głośna. Ciśnienie w pironaboju…

– Mniejsza z tym – wysapał. – O drugiej w nocy zerwał pan na nogi całą okolicę, a tu nie mieszka byle kto… Jakoś to załagodzę. Ale to?! – wycelował palcem w fotel. – Jak mam się z tego wytłumaczyć?!

– Policjanci to widzieli?

– Na szczęście nie cały tłum, który się tu zjawił – warknął.

– Więcej niż jeden radiowóz? Do próby kradzieży? Ma pan faktycznie nie byle jakich sąsiadów.

Wystarczyło zerknąć na parkujące wzdłuż płotów wozy – i to te gorsze, kupione żonom i dorastającym potomkom. Jedynie mój maluch i jakieś białe uno z przerdzewiałym błotnikiem zaniżały poziom.

– Pan nie rozumie – jeszcze bardziej zniżył głos, choć twarz mu płonęła żywą pasją. – Ten gnój odwalił kitę. O, tutaj.

– Co zrobił?! – Chruślak ubrany był jak włoski arystokrata, ale startował jako ogrodnik, nie poraziła mnie więc forma jego wypowiedzi. Treść – i owszem.

– To, co pan słyszał! Dostał zawału i kopnął w kalendarz! Nie wiem, może od tej kurewskiej syreny na proch. Ale że dupę ma podziurawioną, to fakt! Pytałem prawnika. Jak się trafi wredny prokurator, może to podciągnąć i pod zabójstwo. – Byłem w widoczny sposób wstrząśnięty i to go trochę uspokoiło. Przestał krzyczeć. – Nie tak się umawialiśmy. Nie na trupy. Nie wiem, może sprawa się rozmyje, może nie skojarzą tych dziur z zawałem. Dałem w łapę sierżantowi, który spisywał raport. Siedem baniek. Akurat tyle miałem pod ręką. Nie napisał o tym pod fotelem. Tak że na początek jest mi pan dłużny siedem stów.

– Mam panu… – Coś zachrzęściło mi w gardle. – Mimo wszystko nie ukradli panu wozu. Przykro mi, że tak to…

– Przykro?! No to żeby naprawdę było przykro, przyniesie pan tę forsę w zębach przed niedzielą! I zdemontuje te swoje durne instalacje! I tu, i w hurtowni! Koniec! Nie będę gnił w pudle przez jakiegoś idiotę!

– Przecież pokazywałem, jak to działa. – Musiałem schować ręce do kieszeni, żeby nie zdzielić go w szczękę. – W sądzie zresztą nigdy nie udowodnią…

– Koniec dyskusji! Do niedzieli! Potem zacznę dzwonić po innych frajerach, których pan namówił na ten szajs!

Odszedł w stronę furtki z ręcznie kutych, fantazyjnie pozawijanych prętów. Bogaty, pewny swego skurwysyn. Nietykalny. Nic mu nie mogłem zrobić.


Siedziałem w ciemnym barakowozie, wpatrując się w niewyraźny zarys półlitrówki. Zawierała jeszcze jakieś sto gramów żytniej i gdyby dolać je do tego, co już wypiłem, może zapomniałbym, że po świecie chodzi jakiś Chruślak. Kiedy usłyszałem ten dźwięk, decyzja zalania się w pestkę jeszcze nie dojrzała. Mógłbym tak siedzieć i następne dwie godziny.

Zamiast tego wziąłem z kąta półmetrowy odcinek ciężkiego izolowanego przewodu i wyszedłem na zewnątrz. Ktoś chodził po budowie. Trzeci raz w ciągu ostatnich sześciu nocy. Było ciemno i zimno. Inwestor prządł cienko i całe światło pochodziło z sąsiednich posesji. Czyli, w tej chwili, o trzeciej w nocy, nie dochodziło.

Facet, który zubożył kasę Mark Security o niemal równy tysiąc – to my płaciliśmy za straty – za każdym razem wchodził tą samą drogą, przez opadającą schodkowo pryzmę cegieł. Mojemu prześladowcy spodobało się akurat tamto miejsce i dwukrotnie właśnie tam zostawił ślady swej bytności. Mojemu – bo tak się składało, że zjawiał się, kiedy to ja miałem dyżur, co do tej pory traktowałem jako dopust boży. Dwie wpadki podciąga się zwykle pod pech. Ale trzy…

To ja położyłem na cegłach kilka puszek – i byłem zdziwiony, gdy ktoś strącił jedną z nich. Żałosne. Zrehabilitowałem się, od razu skacząc ku bramie. Hałas płoszy włamywaczy, spłoszeni uciekają, a jeśli na miejsce przestępstwa przyjechali – pryskają zazwyczaj w kierunku wozu. Mój nie wyniósł na razie niczego naprawdę ciężkiego i teoretycznie mógł się oddalać pieszo, ale istniała spora szansa, że używał samochodu czy chociażby roweru: to łażenie po cegłach świadczyło o wygodnictwie. Wspiąłem się na bramę i obejrzałem oba końce ulicy. Z trzech samochodów jeden nie wyglądał znajomo, ale stał dość daleko i wszystko, czego się o nim dowiedziałem, to że jest osobowy i raczej jasny. Jeśli ktoś podążał w jego stronę, był już poza moim zasięgiem.

Zeskoczyłem na ziemię i obszedłem blok. Było ciemno, dmuchał lekki wietrzyk, tłumiący odgłos kroków. Nie musiałem się skradać. Nie wierzyłem, by ktoś tu jeszcze był. Dopóki w górze nie zamigotało słabe światełko. Wykonałem manewr oskrzydlający i okrężną, za to bezpieczną drogą przez piwnice dotarłem na parter interesującej mnie klatki schodowej. Tutaj wyłączyłem latarkę. Ktoś, kto hałasował dwie kondygnacje wyżej, dostarczył mi aż za wiele światła.

Bydlak ni mniej, ni więcej, tylko podpalił całą pryzmę skrzydeł drzwiowych, co i tak go nie usatysfakcjonowało jako wandala: kiedy wszedłem do mieszkania numer cztery, kończył właśnie żłobienie trzydziestej czy czterdziestej rysy w składowanych tu panelach ściennych. Musiałem przyznać, że dobrze wybrał obiekt ataku. Na dalekiej od zakończenia budowie niewiele jest rzeczy, które można szybko, łatwo i cicho, posługując się jedynie dłutem, pozbawić wartości. Skromnie licząc, powiększył straty Markowskiego o kilka setek. A straty Markowskiego były w dużym stopniu moimi.

Celowałem w głowę, z boku, ale wyczuł moją obecność i zdążył rozpocząć unik. Kabel trafił w ramię, zrykoszetował i grzmotnął drania w szczękę. Sekundę później któryś z nas kopnął stojącą na podłodze latarkę i przestałem widzieć. On widział jeszcze mniej, ale miał trochę szczęścia i trafił jakoś do drzwi. Wydając bełkotliwe odgłosy, obijając się o ściany, wypadł na klatkę schodową.

Byłem metr za nim i tym razem trafiłbym bez pudła, gdyby nie zbiegający z góry wyrostek z łomem. Spóźniłem się z ciosem i wciąż miałem nad głową swoją pałkę. Kiedy uderzył, udało mi się poderwać drugą dłoń i podeprzeć wolny koniec przewodu. Wygiął się, dostałem nim po głowie, lecz na tym się skończyło. Chłopaka zarzuciło na mnie, ja poleciałem na ścianę. Te kilkanaście sekund ocaliło jego wspólnika. Nim się pozbierałem i znalazłem sposób na smarkacza, facet z pokiereszowaną szczęką zbiegł już na dół.

Mój przeciwnik był młody, może nawet silniejszy ode mnie, ale ja ważyłem więcej. Udało mi się zyskać nieco przestrzeni z tyłu, wykorzystałem ją więc, cofając się nagle i wyprowadzając cios kolanem w podbrzusze. Odskoczył, zginając się wpół. Łom znalazł się na sekundę nieco niżej niż jego czoło. Wykonałem coś w rodzaju bilardowego uderzenia znad głowy, a kiedy jego czaszka zareagowała, jak na bilę przystało, poprawiłem niewymyślnym grzmotnięciem zza kręgosłupa. Osłonił się, jednak nie dość mocno: dostał przewodem w sklepienie czaszki, własnym łomem w nos i wpadł na płonące drzwi.

To był koniec walki. Od tej pory tylko ja zadawałem ciosy, najpierw z rozpędu, a potem, gdy runął, trochę z głęboko ludzkiej potrzeby brania odwetu, a trochę z też ludzkiej, aczkolwiek w innym sensie, chęci zgaszenia ubrania, w którym smażył się inny człowiek. Może nie wyglądało to dobrze z boku, ale po pierwsze ugasiłem go, a tego, który powinien patrzeć z boku, już z nami nie było. Próbowałem go dogonić. Przemknąłem przez budowę, wbiegłem na pryzmę i przeskoczyłem płot. Nim ochłonąłem po wstrząsie, byłem już w połowie drogi do jedynego samochodu, który wydał mi się obcy. Błąd: uciekiniera nie było między mną a samochodem, a ja nie płonąłem żądzą mordu aż tak, by go dogonić, gdyby jakimś cudem zdążył dopaść pojazdu.

Kiedy zmądrzałem i w końcu zacząłem hamować, całkiem już bliski wóz zajęczał znienacka rozrusznikiem. Przyspieszyłem; biała plama samochodu była tuż. Silnik zaskoczył i od razu zgasł od nadmiaru mieszanki. Dopadłem drzwi i dopiero szarpiąc za klamkę, zidentyfikowałem maszynę. Fiat uno, stary, z przerdzewiałym błotnikiem. Skąd ja go…?

– Odwal się! Czego tu?! Odwal się!

Miał około pięćdziesiątki i posturę Wietnamczyka. Wyciągnąłem go bez trudu na ulicę i równie łatwo mogłem uciszyć jednym ciosem pałki. Za łatwo. W jego krzykach było coś więcej niż strach. Zaskoczyłem go.

– Kto cię nasłał?! – Rąbnąłem z całej siły, na razie w dach fiata. – Mów!

– Zostaw, ja nic nie… Nie znam faceta, Jezu, skąd mogę… Nie zostawił żadnych namiarów, nic, słowo honoru!

Był jak galareta. Czyli za mało miękki. Rzuciłem nim o bok samochodu, a potem zdzieliłem kablem przednią szybę. Gdy wsypywała się do środka, wychwyciłem wreszcie myśl, panicznie miotającą się po obrzeżach mego mózgu. Krew. Nie miał jej na twarzy. To nie ten facet. Jezu…

– Klient, po prostu klient – jęczał, osłaniając oburącz głowę. – Cudzoziemiec. Mówił po angielsku, ale jakoś tak… Może Ruski? Panie Małkosz, jak Boga kocham, w życiu nic złego bym… Miałem za panem połazić, to wszystko!

Już wiedziałem, skąd znam ten samochód. Samo wspomnienie Chruślaka, przed którego domem zwróciłem na niego uwagę, wystarczyło do uporania się z kiełkującymi szybko wyrzutami sumienia.

– Jesteś detektywem? – Nie użyłem cisnącego mi się na usta słowa „szpicel”, bo gdyby trafił się klient, sam z ochotą pojeździłbym za kimś po mieście. – Masz jakieś papiery?

Miał. I dowód, i legitymację uprawniającą go z grubsza do tego, co robił. Oba dokumenty opiewały na Józefa Kurowskiego, zamieszkałego w Krakowie przy Kruczkowskiego. Czyli w Nowej Hucie. Adres nie rzucił mnie na kolana. Nawet ja urzędowałem w lepszej dzielnicy.

– Dlaczego za mną łazisz? – Wrzuciłem papiery do fiata.

– Nie wiem, naprawdę! Kazał obserwować, i tyle. Nie powiedział, o co chodzi. Tylko coś o kobietach… Żeby zwrócić uwagę, z jakimi się pan kontaktuje. No, tak ogólnie…

To nie miało sensu. Do tego stopnia, że nie wytknąłem tego Kurowskiemu.

– Jak długo to trwa?

– Dziewiąty dzień. Niech mnie pan puści.

– Jak wygląda ten facet? Czym jeździ?

– Taki niewysoki, ciemny, pod czterdziestkę. Nie wygląda na nadzianego. Zielona gruba kurtka, spodnie z materiału, nie dżinsy, no i takie jakby wojskowe buty. Ale nie nasze. I mocno schodzone. Aż się zdziwiłem, że dorosły facet w czymś takim… A czym jeździ, nie wiem.

Czekałem na dalszy ciąg. Bezskutecznie.

– A co z kontaktem? – spróbowałem.

– Nic. – Jego głos był wyraźnie twardszy.

– Przed chwilą ktoś próbował podpalić ten dom. Nie wkurzaj mnie, bo będziesz wyglądał gorzej od tego samochodu.

– Co, zatłucze mnie pan? – Bał się, ale nie wierzył. – Chyba nie, co? No to weź pan te ręce i wracaj do swojej stróżówki, bo… – nie dokończył. – Ta szyba kosztuje…

– Rozmawialiście po angielsku? – Nie bardzo wierzyłem, ale właśnie w tym języku postawiłem pytanie. – Znasz w ogóle angielski? Rozumiesz, co do ciebie mówię?

– Pierdol się.

Akcent miał gorszy niż ja, a poza tym tyle to potrafi przedszkolak po zaliczeniu kilku filmów wideo. Ale pytanie zrozumiał. Przede wszystkim jednak przestał się mnie bać.

– Mówi ci coś słowo „Harvard”? – spróbowałem po raz ostatni. Nie odpowiedział. Zatrzasnął drzwi, pokazał mi wyprostowany palec i odjechał.


Nie zdziwiłem się, kiedy po powrocie na budowę nie zastałem przypieczonego smarkacza. Nie zdziwiło mnie też, że wezwani przez telefon gliniarze zjawili się dopiero wraz ze wschodzącym słońcem. Ani nie zmartwiło. Z nimi czy bez, o czwartej czy o szóstej, tak czy inaczej byłem ugotowany. A dokładniej: upieczony. Na stosie z sosnowych skrzydeł drzwiowych. Ugaszenie ich resztek otwierało i zamykało listę moich zasług jako czujnego obrońcy mienia. Właściwie byłem zadowolony, kiedy senni chłopcy z prewencji zapakowali mnie do suki i wywieźli. Do dziewiątej czekałem w celi, ekskluzywnej, bo jednoosobowej. Następną godzinę spędziłem na ławce przed gabinetem komisarza Hydzika, który zażyczył sobie widzenia ze mną, ale potem zmienił zdanie. W końcu się doczekałem.

– Dziś w nocy pobił pan Józefa Kurowskiego i zniszczył jego samochód – rąbnął z grubej rury, gdy manewrowałem krzesłem. – Gdzie jest teraz?

– A niby skąd mam wiedzieć? – posłałem mu zdziwione spojrzenie. – Ostatnio rozmawiał z wami, jak widzę.

– Pan mu groził. – Nie mógł widzieć moich zdziwionych spojrzeń, ponieważ stał przy oknie. – Bił go pan, rozwalił mu samochód i groził. A teraz Kurowskiego tu nie ma. Nieładnie to wygląda. – Odwrócił się w końcu. Miał jakieś czterdzieści lat i wyglądałby nawet inteligentnie, gdyby nie rozłożyste wąsiska. – Co ma mi pan do powiedzenia w tej sprawie?

– Pilnowałem budowy. O trzeciej dwadzieścia dwaj mężczyźni wtargnęli na jej teren, podpalili parę skrzydeł drzwiowych i zaczęli niszczyć, co się da. Próbowałem ich powstrzymać, wywiązała się bójka i ten starszy, którego z powodu ciemności nie potrafiłbym zidentyfikować, uciekł w kierunku samochodu Kurowskiego. Straciłem go na chwilę z oczu, a kiedy podbiegłem, usłyszałem, że samochód rusza. Uznałem, że to ścigany przeze mnie sprawca, więc wyciągnąłem kierowcę i pod wpływem silnego stresu, w odruchu samoobrony, która jednakże…

– Co mi pan tu pieprzy?! To nie sąd, to komenda policji! Takie teksty to pan może… Gdzie jest Kurowski?

– Nie mam zielonego pojęcia – oświadczyłem szczerze.

– Miejmy nadzieję, że Kurowski odnajdzie się cały i zdrowy. Pana szczęście, że nie podpisał jeszcze skargi. Nie wyszedłby pan tak szybko.

– Przez niego i pana prawdopodobnie straciłem pracę. Trudno to nazwać szczęściem. Do widzenia.


Z trzech pracujących na budowie ludzi, z którymi rozmawiałem, gdy dotarłem wreszcie na miejsce, jeden uważał mnie za już bezrobotnego, drugi prorokował wyrzucenie z Mark Security, a trzeci udzielał informacji z miną lekarza spotykającego za drzwiami sali operacyjnej świeżo upieczoną wdowę.

O siódmej dwadzieścia kierownik budowy znalazł przed zamkniętą na głucho bramą tę połowę swoich podwładnych, którzy pracowali na dniówkę i czekali, aż ktoś ich wpuści. O siódmej czterdzieści pracujący na akord montażyści paneli skończyli się pieklić i odgrażać, a majster – przecinać łańcuch. Po ósmej temperatura podskoczyła na nowo, kiedy na budowę wpadł z piskiem opon czerwony z pasji Markowski i zaczął dyskutować z równie czerwonym kierownikiem, kto, komu i ile forsy przyniesie w zębach. Pyskówkę zakończyła poważna propozycja Markowskiego, by uruchomić spychacz i za jego pomocą usunąć z terenu budowy mojego FSO 126, który nagle zaczął wszystkim przeszkadzać. Jak na szefa agencji detektywistycznej przystało, mój chlebodawca wygrzebał ze śmietnika nie do końca opróżnioną półlitrówkę i dodedukował sobie resztę. Jego zdaniem miałem leżeć teraz zalany w trupa gdzieś w okolicznych zaroślach. Wykrzyczał na całą budowę, że mam się do niego zgłosić, jak wrócę, po czym odjechał, zgrzytając wściekle skrzynią biegów tudzież zębami.

Nieszczęścia chodzą parami, więc następne dwie godziny zajęło mi uruchamianie malucha. W drodze do domu przypomniałem sobie, że jestem głodny, a w lodówce mam tylko cukier, herbatniki i woreczek ziemniaków, co nie było aż tak żałosne, jeśli wziąć pod uwagę, że lodówka nie działała. Kupiłem najtańsze pyzy z mięsem i cebulę, wróciłem do domu, wdrapałem się na trzecie piętro i natychmiast straciłem apetyt.

Przed drzwiami z tabliczką: „Agencja Ochrony. Usługi Pirotechniczne. Inż. Marcin Małkosz. Biuro czynne 8-14”, stał Markowski.

– Raczył się pan w końcu zjawić? – Nie krzyczał, ale jeśli ktoś przebywał teraz na strychu, w piwnicy lub gdzieś na osi owych biegunów budynku, z pewnością dowiedział się, że raczyłem się zjawić. – Co, pochlało się w pracy?

– Niezupełnie.

Próbowałem go wyminąć. Nie udało się.

– Chuchnij pan. No już, chuchnij.

– Nie pracuje pan już w drogówce, sierżancie Markowski – przypomniałem mu. – Czas zmienić nawyki.

– A ty nie pracujesz u mnie! – Tym razem krzyczał na pewno. – Koniec chlania za moje pieniądze! Nie będę świecił oczami za jakiegoś pijaczka! Tysiąc trzysta złotych przez ciebie straciłem! W jedną noc! Kto mi to zwróci?! Ty?!

– Jak rozumiem, jestem zwolniony?

– Jesteś wywalony na bruk! Wykopany! I skończony w branży, już ja potrafię o to zadbać!

Dziwnie łatwo przychodziło mi zachowanie spokoju. Chyba mi pomagał, pieniąc się ze złości – w jakiś sposób równoważyło to nasze reakcje.

– W takim razie musi pan sam poszukać chłopców, którzy odwiedzili budowę. Jako osoba prywatna nie muszę…

– Licz się ze słowami, kutasie! Przez tyłek wyciągnę z ciebie tę forsę! – Chciał chyba kontynuować, ale przeszkodziła mu starsza siwowłosa pani, wchodząca mozolnie po schodach. – Uważaj – syknął. – Doigrasz się jeszcze.

Odwrócił się i zbiegł, mijając w połowie drogi Marię Eleonorę Popławską, siedemdziesięcioletnią właścicielkę tej budy. Prawdę mówiąc, chętnie wziąłbym z niego przykład. Jeżeli Maria Eleonora wdrapała się aż tutaj, to na pewno nie bez powodu.

– Nie zapłacił pan za wrzesień – zaskrzypiała.

– Zawsze płacę – powiedziałem ciut nie na temat.

– Mam mnóstwo chętnych na ten apartament.

Apartament?

– Spokojnie. Zdobędę pieniądze.

– Na kobiety to pan ma. Całe tłumy, dzień i noc… – zrobiła w tył zwrot i odeszła, nim zdążyłem wyjaśnić, że myli mnie z bandą studentów z drugiego piętra.

Zostawiłem torbę pod drzwiami – cokolwiek by powiedzieć o tej ruderze, nic tu nie ginęło, bo złodzieje to nie idioci – zszedłem na dół i w najbliższym sklepie kupiłem stugramowego karzełka. Miałem zamiar wziąć ćwiartkę, ale zabrakło mi paru groszy, a nie upadłem jeszcze tak nisko, by prosić o kredyt na wódkę. Nie ulegało jednak wątpliwości, że stoczyłem się głęboko. Udowodniłem to, wypijając całe zakupy po drodze, pod pretekstem, iż prawdziwemu mężczyźnie nie wypada wracać do domu z taką parodią butelki. Otwierając pierwsze drzwi, te do poczekalni, uświadomiłem sobie, że moja torba gdzieś znikła. Poraziło mnie to do tego stopnia, iż przegapiłem inne niecodzienne zjawisko: światło po drugiej stronie.

Zapalono je chyba dla zrównoważenia plamy skondensowanej czerni na jedynej ustawionej tu ławce. Plama składała się z dwóch elementów: wielkich okularów przeciwsłonecznych i mnóstwa prostych, grubych, lśniących włosów, których obfitość sprawiała, że twarz kobiety wydawała się drobna i delikatna.

Przez parę sekund przyglądaliśmy się sobie, chyba równie niepewnie.

– Pan Małkosz? – zapytała w końcu. Samo pytanie i okoliczności, w jakich padło, coś mi przypomniały. Młoda – choć nie aż tak – kobieta i podpity – też nie aż tak – gospodarz tego, pożal się Boże, biura.

– Co? – uśmiechnąłem się dość głupawo. – Wywiad?

Bezwiednie uniosła dłoń, dotknęła okularów.

– Pan żartuje – powiedziała niepewnie.

– Wywiad do gazety – wyjaśniłem łagodnie. – Przepraszam, tak mi się bez sensu skojarzyło… Pani do mnie?

– Tak. – Poderwała się nagle, jak ktoś przyłapany przez samego siebie na gafie towarzyskiej. – Tak, do pana.

Odkryłem w tym momencie, że jest duża i że mówi jakoś dziwnie. Nie byłem przyzwyczajony do zadzierania głowy podczas rozmów z kobietami. W pantoflach na szpilkach nie górowała nade mną aż tak wyraźnie, jednak w jej przypadku nie sam wzrost był problemem. Była duża w ogólniejszym sensie, a jej beżowy kostium jeszcze potęgował efekt. Przy czym żadną miarą nie potrafiłbym przypiąć jej etykietki grubej czy źle zbudowanej. Może nie miała szans na triumfy w idiotycznych spędach, ale była przecież atrakcyjna dla męskiego oka.

Ta atrakcyjność przytłoczyła mnie do reszty.

– Nie dziś. – Najpierw to powiedziałem, a dopiero później zrozumiałem, co mówię. I ucieszyłem się. – Nie mam dzisiaj czasu.

Zrobiła pół kroku. Dużo jak na tak ciasne pomieszczenie.

– Ale ja nie jestem z Krakowa – powiedziała. Dopiero teraz zauważyłem torbę turystyczną stojącą przy ławie i przytuloną do niej moją siatkę z zakupami.

– Przykro mi. – Tu akurat nie kłamałem. – Muszę wyjść.

– Na długo? – Zdenerwowałem ją i od razu stało się oczywiste, że nie jest nie tylko krakowianką, ale i Polką.

– No… do jutra będę nieosiągalny.

– Do ósmej, tak? – spojrzała znacząco na drzwi.

– Co najmniej. – Nagle uświadomiłem sobie, ilu rzeczy nie tylko nie mam, ale i mieć nie będę. Była jak luksusowa bombonierka za szybą sklepu dla bogatych, a ja ją oglądałem oczyma dziecka z dwunastoosobowej rodziny mieszkającej pod mostem. Pewnie dlatego powiedziałem: – Ale to bez znaczenia. Nie interesują mnie nowe zlecenia. Nie mam czasu.

Jeśli się trzymać zasady: „czas to pieniądz”, nawet tak bardzo nie zełgałem.

– Czy to znaczy, że nie mam po co wracać? – zapytała spokojnie. Garsonka, pantofle, biały sweterek – wszystko wyglądało na kupione w przyzwoitych sklepach, choć niekoniecznie w ostatnich dniach. Niby dlaczego ochroniarza nie miałaby sobie kupić równie dobrego? Czekała na mnie, chociaż gołym okiem widać, jakiej klasy firma się tu mieści. Ciekawe.

– Ma pani coś do wysadzenia? – zapytałem dla spokoju sumienia. – Albo ktoś panią próbuje wysadzić?

– Nie. – Krótko i stanowczo pozbawiła się ostatniej szansy. Etyka zawodowa nie pozwoliłaby mi odesłać kogoś, kto spodziewa się, że własna pudernica eksploduje mu w twarz.

– Więc przepraszam, muszę iść. Mam spotkanie.

– Z kim?

Podobne pytania mogą stawiać żony. Chyba była trochę bezczelna. Co znaczyło, że chyba jest bogata.

– Z kochanką – zmieniłem uśmiech na szyderczy.

– Kocha ją pan? – Mój żart odbił się od niej jak piłka od betonu. Dopiero teraz poczułem, jak mocno dokucza mi jej towarzystwo.

– Zakonnica po cywilnemu? – Nie czekałem, aż odpowie. – Nie, nie kocham. Po prostu z niej korzystam.

– Oczywiście – uśmiechnęła się połówką ust. – Od tego są kobiety. Ładna?

Bogactwo nie mogło jej aż tak zepsuć. Po prostu czuła, jak bardzo jestem wstawiony.

– Ujdzie. Ma bardzo opływowe kształty. – Cóż, nie stać mnie było na wyszukane trunki w kanciastych flaszkach.

– I to wystarczy?

– Nie jestem maksymalistą. Potrafię zadowalać się byle czym.

– Chyba pan jej faktycznie nie kocha – przyznała.

– No to co? Potrzebuję jej.

Myślała przez chwilę. Raczej o niczym radosnym.

– Jeśli to nic bardzo osobistego – powiedziała w końcu spowolnionym głosem – to po co zdzierać zelówki?

– Nie wybieram się na jogging – zauważyłem. Dziwaczna była ta nasza rozmowa; do tego stopnia, że nie umiałem jej zręcznie zakończyć.

– Tyle akurat zrozumiałam. Może wejdziemy? – Była jakaś miękkość i w jej głosie, i w ruchu dłoni wskazującej drzwi biura. – Jestem bardzo zainteresowana rozmową z panem.

– Nie mam ochoty na rozmowy. Zresztą chyba widać, że w tej chwili nie bardzo… Trochę wypiłem. Tak się złożyło.

– Nie musimy rozmawiać.

Jej głos… Byłbym ostatnim idiotą, gdybym się nie domyślił, co tak naprawdę powiedziała. I przez sekundę czy dwie byłem. Błogo, niedowierzająco uśmiechniętym naiwniakiem, który szedł wysypać śmieci i ujrzał nagle sztabkę złota w pojemniku. Potem przyszła refleksja.

– Harvard, co? – Cofnąłem się, wpychając ręce w kieszenie.

– Harvard? – podniosła brwi.

– Nie pójdziemy do łóżka – poinformowałem ją. – Zrób w tył zwrot i odmaszeruj stąd. Jak by się kto pytał, nie jesteś w moim typie. Mężczyźni wolą blondynki, wiesz.

Już się nie uśmiechała. Ale i nie odchodziła.

– A nie jestem? – zapytała trochę jakby przez zęby.

– Nie. – Blado to wypadło. – Niech już pani idzie. – Jeszcze gorzej; nie trzeba było wracać do tej „pani”. – A zresztą… co mnie to… I tak miałem wyjść.

Była tak zaskoczona, że nie próbowała ani wyskakiwać za mną na klatkę schodową, ani wołać – później, gdy bardziej zbiegałem, niż schodziłem, łomocąc podeszwami o drewniane stopnie.


Przeszedłem przez położone w amfiladzie biuro, cisnąwszy kurtkę na krzesło, i wkroczyłem do pomieszczenia numer dwa, przez niewtajemniczonych branego za coś w rodzaju archiwum, może zbrojowni, które było jednak tylko prozaicznym mieszkaniem. Przekroczyłem próg i zastygłem. Światła wpadało tu z podwórza niewiele, ale od razu się zorientowałem, że to coś skulonego przy na pół otwartym tapczanie, biało-czarnego, to nie krzesło czy kuchenka, zsunięta tam nagłym – aczkolwiek nie niespodziewanym – tąpnięciem spróchniałej podłogi.

– To pan?

Byłem przepojony wiarą we własne siły, jak to po paru głębszych, a to coś nie ruszało się i używało dość boleściwego, kobiecego głosu. Z nieokreślonym, raczej wschodnim akcentem. Gdybym był detektywem z prawdziwego zdarzenia, mimo wszystko wyjąłbym teraz bębenkowca z kabury pod pachą. Zamiast tego po amatorsku zapaliłem światło.

Pokój nie wyglądał dobrze. Wprawdzie już wcześniej niełatwo było powiedzieć o nim coś miłego, zdążyłem się jednak przyzwyczaić do wielkich powierzchni zaatakowanych przez grzyb, postrzępionych tapet, dziur w suficie i szafy zamykanej na złożoną gazetę. Raziły mnie nowinki: rozmiękłe pyzy obok, poszatkowana cebula, rozwarta na oścież szafa i odłożony na nocny stolik plik pism wyciągniętych z owej szafy.

– Musi pan wezwać policję.

Nie sprawiała już tak przytłaczającego wrażenia jak poprzednio. Klęcząc obok dwuosobowego tapczanu i podpierając uniesioną pokrywę kolanem, nie można budzić w ludziach wrażenia, iż obcują z wielką damą. Te zresztą nie składają wizyt w nocnych koszulach i skarpetkach frotte. Nie obnoszą się też z podsiniaczonymi oczami.

– A na cholerę mi policja? – wzruszyłem ramionami. – Sam sobie poradzę. Przez tydzień na tyłku nie…

– Nic pan nie rozumie! – Z determinacją tuliła pierś do pokrywy. – Tu jest bomba!

– Jasne. Czarna seksbomba w zmysłowej bieliźnie.

– Ja nie żartuję – rzuciła przez zęby. Teraz, gdy zdjęła okulary, mogłem obejrzeć nie tylko żółtawy siniak, ale i jej oczy. Miały oryginalny, szeroki rozstaw i barwę jasnego brązu.

– Ja też nie żartuję. Włamanie to włamanie, nocna koszula pani nie uratuje. Jak tu pani weszła?

Swoją drogą: konsekwentna dziewczyna. Chciała tu wejść i pogadać, no i dopięła swego.

– Tam coś jest. Jeśli to nie pana robota… – urwała.

– Nie znam tej zabawy – wyznałem, podchodząc do szafy. – Można wiedzieć, czego pani szukała?

– Co pan robi? – obejrzała się, nie ruszając niczym poza głową.

– Sprawdzam, czy się nie rozsechł. – Zdjąłem skórzany oficerski pas z wieszaka i grzmotnąłem nim o szafę. Efekt akustyczny przeszedł moje oczekiwania. – Oj, aż mi pani żal.

– To wcale nie jest śmieszne.

– Mnie te zapasy z tapczanem też nie bawią, a się nie skarżę.

– Jeżeli to pan – dotknęła ręką materaca – to proszę powiedzieć. Siedem godzin wystarczy. Ma pan pojęcie, jak to boli?

– Jestem trochę pijany – wyznałem, podchodząc do tapczanu i stając obok czarnowłosej. – I zmęczony: dwadzieścia siedem godzin na nogach. Chcę się położyć, więc niech pani będzie grzeczną dziewczynką, ubierze się i wraca do domu.

– Nic pan nie rozumie – jęknęła.

– Ależ rozumiem, rozumiem… Twój szef pokazał mi najpierw kawał solidnego kija, a teraz przysłał soczystą, słodziutką marcheweczkę. Stare, wypróbowane metody.

– Mój szef?

– Zleceniodawca, jeśli wolisz. Powiedz mu, bo może od tego zależy premia, że to zrobiliśmy. Przecież i tak nie da rady sprawdzić. – Kucnąłem, opierając plecy o bok ruchomej części tapczanu. Twarz podpierającej ją kobiety była tuż-tuż i nie umknął mi przebiegający przez nią skurcz. Odpowiedziałem szczerzeniem zębów.

– To boli – wycedziła. – Nie o-pie-raj się o tap-czan.

– Mam watę zamiast mózgu. Nie chwytam tych subtelności.

– Wezwij policję, pijany durniu! – ni to zawarczała, ni to wyjęczała. Chyba naprawdę sprawiłem ból jej śródstopiu, wspartemu o kant deski. – Albo razem wylecimy w powietrze!

– Z powodu twojej wystrzałowej piżamy? No dobrze, jak jesteś taka rzetelna, możesz zostać na noc. Ale powtórz Harvardowi, że to wcale nie oznacza zgody. Powtórzysz?

– Nie – wycedziła. – Nie wiem, o czym pan mówi.

– Nie mogę iść do łóżka z kobietą głęboko wobec mnie nieszczerą. – Próbowałem wzruszyć ramionami, ale podpora okazała się zbyt masywna. Może za sprawą czarnowłosej, napierającej piersią na konstrukcję z solidnych desek, sprężyn i włosia, a może dlatego, że wieko całe lata temu doprowadziło do ruiny system odciążaczy.

– Niech się pan postara skupić. Przepraszam, że się tu wdarłam. Za wszystko pana bardzo przepraszam. Zrobię, co pan zechce, słowo. Ale niech pan nie miażdży mi nogi i zadzwoni na policję. Albo powie, że to kawał. Nie wiem, co jest między panem a tym pana kolegą. Jeśli robicie sobie takie dowcipy, to wasza sprawa. Ja… nie będę się gniewać. Tylko niech to się skończy. To cholernie boli.

Miała wilgotne oczy. I drobniutkie jak włókna pajęczyny rysy w ich kącikach. Była za dużą dziewczynką, by z takim uporem grać w coś, co nie zaowocuje naprawdę błyskotliwym finałem. Przemyślałem to sobie i sięgnąłem pod leżącą na materacu poduszkę.

– O co chodzi? – nie od razu zrozumiała, była jednak trzeźwa i myślało jej się łatwiej. – Jezu… Co pan sobie wyobraża? Że to jakieś podchody, by wyciągnąć nóż i pana…?!

– Czemu nie? Zaskoczyłem cię, prawda?

– A koszula? – zdobyła się na gorzki uśmiech. – Zgoda: słyszę, że ktoś idzie, nie wiem, czy sobie poradzę, więc chowam nóż, klękam tu… Myślę: „Podejdzie, będzie zdziwiony, zajrzy, a wtedy go dźgnę”. Tak pan to widzi?

– Brzmi logicznie, prawda? – upewniłem się.

– Nie. Kretyńsko. Łatwiej stanąć za drzwiami i w plecy…

– No… mogłaś nie zdążyć.

– A przebrać się zdążyłam?

– Może jesteś modelką? – Próbowałem ratować honor. – One się raz-dwa przebierają.

– Niech pan wsadzi głowę pod kran. Nie żartuję.

– Co, teraz chcesz mnie utopić? – Czułem, że należy to przerwać, ale za dobrze się bawiłem.

– Niech się pan skupi – jęknęła. – Mówimy o koszuli.

– Ładna – pochwaliłem. – Trochę za długa, mało wymyślna, ale pewnie o to chodzi, co? Klient spodziewa się czort wie jakiego wyuzdania: skóry, pejcze, czerwone podwiązki, a tu pensjonarka…

– Zgadza się – rzuciła przez zęby. – Dlatego ją włożyłam. Trochę to trwało. Słyszy pan? Trzeba czasu, żeby ściągnąć całe ubranie. Nawet gdyby się pan tu czołgał…

– Całe?

Chyba uśmiechnąłem się bardzo obleśnie. Na pewno ułatwiłem jej decyzję, ale nosiła się z nią raczej od dawna, bo już wcześniej przeniosła napór na lewą część piersi i brzucha. Była gotowa, gdy wreszcie zdecydowała się przystąpić do działania. Tapczan ani drgnął, a ja, trzaśnięty w czoło, wylądowałem pod oknem. Minęło ze ćwierć minuty, nim się pozbierałem.

– Przepraszam… Widzi to pan teraz? Tam, z tyłu.

Zerknąłem w głąb pełnej po brzegi skrzyni pościelowej.

– Te gazety leżały w szafie. – Nie podnosząc się, zacząłem je zbierać z podłogi. Jeszcze przed chwilą spoczywały na stoliku, ale stolik miał pecha znaleźć się na trajektorii mego lotu.

– Nic pan nie widzi?

Z pliku gazet wysunęły się barwne pozycje, których nigdy nie trzymałem na widoku i które na dno szafy trafiły z nieco innych względów niż stare numery „Wyborczej” czy „Nie”. Na ich tle mały pakiecik wyglądał niewinnie, ale…

– To nie moje – powiedziałem, unikając spojrzenia brązowych oczu. Oboje patrzyliśmy na to samo, robiąc nietęgie miny.

– Wiem – mruknęła. – Sama to kupiłam.

Przez jakiś czas pokój wypełniała cisza o konsystencji waty. Nie podnosiłem pakieciku, a im dłużej leżał między nami, tym trudniejszy do udźwignięcia się wydawał.

– Nie jesteśmy dziećmi. Odłóżmy te głupstwa na później. Byłabym wdzięczna, gdyby w końcu obejrzał pan tapczan. Tam coś jest, a ja nie mogę…

– To leżało na stoliku. – Jakoś nie potrafiłem przestać myśleć o głupstwach. – Specjalnie pani tak…?

– Nie, skąd! To taki nasz folklor. Przyszłaś z wizytą – przebierz się w koszulę nocną i połóż paczkę prezerwatyw przy łóżku. To co, zajrzy pan tam w końcu?

Dałem spokój gazetom i zaległem na brzuchu obok nogi w śnieżnobiałej skarpetce. Była nieco znoszona, ale idealnie czysta, także na podbiciu stopy. Nie przyszła w nich. Musiały stanowić oryginalny dodatek do koszuli.

– Tam niczego nie ma – stwierdziłem, obejrzawszy kłębowisko kołdry, poduszki, piżamy i jakichś szmat.

– Naprawdę pan nie widzi? Tu, pośrodku… Zaczęłam podnosić, coś brzęknęło, no i jakoś tak… Zajrzałam tam. Nie wiem czemu – dodała ciszej.

– Pośrodku – oświeciłem ją – to akurat pani klęczy.

Przysunąłem się tak blisko, że uchem musnąłem gładką łydkę. Po czym od razu cofnąłem głowę, kierując wzrok ku lewemu końcowi mebla. Już przedtem musiałem zauważyć ten gwoździk. Zignorowałem go, bo nie gwoździków szukałem, ale czegoś konkretnego, co – jeśli wierzyć czarnowłosej – tak bardzo skojarzyło jej się z bombą, że zastygła w bezruchu na siedem godzin. I to coś miało się znajdować nie z boku, lecz pośrodku.

Ale ten gwoździk… Tkwił w poprzecznej desce, odgradzającej sprężyny. Ostrzem do góry. Teoretycznie mógł tak sterczeć od czasów głębokiego PRL-u, kiedy wyprodukowano ten antyk, ale po pierwsze nawet ówczesna księżycowa gospodarka nie była oderwana od realiów aż tak, by gwoździe wbijano łebkiem w przód, po drugie ktoś zadał sobie trochę trudu, by nie stępić ostrza, po trzecie zaś – już dawno podarłbym poduszkę, zahaczając o to paskudztwo.

– Co pan robi? – zapytała trochę niecierpliwie czarnowłosa wróżka. Tak o niej pomyślałem: „wróżka”. Jak przystało na postać z bajki, ofiarowała mi dwa bezcenne dary.

Pierwszym była miłość. Fakt – nie bardzo bajkowa. Jakości drugiego podarunku nikt już nie miał prawa kwestionować. Życie ludzkie to życie, i tyle. Jest bezcenne, w każdym razie dla obdarowanego – koniec, kropka. Był jeszcze jeden prezent, który mógłbym jej przypisać – ale nie byłem pewien, czy chcę być trzeźwy.

– Zasnął pan?

Za długo leżałem w bezruchu.

– Po co pani tu przyszła?

– Chciałam pana… wynająć – powiedziała ostrożnie. – W charakterze detektywa. To znaczy… z grubsza biorąc.

– Dobrze.

Podniosłem się, oceniłem odległość między podłogą a brzegiem pokrywy. Przyniosłem krzesło, ustawiłem obok czarnowłosej i jeszcze raz się oddaliłem, by przydźwigać spory stos książek.

– Proszę?

– Biorę tę sprawę. – Dopiero teraz znalazłem chwilę czasu, względnie trochę odwagi, by spojrzeć jej w twarz.

– To znaczy… Ale nie powiedziałam jeszcze, o co…

– Potem – przerwałem jej łagodnie. – Wytrzyma pani jeszcze troszeczkę?

Przyglądała mi się z mieszaniną nadziei i nieufności. Miała prawo doszukiwać się czegoś nienaturalnego w nagłej zmianie mego nastawienia.

– To zależy – powiedziała powoli. – Troszeczkę, czyli ile? Na czas telefonu do policji czy…?

– Czy. – Pobladła. – Wiem, co sobie pani teraz myśli.

– Bo to łatwo zgadnąć – powiedziała bardzo cicho. – To bomba, prawda? A pan chce ją rozbroić.

Pokiwałem głową.

– Oni będą trzeźwi. I może lepiej wyposażeni. To wszystko.

– A pan? – zapytała.

– Ja mam silniejszą motywację. Gdyby to wybuchło, za jednym zamachem straciłbym dom i klientkę.

– Nie dom – poprawiła mnie. – Wynajęte mieszkanie. A co do klientki… Nie jestem chyba żyłą złota.

– Nie ułatwia mi pani zadania. Jeśli mam ginąć, to przynajmniej z wiarą.

– Nie chodzi o to, by pan zginął.

– Wiem. Chodzi o to, by pani przeżyła. – Milczeliśmy przez chwilę. – Jest jeden dobry powód.

– Żeby to pan…? – wskazała tapczan. – Za długo byśmy…?

– To też.

– Dobry powód – uśmiechnęła się. – W porządku, zgoda. To by trwało do rana, a ja tyle nie wytrzymam.

– To też – powtórzyłem. – Ale chodzi o coś innego. Po prostu jestem w tym dobry. Chyba lepszy od nich.

Byłem na tyle trzeźwy, że dałbym się pewnie przekonać i posłać do najbliższego telefonu. A ona o tym wiedziała. Była jednak dobrą wróżką, więc po prostu skinęła głową.


Zacząłem od ustawienia krzesła możliwie najbliżej środka ciężkości pokrywy. Uzupełniłem książkami pozostałą przestrzeń. Nie do końca jednak.

– Jeszcze chwila – powiedziałem cicho, rozglądając się za czymś cienkim. – Zaraz to podeprzemy i będzie pani mogła wracać do domu.

– Pomoże mi pan? – Sprawiała wrażenie zakłopotanej koniecznością proszenia o to. – Nie wiem, czy dam radę dość delikatnie… Strasznie odrętwiałam. Mogłabym…

– Jasne.

Omijając ją wzrokiem, wsunąłem w szczelinę jeden z kolorowych magazynów z dna szafy. Pokrywa ani drgnęła; napór kobiecych piersi robił swoje.

– Proszę się nie bać.

– Dobrze.

Najpierw obejrzałem gwoździk. Wbrew pozorom, nie wbito go w deskę. Ktoś posłużył się cieniutkim wiertłem, którym uprzednio wykonał otwór.

– Zaraz wracam – obiecałem. Wstałem, przeszedłem w kąt, gdzie przy przebudowie mieszkania umieszczono mały zlew, i przez dobrą minutę zlewałem głowę lodowatą strugą.

– Dobry pomysł – czarnowłosa poczuła się w obowiązku to skomentować. – Mógłby pan jeszcze zagotować wodę.

– I polać łeb wrzątkiem? – Sięgnąłem po ręcznik. – Dzięki. Aż taki szok nie jest mi potrzebny.

– Miałam na myśli kawę.

Pomysł był dobry. Byłoby to niegłupie i pewnie korzystne dla nas obojga, fakt. Zimny prysznic, plus kawa, plus chwila koncentracji – są oczywiście lepsze sposoby doprowadzania minera do formy, ale w naszej sytuacji ten wydawał się optymalny. Problem w tym, że byłem już trochę zbyt trzeźwy i za wyraźnie widziałem jej twarz.

Wyjąłem scyzoryk i delikatnie oddzieliłem od ramy obicie z szarego płótna. Zamocowano je klamerkami tapicerskimi, ale w tym jednym miejscu ktoś wydłubał klamry, zrobił swoje i przytwierdził ponownie brzeg tkaniny, używając kleju.

– Gdybym mogła w czymś pomóc… – zawiesiła głos.

– Co właściwie zwróciło pani uwagę? – zapytałem bardziej dla podtrzymania rozmowy niż z wiary, że coś mi to da. Równocześnie wycinałem powolutku płótno nad gwoździem.

– Mówiłam. – Coś zbliżonego do urazy zabrzmiało w jej głosie. – Usłyszałam jakiś dźwięk. Metaliczny.

– Aha. I to wszystko?

– Wybuchu nie usłyszałam. Jeśli o to panu chodzi.

Teraz już nie miałem wątpliwości: poczuła się dotknięta. Jak to kobieta, której słowa facet odruchowo puszcza mimo uszu, nawet nie próbując wnikać w ich treść. Nie szkodzi. Uratuję jej życie – to poprawia notowania.

Pod tkaniną znalazłem kolejną dziurę. Średnica wiertła niewiele ustępowała grubości drewna. Narzuciły to dwa elementy, składające się na ścieżkę ogniową. Pierwszym był odpustowy korek. Przycięto go i na siłę upchano w za ciasnym otworze, który skręcał pod kątem prostym i korka nie dało się zręcznie połączyć z dalszym ciągiem zapalnika. Drugi element stanowiło coś, co udawało kabel koncentryczny, ale było lontem. Zignorowałem ukrytą część instalacji i od razu przeszedłem do tej, która wyłaniała się spod płótna przy tylnej ściance skrzyni. Oprócz schowanego za kołdrą lontu było tu jeszcze coś: żyłka, przywiązana u góry do pokrywy i ginąca w fałdach pościeli. Tak naprawdę to właśnie ona miała odpalić ładunek. Gwoźdź i cała reszta składały się na system awaryjny, mający zadziałać dopiero w przypadku, gdyby zawiodła. A miała do tego prawo. Przekonałem się o tym, kiedy z delikatnością neurochirurga przeciąłem napięty odciąg i zajrzałem pod kołdrę. Dno tapczanu zalane zostało znanym mi już klejem, który tym razem miał przytrzymywać od dołu najbardziej nieprawdopodobny zapalnik, z jakim się zetknąłem. Ktoś pozwijał w rulony zapałczane draski, skleił całość i posypał prochem. Końce zapałek zatopiono w gipsie i połączono z żyłką odciągu. Dochodził tu także koniec lontu instalacji awaryjnej. Tyle o zapalniku, który mógł przerazić hukiem na śmierć i wywołać pożar, ale raczej nie zabiłby sprawnego człowieka.

To zadanie powierzono plażowemu materacowi i kilkunastu butelkom niemieckiego spirytusu. Przeciętny strażak zapisałby w odpowiedniej rubryce: „nieszczęśliwy wypadek spowodowany alkoholizmem”, i zamknął dochodzenie. Tak to sobie wyobrażałem, dopóki nie pomacałem materaca. Tylko jedna z komór była napełniona, ale za to tak, że korek na wszelki wypadek przyklejono.

– To… benzyna? – Przy wyciąganiu materaca charakterystyczne dźwięki musiały dotrzeć do czarnowłosej. Dziwne, ale dopiero teraz sobie o niej przypomniałem. W którymś momencie saper wziął górę nad facetem. Saper albo tchórz.

Chociaż tak naprawdę bać się zacząłem dopiero potem, kiedy ułożyłem draństwo w najodleglejszym kącie, pod zlewem, omal nie ulegając pokusie polania go wodą.

– Pali pani? – zapytałem, opadając na krzesło.

– Papierosy? Nie, nie sądzę… to znaczy nie palę – poprawiła się natychmiast. – Czemu pan pyta?

– Palacze częściej widują skroplony gaz. Wie pani: w tych jednorazowych przezroczystych zapalniczkach.

– Chyba nie chce pan powiedzieć… – urwała. – Boże…

– Boże – zgodziłem się. – Już po wszystkim. Może pani wstać. Tylko proszę nie potrącić krzesła. Spaliłaby mi pani jedyne łóżko i narobiła hałasu.

Dopiero teraz cofnęła pierś i przechyliła się, zaglądając w czeluść paszczy tapczanu. Proszę bardzo. Zapalnikowi było daleko do jakiegoś amerykańskiego cacka, ale grozą od niego wiało. Przyjemnie uchodzić za bohatera w oczach ocalonej kobiety.

– Ciekawe.

– Słucham? – Moje brwi powędrowały do góry. W jej głosie dominowała ciekawość, nie histeria czy poczucie wdzięczności. Żmija. Wredna, niewdzięczna żmija. Czarna mamba.

– Sprytne – usłyszałem w końcu. – Mało brakowało, prawda?

Nie wstając, odsunęła się od tapczanu i ku memu zaskoczeniu położyła na boku. Natychmiast wstałem i podszedłem do niej.

– Co pani jest? – Zanim zdążyła odpowiedzieć, została posadzona. I znów miałem kłopoty ze skoncentrowaniem wzroku. Te cholerne brązowe ślepia zupełnie nie nadawały się do oglądania z bliska.

– Nn…nic – odparła z lekkim zdumieniem. – Naprawdę. Trochę zdrętwiały mi mięśnie, to wszystko.

Ręce mi się siłą rzeczy skrzyżowały i tą od ramienia dotykałem jej piersi. Właściwie ledwie ją muskałem i właściwie nie tyle pierś, co okrywającą ją dość luźną koszulę, ale… Ratowało mnie to, że jestem pijany.

– Nie ma pani kłopotów sercowych? – upewniłem się, a zarazem postarałem o alibi. Ofiarę zawału wolno łapać za dowolną część ciała i oglądać z bliska.

– Chodzi panu o to, czy nie jestem zakochana? – Nie dala mi szansy odpowiedzieć. – Bez obawy, nie jestem.

Podwinęła prawą nogę i zaczęła masować podbicie stopy. Mimo ostrożnych ruchów skrzywiła się z bólu.

– Siedem godzin? – przypomniałem sobie. – Chyba nieźle się pani urządziła. Powinniśmy to obej…

– Nie!

Sama sugestia wystarczyła, by szarpnęła gwałtownie nogą, chowając ją pod brzeg koszuli. Byłem zdziwiony, ale nie rozczarowany, bo spod falbany wyjrzała w zamian prawa łydka i omal nie wyjrzało kolano. Niby nic takiego, ale teraz miałem to cudo tuż obok. Starczyło sięgnąć… Nie sięgnąłem. Alkohol ma tę przykrą cechę, że wietrzeje.

– W porządku – uniosłem dłonie, pokazując, że nie zamierzam ich używać do łapania damskich nóg. – Co dalej?

– Dalej? – powtórzyła, przeciągając zgłoski. Ta heca z bombą wymiotła jej z głowy wszystkie poprzednie myśli. Przeżyliśmy i proza życia błyskawicznie dała o sobie znać. Przez chwilę była szczęśliwa, a ja ją tego pozbawiłem.

– Nie jadła pani kolacji.

Zerknęła w stronę odrapanej szafki, zastępującej mi kuchnię. Rozmrożone pyzy nadal tam leżały – w postaci placków.

– Nie jestem… specjalnie głodna – skłamała nieporadnie.

– To dobrze, bo specjalnego głodu nie miałbym czym zaspokoić. Zgaduję, że lubi pani pyzy.

Zrozumiała, do czego piję, i zarumieniła się lekko.

– Przepraszam, że się tak rządziłam. Ale zostawił pan torbę, a te kluski by całkiem rozmiękły. Lodówka jest chyba popsuta. Myślałam, że zaraz pan wróci i zje obiad.

Podszedłem do szafki i jakiś czas się krzątałem, wykonując mnóstwo niepotrzebnych ruchów. Zrozumiała.

– Chyba skorzystam z łazienki. – Zrobiła parę kroków w stronę drzwi, po czym skrzypienie desek ucichło. – A może powinnam sobie pójść?

Odwracałem się wolno, jak przystało na dżentelmena, który wie, że na koniec ujrzy damę w mocno niekompletnym stroju, i daje owej damie szansę zastopowania obrotu. Nie skorzystała z okazji. Stała w drzwiach, nie próbując niczego robić z rękami czy garderobą. Uświadomiłem sobie, że nigdzie na wierzchu nie widać jej ubrania.

– Nie mam pojęcia, co powinna pani zrobić – wyznałem, próbując nie zauważać, że poza twarzą składa się też z innych elementów. Przeciwnicy pornografii nie zdają sobie sprawy z tego, o ile potężniej potrafi oddziaływać na mężczyznę dziewczyna ubrana w za dużą pensjonarską koszule. Nie miałem pewności, ale chyba rozmawiałoby mi się z nią łatwiej, gdyby była całkiem nago.

– Wolałabym zostać – powiedziała cicho. – Wiem, jak to wygląda – dobiła mnie, muskając palcami tkaninę i na sekundę czy nawet krócej wyczarowując zarys pełnej piersi, odciskającej się od spodu w miękkiej bawełnie. – Wyjaśnię. Tylko że to skomplikowana historia.

– I długa? – strzeliłem.

– Zzzależy… – zawahała się. – W pewnym sensie króciutka. Ale trudno byłoby w paru słowach zlecić panu… to znaczy wynająć pana jako detektywa. Bo z tym przyszłam – dopowiedziała szybko.

– Już powiedziałem, że biorę pani sprawę. Pytanie, czy cokolwiek zdziałam, ale czuję się wynajęty. Może pani wracać do siebie i spać spokojnie. O konkretach pogadamy ju… – zerknąłem na zegarek – rano. Byle nie za wcześnie.

Przygryzła wargę i zmagała się z myślami. Smalec na patelni zdążył się stopić, a ona stała z lewą stopą opartą o podłogę jedynie palcami, marszczyła brwi i myślała.

– Nie mam za dużo pieniędzy – wyznała w końcu.

– Nic nie szkodzi – zapewniłem.

– Chodzi mi o to… Mogłabym zostać na noc. – Ostatnie zdanie wypchnęła z siebie za szybko. Nie wyczułem, czy stał tam znak zapytania.

– Na noc? – powtórzyłem. – To znaczy… Pani pyta…

– O to – przytaknęła. Twarz miała nieruchomą, idealnie wyczyszczoną z emocji. Tyle że jej władza nie sięgała w głąb i zgromadzona pod skórą krew psuła efekt.

– Mamy iść do łóżka – podsumowałem. – To… dopłata w naturze?

– Przepraszam. – Patrzyła w podłogę. Pozastanawiałem się przez chwilę.

– Nie gniewam się – poinformowałem ją wreszcie. – Chociaż trochę mi głupio. Po prostu pytam. Prywatny detektyw to nie lekarz czy adwokat, ale też lubimy wiedzieć, ile się da, o klientach. To ułatwia współpracę.

– Tak – spojrzała mi odważnie w oczy. Po czym się uśmiechnęła, bez radości, ale jednak. – Nie znajdę noclegu o tej porze. To też dobry powód, nie uważa pan? Lepiej brzmiący.

– Nie ma pani dokąd pójść?

– Mogę na dworzec. Jakoś się pomęczę do rana.

– Bierze mnie pani pod włos – powiedziałem bez wyrzutu.

– Pod…? – Zmarszczyła brwi, wertując słownik polskich idiomów. Na szpiega się nie nadawała, ale ze słownictwem radziła sobie znakomicie. Widać było, że w lot chwyta wszystko, co usłyszy. Nawet jeśli wygodniej byłoby nie zrozumieć. – Chyba tak. – Nadal się uśmiechała. – Już coś pan o mnie wie. Prę do celu jak czołg, mało subtelnie i na przełaj.

– Aż tak pani potrzebuje…? – zawahałem się. – Nawet nie wiem, kogo właściwie. Detektywa, faceta od mokrej roboty…?

– Tak. – Spoważniała. – Aż tak. Nie wiem, do czego, ale jedno wiem na pewno.

– Tak?

– To musi być pan.


Było jeszcze szaro, ale znajomy wróbel, całymi dniami przesiadujący na antenie studentów, od jakiegoś czasu zdzierał już gardło. Po raz pierwszy od dawna miałem okazję posłuchać go w charakterze budzika, co oznaczało, iż trwonię najbardziej owocne godziny doby, jedyne, które przynosiły realny dochód. Nie mogłem spać i pół nocy wierciłem się bezsensownie. Na podłodze przy tapczanie, a nie na tapczanie przy czarnowłosej. Leżała co prawda tak blisko, że wyciągając rękę, mógłbym jej dosięgnąć, ale wcale mnie to nie pocieszało.

Nie wpakowałem jej się pod kołdrę. A mogłem. Wiedziałem, że przyjęłaby mnie, i wcale nie miałem pewności, czy byłby to efekt wyłącznie chłodnej kalkulacji oraz przymusu dopłacania w naturze. Dziwna noc u boku dziwnej dziewczyny, której imienia nawet nie znałem, a która już teraz odmieniła moje życie. Leżałem, zastanawiając się nad przyszłością, a konkretnie jej brakiem. Nad chryslerami na dachach, siedmioma setkami na niedzielę i czynszem za wrzesień. I nad tym, że po raz pierwszy po tak potężnym przepiciu nie mam kaca. Nie spieszyłem się z wstawaniem. Noc była dziwna, ale poczułem, że jej żałuję, zanim jeszcze zapukano do drzwi.

O tej porze i w tak nachalny sposób dobijać się tu mogła tylko jedna osoba: Maria Eleonora Popławska, chwytająca się wszelkich możliwych sposobów, aby przypomnieć o swej krzywdzie, czyli zaległych rachunkach. Nie dopiekła mi zanadto, zrywając o świcie, i nie dlatego podszedłem do drzwi w samej bieliźnie. Była po prostu przedwojenna i widok faceta w majtkach powinien ją wypłoszyć. W poczekalni nie paliło się światło, więc mimo przeszklonych drzwi nie dopatrzyłem się cieni stojących za gospodynią mężczyzn.

– To porządny dom – rzuciła mi z miejsca w twarz. – Żaden mój lokator nie miał nigdy problemów z policją. Będziemy musieli…

– …porozmawiać – wszedł jej w słowo komisarz Hydzik. Był po cywilnemu, choć w asyście młodzika w mundurze.

– To pan – uniosłem przesadnie brwi. – No, no… o tej porze? Czyżby Kurowski odnalazł się pod postacią trupa?

Przyjrzał mi się badawczo, wymruczał: „…my wejść?”, i nie czekając na odpowiedź, odsunął stojącą na drodze staruszkę. Zawahałem się, po czym zszedłem mu z drogi. Błąd. Zaskoczyli mnie, pakując się po pierwsze całą trójką, a po drugie nie poprzestając na biurze.

Inna sprawa, że tuż za progiem pokoju nadziali się na niewidzialny mur, który stłoczył całą trójkę jak przedtem drzwi biura. Stojąca pośrodku rozpostartej na podłodze kołdry, otulona kocem, rozczochrana i zarumieniona czarnula wyglądała naprawdę intrygująco.

– To kuzynka pana Małkosza. – Dopiero skrzekliwy głos gospodyni uświadomił mi, jak cicho było przez chwilę. – Nie jest tu zameldowana, bo tylko zajrzała z wizytą.

– Kuzynka – mruknął Hydzik trochę sceptycznie. Ta kołdra na podłodze dała mu do myślenia, ale wchodzące w grę wyjaśnienia były skrajnie różne. Albo nocowali tu kuzynostwo tak dalece przyzwoici – używając starokrakowskich norm moralnych – że mimo szerokiego jak boisko tapczanu i ciągnącego od podłogi zimna nie zdecydowali się w samych sobie wzbudzać niestosownych myśli, kładąc we wspólnym łożu, albo kołdra trafiła poza tapczan, bo nie o spaniu myśleliśmy nocą.

– Nie wiedziałem, że panie się znają – powiedziałem.

– No przecież wpuściłam panią – burknęła Popławska. – A niby jak miała wejść? Przecież nie ma kluczy. – Posłała komisarzowi pomarszczony uśmiech. – Tylko lokatorów wpuszczam.

– I kuzynki – mruknął. Raz jeszcze przyjrzał się tapczanowi, oceniając stopień wygniecenia pościeli, po czym bez pośpiechu i skrępowania zlustrował resztę pokoju.

– Jak pan widzi – wskazałem czarnowłosą – trochę przeszkadzamy. Pani… to znaczy kuzynka chciałaby się pewnie ubrać. Albo wrócić do łóżka – dodałem bezczelnie. – Przyzwoici ludzie jeszcze śpią.

– Przyzwoici – pokiwał głową. – No tak, rzeczywiście.

Ten w mundurze podszedł do okna i wyjrzał. Może z nudów, a może w ramach odcinania mi drogi ucieczki. Pewnie zaniepokoiłem go, sięgnąwszy po spodnie.

– Co panów sprowadza? – przeszedłem do rzeczy.

– Kurowski – rzucił niedbale Hydzik. – Mogę usiąść?

– W biurze – wskazałem – byłoby nam wygodniej.

Zignorował sugestię. Usiedli oboje: on na krześle, czarnowłosa na brzegu tapczanu. Zauważyłem, że nadal jest w skarpetkach. Zawadziłem spojrzeniem o przeciwległy koniec mojej kuzynki i stwierdziłem, że mimo rumieńca prezentuje się całkiem dobrze, czyli mało podejrzanie.

– Co: Kurowski? – westchnąłem. – Złożył skargę?

– Niezupełnie. – Hydzik wyciągnął paczkę papierosów z kieszeni kurtki. – Jak to było? Odnalazł się pod postacią?

Nie powiem, że zmartwiałem. Na początku człowiek broni się przypuszczeniem, że źle zrozumiał.

– Proszę?

– Prosi pan – pokiwał głową. Przypalił papierosa i wskazał sufit zapalniczką. – Najlepiej kierować prośby tam.

– Chce pan powiedzieć… On nie żyje? – wymamrotałem.

– Pan to pierwszy powiedział, nie ja.

– Bo nie mam wodogłowia – wyjaśniłem. – Co mu się…?

– A jak pan myśli?

– Zmarł?

– Fakt, nie ma pan wodogłowia. Nie żyje.

– Co się właściwie stało? – zapytałem po dwóch głębokich wdechach. – Wypadek? Samobójstwo?

– Pan dobrze wie.

– Aha. Rozumiem.

– Jak na kogoś, kto o niczym n{e ma pojęcia, w lot pan wszystko chwyta – zauważył.

– Nie powiedziałem, że o niczym – sprostowałem, wkładając koszulę. – Wiem, czym się pan Kurowski zajmował. I że to niebezpieczne zajęcie.

– Co pan robił wczoraj o trzynastej dziesięć? – zapytał pozornie od niechcenia.

Nie zdążyłem odpowiedzieć.

– Marcin był ze mną.

Obaj popatrzyliśmy w kierunku tapczanu. Hydzik stracił znakomitą okazję, by dostrzec moje zdziwienie. Jego pomocnik, zapuszczający dyskretnie żurawia do szafy, był pod tym względem bez szans.

– Jest pani tego pewna? – warknął komisarz.

– Znam się na zegarku – odpowiedziała, patrząc mu prosto w oczy, bez pokory, co ocierało się o zaczepkę.

– A o czternastej? – strzelił pytaniem.

– Też – odpowiedziała równie szybko.

– Co: też?

– Był ze mną.

Mniej więcej wtedy ustaliłem, że nie zełgała. I że byłem do tyłu, bo konstatacja dotyczyła odpowiedzi numer jeden. Druga była ewidentnym kłamstwem, chyba że po tym, jak ją spławiłem, poszła za mną i towarzyszyła mi niepostrzeżenie na pijackim szlaku. Ale po takim występie każda potencjalna klientka błyskawicznie zrezygnowałaby raz na zawsze z tej potencjalności i pobiegła szukać mniej zdegenerowanego detektywa.

– I o dwunastej też byliście razem? – domyślił się Hydzik.

– Wtedy jeszcze nie – wzruszyła ramionami. Błyskawiczna odpowiedź. I cholernie dobra. Chyba go zaskoczyła. Mnie na pewno – tym, że nie popełniła błędu i nie zeznała z rozpędu, iż także o dwunastej dotrzymywała mi towarzystwa.

– Mogę prosić o pani dokumenty? – usłyszałem nagle.

To, co wczoraj wyżłopałem, musiało zniszczyć ładnych parę milionów komórek w moim mózgu. Trzeba być kompletnym idiotą, by cieszyć się alibi danym przez kogoś mówiącego tak jak ona. Podobał mi się jej akcent, ale – ładny czy nie – był obcy.

Gapiliśmy się na nią wszyscy trzej, gdy szła przez pokój, wyciągała torbę z szafy i dokumenty z torby. Koc został na łóżku i chyba po cichu liczyliśmy, że Maria Eleonora osiągnie swój cel i spopieli ją wzrokiem. Na osobie ulegającej samozapłonowi pierwsze spala się, jak wiadomo, ubranie.

– Pani jest Polką? – W torbie miała niezły bigos i Hydzik ochłonął nieco wcześniej, niż ona dogrzebała się papierów.

– Owszem. – Uśmiechnęła się. – Jeśli wierzyć dokumentom.

Odłożył papierosa na brzeg zlewu i obejrzał dowód osobisty ze wszelkich możliwych stron.

– Jovanka Bigosiak – odczytał, krzywiąc się z niesmakiem. – To nie jest polskie imię.

– A kto u was używa polskich? – wzruszyła ramionami. – Wielu pan zna Ziemowitów, Mszczujów czy Świętosław?

Odniosłem wrażenie, że mając wybór, to ją, nie mnie, ubrałby w kajdanki. Ale też mu się nie dziwiłem. Miała w oczach coś nieprzyjemnego.

– Uprzedzam – rzucił ponuro, oddając dowód. – Jeżeli spróbuje pani kłamać, oskarżę panią o utrudnianie śledztwa.

– Niczego nie utrudniam – wzruszyła ramionami. – Marcin był tu o trzynastej dziesięć. Zresztą nie tylko ze mną.

Hydzik nie potrafił ukryć rozczarowania.

– Ma pan więcej dostarczycieli alibi? – zapytał ponuro.

Oderwałem wzrok od pozostawionego na zlewie papierosa. Trochę za późno. I trochę za długo walczyłem ze skutkami roztargnienia.

– A… tak. Właśnie. – Zmarszczył brwi, popatrzył najpierw na mnie, a następnie w miejsce, które przed chwilą obserwowałem. – Nie skojarzyłem godziny… Pani Popławska też mnie widziała. Pamięta pani…

– Nie patrzyłam na zegarek – rzuciła odruchowo.

– No i mój były szef – nie dopuściłem komisarza do głosu. – Trochę się poprztykaliśmy, więc proszę nie mówić, że chodzi o moje alibi, bo dostanie amnezji. I będzie trzeba łazić po sklepach.

– Zakupy? – westchnął. Wszystko mu się zawaliło.

– Na budowie łatwo pan ustali, kiedy wyjechałem. – Guzik prawda: na budowie przegapiliby wybuch bomby lotniczej. – Jeśli doliczy pan czas przejazdu i doda parę minut na sklepy, to akurat panu wyjdzie ta trzynasta dziesięć.

Myślałem, że da za wygraną. Nie doceniłem go.

– Co tam robi ten materac? – Podszedł do zlewu, podniósł papierosa i zaciągnął się, patrząc na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

Miałem nadzieję, że zdołam dopracować się choć w połowie tak dobrej miny. I że to, czym się truje, jest przynajmniej porządnie skręcone i nie pogubi kawałków rozżarzonego tytoniu.

Stał dokładnie nad wypełnioną komorą.

– To… – Nic, pustka w głowie. – No…

– Marcin trochę wypił – usłyszałem głos mojej kuzynki Jovanki. Miękki i melodyjny jak świst koła ratunkowego. – Próbował sprawdzać szczelność. – Roześmiała się. – Tylko niech mnie pan nie pyta jak. Zupełnie nie wiem.

Gówno prawda. Połowa kolarzy i kierowców miewała podobne doświadczenia, tyle że z dętkami, nie materacami. A pozostali przynajmniej rozumieli, w czym rzecz.

– Chciał pan na tym spać – podsumował komisarz.

– Trochę się posprzeczaliśmy – uprzedziła moje kiwnięcie głową Jovanka. – Marcin się obraził, no i…

Hydzik oczywiście nie przegapił okazji. Podsunęła mu ją jak na tacy, przyprawiając mnie o lekką panikę.

– A zanim się posprzeczaliście… – urwał, pokazując gestem, by dokończyła. Miałem ochotę kopać oboje po kostkach: ją za bezmyślne rozpuszczanie języka, jego za machanie petem.

– Mieliśmy spać na tapczanie – odpowiedziała bez wahania, wciąż uśmiechnięta i zarumieniona. Był to umiarkowany rumieniec w porównaniu z tym, który demonstrowała stojąca obok gospodyni.

– Zawsze pani śpi w jednym łóżku z kuzynami? – zapytał dość łagodnie Hydzik. – W tym wieku?

– Obraza boska – wymruczała pod nosem Popławska.

– Aż taka zepsuta nie jestem – odparła Jovanka tonem beztroskiej kretynki, pakującej się lwu w paszczę.

– A jaka? – podchwycił komisarz.

Zerknęła wymownie na Popławską. Hydzik zrozumiał i za pomocą trzykrotnie powtarzanych podziękowań wyekspediował głęboko oburzoną, ale jeszcze głębiej zaciekawioną gospodynię za drzwi.

– Pana Małkosza też mam wyprosić?

– Po co? – wzruszyła ramionami. – On wie, po co tu…

– Zaprosił pan tu panią Bigosiak w celu…? – zwrócił szybko wąsate oblicze w moim kierunku. Miał nadzieję, że jednak uda się nas przyłapać na jakiejś niezgodności w zeznaniach. Najwyraźniej z elementarza gliny zapomniał doczytać, że w takich okolicznościach zaczyna się od rozdzielenia przesłuchiwanych.

– To chyba oczywi… – Jovanka urwała, uciszona gestem.

– Panie Małkosz?

Musiałem zdecydować się szybko. Podejrzenia komisarza legły pod lawiną świadków, ale nieufność to strasznie lepka substancja. Wystarczył drobiazg, by Hydzik z radością przywrócił mi status podejrzanego numer jeden. Choćby z braku zastępców. Gdyby Jovanka oceniła, że dałem się zagonić do narożnika, i odpowiedziała za mnie, nasze akcje mocno straciłyby na wartości.

– A co pana zdaniem można robić na własnym tapczanie z taką piękną kobietą ubraną w nocną koszulę?

– Zamierzaliście uprawiać seks? – użył oficjalnego tonu.

– Oczywiście – wzruszyłem ramionami. Jovanka skwapliwie pokiwała głową.

– Z kuzynką? – zapytał dość niemrawo.

– Niech pan nie żartuje. – Zdobyliśmy punkt i poszerzenie uśmiechu przyszło mi łatwo. – Ta bajka o kuzynce była dla Popławskiej. Zna pan starsze panie.

Przez chwilę pocieszał się dymem papierosa.

– Jest pani absolutnie pewna co do czternastej?

Znów zapachniało celą. Uznałem, że wymienił pierwszą z brzegu porę w ramach stawiania świadka w krzyżowym ogniu pytań, chcąc zbić dziewczynę z tropu: że liczy się trzynasta dziesięć i alibi na ten czas załatwia sprawę. Chyba byłem bliski prawdy – jednak nie całej.

Wychwyciłem spojrzenie Jovanki. Nie było pospieszne ani ukradkowe.

– Mówiłam – usłyszałem doskonale spokojny, lekko urażony ton kogoś, komu daje się odczuć nieufność. – Marcin wrócił z pracy o pierwszej z minutami, poprztykał się z tym swoim szefem, a potem zostaliśmy sami. Zszedł na chwilę do sklepu, a później się kochaliśmy. Długo. Szczegóły pewnie pana nie interesują.

Hydzik potwierdził ruchem głowy, co oznaczało, że albo łże, albo nie ma za grosz gustu, jeśli chodzi o kobiety.

– Mniejsza o to, co i jak – powiedział, znów kierując się w stronę zlewu – ale chciałbym wiedzieć, dlaczego to robicie. Dlaczego sypiacie ze sobą – uściślił.

Miałem ochotę zadać kontrpytanie i dowiedzieć się, czy nie jest ślepy albo kochający inaczej. Na szczęście powstrzymał mnie widok papierosa zbliżającego się do materaca. Czarnowłosa pierwsza dorwała się do głosu.

– Jestem prostytutką – powiedziała rzeczowo i bez widocznego skrępowania. To my byliśmy skrępowani. Hydzik do tego stopnia, że z braku lepszego pomysłu na zrobienie czegoś z rękami użył ich najgorzej, jak mógł: zgasił peta o brzeg zlewu. I natychmiast o nim zapomniał.

– Słucham?!

Jovanka Bigosiak nie zdążyła powtórzyć, jak zarabia na życie. Trochę za szybko zerwałem się do biegu.

Hydzik popisał się nie najgorszym refleksem, dzięki czemu udało mi się go nie przewrócić. Nie był na szczęście aż tak szybki, by zdobyć się na coś poza unikiem. Na przykład na wydobycie broni i zastrzelenie mnie w trakcie ataku na funkcjonariusza. Zanim się pozbierał, stało się oczywiste, że atak nie wchodzi w grę. Poza tym musiałby strzelać mi w plecy. Padając na kolana i strącając niedopałek z nadmuchanej poduszki, wpakowałem się z rozpędu pod zlew.

– Oszalałeś?! – krzyknął nieco cieńszym głosem. – Nie ruszaj się!

Tlący się pet umknął mi spod palców, ale zleciał z materaca.

– Mało brakowało, a przepaliłby mi pan materac – warknąłem.

Wycofał się na środek pokoju. Nie przeprosił, choćby tylko spojrzeniem, jednak z drugiej strony nie próbował mnie walić po łbie czy strzelać.

– Mógłbym to uznać za napaść – rzucił posępnie.

– Czego pan od nas chce? – uprzedziła mnie Jovanka. – Co się właściwie stało? Chyba mamy prawo wiedzieć?

Zauważyłem, że dość swobodnie poczyna sobie z liczbą mnogą. Hydzik też zwrócił na to uwagę.

– Jak blisko jesteście związani? Tylko bez kręcenia. Potrafię ustalić, co was łączy, i jeśli się okaże, że sporo…

– Łączy nas pieprzenie się za pieniądze – oświadczyła z chłodną ironią. – Jak to dziwkę z klientem. I muszę pana rozczarować: to nasza pierwsza sesja. Długa, ale nie wiem, czy nie ostatnia. – Przeciągnęła znaczącym spojrzeniem po pokoju. – Marcin nie śmierdzi groszem, jak widać. Ja też nie, więc się tym razem dogadaliśmy, ale mam nadzieję stanąć na nogi i zarabiać trochę więcej niż na chleb ze smalcem. Nie bierz tego do siebie – posłała mi chłodny uśmiech dziwki.

– W porządku – stwierdziłem wspaniałomyślnie.

– Chce pani powiedzieć, że nic was nie łączy? – upewnił się Hydzik. – I nie istnieje żaden powód, dla którego miałaby pani osłaniać pana Małkosza?

– Jest miły – zerknęła na mnie z cieniem uśmieszku błąkającym się w kącikach ust. – Kobieta nie nudzi się z nim w nocy. Ale domyślam się, że nie o to pan pyta. – Komisarz nie raczył tego skomentować. – Nie nakłamię dla niego. Zresztą chyba nie muszę. Są inni świadkowie.

Popatrzył na nas, kiwnął nieznacznie głową, po czym wyszedł bez słowa pożegnania.


Robiłem zakupy dłużej niż zwykle, a potem jeszcze poszedłem na parking i sprawdziłem, czy ktoś nie podłożył bomby pod mojego malucha. Nie wierzyłem w bombę, ale musiałem pozbierać myśli, a w mieszkaniu się nie dało.

W ciągu ostatnich dwudziestu ośmiu godzin byłem bity łomem, oskarżany o napaść, przetrzymywany w areszcie, wywalany z pracy, wysadzany w powietrze wraz z mieszkaniem i posądzany o zabójstwo. Inkasowałem jednak ciosy z błogą nieświadomością znokautowanego już wcześniej boksera, którym miotają o liny coraz potężniejszymi sierpowymi, ale który nie czuje siły uderzeń, bo nie ochłonął jeszcze po pierwszym.

Dopiero perspektywa ponownego stanięcia twarzą w twarz z Jovanką sprawiła, że zacząłem się bać. To oczywiście głupie. Na tym etapie naszej znajomości nie było jeszcze powodów, by stawiać czarnowłosą kobietę o dziwnych oczach w jednej linii z podkładaczem bomb, Hydzikiem czy nawet Harvardem. Gdybym jeszcze miał jakieś zbliżone do prawdy przeczucie… Ale jako wróżka byłem beznadziejny i bynajmniej nie jej zlecenia się bałem.

To żałosne, ale snułem się po sklepach i podwórzu, bo nie potrafiłem wejść na górę, wysłuchać jej, a potem odesłać do detektywa z prawdziwego zdarzenia.

Prawie się ucieszyłem, napotkawszy na schodach żywą minę w osobie Marii Eleonory.

– A właśnie – przypomniałem sobie, ignorując mordercze spojrzenie. – Ktoś był w moim mieszkaniu wczoraj w nocy albo trochę wcześniej. Nic pani o tym nie wie?

Łypnęła ponuro oczami, przez chwilę rozważała pomysł skorzystania z laski i wygrzmocenia mnie.

– To nie jest żadna kuzynka! – wyrzuciła z siebie w końcu przepojone dramatyzmem oskarżenie. – Okłamał mnie pan!

– Nie ja – sprostowałem z zakłopotaną miną. – To ona. Nie miałem o niczym pojęcia, słowo honoru.

– Trzeba było ją pogonić – rzuciła wojowniczo.

– To klientka – westchnąłem. – Mąż ją bije, musiała uciec z domu, no i ubzdurała sobie, że u mnie… A ja wróciłem w nocy i nie miałem serca tak na ulicę…

Popławska na pewno nie przegapiła sińca pod okiem Jovanki ani mocno wypchanej torby. Miałem więc solidne fundamenty pod budowanie bajeczki o maltretowanej żonie.

– Trzeba było od razu tak mówić – stwierdziła zrzędliwym tonem. – Poganką nie jestem. Ale na pana miejscu wzięłabym pieniądze z góry.

– Wezmę – obiecałem. – A w tej drugiej sprawie… Nie przypomina sobie pani kogoś, kto się tu kręcił, gdy miałem służbę? W nocy z poniedziałku na wtorek?

Z faktów wynikało niezbicie tylko to, że ładunek znajdował się w tapczanie w okolicach północy, i to tej północy, nie poprzedniej. Przyjąłem, że Jovanka mówi prawdę i że mój niedoszły zabójca zjawił się na miejscu nocą. Ostatnia przy takich założeniach odpadała. Wcześniejsze nie wchodziły w grę, skoro żyłem, pozostawała więc przedostatnia.

– Nie – oznajmiła Popławska po przemyśleniu sprawy.

– Nic? Nikt się nie kręcił po domu, nie rozglądał? Może jakiś roznosiciel pizzy?

– Na pizzę – zerknęła na drzwi studenckiej kwatery – to tych utracjuszy od dawna nie stać. Wie pan, co ostatnio wyrzucali do śmietnika? Flaszki po patykiem pisanym. Chyba im w końcu wymówię – dorzuciła mściwie staruszka. – Wytrzymać się nie da z tymi hałasami.

– Ba – mruknąłem z roztargnieniem. – A co w zamian?

– Znajdą się chętni, bez obaw. Nie dalej jak przedwczoraj był tu jeden pan. Szukał lokalu na biuro. Akurat czegoś takiego, jak ma pan.

– Ale się nie zdecydował – zgadłem nie bez skrywanej satysfakcji. Nie jest dobrze wynajmować lokal w kamienicy, do której drzwiami i oknami walą poszukujący biur biznesmeni. Tylko całkowity brak konkurencji chronił mnie przed eksmisją.

– No nie – przyznała. – Ale powiedział, że się poważnie zastanowi. Podobały mu się wasze apartamenty.

Z czystej ciekawości próbowałem zgadnąć, w jakiej branży pracuje taki gość. Pewnie w polityce albo reklamie. Tylko przedstawiciele tych profesji, zawodowo zajmujący się zamykaniem oczu na fakty i wciskaniem ludziom ciemnoty, wchodzili w grę. Tyle że w polityce i reklamie nie zarabia się tak marnie, by trafić do Popławskiej. Dokonałem tej jałowej analizy i wtedy mnie olśniło.

– Zaraz… Mówi pani, że mu się podobało? To znaczy, że zaglądał do środka?

Zawahała się, co na dobrą sprawę mogłem uznać za odpowiedź.

– Muszę przecież oprowadzić zainteresowanych, prawda? Ale niech się pan nie boi. Osobiście mu wszystko pokazywałam, niczego nie mógł ukraść. Zresztą, co tam u pana kraść…

– Fakt. – Póki mówiła, gotów byłem nawet zaproponować, by przy następnej okazji pozwoliła zainteresowanemu przespać się na próbę w moim łóżku i zabrać na pamiątkę jakiś drobiazg. – Pamięta pani, kiedy to było?

– Przecież nie mam sklerozy! W poniedziałek, z samego rana. Bardzo rozsądny człowiek. I taki grzeczny, chociaż nie od nas.

– Był spoza Krakowa?

– Nie, nie… Z Krakowa, tyle że cudzoziemiec. Biznesmen.

– Cudzoziemiec? – zapytałem ostrożnie.

– Ruski chyba. Po naszemu ni w ząb. Próbował po angielsku, ale ja tam angielskiego nie znam, więc głównie na migi… Albo może Słowak? – zastanowiła się.

– Jak wyglądał?

– Jak to oni – wzruszyła ramionami. – Nieszczególnie. Ale jak się jeździ po obcym kraju z kieszeniami pełnymi gotówki, to lepiej nie kłuć ludzi w oczy garniturem.

– Nie był w garniturze – podsumowałem. – Co jeszcze?

– A czemu to pana interesuje? Przecież niczego nie…

– Wie pani – zniżyłem głos – w jakiej branży pracuję. Zawsze lepiej dmuchać na zimne.

– Ale on nigdzie nie próbował… O czynsz pytał, o gaz… czy nie da się podłączyć zamiast butlowego. Myśli pan…?

– Nie wiem. – Postarałem się o wyważoną minę, by nie przesadzić ze straszeniem. – Zastanawiam się, czy to nie jej mąż – wskazałem palcem w górę. – Zauważyła pani, że nie jest Polką.

– Powiedziała, że jest kuzynką spod Lwowa – wyjaśniła Popławska, wyraźnie przejęta wizją męża oszusta.

– Kuzynką nie jest. No więc jak ten facet wyglądał?

Nie bez trudu wyciągnąłem od gospodyni rysopis niedoszłego lokatora. Przed czterdziestką, nie za duży, dość chudy, włosy raczej ciemne, oczy jakieś. Z ubrania zapamiętała, że kojarzyło się z wędkarzem albo myśliwym. Trochę na siłę wyciągnąłem od niej oświadczenie, że nieznajomy był w solidnych, chyba wojskowych butach. Rysopis zamykało stwierdzenie, iż w kieszeni kurtki – chyba zielonej, ale może szarej – nosił dolarowe banknoty, z których jeden, o nominale dziesięć, dostał się oprowadzającej. Po tym wyznaniu przestałem się dziwić, że dopatrzyła się biznesmena w osobniku o powierzchowności grzybiarza.

Podziękowałem i wróciłem do siebie. A raczej – próbowałem wrócić. Dotarłem zaledwie do biura.

– Zaraz! – usłyszałem zza przyblokowanych czymś drzwi pokoju. – Jedną sekundę!

Nie mogłem nie zauważyć, że w odczuciu pani Bigosiak pod pojęciem sekundy kryje się około pięciu minut. Kiedy mi otworzyła, usuwając krzesło spod klamki, dostałem po nozdrzach tak potężną dawką zapachów, że prawie zakręciło mi się w głowie.

Mydło, szampon, dezodorant bądź perfumy, no i oczywiście pasta do zębów. Puder też, ale jego akurat nie brałem pod uwagę, sporządzając listę. Użyła go w zaskakująco znikomej ilości.

Trochę to było dziwne u kobiety, która zadała sobie trud kąpieli w miednicy i wyszczotkowania tej czarnej dżungli, okalającej twarz. Być może wyskrobywała resztki z pudernicy. Tak czy siak, siniec nadal było widać.

Drugą niespodzianką był jej strój. Założyłem milcząco, że zastanę ją w tym, co miała na sobie wczoraj. Tymczasem otworzyła mi zgrabna i silnie zbudowana turystka albo reporterka frontowa, odziana w podobne do bryczesów spodnie i koszulę khaki, na którą włożyła nieco ciemniejszą kamizelkę z mnóstwem kieszeni. Niezależnie od celu wyprawy w plener – strój wydawał się dobrze dobrany. Może z wyjątkiem butów, których nie było nigdzie widać. Zapach nie pasował do wyglądu, ale była zrobiona na bóstwo. Leśne, trochę dzikie – lecz jednak.

– Przepraszam – uśmiechnęła się do mnie z bezpośredniością znakomicie harmonizującą z jej nowym wcieleniem. – W pana łazience trudno się szybko wykąpać.

Fakt, zachlapała cały kąt przy zlewie. Znalazła jednak czas na zagotowanie wody. Wyszukała też kawę, którą przyrządziła teraz w dwóch identycznych porcjach, z odrobiną mleka i dwiema łyżeczkami cukru, czyli tak jak lubię. Albo lubiliśmy to samo, albo ktoś tu próbował wywrzeć na kimś dobre wrażenie. Zyskałem pewność, kiedy zaproponowała, że zrobi śniadanie.

– Będę musiał niedługo wyjść – oznajmiłem, siadając z boku i patrząc, jak sobie radzi z patelnią. Przy tej okazji, czyli skandalicznie późno jak na detektywa, przyjrzałem się jej dłoniom. Były spore, jak ona cała, bez biżuterii i chyba trochę zniszczone pracą fizyczną. Na razie stwierdziłem, że wyglądają sympatycznie, a krótkie paznokcie, powleczone czymś bezbarwnym albo i niczym, dobrze pasują do Jovanki B.

– Myślałam, że porozmawiamy – powiedziała z doskonale zamaskowanym wyrzutem.

– Niech pani uważa na tę jajecznicę.

Odwróciła się na sekundę, zamieszała nożem i od razu wlepiła we mnie swe niesamowite oczyska.

– Do tego sprowadza się rola kobiet w pana życiu? – zapytała cicho.

– Nie – uśmiechnąłem się do niej leciutko, prosząc spojrzeniem, by nie wzięła moich słów za śmiertelnie poważną deklarację. – Bywacie też użyteczne w łóżku.

Pokiwała głową. Trudno powiedzieć, co sobie pomyślała. W gruncie rzeczy nie obchodziło mnie to. Może nawet lepiej by było, gdyby się obraziła, dowodząc braku wyczucia i niezgodności charakterów.

– Obiecał pan wziąć moją sprawę – powiedziała po chwili, rozdzielając jajecznicę między dwa talerze. – Co prawda nie na trzeźwo – dodała ze smętnym uśmiechem.

– Ale nie byłem nieprzytomny. Nie wycofuję się z tego.

– Nie? – Pokręciłem głową. – Ale… nie wie pan, o co chcę prosić. A to dość nietypowe zlecenie i…

– Najpierw to paskudztwo w tapczanie – sięgnąłem po posmarowany margaryną chleb – a potem Kurowski, którego zamordowałem trochę o trzynastej dziesięć, a trochę o czternastej. Wiem, że nie przyszła tu pani z błahostką, ale przyzna pani, że wypada się tym zainteresować.

Usiadła naprzeciwko, przyglądając mi się znad parującego talerza. Próbowałem sobie przypomnieć podobny widok.

– To się jakoś łączy? I kto to był ten Kurowski?

Zaczęliśmy jeść. W przerwach między kęsami objaśniłem jej, jak w moim życiu pojawił się Józef Kurowski z Nowej Huty. O roli Harvarda wspomniałem mimochodem, bez wdawania się w szczegóły. Kiedy skończyła i oczyściła usta koniuszkiem języka – nieeleganckie, ale spodobało mi się, podobnie jak brak szminki – opowiedziałem jej, co usłyszałem od gospodyni.

– Tu i tu cudzoziemiec – zauważyła, nie czekając na mój komentarz. – Sądzi pan, że to ta sama osoba, prawda?

– Prawda.

Tyle że nie cała. Po paru sekundach spłoszone spojrzenie uświadomiło mi, że nasze myśli pobiegły wspólnym torem.

– Myśli pan, że on i ja…

– A pani nie przyszłoby to do głowy? – westchnąłem.

– Ten człowiek omal mnie nie zabił.

– Tak – przyznałem spokojnie i dość życzliwie. – Zakładając, że mówi pani prawdę, to omal pani nie zabił.

– Przecież… – Nie musiała kończyć: jej pełne rozżalenia spojrzenie w stronę tapczanu było wystarczająco wymowne. Upiłem mały łyk kawy i uśmiechnąłem się przepraszająco.

– Teoretycznie to mogła być mistyfikacja.

– Nie wierzy mi pan.

– Nie wiem. – Milczeliśmy jakiś czas, unikając krzyżowania spojrzeń. – Klęczała pani tak siedem godzin? – Skinęła głową. – Nie ruszając się?

– Jestem wytrzymała – powiedziała cicho. – Jeśli ma to pana przekonać, możemy zrobić powtórkę.

– Wolałbym obejrzeć pani stopę. Mogę? – Nie odpowiedziała, choć czekałem długo. Całe pół szklanki. – No i co ja mam z panią zrobić?

– Wolałabym tego… – urwała i nagle się podniosła, łapiąc oburącz krzesło. Przez chwilę widziałem je w charakterze maczugi, ale okazało się, że w grę wchodzi tylko energiczne przestawienie go bliżej mnie. Dziewczyna usiadła i zdecydowanym, trochę desperackim ruchem szarpnęła skarpetkę, odsłaniając stopę. A dokładniej: piętę i śródstopie. Na świeżo umytej skórze paskudna fioletowosina wybroczyna była doskonale widoczna. Kształt też miała właściwy, choć nie był to oczywiście prostokąt, idealnie odpowiadający przekrojowi deski.

– Nie zmyje się? – Sam nie wierzyłem, że o to pytam.

Pośliniła palec i zaczęła trzeć. Skóra wokół poczerwieniała, a w kącikach ust pojawił się grymas skrywanego bólu. Rozzłościłem ją i widać było, że gotowa jest znęcać się nad nogą, ale chociaż byłem pod wrażeniem, zauważyłem, że równie mocno przytrzymuje skarpetę, zapobiegając zsunięciu się jej z przedniej części stopy.

– Wystarczy – rzuciłem stanowczo. – Już wiem, że to nienamalowane. Nie musi się pani okulawiać.

– Ja nie kłamię – powiedziała cicho i dopiero wtedy wciągnęła skarpetę. Wyprostowała się, siadając sztywno z dłońmi na udach. – Fatalnie to wygląda, ale to zbieg okoliczności. Nie znam nikogo, kto by mógł podkładać bomby. W ogóle nikogo w Krakowie nie znam.

– A Kraków pani zna? – Pokręciła głową. – Więc proponuję małą wycieczkę. Chyba że woli pani tu poczekać.


Ulicę przegradzała do połowy chaotyczna zbieranina barierek, gumowych pachołków i taśm, ale prawą stroną dało się przejechać.

– Coś się spaliło – zauważyła Jovanka.

Zjechałem na zasypany pokruszonym szkłem trawnik.

– To tu? – Oczy rozszerzyły jej się na tyle, że bez trudu wypatrzyłem w nich i nagłe zrozumienie, i zdziwienie, i lęk.

– Cholera – powiedziałem z przekonaniem.

– Niech pan nie mówi, że to ten dom – poprosiła.

– Dobrze – zgodziłem się. – Załóżmy, że ktoś z administracji coś spieprzył i powiesił nie tę tabliczkę.

Wysiadłem i ruszyłem wolno wzdłuż rzędu gumowych słupków. Dołączyła do mnie po paru krokach. Szliśmy ramię w ramię, przyglądając się okopconej ścianie, kałużom wody i kawałkom okien, walającym się po całej okolicy.

Dom miał trzy kondygnacje i jakieś pół wieku. Kurowski mieszkał niemal dokładnie pośrodku, na pierwszym piętrze. Oznaczało to, że kiedy jego mieszkanie wyleciało w powietrze, nieszczęście rozlało się na wszystkie możliwe strony.

Strażacy wspomagani przez dotkniętych katastrofą lokatorów nadal wynosili meble. Nie miałem problemów z dyskretnym przedostaniem się na drugą stronę bariery. Dość szybko zresztą dałem sobie spokój z wtapianiem się w tło i zabiegami o to, by pozostać niezauważonym. Jovanka dołączyła do mnie, zręcznie prześlizgując się pod taśmą, a kogoś takiego nie sposób było przeoczyć i w większym tłumie. To pierwszy powód. Drugi, niższy, grubszy i nie tak pachnący, stał obok spękanego muru i zapisywał coś w brudnym notatniku. Jego kask, raczej wbrew regulaminowi, leżał na chodniku, a spod strażackiej kurtki wyglądał bezwstydnie pokaźny brzuszek w cywilnej koszuli. Trudno było wyobrazić go sobie wspinającego się z toporkiem w zębach po drabinie, ale jego przełożonym bynajmniej to nie przeszkadzało. Kapitan Sławomir Dolata nie ciosami toporka wyrąbywał sobie drogę do kariery.

– Chwała i cześć strażakom ogniowym – rzuciłem raźnym, kapralskim tonem. Odwrócił się i wyszczerzył zęby.

– Marcin? To ty jeszcze żyjesz? – Uścisnął moją dłoń, znacząco zmieniając jej barwę. – Wieki cię nie widziałem. Wpadłbyś kiedyś, Ewka się ucieszy…

– Pomyślę – obiecałem. – Poznajcie się. Sławek, najtęższy łeb w krakowskiej straży sikawkowej, Jovanka. Fajnie, że cię spotkałem. Możemy chwilę pogadać?

– Co się urodziło?

– Nieładnie to wygląda – popukałem palcem w mur, a właściwie w płat styropianu, wystający z wykruszonego tynku. – Musiało mocno rąbnąć.

– Nie odszukałeś mnie aż tutaj, żeby pogawędzić o wybuchu gazu – popisał się dedukcją.

– Nie – przyznałem. – Odszukałem ten dom i przypadkiem zauważyłem kogoś, z kim mogę pogadać. O gazie.

Popatrzył mi w oczy, gubiąc powitalny uśmiech.

– Zaraz… Przyjechałeś tu…? – Teraz on dotknął ściany.

– To długa historia – posłużyłem się oklepanym, ale i skutecznym wykrętem. – Facet, którego mieszkanie poszło z dymem, był moim kolegą po fachu. Nie saperem – podkreśliłem. – Mówię o tej drugiej specjalności.

– Daj spokój… To nie Ameryka. U nas nie wysadza się w powietrze prywatnych detektywów.

– Ale jego wysadzono? – upewniłem się.

Podrapał się po głowie z zafrasowaną miną.

– Właściwie nie powinienem…

– Nam – wskazałem Jovankę – omal nie przydarzyło się to samo. Dziś w nocy.

Zamrugał oczami, gapiąc się z niedowierzaniem to na mnie, to na równie poważną dziewczynę.

– Kurczę… Jesteś pewien, że…?

– Nie zawracałbym ci głowy. – Odczekałem chwilę i zapytałem ostrożnie: – Ustaliliście już przyczynę?

Pozbierał się dość szybko. Nie żyliśmy w dawnych, dobrych czasach i strażaków nie szokowały już celowe podpalenia, a nawet zamachy bombowe. Ostatecznie poznaliśmy się właśnie dzięki wprowadzonej wraz z wolnym rynkiem modzie na wysadzanie w powietrze ludzi i obiektów.

– To gaz – mruknął w końcu. – Podejrzewaliśmy samobójstwo, bo kurki były poodkręcane i ktoś uszczelnił mieszkanie.

– O której to się stało?

– Koło drugiej po południu. Bogu dzięki, nikt akurat nie przechodził pod oknami. I drugie dzięki, że to stalinowski ceglak. Popękał, ale nic się nie zawaliło. Z wielką płytą mogło być różnie. No i trzecie szczęście, że wybuchło w dzień. Nikogo nie było u sąsiadów, nikt nie ucierpiał. Poza Kurowskim.

– Mocno się spalił?

Zerknął na dziewczynę. Nie sprawiała wrażenia wstrząśniętej.

– Gdyby nie ta sąsiadka, może bym nie zwrócił uwagi… Coś tu śmierdzi, masz rację. Zwłoki są mocno spieczone, ale tak naprawdę to facetowi odpaliło głowę.

– Odpaliło?

– Cały czas kombinuję, jak to opisać w raporcie. Upieczone ciało, a na końcu kikut zamiast podobnie upieczonej głowy. Nigdy nie widziałem czegoś takiego.

– Może po prostu uraz mechaniczny – zastanawiałem się na głos. – Wybuch robi z ludzkim ciałem dziwne rzeczy.

– Myślisz, że nie sprawdzałem? Nie, stary, to musiało być coś porównywalnego ze strzałem ślepakiem z haubicy prosto w twarz. Całkowite zwęglenie tkanek.

Milczeliśmy jakiś czas.

– A ta sąsiadka? – przypomniałem sobie.

– Słyszała, jak ktoś wychodzi od Kurowskiego o trzynastej z minutami. Nie widziała go, ale tego jest pewna. No i ten ktoś zbiegł na dół. Nie zszedł, ale właśnie zbiegł.

Wiedziałem już z grubsza, skąd się brały pytania Hydzika.

– Przeprowadzili sekcję zwłok?

Jovanka posłała mi zdziwione spojrzenie. To nie było typowe pytanie stawiane strażakowi. Ale też Sławek Dolata nie pracował jako typowy strażak.

– Właśnie powinni go kroić. A co chciałbyś wiedzieć?

– Sam nie wiem… Kiedy brakuje głowy, zwykle chodzi o uniemożliwienie identyfikacji. Ale…

– Nie jestem w tym mocny – zastrzegł – ale jeżeli to nie Kurowski, błyskawicznie to stwierdzą. DNA i takie tam… Z tyłu miał garaż, no i jest samochód. Na pewno znajdzie się mnóstwo próbek. I przynajmniej ze dwa odciski palców. Gdyby chodziło o podrzucenie fałszywego trupa, ktoś zadbałby lepiej o jego dłonie. A jedna zachowała się w całkiem dobrym stanie.

– Masz rację – zgodziłem się. – Jeżeli to nie Kurowski, ktoś postarałby się bardziej, a jeśli to on, w ogóle nie powinien się starać. Łatwo zgadnąć, że zwłoki należą do lokatora. Więc co nam pozostaje? – Potraktowałem pytanie jako retoryczne, wychodząc z założenia, że skoro najbardziej kompetentna i obeznana ze sprawą osoba – czyli ja – nie potrafi udzielić odpowiedzi, nie udzieli jej nikt inny.

– Jeśli to miało wyglądać na wypadek – odezwała się znienacka Jovanka – może coś trzeba było zrobić z trupem.

Posłałem jej zdziwione spojrzenie.

– Zrobić z trupem?

– Jeśli już wtedy nie żył, to jakoś przecież umarł, prawda? A umieranie zostawia ślady.

– Ktoś roztrzaskał mu łeb – powiedział Sławek, dzieląc zdziwienie między to, o czym mówiła, i sposób mówienia.

– To chyba to – przyznałem. – Znajdujecie zwęglone zwłoki, nie ma śladów wcześniejszych obrażeń, sąsiadka akurat nie przechodziła obok… Co wtedy?

– Wypadek – wzruszył ramionami. – A niby co? Nie jestem jasnowidzem. Skąd miałbym wiedzieć, że coś nie gra?

Zastanowiłem się. Miałem ułatwione zadanie.

– Zapalnik – popatrzyłem trochę surowo na Dolatę. – O pierwszej morderca opuszcza mieszkanie, o drugiej następuje wybuch. Nie od dzwonka do drzwi, bo mielibyście albo świadka, albo drugiego trupa. Nie znalazłeś czegoś, co mogło zaiskrzyć?

– Wyłącznik czasowy – pokręcił głową – miał tylko w pralce. Ale jest nowa, nie powinna wywołać eksplozji.

– Chodziło mi raczej…

– Wiem – przerwał. – No więc nie, nie znalazłem niczego podobnego do klasycznego zapalnika czasowego. Żadnych budzików, fiolek… Jeśli jest tak, jak mówisz, facet musiał sklecić coś domowym sposobem. Tylko że takie chałupnicze wyroby są strasznie zawodne.

– Chyba że ktoś się na tym zna.

– Chyba że – zgodził się. – No i nie wymaga stuprocentowej gwarancji. Za to po wszystkim trudno udowodnić, że coś nie wybuchło samo z siebie. Zwłaszcza w przypadku gazu.

– A co z głową Kurowskiego?

– Cóż – uśmiechnął się bez radości. – Kolejna niedoskonała zbrodnia. Dom mógł się zawalić, zwłokami mogło rzucić inaczej, nikt z ekipy dochodzeniowej nie musiał się zastanawiać, dlaczego jeden fragment ciała spalił się w stu procentach, podczas gdy inne tylko na parę centymetrów w głąb… Nie powiedziałbym, że pan Trzynasta spieprzył sprawę. Po prostu ciut zabrakło mu szczęścia.

– Ale to on? – nie było ważniejszej kwestii od tej, a jednak zostawiłem ją na koniec. Gdyby nie Jovanka, od niej bym zaczął i nią wiercił Sławkowi dziurę w brzuchu.

– Sądząc po ilości gazu potrzebnej do wybuchu o takiej sile, nie odkręcono kurków dużo później. Już raczej wcześniej.

– Inaczej mówiąc – powiedziałem powoli i trochę jakby uroczyście – morderca, nawet gdyby to nie był ten, którego usłyszała sąsiadka, musiał tu być około pierwszej?

– Właśnie – posłał mi zdziwione spojrzenie. – Zresztą gdyby przyszedł wcześniej, to pan Trzynasta nie zamykałby za sobą drzwi, tylko zwiał, nie oglądając się na takie głupstwa. A on zamknął. Na klucz. I odszedł, chociaż w środku czuć było gazem i prawdopodobnie leżał trup. Uczciwi tak nie robią.

Uśmiechnąłem się, dbając o to, by nie sprawiać wrażenia zbyt radosnego. Dookoła pracowali w pocie czoła zrozpaczeni ludzie, którzy być może utracą dach nad głową. Byłem jednak egoistycznym bydlakiem i myślałem przede wszystkim o jednej, wcale niezrozpaczonej osobie, w której brązowych oczach rozpalały się coraz liczniejsze iskierki ulgi. Właśnie dlatego, że oboje odczuwaliśmy to samo, zachowywałem się jak szczeniak i udawałem, że wcale mnie nie obchodzi podarowane przez los ułaskawienie.


Zaparkowałem na podwórku, po raz pierwszy w życiu gratulując sobie posiadania malucha. Większy wóz nie pokonałby bramy.

– Tu będzie na widoku – wyjaśniłem Jovance. Nie pytała wprawdzie o nic, ale trudno było pominąć milczeniem oryginalny sposób parkowania: prawymi drzwiami przy samej ścianie.

– Kradną? – zapytała uprzejmie, przeciskając się pod kierownicą.

– Minują. – Była jeszcze daleko od progu i mogłem powstrzymać ją słownie, ale nie umiałem sobie odmówić dotknięcia końcami palców jej ramienia. – Uwaga na kałużę.

To była druga niekorzystna cecha wybranego przeze mnie miejsca: całą lewą stroną samochód stał w wodzie. Było jej wystarczająco dużo, by odstraszyć zarówno typową kobietę, jak i typowego podkładacza bomb. Po nurkowaniu w kałuży sabotażysta za bardzo rzucałby się w oczy.

– Pomogę pani. – Bez pytania wziąłem sobie jej rękę. Teraz powinna stanąć na progu kabiny, wesprzeć się na mocnej męskiej dłoni i energicznym susem przesadzić ten metr z kawałkiem. Gdyby nosiła szpilki, byłoby to nieco ryzykowne, ale w swoich terenowych kamaszach nie miała prawa poślizgnąć się czy złamać obcasów.

Zaskoczyła mnie kompletnie, najpierw uwalniając dłoń, a następnie, równie niespiesznie i równie świadomie, wchodząc prosto w środek kałuży.

– Nie jestem z cukru – poinformowała mnie ze trzy sekundy później. – Potrafię sporo znieść.

Aż do drzwi mieszkania wlokłem się za nią, próbując zrozumieć, co miała na myśli. Przed wejściem błyskawicznie oczyściła mi głowę z tych dość jałowych rozważań. Osiągnęła to bez słowa: kucając i ostrożnie zaglądając pod wycieraczkę.

– Mogli coś podłożyć – wymruczała. – No wie pan…

– Pod wycieraczkę?

– Przepraszam – zaczerwieniła się. – To faktycznie głupie. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy.

Otworzyłem drzwi. Nic nie wybuchło.

– Napijemy się herbaty? – Skinęła posłusznie głową. Gdybym zaproponował zabranie się we dwoje do skrzynki piwa, też by pewnie skinęła. – To do roboty. Potem pomówimy o pani sprawie.

Skorzystałem z ubikacji, a kiedy wróciłem, zastałem ją w trakcie chowania pościeli.

– Ja to zrobię – zaprotestowałem słabo, a w widoku kobiety krzątającej się po domu i wykonującej prozaiczne codzienne czynności było coś takiego…

– Przecież już nie wybuchnie.

Wybuchnąć nie mogło, ale sporo z pierwotnej instalacji zostało jeszcze w tapczanie. Wyjąłem scyzoryk i zacząłem wydłubywać korek. Przycupnęła obok z poduszką w objęciach i z zainteresowaniem przyglądała się usuwaniu kolejnych kawałków ścieżki ogniowej.

– Ten pana kolega, strażak… – odezwała się w pewnym momencie. – Gdyby to podziałało, niczego by nie podejrzewał?

– Myśli pani, że tym się kierował? On? – uściśliłem, wskazując lont. Wzruszyła ramionami. – Ja też nie wiem. Pytam, co pani o tym sądzi.

– A jak to inaczej tłumaczyć? Trzeba dużo czasu, by przygotować taką pułapkę. O wiele prościej byłoby podłożyć granat. No i bezpieczniej. Tu wystarczył jeden fałszywy ruch… i koniec.

– Byłby z pani dobry saper – uśmiechnąłem się. – Najpierw zorientowała się pani, że coś nie gra, a teraz taki fachowy komentarz.

– Bez przesady. Niczego mądrego nie powiedziałam. A to wczoraj… Mówiłam: coś zabrzęczało, i tylko dlatego…

– Jeżeli kobieta nie powie czegoś mądrego o minie, to już coś znaczy. Bo przeciętna gospodyni domowa powiedziałaby coś głupiego. Bez urazy. – Wzruszyła ramionami, pokazując, że nie czuje się dotknięta. – Normalni ludzie nie zastanawiają się, jak takie coś działa. – Odczekałem chwilę i zadałem w końcu to pytanie: – Miała pani jakieś doświadczenia z minami? Tam, u was?

Przeczuwałem, że nie sprawię jej przyjemności. Coś zgasło nagle w blasku złotawych oczu.

– Nie wiem – powiedziała bardzo cicho.

Nie odważyłem się sondować głębiej. Za to w końcu dotarło do mnie coś, co uparcie powtarzała.

– Zabrzęczało? – zmarszczyłem brwi.

– Nie wierzy mi pan?

Nie wierzyłem jej, ale chciałem. Tylko dlatego zanurkowałem pod pokrywę i znalazłem przybrudzoną monetę.

– Jak to tam wpadło… – pokręciła z niedowierzaniem głową. – Nic dziwnego, że pan ją przegapił.

Położyłem monetę na dłoni i pomacałem czubkiem noża bryłkę umieszczoną blisko jej środka.

– Plastelina – westchnąłem. – Cholera, dałem plamę. To bezpiecznik. Nie mógł tak po prostu położyć pokrywy na gwoździu. Kretyn jestem. Przykleił to do czubka i delikatnie opuścił materac. Wiązanie diabli wzięli, moneta spadła i przy następnym razie…

Kiwnęła głową na znak zrozumienia. Ale nie odrywała wzroku od mojej dłoni. Wróciłem do stołu i patrzyłem, jak z trochę nieobecnym wyrazem twarzy napełnia szklanki wrzątkiem.

– Co mogę dla pani zrobić?

Odkładałem to, jak długo mogłem. Brązowe oczy patrzyły na mnie już nie ze smutkiem, ale niemal rezygnacją.

– Mam córkę. – Musiała przygotować się do tej rozmowy, bo teraz sięgnęła po prostu do kieszeni i położyła przede mną kolorową fotografię. – Ola. W grudniu skończy siedem lat. Ma białaczkę. Lekarze nie dają jej więcej niż rok życia.

Krótko, zwięźle, po żołniersku. Jak kolbą przez łeb. Jasnowłose, błękitnookie stworzenie śmiejące się do mnie z fotografii było samą esencją życia, urody i radości. Gapiłem się na trochę łobuzerską twarzyczkę, nie potrafiąc zamknąć oczu, a zarazem nie mając odwagi unieść ich i popatrzeć na Jovankę.

– Ma pan dzieci? – usłyszałem rzeczowe pytanie. Pokręciłem głową, nie podnosząc jej. – Ale książek pan tu trochę zgromadził. Na pewno wyczytał w nich pan, że instynkt macierzyński bywa cholernie silny.

Dźwignąłem się i podszedłem do okna. Sprawdzanie, czy ktoś nie podkłada bomby pod malucha, zajęło mi całe wieki, ale za to pozbyłem się kłopotów z oczami. No i dzielił nas teraz spory dystans.

– Co mam zrobić?

– Chcę odszukać jej ojca.

– Bigosiaka? – strzeliłem.

– Roman Bigosiak to mój mąż. Nie jest ojcem Oli. Przez jakiś czas myśleliśmy, że tak, ale potem się okazało… Pochodzę z Jugosławii, dobrze pan zgadł, a z Romanem…

– Jest pani Serbką? – Zawahała się. – To znaczy… jedno z rodziców. Bo drugie, jak rozumiem, pochodziło z Polski?

– Znam serbsko-chorwacki, dobrze angielski, tak sobie rosyjski, trochę niemiecki, albański, macedoński… – uśmiechnęła się jakby zakłopotana. – Mam chyba talent do języków. Polskiego uczyłam się dopiero tutaj. Po wyjściu za mąż.

Słyszałem już w życiu bardziej bezpośrednie odpowiedzi na swe pytania. Ale ostatecznie nie chodziło o jej rodziców.

– Umówmy się – zaproponowałem. – Jeżeli nie będzie pani chciała o czymś mówić, to proszę zrobić tak – pokazałem jej złączone kciukami i palcami wskazującymi dłonie.

– Tego nie znam – uniosła nieco brwi.

– Bo to nie ogólnopolski standard – pocieszyłem ją. – Ktoś z moich znajomych to wymyślił. Widzi pani? Trójkąt. – Uniosłem dłonie. – Ma pani prawo jazdy?

– Nnnnie – zawahała się. – Ale chyba wiem, o co panu chodzi. Taki kształt mają znaki.

– Ostrzegawcze – uzupełniłem. – Ona… to znaczy ten, kto to wymyślił… No, też nie miała prawa jazdy. Więc trochę jej się pokręciło przy teoretycznym uzasadnieniu. Bo to miało być: „Stop, droga z pierwszeństwem przejazdu”. Że niby możesz wjechać, jeśli musisz, ale najpierw się zatrzymaj i pomyśl dwa razy. Tyle że znak ustawia się odwrotnie, wierzchołkiem w dół. A wracając do rzeczy… Proszę nie mówić, że mam odnaleźć ojca Oli, a tak się składa, że on mieszka na Bałkanach.

Opuściła głowę, rzucając mi w ten sposób spojrzenie spod brwi. Były gęste, jaśniejsze od włosów, co nie znaczy jasne, i pewnie dlatego ich nie malowała. Odbierały jej twarzy wyraz wyniosłości, łatwy do przypisania pięknej kobiecej twarzy. Inna sprawa, że tak naprawdę nie była piękna i – co zabawniejsze – nawet ja doskonale zdawałem sobie z tego sprawę. To brak aury niedostępności, otaczającej te najurodziwsze, czynił ją co najmniej tak jak one atrakcyjną. Cały ten traktat o urodzie przemknął mi przez głowę, bo dość długo wlepiała we mnie to zdradzieckie spojrzenie, a ja sam dojrzewałem do pogodzenia się z dość przerażającą prawdą na nasz temat.

– Ale ja muszę to powiedzieć – usłyszałem w końcu.

To też było przerażające.

– Mam jechać na Bałkany? – zapytałem zadziwiająco obojętnie.

– Nie sam – zapewniła pospiesznie. – Pojechalibyśmy razem. Wiem: nie zna pan języka, to obcy kraj… i w ogóle.

– Razem? No to nie ma sprawy. O której? – udałem, że patrzę na zegarek.

– Wiem, jak to brzmi – zapewniła. – Bierze mnie pan za wariatkę…

– Za wariatkę nie – przerwałem. – Chociaż może powinienem. Chyba widać, jaki ze mnie fachowiec. Niepotrzebnie dawałem te ogłoszenia w…

– Nie przyszłam dlatego, że przeczytałam jakieś ogłoszenie – teraz ona mi przerwała. – Chyba pan nie myśli, że wynajmowałabym tak nor… to znaczy…

– I sama pani widzi – stwierdziłem z gorzką satysfakcją.

Milczała przez chwilę, jakby nadąsana.

– Myślałam, że chce mi pan pomóc – powiedziała cicho.

– Ciągle nie wiem, na czym by ta pomoc miała polegać, ale dobrze pani myślała. Chcę. Wam obu. I właśnie dlatego wolę odesłać panią do kogoś, kto się na tym zna.

– Nie stać mnie na zawodowca – wyznała. – Ale nie o to chodzi. Jest pan wierzący? – Przyglądałem się jej przez chwilę z niedowierzaniem. – Przepraszam. Chodziło mi o to, że ktoś, kto wierzy, łatwiej by mnie zrozumiał. Wiem, że to śmieszne, ale kiedy przeczytałam ten artykuł… To się chyba nazywa „znak boży” czy tak jakoś. W ułamku sekundy człowiek znajduje odpowiedź, chociaż przedtem na żadne z pytań nie potrafił…

– Moment – powstrzymałem ją. – Co za artykuł?

– No… ten w „Polityce”. Wie pan.

– Założymy się? – Nie była beznadziejna jako psycholog, więc nie podjęła rękawicy. – Nie wiem, o czym pani mówi. Nie kupuję „Polityki”, powinna pani zauwa…

– Ale dla tego numeru chyba zrobił pan wyjątek?

Moje tępe spojrzenie musiało wystarczyć jej za odpowiedź. Zrobiła zdziwioną minę i podeszła do szały. Wyjęła swoją torbę i po chwili grzebania wyłowiła barwny magazyn. Nie próbowała szukać artykułu, na którym boska ręka pozostawiła jej zdaniem odciski palców, więc i ja ograniczyłem się do rzutu oka na pierwszą stronę. Większą jej część zajmowała wykorzystana jako tło fotografia jakiejś zalesionej góry z fragmentem drogi i samochodem pancernym na bliższym planie. W poprzek stoku grafik umieścił duży napis „NIEOMYLNY”, pod spodem mniejszymi literami reklamowano jakiś kawałek o Monte Cassino, a w prawym górnym rogu umieszczono trzy tytuły głównych artykułów.

Polską drogą do Unii - odczytałem na głos. – W oszmiańskim powiecie. Wybierzcie mnie, ja to załatwię. - Uniosłem wzrok, a następnie brwi. – To chyba nie cytat z mojego ogłoszenia?

– Był pan wtedy… pijany? – zapytała z niedowierzaniem.

– Gdy je dawałem? Niestety nie. Na bańce wymyśliłbym coś takiego – puknąłem w cytat o wybieraniu i załatwianiu. – Stałaby pani teraz w długiej kolejce.

– Wierzyć się nie chce… – pokręciła głową. – Nawet pan nie pamięta… Ależ z niej wredna kurwa.

Po raz pierwszy usłyszałem z jej ust tak mocne słowo.

– Można jaśniej?

– Kowalak, ta dziennikarka – rzuciła nienawistnie. – Rozmawiałam z nią przez telefon i robiła całkiem dobre wrażenie. Miła, chętna do pomocy… Nigdy bym nie pomyślała, że może tak się po kimś…

– Kowalak? Coś mi się obiło…

Dłoń Jovanki opadła mało delikatnie na środek okładki.

– Jeżeli do tej pory pan nie czytał, to lepiej niech tak zostanie – powiedziała na poły stanowczo, na poły błagalnie.

– Żartuje pani?

– To nie jest przyjemny materiał. Nie będzie pan zachwycony. Mogę opowiedzieć, co tam napisała.

– A ja mogę przeczytać.

– Będzie panu przykro. – Jej już chyba było.

– A jakie to ma znaczenie?

– Nie mam prawa pakować się z butami w pana życie. Ale to moje jedyne dziecko. A pan jest jedynym pomysłem na jej uratowanie. Myślałam… no, trochę inaczej sobie pana wyobrażałam. Albo ta Kowalak źle pisze, albo ja źle czytam.

– Rozczarowałem panią? – Pokręciła gwałtownie głową. – Pamiętam ją. Byłem dobrze wstawiony, kiedy się zjawiła. Rozmawialiśmy o Bośni, o mnie, jak teraz żyję… Wie pani, taka polska psychoanaliza po litrze na głowę… – posłałem jej niewesoły uśmiech. – Dużo wypaplałem?

– Nie wiem. Ten artykuł jest dość zwięzły, same wnioski, bez wdawania się w szczegóły. Jej zdaniem jest pan pewnym siebie zawodowcem, któremu powinęła się noga. Przyczynił się pan do śmierci dwóch żołnierzy i kalectwa trzeciego. Śledztwo niewiele wyjaśniło, a ona próbowała ustalić coś więcej. Trafiła w idealnym momencie, no i naciągnęła pana na zwierzenia.

– Przyznałem się do winy?

– Nie – uśmiechnięta blado, popukała w gazetę. – Faktycznie zacytowano tu pana, ale nie w sprawie wybierania.

– Powiedziałem, że jestem nieomylny? – zapytałem z niedowierzaniem.

– Nie dosłownie. Ale taki był sens. Kapitan Małkosz zrobił, co do niego należało, i nie poczuwa się do winy.

– Gówno prawda – powiedziałem spokojnie. – Kapitan Małkosz zrobił wszystko, jak powinien, ale do winy poczuwa się, i to mocno. Dwa trupy i jedna urwana noga. Nie zapomina się o takich rzeczach.

– To jej wina – wzruszyła ramionami. – Nie pisze się takiego artykułu na podstawie jednej rozmowy. I to z pijanym.

Cofnęła rękę. Mogłem teraz do znudzenia przyglądać się okładce.

Monte Cassino nowego wieku? - odczytałem umieszczony pod „NIEOMYLNYM” podtytuł, który przedtem wziąłem za reklamę jakiegoś wspominkowego tekstu. – To też…?

– Zdarzył się wypadek. Tu, na tej drodze – dotknęła fotografii. – To co prawda nie sama góra, ale jednak jej bezpośrednie sąsiedztwo, więc nadarzyła się doskonała sposobność do napisania artykułu. Ludzie lubią czytać o takich przeklętych przez los miejscach.

– Góra? Co ma do tego jakaś góra?

– Nie poznaje pan? – wskazała wzrokiem okładkę. – To ona. Góra Trzech Szkieletów. Tak ją podobno ochrzciliście.

Właśnie wtedy ktoś zastukał do drzwi.


Jako prywatny detektyw nigdy nie dorobiłem się broni. Na czas pracy u Markowskiego otrzymałem jednak służbowy pistolet gazowy, którego dotąd nie było okazji zwrócić. Mogłem teraz wyjąć pukawkę i zrobić w ten sposób wrażenie na Jovance.

– Lepiej przeładować – powiedziała cicho. – Jeśli już.

Z lekka ogłuszony tą czysto kobiecą reakcją, przeszedłem przez pokój, zamknąłem drzwi, przemierzyłem biuro i zachowując bezpieczny dystans, uchyliłem drugie drzwi, przeszklone.

W poczekalni stało dwóch facetów. Ten z przodu miał nieco poniżej trzydziestki, obcięte tuż przy skórze jasne włosy, niebieskie oczy i nos sprawiający wrażenie rozdeptanego. Rysopis można było śmiało zastosować do jego towarzysza, tyle że po dodaniu paru lat.

– To pan jest Małkosz? – zapytał mało życzliwie młodszy.

– To ja jestem Małkosz. – Nie cofnąłem się, więc oglądaliśmy się przez próg. – Czym mogę służyć?

– Żony szukam.

– Pomylił pan adres – poinformowałem go nie bez satysfakcji. Jeszcze wczoraj wycofałbym się w pokłonach, dopraszając się pokornie, by raczył wejść, raczył spocząć i raczył zlecić mi jakąkolwiek robotę. Ale teraz stać mnie było na kaprysy. Mogłem pójść za głosem serca i odprawić go z kwitkiem. – To nie biuro matrymonialne. Nie kojarzę par.

Zatkało go. Teraz powinienem zamknąć drzwi.

– Jaja pan sobie robi? – upewnił się.

– To był żart – sprostowałem. – To znaczy: jeśli szuka pan żony, którą już ma. Bo jeśli nie, to mówiłem serio.

– Brat nie jest w nastroju – ostrzegł mnie ten drugi. – Pan go lepiej nie drażni. Służył w komandosach.

– To tak jak ja – powiedziałem ciut na wyrost. Wojska powietrznodesantowe to nie całkiem komandosi. – I co z tego wynika? Mam mu udzielić zniżki?

– Gdzie ona jest? – warknął mój towarzysz broni. Postąpił krok i poszedłby pewnie dalej, gdyby nie wiązało się to z koniecznością zepchnięcia mnie z drogi.

– Nie będziemy się przecież spierać o taką szmatę – przemówił polubownym tonem starszy z braci. – Pan nam powie, gdzie jest, my panu zapłacimy za fatygę, i po sprawie.

– O co panom właściwie chodzi? – westchnąłem. Cofnąłem się też nieco. Stojąc nos w nos, wcześniej czy później rzucilibyśmy się sobie do gardeł.

– Wiemy, że bratowa miała się tu zgłosić. Była już?

– Sporo osób tu zachodzi – zełgałem. – Jak się nazywa?

– Bigosiak – grzmotnął mnie w łeb brutalną prawdą. – Taka czarna, przy kości. Niebrzydka babka.

Nie byłem dobrym i szybkim aktorem. Coś w mojej twarzy zagrało nie tak, jak powinno. Albo po prostu młodszemu z braci za bardzo zależało, by nie dać się odesłać z niczym.

– Rozejrzymy się – oświadczył i próbował mnie obejść. – Tam ją chowasz? – Błysk triumfu przemknął po opalonej twarzy. – Lepiej zejdź mi z drogi, koleś. To nie twój interes.

– Spokojnie, panowie – próbował łagodzić Bigosiak starszy. – Nie ma się o co bić.

– Jasne – poparłem go. – Lepiej zadzwonić po policję.

– Mnie będziecie straszyć policją?! – wrzasnął młodszy z Bigosiaków. – Ta suka porwała moją córkę!

Miałem ochotę wrócić do sypialni i zażądać wyjaśnień. Pozostałem na miejscu. Starszy z braci w jednej kwestii miał cholerną rację: to była niebrzydka babka.

Nie poruszyłem się, ale też nie poruszyłbym się, gdyby ponowił próbę obejścia mnie bokiem. Popełnił błąd, posługując się ręką zamiast nogami. Zostałem popchnięty, dość lekceważąco, ale na tyle mocno, że cofnęło mnie o dobry metr. Od razu stało się jasne, że jeśli nawet nie służył w komandosach, to nie z uwagi na brak kondycji.

– Panie Gulaszak czy jak tam panu – powiedziałem, nie siląc się na szersze rozchylenie ust. – To mój dom. I grzecznie proszę o jego opuszczenie.

– A jak nie, to co? – rzucił opryskliwie.

– To poproszę niegrzecznie.

Ruszył. Za późno. Miałem bliżej do paska niż on do mnie. Spotkali się w połowie drogi: jego rozlany po twarzy nos i koniec lufy mojego pistoletu. Luzu zostało może z pół centymetra, więc nie mógł przegapić szczęku kurka.

– O Jezu… – sapnął starszy z braci.

– Zabierz to – powiedział spokojnie młodszy. – Nic do ciebie nie mamy. I niech tak zostanie.

– Żegnam panów.

Nie ruszył się z miejsca.

– Nie zastrzelisz mnie – wycedził. – Więc zabierz spluwę.

Cofnąłem się, nie zmieniając punktu celowania.

– Ona tam jest, prawda? – Starszy Bigosiak popatrzył na drzwi za moimi plecami. – Aż tyle panu dała? Warto nadstawiać głowę? Pan wie, że nikogo się nie upilnuje, jak ktoś mocno chce go dopaść. A Romek nie popuści.

– Nikt mi niczego nie dawał. – Prawie mówiłem prawdę.

– I nie da – zapewnił. – Ona jest goła. Może panu naobiecywać czort wie czego, ale musiała żebrać u Romka o pieniądze na bilet tutaj.

– Tak przy okazji… O co poszło? Zupa była przesolona?

Roman udzielił mi zaskakującej odpowiedzi. To znaczy ruszył na mnie w stylu filmowego czołgu niemieckiego. Nie za szybko, ale nieustępliwie. Najwyraźniej wierzył w to, co powiedział: że nie strzelę. I nie skoczył gwałtownie, by nie sprowokować bezmyślnej reakcji. Nie wziął pod uwagę, że jestem marną parodią detektywa i używam zabawki na gaz zamiast prawdziwej broni. Musiał być bardzo zdziwiony, kiedy lufa plunęła ogniem.

Oczywiście poderwałem nieco broń – nie zamierzałem ryzykować uszkodzenia oczu tego kretyna gazowo-pieprzową mieszanką. Roman dostał jedynie zewnętrzną częścią stożka rozrzutu. Ale i to wystarczyło. Złapał się za twarz, zatoczył i gubiąc kierunek, wpakował na biurko, po czym opadł na klęczki. Kiwając się i mamrocząc niewyraźnie, tarł oczy i zaczął kaszleć. Jego brat pozostał na miejscu. Jeden rozsądny w rodzinie.

O Jovance nie mogłem tego powiedzieć. Wypadła zza drzwi z największym z moich noży. Dobrze chociaż, że nie próbowała od razu robić z niego użytku.

– Niech go pan zabierze – rzuciłem pod adresem starszego z braci. – Kupcie sobie mineralnej i niech przemywa oczy.

Ledwie skończyłem, Roman dźwignął się na nogi. Oderwał na moment kułaki od czerwonych, cieknących oczu, chyba próbując mnie zobaczyć. Wyraz wykrzywionej twarzy się nie zmienił, co dowodziło, że przegapił pojawienie się dziewczyny.

– Zabiję cię, skurwysynu!!! – ryknął. – Już jesteś trupem!!!

Starszy Bigosiak przyskoczył od tyłu, złapał przyszłego zabójcę pod pachami i zaczął holować w stronę wyjścia.

– Nie teraz, Romek, daj spokój…

– Zabiję gnoja!!! Dupą mu flaki wyciągnę!!!

– Chodź – Bigosiak starszy nie silił się bynajmniej na dyskrecję i tylko w zestawieniu z porykiwaniami brata można było uznać jego słowa za przeznaczone do wewnątrzrodzinnego użytku. – Wróci się tu i zrobi porządek. Ale nie dziś. Niech się kutas trochę poboi, niech nie prześpi paru nocy.

– Lepiej o tym zapomnij! – huknęła Jovanka. – Bo jak rozpoczniesz wojnę, to sam możesz marnie skończyć! Też musisz spać i wychodzić z domu, gnoju zasrany! Nie myśl, że tak trudno cię dopaść!

Starszy z Bigosiaków od razu się zamknął i widać było, że nie ma ochoty na dalszą wymianę ciosów. Młodszy przestał się szarpać.

– Iwona? – Znów próbował przebić wzrokiem potok łez.

– Wynoś się stąd, łachudro – rzuciła nieco ciszej. – Czego tu szukasz? Córki, której się wyrzekłeś, czy żony, do której się wstydzisz mówić po imieniu? Ile razy mam ci powtarzać, że nie jestem żadna Iwona!

– Srał pies imię – warknął. – Zbieraj się, wracasz do domu.

– Spierdalaj.

Próbował ruszyć w jej stronę, ale na szczęście brat czuwał. Byłem ogłuszony gwałtownością małżeńskiego sporu i pewnie nie zareagowałbym dość szybko – właśnie dlatego Roman mógł mówić o szczęściu. Gdyby podszedł, Jovanka jednym ruchem uczyniłaby z siebie wdowę.

– Lepiej go posłuchaj – poradził bratowej starszy, też nieźle rozzłoszczony. – Ciągle jesteście małżeństwem, a on ojcem.

– To niech płaci! – Musiałem złapać ją za łokieć, by i jego nie zarżnęła. – Teraz sobie o niej przypomnieliście?!

– Jedziesz z nami – wykaszlał Roman.

– Możemy zapłacić więcej niż ta kurewka – spróbował z innej beczki starszy, przenosząc wzrok na mnie. – Zapomnijmy o tym strzelaniu. Nie zaskarżymy pana, zapłacimy, ile się należy, i rozejdziemy po dobroci. A ją niech pan oleje.

Małżonkowie szarpnęli się zgodnie. Oboje bezskutecznie.

– A konkretnie? – Wepchnąłem pistolet za pasek i ująłem czarnowłosą furię za oba łokcie. Niepotrzebnie: słowa wystarczyły.

Spocona twarz Bigosiaka rozbłysła nadzieją.

– Zapomni pan o niej – wzruszył ramionami. – I tyle.

Trzeba przyznać, że nie był wymagającym kontrahentem. Czułem przykrość, udzielając mu takiej odpowiedzi.

– O takich kobietach się nie zapomina.

Próbowała się odwrócić i spojrzeć mi w twarz, ale za dobrze ją trzymałem.

– Dopadnę was – usłyszałem stłumiony wściekłością głos Romana. Jednym szarpnięciem wyswobodził się z objęć i trochę po omacku odszedł w głąb poczekalni.

– Głupio pan robi – uświadomił mnie starszy z braci. Odwrócił się i bez pośpiechu poszedł za Romanem.

Na koniec pokazali się z lepszej strony i zamknęli drzwi.


– Aż nie wiem, co powiedzieć.

Dojrzewałem do tego wyznania ładnych parę minut. Szmat czasu, jak na jeden pokój i dwoje ludzi, unikających krzyżowania spojrzeń. Odwróciła się od okna. Ołowiane niebo, na którego tle ją oglądałem, prezentowało się radośniej od jej twarzy.

– Najlepiej prawdę – powiedziała zarazem cicho i dobitnie.

– Prawdę? I kto to mówi?

– Nie okłamałam cię. Pana – poprawiła się. – Przepraszam. To z nerwów. Trochę to było nieprzyjemne.

– Może być „ciebie” – powiedziałem bez uśmiechu. – Może łatwiej się dogadamy.

– Mamy przejść na „ty”? – zapytała powoli, marszcząc czoło. – Opłaca się na tak krótko?

– Można spojrzeć na to inaczej: do końca życia. Kto wie, czy wieczorem Roman nie wpadnie tu z siekierą.

Coś leciutko drgnęło w kącikach jej ust.

– Do końca życia męczyć się z „panem”? – Udała głęboki namysł, po czym podeszła i po męsku, z całkiem sporego dystansu, wyciągnęła rękę. – Głupio by jakoś było. Jovanka.

Cofnąłem się akurat na tyle, by przy identycznie wyciągniętej ręce sięgnąć jeszcze jej dłoni. Trochę ją to speszyło, a trochę rozbawiło.

– Marcin.

Może dlatego, że tak dziwacznie to wyglądało, ściskaliśmy całe wieki wilgotne palce tego drugiego.

– Nie przyszło mi do głowy, że może się tu zjawić – powiedziała. – Wniósł pozew rozwodowy, od lat ma prawie oficjalną kochankę, od roku nie mieszkamy razem… Przez ten czas ani razu nie próbował spotkać się z Olą. Nie wiem, co go naszło. Nie gniewaj się.

– Nie gniewam się.

Podziękowała uśmiechem, zawahała się, a potem zrobiła maleńki krok do przodu. Też zrobiłem krok. Dłuższy. Nagle znaleźliśmy się całkiem blisko siebie.

– Wina nie ma… – zacząłem niepewnie. Nie zamierzała mnie męczyć, być może świadoma faktu, jak ciężko się patrzy w te jej za szeroko rozstawione oczy. Zamknęła je więc, przechylając głowę i robiąc coś z ustami. Tego ostatniego nie byłem pewien. Nie da się obejrzeć czegoś, co się całuje. Nie był to długi pocałunek i gdyby nie fakt, że dotykaliśmy się ustami, można by go nawet zaliczyć do siostrzano-braterskich.

– Muszę zatelefonować – zaskoczyłem nowiną samego siebie. – Zaraz wracam.

Pierwsze dwa piętra pokonałem biegiem. Potem szedłem, a na koniec się wlokłem. Padało coraz mocniej, ale nie był to dostatecznie silny bodziec. Musiałem ochłonąć i zastanowić się nad pewnymi sprawami, szedłem więc wolno, pozwalając wodzie zmywać z ust wspomnienie jej ciepła i miękkości. Nie wiem, jakim cudem uzyskałem połączenie. Ledwie odróżniałem automat od latarni.

– Dolata, słucham.

– To ja. – Dopiero jego głos sprowadził mnie na ziemię.

– O, dobrze, że dzwonisz. Właśnie rozmawiałem z patologiem. Wyobraź sobie, że ten twój Kurowski nie żył już od paru ładnych godzin, gdy go podpalili. Zdaniem lekarza zginął między piątą a dziewiątą rano. Na tym, co zostało z ciała, nie ma śladów wskazujących na zabójstwo. Biorą się teraz do chemii, ale jeśli mieliśmy rację z tą głową i ktoś mu ją zwyczajnie rozbił, to mogą niczego nie wskórać.

– Policja już o tym wie?

– Policja? – Chyba się trochę zdziwił. – No… raczej nie. Oficjalny raport jeszcze w lesie, a rzeźnicy nie lubią… Mnie się udało, bo miasto ciśnie, by odblokować ulicę, a póki nie wiemy, co się stało, nie można zwinąć majdanu.

– A co u ciebie? Znalazłeś zapalnik?

– Szukamy. Szansa… no, pół na pół. Ale już teraz chyba da się wykazać, że to nie wypadek. Myślałem sporo o tej brakującej głowie. Nawet zaczęliśmy się rozglądać za resztkami czaszki. Wiesz: kostka trotylu w usta… Ale to nie trotyl.

– A co?

– Obejrzałem miejsce, gdzie powinny leżeć zwłoki, nim gaz eksplodował. I wiesz, co znalazłem? Pięknie wypalony beton. Na kilka centymetrów w głąb.

Nie musiałem długo myśleć.

– Termit? – zapytałem z niedowierzaniem.

– Bingo, jak mawiają Amerykanie. Cholernie wysoka temperatura spalania i praktycznie nic nie zostaje. Nie zdziwiłbym się, gdyby poza głową ofiary był tam też zapalnik. Trudno o lepszy sposób pozbycia się jego resztek. To draństwo spala wszystko na popiół.

– I jest dostępne – powiedziałem na poły do siebie.

– No, jeśli ktoś wie, jak się zabrać do rzeczy…

– Ten facet wie – zapewniłem. – No nic, dzięki.

Lało już porządnie, więc po powrocie zacząłem od zmiany koszuli. Dziwnie się czułem, stojąc w niekompletnym stroju przy szafie, w której ocierają się o siebie nasze ubrania.

– Nie powiedziałam ci jeszcze, co miałbyś zrobić.

– A ja nie mówiłem o finansach – uśmiechnąłem się.

– Pieniądze – westchnęła. – Ponoć nie jesteś drogi?

– To też było w artykule? – Skinęła głową. – Będę go musiał przeczytać. A mówiłaś, że brak mu szczegółów.

– Zależy, czego kto szuka. Jak na „Politykę”, jest dość obszerny. I trochę nietypowy.

– Mówisz jak znawca.

– Dużo czytam – pochwaliła się. – Z czegoś się trzeba uczyć polskiego i Polski. – Uśmiechnęła się nieco przekornie. – Te twoje pisma – wskazała szafę – też czytuję.

– Wszystkie? – Byłem zmieszany, ale i rozbawiony. – Te paskudne też?

– Mówisz o „Nie”? Żaden typ czasopisma nie jest mi obcy. Zamknąłem szafę. Widok spoufalających się ubrań wyraźnie nam nie służył.

– Ile możesz zapłacić? – Złagodziłem pytanie życzliwym uśmiechem, ale i tak natychmiast spoważniała.

– Dowiadywałam się o stawki… Poniżej stu złotych za dzień nikt nie chce rozmawiać. – Skinąłem głową. – Policzyłam to sobie. Do Bośni mielibyśmy jakieś osiemset pięćdziesiąt kilometrów. To dzień jazdy. Dwa dni w obie strony. Może trzy. Na miejscu… no, tego akurat nie wiem. Powiedzmy, że zajmie to tydzień. Zgodziłbyś się pojechać ze mną za siedemset złotych? Plus koszty – dodała pospiesznie. – Paliwo i takie tam… Na tyle mnie stać.

– Dobrze.

– Tak po prostu? – uniosła brwi. – Wydawało mi się… byłeś trochę wstrząśnięty tą Bośnią.

– Dobrze ci się wydawało. Ale w tym fachu człowiek musi się godzić ze wstrząsami. – Ze sterty śmieci w szafie wyłowiłem stary tornister wojskowy. – Klient nasz pan. Szukasz pierwszego męża na Bałkanach? W porządku, jedziemy na Bałkany. Mam paszport, samochód… bo jak rozumiem, jedziemy moim? – Kiwnęła głową. – Cóż, miejmy nadzieję, że nie rozkraczy się po drodze.

– To śpiwór? – zapytała po chwili. – To znaczy…?

– Stać cię na hotele? – Wyraz twarzy wystarczył za odpowiedź. – Umówmy się – zaproponowałem. – Mów, ile chcesz, jak nie chcesz, nie mów, ale kitu mi nie wstawiaj. I bez tego… Powiedz lepiej, skąd się tu wziął twój mąż.

– Przepraszam – mruknęła. – Pokazałam mu ten artykuł i powiedziałam, co chcę zrobić. Miałam nadzieję, że da mi trochę pieniędzy.

– Ale nie dał – domyśliłem się.

– To mi dał – dotknęła siniaka. – Nie przyszło mi do głowy, że może się tu zjawić.

– Myślisz, że to zazdrość?

Pociemniała na twarzy i wykonała skomplikowany ruch głową. Uznałem go za potwierdzenie z zastrzeżeniami.

– Co do szczerości… – przerwałem na chwilę przekładanie bielizny do torby turystycznej. – Sławek mówi, że Kurowskiego zabito wczoraj z samego rana. Może nawet o piątej. To znaczy, że znowu jestem podejrzany.

– Ale… ale o trzynastej byłeś tutaj! – Sprawiała wrażenie bardziej przejętej ode mnie. – Nie mogłeś go wysadzić…

– Za to o czternastej mnie tu nie było. Wystawiłaś mi fałszywe alibi. Nawiasem mówiąc, dziękuję. Tylko się boję, że Hydzik zacznie teraz dokładnie węszyć i znajdzie kogoś, kto mnie widział gdzie indziej. Co podważy twoją wiarygodność. Oczywiście pozostaje sąsiadka Kurowskiego i pan Trzynasta, ale nie da się udowodnić, że to był zabójca. Równie dobrze Kurowskiego mogła odwiedzić kochanka. Jakaś panienka spod lekkiego znaku, która na widok trupa zwyczajnie zwiała.

– Dlaczego akurat prostytutka?

– No… – zbiła mnie z tropu. – O rodzinie nikt nic nie…

– Kobiety dzielą się na żony i prostytutki? – Na szczęście nie oczekiwała odpowiedzi. – Ale masz rację. Ktoś bliski na pewno by nie uciekł.

– Krótko mówiąc – z ulgą wróciłem do głównego wątku – lepiej będzie, jeśli się stąd na jakiś czas wyniosę. Z dwojga złego wolę Bośnię od polskiego aresztu śledczego.

– Nie musiałeś mi tego mówić – popatrzyła mi w oczy.

– Pewnie nie – zgodziłem się i rzuciłem jej foliową reklamówkę. – Łap. Na rogu jest sklep. Kup jedzenia na parę dni. Hydzik może tu wpaść w każdej chwili.


– No to polską policję mamy z głowy – stwierdziłem parę kilometrów za przejściem w Chyżnem. Silnik malucha terkotał rytmicznie, zza chmur coraz częściej wyglądało słońce, w drodze nie było dziur. Wszystko szło dobrze i mogłem się zacząć martwić bardziej perspektywicznie. – A co z innymi?

– Mnie pytasz? – przestała podziwiać góry i uniosła brwi.

– Ola to wasze wspólne dziecko? To znaczy… z prawnego punktu widzenia? – dodałem lekko zmieszany.

– Chyba tak – odparła z westchnieniem. – Urodziła się, kiedy już byliśmy małżeństwem. Ale on jej… nie zależy mu na niej.

– Nie kocha? – Prowadzenie samochodu niekiedy ułatwia rozmowę. Kierowca może patrzeć przed siebie.

– Bardzo chciał mieć syna – odpowiedziała po chwili. – Taka chłopska mentalność. Jego rodzice mają szklarnie pod Tarnowem. Dziadek wymyślił, że przepisze wszystko na pierwszego wnuka, a ja nie mogłam zajść w ciążę. Cała wieś czekała, Roman czekał… W końcu chyba mnie za to znienawidził. Mam Olę, widać gołym okiem, które z nas ma problemy z płodnością. Nawiasem mówiąc, przy tej okazji wyszło na jaw, że nie jest jego. Badaliśmy się, no i…

– Nie musisz mi o tym…

– Detektyw jest jak lekarz – uśmiechnęła się. – Oczywiście mogę się zamknąć, jeśli cię to krępuje.

– Słuchaj, nie muszę wiedzieć o niczym, co nie ma związku ze sprawą. Nie musisz… przecież widzę, że to cię…

– Psycholog – burknęła pod nosem. – Kłopot w tym, że nie wiem, co ma związek, a co nie.

Przejechaliśmy kilkanaście kilometrów, nie rozmawiając, ale i nie bocząc się na siebie. Nie dokuczało mi to milczenie. Udało mi się osiągnąć ten szczególny stopień zażyłości, który pozwala ludziom przebywać razem, nie przeszkadzając sobie nawzajem.

– Jest jedna rzecz – usłyszałem w pewnym momencie. – Może coś sobie ubzdurałam, ale… Widzisz, kiedy mu powiedziałam o tobie i tej Bośni… Jakby go piorun poraził. To wyglądało trochę tak, jakby się czegoś… no, przestraszył.

– Może cię po prostu kocha – powiedziałem cicho. – A Bośnia… Ludziom, którzy tam nie byli, kojarzy się wyłącznie z wojną.

– On mnie nie kocha. A w Bośni akurat był.

– Co?

– Służył w czerwonych beretach, w szesnastym batalionie. Pojechał do Bośni zimą dziewięćdziesiątego szóstego. W pierwszym rzucie.

Nie wiem, dlaczego przez plecy przebiegł mi dreszcz. Przez tyle lat tysiące poborowych przewinęły się przez Szóstą Brygadę, wystawiającą kontyngent, a większość z owych poborowych mieszkała blisko Krakowa.

– To tym bardziej miał prawo się o ciebie bać.

– Nic nie rozumiesz. On mnie nienawidzi. Całe życie mu spieprzyłam. Gdybym tam wlazła na minę, chyba posikałby się z radości.

– Nie przesadzasz? W małżeństwach różnie bywa, ale to nie znaczy, że… Zresztą nienawiść to najlepszy dowód istnienia uczuć. Taka wykoślawiona miłość. Człowiek chciałby złapać to drugie i… no wiesz.

– I przerżnąć, i zarżnąć?

Musiałem na nią spojrzeć. Po ustach błąkał jej się nieodgadniony uśmieszek.

– Teraz jesteśmy na noże, ale kiedyś… Ufałam mu i chciałam z nim być. Przygarnął mnie jak porzuconego szczeniaka, zaopiekował się, dał dom, urodziła nam się Ola… Może po prostu byłam mu wdzięczna. No i czułam, że komuś na mnie zależy, że nie jestem bezużytecznym śmieciem. To bardzo dużo, wiesz?

Nie od razu odważyłem się o to spytać.

– Jak to się stało, że ty i on…?

– Właśnie tak – powiedziała miękko. – Znalazł mnie, wykurował, nakarmił i sobie wziął. Jak psiaka. – Odwróciła twarz najdalej, jak się dało. – Bo… ja nic nie pamiętam, Marcin. Nic. Wiem tylko, że znaleźli mnie pod tą górą z dziurą w głowie. Nie wiem, kim jestem, jak się naprawdę nazywam i czyje dziecko urodziłam. Właśnie dlatego cię potrzebuję. Żebyś mi pomógł odnaleźć przeszłość.

– Jovanka?

– Nie śpię – wymamrotała trochę nieprzytomnie. – Co się…

– Zaraz będzie most. Na Dunaju. – Nie byłem pewien, ile przespała i czy w ogóle wie, że jesteśmy na Węgrzech. – Tu musimy zdecydować, czy jedziemy prosto i przez Chorwację, czy skręcamy na most i wybieramy Serbię.

Najpierw myślała całe wieki, a potem ziewnęła jak hipopotam.

– Ja bym pojechała krótszą drogą.

– Logiczne – przyznałem. – Zapomniałem tylko powiedzieć, że nie chcę nocować na Węgrzech. To za bardzo zaprzyjaźnione państwo. Gdyby nas w Polsce zaczęli szukać…

– A nie możemy po prostu jechać dalej? – Było już ciemno i musiała unieść zegarek do oczu. – Dopiero ósma.

– Jechać możemy, ale dojechać… Już nie te lata – westchnąłem. – Kondycja mi siada. Zaraz zasnę i nas zabiję.

– Może ja poprowadzę?

– Przecież nie umiesz – zdziwiłem się.

– Chyba umiem – powiedziała niepewnie.

– Nie pamiętasz, czy umiesz prowadzić?

– Mówiłam ci – jej głos ochłódł. – Nic nie pamiętam z tamtego życia. A kiedy coś mi świta, nie wiem, czy to nie zapożyczenia z okresu rekonwalescencji albo jakiegoś filmu. Długo chorowałam. Dostałam nieźle po łbie.

– Tego nie mówiłaś.

– Może się bałam, że zawrócisz – uśmiechnęła się lekko.

– Tylko frajer wypuszcza z ręki pewnego klienta. No, ale teraz już jesteś zdrowa? Pytam – wyjaśniłem szybko – bo nie wiem, czy dasz radę pod namiotem…

– Dlaczego miałabym nie dać? Taka stara jeszcze chyba nie jestem. – Przemilczałem tę kwestię, co było błędem. – Jak myślisz, ile mogę mieć lat?

– Słuchaj, Jovanka, to już to Dunajcośtam. Zaraz musimy albo skręcić na most, albo jechać dalej. Więc może najpierw…

Powiedziała coś po serbsko-chorwacku. Za szybko, bym pokusił się choćby o próbę odgadnięcia, o czym mowa.

– Hę?

Milczała przez chwilę. Może miała trudności z tłumaczeniem. Tak to widziałem, dopóki się nie odezwała. Wtedy przestałem. Pobrzmiewające w jej głosie zdziwienie zaprawione było czymś zbliżonym do lęku.

– Powiedziałam: „Nigdy więcej przez most”.

Czekałem na jakieś szersze wyjaśnienie. Nadaremnie.

– No to kierunek Chorwacja – zamknąłem temat.


– Mamy tu spać? – zapytała Jovanka, rozglądając się bez entuzjazmu. Kiedy wyłączyłem reflektory, otoczyła nas niemal zupełna czerń. Droga i światła pozostały po drugiej stronie niewielkiego lasku.

– Nie. Przywiozłem cię tu, żeby zgwałcić i obrabować.

Już lepiej było wyznać prawdę: że żal mi jej i z tej litości omijam wszystkie miejsca, gdzie za nocleg się płaci.

– Chyba nie lubię lasów – powiedziała cicho.

– W nocy każdy czuje się trochę nieswojo w…

– Ale mnie i w dzień denerwują. Jedziemy na grzyby, wszyscy chodzą z nosem przy ziemi, a ja cały czas się rozglądam, czy zza krzaka nie wyskoczy coś paskudnego. – Zrobiła krótką przerwę. – Myślę, że w tamtym życiu coś niedobrego przytrafiło mi się w lesie.

– Jeżeli nie możesz tu nocować… – sięgnąłem do stacyjki.

– Nie. Mówiłam ci już: nie jestem z cukru. Możesz na mnie liczyć.

Trzymałem ją za słowo i zagoniłem do pracy. Ja stawiałem namiot, ona rozpalała ognisko i szykowała kolację.

– Dużo gwiazd – powiedziała, kiedy usiedliśmy z kubkami w dłoniach. – Będzie zimno.

– Masz coś grubego? – Pretekst był marny, ale nie mogłem się powstrzymać i musnąłem dłonią jej kamizelkę. – Jeśli nie…

– Jedziemy w góry – przypomniała.

– Ta nie jest wysoka. – Byłem dumny, bo głos nie zmienił mi się ani trochę. No i sam poruszyłem temat.

– Nie? Na zdjęciu wygląda na sporą.

– No, w stosunku do okolicy… Front w każdym razie zatrzymała. Całe lata tam stał. – Upiłem łyk zupy. – Dlaczego właśnie ta góra… dlaczego w ogóle o niej rozmawiamy?

– Pamiętam ją.

– Myślałem, że nic nie pamiętasz.

– Tam… stamtąd przyszłam. Znaleźli mnie niedaleko. Wydaje mi się, że ona jest w jakiś sposób ważna. Z czymś mi się kojarzy.

– Mnie z minami – uśmiechnąłem się krzywo. – Za moich czasów było ich tam od cholery.

– To tak jak za moich. – Jej uśmiech też do radosnych nie należał. – Roman mówi, że to właśnie mina mnie tak… Z dołu nic, a w głowie dziura. To możliwe?

– Pewnie. Odciągowe rażą odłamkami na kilkadziesiąt metrów.

– To takie coś jak granat? – zmarszczyła brwi. – Karbowany walec na kijku?

– Też. Widzę, że nie tylko górę zapamiętałaś.

– Nie wiem – westchnęła. – Bardzo dużo czytałam przez te lata, no i telewizja… Nie miałam właściwie znajomych, a i pracy nie za wiele.

– Nie pracowałaś?

– Trochę w szklarni, ale akurat rąk do pracy u Bigosiaków nie brakowało. Znalazłam sobie taki jakby półetat i wszystkim to pasowało. Pilnowałam dzieci jednej nauczycielki. Ona jechała uczyć cudze maluchy polskiego, ja brałam Olę, szłam do niej i uczyłam jej chłopców angielskiego. – Uśmiechnęła się pod nosem. – Mieli antenę satelitarną i kupę książek. No a potem, jak się między nami popsuło i odeszłam od Romka, wynajęłam pokój w Tarnowie i zahaczyłam się w hotelu jako nocna recepcjonistka. Dorabiałam też korepetycjami. Właściwie całkiem nieźle nam szło. Dopóki Ola nie zachorowała.

Nie zapytałbym o to, ale wyczułem, że będzie wdzięczna za każdą zmianę tematu.

– Jak to się stało, że wyszłaś za mąż? I kiedy?

– W marcu dziewięćdziesiątego szóstego znalazł mnie polski patrol i odstawił do szpitala w Doboju. Potem żołnierze zaglądali co jakiś czas, przywozili słodycze, leki… To wtedy poznałam Romka. Pamiętam go, jak siedzi przy moim łóżku… Ale tak w ogóle to niewiele sobie przypominam. Poza tą raną w głowie przyplątało się ciężkie zapalenie płuc, byłam słaba, chuda jak szczapa… Za samą czekoladę bym go pewnie pokochała.

– A kochałaś go? – Przy ognisku, na skraju lasu, kiedy człowieka otacza niemal zupełnie czarna pustka i cały świat zdaje się sprowadzać do tej jednej siedzącej obok osoby, podobne pytania stawia się łatwiej. To samo dotyczy pewnie odpowiedzi, bo nie wyczułem w jej głosie oznak wahania czy urazy.

– Nie wiem, czy to była miłość. W każdym razie było mi z Romkiem dobrze. Strasznie się bałam; nie wiedziałam, jak dalej żyć, czy w ogóle żyć, a on… No, po prostu był. Któregoś wieczoru zaczął mnie całować… – Dopiero w tym momencie utknęła na dłużej. Jak kęs kanapki w moich ustach. – To właśnie wtedy… to znaczy myśleliśmy przez całe lata, że właśnie wtedy… Olę…

Tym mnie załatwiła. Nie mogłem nic powiedzieć, nie mogłem przełknąć. Udało mi się jedynie nie zakrztusić.

– Zaszokowałam cię?

Pokręciłem energicznie głową i przepchnąłem wreszcie nieprzeżuty kęs przez gardło.

– Daj spokój. Nie jesteśmy dziećmi.

– Zastanawiasz się, po co mówię takie rzeczy? – Nie pozwoliła mi odpowiedzieć. – Trochę dlatego, że musiałam już przedtem zajść w ciążę i to nam może pomóc w poszukiwaniach. No i zastanawiam się też… Myślisz, że to, co zrobiłam, mieści się w tamtejszej normie?

– Chodzi ci…?

– Do niczego mnie nie zmusił. Nie mówię, że to ja go wciągnęłam pod kołdrę, ale… Sądzisz, że porządna dziewczyna poszłaby na coś takiego?

– Nie jestem dobrym adresatem takiego pytania.

– Nie urazisz mnie. – Ugryzła potężny kawałek. Ktoś pałaszujący chleb z mielonką nie kojarzy się z delikatną mimozą. – Nie zapominaj, jak się poznaliśmy.

– Takich rzeczy się nie zapomina – uśmiechnąłem się mimo woli.

– Tłumaczę sobie, że to przez tę chorobę Oli. Że robiłam, co robiłam, bo tak było trzeba. Bo jako recepcjonistka i dorywcza nauczycielka nie zebrałabym odpowiedniej sumy. – Zamilkła na chwilę. – Tak, dobrze zrozumiałeś. To u ciebie łatwo mi przyszło, bo to nie był mój debiut. Zaczęłam już wcześniej. Osobna kwestia, że gówno z tego wyszło. – Znów umilkła. – Marna jestem w te klocki. No, powiedz coś.

Przełknąłem ślinę. Okazało się to równie trudne, jak poprzednio przełykanie chleba.

– Przepraszam.

– Ty mnie? Można wiedzieć za co?

– Za głupi wyraz twarzy – bąknąłem. – Słuchaj, nie moja wina, że mnie trochę wzięło. Rozumiem, że zrobiłaś to dla córki. Gdyby moje dziecko umierało, a ja mógłbym je ratować, to robiłbym i gorsze rzeczy. Słowo.

– Co na przykład?

– A choćby i pieprzył się za pieniądze z ohydnymi babsztylami. To chciałaś usłyszeć? Proszę bardzo. Chociaż można się gorzej skurwić.

– Chcesz powiedzieć, że przynajmniej nikogo nie krzywdziłam? Cóż, to faktycznie pocieszające. – Włożyła do ust resztę kanapki. – Nie odpowiedziałeś mi.

– Czy bośniacka dziewczyna z dziurą w głowie wpuszcza do łóżka kogoś, kto ją ratuje, jest dla niej dobry, a jeszcze nie jest jej mężem?

– Nic nie mówiłam o dziurze.

– Żaden sąd nie uznałby cię wtedy za w pełni poczytalną. Można też powiedzieć, że reszcie świata nic do tego.

– Bronisz mnie.

Nie znalazłem stosownego komentarza. Na szczęście nie oczekiwała, że się odezwę. Odstawiła kubek, wyjęła woreczek z przyborami do mycia i bez słowa odeszła w mrok.


– Znalazłam wodę. – Jej głos brzmiał interesująco, jako że rzadko się słyszy dumne poszczękiwanie zębami. Stała w blasku ognia, z gołymi kolanami i koszulą wyraźnie lepiącą się do tułowia. – To taki mały potoczek, trzeba uważać przy podchodzeniu, bo ledwie go widać. Mało nie skręciłam nogi i… Marcin?

Zdobyłem się na wysiłek i jakoś uniosłem wzrok. Przedarcie się przez barierę piersi nie było łatwe. Od tego klejenia się koszuli z ciałem jakby urosły.

– Hę?

– Mówiłam, że znalazłam wodę – powiedziała tonem, którego nauczycielki o złotym sercu używają w stosunku do tępych uczniów. To mnie otrzeźwiło.

– Wpadłaś do tej rzeczki? – Dźwignąłem się na nogi.

– Ja? Nie. Ręcznik wpadł – zakołysała nim. – Ale trudno to nazwać rzeczką. Musisz patrzeć pod nogi, bo pod trawą… To znaczy… gdybyś szedł się umyć. Pomyślałam…

Nie dokończyła, choć dałem jej sporo czasu.

– Może źle to interpretuję. – Nie potrafiłem mówić równie miękko, ale przynajmniej nie było w moim głosie żalu czy gniewu. – Ale wracasz zziębnięta, z ubraniem ładnie klejącym się do ciała, w skarpetkach i butach, ale bez spodni, i namawiasz mnie do kąpieli, chociaż grozi to połamaniem nóg. Mam chyba prawo się zastanawiać, czy o coś ci nie chodzi?

W którymś momencie zaczęła wpatrywać się w ziemię, z roli nauczycielki gładko przechodząc na uczniowskie pozycje. Kiedy skończyłem, nie uniosła głowy, a jedynie oczy. To na poły skruszone, na poły przekorne spojrzenie miało zabójczą moc. Jeszcze nigdy nie wydała mi się tak atrakcyjna. Do reszty załatwiła mnie jednak swą odpowiedzią. Złożyła dłonie w trójkąt i przez dłuższą chwilę trzymała je tak w połowie drogi między naszymi piersiami. Było w tym geście coś z kapitulanckiej pozy jeńca, wyciągającego nadgarstki na spotkanie więzów czy kajdan.

– Jesteś… niepoprawna. – Nie umiałem się nie uśmiechnąć.

– Koniec pierwszego dnia pracy – powiedziała, kucając i zaglądając do namiotu. – Jestem ci winna pierwszą setkę.

– Ale jeszcze nie premię. W naturze – dodałem na wszelki wypadek.

– Jeszcze nie? – podkreśliła figlarnie pierwsze słowo.

– Idź spać, zepsuta Bośniaczko. Śpiwór jest twój.

– A gdzie twój? – spoważniała odrobinę.

– Mam tylko jeden.

– To spory śpiwór. Dwuosobowy. I materac też. – Nic więcej nie powiedziała, ograniczając się do uniesienia brwi.

– Pamiątka z dawnych czasów – mruknąłem. – Musimy się jakoś pomieścić.

– Musimy się jakoś pomieścić w śpiworze? – spróbowała po raz ostatni. Pogroziłem jej palcem, więc skapitulowała za pomocą bardzo ładnego uśmiechu. – No to przynajmniej się zamieńmy. To twój śpiwór, ty powinieneś w nim spać.

– Jesteś kobietą, a ja Polakiem – rozłożyłem bezradnie ręce.

– Ale nowoczesnym – zareplikowała.

– Ale nie aż tak.

– Mam słaby pęcherz – spróbowała z innej strony. – Często wstaję w nocy.

– Śpisz w śpiworze – powiedziałem tonem rozkazu. – To mój namiot i ja tu ustalam zasady.

Zasalutowała żartobliwie, oczywiście pełną dłonią, jak na cudzoziemca albo polskiego cywila przystało.

Tego wieczora ograniczyłem się do umycia zębów. Było to niemałe poświęcenie, wolałem jednak kłaść się pod kocem z całodniowym potem niż wracać znad strumienia pachnący mydłem tak jak ona i jeszcze raz tłumaczyć Jovance, że jednak nie skorzystam z okazji. Chyba się bałem, że tym razem nie dałbym już rady.

Noc była zimna, koce cienkie, a Jovanka prawdomówna: faktycznie budziła mnie ze trzy razy, depcząc przy każdej wycieczce za krzaczek. Rano wstałem pierwszy, odnalazłem strumyk, wykąpałem się – o ile to stosowne słowo – i z rozpędu omal nie ogoliłem. Uznałem to jednak za lekką przesadę i wybrałem przygotowywanie śniadania. Zaparzyłem kawę, przyszykowałem kanapki, ugotowałem po jajku dla każdego i zarządziłem pobudkę.

Jovanka spała w dresie i najgrubszych chyba skarpetach, jakie się dało wykonać na drutach. Uzupełniła ten strój zarzuconym na ramiona kocem, usiadła przy ognisku i ziewając oraz nabierając rosy na palce dla przetarcia zaspanych oczu, zjadła śniadanie. Pod koniec obudziła się wreszcie i oznajmiła, że przed wyjazdem musi się doprowadzić do porządku.

– Nie przetrwałabyś jednego dnia w koszarach – pozwoliłem sobie na uwagę, gdy w końcu wyłoniła się spomiędzy drzew. – Żołnierz goli się w trzy minuty.

– Nie jestem żołnierzem – uśmiechnęła się jakoś niejednoznacznie.

– Tak długo cię nie było, a nawet się nie umalowałaś…

– To też mogę zrobić, jeśli ci to sprawi przyjemność.

Aż do bośniackiej granicy nie odzywałem się do niej.


Zaraz za rzeką zapachniało wojną, a to za sprawą kolumny norweskich ciężarówek. Wozy wlokły się jak konny tabor, ale jakoś przestało mi się spieszyć.

Oglądaliśmy zburzone wioski i porośnięte bujnym zielskiem pola, a z każdego mijanego samochodu czy ludzkiego siedliska wiało wieloletnią biedą. Nie było za ciepło; znad towarzyszącej drodze rzeki, od której wzięła nazwę ta kraina, napływały pasemka wilgotnej mgły, a słońce raz po raz kryło się za chmurami, odmawiając Bośni swego blasku. Wszystko to nie było jednak w stanie przesłonić piękna coraz bardziej górzystej okolicy.

– Ładnie tu.

Nie rozumiałem, po co to mówię. Wygłaszałem komentarze, które rasowemu detektywowi nie przeszłyby przez gardło. Rasowy detektyw ma moralne prawo komplementować wyłącznie wódę, szybkie wozy, dziewczyny i broń palną.

– Bóg dał Bośni piękną ziemię – uśmiechnęła się blado. – I mało pięknych mieszkańców.

Rozglądaliśmy się oboje równie intensywnie, ale ja patrzyłem na kraj, ona przyglądała się głównie ludziom. Zapatrzyła się w jakiś punkcik w oddali, który po przejechaniu kilkuset metrów zidentyfikowałem jako kobietę idącą za pługiem. Bośniaczka próbowała zaorać stromy stok, pełen skalnych zębów, kamieni czy może pieńków ściętych drzew, sterczących spośród wiechci trawy. Nieduże poletka, wciśnięte między drogę a podnóże góry, ciągnęły się niżej. Z porastającego je gąszczu chwastów wychylały się wstęgi przeplatanego młodymi krzaczkami mchu, znaczące grzbiety okopowych przedpiersi. Ich obecność tłumaczyła wszystko. Przed pozycją obronną układa się miny, potem wojna się kończy i ktoś te miny musi usunąć. Tę wojnę tak naprawdę wygrała jednak trzecia, niewalcząca w niej strona, która nie miała żadnego interesu w posyłaniu swoich saperów na bośniackie poletka.

– To był kiedyś bogaty kraj – westchnęła Jovanka. – A teraz kobiety orzą krowami kamienie.

Zaprzężone do pługa zwierzę było raczej byczkiem, i to chyba jakiejś egzotycznej rasy, ale nie zamierzałem dyskutować. Bruzda, którą wyorał pług, wyglądała żałośnie: jak jeszcze jedna zygzakująca transzeja.

– Niektóre narody mają po prostu pecha. Pradziad koczownik wykopał ziemiankę w niewłaściwym miejscu i dalej już poszło samo.

– A cóż to za teoria? – Parsknęła cicho przez nos.

– Nie wiem. Może moja, a może gdzieś ją wyczytałem. W każdym razie lepsza od tej o Bogu i niepięknych Bośniakach.

Milczała jakiś czas.

– Może lepiej nie poruszaj tu tematu Boga. Ostatecznie to była wojna o religię.

Przejechaliśmy nad niedużym potokiem. Jakiś wędkarz, raczej hobbysta niż głodny biedak, stał na porośniętym paprocią brzegu i moczył cierpliwie spławik. Było w nim coś swojskiego, co pozwalało uwierzyć, iż mimo widocznych na każdym kroku śladów wojny wjeżdżamy do normalnego kraju.

– O Bogu mogę nie mówić – zgodziłem się. – Ale religia to inna para kaloszy. – Dałem jej trochę czasu, po czym wypaliłem z grubej rury. – A ty? Do jakiej świątyni chodziłaś?

– Ja? – roześmiała się gorzko. – Ja nie pamiętam nawet, jak się naprawdę nazywam.

– Imię zapamiętałaś – powiedziałem niepewnie.

– Akurat. Dali pierwsze lepsze spod palca.

– Dobrze, że chociaż jugosłowiańskie – pocieszyłem ją. – W naszych urzędach…

– To nie urzędnicy. Ochrzcili mnie żołnierze. – Uśmiechnęła się krzywo. – Pewnie po to raz-dwa wydali mnie za Romka: żeby się już nie męczyć z wymyślaniem nazwiska.

Minęliśmy tablicę informującą, że do Doboju jeszcze kilkanaście kilometrów. Ile konkretnie, trudno było ustalić: rdza, a wcześniej kula pochłonęły drugą cyfrę.

– Podsumujmy. Znaleźli cię Polacy, byłaś ranna, odwieźli cię do szpitala w Doboju. Tam poznałaś Romka. Nie pamiętałaś, jak się nazywasz. Żadnych modlitw też nie pamiętasz?

– Modlitw? – Chyba ją zaskoczyłem.

– Nie bardzo się orientuję, jak wygląda taka amnezja, ale widzę, że nie straciłaś wszystkich wspomnień. Ostatecznie modlitwa to rodzaj wiersza. Zapada w pamięć jak słowa, idiomy…

– Rozumiem. – Na jakiś czas ograniczyła się do tego stwierdzenia. Potem, dużo ciszej, zapytała: – To ważne?

– Służbowo czy prywatnie?

– A… jest jakaś różnica?

– Bośnia jest nadal podzielona. Właśnie według wyznania. Próbuję ustalić, po której stronie kordonu szukać.

– A prywatnie?

Nie odpowiedziałem od razu. Już to można było uznać za całkiem uczciwą odpowiedź.

– Nie jestem pewien – odparłem cicho. Teraz ona pomilczała sobie kilkadziesiąt sekund.

– Myślałam… Z tego artykułu można było wywnioskować, że nie za bardzo lubiłeś się z waszym kapelanem. Nie cytowała tego dosłownie, ale, zdaje się, wyraziłeś się o nim…

– To prawdopodobne – stwierdziłem chłodno. – Tylko co to ma wspólnego z tobą?

– Pomyślałam, że może nie jesteś dobrym katolikiem.

– Słucham?!

– Romek uważa się za wzorowego katolika. Pierwszy raz uderzył mnie za to, że nie chodzę do kościoła i robię mu wstyd we wsi. – Przerwała na chwilę. – To głupie, wiem, ale tyle się naczytałam o Bośni… Już chyba nie umiem rozmawiać z człowiekiem i nie zadawać sobie pytania o te sprawy. Więc trochę się ucieszyłam, kiedy przeczytałam o tym kapelanie. Nie pomyślałam, że opowiadałeś po pijanemu.

– A powinnaś. Oficjalnie, na forum publicznym, Polak mówi o księżach jak o zmarłych: dobrze albo wcale.

– Pomijając Jerzego Urbana – uśmiechnęła się niemrawo. – Lubię go. Chyba muszę być Serbką. Bo on jeden Serbów broni, a mnie się to podoba.

– Chyba nie pasowaliście do siebie z Romkiem.

– Zupełnie. Aż mi go szkoda, że tak marnie trafił.

– No dobra, dość tych dygresji… Jak z twoją religijnością? Nie błąkają ci się pod czaszką jakieś prawosławne zdrowaśki? Nie korci cię, żeby rozwinąć dywanik i skłonić się parę razy w kierunku Mekki? Nic, żadnych skojarzeń?

– Nic. To znaczy… nie, nie wiem. Jakby po troszeczku wszystkiego… Nie wiem. Chyba tylko tę górę pamiętam. A może i ona mi się uroiła. Przepraszam.

– Nie masz mnie za co przepraszać – wyhamowałem, by nie przejechać kota. – Góra, powiadasz? No to na początek…

Za wioską, a właściwie ruiną i pogorzeliskiem, teren gwałtownie wznosił się ku szerokiej przełęczy. Droga, wąziutka jak ścieżka rowerowa, wspinała się na nią serpentynami i nie zadręczała mego malucha. Wdrapywał się mozolnie, hałasując bardziej niż zwykle, a ja rozglądałem się po okolicy. W lejach po moździerzowych granatach zdążyło wyrosnąć parę całkiem sporych krzaków. Resztę pamiątek po dawnych bojach skutecznie pokrył dywan traw i łopianów i przez pewien czas wydawało mi się nawet, że walki ominęły ten kawałek Bośni. Nie biegła tędy linia frontu, tego byłem pewien. W połowie zbocza wznosiły się stare ruiny samotnej, kamiennej budowli, obok rosło trochę drzew, a jeszcze wyżej sterczały spośród traw kamienne płyty starego cmentarza. Jedno i drugie miejsce aż się prosiło o wykorzystanie w charakterze pozycji ogniowej, ale nie dostrzegłem na omszałych kamieniach żadnych śladów walk. Pewnie dlatego pierwszy zespawany z żelaznych prętów krzyż nie przyciągnął mojej uwagi. Pobocza polskich dróg pełne są takich symboli.

Minęliśmy zakręt, przejechaliśmy między znakiem drogowym a wystrzępionym kikutem jakiegoś drzewa, po czym wóz wtoczył się w rodzaj cmentarnej alejki. W każdym innym miejscu pomyślałbym o źle prowadzonym autobusie – zdruzgotany pień dobrze do tego pasował – ale to była Bośnia. No i niektóre krzyże dźwigały jedynie wysuszone jodłowe wieńce. Tabliczki z nazwiskiem dorobiła się może połowa.

– Szesnaście. – Jovanka dopiero sto metrów dalej dała po sobie poznać, że zauważyła na poboczu coś nietypowego.

– Pewnie mina – powiedziałem cicho.

– Albo egzekucja.

– Nie. – Z jakiegoś powodu chciałem wymazać jej z głowy tę myśl. – To nie jest dobre miejsce na egzekucję.

– Znasz się na tym? – zapytała z goryczą. – Macie jakieś świeże doświadczenia w rozstrzeliwaniu kobiet i dzieci?

– My, Polacy? – upewniłem się.

– Jestem stąd – mruknęła. – Może to mój ojciec czy brat tych tutaj… Albo innych gdzie indziej. Albo przynajmniej pomagał draniom, którzy to robili. Czy choćby nie protestował.

– Albo protestował i to on skończył w takim miejscu z kulą w głowie. Nie opowiadaj głupstw. Tacy jak my nie wywołują wojen.

– Powiedz jeszcze, że to wszystko wina cynicznych polityków i że narody nie mają w tej sprawie nic do gadania.

– To wina cynicznych polityków. Dalej już nie jest tak prosto.

Zaraz potem natknęliśmy się na następne krzyże oraz wrak ciężarówki.

– Dwadzieścia trzy – powiedziała beznamiętnie Jovanka, kiedy minęliśmy ostatnią serpentynę i droga pomknęła prosto ku środkowi przełęczy. Wrzuciłem wyższy bieg i dodałem gazu. Chciałem mieć za sobą to tasiemcowe cmentarzysko. Zakładałem, że ona też.

– Możesz zwolnić?

Zmniejszyłem prędkość do trzydziestki, ale ponieważ niemal przykleiła się nosem do szyby, chłonąc widok zalesionego stoku na północ od nas, zwolniłem jeszcze bardziej. Zresztą sam też chciałem popatrzeć. Pewnie dlatego tak późno zauważyłem radiowóz. Stary volkswagen stał daleko w głębi pobocza. Moją uwagę zwrócił dopiero ruch.

Najpierw wdepnąłem hamulec, a dopiero potem zidentyfikowałem przeszkodę. Przed zderzakiem stał wielki, bardzo kudłaty owczarek, podobny do bernardyna, tyle że szarobrązowy. Wyglądał poczciwie, jak większość dużych psów, i chyba naprawdę był dobroduszny, bo zamiast obszczekać mnie za próbę przejechania, merdał leniwie długim i pewnie ciężkim ogonem. Trochę dalej ubrany w skórzaną kurtkę i policyjną czapkę mężczyzna chował bez pośpiechu trzymany w lewej dłoni lizak. Może był mańkutem. I może z winy za długiego pasa nosił kaburę nisko na udzie, bardziej w stylu filmowego rewolwerowca niż europejskiego gliny.

– Będziesz tłumaczyć? – Czułem, że powinienem się odezwać i dać dziewczynie znak, iż nie przejmuję się nagłą przerwą w podróży. W każdym razie nie aż tak, by odebrało mi głos.

Nie odpowiedziała. Nie próbowała też brać ze mnie przykładu i witać uśmiechem nadchodzącego gliniarza. Około czterdziestki, wysoki, lekko szpakowate wąsy, smagła twarz, coś kociego w ruchach. Pod wąsem błąkał mu się cień uśmiechu. No i miał psa, w dodatku życzliwego światu. Z drugiej strony – i to też powinno przypaść kobiecie do gustu – nie był na pewno typem faceta, którego można zlekceważyć, naruszając w jakiś sposób prawo.

– Dzień dobry. – Tyle po serbsko-chorwacku nie tylko rozumiałem, ale sam potrafiłbym powtórzyć.

– Dzień dobry – rzuciłem po polsku, opuszczając szybę lewą dłonią i nie zdejmując prawej z kierownicy. Dowiedział się, że ma przed sobą cudzoziemca i że cudzoziemiec nie zamierza denerwować go żadnymi podejrzanymi ruchami.

Odczekał, aż otworzę, i powiedział coś o szybkości. Tyle zdołałem wychwycić.

– On mówi, że jechaliśmy za szybko – Jovanka poinformowała mnie ponuro. – Chce zobaczyć twoje prawo jazdy.

– W schowku. – Czułem, że robię z siebie durnia, ale wolałem nie zdejmować rąk z kierownicy. To była Bośnia. Dmuchałem na zimne, nie przyjmując do wiadomości, że pogorzelisko ma już ponad siedem lat.

Jovanka przechyliła się nad moimi kolanami, wysuwając za okno dłoń z dokumentem, po czym klapnęła piersią na moje ręce.

Przechył okazał się za duży, a gliniarz nie odebrał w porę wkładanego mu prosto w dłoń kawałka plastiku. Oglądał prawo jazdy, nie miałem więc pewności, czy ma problemy z usuwaniem śladów zdziwienia z twarzy, czy po prostu z obcym alfabetem.

– Dziękuję – oddał mi w końcu dokument. – Co tu robicie?

– Zwiedzamy okolicę – powiedziałem z lekkim naciskiem. Jovance nie drgnął żaden mięsień. – Z tą szybkością nie żartował? Zapytaj go.

– Nie sądzę – mruknęła, ale przetłumaczyła posłusznie.

Uśmiech powrócił na twarz policjanta.

– Mówi, że tam z tyłu stał znak.

– Nie zwróciłem uwagi. – Patrzyłem mu w oczy, szare, wbrew śródziemnomorskiej urodzie. – To przez te groby.

– Mówi, że tu wszędzie są groby – przetłumaczyła. – Czy to znaczy, że powinniśmy zlikwidować znaki drogowe? Chce, żebyśmy wysiedli. Coś nam pokaże.

Szliśmy powoli, bo takie narzucił tempo. Za wolno.

– Możesz na mnie liczyć.

Powiedziała to sztucznie niedbałym tonem, nie patrząc w moją stronę. Omal się nie wyłożyłem.

– Jezu… Co ci strzeliło do głowy?

Posłała mi ostrzegawcze, ale i niepewne spojrzenie.

– Spokojnie – złapałem ją za rękę. Tego, że uchwyci się mojej dłoni z ochotą małej dziewczynki, szukającej pociechy w fizycznym kontakcie z którymś z rodziców, nie oczekiwałem. Ale to było właśnie to. Ucieczka, prawda, że tylko duchowa, za moje plecy i prośba, bym pomógł uporać się z czymś, do czego jeszcze nie dorosła. Przeszliśmy ze sto metrów i policjant zatrzymał się w miejscu bliźniaczo podobnym do innych.

– Dzieciaki ciągle próbują przeskoczyć setką przez przełęcz – powtórzyła po nim Jovanka. Zauważyłem z zadowoleniem, że wzięła się w garść. – Nie widać tego, ale to zdradliwe miejsce. Dlatego postawili ten znak na dole.

– Jechaliśmy trzydziestką – uśmiechnąłem się do gliniarza.

– Ale tam jest napisane dwadzieścia.

– Może w milach? – spróbowałem. – Pełno tu Amerykanów, może to na ich cześć?

Zadbałem o asekurację w postaci żartobliwego tonu.

– Gdyby tędy jeździli, z przodu byłaby jedynka.

– Przed dwójką czy zamiast? – zapytałem ostrożnie.

– Przyjechali do nas czołgami. – Jovanka przełożyła to dosłownie, a beznamiętny styl wystawiał jej zapewne dobre świadectwo jako tłumaczce. Ale nie mogłem się uwolnić od myśli, że wielu innych tłumaczy zaczęłoby od zręcznej formuły „on mówi”.

– Chyba rozumiem – powiedziałem powoli.

– Jechaliście bardzo wolno. Większość kierowców ma tu już sześćdziesiątkę na liczniku.

– To chyba dobrze? – posłałem mu niepewne spojrzenie.

– Chcieliście się tu zatrzymać?

Albo zależało mu na dokładnym przekładzie, albo po prostu korzystał z okazji, bo przez większą część tej naszej rozmowy w sześcioro oczu patrzył na dziewczynę.

– Miałem znajomych, którzy zginęli na tej górze. – Nie byłem pewien, czy dobrze robię, wycofując się z roli turysty, przypadkowo zabłąkanego w tej okolicy. Musiałem jednak zacząć zadawać ludziom pytania, a facet miał w sobie coś z małomiasteczkowego szeryfa, który w mig dowiaduje się o wszystkim i nie lubi krętaczy. Przez chwilę wyglądało na to, że lepiej było zełgać. W szarych oczach zalśniło coś, co przypomniało mi, że taką właśnie barwę ma stal.

Znienacka za garbem ryknął przegazowany silnik i na przełęcz wtoczył się jasnozielony wóz z brezentowym dachem. Rozpoznałem – nie na pewno – rumuńską terenówkę ARO. Na nasz widok kierowca zrezygnował wprawdzie ze zmiany biegu na wyższy, ale i tak poruszał się ze trzy razy szybciej, niż powinien.

Policjant zaskoczył mnie trochę, przeskakując na drugą stronę porośniętego pokrzywami rowu. Pies naturalnie wziął z niego przykład, dając z kolei przykład Jovance. Ja, równie niespiesznie jak oni, ustawiłem się na skraju przeciwległego pobocza.

Zielona terenówka zjechała na środek drogi. W tym momencie zrodziła się we mnie pokusa, by odskoczyć jeszcze dalej, oddzielić się od mknącego sześćdziesiątką wozu szerszym pasem przestrzeni, może nawet którąś z licznie rozsianych po okolicy skałek. Nie zrobiłem tego. Dopiero gdy wóz mknął w głąb przełęczy, przyszło mi do głowy, że może nie jestem paranoikiem. Kierowca rozpoznał policjanta – a mimo to nie zwolnił. Albo i gorzej: zwolnił, lecz tylko w pierwszym odruchu, w momencie, gdy nas ujrzał, potem zaś przyspieszył. Nieznacznie, lecz jednak. Psisko, już po raz drugi straszone przez samochód, przelazło przez rów i posłało za wozem basowe szczeknięcie.

– Cicho, Ustasz – zganił go pan, niemal od niechcenia przesadzając rów. Jovanka nie przetłumaczyła mi tego kawałka. Podziękowałem za to losowi chwilę później, kiedy przy próbie powtórzenia manewru poprzedników wylądowała na siedzeniu wśród pokrzyw. Oczywiście w pierwszym odruchu zrobiłem parę kroków w jej stronę, ale potem przyszła właśnie ulga: w poczerwieniałej twarzy było znacznie więcej złości i upokorzenia niż bólu. Gdyby upadła, tłumacząc w locie… – Mówiłem, że to niebezpieczne miejsce. – Tej uwagi gliniarza też nie próbowała przekładać na polski. Ja z kolei nie próbowałem pomagać jej wydostawać się z pokrzyw. – Kim byli pana przyjaciele? – zapytał policjant mało swobodną angielszczyzną, wskazując kciukiem górę. – Najemnikami?

– Żołnierzami.

– I tam zginęli? – Skinąłem głową. – Służyli za pieniądze u Muzułmanów? Bo chyba nie u Serbów? Coś bym o tym słyszał. Walczyłem w czasie wojny o Pecinac.

Pecinac. Chyba nawet pamiętałem tę nazwę, tyle że nie myślałem o górze tak zwyczajnie. Była wiedźmą, wredną dziwką, wrzodem wiadomo na czym. Albo po prostu Górą Trzech Szkieletów. W ostateczności kotą dziewięćset sześćdziesiąt sześć.

– Powiedz, że mu współczuję. Wiem, co znaczy wchodzenie na tę górę. – Przetłumaczyła, nie patrząc na żadnego z nas i głaszcząc podstawiającego się sprytnie Ustasza. – Powiedz, że ci trzej służyli za pieniądze, ale w Brygadzie Nordycko-Polskiej. Dwa lata temu. Wiosną.

Dopiero kiedy skończyła, spojrzenie policjanta złagodniało. Wyglądał teraz jak ktoś rozważający pomysł poszczucia nas psem. Przedtem myślał raczej o pistolecie.

– Pamiętam. Trzech durniów wlazło na miny. Skąd pan ich zna?

– Z wojska. – Rzuciłem mu chłodne spojrzenie. – To byli moi żołnierze. Ja ich tam zaprowadziłem. Tego dnia – dodałem, by uciąć wszelkie wątpliwości.

Milczał długo, podobnie jak ja przyglądając się najładniejszemu w okolicy widoczkowi, czyli dziewczynie głaszczącej psa. Potem zaczął pytać. Szybko, nie patrząc na mnie, z oczywistą intencją przeprowadzenia dialogu w czysto tubylczym gronie. Nie brzmiało to ostro, więc nie miałem pretekstu, by się wtrącać. Poza tym istniała duża szansa, że wyjdziemy z tego obronną ręką, o ile tylko nie zdenerwujemy tego dryblasa. Czekałem więc cierpliwie. No i doczekałem się.

– Jesteśmy aresztowani – powiedziała w którymś momencie ponura jak noc Jovanka.

– Jes… Słucham?!

– Pod zarzutem odmowy zapłacenia mandatu i próby nielegalnego przekroczenia granicy.

Przez chwilę biegałem spojrzeniem od twarzy do twarzy.

– Które z was robi sobie jaja?

– Proszę zjechać na pobocze i zamknąć samochód. – Odezwał się po angielsku. – Pojedziecie ze mną. Potem kogoś przyślę po wóz.

– Pan żartuje…

– Nie – uśmiechnął się lekko. – Naprawdę przyślę.

– Coś ty mu nagadała? – zapytałem z rozżaleniem.

– Nic – wzruszyła ramionami. Policjant rzucił jakiś krótki rozkaz i pieszczoch Ustasz z nieoczekiwaną u takiego cielaka chyżością rzucił się do radiowozu.

– Przestępców gania jeszcze szybciej – pochwalił się jego pan. Dopiero w połowie drogi pozbierałem się na tyle, by zaprotestować. Przez Jovankę. Wykłócanie się po angielsku zdecydowanie wykraczało poza moje umiejętności.

– Nie ma pan prawa. Nic złego nie zrobiliśmy.

– Nie zapłaciliście mandatu.

– Nawet nie wiem, ile mielibyśmy zapłacić!

– Trzysta dinarów – uśmiechnął się pogodnie.

– Ile to będzie w markach? – sięgnąłem do kieszeni.

– Co dziesiąty Jugosłowianin zginął po to, byśmy nie płacili w markach – stwierdził spokojnie. – Macie tu wojsko, ale to jeszcze nie jeden z waszych landów.

– Nie jestem Niemcem.

– Wiem. Niemiec zapłaciłby pięćset. Dinarów – podkreślił.

– Przy drodze widziałem ceny. Cholernie niskie, jak na dinary. Niech mi pan nie wmawia, że nikt tu nie przyjmuje zapłaty w markach, panie…

– Milo Nedić, sierżant – żartobliwie trącił palcami daszek.

– O co panu chodzi, sierżancie? – zapytałem zrezygnowanym tonem. – Bo łapówek pewnie pan nie bierze?

Jovanka przełożyła to po sekundzie wahania.

– Nie od najeźdźców. – Żartował oczywiście, ale są żarty i żarty. Drugi był bardziej zbliżony do klasycznego: – Jestem odpowiedzialny za bezpieczeństwo w tej okolicy.

– Nawet najeźdźców?

– Nie jest pan w mundurze. A leżącego na polu minowym cywila może próbować ratować przypadkowy przechodzień, bez dopytywania się, czy to nie natowski wojskowy na przepustce. I ten przypadkowy serbski przechodzień mógłby zginąć.

– Rozumiem. I to wszystko?

– Ciekawi mnie, co tu robicie – wyznał bez ogródek.

– Podziwiamy piękno bośniackich gór. – Jovanka znów się zawahała i znów przetłumaczyła. I to, i jego komentarz.

– Sam pan widzi, że łatwiej będzie się dogadać na posterunku. To miłe miejsce. Mamy wodę, prąd…

Jeszcze jeden niejednoznaczny, tym razem dość ponury żart marki Milo Nedić. Zignorowałem go, choć dziewczyna pobladła, gdy przyszło do zastępowania słów serbskich polskimi. Albo raczej: właśnie dlatego. Idąc u mego boku tą samą co przedtem trasą, znów się bała i znów nie próbowała uwalniać dłoni, gdy delikatnie ścisnąłem jej trochę zbyt szorstkie palce. Tym razem Serb szedł z tyłu i na pewno nie przegapił tego gestu.

– Jesteście małżeństwem?

– Nie. – Zapytał po angielsku, więc ja odpowiedziałem.

– To pana dziewczyna?

– Klientka.

– Pan jest jej klientem? – Zdawał sobie sprawę, że w angielskim obaj reprezentujemy ligę podwórkową, więc gładko uznał, że się pomyliłem. – To dziwka? Od Mamy Hagedusić?

– Ona płaci – powiedziałem wolno, pomagając sobie palcem. – Ja biorę pieniądze. Pani Bigosiak jest moją klientką. Nie dziwką. Rozumie pan, czy mam ją prosić, by to powiedziała…

– Daj spokój – ścisnęła mi dłoń.

– Ona płaci panu? – Nedić się zdziwił, ale i dość paskudnie uśmiechnął. – No, no…

– Nie za to – warknąłem.

– A za co?

– To już nasza sprawa. – Jovanka przestała bawić się w ostrzegawcze ściskanie mi palców i podjęła bliską sukcesu próbę ich połamania. – Niech pan wypisuje ten swój mandat, sierżancie. I adres posterunku. Bo teraz muszę pana pożegnać. Bez wielkiej przykrości, szczerze mówiąc.

– Marcin – wysyczała, wyżywając się na moich palcach. Nedić popisał się większą spostrzegawczością. Zerknął przez ramię, po czym, demonstrując godną uznania klasę, posłał nam błysk zębów.

– Nadciąga kawaleria? – na poły zapytał, na poły stwierdził. Bez pośpiechu wyjął mały kartonik. – Moja wizytówka. Jak wymienicie marki na dinary, zapraszam na posterunek do Crvenej Dragi.

Zasalutował nonszalancko i odszedł, pozostawiając trochę osłupiałą dziewczynę z kartonikiem w ręku. Jak przystało na stróża porządku, szedł lewą stroną drogi, chociaż kierowca nadjeżdżającego samochodu pancernego nie powinien go raczej przegapić i potrącić. Najpierw musiałby przejechać po mnie.

Gramolący się z włazu dowódca BRDM-a nie miał trudnego zadania: mój maluch nie tylko sylwetką, ale także tablicami starego typu, czarnymi z białym nadrukiem, musiał kłuć w oczy pośrodku bośniackich gór.

– Polacy? – zapytał dla formalności, przekrzykując dudnienie silnika. – Zabłądziliście, co?

– Nie wracacie przypadkiem do batalionu?

– Jeśli panu pasuje, to czemu nie? Możemy was pilotować.

– Dzięki. – Ruszyłem rakiem w stronę samochodu.

– I niech pan spyta żonę, czy nie chce się przejechać takim fajnym czołgiem – poklepał lufę sterczącego z wieżyczki wukaemu. – Miło by było pogawędzić z rodaczką.


– Co to miało być?

Odczekałem parę minut, nim zadałem pytanie. Prowadzący nas niespiesznie beerdeem zdążył minąć dwie nieduże wioski, a ona – taką miałem nadzieję – ochłonąć.

– Co miało znaczyć „co”?

– Ten kawałek, że mogę na ciebie liczyć. – Nie zamierzałem dać się sprowokować.

– Nie wiesz, co znaczy liczyć na kogoś? – burknęła.

– Powiedz jeszcze, że chciałaś przez to powiedzieć: „Nie martw się mandatem, dorzucę się”. – Nie potwierdziła ani nie zaprzeczyła, patrząc w boczne okno. – Naprawdę myślałaś, że zaprowadzi nas do lasu i zastrzeli?

– Nie powiedziałam…

– Nie potrafisz być ze mną szczera?

– Nie jestem histeryczką – powiedziała cicho. – Może i mam trochę problemów emocjonalnych, ale panuję nad tym. I naprawdę możesz na mnie liczyć, niezależnie od okoliczności.

– To miłe. Tylko że nie wspinamy się na Everest, związani jedną liną. Nie potrzebuję bohaterskiej towarzyszki. Histeryzuj sobie, tylko mów mi prawdę. Im więcej o tobie wiem, tym większa szansa, że coś właściwie skojarzę.

Wyrazem twarzy dała do zrozumienia, że mnie nie lubi.

– Niech ci będzie. Tak sobie właśnie pomyślałam: że może nam zrobić coś złego. Przepraszam za głupie babskie lęki.

– O co cię pytał?

– Co tu robimy, kim jesteś… O wszystko. – Uśmiechnęła się nieoczekiwanie. I kwaśno. – Chyba mam w sobie jakiś kurewski gen. Od razu założył, że jestem płatne towarzystwo.

– Kretyn.

– Ale dobrze trafił. To znaczy – poprawiła się – nie w twoim przypadku, tylko tak w ogóle. Faktycznie jestem…

Dałem jej szansę dokończenia. Nie skorzystała.

– Zrobiłaś na nim wrażenie – zauważyłem. – Nie wiem, może coś mi się przywidziało… Z niczym ci się nie kojarzy?

– Ten policjant? – Była mocno zdziwiona.

– Z niczym – odpowiedziałem sam sobie. – No cóż, może po prostu gapił się na dziewczynę o oryginalnej urodzie.

– O czym ty mówisz? – Nadal nie rozumiała.

– Odniosłem wrażenie, że lekko opadła mu szczęka na twój widok.

– Bardzo śmieszne – parsknęła.

– Jestem śmiertelnie poważny.

– Ale nie ślepy – rzuciła z zalążkami złości. – Przecież widzisz, jak wyglądam.

Zasznurowało mi usta na dłuższy czas. Nie byłem aż tak zaślepiony, by nie dostrzegać, że nad jakością jej urody da się dyskutować.

– Zostawmy to – powiedziałem w końcu. – Zaraz będziemy w bazie polbatu. Pamiętasz ją? Byłaś tam kiedyś?

– Chyba zaraz po tym, jak nas znaleźli. A potem…

– Nas? – odwróciłem się tak gwałtownie, że maluch omal nie wylądował w rowie. – Tego mi nie powiedziałaś.

– No… przepraszam. Tak jakoś… Właściwie nie zdążyliśmy jeszcze pogadać – skonstatowała z lekkim zdziwieniem. – Plotę ci tyle bzdur, a o najważniejszych faktach… Może to dlatego, że tamta dziewczyna nie żyje…

– Była druga dziewczyna – podsumowałem. – Razem wpadłyście na tę minę? To dlatego zmarła?

– N…nie – zawahała się. – To znaczy tak… Znaleźli nas razem i jakoś tam byłyśmy ze sobą powiązane, ale ona nie była wtedy ranna. Gdyby była, pewnie trafiłybyśmy razem do szpitala. Ale nic jej nie dolegało, zwolnili ją, no i weszła na minę.

Zza zakrętu wychyliła się strażnica strzegąca wjazdu na teren polskiego batalionu. Worki, zasieki, niebieska flaga zwisająca smętnie z braku wiatru, dwóch wartowników napęczniałych od kamizelek kuloodpornych. Spokój i nuda.

– Kiedy zginęła?

Trudne pytanie. Musiała się zastanowić.

– Nie jestem pewna. Właściwie… to nie w porządku, ale jakoś nigdy się nie interesowałam… Roman mówi, że to nie był ktoś, z kim byłabym blisko. Nie było powodu, by jeździć po Polsce i rozpytywać ludzi. No i chyba wolałam, by pozostała kimś obcym, anonimowym. Może to wredne, ale…

– Mądra dziewczynka – pochwaliłem. – Ale teraz nieźle byłoby się czegoś o niej dowiedzieć. Mówisz: „jeździć i rozpytywać”? To znaczy, że któryś z Polaków może coś wiedzieć?

– Stąd nas odwozili – wskazała otoczony zasiekami kompleks kontenerów i baraków. – Być może nie od razu, bo się ściemniało, a znaleźli nas chyba rano. Na pewno ktoś z nią rozmawiał. Zresztą jeśli Roman zapewnia, że to nie moja krewna…

– Jasne. – Zatrzymałem się za stającym przed bramą wozem pancernym. – Uważasz, że można mu wierzyć? – Zerknęła mi pytająco w twarz. – Teraz się między wami nie układa, ale kiedyś było lepiej. To wtedy opowiadał, jak się poznaliście? – Przytaknęła. – Myślisz, że powiedział całą prawdę?

– Dlaczego sądzisz, że mógł kłamać? – Wyczułem, że nie dotknęło jej moje pytanie, choć ludzi zwykle boli sugestia, iż byli bezkarnie oszukiwani przez bliskich. Może Roman bił za mocno i za często, skreślając się z ich listy.

– Nie wiem – wyznałem. – Pewnie uprzedziłem się do niego. Ale pomyśl: dziewczyna omal nie ginie na polu minowym i zaraz potem znów się pakuje gdzieś, gdzie leżą miny.

– Wszędzie leżały – powiedziała trochę niepewnie.

– Naczytałaś się gazet, a dziennikarze mają tendencję do robienia ludziom wody z mózgu. Pamiętam, że za moich czasów wpadało na miny około sześciuset osób rocznie. To proporcjonalnie mniej zabitych, niż u nas ginie w wypadkach samochodowych. Jest powód do zmartwienia? Jest. Ale szansa, że się wyleci w powietrze, była jak ta, że w kraju wpadniesz pod samochód.

– Łatwo mówić takie rzeczy, kiedy się tu nie mieszka.

– Nie rozumiesz. Nie bagatelizuję problemu. Chodziło mi wyłącznie o to, że ktoś, kto rano cudem uszedł z pola minowego, nie ma statystycznego prawa zginąć wieczorem na minie. A psychologicznego tym bardziej. Mnie do dziś śni się tamten stok. – Pomilczałem chwilę. – No, krótko mówiąc, nie wierzę, by twoja znajoma zapuszczała się od razu w niebezpieczne miejsca.

– Jednego nie bierzesz pod uwagę: była w szoku. I jeszcze coś: nie wiadomo, czy byłyśmy tylko ja i ona. Bo jeżeli szedł z nami ktoś, kogo kochała, jeżeli ten ktoś miał mniej szczęścia ode mnie… Może nie chciała żyć?

– Może – zgodziłem się. – Tylko to strasznie melodramatyczne. Ludzie rzadko odbierają sobie życie po stracie małżonka, kochanka czy nawet dziecka. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale tak już jest.

– Chyba nasza kolej – zmieniła temat, wskazując ruszający zad wozu pancernego. Rzuciłem „poczekaj” i wysiadłem. Beerdeem odsłonił nie tylko przejazd do wnętrza obozu, ale też widok na szlaban i niewysokiego blondyna w koszuli z dystynkcjami majora.

Загрузка...