– Tam jest ktoś jeszcze? – zapytała Jovanka udręczonym głosem.
– Nie wiem. Widzieliście te trzy szkielety na dole? – Pytał dla formalności, bo Pecinac zasłynął w okolicy między innymi dzięki nim. – Tuż przed zawieszeniem broni Sułtan zorganizował kontratak tylko po to, by je stamtąd usunąć. Powiesili je tak, żebyśmy widzieli – uśmiechnął się nieładnie – ale każdy kij ma i drugi koniec. Rozwaliliśmy co najmniej czterech, my i ich własne miny, a kości jak leżały, tak leżą.
– Czyli powinniśmy się stąd zabierać.
– Co? – Pytała Jovanka, ale moją konkluzją zdziwieni byli oboje.
– Pomyśl: całe lata utrzymywali tu posterunek, przemycali materiały do produkcji min. To kosztuje. Niby mają tu sporo cennego towaru, ale po pierwsze mocno się zdekapitalizował, a po drugie nie wygląda na to, by ktoś go wynosił. Dokładają do interesu.
– No i?
– Jedyna recepta na spokojną starość to raz na zawsze odciąć drogę w głąb jaskiń. Tyle że to musi być faktycznie raz, a dobrze. Pierwszy wybuch ściągnie tu masę ciekawskich. Jeśli znajdą skromne osypisko, mogą zacząć kopać. Więc jedna akcja. – Odczekałem chwilę. – Dzisiaj.
– Skąd wiesz?
– Wojsko do nich strzelało, a jednak poszli dalej. Potem sami strzelali, chociaż to rozwiewało wszelkie wątpliwości tych na dole. No i te wypchane plecaki…
– Chcesz powiedzieć, że postawili wszystko na jedną kartę? – domyśliła się w końcu. – I przyjdą tu, bo nie mają innego wyjścia?
– Mądra…
Nie dokończyłem. Pochwała należała się i Ustaszowi. Kudłacz miał dość oleju we łbie, by składać meldunki dyskretnym powarkiwaniem. Błyskawicznie znaleźliśmy się na strategicznych pozycjach: ja przy drzwiach, tamci dwoje przy oknie. Jovanka na tym nie poprzestała: nim się obejrzeliśmy, była na zewnątrz.
– Wyłaźcie! – usłyszałem wydany szeptem okrzyk. – Idą tu! Jeden facet. Chyba idzie do drzwi. To ten… ten nasz.
Poświęciłem kilkanaście sekund na drobny zabieg przy drzwiach. Czysty odruch. Równie cwany, co głupi. Ale to zrozumiałem dopiero na zewnątrz. Plecak. Jeśli ma go na ramionach… Rany boskie…
Milo, przyklejony plecami do piwnicznej ściany, mierzył z karabinu w południowy narożnik. Jovanka wzięła na siebie północny. Nie dołączyłem do nich, ograniczając się do przewieszenia karabinu na szyję i odciągnięcia Ustasza jak najdalej od okna.
– Może wybuchnąć – wycharczałem. – Padnij.
Na szczęście zdążyłem. Zostali ostrzeżeni i może dzięki temu żaden z pocących się na spuście palców nie zareagował instynktownym zgięciem, gdy lokator piwnicy uchylił drzwi, przemieniając całe podziemie w wulkan. Mały. Tapczaniarz nie miał plecaka. Ściany okazały się solidne, czego dowiódł długi na kilkanaście metrów jęzor ognia, kurzu i dymu, którym rzygnęło okno. Podrzucony na pół metra w górę strop zapadł się błyskawicznie, a przez szczeliny między kawałkami muru buchnęło setką ognistych igieł. Nikt z nas nie ucierpiał, ale już po chwili całe kałuże ognia zaczęły spadać nam z nieba na karki, i nogi poniosły wszystkich czworo jak najdalej od rozlewającego się błyskawicznie żaru.
Uratowało nas moje ostrzeżenie i fakt, że nikt nie wystrzelił. Dzięki temu wybiegliśmy z dymu i kurzu wprost przed szerokie z wrażenia oczy naszych przeciwników – ale nie przed gotowe do strzału lufy. Inna sprawa, że w grę wchodziła tylko jedna. Drugi z mężczyzn, jasnowłosy, znikał akurat w jaskini i raczej nie zdążyłby posłać nam celnej serii. Ten z tyłu mógł i w końcu posłał, po uprzednim uwolnieniu dłoni, zajętych drugim plecakiem. Tym, który powinien nas zabić, gdybym przy swojej bezmyślności nie był zarazem takim cholernym fuksiarzem. Przeżyliśmy tylko dlatego, że w porę zwaliliśmy się między trawy i kamienie, pozwalając serii przejść górą. Dopiero leżąc, uświadomiłem sobie, że Milo raz jeszcze ocalił nasze głowy, wynajdując błyskawicznie jedyną w okolicy nieckę.
Muzułmanie natychmiast przykryli nas huraganowym ogniem. Milo i Jovanka próbowali odgryzać się przez sekundę czy dwie, ale zyskali tyle, że zmusili tamtych do strzelania z ukrycia. Ciemnowłosy, ten z kałasznikowem, opróżnił magazynek i zamilkł. Kaem blondyna strzelał nadal. Co parę sekund rozlegały się ostre trzaski i niewidzialne grzebienie przeczesywały nam włosy. Martwe pole, w którym leżeliśmy, miało ze trzydzieści centymetrów wysokości i gdyby nie trawa, każde uniesienie głowy byłoby widoczne w przyrządach celowniczych jasnowłosego.
– Macie granaty? – Milo nie tyle pytał, co dawał znać, że jeszcze żyje.
– Jeden – powiedziała Jovanka.
– Daj – wyciągnął dłoń. – Przyszykujcie się. Rzucę, a jak wybuchnie, głowy do góry i ognia. Może zdołamy ich przydusić.
– Ilu ich było? – zapytałem, odsuwając mcmilana. Nie popisałem się, łapiąc go odruchowo i taszcząc aż tu pod ogniem. Na takim dystansie lepszy byłby nawet muszkiet – przynajmniej osłoniłby nas chmurą dymu.
– Dwóch. I ten w piwnicy.
Leżeliśmy, a oni mierzyli w miejsca, z których miały wyrosnąć nasze popiersia. Nie wierzyłem, że się uda. Ułożyłem starannie każdą z kończyn, przemyślałem każdy ruch. Pozostawało jedno.
– Jovanka… – Czyniła dokładnie te same przygotowania, więc nie od razu znalazła chwilę, by posłać mi pytające spojrzenie. – Cieszę się, że cię spotkałem.
Nie odezwała się. Nawet wyraz twarzy chyba się nie zmienił. Ale wiedziałem, miałem niemal pewność, że to kwestia nadmiaru adrenaliny. Zrozumiała i zapamiętała – na zawsze.
Milo obrócił się na lewy bok i potężnym wymachem ramienia posłał granat na wschód, ku skalnej ścianie. Ostrzelaliśmy jaskinię z dwóch luf. Milo wysuwał trzecią, kiedy drugi, pełniący funkcję okna otwór zamigotał bladymi ognikami i ziemia zagotowała mi się przed twarzą. Dostałem piaskiem po oczach i czym prędzej schowałem głowę. Karabin Jovanki umilkł w tej samej chwili. Milo jeszcze próbował, ale musiał dać za wygraną, kiedy do automatu ciemnowłosego dołączył kaem.
– Kurrrwa – wyplułem mieszankę piachu, śliny i złości. – Zdążył wejść.
Nie było komentarzy. Nikt nie pytał, co oznaczają dwaj przeciwnicy w dwóch różnych otworach skalnego bunkra.
– Mało ich – mruknął może po minucie Milo. – Przygwoździli nas, ale sami też nie…
W ciągu paru następnych minut obie strony próbowały szczęścia. Bez efektu. Co gorsza, mogąc w miarę bezpiecznie celować, tamci zużywali mniej amunicji. Ani się obejrzałem, jak zostałem z połową ostatniego magazynka.
– Dość – demonstracyjnie szczęknąłem przełącznikiem, pozbawiając G3 możliwości wypluwania serii. – Bo nas wyjmą gołymi rękami.
– To nic nie da – zgodził się Milo.
– Więc co robimy? – zapytała nijakim głosem Jovanka.
– Poczekamy – mruknąłem. – Na razie mamy pat.
Ziemia zadrżała pod naszymi brzuchami bez żadnego ostrzeżenia. Ten pierwszy rzut jasnowłosemu wyszedł znakomicie i wychylenie twarzy oznaczało niemal pewną utratę wzroku. Zaraz za niecką leżało mnóstwo żwiru i dobry tysiąc kamieni przemknął nam nad karkami, niesiony falą gorących gazów.
– Ładunki! – krzyknąłem z mieszaniną wściekłości i rozpaczy. Poderwałem karabin i skompromitowałem się po raz drugi, wystrzeliwując bez sensu cztery pociski. Pierwszą, większą kompromitacją było wykreślenie z pamięci tego plecaka w jaskini. Nie, wróć – tych plecaków. Mieli ich więcej. Nie musieli oddalać się ze stanowisk, wystarczyło sięgnąć ręką za plecy…
– Kocham cię.
Nie mogłem tego usłyszeć. Mówiła szeptem, w uszach mi dzwoniło, a zaraz potem rąbnęło ponownie, dalej, za to dwa razy. No i nie mogła przecież powiedzieć czegoś takiego. Nie do mnie.
Czwarty rzut zupełnie blondynowi nie wyszedł: Milo strzelił z podrzutu i ładunek został odrzucony w trakcie uskoku. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że nie był to ewidentny błąd miotacza. Musiał podpalić wszystkie lonty prawie jednocześnie i pod koniec brakło mu czasu. Nie mógł wiedzieć, że sekundę później jego kolega wreszcie trafi. Ja też nie wiedziałem, dopóki ciszy nie przerwała ni to klątwa, ni jęk. Obejrzałem się w prawo i zamiast twarzy Mila dostrzegłem parę przyciśniętych do niej dłoni. Po lewej szybko i dziarsko spływał strumyk krwi.
– Milo?! – Oderwałem się od karabinu i zacząłem pełznąć. Przewrócił się na plecy, zapominając, że wystawia zadarte ku górze łokcie. Mieliśmy w tle niebo i przepiękny zachód słońca, więc o bezkarnym podnoszeniu się nie było mowy, ale ręce to nie cała ludzka sylwetka. Zdążyłem je przygnieść, nim tamci dopatrzyli się czegoś podejrzanego.
– Pilnuję – dogonił mnie szept Jovanki. – Zajmij się nim.
– Nie mogę… – W jego głosie ból i lęk walczyły z żalem i wściekłością. – Kurwa, moje oczy… Odpadam. Nie mogę strzelać.
Wcisnąłem mu brudną chustkę do nosa – raczej symbol niż opatrunek – i odtoczyłem się na stare miejsce w środku szyku.
– Załatwią nas tą artylerią – rzuciłem w kierunku dziewczyny.
– To co: strzelamy? Idziemy na całość? – Nerwowy spacer jej języka po wyschniętej wardze informował, że tak jak ja zdaje sobie sprawę z karkołomności metody. Mieli za sobą mrok jaskini, my niebo. Mogli zmieniać pozycję. Dysponowali zapasem amunicji. Oceniając ich szanse na dziesięciokrotnie większe, wykazywałem się nadmiernym optymizmem. Mimo wszystko omal nie kiwnąłem głową. Bo drugi wariant, na którym kończyła się moja lista pomysłów, był jednak bardziej przerażający.
– Jak by co… Ola leży w tarnowskim szpitalu. Nie jest z nią aż tak źle, ale mam tam znajomą lekarkę. Zgodziła się przetrzymać ją przez te parę dni. Powiedz, że ją… że mama…
– Możesz przyjąć, że to moja córka. – Powiedziałem to powoli, by zabrzmiało dobitnie i by uzmysłowiła sobie, z jak śmiertelną powagą traktuję każde słowo. – Mamy wspólne dziecko. Ale teraz nie wolno ci o niej myśleć. Potrzebuję twoich suchych oczu.
Oczywiście zwilgotniały. Na chwilę.
Mogliśmy mieć dużo szczęścia, ale szansa, że skończy się to miażdżącym wynikiem dwa do zera, była prawie żadna. Z rachunku prawdopodobieństwa wynikało, że jeśli nawet załatwimy tamtych, zwycięstwem ucieszy się tylko jedno z nas. Sto godzin temu poszedłbym na taki układ. Teraz nie umiałem.
– Jovanka, tam, na Jeżynowej Górce… Widziałaś tego snajpera?
– Dlaczego…? – Nie dokończyła. Od dawna miała mnóstwo smutku w oczach, więc nie doszukałem się teraz wyraźnej zmiany. – No. Widziałam. Mówiłam ci: wzrok mam, że daj Boże.
– I wychodzi ci strzelanie. – Powiedziałem to najbardziej neutralnym z dostępnych tonów.
– Dam sobie radę – zapewniła, prostując na moment palce i jak gdyby głaszcząc łoże kałasznikowa. – Zresztą mój też ma tylko automat. To nie to co kaem.
Leżała po lewej. Odruchowo przyjęła, że blondas i karabin maszynowy przypadną mnie. Wyjątkowo słusznie i logicznie, ale też cholernie nie po kobiecemu.
– Nie chcę, żebyś do nich strzelała – powiedziałem, patrząc jej w oczy. – To moja działka. Osłonię cię. Zostawisz automat. Z moim i Mila to… – zawahałem się -…to kilkanaście sekund gęstego ognia. Może uda mi się ich przydusić. Powinnaś zdążyć…
– Uciec? – dokończyła spokojnie i gorzko zarazem. – Mam cię zostawić i uciekać, tak? Wybij to sobie z tej durnej…
– Nie, nie, czekaj… Nie zrozumiałaś. Chcę, żebyś wzięła tę armatę – przyciągnąłem mcmilana – i podbiegła do dziecięcego wózka. – Trzy pociski przemknęły nad nami, ale była tak zdziwiona, że tylko lekko drgnęła. – Pamiętasz ten plecak? Wewnątrz jest pełno materiałów wybuchowych, ale to nam nic nie daje, bo od uderzenia kuli nie eksplodują. Trzeba trafić w samą górę. Chyba go nie zamknąłem, ale i tak będzie słabo widać, a celownik optyczny diabli wzięli. Więc potrzeba dobrych oczu.
– Spłonki? – zgadła. – W tym pudełku? – Kiwnąłem głową. – Dlaczego nie kałach? Serią…
– To bojowa wersja saperskiego plecaka. Kaseta jest opancerzona. Nie dam nawet głowy, czy cały impet nie pójdzie w górę, choćbyś trafiła.
Patrzyła na mnie jakiś czas, po czym nieznacznie przytaknęła.
– Ty osłaniasz, ja… – przez chwilę biedziła się nad doborem słów, ale za to dodała do nich bladziutki uśmiech – załatwiam facetów?
– Uda się – powiedziałem bez przekonania. – Poradzisz sobie.
– Pewnie.
Potem zmieniła magazynek swego AK-47 na ostatni pełny, a ja podałem jej półcalówkę i garść naboi, niewiele krótszych od męskiej dłoni. Milo chyba nie miał dziury w mózgu, bo nie tylko zrozumiał co nieco z prowadzonej po polsku rozmowy, ale wygrzebał je dla mnie z torby. Prawe oko zaczynało nawet wyglądać ostrożnie spod powieki, ale nie łudziłem się co do jego możliwości strzeleckich. Łzy ciekły jak z kranu; karabin może by widział, ale nic ponadto.
– Jak tam byliśmy, słońce prawie sięgało worka. – Nie zamierzała się jeszcze układać do skoku, ale musiałem wziąć ją za rękę. Dłoń miała jakby stworzoną do karabinu takiego jak mcmilan: dużą i silną, a zarazem delikatną. Dłoń dobrego chirurga albo dobrego zabójcy. – Tylko pamiętaj: sam czubek. Musisz trafić pierwszym pociskiem, bo to draństwo przeładowuje się ze trzy sekundy.
– Wiem.
Zdawało mi się, czy powiedziała to z jakimś bolesnym, cierpkim uśmiechem?
– Sam bym poszedł. – Zostawiłem to na koniec, bo ze wszystkich ważnych rzeczy ta była najmniej istotna. Żeby uważać mnie za tchórzliwego gnojka, musiała najpierw przeżyć. – Ale ta noga… zanim dobiegnę, zabraknie ci amunicji. Zresztą…
Zdołała sięgnąć palcami moich ust. Muśnięcie, ale podziałało jak dobry knebel.
– Nie mów – szepnęła. – Ona… Jeżeli coś nie wyjdzie… Taka też jestem. Słyszysz? Taka też. I nigdy cię nie okłamałam.
Zaraz potem zagrzechotał karabin maszynowy. Pozwoliłem sobie na ostatnią bezsensowną przyjemność: pocałowania jej. W łydkę. Próbowałem sięgnąć ustami wewnętrznej części kolana, skąd zsunął się opatrunek i gdzie lekko śniada skóra połyskiwała potem, ale kiedy człowiek leży wprasowany w ziemię ogniem kaemu, musi się zadowalać tym, co dostępne.
Nie powiedziałem, że ją kocham. To mogło ją zabić. Dosłownie. Odrobina dekoncentracji i…
– Oprzyj o mnie stopę. Gotowa? Przeczekaj pierwsze dziesięć strzałów i biegnij.
Nie wiem, jak to zrobiła. Z całej walki, najważniejszej bitwy mego życia, zapamiętałem kopnięcie w biodro, a potem ból w dole pleców, wściekły protest nadwerężanego kręgosłupa. I oczywiście widok szarpanych pociskami skał. Strzelałem, klęcząc, bo tak było najszybciej i najcelniej. Kiedy zmieniałem kałasznikowa Jovanki na G3, ocknął się karabin maszynowy i potem aż do końca waliliśmy seriami obaj. Ja za szybko, chcąc przytrzymać przynajmniej tego drugiego, mniej odważnego, jasnowłosy gęsto, szczodrze, ale na oślep. Nigdy nie zrozumiem, jakim cudem żaden z nas nie trafił. Po wystrzelaniu niemal setki pocisków w każdą ze stron w zasadzie nie mieliśmy prawa skończyć bezbramkowym remisem.
Ale tak się właśnie skończyło. Obaj strzelali do mnie, kiedy góra zadrżała, a z otworów jaskini buchnęło ogniem. To żałosne, ale dopiero grzmotnięty przez niewidzialną lokomotywę pomyślałem, że taki nabity plecak to kupa…
Przebudzenie miałem takie sobie: zostałem obrzygany przez Jovankę. W głowie mi szumiało, świat się kołysał, a ciało sprawiało wrażenie rozjechanego przez walec drogowy, nie poderwałem się więc z wrażenia. O wiele żywiej zareagowało biało-czerwono-brunatne coś, co okazało się komendantem posterunku w Crvenej Dradze.
– Dobrze się czujesz? – Puścił mój kark i złapał łokieć dziewczyny.
Na szczęście trochę jej ulżyło. Mogła użyć ust w lepszy sposób i sklecić blady uśmiech.
– Wszystko w porządku. – Popatrzyła na mnie i uśmiech zniknął. Myślałem, że to z powodu plamy, którą przyozdobiła wszystko, co mi zostało z koszulki, ale w oczach miała troskę, nie wstyd. Przeszła na polski: – Obmacaliśmy cię. Kości masz chyba całe. Nic nie boli?
– Wszystko – stęknąłem, siadając. – Ale nie bardzo.
Dopiero teraz zauważyłem, że znajdujemy się jakieś dwa metry od krawędzi tarasu.
– Głowę miałeś już tam – Milo wskazał bezmiar pustki, tu i ówdzie przetykany czubkiem wyższego drzewa. – Nigdy nie bierz mnie ze sobą, jak pójdziesz coś wysadzać. Najpierw to w piwnicy, a teraz…
Zrobiło mi się gorąco. Chciałem wyjaśnić, że znajdowałem się z boku i miałem prawo liczyć, że główny impet pójdzie w inną stronę – ale otwierając usta, uświadomiłem sobie skalę popełnionego błędu. Głowa sama odwróciła się ku dziewczynie. Musiałem mieć przerażenie w oczach, bo od razu posłała mi uśmiech.
– W porządku – zapewniła. – Rzuciło mnie na mur, drobiazg. Parę sińców. Jestem mądrzejsza, strzelałam, leżąc.
– Jezu… mogłem cię…
– Daj spokój, ja też o tym nie pomyślałam. A zresztą… nie było innego wyjścia.
Podniosłem się i chwiejnym krokiem wróciłem do zagłębienia. Stojąc, trudno je było w ogóle zauważyć. Grota też wyglądała inaczej, ale o to nie mogłem już obwiniać perspektywy. Po prostu kilka plecaków wypełnionych trotylem okazało się trochę silniejsze od tego kawałka Pecinaca. Sklepienie nie wytrzymało i cały potężny blok skalny tąpnął o kilka metrów, wypełniając niegdysiejszą jaskinię tysiącami ton kamienia.
– No i dopięli swego – pokręciłem głową. – Z ich punktu widzenia…
– Ten z karabinem maszynowym, blondyn… – Milo nadszedł z lewą dłonią obciążoną mcmilanem. Druga dłoń niespiesznie wprowadzała do komory nabój kalibru 12,7 milimetra. – Chybaby się z tobą nie zgodził.
Nie rozglądał się, nie sprawdzał nerwowo otoczenia. Zauważyłbym. Po obandażowaniu połowy głowy i jednego oka musiał mocno nadrabiać ruchami szyi. Ustasz, który cały i zdrowy wrócił w sąsiedztwo jego nogi, też nie wyglądał na zaniepokojonego.
– Chyba nie chcesz powiedzieć…?
– To ja powinienem go zabić. Wybacz, że nie podziękuję. Ale naprawdę nie ma za co. – Zaryglował karabin i dopiero wtedy spojrzał na Jovankę. – Bo teraz pozostał mi już tylko ten drugi.
Poniewczasie zauważyłem, jak bardzo jest blada. Nie zdziwiłem się, widząc, jak nagle nogi uginają się pod nią i dziewczyna kuca, rozpaczliwie rozkładając ręce dla ratowania się przed upadkiem. Szarpnąłem się w jej stronę i natychmiast znieruchomiałem, porażony równie energicznym ruchem karabinowej lufy.
– Spokojnie. – Milo bywał już groźny, ale nie słyszałem go dotąd mówiącego głosem o temperaturze lodu. – Nie róbcie niczego głupiego. Zwłaszcza ty, Marcin.
– Oszalałeś?
– Wolałbym się mylić – powiedział spokojnie. – Ale raczej nie. Więc żadnych nagłych ruchów. Bo ją zastrzelę.
Jovanka opadła na kolana i zwiesiła między ramiona wyraźnie za ciężką głowę. Rozcięcie na potylicy nie rzucało się w oczy. Krwi było mało i prawie cała wsiąkała w bujną, wzbogaconą kurzem czuprynę.
– O co ci chodzi? – Ostentacyjnie zatknąłem kciuki za pas.
– Rzuć mi jej rewolwer. Potem usiądźcie. Pogadamy. Aha, i kopnij na bok ten automat. Pewnie wystrzelałeś wszystko, ale po co ma cię kusić. A ty mi tu nie mdlej – podniósł ostrzegawczo i głos, i koniec lufy.
Przez chwilę chciałem go zabić. Na szczęście rozsądku wystarczyło. Zrobiłem, co kazał, i usiadłem. Moje lewe ramię samorzutnie opasało talię Jovanki. Milo sięgnął do wewnętrznej kieszeni. W powietrzu zawirował rzucony niedbale kartonik.
Połówkę fotografii już znałem: obejrzeliśmy ją w celi. Chłopak w mundurze wydał mi się wprawdzie starszy, ale był to efekt kontrastu z osobą, którą obejmował. Dziewczyna całkiem niedawno przestała być dziewczynką. Była szczuplejsza, miała okrągłą, dziecięcą jeszcze buzię i najprawdziwsze warkoczyki z kokardami. Wyglądała całkiem inaczej, ale oczywiście rozpoznałem ją w ułamku sekundy.
– Sarajewo, osiemdziesiąty czwarty. – Milo ponownie ujął karabin w obie ręce. – Udało mi się odszukać podchorążego, który kończył szkołę z tym tutaj. Nie pamiętał nazwiska, ale twarz tak. Tacy błękitnoocy wikingowie nieczęsto się u nas trafiają.
Ostrożnie zerknąłem w bok, na profil żywej dziewczyny. Jeśli w osiemdziesiątym czwartym miała około piętnastu lat, musiała być starsza, niż założyłem na początku naszej znajomości, ale kiedy płakała tak jak teraz, z zupełnie dziecięcą bezradnością, do złudzenia przypominała tamtą roześmianą smarkulę w warkoczykach, przyklejoną do boku brata. Bo to musiał być brat: jeśli się pominęło kolorystykę i przyjrzało rysom, sprawa robiła się oczywista.
– Co, zaczynamy sobie przypominać? – uśmiechnął się nieładnie Milo. – Czy może pamiętaliśmy zawsze, a teraz tylko nerwy puściły?
– Skąd to masz? – zapytałem.
– Kiedy znalazłem Mladena, był jeszcze ciepły. Mieliśmy pokój, więc nasz rycerz islamu zachował się po rycersku, zszedł i przykrył rannego płaszczem. Prawda, jaki ładny gest? Gdybym nie wiedział, czyja to robota, pomyślałbym, że Sułtan zaczął właśnie kampanię wyborczą. Jaka wspaniałomyślność. Zastrzelił, fakt, ale potem oddał własny płaszcz.
– Płaszcz? – powtórzyłem tępo.
– Wojskowy szynel. – Ochłonął nieco. – To zdjęcie było w kieszeni. Nic więcej, tylko zdjęcie. Przez te wszystkie lata szukałem, pytałem… I nic. Ten kolega ze studiów nie daje nawet głowy, że to był Muzułmanin. No a szukanie dzisiaj w Sarajewie, kiedy się jest Serbem…
– Nie pamiętam go – wymamrotała Jovanka. Jej twarz była jak sygnalizator uliczny: czerwieniała i zieleniała na przemian.
– Myślę, że byłaś z nim wtedy. – Mówił powoli, starając się panować nad emocjami. – Nigdy nie wierzyłem w te bajania Kosty, w te tampony, babskie kible… Ale teraz… Widziałem cię w walce. Jesteś odważna. Idealna dziewczyna dla faceta takiego jak Rzeźnik. No i widać, że jesteś za pan brat z bronią. Od razu znać dobrego nauczyciela. Tak sobie myślę… To kawał skurwysyna, a Mladena ktoś tym płaszczem… Nie mogłem tego zrozumieć. Nigdy nikomu nie okazywał żadnych względów, nawet do kobiet strzelał, a tu nagle… I wtedy sobie przypomniałem, że jak wojna się kończyła i już wiedzieliśmy, że jest przegrana, Mladen przyszedł i pierwszy raz zdecydowanie poprosił o karabin. Żeby choć raz, zanim będzie za późno, zanim wejdzie Zachód i całkiem nas zgnoi… Pogoniłem go, ale teraz rozumiem, że i u was mogli być tacy jak on. Ci, co zdążyli powalczyć, przynajmniej w oczach dzieci pozostaną kimś.
– Odbiło ci? – potrząsnąłem głową. – Naprawdę myślisz, że Jovanka poszła na Glavę, żeby sobie postrzelać i wyrobić w ten sposób matczyny autorytet?
Uśmiechnął się nieoczekiwanie. Przekrwione spojrzenie cyklopiego oka było zaskakująco trzeźwe.
– Głupoty opowiadam? – Sam sobie odpowiedział kiwaniem głowy. – Ale przynajmniej korzystne dla niej. Bo postrzelać dla ratowania honoru to jedno, a dla sportu, żeby zobaczyć, jak to jest – całkiem inna rzecz.
– O czym ty mówisz?
– Nie strzela się do ludzi, by zaraz potem okrywać ich własnym płaszczem. Chyba że ktoś jest zupełnym amatorem, strzelił dla zabawy, a potem podszedł i zobaczył z bliska, co narobił. To pierwsze logiczne wytłumaczenie. A drugie… Każdy facet lubi czasem zabawić się w rycerza, kiedy ma obok kobietę.
– Chcesz powiedzieć – podsumowałem wziętym w cugle tonem – że to Jovanka była z nim tego dnia na Glavie i to z jej powodu strzelał? Czy może, że to ona, własnoręcznie…? A dowody? Masz chociaż cień dowodu?
Stał na tyle blisko, że wystarczył niedbały ruch. Lufa półcalówki musnęła trzymane przez Jovankę zdjęcie. Po chwilowym kryzysie dziewczyna chyba się jakoś pozbierała: siedziała już bez pomocy rąk. Pomijając tę, którą ją opasywałem.
– Było w wewnętrznej kieszeni. Na sercu – podkreślił.
– Nie pamiętam go.
Bełkotliwy głos Jovanki przestraszył mnie. Mila rozzłościł.
– Masz mnie za idiotę?!
– Dość tego – rzuciłem, przysuwając się bliżej i opierając jej plecy o swoją pierś. Spojrzenie miała coraz bardziej maślane. – Nie widzisz, co się dzieje? To może być wstrząs mózgu!
Byłem teraz lepiej unieruchomiony, ale Milo nie brał tego chyba pod uwagę, opierając koniec lufy o udo Jovanki, schylając się i wyjmując fotografię ze zwilgotniałych palców.
– Milion razy to oglądałem! – machnął mi nią przed oczami. – Pamiętam twarz tego skurwysyna lepiej od twarzy własnego brata!
– Ona jest ranna – warknąłem. Widok strumyczka śliny, bezkarnie sączącego się z kącika jej ust, podkręcił mi tętno o dobre kilkadziesiąt uderzeń. – Do cholery, Milo, nie teraz!
– Miałem tatusia i mamusię – rzucił mi zdjęcie. – A potem sprawdziłem jej papiery i znalazłem córkę.
Położyłem Jovankę na brzuchu, z potylicą możliwie daleko od zasiedlających Pecinac drobnoustrojów.
– O czym ty mówisz?
– O tej ślicznej, złotowłosej panience, której fotografię mamusia wozi ze sobą. Jeśli jej nie oglądałeś, to powiem krótko: to wykapany tatuś – trącił butem leżące w trawie zdjęcie.
Przyszło mi na myśl, że Jovanka nie tylko wozi portret Oli, ale i pilnuje lepiej niż pieniędzy. Powinien zginąć, kiedy nas okradli. Los, jak się okazuje, bywa złośliwym bydlęciem.
– Nie dziwiło cię, że nigdy nie szukała swoich bliskich? Wszyscy to robią, w Czerwonym Krzyżu i Czerwonym Półksiężycu aż się roi od ogłoszeń, zdjęć… Takie poszukiwania prawie nic nie kosztują. A jednak nie próbowała.
– Skończyłeś?
– Nie, nie skończyłem. Tyle o niej wiedziałem, nim poszliście na Pecinac. Ale nie miałem pewności. Potem zobaczyłem, jak pakuje się do tej nory i pełznie ćwierć kilometra na pokaleczonych kolanach, zdziera łokcie… I nadal nie byłem pewien. Dopiero kiedy się zdecydowała nurkować.
– Jest odważna – przypomniałem. – Sam powiedziałeś.
– To coś więcej niż odwaga. Ona wiedziała, czego tam szuka. I że nie utonie. To jest Pecinac. Myślisz, że skąd ta nazwa? Jaskiń tu do cholery, co rusz człowiek w jakieś dziury wpada… A ona proszę: od razu właściwą wyczuła.
– Co chcesz zrobić? – Stać mnie było na cichy i spokojny głos. – Zabijesz ją?
Nie umiał odpowiedzieć z marszu. Nim przetrawił pytanie, zdążyłem obmacać czaszkę dziewczyny. Jęknęła i poruszyła się, odruchowo uciekając przed bólem, ale była dostatecznie przytomna, by rozpoznać przyczynę i nie przeszkadzać mi przy badaniu.
– Ona zabiła mi brata.
– Jak na policjanta, łatwo wydajesz wyroki.
– Aha – pokiwał głową. – Mam iść do sądu, oddać sprawę fachowcom? Dzięki za radę.
– Nie ma za co. Po wojnie sądzą zwycięzcy i nie ma to wiele wspólnego ze sprawiedliwością. Nie mówię, byś dokądś chodził. Mówię, że mógłbyś dać jej szansę i wysłuchać drugiej strony.
– Proszę – rzucił szyderczo. – Niech pani mówi, pani Bigosiak. Zamieniam się w słuch.
– Zamień się w drwala – odparowałem. – Potrzebujemy noszy. Trzeba ją jak najszybciej dostarczyć do szpitala.
– Nic nie rozumiesz? – Nie poruszył się. – Wojna się skończyła, a oni dla zabawy zabili mi jedynego brata.
– Rodowa zemsta, co? Pięknie, tylko szkoda, że zabijesz nie tego, którego powinieneś. Mniejsza z tym, że ocaliła ci tyłek i zrobiła z Sułtana bryłkę mielonego. Milo się nie liczy, liczy się Mladen, tak? No to może o nim pomówimy?
– To znaczy? – burknął.
– Skąd wiesz, że strzelał i przykrywał płaszczem ten sam człowiek? Że w ogóle coś ich łączyło? A może jeszcze jakiś idiota wybrał się tego dnia na przełęcz?
– Idiota?!
– Nie powiesz, że to było mądre – rzuciłem twardo. – Żadna wojna nie wygasa w danej godzinie, nawet w dniu. Rozsądny człowiek upewni się, że wiadomość dotarła do każdego, a dopiero potem… Skąd wiesz, że ci z Pecinaca wiedzieli o…
– Bo im, kurwa, powiedziałem! Jeden jedyny raz posłałem człowieka z białą flagą! Zadbałem, by już nic nikomu… – Przez chwilę dyszał, wypuszczając z płuc resztki wściekłości. Kiedy znów przemówił, jego głos brzmiał zaskakująco inaczej. – Parlamentariusz niepotrzebnie najadł się strachu, bo Sułtan miał radio i dostał rozkazy wcześniej niż my. Od dwóch dni już chlali, ponoć wszyscy, z wartami włącznie. A zanim Mladen wybrał się do babki, chyba z sześciu Muzułmanów zlazło z Pecinaca i przed naszymi lufami pomaszerowało do domów.
– Szedł do babki?
– Wychowała nas – mruknął. – Głupi smarkacz. Obiecał, że jak tylko wojna się skończy… Była stara, chorowała, w każdej chwili mogła umrzeć. Pewnie dlatego nikt jej nic nie zrobił, chociaż została po tamtej stronie, a we wsi każdy wiedział, kto to są Nediciowie i z kim trzymają.
Zamilkł. Klęczałem nad nieruchomą Jovanką i bezczynnie patrzyłem, jak strumyk krwi nieśmiało wychyla się z lasu włosów, przecinając miodową skórę karku cienką, czerwoną nitką.
– Masz rację – przerwałem ciszę. – To draństwo.
– Morderstwo – sprecyzował. Nie oponowałem.
– Skąd wiesz, że to Rzeźnik…?
– Na przełęczy leżał śnieg. Ślady były dobrze widoczne, bo nie było komu zadeptywać. Próbowałem ratować Mladena, więc nie poszedłem wtedy po nich, ale…
– Ratować? Jeszcze żył? – Zawahał się, po czym z ociąganiem skinął głową. – To wszystko?
– O śladach? Wszystko. Facet zszedł z Glavy i biegiem wrócił na Pecinac.
– Pytam o opatrunek – powiedziałem powoli. – Opatrzył Mladena, prawda? Płaszcz był na koniec, najpierw zatamował krew? – Anemiczne wzruszenie ramion, nieme „i co z tego?” – Nie mówiłeś o opatrunku.
– A po cholerę? Dobry z ciebie detektyw, Sherlock się chowa.
– Nie żartuj. Właśnie zabijasz dwoje ludzi. Bo jak ona przegra – ująłem nadgarstek Jovanki – to i mała pójdzie do piachu. Więc może zróbmy to dobrze, co? – Zrozumiał i kiwnął głową. – To po kolei. Ilu widziałeś frontowców chodzących z pustymi kieszeniami?
– Słucham? – posłał mi zdumione spojrzenie.
– Pewnie żadnego – odpowiedziałem sam sobie. – Im dalej od zaplecza, tym więcej drobiazgów może się przydać, więc każdy aż brzęczy od granatów, ołówków i piersiówek. A ty znalazłeś jedno zdjęcie. Na sercu.
– Do czego zmierzasz? – zmrużył oko.
– Są dwie możliwości: albo ktoś opróżnił kieszenie, oddając własny płaszcz, albo to nie był jego płaszcz.
– Tylko co: zdarty z przechodnia?
– Nie – zgodziłem się. – Przyniósł go, ale nie w charakterze płaszcza. Kiedy leżysz godzinami pod gołym niebem, na śniegu… Czego taki żołnierz potrzebuje bardziej od karabinu? – Znów odpowiedziałem sam sobie: – Koca, materaca, a najlepiej drugiego płaszcza, bo wygodny w transporcie.
– No dobrze – przytaknął. – I co z tego?
– To, że jeśli oczyszczasz własny płaszcz ze wszystkiego, co cenne, nie zostawisz jedynej fotografii ukochanej kobiety. Ani nie nosisz jej w płaszczu numer dwa, z góry skazanym na zeszmacenie.
– Ukochanej? Skąd wiesz, że się kochali? Bo się pieprzyli?
– Bo gdybyś miał rację, pieprzyliby się od dziesięciu lat, przez całe liceum i studia dziewczyny. – Milo rozchylił usta, nie zamierzałem jednak poprzestać na pojedynczym nokaucie. – Chcesz zapytać, skąd wiem, że jedyna fotografia? Żadna dwudziestopięciolatka nie obdarowuje kochanka czy męża zdjęciem sprzed tylu lat. Czterdziestolatka – może. Ale nie młoda, śliczna kobieta z klasą i w pełni rozkwitu.
– Z klasą? – Jak na zamroczonego przystało, nie błyszczał intelektem.
– Mówimy o Jovance. – Wytarłem krew z jej karku. – Możesz mi wierzyć: ma klasę. I na pewno nie dałaby swojemu facetowi tej akurat fotografii, mając jakiś wybór.
– No to może nie miała. Była wojna, pamiętasz? Parę domów poszło z dymem.
– Zacznij myśleć, Milo. Guzik mnie obchodzi jej kolekcja zdjęć. Mówię, że nie zostawia się czegoś takiego w spisanym na straty płaszczu.
Bez zapału wzruszył ramionami. Zauważyłem, że lufa mcmilana wisi nisko i mierzy raczej w ziemię obok Jovanki niż w dziewczynę.
– Dobrze, kupuję to. I co to nam daje?
– Uważaj – zmrużyłem oczy. – Właśnie prawie ją uniewinniłeś. Cały jej związek z zabójstwem twojego brata to ten kawałek papieru.
– Zaraz, zaraz… Nie powiedziałem, że…
– Powiedziałeś: „Facet zszedł z Glavy i pobiegł na Pecinac”. Liczba pojedyncza. Czy to znaczy, że był tylko jeden ślad? – Milo wpatrywał się we mnie z mieszaniną osłupienia i chyba nienawiści. – A co z dziewczyną, panie sierżancie? Rzeźnik pierwszy raz w życiu popisuje się szlachetnością, traci dobry płaszcz, a potem fru do koleżków? Zapominając o damie?
– Mówiłem ci – wycedził. – Nie poszedłem za nim, bo nie mogłem zostawić brata. Tam są krzaki, osłona… Pewnie odskoczył w gąszcz, żeby komuś nie wpaść w oko, zatoczył koło i wrócił do dziewczyny. Gdyby to był frajer chodzący po prostej, dawno byśmy go…
– Może, Milo. Może. Ale nie na pewno. – Odczekałem chwilę. – Tak dla formalności: Mladen nie był uzbrojony?
– Już ci mówiłem – burknął. – Mój brat nie był idiotą. Nie szedł z karabinem, tylko z białą flagą.
– Miał flagę?
– To takie dziwne? Sam powiedziałeś, że początek pokoju to niepewny czas. Lepiej dmuchać na zimne, jak się…
– Czekaj! – Nagle mnie olśniło. – Kiedy to było? Chodzi mi o porę dnia.
Zawahał się. Chyba zrozumiał już wtedy.
– Nie, nie… – wymamrotał bardziej do siebie niż w ramach odpowiedzi. – Zanim tu doszedł, musiało być już całkiem widno. To nie to, o czym…
– Ale jaka była widoczność? – Ponury wyraz twarzy w zupełności mi wystarczył. – Mgła, śnieg biały, niemal dziewiczy, a Mladen też nie musiał nieść tej flagi cały czas tak, jak się flagę nosi. Nie chcę usprawiedliwiać tego, który strzelił, ale możliwe, że się nie zorientował, co chłopak trzyma. Strzelał z ukrycia, pewnie przez gałęzie, do fragmentu sylwetki…
– Tak się strzela na wojnie – powiedział cicho. – A wtedy już nie było wojny.
– Nie bronię Rzeźnika. Chcę ci tylko wytłumaczyć, że ona nie ma z nim wiele wspólnego.
– Jasne. Z różnymi się człowiek fotografuje.
– Tatusiowie bywają podobni do córek – powiedziałem powoli, patrząc mu w przekrwione oko. – Ale cholernie rzadko do żon.
– Co?
– To rodzeństwo, idioto. Kolorystycznie zupełnie się nie dobrali, ale popatrz na kształt brwi, na nosy, usta…
Gdyby przyrównać nasz dialog do prawdziwej rozprawy, doszlibyśmy właśnie do etapu wyznaczania niewysokiej kaucji i zwalniania podejrzanego z aresztu. Inaczej mówiąc: Wysoki Sąd przestał ślepo wierzyć prokuraturze i zaczął zastanawiać się nad słowami obrońcy. Milo odblokował dwójnóg, postawił karabin na ziemi i sięgnął po fotografię.
– Rzeźnik to nie rycerz. Założę się, że nie poświęciłby swego płaszcza. Bez porządnego okrycia, gdyby wszedł pod ostrzał, nie przeżyłby dłużej niż parę godzin. Czyli oddał drugi płaszcz, dodatkowy. A skąd go miał?
– Pożyczył od kolegi? – Nie odrywał spojrzenia od zdjęcia.
– Nie. Kolegom płaszcze się oddaje. Co innego, jeśli pochodzą od jeńców.
Tym razem uniósł wzrok. Znalazłem w nim złe przeczucia, lecz jeszcze nie gorycz zawodu.
– Chyba nie mówisz o…? – Nie dokończył, choć dałem mu czas.
– Mówię – powiedziałem cicho. I po raz kolejny zmieniłem kierunek natarcia. – Obiło ci się o uszy nazwisko Brkanić? Ana Brkanić? W dziewięćdziesiątym szóstym miała dwadzieścia jeden lat.
Ryzykowałem. Jedno uderzenie w pustkę – i po przewadze.
– Ana? Co ma do tego Ana?
Nie posłużył się nazwiskiem. Odetchnąłem.
– Dwudziestego czwartego marca Ana i Jovanka zostały znalezione przez polski patrol u podnóży Pecinaca. Żołnierze odwieźli je do obozu. Nie wiem, kto i o czym z nimi rozmawiał, ale parę osób musiało je widzieć i zapamiętać. Jeśli dobrze poszukać, na pewno znajdzie się świadków.
– Ta druga dziewczyna to była…?
– Obie zawieziono do kliniki Stojanovicia. – Nie zamierzałem dopuszczać go do głosu. – Jakiś podoficer. Jovanka została, Ana jeszcze tego samego dnia odjechała z żołnierzami. I oficjalnie nazajutrz zginęła na minie. Nieoficjalnie ktoś wpakował w nią chyba cały magazynek beryla. Mamy jeden pocisk wydłubany z ciała; ekspertyza pewnie określi, kto i gdzie go wyprodukował. Oczywiście połowa NATO używa podobnej amunicji, ale to w polskim Krakowie po raz pierwszy usiłował nas zabić – wskazałem płonące ruiny domku. – To Polacy wyłożyli ciężką forsę, by odesłać nas czym prędzej specjalnym samolotem, a teraz ganiali po lesie i ostrzeliwali z moździerzy. Ktoś nas wczoraj wystawił na odstrzał, a w nocy zamordował wartownika, który nas pilnował. Ktoś z polskiego batalionu.
– Czekaj, trochę się…
– Nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi. Może ktoś z naszych wszedł w układ z Sułtanem i sprzedał mu uciekinierki. Pytanie brzmi: czy powinieneś strzelać jej w łeb. – Przez tę jedną sekundę patrzyłem na leżący bez ruchu przedmiot naszych targów. – Albo inaczej: kim była Ana Brkanić i czy mogła ryzykować życie, wlokąc na plecach Jovankę, kobietę Rzeźnika i przyjaciółkę facetów, którzy rządzili na tej górze. – Odetchnąłem jak przed nurkowaniem i rzuciłem na stół najważniejszą z kart. – Kim ona była, Milo?
Mógł powiedzieć: „kochanką Sułtana”, i załatwić mnie definitywnie.
Patrzyłem, jak odkłada powoli fotografię, a potem równie niespiesznie sięga po karabin i dźwiga się na równe nogi. Niby nie próbował w nikogo celować – ale tak czy siak wyglądało to na regres.
– Niech ci będzie, że to brat i siostra. – Prawie zdążyłem zapomnieć, dlaczego przykucnął. – Ale to niewiele zmienia. Jaka różnica, czy poszła polować z bratem, czy z mężem?
– Jest różnica – powiedziałem, patrząc mu w oczy z niemal stuprocentową szczerością. – Pomyśl: młodsza o dziesięć lat siostra. Od zawsze i chyba na zawsze słabsza, bardziej bezradna, niedoświadczona… Przy małej różnicy wieku to tak nie działa, ale dziesięć lat, no i jej płeć… Zabrałbyś Mladena, gdybyś był snajperem i szedł na takie polowanie? – Nie czekałem na odpowiedź. – Mąż od biedy mógł, bo nie pamiętał małej, zapłakanej dziewczynki. Ale starszy brat to co innego.
Milczał długo, ugniatając broń w dłoniach.
– Nie wiem… To wszystko jest… – Cofnął się, sięgnął do znalezionej ładownicy i rzucił mi notatnik Rzeźnika. A potem odkręconą od celownika soczewkę. – Z bliska już nie bardzo, a teraz jeszcze to oko… Mniej więcej w środku widziałem taki wyraźny odcisk palca. Po lewej stronie, znajdziesz. Chcę, żebyś go porównał z jej lewym kciukiem. I powiedział prawdę.
Po raz pierwszy nasze myśli tak doskonale się zgrały. Miałem nadzieję, że do tego nie dojdzie, ale inteligentny, spostrzegawczy facet nie może w nieskończoność popełniać błędów, wynikających z przyjęcia niewłaściwych założeń.
– To śmieszne – powiedziałem, otwierając notes. – Zresztą jak mam…?
– Tak samo. – Dotknął końcem lufy odpowiedniego miejsca na karku Jovanki. – Krwią.
Na szczęście nie musiałem patrzeć mu w oczy.
– Niech ci będzie – zgodziłem się, biorąc w palce bezwładną dłoń Jovanki i ostrożnie przykładając kciuk do plamy czerwieni na karku. – Ale na tym koniec. I pogadamy o Anie.
Nigdy nie pobierałem odcisków palców i aż nie chciało mi się wierzyć, że ten wyszedł tak znakomicie. Drugi, stary i bladorudy, też prezentował się nadzwyczaj wyraźnie. Gdybym był wierzący, pomyślałbym w tym momencie, że trudno o bardziej dosadną deklarację intencji Tego z Góry.
Zwłaszcza że w sekundę później usłyszałem także głos. Nie rozpoznałem go, choć słowa wypowiadane kalekim serbsko-chorwackim udało mi się zrozumieć.
– Zastrzel ich. Biedny Zuk w końcu uśnie spokojnie.
Musiałem spojrzeć w prawo, by zrozumieć. Półżywy ze zmęczenia, przytłoczony innymi kłopotami, zwyczajnie zapomniałem, że po świecie i górze chodzi jakiś sierżant Żaniec. Co teraz miało mnie kosztować życie. Nie, poprawka: dwa życia.
Mila jakoś nie uwzględniłem w tym rachunku. Był trzecim facetem, który do nas celował, i siłą rzeczy odruchowo ulokowałem go po przeciwnej stronie barykady. Tamci chyba też. Wyszli zza drzew, jak na rasowych żołnierzy przystało, na lekko ugiętych nogach i z rozłożonymi kolbami automatów przyklejonymi do ramion, gotowi strzelać szybko i celnie. Nie mogli stawiać Serba w jednym szeregu z nami – gdyby tak było, nie miałby szansy zrobić tego, co zrobił. Obrócić się i strzelić z biodra.
Sierżant Żaniec, podobnie jak jego skrzydłowy, miał na sobie komplet kevlarowego wyposażenia ochronnego, lecz przed bronią kalibru 12,7 równie dobrze mógłby osłaniać się mokrą gazetą. Nim runął, obróciło nim jak bąkiem, więc zdążyłem dostrzec, że w miejscu, gdzie metal opuszczał ciało, zabrakło z pół kilo pośladka. Nie wydał żadnego dźwięku. Jego towarzysz początkowo też nie. Odezwał się, dopiero kiedy Milo puścił bezużyteczny karabin i zaczął sięgać ku kaburze.
– Ręce do góry! Nie ruszać się!
Zaczął po angielsku, kończył po serbsko-chorwacku, ale nawet gdyby posłużył się chińszczyzną, wiedzielibyśmy, o co chodzi. Dziewięciomilimetrowy glauberyt w jego lekko drżących dłoniach czynił zeń prawdziwego boga. I w pełni uzasadniał okazywaną wstrzemięźliwość. Miał pod trzydziestkę, szary, cywilny podkoszulek pod kevlarową kamizelką i jasne włosy niewiele krótsze niż Jovanka, ale coś w jego postawie mówiło mi, że w swoim czasie nabył uprawnienia do noszenia odznaki Szóstej Desantowo-Szturmowej. Wszyscy trzej wybrali się na lesisty Pecinac uzbrojeni w lekkie pistolety maszynowe i mieli pecha, natykając się na nas w jednym z nielicznych miejsc, gdzie można i trzeba było strzelać na dystans większy od stu pięćdziesięciu metrów. Wtedy musieli prosić o pomoc moździerzystów. Teraz metrów było czterokrotnie mniej. Trudno liczyć, że glauberyt choć raz chybi.
Pomyślałem o odległości, gdy Żaniec zaczął się obracać. Ruszał się z mozołem, a fakt, że jedną dłoń zajmowała mu rękojeść automatu, jeszcze ów proces spowalniał – ale robił to i nie zamierzał umierać. Kiedy leżał już twarzą do nas, przyszło mi na myśl, że długowłosy oddaje mu ostatnią koleżeńską przysługę i pozwala samemu wymierzyć sprawiedliwość. Ale nie miałem racji. Po prostu był zbyt zajęty celowaniem do Mila i spostrzegł powolny ruch z boku dosłownie w ostatniej chwili.
Żaniec, niemal kładąc się nosem na zamku, uniósł lufę i wymierzył. Długowłosemu, kiedy w końcu się zorientował, wystarczył jeden skok. But trafił w peem na ułamek sekundy przed zwolnieniem iglicy. Seria opuściła lufę, ale nawet najcelniejszy z pocisków nie dotarł do Mila bliżej niż na kilka metrów. Niemal równie daleko od rąk Żańca odleciał jego glauberyt. Wykop był godny bramkarza reprezentacji, co nie przeszkodziło długowłosemu błyskawicznie przywrócić poprzedniego układu: my stoimy, on w nas mierzy.
– Mądrze – rzuciłem ochrypłym od suchości w gardle głosem. – Lepiej pogadać, nim się zrobi coś nieodwracalnego.
– Ona… – Też miał kłopoty z głosem. – Nie żyje? Ranna?
Żaniec próbował coś mówić, jednak po tym, jak przegrał ostatnią w życiu partię, krwotok i wstrząs zrobiły swoje. Jego czoło stuknęło o ziemię i tam już pozostało.
– Znasz ją? – Zignorowałem pytanie.
– To Bigosiakowa. – Ruszył w naszą stronę. – Żona Romka.
– Przyszedł ją pan zabić, panie…? – znacząco zawiesiłem głos.
Wahał się bardzo krótko – praktycznie wcale jak na faceta z tyloma wątpliwościami w oczach.
– Nowicki. – Już bez żadnej zachęty dodał: – Służyliśmy tu razem z Romkiem w dziewięćdziesiątym szóstym. Byłem… świadkiem na ich ślubie. – Zerknął na leżące nieruchomo ciało i szybko odwrócił wzrok. – Nie mówiła panu?
– Nie słyszałeś? – uśmiechnąłem się blado. – Ma amnezję. Ale to bez znaczenia. – Staliśmy z rękami na karkach na wprost lufy, więc niełatwo przyszła mi kolejna kwestia. – Lepiej odłóż tę pukawkę. Nie zabija się własnych świadków obrony.
– Co? – Zmrużył jasne oczy. – O czym pan mówi?
Dopiero teraz zauważyłem, że rozmawiamy jak oficer z szeregowym i że nawet jeśli mnie w końcu zabije, to z szacunkiem.
– Jest parę powodów, byś nie strzelał – zacząłem. – Po pierwsze miny. Żaniec znał szlak, siedział tu od lat. Ale już go nie ma. A Milo – wskazałem policjanta – nie przyszedł tu sam. Zgubiliśmy jego pomocników, ale nie są głusi. Idą tu i na pewno dotrą wcześniej, niż nasi skombinują opancerzone śmigłowce. – Odczekałem, aż to przetrawi. – Zastrzel nas, a będziesz miał jak w banku wesoły nocleg z kilkoma byłymi partyzantami na karku.
– Nic do niego nie mam. – Pułap gotowości bojowej obniżył się o jakieś pół metra: automat zjechał do biodra. – Kto to w ogóle jest? Ktoś od Sułtana?
Pod skórzaną kurtką mundurowa koszula Nedicia wyglądała stosunkowo cywilnie, buty miał wojskowe, pewnie jeszcze wojenne, czapki wcale – w sumie bardziej przypominał członka zbrojnej bandy niż glinę, choćby i bośniackiego.
– Nieważne. Istotne, że jego ludzie wiedzą o trzech facetach, którzy przyjechali beerdeemem. – Pokazałem kciukiem na to, co zostało z mojego plecaka. – Mieliśmy telefon. Szlag go trafił, kiedy tu do siebie strzelaliśmy, ale sporo informacji zdążyliśmy przekazać.
– To groźba? – upewnił się.
– Przedstawiam sytuację. Jeśli zginiemy, najpierw będą na ciebie polować tu, w lesie. Potem, o ile przeżyjesz, znajdą cię w kraju. Pieniądz czyni cuda, a trochę za dużo ludzi wie, kogo za nami wysłano. Jedna niedyskrecja i… – przeciągnąłem po gardle. – Masz rodzinę? – Leciutkie kiwnięcie. – To nie sypiaj z nimi w jednym pokoju.
– Mogę zobaczyć ten telefon? – rzucił zaczepnie.
Pokazałem mu.
– I jeszcze jedno – poszerzyłem uśmiech, widząc jego zrezygnowane spojrzenie. – Mamy w bazie pomocnika. Wiemy o tym zabitym wartowniku. Tego nikt nie zatuszuje: będzie dochodzenie jak cholera. A tak się składa, że redaktor Kowalak może zapewnić mi alibi. Rozumiesz, o czym mówię? Skoro nie ja zamordowałem, trzeba będzie znaleźć kogoś innego. Nawiasem mówiąc, alibi nie będzie chyba potrzebne – popatrzyłem wymownie na ciało sierżanta. – To on nas oskarżył, prawda?
– Nie było mnie tu jeszcze.
– Ale Żaniec był. A to wasz kumpel. Twój i tego drugiego. Dwóch kumpli nie żyje, a wina pozostaje. Co się robi w takich sytuacjach? Zwala się ile wlezie na tego, który został. – Powoli opuściłem ręce. – Daj spokój, chłopie. Możemy się dogadać i obaj wyjść na tym dobrze. Nic do ciebie nie mam, no i chyba uratowałeś mi życie. Wojsko was kryło, bo byliście w kilku, mam rację? Ale teraz, tutaj, jesteś już tylko ty. Samotnego człowieka łatwiej usunąć bez zostawiania śladów. Co innego czworo ludzi. Pięcioro z redaktorką. Sześcioro z tym w obozie. Z takim tłumem niewygodnych świadków lepiej się dogadać.
Nie byłem pewien, czy zdołam go przekonać. Wiedziałem tylko, że jeśli nie i jeżeli jednak umrę, to przynajmniej będzie to we właściwym miejscu. Nigdzie na świecie żadne słońce nie zachodziło nigdy tak pięknie jak to wrześniowe znad Góry Trzech Szkieletów.
Natychmiast zauważyłem, że ma otwarte oczy. Kiedy zabrakło smolistych włosów, stały się parą najciemniejszych obiektów w niedużej salce. Wydały mi się niemal czarne, pewnie przez kontrast z bladością policzków i tych fragmentów szerokiego czoła, które wystawały spod bandaży. Dopiero gdy przezwyciężyłem chwilowy paraliż i odważyłem się przekroczyć próg, układ cieni odrobinę się zmienił i spostrzegłem z ulgą, że biel wymizerowanej twarzy ma w sobie domieszkę zdrowego różu.
Krzesło stało tam gdzie zawsze, ale nie potrafiłem tak jak zwykle po prostu przysunąć go do łóżka, usiąść i zagapić się na Jovankę. Po raz pierwszy, odkąd zacząłem tu przychodzić, było tak, jak sobie wymarzyłem – i nie wiedziałem, co z tym począć.
– Cześć – uśmiechnęła się samymi koniuszkami ust. Pokój był tak mały, że stojąc w progu, widziałem ją na tle rozzłoconego pożółkłym listowiem okna, ale naprawdę rumienić się zaczęła na mój widok. – To zabawne: właśnie o tobie myślałam.
Wziąłem się w garść, przezwyciężyłem tremę i sięgnąłem po krzesło. Chwilę odroczenia podarował mi stojak pod kroplówkę: w tak miniaturowej separatce, gdzie jedyne łóżko musiało przylegać bokiem do ściany, odcinał siłą rzeczy chorego od odwiedzających. Niby nietrudno było go ustawić bliżej okna, ale dawno nie poświęciłem tyle uwagi i delikatności żadnemu zapalnikowi. Rurka, łącząca butelkę z glukozą i igłę wbitą w dłoń Jovanki, była dość krótka.
– Co to za miejsce?
– Nie powiedzieli ci? – zapytałem z niedowierzaniem. Czułem się do tego stopnia spóźniony, że jadąc tu, obawiałem się widoku pustego łóżka i wypisanej szminką informacji: „Dłużej czekać nie mogłam, J.”. – Podobno obudziłaś się przed południem.
– No… właściwie z nikim nie rozmawiałam. Chwilę z pielęgniarką. Ale chyba zachowałam się jak cham i usnęłam w połowie.
Uśmiechnęła się z zakłopotaniem, przepraszając spojrzeniem, że taki z niej zdechlak. Musiałem mocno wziąć się w karby, by nie wykorzystać tej słabości, nie przesiąść się na brzeg łóżka i nie zacząć jej całować.
– Nie patrz tak na mnie – poprosiła. – Okropnie wyglądam.
– Wcale nie. – Minąłem się z prawdą dość drastycznie. Była wychudzona, oczodoły miała sine, usta suche i spękane, a zamiast czarnej czupryny owal jej twarzy okalał zohydzony plastrami bandaż.
– Widziałam się w lustrze – posłała mi wyrozumiały uśmiech, rozgrzeszający z ewidentnego łgarstwa.
– Zabiję pielęgniarkę – oświadczyłem z przekonaniem. – Która była taka mądra? – Zebrałem się na odwagę i spojrzałem jej w oczy. – Mnie się tam podobasz.
– Bzdury – szepnęła, zezując ku ścianie. Musiała być bardzo osłabiona, skoro nie próbowała użyć do tego mięśni szyi. – Nawet nie mam włosów…
– Fryzjera też zabiję. – Postarałem się o żartobliwy uśmiech. – Od razu bym łobuza kropnął, ale kiedy cię kroili, wciąż tkwiłem na Pecinacu.
– Byłam operowana? A ty tam zostałeś? – Pomyślała może sekundę. – Za mały śmigłowiec? Co się właściwie…?
– Wszystko jest dobrze – niemal to wywarczałem, tak mocno starałem się wtłoczyć spokój do świadomości Jovanki. – Słyszysz? Dawno nie było tak dobrze. Nie musisz się o nic martwić. Kłopoty mamy z głowy, a te resztki, które zostały, to moja specjalność. Było się ostatecznie tym detektywem.
Nie sądzę, bym ją przekonał. Była zbyt zajęta utrzymywaniem prawej dłoni w absolutnym bezruchu. Miała w niej igłę, ale nie o kawałek stalowej rurki w żyle chodziło, lecz o uścisk moich palców. Nigdy nie dotykaliśmy się w taki sposób. Całowałem ją, jednak teraz zyskałem bezdyskusyjny dowód, iż pocałunek nie musi być jedną z najwyższych form wyrażania bliskości.
– Gdzie jesteśmy? – zapytała cicho po wyjątkowo długiej chwili.
– Naprawdę nie wiesz? W Krakowie. Przedtem leżałaś parę dni w amerykańskim szpitalu wojskowym, ale kiedy uznali, że twój stan…
– Kilka dni? – Uniosła i głos, i powieki, i chyba nawet głowę. – Chcesz powiedzieć…? – Zamilkła, oswajając się z dziwacznością sytuacji. – Jak długo?
Zerknąłem na zegarek. Nie musiałem, ale po takim czasie znów czułem się trochę obcym człowiekiem i bałem się, jak zareaguje na sypanie danymi z pamięci.
– Dwadzieścia dwie doby, dwadzieścia godzin i trzydzieści…
– Trzy tygodnie?! – Teraz już na pewno uniosła się z poduszki.
– Leż – przytrzymałem jej ramię. Piżama nie była zapięta po samą szyję i mój kciuk załapał się na kontakt z kawałkiem odsłoniętej skóry. – Ani mi się waż siadać.
Posłuchała. Ale zaraz potem w jej oczach zrobiło się wilgotno.
– O Boże… Przysięgałam Oli, że to najwyżej parę dni…
– Nie martw się o Olę. Wie, co się dzieje, i trzyma się dobrze.
– Nie rozumiesz?! To jeszcze małe dziecko! Jest sama, przerażona, leży w szpitalu między obcymi…
– Jovanka, zacznij słuchać, co do ciebie mówię. Jest dobrze.
Przyglądała mi się parą wielkich, smutnych oczu Madonny ze starego obrazu.
– Dobrze? – powtórzyła z cichą goryczą. – Ona umiera, Marcin. My przeżyliśmy, ale ona… – Odetchnęła głęboko, jak ktoś, kto mocno potrzebuje tlenu. – Myślę, że jest już po wszystkim. Myślę, że to Sułtan… – Zająknęła się, widać jej płuca nie miały dostatecznej pojemności. – Że to on… ją… to znaczy mnie…
– Nie. – Potrwało chwilę, nim uświadomiła sobie, co powiedziałem. Musiałem machnąć ręką na delikatność i nazwać rzeczy po imieniu. – To nie on jest… to znaczy nie był… Cholera… to nie jego córka. Dobrze kombinujesz, mało brakowało, ale jednak zabrakło. Nie musisz się martwić śmiercią tego drania.
– Nie Sułtan? – Nie potrafiła uwierzyć. – Ale Aisza… Okłamujesz mnie – stwierdziła nagle.
– Ja?
– Myślisz, że mnie to zabije. Bo to była ostatnia szansa Oli i teraz ona… Ale nie rób tego. Proszę. Ja… ja jestem twarda. Nawet nie wiesz jak… – urwała i uciekła na moment z oczami.
Teraz ja potrzebowałem przerwy. Tysiąc razy przerabiałem w myślach tę rozmowę. Za mało, jak się okazuje.
– Wiem. To znaczy… wiem, o czym mówisz. – Nie próbowałem zatrzymywać umykających mi z dłoni palców. – Kiedy się domyśliłaś?
Korytarzem, poskrzypując zwichrowanym kółkiem, przetoczył się szpitalny wózek. Było cicho. Wyraźnie słyszałem pacnięcie przyniesionego wiatrem liścia o szybę. Głos Jovanki też słyszałem wyraźnie, choć o rzeczach, o których mówiła, nikt nie opowiada głośno.
– To przychodziło stopniowo, po kawałku. Chyba pierwszy raz u Kosty, wiesz, jak opowiadał o tej jatce na moście. Pomyślałam: „Dobrze, że mnie tam nie było, chybabym umarła z przerażenia”. A potem zdałam sobie sprawę, że naprawdę boję się mostów. To dziwne, bo lęku wysokości raczej nie mam. A jak idę przez most, to zawsze przy krawężniku, jak najdalej od balustrady. Głupie, nie?
– Czy ja wiem…
– Potem przypomniała mi się ta odzywka, pamiętasz? Znad Dunaju. Że nigdy więcej… Wiedziałam już, że musiałam być z tej okolicy. – Zrobiła sobie przerwę i dopiero teraz zwróciła uwagę na to, co wygląda spod mojego fartucha. – To mundur?
– Przepraszam – posłałem jej słaby uśmiech. – Zapomniałem powiedzieć. Znów pracuję dla rządu. Masz u mnie wielki… co właściwie lubisz? Słodycze, kwiaty? – Przyglądała mi się zdziwiona. – Chwilowo jestem spłukany, więc przepraszam, że nic ci tu… No i bałem się zapeszyć. Wiesz: mogłaś się nie obudzić. Albo znów obudzić z wykasowaną pamięcią.
– Ciebie nie zapomnę – powiedziała cicho. Potem przez chwilę nie patrzyliśmy na siebie. – Jakim cudem? Przecież chcieli cię zabić…
– Jedni chcieli, inni nie. Mówi ci coś nazwisko Jaroszuk? Pułkownik, taki niewysoki, łysy jak kolano.
– Pułkownik? – zmarszczyła brwi. – Czekaj… Jest taki facet, po jabłka do nas przyjeżdża. Raz czy dwa zamieniliśmy parę słów. Był chyba w waszej brygadzie, Romek coś napomknął. Dlaczego pytasz?
– Bo to równy gość. Też go nie znam, ale jak tobie będę kupował kosz kwiatów, to jemu muszę ze skrzynkę wódki. Chyba… no, uratował ci życie. Mogłaś mnie dzięki temu wynająć, ja mogłem jechać do Bośni, no i w efekcie wrócić do wojska.
– Jestem po operacji głowy – przypomniała z cieniem uśmiechu w kącikach ust i oczu.
– Był wtedy w sztabie Brygady Nordycko-Polskiej. To on załatwił twój ślub z Romanem, nowe papiery i tak dalej. A potem pilnował, by ci na górze się nie rozmyślili. Oczywiście nikt tego nie powiedział wprost, ale jeśli poskładać klocki, na to wychodzi. Po tej historii z Aną paru facetów wpadło w panikę. Przymierzaliśmy się do NATO, nic jeszcze nie było przesądzone, Bośnia to miał być rodzaj sprawdzianu, a tu polscy żołnierze wykręcają taki numer… Dziś zgodnym chórem wszyscy mówią, że im to przez myśl nie przeszło, ale myślę, że niektórzy poważnie się zastanawiali, czy najprościej nie byłoby oddać i ciebie Żańcowi.
– To on zabił Anę? – Nagle zrobiła się beznamiętnie rzeczowa.
– Nowickiemu mówił, że Lipko, ten czwarty. Myślę, że Żaniec zmusił go wtedy do strzelania, żeby mieć na niego haka. Tyle że chłopakowi puściły nerwy, zaczął pić, miotać się, grozić, że wszystko ujawni… No i zginął w wypadku. Samochód stacza się ze skarpy. Sierżant Żaniec: lekkie otarcia, szeregowy Lipko: zmiażdżona czaszka, zgon na miejscu. Dopiero wtedy panom decydentom otworzyły się oczy.
– Nie nadążam – poskarżyła się. – Możesz zacząć od początku?
– Jasne. W skrócie było tak: Nasz patrol desantowany z amerykańskiego śmigłowca miał sprawdzić wierzchołek Pecinaca. To były pierwsze dni po wejściu sił rozjemczych, w okopach po obu stronach siedziało jeszcze mnóstwo żołnierzy i trzeba było to całe bractwo rozpoznać, policzyć i zacząć rozsyłać do domów. No i zorientować się w kwestii pól minowych – najlepiej wypytując tych, którzy je stawiali. Nasz batalion dostał spory obszar, a siły miał takie sobie, więc oficerów brakowało i poleciał podoficer z trzema szeregowymi. Żaniec, Lipko, Nowicki i Bigosiak.
– Roman? – Pobladła. – Był tam?
– Pamiętaj, że miał wtedy trochę mniej lat. W każdym razie był w najgorszym wieku i w największej potrzebie, a nie miał z kim iść do łóżka.
– Po co mi to mówisz?
– Nie usprawiedliwiam ich, ale trochę rozumiem. Faceci są tak zrobieni, nic na to nie poradzimy. Dowództwo dało Żańcowi praktycznie nieograniczony czas na zbadanie terenu, a Sułtan wódkę, skręty i pieczonego dzika. No i panienki. Byli już pijani, kiedy zaproponował was.
– Nas? – Wiedziała prawie na pewno, ale i tak nią wstrząsnęło. – To znaczy… byłam tam jako…?
– Wtedy już tak. Nowicki to trochę nie ta liga co pozostali. Studiował, jest inteligentny, teraz to wzorowy mąż i ojciec… Wzbraniał się, wykręcał, jak mógł, tłumaczył, że z dziwkami to nie on, że AIDS… Tamtym zależało na każdym dniu zwłoki, Żańcowi na zbudowaniu solidarności grupy, Sułtan zasnął na stole… I tak jakoś się porobiło, że zaproponowali chłopakowi gwarantowany, stuprocentowo pewny towar. I to najwyższej klasy. – Przyglądała mi się wielkimi oczyma, nie oddychając. – Zrobiliśmy testy. Nie ma cienia wątpliwości: Ola jest jego. Kazał powiedzieć…
– Jego? Jest jej ojcem? – Widziałem, jak tępy ból zastygły w jej oczach rozlatuje się na strzępy, rozsadzony trwożliwą, lecz pęczniejącą gwałtownie nadzieją. – To znaczy… jego szpik…?
– Pasuje. – Napiąłem mięśnie dłoni, ratując ją przed zgnieceniem. Nie zdziwiłbym się, widząc krew płynącą rurką kroplówki w górę. – To znaczy: pasował. Mówiłem ci: jest dobrze. Ten mundur, przywrócenie do służby to tylko dodatek. Powiedziałem facetom z ministerstwa, że będziemy trzymać gęby na kłódkę tylko pod jednym warunkiem: że załatwią Oli kurację. I poszło jak z płatka. Forsę wzięli z moich zaległych poborów, uzbierało się tego przez tyle lat, a dawca był idealny i pod ręką.
– Zrobią jej przeszczep?! – Krew ku butelce nie popłynęła, ale tym razem nie udało mi się jej powstrzymać. Usiadła jak pchnięta sprężyną, wyrwała mi dłoń, chwyciła oburącz za ramiona.
– Uspokój się, dziewczyno! Już po wszystkim. Poszło gładko, lekarze są jak najlepszej myśli.
– Chcę ją zobaczyć – prawie mną potrząsnęła. – Słyszysz?
– Zobaczysz. Słowo. Jest teraz z moimi rodzicami, trochę to potrwa, ale jutro… No, uspokój się. Jest cała i właściwie zdrowa. Trochę popłakuje po nocach, ale nie bardzo, bo jej wmawiamy, że lada dzień mama będzie na chodzie i się z nią spotka.
– Nie mogę uwierzyć – powiedziała w końcu zduszonym głosem.
– Jak w bajce, co? Wystarczyło zaszantażować naszą kochaną władzę. – Spoważniałem i dodałem ciszej: – Mieliśmy szczęście. Ci, co w tym siedzieli, mieli dość krótkie ręce, ale nie aż tak, by nie stać ich było na zorganizowanie Oli przeszczepu. Lekarze ci tego chyba nie powiedzieli, ale w jej przypadku wymagana była daleko idąca zgodność tkanek między nią a dawcą. Niewiele z tego zrozumiałem, tyle tylko, że trudno byłoby znaleźć właściwy szpik poza rodziną, nawet gdyby zaangażować naprawdę duże sumy.
– Zaszantażować?
Jej dziecko było przez długi czas bardziej martwe, niż sądziła, a ona nie skomentowała tego słowem. Sekunda drętwoty, czerń w oczach – i już była tu, ze mną.
– Ile właściwie pamiętasz z tamtej soboty? Kiedy Milo zaczął wymachiwać karabinem, nie bardzo mogłem się tobą…
– Tych żołnierzy jeszcze kojarzę. To Milo do nich strzelał, mam rację? – Przytaknąłem. – Później chyba rozmawialiście. Ale potem obudziłam się już tutaj. A końcówka tego na Pecinacu… Nie jestem pewna, co było naprawdę.
– Nowicki był naprawdę. To ten, którego Milo nie zastrzelił. Udało mi się go przekonać. Twierdzi, że sam nikogo nie zabił, i chyba nie kłamie. Nie zastrzelił nas, chociaż mógł. Wyśpiewał wszystko. No i pożyczył radio. Porządne, wojskowe, z szyfratorem. Mogłem targować się z Olszewskim, nie wychylając nosa poza Pecinac.
– To on kazał do nas strzelać?
– Tak. To znaczy… formalnie był w porządku. Trudno mu coś udowodnić. Ewidentne jest tylko tuszowanie prawdy, ale za to akurat oficerów się nie karze. Żaniec zręcznie to rozegrał, postawił armię przed faktami dokonanymi, a kiedy zginęła Ana, już nie sposób było się wyplątać z całej afery. Osobiście uważam, że Olszewski wyczuł, na co się zanosi, kiedy posłał was do kliniki. A Ana źle to rozegrała, nie narobiła w porę krzyku… Milo pamięta, że to była taka trochę szara myszka, nieśmiała, nie za bardzo bystra… Ktoś zastrzelił jej rodziców, nie wiadomo za co, bo małżeństwo było mieszane; kręciła się potem przy wojsku, pomagała sanitariuszom za miskę zupy. W końcu przepadła bez śladu. Chłopcy Sułtana robili czasem wypady, pewnie i ją zgarnęli. Nawet nie znała twarzy tych żołnierzy, na których się skarżyła Olszewskiemu. Nie była za ładna, nikt jej chłopakom Żańca nie zaproponował. Nie miała okazji się przyjrzeć. I pojechała do kliniki akurat z tymi, z którymi nie powinna.
– Biedna mała…
– Biedna – zgodziłem się. – Ja też… Mało brakowało, a zacząłbym przekonywać Mila, że to jej tampon znalazł wtedy Kosta. Cały czas chodziła mi po głowie ta narzeczona Juki Spahovicia z Dubrovki, a ją tam pochowano. Tyle że to przypadek. Żaniec powiedział potem Nowickiemu, że dziewczyna rozpoznała ich w drodze powrotnej, wyskoczyła, próbowała uciekać, a Lipko strzelił, ranił ją, no i trzeba było dobić. Wybrali Dubrovkę, bo to niedaleko, miała spory cmentarz i praktycznie żadnych mieszkańców. Ale było jeszcze wcześnie, przyuważył ich jakiś staruszek, więc wyciągnęli z pustego domu szafę, zainscenizowali pogrzeb. Mogli dziadka kropnąć, ale tak było bezpieczniej. Oficjalnie zgłoszona śmierć, legalny grób, na papierze wszystko gra. W to akurat wierzę – że z pogrzebem było tak, jak Żaniec opowiedział. Gorsza sprawa z ucieczką Any. Sprawdzałem na mapie: jeśli zginęła blisko Dubrovki, to nijak nie mogli odwozić jej ani do domu, ani z powrotem do polskiego obozu. Myślę, że od początku planowali… Ty nic nie pamiętałaś, była szansa, że nie przeżyjesz, Romanowi wpadłaś w oko, a Żaniec miał na ciebie w razie czego haka. Nie stanowiłaś zagrożenia, Roman obiecał cię pilnować – mogłaś żyć. Ona nie. Potem Roman się zakochał i problem sam się rozwiązał. Ślub, pewnie wspólne dzieci, całkowite uzależnienie od męża w obcym przecież kraju… Mieli prawo sądzić, że nawet jeśli sobie zaczniesz przypominać, nie piśniesz słowa. – Zamilkłem na chwilę, dając jej czas na przetrawienie nowin. – No, ale miałem o szantażowaniu… Nie wiem, czy dogadałbym się z Olszewskim, ale na szczęście wrócił z Sarajewa dowódca batalionu. Zobaczył, co się dzieje, i raz-dwa zwinął oblężenie. Warszawa zareagowała błyskawicznie. Uruchomili plan B i kazali mu się z nami dogadać. Milo dostał obietnicę, że nikt nie tknie drugiego wejścia do jaskini i prawda o Sułtanie wyjdzie na jaw. Ja zostałem zrehabilitowany, Nowickiemu zapewniono nietykalność, Oli kurację, a Dorocie angaż do telewizji, radia czy co sobie tylko wymarzy. O ile wiem, wybrała dział zagraniczny TVP.
– O ile wiesz? – Głos Jovanki po raz pierwszy zrobił się doskonale beznamiętny. – Nie zainteresowałeś się bliżej? Tyle czasu minęło…
– Zostawmy Dorotę – uśmiechnąłem się nieznacznie. – Z nogą dobrze, biegać nie będzie, ale chodzić tak, jest w miarę zadowolona i bardzo z siebie dumna. Kazała cię pozdrowić. Odleciałyście wtedy tym samym śmigłowcem.
– To miłe, że pomyślałeś o nas obu. – Uparcie trzymała się komputerowej intonacji. – Ją też odwiedziłeś w szpitalu?
– Załatwiałem sprawy w Warszawie; trudno było nie wpaść.
– To śliczna dziewczyna. I nie taka lalka, na jaką wygląda.
Zamilkła. Trzymałem w palcach jej wilgotną dłoń i pierwszy raz w życiu rozkoszowałem się kobiecym gniewem. Dopiero gdy przypomniała sobie o ręce i mi ją zabrała, powróciłem na ziemię.
– Myślę, że będziemy mieli spokój. – Teraz ja postarałem się o rzeczowy, wolny od emocji ton. – W całej tej aferze nie siedział nigdy nikt naprawdę bardzo, bardzo ważny. Może coś tam słyszeli, ale nic ponadto. A i ci w randze wiceministra raczej przymykali oczy, niż czynnie się angażowali. To dlatego Jaroszuk cię wybronił, Tapczaniarz musiał na nas polować, podkładając chałupnicze bomby, a Ola wskoczyła raz-dwa na pierwsze miejsce w kolejce do przeszczepu. Chwalić Boga, w Polsce nikt nie ufa tajnym służbom i politykom, a już najmniej inny polityk. Nikt nie chciał chyba do NATO aż tak, by ryzykować własnym tyłkiem. Głowa w piach i niech ci z dołu sami po sobie posprzątają. Teraz my tkwimy w układzie. Mamy o wszystkim zapomnieć, ze szczególnym uwzględnieniem tego, że ktoś posłał snajpera pod Jeżynową Górkę. Przypisali to Żańcowi, ale wcale nie byłbym zdziwiony, gdyby to Olszewski osobiście… Dla nas najważniejsze, że układ jest stabilny i wszystkim się opłaca, więc nie musisz się bać. W Stanach pewnie by nas sprzątnęli dla świętego spokoju, ale Polska to Polska. Czasem warto się urodzić w popieprzonym kraju.
– Nie boję się. – Specjalnie przechyliła głowę, bym mógł lepiej zajrzeć w jej oczy i sprawdzić, że nie kłamie. – Oli nawet w Stanach nie mieliby powodu… a to jedno się liczy.
– No dobrze – westchnąłem. – A teraz o rzeczach mniej przyjemnych. Zaczęliśmy mówić o twojej przeszłości.
Skinęła głową na znak, że wie, do czego zmierzam, i akceptuje taki kierunek rozmowy. Chyba oboje chcieliśmy mieć to za sobą.
– Pytałeś, od kiedy wiem, jaki ze mnie twardziel. No więc po moście była Aisza i to, co powiedziała o preferencjach Sułtana i o mnie jako o prostytutce. Wychodziło na to, że skoro nie byłam dziwką, to prawdopodobnie jego panienką. Niby w grę wchodzili i inni, ale świecidełka, którymi się poobwieszałam, były naprawdę drogie. No i te sińce… Bulatović wspomniał, że wszystko było dość świeże: i ślady bicia, i rany po nakłuciach. Czyli w tym samym czasie ktoś dawał mi wycisk i obwieszał biżuterią.
– To było, zanim poszliśmy na Pecinac – przypomniałem cicho.
– Pytasz, czy już wtedy wiedziałam? Nie. Naprawdę mnie rąbnęło dopiero na górze, przy wejściu do tunelu. Byłam święcie przekonana, że już widziałam to miejsce. – Jej głos spowolniał, mówienie sprawiało coraz większą trudność. – Poszliśmy nim i znaleźliśmy tę dziewczynę, sanitariuszkę. To wyglądało, jakby na kogoś czekała. Była ranna, a dookoła tyle świec. Zrozumiałam, że było ich więcej, kiedy weszliśmy do celi. Savka nie dałaby rady opatrzyć tej dziewczyny z łóżka. No i nie podpisywałaby się tak. Tobie też coś wtedy zaświtało, prawda? – Kiwnąłem leciutko głową. – Ale mnie chyba więcej. Charakter pisma. Suka pisała po desce umoczonym w krwi palcem, więc nie było naturalnie, ale i tak wyglądało znajomo. Przyszło mi do głowy, że to mogłam być ja. Wiesz, w pierwszej chwili taki absurdalny żart, a potem zastanowienie: właściwie dlaczego nie? Chyba uciekłam z Pecinaca, no i ostatecznie też mnie bili, jak te tutaj. I wiesz, co mnie przekonało, że jednak nie? Będziesz się śmiał, ale majtki. Tam był pełen worek ślicznych, koronkowych, a Bulatović mówił, że miałam na sobie jakieś szmaty. Taka babska logika.
– Dobra logika. Byłaś tam na innych zasadach niż pozostałe. Nie zabrali ci ubrania. Chorowałaś. Inne też pewnie chorowały i może umierały tam wcześniej, ale to były serbskie dziewczyny, kobiety wrogów.
Posłała mi długie, smutne spojrzenie.
– Dla których byłam muzułmańską suką – dokończyła. – Wiesz, co jest najzabawniejsze? Że potem, w Polsce, czułam się Serbką. No, może Chorwatką. Ale nigdy takim tłumokiem, któremu mąż każe gnić w haremie i nosić szmatę na twarzy.
– Daj spokój. Bośnia to nie Bliski Wschód.
– Wiem. Przesadzam. Ale w tamtą stronę to szło. A ja brałam po pysku od męża za brak wiedzy, w którego Boga wierzę. I straciłam ojczyznę, bo nagle ludzi zaczęło obchodzić, kto jak się modli. W Jugosławii tego nie było, Serbowie bronili Jugosławii, więc automatycznie ustawiłam się po ich stronie.
– A potem weszliśmy do kwatery Tapczaniarza i zobaczyłaś spis telefonów – pokiwałem współczująco głową. Uniosła brwi.
– Zauważyłeś? To dlaczego…?
– Nie zacząłem pytać? A po co? Kierunkowy do Tarnowa, ty blada jak trup… Nie trzeba geniusza, by zgadnąć, czyj numer znalazłaś.
Oblizała suche usta.
– I tak od razu…? – wychrypiała.
– Przeceniasz mnie. Zaczęło się jak u ciebie, od mostu. Chociaż bardziej od tego, co Kosta mówił o okopie Rzeźnika, o tamponach… Wy, bośniackie dzikusy – posłałem jej żartobliwy uśmiech – to strasznie niedzisiejsze plemię. Ty i Milo popełniliście identyczny błąd. Żadne nie pomyślało, że to mogła być dziewczyna. Owszem, jako osoba towarzysząca… Mnie to przyszło do głowy po rozmowie z tą małą u Aiszy. Pamiętasz, co powiedziała? Że Eminę przez pomyłkę ostrzelali Serbowie. Między polami minowymi, czyli już chyba na Pecinacu, a przynajmniej blisko. – Patrzyła na mnie bez zrozumienia. – Przez pomyłkę, tak powiedziała. Za późno skojarzyłem i nie było okazji dopytać Aiszy, ale jak znam życie, dziewczyny obsługiwały obie strony. – No i?
– Pomyślałem, że jeśli blisko frontu raz strzela się do kogoś przez pomyłkę, to zwykle się do niego nie strzela w ogóle. I że Rzeźnik-dziewczyna miałby większe szanse prześlizgiwać się między czekającymi na niego w zasadzce. Żaden problem ukryć na Glavie karabin i sprzęt, a potem samej udawać zbieraczkę jagód. A jeszcze lepiej handlarkę. Kosta mówił, że sporo osób próbowało chodzić przez przełęcz. Jedna zaradna dziewczyna więcej nie budziłaby podejrzeń.
– Pomyślałeś, że na tym zbudowałam swoją snajperską karierę? – uśmiechnęła się gorzko. – Na udawaniu Czerwonego Kapturka z koszyczkiem?
– Nie kpij – nie odwzajemniłem uśmiechu. – Czerwony Kapturek mógł marnie skończyć. Zwłaszcza taki ładny. Musiałabyś uchodzić za swoją, a swoją, jeśli już się zgwałci, najwygodniej po wszystkim wykończyć. Tyle że ja nie o tobie myślałem.
– Nie o mnie? – Tym ją chyba zaskoczyłem. Najwyraźniej miała mocno zawyżone wyobrażenie o moich talentach detektywistycznych.
– Pamiętasz, jak zapytałem Bulatovicia o włosy Any? Miała czarne. Emina była blondynką, Juka Spahović szukał odmiany… Dodałem do tego narzeczoną Juki, to, że ponoć umiała strzelać, no i jakoś tak…
– Ja też umiem strzelać – przypomniała.
– Wiem: Jeżynowa Górka. Tyle że dziewczyn, którym ktoś pokazał, do czego służy karabin, były w Bośni setki, jeśli nie tysiące. No i masz dobry wzrok, a to połowa sukcesu przy strzelaniu.
– No więc kiedy…?
– Jak zostawialiśmy Dorotę, zastanawiałem się, czy nie dać jej rewolweru, ale uznałem, że to na nic. Bo jeśli wyskoczy z jakimś „ręce do góry”, tamci od razu rozpoznają kobietę i zwyczajnie wyśmieją. I wtedy przypomniało mi się, jak Rzeźnik odganiał Kostę pobrzękiwaniem metalu. Ale to był tylko jeden klocek więcej, obrazek jeszcze mi się nie układał. Jakoś nie pomyślałem o tym, że znaleźli cię podrapaną, nasmarowaną tłuszczem, w majtkach na lewą stronę. Wypisz-wymaluj: po przeciskaniu się przez ciasne, skalne dziury, gdzie liczy się każdy centymetr. Olśniło mnie, kiedy zaszywałaś dekolt. Milo rozsypał skarpetki snajpera, wziąłem jedną do ręki… Kiedy cię znalazłem przy swoim tapczanie, miałaś na sobie tylko nocną koszulę i grube skarpety. Potem nie chciałaś, bym obejrzał twoją stopę. Przechodziłaś przez rozlewisko bez koszuli, z gołym biustem, ale w jedynych skarpetach. Przewracasz się przy skokach, boisz wspinaczki… A Rzeźnik leżał całymi dniami na śniegu. I najwyraźniej poodmrażał palce u nóg.
Nie sądziłem, że tak zareaguje. Że odwróci się twarzą do ściany, zwinie jak embrion. To nie wystarczyło, więc przekręciła dodatkowo głowę, wbijając twarz w poduszkę. Podniosłem się z krzesła, usiadłem na łóżku obok niej. Ręka sama odnalazła okryte pasiastą piżamą ramię.
– Nie wygłupiaj się. Sześć zostało. To wcale nie wygląda tak źle.
– Zostaw mnie – wymamrotała w poduszkę. – Proszę. Idź sobie.
– Nie mogę. Jeszcze nie skończyliśmy.
– Skończyliśmy. Dzięki, byłeś świetny. Przyślij mi rachunek.
– Pomagałem pielęgniarkom cię myć. To znaczy… to, co wystaje z piżamy. Może to żałosne, ale próbowałem się upewnić… no, nie chciałem ryzykować, że jak przyjdzie co do czego, to widok twoich stóp…
Nos wynurzył się spod poduszki, zwrócił ku ścianie. Nie był wcale czerwieńszy niż przedtem; wiedziałem, że to tylko złudzenie wywołane świadomością, iż Jovanka bezgłośnie płacze. Nawet łzom towarzyszyła jednak złość, wola walki.
– Kto ci dał prawo?! Wyobrażasz sobie, że możesz mnie obmacywać, bo na tej wszawej górze rżnął mnie każdy po kolei?! Bo się puszczałam za pieniądze?!
– Nie pleć głupstw. Ja tylko…
– Zaskarżę ten gówniany szpital! Pielęgniarki nie miały prawa dopuszczać do mnie obcego faceta! Co to jest, burdel?!
Nie da się wrzeszczeć na kogoś, leżąc do niego bokiem, więc zyskałem tyle, że nie tylko odwróciła twarz w moją stronę, ale i usiadła.
– Nie czepiaj się pielęgniarek. Są w porządku. Po prostu powiedziałem, że jestem twoim mężem. Nie ma nic złego w tym, że mąż…
– Co?! Oszalałeś?!
– Ciebie nie będę okłamywał – obiecałem. – A w każdym razie rzadko.
– Bo nie będzie okazji! Honorarium przyślę ci pocztą!
– Chcesz powiedzieć, że nie spotkamy się więcej? – zapytałem w miarę spokojnie.
– A niby po co?! – krzyknęła z rozpędu. Odczekałem parę sekund, po czym ostrożnie dotknąłem koniuszkami palców jej policzka. Zaraz potem przesunąłem dłoń dalej, na ramię. Jovanka nie protestowała.
– Musiałem okłamać Mila, żeby cię nie zabił. – Mówiłem cicho, nie do końca pewien swego głosu. – Nie wiem, czy mi się udało i czy w ogóle było to potrzebne. Nakłamałem Nowickiemu, że się znamy jak łyse konie i wiem, że nie będziesz próbowała go skarżyć, a nawet pozwolisz mu kiedyś zobaczyć się z Olą.
– Co? – Tym razem nie podniosła głosu. Była zszokowana i rozżalona, lecz nie zła. – Marcin, on mnie zgwałcił. Chyba że źle cię zrozumiałam…
– Dobrze zrozumiałaś. Dali mu ciebie przywiązaną do łóżka, bo się bali, że coś komuś zrobisz, on był pijany, trochę przestraszony… Gdyby się nie przyłączył, to jeśli nie Żaniec, gospodarze na delikatną sugestię Żańca mogliby go… Zrobił to, ale potem wrócił i zostawił ci zestaw do pielęgnacji paznokci. Wiesz, o czym mówię. – Po oczach, okrągłych jak spodki, poznałem, że wie. – Jesteś mu winna życie. Raz swoje i dwa razy Oli. Nie wiedział, że jest jego, że jest chora i że wybrałaś się do Bośni, by ją ratować. Starał się trzymać możliwie daleko od kumpli z wojska i dopiero kiedy Żańcowi stali się potrzebni dyskretni pomocnicy, wsiadł w samolot i poleciał nas łapać. Nie mówię, że to wzór cnót i bohater, ale mógł przemilczeć waszą znajomość.
– Chcesz powiedzieć, że sam…? Może niechcący się wygadał?
– Nie wygadał się. Po prostu na trzech gnojków trafił się jeden przyzwoity facet. Siedzieliśmy w tym lesie, czekaliśmy, co władza zdecyduje, o czymś trzeba było pogadać, no i jakoś tak zeszło na ciebie. Dowiedział się o małej i od razu mówi: „Jezu, ona może być moja. Czas się zgadza i byłem pierwszy”.
– Pierwszy? Z tych czterech? – Nie zrozumiała.
– Nie miałaś przed nim żadnego faceta. Przepraszam, że tak po prostu ci to mówię, ale widziałem, jak się gryziesz tamtą dziewczyną. No więc przynajmniej była porządna. Żadna kurwa, żadna puszczalska, sprzedająca się za świecidełka pod bieliznę. Nasi biesiadowali wtedy z chłopakami Sułtana całą noc, na drugi dzień trzeźwieli, więc trochę zdążyli pogadać.
– O niej? – Ledwie ją słyszałem. Zwłaszcza kiedy się poprawiała. – O mnie?
– O niej. – Mocno podkreśliłem to słowo. – Dobrze się czujesz? Mogę mówić? – Skinęła głową, bardzo stanowczo. – Ten chłopak z fotografii, twój brat… Prawie na pewno nie żyje. Nikt nie pozostał żywy. Straciłaś… ona straciła całą rodzinę. To dlatego poszła na front i była taka dobra.
– Dobra – powtórzyła z goryczą. – Pięćdziesięciu zamordowanych ludzi. – Siedziała przez chwilę z tępą rezygnacją na twarzy. A potem, w ułamku sekundy, zdrętwiała ze zgrozy. Chyba w ogóle nie zauważyła, że ująłem jej twarz w dłonie, zwróciłem ku sobie. Była zbyt oszołomiona myślą, która w końcu ją dopadła. Na szczęście miałem przewagę czasu, zdążyłem się przygotować.
– Nie było nas tam. – Mówiłem cicho, ale z naciskiem zdolnym giąć szyny kolejowe. – Nie wiemy nic ani o niej, ani o układach panujących na tej górze. Tam faktycznie jest więcej jaskiń. Sam widziałem dwie. Tam też mieszkali ludzie. Może właśnie ona. Może muzułmańskie kobiety. Może żadna nie wiedziała o tym więziennym burdelu pod stacją przekaźnikową. Mężczyźni nie chwalą się czymś takim. A może snajperka zdawała sobie sprawę, tylko po prostu było jej to obojętne. Kiedy się żyje wyłącznie zemstą… Może Sułtan ją okłamywał, może tylko się domyślała, a nie odważyła się stawiać sprawy na ostrzu noża… Nie wiemy, jak było. Ale wiem, że kiedy skończyła się wojna, snajperka próbowała ocalić serbskie dziewczyny. To dlatego do nich dołączyła, dlatego Sułtan kazał z niej zrobić luksusowy materac dla siebie.
– Wymyśliłeś to sobie – szepnęła.
– Miała tam nie lada autorytet. Rzeźnik z Glavy, postrach Serbów, druga osoba po dowódcy. Chyba na to liczyła. Albo po prostu się wściekła. Może z powodu dziewczyn. Sułtan się przestraszył trybunałów, postanowił sprzątnąć świadków. Zaprotestowała. Słowo po słowie i już miała karabin w ręku. Nie zaplanowała tego, źle rozegrała, więc ją raz-dwa obezwładnili. Ale i tak jednego faceta rozwaliła, a drugiemu odstrzeliła nogę.
– Dlaczego miałabym ci uwierzyć?
– Bo mówię prawdę. Muzułmanie żartowali sobie z Nowickiego, mówili… przepraszam za dosłowność… że wsadzał w prawdziwą żywą minę i taka metalowa byłaby trochę bezpieczniejsza w użyciu.
– Nie wierzę ci. – Czułem drżenie jej policzków pod dłońmi. – Byli jedną zdegenerowaną bandą. Całą wojnę razem i niby nagle ostatniego dnia…?
– Właśnie – przerwałem. – Ostatniego. Może to jest wyjaśnienie. Nie zabija się własnego dowódcy, póki trwa wojna i tylko ten dowódca daje szansę wymierzania zemsty. Ale wojna się skończyła i to, co było uczciwą walką, stało się zbrodnią. No a lista prawie jej się skończyła. Nie mam na to żadnego dowodu, ale myślę, że pod koniec jechała już tylko na poczuciu obowiązku. Zresztą przedtem też nie zabijała poza przełęczą. To o czymś świadczy. Łatwiej by jej było…
– Lista?
– Pamiętasz notes? Ten z odciskiem kciuka? Milo wolał mi go oddać. Powiedziałem mu, że tamten kciuk i twój mają zupełnie różne linie papilarne, ale chociaż miał pod ręką Nowickiego i drugą parę oczu, nie próbował mnie sprawdzać. Prawda bywa niewygodna.
– Sam widzisz – rzuciła gniewnie. – Łżesz jak pies.
– Obejrzałem jej notatki. Znalazłem kogoś, kto dobrze zna serbsko-chorwacki, ale to najważniejsze zrozumiałem sam. Zaraz na początku był spis. Mama, tata, trzy imiona – dwaj bracia i siostra. Przy kobietach narysowane były znaczki, coś jak zamknięte nożyczki. Pod ojcem i braćmi stawiała po prostu krzyżyki. W sumie doszła do czterdziestu siedmiu. Używała różnych długopisów i ołówków, więc dobrze było widać kolejność. Chyba nie liczyła, że uda jej się dociągnąć do pełnej dziesiątki za każdego zabitego członka rodziny, bo przypisywała każdemu po pierwszym Serbie, potem każdemu po drugim i tak dalej. Zabrakło trzech znaczków pod imionami rodzeństwa. Wiem, że miało być po dziesięć, bo słupki pod słowami „mama” i „tata” były przekreślone w pionie.
– Chcę zobaczyć ten notes. – Cofnęła się, bo trudno wywarkiwać żądanie, trzymając twarz w czyichś dłoniach. Opuściłem ręce. – Daj go i zostaw mnie.
– Nie dam ci go – powiedziałem, patrząc trochę wyzywająco w rozgorączkowane oczy. – I ciebie nie zostawię.
– To moja własność!
– Nie. To własność tamtej dziewczyny. A jej już nie ma. – Próbowała coś powiedzieć, ale byłem szybszy. – Nie ma tam niczego osobistego, same techniczne notatki. Tylko ta lista na początku i jedna rzecz na samym końcu. Ale nie dam ci notesu. Wiesz dlaczego? Bo chcę ci udowodnić, że jej naprawdę nie ma.
– Nienawidzę cię.
– Imiona, Jovanka. Wszyscy mówiliście tym samym językiem, ale po imionach można odróżnić rodzinę chorwacką od muzułmańskiej. Albo i serbskiej: Serbowie też walczyli po stronie rządu bośniackiego. – Przyglądała mi się ze zdumieniem, wyraźnie wstrząśnięta takim postawieniem sprawy. – Nie chcę, byś wiedziała. Dla nas obojga lepiej będzie, jeśli pozostaniesz po prostu Jugosłowianką.
Milczała długo. Ważne decyzje wymagają namysłu.
– Może masz rację – mruknęła. – A ta druga rzecz?
– Zapisywała daty. Nie wszędzie, ale tu akurat była. Data pierwszego dnia pokoju. – Widziałem, jak znów sztywnieje. – Nie, o Mladenie nic… Ale przedtem, o świcie i chyba nocą… To skróty, z definicji niejednoznaczne, ale stawiała znaki zapytania, więc myślę, że dobrze to interpretuję. To było coś w rodzaju: „dezerterzy?”, „schodzą z P.?”, i podkreślone parę razy „Serbowie nie strzelają”. – Odczekałem chwilę. – Jovanka, coś jej się nie zgadzało. Była zdziwiona. Rozumiesz?
– Kła… kłamiesz. Chcesz mnie… pocieszyć.
– Dobra, chcę cię pocieszyć. Tyle że nie kłamię. Leżała tam na śniegu i nie wiedziała, że już po wojnie. Chłopcy Sułtana woleli pić niż iść, szukać jej i tłumaczyć, że nie musi już do nikogo strzelać. Niby po co mieli ryzykować? Jeden Serb więcej, jeden mniej – jaka to różnica? Więc zobaczyła we mgle kogoś z długim przedmiotem w rękach, może karabinem. Strzeliła. Coś ją musiało zaniepokoić, coś się nie zgadzało. Zeszła. Nigdy nie schodziła, ale tym razem zeszła. Może przypomniała sobie, że pokój wisi w powietrzu, może skojarzyła te nocne ruchy i bierność Serbów. A może kiedy pociągała za spust, w ostatniej chwili dopatrzyła się białej flagi na tle śniegu. Nie wiem. Wiem, że okryła rannego własnym płaszczem, a potem pobiegła. Jak ma się zamiar urządzić komuś wściekłą awanturę, to często się biegnie.
– To tylko domysły. – Wzięła się już w garść.
– Chcesz ją osądzać, a nic nie wiesz o jej życiu. Dobrze, osądzaj. Tylko że cywilizowany proces to tłumaczenie wątpliwości na korzyść podsądnego.
– Powinieneś być adwokatem – uśmiechnęła się z wysiłkiem.
– Chciałbym. – Mój uśmiech był równie słaby. – Adwokata nikt nie przenosi na drugi koniec kraju.
Oczy się jej rozszerzyły. Przez chwilę widziałem w nich coś zbliżonego do paniki.
– Przenoszą cię? Wojsko, tak? – Skinąłem głową. – Dokąd?
– Głębokie zadupie. Mazury. Jakoś musieli sobie odbić te wszystkie ustępstwa. Chcesz służyć? Proszę, leśne garnizony czekają na takich frajerów.
Chyba naprawdę była przestraszona. Cała rozmowa dużo ją kosztowała, ale bała się dopiero teraz. A ja bałem się uwierzyć, że właściwie odczytuję jej emocje.
– Wyjeżdżasz?
– Muszę. Raz mi się poszczęściło, ale jako detektyw nie pociągnę długo. To dla mnie jedyna szansa na normalne życie. Zresztą… lubię wojsko. I lasy też. Tylko…
– Tak? – zapytała szeptem.
– Tylko że w takich miejscach niełatwo o dobrą żonę.
– Chcesz… No tak, rozumiem. – Przełknęła ślinę. Odwróciła twarz, nagle zainteresowana fakturą ściany. – Mam nadzieję, że ci się uda. Zasługujesz na porządną dziewczynę.
– Nie będzie łatwo. Tam aż się roi od bezrobotnych. Człowiek nigdy nie ma pewności, czy chodzi o niego, czy o jego pieniądze. A ja nie umiałbym tak… No a z drugiej strony nikt nie ufa rozwodnikowi. Zwłaszcza takiemu, który…
– Rozwodnikowi?! – Omal nie zwichnęła sobie karku, tak gwałtownie go użyła, by na mnie spojrzeć. – Byłeś żonaty?!
– …zostawia żonę z chorym dzieckiem. Niby już po przeszczepie, a żona znakomicie zna trzy obce języki, jest inteligentna, cholernie atrakcyjna i w końcu znajdzie sobie dobrze płatną posadę. To mimo wszystko fatalnie wygląda dla kogoś z zewnątrz.
Gapiła się na mnie z rozchylonymi ustami. Wcale nie wyglądała na szczególnie inteligentną.
– O czym ty…?
– Nie wiedziałem, czy kiedykolwiek się obudzisz. Tam, w Bośni, nie wyglądało to dobrze. Dwa razy musieli cię reanimować, były jakieś powikłania… Robotę miałem już w kieszeni, ale co innego odkręcić niesłuszne oskarżenie, a co innego załatwić kawalerowi adopcję, i to chorego dziecka. Byłbym bez szans. Ola poszłaby do domu dziecka i pewnie już tam została, bo kto taką weźmie. No więc… załatwiłem ślub.
– Nie wierzę ci – wymamrotała. Jej twarz nie była twarzą kobiety, tylko kagańcem dla wyrywającej się na swobodę nadziei.
– Sam nie wierzyłem, kiedy się zgodzili. Ale jakoś poszło. Milo załatwił nam popa. On i jeden facet z MON-u byli świadkami. Myślałem o Nowickim, ale uznałem, że wiceminister będzie lepszy: nikt tego nie odwoła pod pretekstem, że panna młoda była nieprzytomna. Mam oficjalne oświadczenie poważnego polityka, że akurat na ten kwadrans odzyskałaś świadomość. I drugie, z ambasady, że w myśl polskiego prawa ślub jest ważny.
– Ale przecież… przecież ja mam męża! Oficjalnie…
– …byłaś wdową. – Ująłem delikatnie jej dłoń. – Powinienem ci wcześniej powiedzieć: Roman nie żyje. Pamiętasz tę łączkę, gdzie zwichnąłem nogę?
– Jezu… – Była poruszona, ale strata męża nie pochłonęła jej całej świadomości. Niemal od razu wróciła do tego, co naprawdę ją gryzło. – Chciałeś zająć się Olą? Ale dlaczego? Przecież nic was nie łączy.
– To świetny dzieciak – uśmiechnąłem się przekornie. – Już jesteśmy kumplami. No i ktoś musiał podpisać zgodę na zabieg. Niby mógł Nowicki, ale zanim się urzędowo ustali ojcostwo, przyzna prawa…
– Marcin! – Gdyby stała, tupnęłaby w tej chwili nogą. Była inteligentna, mądra, wrażliwa, no i miała te niesamowite, godne sokoła ślepia, które ocaliły nas na Jeżynowej Górce i później. Lecz była też zwykłym człowiekiem i kobietą – więc potrzebowała potwierdzenia.
– Aha, no tak – udałem, że teraz to sobie przypomniałem. – Jest jeszcze taka jedna, w której się oboje kochamy. Każde inaczej, ale oboje bardzo.
Jej oczy krzyczały: „Tak!!!”, więc przygarnąłem najbardziej zabójczą dziewczynę świata i zacząłem całować wszystko, czego nie zakrywały bandaże. Chciałem poczuć smak każdego kawałka jej twarzy, ale nic z tego nie wyszło, bo Jovanka wczepiła się we mnie z identycznymi zamiarami i dopóki nie trafiliśmy ustami w usta, tylko sobie nawzajem przeszkadzaliśmy. W pewnym momencie do mego niedotlenionego mózgu dotarło, że spod piżamy wymknęło się coś cudownie miękkiego i bosko krągłego, wobec czego zacząłem obcałowywać piersi Jovanki i biedaczka mogła w końcu coś powiedzieć.
– Ale powtórzymy ślub – wydyszała, nieporadnie próbując pogodzić pozostawienie mi swej piersi z dosięgnięciem mnie ustami. – A w noc poślubną nie każesz mi zdejmować skarpet.
Wymamrotałem coś, co brzmiało jak zgoda. I nawet dotrzymałem potem słowa. Ale tak się złożyło, że ustawiony skosem stojak pod kroplówkę pasował idealnie między nogę łóżka a klamkę drzwi i tego popołudnia musiała się kochać ze mną na bosaka. Żadnemu z nas nie sprawiło to różnicy.