– Są za blisko! – Teraz już i mogłem, i musiałem krzyczeć, jako że obaj lekko ogłuchliśmy. – Nie wychylaj się! Idę na tamtą stronę! Stąd się nie da strzelać!
– Wykończy pana!
Trochę za późno próbował mnie chwycić. Nie pokazałem snajperowi więcej niż kawałek potylicy – ale to wystarczyło. Pocisk wyczesał mi przedziałek we włosach. Natychmiast runąłem z powrotem pod ścianę.
– Może… Gdybyśmy wszyscy razem skoczyli… – Błażejski kiwnął głową ku zachodowi i skarpie, która już raz dała schronienie mnie i Jovance. – Was nie trafił, a biegaliście wte i wewte.
– Nie – mruknąłem. Zastanawiałem się gorączkowo.
– Ale tu nas wykończą granatami!
– Nie – powtórzyłem, już stanowczo. – Za schronem jest facet z automatem. Ten drugi też nie przylazł z samym granatnikiem. Skoszą nas, nim przejdziemy przez worki.
– Ale oni mają granaty! Mamy tak siedzieć i czekać?!
– Bez paniki – warknąłem. – Widzisz ten deszcz granatów? Mają może jeden albo dwa. Nie będą ich marnować. – Chciał mi wierzyć, więc nie skomentował. – Słuchaj, muszę wejść do środka. Przejdź dalej i jak dam znak, postrzelaj trochę w tę górę.
Nie był zbytnio przekonany. Pokiwał jednak głową, ścisnął karabin i zaczął przesuwać się ku wschodniemu końcowi rowu. Był przy pierwszej z dwóch strzelnic tego odcinka, kiedy znad jego głowy ryknął krótką serią karabin maszynowy. Padł jak długi, a ja potrzebowałem drugiej serii, by zrozumieć, że kaem tłucze z wnętrza schronu, a celem jest góra na południu. Zaskoczenie było kompletne.
Nogi same poniosły mnie ku drzwiom. Jeżeli nawet snajper próbował mnie zabić, nie spostrzegłem tego: kaem zajazgotał akurat kolejną serią. Przeskoczyłem próg i zderzyłem się z Jovanką. Opasana taśmą amunicyjną, tuląc do piersi masywny karabin, próbowała właśnie pokonać drzwi w przeciwnym kierunku.
– Na dwór! – krzyknęła mi w twarz.
– Snajper! – Zastąpiłem jej drogę, całkiem niepotrzebnie, bo nie tyle sama rwała się na zewnątrz, co wypychała mnie.
– A tu granatnik! Wyłaź!
Nie wiem, dlaczego to jej wola wzięła górę. Byłem oficerem, a ona nawet nie szeregowym, snajper miał mnóstwo kul, a ten z RPG-7 mógł dysponować już tylko bezużyteczną rurą bez rakiet. A jednak dałem się wypchnąć. Błażejski nie strzelał i nie działo się nic, co mogłoby odwrócić uwagę tego drania na górze. Mogłem tylko grzmotnięciem między łopatki posłać dziewczynę w stronę północnego ramienia okopu i pobiec za nią, licząc na łaskawość losu. Gdybyśmy dopadli zakrętu naprawdę szybko…
Trzeci wystrzał z granatnika wyleczył mnie z nadziei. Jovanką pognała dalej, ale mnie podmuch eksplozji dopadł za blisko drzwi. Fala sprężonego powietrza rzuciła mną o ściankę z worków, obaliła, splątała ręce z nogami i karabinem. Na domiar złego upadłem w poprzek okopu i zaklinowałem się beznadziejnie. Wtedy nadleciała pierwsza kula. Usłyszałem ją. Warknięcie, uderzenie, szelest piasku. Blisko. Wyszarpnąłem nogę spod karabinu i zacząłem się obracać, w pełni świadom żółwiego tempa swych ruchów. Dwa, może trzy mierzone strzały – tyle wybuch w bunkrze podarował snajperowi i tyle musiałbym przetrwać, by dotrzeć za zakręt rowu. To znaczy: gdyby Jovanka zachowała się rozsądnie. Zawracając i wbiegając z powrotem do odsłoniętego odcinka transzei, przekreśliła ostatecznie moje szanse.
– Chowaj się! – krzyknąłem, przewracając się na plecy. Następny nabój trafił do komory. Pocisk powinien równie łatwo dosięgnąć celu, ale nagle snajper zaczął się spieszyć. Broń powtarzalna jest stosunkowo powolna i jeśli strzelec chciał wykorzystać okazję i trafić także Jovankę, musiał zrezygnować z jakości mierzenia na rzecz ilości.
– Szybko! – usłyszałem jej krzyk. Podciągnąłem kolana jeszcze bliżej nosa i jakimś cudem wykonałem przewrót w tył, lądując na łokciach i kolanach. Właśnie wtedy zrozumiałem, jak strasznie zawaliłem sprawę.
– Chowaj się!!! – ryknąłem, rzucając się w kierunku Jovanki i niemal natychmiast waląc z powrotem na brzuch, zdradzony przez źle ustawioną stopę.
Stała i była bliżej kryjówki! To na nią musiał polować każdy rozsądny strzelec. Trzeba być ostatnią idiotką, by zrobić to, co zrobiła, czyli poderwać do ramienia ciężki jak cholera karabin maszynowy i stojąc w szerokim wykroku, zacząć się przestrzeliwać z ukrytym pół kilometra dalej snajperem.
Jedna pięciostrzałowa seria, druga, następna… Jeżeli celowała we właściwą górę – a wcale nie byłem tego pewny – to musiała mierzyć dość nisko. Nie mogłem nawet porządnie pobiec, bo gdybym się wyprostował, ta wariatka rozniosłaby mi głowę, pognałem więc w jej stronę jak własny praprzodek, nieufający jeszcze dolnym kończynom na tyle, by nawet w biegu nie podpierać się górnymi. A ona strzelała, strzelała i strzelała… Wciąż żywa. Nie rozumiałem tego.
Prawdziwy cud dane mi jednak było obejrzeć parę sekund później, kiedy Jovanka płynnym, cudownie skoordynowanym ruchem zeskoczyła mi z drogi, otwierając przejście do północnej odnogi transzei, zamarła na ułamek sekundy, po czym podniosła dymiącą lufę kaemu i króciutką, dwustrzałową serią odłupała czubek wychylającej się zza worków głowy.
Potem okazało się, że były to ostatnie dwa naboje w taśmie. Ale cudu nie umniejszyło to w żaden sposób.
Major Olszewski wszedł do kontenera, nie pukając.
– A już myślałem, że to dyżurny – westchnąłem, dźwigając się z łóżka. – Pół godziny temu zamówiłem kolację.
– Jest w drodze – stwierdził beznamiętnie. Chyba czekał, aż wyrażę mu szacunek, siadając porządnie. – Mam dla pana nieciekawą wiadomość. Okazuje się, że jest pan poszukiwany przez policję.
– Ciekawa wiadomość – udałem zaintrygowanie. Nie spodobała mu się taka reakcja.
– Podobno jest pan zamieszany w morderstwo. Nie ma w tym nic zabawnego.
– Mogę zapytać, jak uzyskał pan tę informację? Podsłuchujecie policyjne częstotliwości?
– Niech pan opowie, co zaszło na Jeżynowej – zażądał.
– Wolałbym najpierw coś zjeść. I zobaczyć klientkę.
– A ja bym wolał ustalić, co z wami zrobić i komu przekazać: policji czy żandarmom. Jesteście po uszy zamieszani w napad na wojskowy posterunek i zabójstwo pięciu żołnierzy.
– Pięciu? – powtórzyłem powoli. – To znaczy… ten ranny jednak nie przeżył?
– Dziwi to pana? Błażejski twierdzi, że nawet nie próbowaliście mu pomóc.
– Błażejski tak powiedział? Dosłownie?
– Taki był sens – wzruszył ramionami. – Dopiero po kwadransie ktoś się nim raczył zająć. Wykrwawił się.
Cofnąłem się, na ile pozwalało oparcie. Major nigdy mi się nie podobał, ale teraz nie podobał mi się w dwójnasób.
– O co chodzi? Po co całe to pieprzenie? Dobrze pan wie, że ten, który przeżył w bunkrze, nie miał ani jednej rany. Krwotok? Owszem, tyle że wewnętrzny. Nawet w szpitalu niewiele by mu pomogli. Dostał morfinę; co więcej mogliśmy zrobić?
– Nie wiem – uśmiechnął się chłodno. – Nasz lekarz nie dałby mu morfiny. Był nieprzytomny i to mogło mu jedynie zaszkodzić. Może właśnie to go zabiło. Może przyczynił się pan do śmierci tego chłopaka swoimi amatorskimi zabiegami.
Zerknąłem w okno. Po zaułku między dwoma rzędami kontenerowych kwater przechadzał się wartownik. Przed – tern go tam nie było.
– Jeszcze raz – powiedziałem cicho. – O co chodzi? Zanim odpowiedział, obejrzał mnie i ustalił, na ile zostałem nastraszony. Rezultat chyba go zadowolił.
– Nie wiem, jak poważna jest ta sprawa w Krakowie, ale tego tutaj wystarczy na miesiące aresztu śledczego. Może nawet rok, kto wie…? Podłożył się pan. Wie pan kiedy?
– Na Jeżynowej Górce?
– Nie. Na granicy; zaminowanej granicy, którą nielegalnie przekroczyliście, czego ludzie porządni nie robią. Ten pomysł z nasyłaniem naszych żołnierzy na facetów w zielonym samochodzie… Już pan kojarzy?
– Co niby mam kojarzyć?
– Zameldowano mi o tym. Nie dawało mi spokoju, że w odległości paru kilometrów i w krótkim odstępie czasu jeden człowiek zamieszany jest w dwie niebanalne historie z udziałem Wojska Polskiego. Zadałem więc sobie pytanie: czy aby na pewno jeden? No i przejechałem się do kostnicy z kapralem z posterunku przy szosie. – Zrobił efektowną przerwę. – Ten z połową głowy nie bardzo nadawał się do identyfikacji, ale drugiego na pana nieszczęście rozpoznał i kapral, i jeszcze jeden żołnierz.
– Drugiego? Zabiliśmy jeszcze kogoś?
Roześmiał się.
– No i widzi pan? Wystarczy, że nie wymienię w raporcie karabinu, i załapie się pan dodatkowo na uśmiercenie przypadkowego grzybiarza. A to stromy stok, karabin miał prawo zjechać dziesiątki metrów w dół, zaginąć…
– Mówi pan o tym snajperze? – Nie wierzyłem. – Ktoś go trafił? Niemożliwe…
– Nie ktoś – pokiwał palcem przecząco. – Marcin Małkosz go zabił. Trzeba było użyć beryla. Dostał w głowę. Kula by się pewnie odkształciła i nie dałoby się ustalić, czy to nie Błażejski… A tak ma pań jedno zmartwienie więcej. Kaem był jeden i to pan z niego strzelał. Zgadza się?
Po sekundzie namysłu skinąłem głową. Przyszło mi to o tyle łatwo, że faktycznie wystrzelałem z kaemu trzy pełne taśmy. Po fakcie, na postrach i chyba do pustego już lasu. W kierunku góry nie posłałem ani jednej kuli.
– Wiem, że się powtarzam – zaznaczyłem – ale do czego panu dziura w całym?
– W całym? Jest pan pewien?
– Jestem zmęczony i głodny – wyznałem. – Mózg zaraz przestanie mi funkcjonować. Jak dotrzemy do sedna, mogę być już niezdolny do zrozumienia, o co chodzi. I coś zrobię nie tak. Do prasy z tym pójdę, albo co…
– Nikt z panem nie będzie rozmawiał – zapewnił. – Ta sprawa przerasta i pana, i mnie, i tę siksę z „Polityki”.
– Więc czego chcą ci wielcy, którzy za panem stoją? Czuję się przestraszony, przejdźmy do konkretów.
– Dobrze – zgodził się. – Konkret jest taki: wyjedzie pan stąd i nigdy nie wróci. Wyegzekwuje też pan swoje honorarium od pani Bigosiak…
– Słucham?!
– …i przekaże je nam. Nie życzymy sobie, by te pieniądze posłużyły jej do wynajmowania następnych awanturników.
– To o nią chodzi? – Sam nie wiem, co mnie tak dziwiło: ostatecznie to Jovanka była jedynym powodem, dla którego tu przyjechałem.
– Koniec z idiotycznymi wywiadami dla prasy. Utrzymujemy tę misję, by o naszym rządzie pisano dobrze, jasne? Bośnia ma się Polakowi przyjemnie kojarzyć. Już choćby za to posłałbym pana do pierdla. Ile razy kapitan Małkosz zawita w te strony, ktoś ginie i robi się masa smrodu. Oczywiście podpisze pan zobowiązanie, że nie piśnie słowa o tym, co zaszło na Jeżynowej Górce. No i…
– Jedną chwilę – uniosłem dłoń. – Zgoda na wszystko. Ale musicie załatwić przeszczep córce pani Bigosiak.
– Myli pan adresatów – wzruszył ramionami. – Od przeszczepów jest Kasa Chorych. Ja jestem, przynajmniej dla pana, od stawiania warunków. Albo je pan akceptuje, albo wędruje za kraty. Policzmy – zabrał się do odginania palców. – Morderstwo w Krakowie plus zahaczające o terroryzm podpalenie mieszkania ofiary. Strzelanie do męża pani Bigosiak. Nielegalne przekroczenie granicy. Udział w napadzie na posterunek SFOR-u. Spowodowanie śmierci rannego. Spowodowanie śmierci niezidentyfikowanego przechodnia. Przy tylu oskarżeniach któreś po prostu musi wypalić, nie ma cudów. A pewnie znajdzie się dużo więcej, kiedy prokuratorzy dostaną polecenie starannego poszukania.
– Biwak w niedozwolonym miejscu – westchnąłem pod nosem. I głośniej dodałem: – To się kupy nie trzyma. Udział w napadzie? Chyba UOP pana szkolił. Tak debilną logiką tylko oni się posługują. Przy okazji polowania na jakiegoś premiera. Aż się czuję zaszczycony…
– Uważaj – wycedził. – Mogę to załatwić po dobroci, ale wcale nie muszę. Licz się ze słowami, Małkosz, albo wpakuję cię na całe dziesięciolecia. Wyjdziesz siwiutki.
– Powiedz swoim szefom – z pełną premedytacją przeszedłem na „ty” – że to dziecko ma wyzdrowieć. Taka jest moja stawka. Opłacą małej leczenie, a więcej o mnie nie usłyszą.
– Wydaje ci się, że możesz stawiać warunki?! – Jego twarz czerwieniała z sekundy na sekundę. – Ty nam?!
– Ja tylko składam propozycję – spuściłem nieco z tonu.
– Ja tu jestem od składania propozycji! Zapamiętaj sobie!
Chyba nie był dumny, że tak go poniosło, bo ku memu zaskoczeniu po prostu ruszył do drzwi. Dopiero szarpnąwszy klamkę, przypomniał sobie, że nie wystrzelał całej amunicji.
– Rano będzie tu samolot z Polski. Specjalnie po ciebie, mądralo. Zastanów się, które pudło wolisz: cywilne czy wojskowe. Ale myśl szybko. – Chyba uznał, że nie zrobił na mnie odpowiedniego wrażenia, bo już zza progu strzelił ostatnią, pożegnalną salwą: – A ta dziwka cię okłamała. To nie jest kwestia pieniędzy. Dla niej pewnie tak, ale nie dla małej.
Dłubałem w porcji makaronu z gulaszem, kiedy następny nieuznający pukania gość wkroczył do pokoju. Dorota Kowalak przemknęła nad progiem niczym spłoszona sarna i natychmiast zatrzasnęła drzwi. Miała na sobie ciemnogranatową sukienkę w białe groszki, trochę za grube czarne rajstopy, czarne półbuty, chyba niepasujące do reszty stroju, i – co zupełnie mnie rozczuliło – bordową czapeczkę z daszkiem, pod którą upchnęła długie, jasne włosy.
– Kobieta włamywacz – powiedziałem cicho, odkładając widelec. – Chyba ciut przesadziłaś. Wartownik na widok kogoś w takim stroju mógłby…
– …nie dostrzec go po ciemku. O to ci przecież chodziło, prawda? Cytuję: „Tylko postaraj się nie rzucać w oczy”. Nie rzucam się. – Podobnie jak ja, posługiwała się półgłosem.
– W ciemności – sprecyzowałem. – Bo poza tym… No nic. Dziękuję, że przyszłaś.
– Nie co wieczór dzwonią do mnie z celi mordercy i terrorysty. Jak to właściwie załatwiłeś? – Usiadła ładnie na brzegu łóżka. – I dlaczego tak marnie cię pilnują? Nie widziałam wartownika.
Wyjąłem spod koszuli telefon komórkowy.
– Rozczaruję cię. Po prostu zadzwoniłem do Błażejskiego, a konkretnie do dyżurnego. Metoda „na kuzyna” – posłałem jej uśmiech. – Bezpośrednio się nie dało, bo to akurat jego aparat.
– Tego żołnierza, który do mnie przyszedł? – upewniła się. – Zaraz, zaraz… Czy to czasem nie…?
– Owszem. Jedyny ocalały z Jeżynowej Górki. – Odczekałem chwilę i dodałem: – Na taką wersję oficjalną w każdym razie się zanosi.
Oczy zalśniły jej jak para niebieskich żarówek.
– Opowiedz mi o tym.
Opowiedziałem. Zwięźle, ale na szczęście konspiracyjny charakter spotkania podziałał na jej wyobraźnię i nie drążyła tematu podchwytliwymi pytaniami.
– Potem już była kaszka z mleczkiem – dokończyłem. – Tamtym odechciało się atakować, a Błażejski znalazł sprawną komórkę i zatelefonował po pomoc. Przywieźli nas tutaj, rozdzielili, trochę przegłodzili, a mnie Olszewski postraszył. Co do Jovanki nie mam pewności. To właśnie pierwsza prośba. Gdybyś mogła jakoś się z nią skontaktować…
– Ja? – zdziwiła się. – Żartujesz?
Przez chwilę się zastanawiałem, jak to ująć delikatnie.
– Nie bardzo się lubicie; dwie ładne dziewczyny to za dużo jak na jedno miejsce. Ale jesteś profesjonalistką, na pewno potrafisz wznieść się ponad…
– O czym ty mówisz? – Nie umiem wyjaśnić, na czym polega nie do końca szczere wzruszenie ramion, ale jej takie właśnie było. – Nic do niej nie mam. Tylko trochę mnie dziwi, że napuszczasz ją na wartownika po to, by mnie tu przemycić, bym z kolei ja z nią pogadała. Nie prościej…?
– Napuszczam na…?
– Ten Błażejski powiedział, że twoja dziewczyna weźmie na siebie wartownika, więc mam iść co prawda bez zwracania uwagi, ale nie muszę skradać się po dachach. Nie wiem, jak miała to zrobić – dwuznaczny uśmiech pojawił się w kącikach starannie uszminkowanych ust – ale tak właśnie powiedział.
– To nie jest moja dziewczyna – mruknąłem. – Cholera, to przez to porozumiewanie się szyfrem… No nic, to była ta mniej ważna prośba. – Musiałem przerwać na jakiś czas, uświadamiając sobie ze zgrozą, że treści ważniejszej nie pamiętam. Myśl o Jovance biorącej na siebie wartownika położyła się ołowianym ciężarem na moim mózgu i musiałem mocno się sprężyć, by zepchnąć ją przynajmniej z jednej półkuli. – Druga jest taka, byś pojechała do Maglaja i zamieniła kilka słów z jednym facetem. Miał mieć dla nas wiadomość, jak dobrze pójdzie. Wiem, że dużo od ciebie wymagam, ale…
– Jestem dziennikarką – przerwała mi. – Załatwione. Ale dasz słowo, że po wszystkim usiądziemy, wyspowiadasz się i pozwolisz mi napisać artykuł. Dam ci go do autoryzacji, ale zachowasz się jak dżentelmen i niczego nie wykreślisz.
– Jeśli zgodzisz się siąść we trójkę… To historia Jovanki, nie bardzo mogę… Wiesz, to wszystko zahacza o rzeczy, po których opublikowaniu przeciętna kobieta podcina sobie żyły.
Zawiesiła na mnie spojrzenie o nieodgadnionym wyrazie. Dopiero na koniec dopatrzyłem się lekkiego, wieloznacznego uśmieszku.
– Trójkąt? – zmarszczyła w zadumie brwi. – No cóż, to też może być ciekawe. Staram się być elastyczna, więc niech będzie trójkąt.
Wolałem się nie zastanawiać, czy po prostu niefortunnie dobierała słowa.
Dochodziła dziewiąta, kiedy cichy zgrzyt wyrwał mnie z drzemki. Odepchnąłem senne wizje, pełne kobiet o włosach płynnie zmieniających barwę ze złota na czerń, podszedłem do drzwi i stwierdziłem, że zamknięto je na klucz. Znacznie bardziej zainteresował mnie brak wartownika. Zastanawiałem się nad tym, gdy zadzwonił ukryty pod poduszką telefon.
– Błażejski – powitał mnie głos. – Skołowałem komórkę, no i dzwonię, żeby powiedzieć, że możemy swobodnie pogadać, gdyby pan kapitan chciał. Niech pan zapisze numer, dobrze?
Z braku papieru użyłem mocno zapuszczonego lustra.
– Co słychać? – zapytałem, cofając pośliniony palec.
– No właśnie nic. Cicho o tej strzelaninie. Zwykle donoszą o każdej urwanej nodze, nim trafi na szpitalny śmietnik, a tu… U nas podwyższyli gotowość, ale już u Szwedów i Norwegów spokój, jakby nic się nie stało. Chyba komuś zależy na ukręceniu łba całej sprawie.
– Rozmawiali z tobą?
– Nie za bardzo. Olszewski wpadł, kazał trzymać gębę na kłódkę. A starego nie ma. Siedzi na jakiejś konferencji w Sarajewie. Gdyby wiedział, toby pewnie lądował tu jak nie śmigłowcem, to na spadochronie. Upierdliwy z niego gość, ale o ludzi zawsze dbał.
– Przedzwoń, gdyby się zjawił. Aha, i dziękuję, że nam…
– Szuka pan tych dupków, którzy do nas strzelali? – Nie dał mi odpowiedzieć. – Sram na Olszewskiego i jego zakazy. To byli moi kumple. Nie chcę, by sprawa rozeszła się po kościach i skończyła na salwie honorowej.
– Mimo wszystko dziękuję. – Odczekałem chwilę. – Nie wiesz, co z Jovanką?
Teraz on zrobił sobie przerwę.
– Mogę się do niej wybrać z telefonem – odparł w końcu głosem, który zaklasyfikowałem jako emocjonalnie niewyraźny. – Sami pogadacie.
Nie podobała mi się taka odpowiedź, ale nie miałem odwagi domagać się innej.
– Gdybym potrzebował stąd wyjść… Da się załatwić?
– Z obozu? – Milczeliśmy obaj przez jakiś czas. – Co pan kombinuje?
– Na razie tylko myślę. – Znów przerwałem. – Ten wartownik sprzed moich drzwi… Chyba go odwołali. Za to zamknęli mnie na klucz. Możesz się rozejrzeć?
– No… dobrze. Oddzwonię.
Na kolację, oprócz gulaszu, był chleb i masło, a do masła dodano nóż. Do dziesiątej udało mi się za jego pomocą wyciągnąć listwy z plastikowego okna i nie rozbić przy tym szyby. Przygotowałem też namiastkę drewnianej łopatki, zastąpił ją widelec, dobrze owinięty chustką. Dorota zjawiła się o dziesiątej dziesięć. Błyskawicznie usunąłem plastikowe kliny i wyjąłem szybę z ramy.
– Wskakuj.
Zgasiłem światło, ale po sąsiedzku kwaterowali ludzie i całkiem ciemno nie było, więc zauważyłem bez trudu, że to, co brałem za rajstopy, było pończochami. Poruszała się zgrabnie, a sukienka do przesadnie krótkich nie należała. Mimo to dane mi było obejrzeć kawałek białego uda pomiędzy czernią i granatem w grochy. Potem zabiła mi kolejnego ćwieka: siadając na łóżku, w którym trochę pospałem i którego celowo nie doprowadziłem do porządku. Zamocowałem z powrotem szybę, zaciągnąłem zasłonę i niepewnie skierowałem rękę w stronę kontaktu.
– Nie zapalaj – poprosiła cicho. Weszło nam już w nawyk porozumiewanie się konspiracyjnym półgłosem. Nie umiałem ocenić, czy jej ton jest rzeczowy, czy zmiękczony podobnymi do moich rojeniami. Stanąłem przy stole. Wyciągając rękę, mógłbym jej bez problemu dotknąć.
– Nie dało się? – pokiwałem głową. – Nie szkodzi, to nie…
– Dlaczego się miało nie dać? – błysnęła zębami. – Za szybko wróciłam? Zapomniałam ci powiedzieć, że lubię ostrą jazdę. Też potrafię dostarczyć mężczyźnie mocnych wrażeń. To znaczy pasażerowi – poprawiła się niedbale.
– Masz na myśli Jovankę? – upewniłem się. – I tę strzelaninę na Jeżynowej Górce?
– Ciekawe to wasze dochodzenie. Myślisz, że coś z tego wyniknie?
– Nie bardzo rozumiem – powiedziałem powoli.
– Podobno tego typu wspólne przeżycia nieuchronnie rzucają ludzi do łóżka. Problem w tym, że nie na długo.
– Dlaczego o tym mówisz? – zapytałem jeszcze wolniej.
– Nie wiem – mruknęła. – Lubię cię. Chyba nie chcę, byś całkiem utonął w butelce.
– Aha. – Nie zapytałem, co ma łóżko do butelki. Pomilczeliśmy trochę.
– Dlaczego to robisz? – zapytała bardzo cicho.
– To mój zawód.
– Zapłaciła chociaż? Pieniędzmi?
– Dziennikarska ciekawość? – Zirytowała mnie trochę, ale to nie tłumaczyło następnej kwestii. – A niby czym?
Nie odpowiedziała od razu. Może dawała mi szansę, bym jakoś to odkręcił, zręcznie zmienił temat.
– Rozmawiałam z Błażejskim. O tym wartowniku. – Zrobiła dłuższą przerwę. – To nie moja sprawa, ale powinieneś wiedzieć…
– Jest moją klientką – powiedziałem szybko. – Płaci mi i razem staramy się uratować jej dziecko.
– I tylko to was łączy? Jej pieniądze? Nie wygląda na bogatą, a ty na faceta robiącego życiowy interes.
– Nie spałem z nią, jeśli o to pytasz.
– Chyba nie o to. – Musiała się lekko uśmiechnąć. – Co w dzisiejszych czasach znaczy przespanie się z kimś? Ważne, na co liczysz w przyszłości, czego oczekujesz po tym związku.
– Niedługo skończę czterdzieści lat – wyznałem. – Nie jestem taki dzisiejszy jak ty. A co do związku… nie ma żadnego. Zaproponowała mi ciekawą i użyteczną pracę. To twoim zdaniem nic nie znaczy?
– Znaczy. Ja też nie dla forsy… Ale mnie przynajmniej płacą.
– O czym my właściwie mówimy?
– Przepraszam, nie z tego końca zaczęłam. No więc znalazłam tego lekarza. Wyjaśniłam mu wszystko, jak kazałeś, ale chyba nie całkiem mi ufał. Powiedział, że znalazł tę dziewczynę, drugą ranną, ale nie chciał mi powiedzieć gdzie. Musisz pofatygować się osobiście.
– Drugą ranną? Tak powiedział? Nie chodziło mu o pielęgniarkę?
– Jest pewna różnica. Zapamiętałabym. – Przyjrzała mi się przez barierę mroku. – Coś z tego wynika?
– Owszem. Że muszę stąd prysnąć. Jeszcze tej nocy.
Czekali na nas w cieniu śmietnika, parę kroków od płotu. Musiałem prawie wdepnąć na Błażejskiego, by odkryć ich obecność.
– Co ona tu robi? – Jovanka patrzyła pod światło i nie miała takich problemów.
– Potem – uciąłem i zwróciłem się do żołnierza: – Którędy?
– Właśnie tędy – wskazał płot. – Widno, ale wartownik nie będzie patrzył. To ten sam.
Żaden z nas nie spojrzał na Jovankę.
– Masz to, o co prosiłem?
– To nie jest dobry…
– Masz? – Skinął niechętnie głową. – Tutaj?
– Włożyłem do bagażnika. – Wręczył Dorocie breloczek z kluczykami. – Niech pan tego nie robi.
– Czego? – Po raz pierwszy obie damy okazały się jednomyślne. Błażejski skinął na Dorotę i odszedł, a ja przejąłem z rąk Jovanki krótki kij, podważyłem dolny drut ogrodzenia i zapoczątkowałem ucieczkę.
Okazała się dziecinnie łatwa, choć męcząca i stosunkowo długotrwała, bo większą część drogi pokonaliśmy na brzuchach. Potem, gdy już szliśmy, przedzierając się przez zarośla, Jovanka konsekwentnie milczała. Dopiero siadając w krzakach przy szosie, udowodniła, że stres związany z tą na pozór karkołomną imprezą nie sparaliżował jej strun głosowych.
– Co dalej? – Zauważyłem, że woli się siłować z gałęziami niż usiąść bliżej mnie.
– Przyjedzie Dorota, zawiezie nas do Maglaja, pogadam z Bulatoviciem. Potem się zobaczy.
– Myślałam, że pojedziemy twoim samochodem.
– Dobrze by było – przyznałem. – Tyle że nie miałem pomysłu na wyjechanie nim przez bramę.
– Więc musiałeś się poświęcić i błagać o pomoc panią redaktor.
– Właśnie. – Żałowałem, że jest tak ciemno i nie potrafię odczytać wyrazu jej twarzy.
– Przypomnij, że jestem ci winna specjalną premię za poświęcanie się dla sprawy.
– Aż tak się nie poświęcałem.
– Dzięki za szczerość. A może to ty mnie powinieneś z tego tytułu dopłacić?
– Za wzięcie na siebie wartownika? Może.
Diabli wiedzą, dokąd doprowadziłaby nas ta rozmowa. Na szczęście na drodze pojawiła się astra. Usiadłem obok Doroty, klnąc w duchu firmę Opel, która nie pomyślała o wypuszczeniu tego modelu z trzema rzędami foteli. Dwa wymuszały swego rodzaju deklarację.
Przed domem Bulatovicia wyłączyła silnik i wysiadła, nie pytając mnie o zdanie.
– Lepiej zostańcie – rzuciłem w środek oddzielającej obie panie przestrzeni. Pomysł nie wypalił: żadna nie wzięła słów do siebie i kiedy ruszyłem ku furtce, okazałem się przednią strażą sporego oddziału.
W domu panowały ciemności, a ulica pogrążona była w głębokiej ciszy; słyszałem terkot dzwonka i mogłem być pewien, że w końcu wyrwany ze snu Bulatović pojawi się w progu. Nie pojawił się. Kiedy po paru minutach Jovanka zamiast do dzwonka sięgnęła ku klamce i drzwi nieoczekiwanie ustąpiły, błyskawicznie wyzbyłem się złudzeń.
– Do samochodu – warknąłem. – Włączcie silnik i gdyby co, wiejcie.
– Tam nikogo nie ma – mruknęła. – Po tym dzwonieniu…
Miała chyba rację, ale wolałbym odgryźć sobie język niż jej to przyznać. Bałem się. Jeśli nawet nie kogoś, to przynajmniej czegoś, co znajdę za drzwiami.
– Róbcie, co mówię – syknąłem i wsunąłem się w mrok przedsionka. Nie zdążyłem przemyśleć taktyki. Pakując się do środka w swych hałaśliwych buciorach i z marszu zapalając światło, Jovanka zaoszczędziła mi podejmowania trudnych decyzji. Nie podziękowałem jej. Stałem jak sparaliżowany, przyglądając się ze zgrozą i niedowierzaniem rozpartemu w fotelu gospodarzowi. Doktor Bulatović miał na sobie jedynie białą koszulę, założoną tyłem na przód. Każdą z jego gołych nóg oparto na wysokim, przyniesionym z kuchni taborecie i przywiązano w kostce paskiem od spodni.
Usłyszałem stukot pantofli Doroty, potem nagły bulgot i o wiele szybsze uderzenia zelówek o podłogę. Pomyliła drzwi i zamiast do łazienki wpadła do kuchni. Raczej nie zdążyła do zlewu: widziałem ją jeszcze, gdy zaczęła wymiotować. Chętnie poszedłbym w jej ślady. Koszula, po pierś nasiąknięta świeżą krwią, zakrywała wprawdzie korpus Bulatovicia, ale była o całe metry za krótka, by zasłonić upiorny sznur wyciągniętych w poprzek pokoju jelit. Trzymałem żołądek na wodzy wyłącznie dzięki ambicjonalnej niechęci do rzygania na oczach bladej, lecz opanowanej Jovanki. Staliśmy i patrzyliśmy. No i słuchaliśmy wydawanych przez Dorotę odgłosów, z których wynikało, że najadła się więcej grozy niż kolacji.
– To raczej nie ona – usłyszałem rzuconą półgłosem uwagę Jovanki.
– Chyba nie mówisz serio…
– Mówię – zapewniła. – Nie podejrzewam jej. Aż taką aktorką nie jest.
Nie mogłem oderwać wzroku od jej ściągniętego w beznamiętną maskę oblicza.
– Naprawdę przyszło ci na myśl…? Po co by miała…?
Odwróciła twarz, przebiegła spojrzeniem po umazanej czerwienią ścianie.
– Co tam jest napisane? – zapytałem nieco pokorniej.
– „Za nienarodzonych” – przetłumaczyła cicho.
Obejrzałem zwłoki, starając się zarazem widzieć i nie patrzeć. Przy okazji zamknąłem Bulatoviciowi oczy.
– Chyba nie żył, kiedy mu to robili – mruknąłem. – Popatrz na jego twarz. Nie zdążył się przestraszyć.
Zamiast tego skorzystała z karafki stojącej na stoliku. Ze szklanki już nie.
– To nasza wina? – zapytała trochę chrapliwym głosem. W kuchni Dorocie udało się odkręcić kran i łomot wody o blachę zagłuszył trochę odgłosy wymiotowania.
– Jeśli wierzyć faktom, to nie – rozejrzałem się. – Pomijając napis… co ci to przypomina? Jego poza, strój, te paski na nogach? Wypisz wymaluj, gabinet ginekologa po najeździe aktywistów jakiegoś tutejszego ruchu obrońców życia. Policja nie powinna mieć problemów z ustaleniem kierunku śledztwa.
Zostawiłem ją, wszedłem na piętro i odszukałem sypialnię gospodarza. Wyjąłem z szuflady jakiś podkoszulek i używając go jako rękawic, przeszukałem pokój. Znalazłem dwie informacje, w tym jedną w postaci niematerialnej. Byłem mianowicie jedyną osoba, która trafiła tu po śmierci gospodarza. Morderca, który tak zabawił się w salonie, z pewnością pozostawiłby jakieś ślady. Wróciłem na dół z informacją numer dwa w dłoni.
– Niczego chyba nie zrabowano – oznajmiłem.
– A myślałeś, że to napad rabunkowy? – zripostowała. – Przy szafie został odcisk buta. Terenowy, jak nasze. A ubranie Bulatovicia znalazłam w łazience. W szlafroku jest dziura na wysokości serca. Ten bydlak musiał go pchnąć, jak tylko stanął w drzwiach. Potem rozebrał zwłoki, znalazł koszulę i zrobił całą resztę.
– Brawo. – Wręczyłem jej złożoną na pół kartkę. – Rzuć na to okiem. Skróty w serbskim to dla mnie chińszczyzna. Co on mógł tu zapisać?
Rozłożyła papier jak gdyby z szacunkiem i zagłębiła się w łamigłówce dwu-, trzyliterowych zbitek. Zostawiłem ją i podszedłem do Doroty. Siedziała ze zwieszoną głową na ostatnim z kuchennych taboretów. Twarz i spore partie sukienki miała mokre, ale na szczęście przeważała woda. Ukucnąłem naprzeciw jej kolan.
– Już dobrze. Zaraz wyjdziemy na powietrze. – Pochyliła się i wsparła czołem o mój bark. – Przepraszam, że cię w to wplątałem. Nie myślałem… Już dobrze.
Klęczałem u stóp ślicznej, młodej dziewczyny i myślałem o najgłupszej rzeczy, o jakiej mógł myśleć facet dźwigający na karku taki bagaż kłopotów. Jakie niby znaczenie mógł mieć fakt, że z płaczem nie jest Dorocie Kowalak do twarzy? Jovance też mogło nie być. Nie mogłem mieć pewności, że załzawiona i zasmarkana nie prezentowała się jeszcze gorzej. Ale miałem i byłem nieszczęśliwy z tego powodu.
– Nie chcę przeszkadzać, drodzy zakochani, ale chyba powinniśmy się pospieszyć.
Z głową Doroty na ramieniu i uchem pełnym jej włosów nie umiałem wyczuć, czy poza kpiną pobrzmiewa w głosie Jovanki coś jeszcze.
– To tu – zakreśliła zdecydowane kółko na mapie. – Ciekawe.
Przyglądałem się śladowi rysika ładnych parę sekund. Potem zerknąłem w czarne w tej chwili oczy Jovanki.
– Prawie tam byliśmy. Gdyby Nedić nie zatrzymał nas wtedy na przełęczy…
– Nie o tym mówię – mruknęła. – Dubrovka, po drugiej stronie Glavy. Nic ci to nie mówi?
– Jesteś pewna, że Bulatović miał na myśli tę wioskę?
– Nie – przyznała. – Ale jeśli mają tam cmentarz, a grób jest opisany, nie będzie problemu z jego odnalezieniem.
– No, nie wiem… Ana B… To mała wieś, ale imię Ana nie jest chyba w Jugosławii egzotyczne. Co zrobisz, jak będzie ich tam więcej?
– Znamy datę. Romek mówi, że znaleźli nas dwudziestego czwartego marca.
Klepnąłem się w głowę w geście samokrytyki.
– Dojedziemy bez zahaczania o posterunki? – zainteresowała się Dorota.
– My? – Jovanka z premedytacją patrzyła na mnie, omijając dziennikarkę wzrokiem. – Chcesz ją nadal w to mieszać?
– Dorota? – ograniczyłem się do uniesienia brwi.
– Bez samochodu jesteście uziemieni.
– A co ze zdrowym rozsądkiem? – zapytała beznamiętnym tonem Jovanka. Nie byłem pewien, do czego zmierzała. Ona chyba też nie. Nie przepadała za Dorotą, ale znałem ją już na tyle, by wiedzieć, że potrafi panować nad emocjami.
– Nie w tej branży – westchnęła redaktor Kowalak i przekręciła kluczyk w stacyjce. – Twoja historia śmierdzi, a tacy jak ja muszą iść za obiecującym smrodem. Zresztą… na razie to tylko nocne łażenie po odludnym cmentarzu. Może być nawet ciekawie.
Zaczęło się nieźle: dotarliśmy na miejsce, nie napotykając nikogo, i już po drugiej rundzie wzdłuż pogrążonych w mroku ruin zlokalizowaliśmy nieduży cmentarzyk w gromadce drzew. Poprosiłem Dorotę, by zaparkowała w cieniu i otwarła bagażnik. Wraz ze sprzętem saperskim Błażejski dostarczył wojskową latarkę z filtrami i pewnie z myślą o niej tak niefrasobliwie podnosiła klapę. Dopiero na widok żołnierskiej łopatki wydłużyła jej się mina.
– Po co ci to? – zapytała dość ostro Jovanka.
– Nie oczekuję pomocy – odciąłem się. – Znajdziemy grób i możesz wracać.
– To nie jest na serio – pokazała palcem łopatkę.
– Chyba nie zamierzasz rozkopywać grobu?! – poparła ją Dorota.
– Słuchajcie, dziewczyny, ja też wolałbym tego uniknąć.
– To uniknij – poradziła Jovanka. – Czemu to niby ma służyć?
– Po pięciu latach niewiele znajdziesz – zauważyła przytomnie Dorota. – Trochę kości, jak dobrze pójdzie. – Wzdrygnęła się na myśl, jaki widok mnie czeka, gdyby poszło jeszcze lepiej.
– Pewnie macie rację – przyznałem. – Ale w kryminałach gliny zawsze zaczynają od oględzin zwłok.
Przelazłem przez płot i dopiero pod jego osłoną włączyłem latarkę. Na wszelki wypadek z czerwonym, zapewniającym największą dyskrecję filtrem.
– Same stare groby. – Jovanka zerknęła na przemykającą po tabliczkach plamę czerwieni. – To nie tu. Może szukaj biedniejszych.
Miała rację. Stosunkowo szybko znaleźliśmy alejkę nowych grobów, a w niej drewniany krzyż z nazwiskiem Ana Brkanić. Na blaszanej tabliczce, podchodzącej już rdzą, nie było daty urodzenia, jedynie informacja „przeżyła dwadzieścia jeden lat”. Za to drugi szereg cyfr cieszył oko swą długością.
– Dwudziesty piąty marca – odczytałem bez uciekania się do pomocy Jovanki. – Mamy ją.
Próbowałem wręczyć dziewczynie latarkę. Stała jednak ze spojrzeniem utkwionym w trawiastym kopczyku, nie widząc ani mojej ręki, ani chyba mnie samego. Na szczęście obok leżał jakiś bogatszy od Any Bośniak, którego nagrobek oferował niezłą kolekcję półeczek pod źródła światła. Zacząłem kopać, od początku w tempie radzieckiego piechura, któremu pośrodku stepowej pustki oznajmiono, że faszystowskie czołgi są tuż-tuż, a nasza artyleria cholera wie gdzie. Dotarłem do trumny szybko, za to całkiem wyzuty z zapasów energii i optymizmu. Kiedy ostrze przebiło się z mokrym trzaskiem przez wieko trumny, byłem na tyle znieczulony, że prawie się nie przejąłem. Dyszałem więc i odór nie bardzo mnie zaszokował. Jovanka lekko się cofnęła.
– Boże… Pochowali ją w szafie?
– Zbili trumnę z tego, co było pod ręką. – Woleliśmy mówić o opakowaniu, a nie tym czymś w środku. – Spróbuj zamocować latarkę tak, by świeciła w dół.
– Mam ci pomóc? – W jej głosie zabrzmiała autentyczna zgroza. – Zejść do ciebie?
– Chodziło mi raczej o to, że nie musisz tam stać i patrzeć. Jeśli nie da rady zamocować latarki, po prostu zamknij oczy.
Dorota się nie odezwała. Pewnie powtarzała sobie, że dziennikarz musi być twardy. Zdjąłem koszulkę, rzuciłem na najbliższy nagrobek. Zegarek schowałem do kieszeni, a nogawki podwinąłem, na ile się dało.
– Jezu… – Panią redaktor zatrzęsło. – Naprawdę ci odbiło.
– Ze skóry wszystko da się zmyć.
Zmrużyłem oczy i podważyłem wieko. W skrzyni znajdowało się trochę kości i marne resztki miękkiej tkanki. Szczątki ubrania zachowały się dużo lepiej: w paru miejscach dało się nawet odróżnić błękit sukienki.
– Nie ma butów. – Zacząłem mówić, głównie w nadziei, że przez zajęte słowami gardło nie przedrze się fala wymiotów. – Długie włosy, sukienka, chyba biustonosz, więc to raczej kobieta. – Wyjąłem scyzoryk i posługując się łopatką jako podkładką, zacząłem usuwać przegniłą tkaninę. – Nie widzę żadnej biżuterii, zegarka… Zamilkłem na jakiś czas. Trudno mówić o radości, gdy się stoi nad zwłokami dwudziestoletniej dziewczyny, którą brutalnie uśmiercono, zapakowano do obskurnej skrzyni i oddano na żer robactwu, ale zrobiło mi się trochę lżej na duszy, kiedy zrozumiałem, że moje makabryczne wykopki czemuś posłużą.
– To nie mina – oznajmiłem.
– Skąd wiesz, co ją zabiło? – zapytała słabym głosem Dorota. Musiała przynajmniej raz zerknąć do grobu, w efekcie czego stała teraz tyłem. – Nic z niej nie zostało.
– Stopy ma nietknięte. Myślałem, że może nadziała się po raz drugi na odłamkową, ale to nie kawałki miny tak jej pogruchotały żebra.
– A co? – Jovanka znów świeciła gdzie trzeba, ale oczywiście nie mogła widzieć wszystkiego, co na poły dostrzegłem, na poły wymacałem ostrzem scyzoryka.
Nie odpowiedziałem. Krzywiąc się ze wstrętu, rozgarniałem saperką zalegające dno trumny okropieństwo, wzdragając się za każdym razem, gdy musiałem pomagać sobie nożem. W końcu dokopałem się prawdy. Grudka została ściśnięta między dwoma kawałkami stali i ostrożnie przeniesiona pod stopy Jovanki.
– Jeśli któraś z was ma chusteczkę… Może da się to jeszcze wykorzystać.
– Co to jest? – Jovanka przykucnęła i trąciła znalezisko czubkiem palca. Przyszło mi na myśl, że przydałyby jej się dłuższe paznokcie. Ten jeden raz, bo tak w ogóle, to podobały mi się jej dłonie oraz fakt, że często używa nożyczek.
– Pocisk karabinowy. Kaliber 5,56 albo coś zbliżonego.
– Co to znaczy?
– Natowski kaliber. Nasze beryle strzelają takimi właśnie pociskami. Duża siła przebicia przy strzale z bliska. Większość przeszła przez Anę i poleciała dalej. Ten musiał trafić w coś twardego.
– O czym ty mówisz? – Dorota obróciła się na pięcie. – Twierdzisz, że tę dziewczynę ktoś zastrzelił? Z natowskiego karabinu?
– Nie zastrzelił – uściśliłem. – Rozwalił. Wybebeszył. Wpakował cały magazynek nie tyle w nią, co już w jej zwłoki. Ten jeden zachowany pocisk musiał przez nią przejść, kiedy już leżała. Zrykoszetował od kamienia, betonu, czy co tam było pod spodem, i jeszcze raz wbił się w ciało. Może nawet morderca oglądał potem ciało i zastanawiał się nad problemem pocisków, ale założę się, że na widok ran wylotowych przestał sobie zawracać tym głowę.
– Jesteś pewien? – zapytała cicho Dorota. Skinąłem głową. – A te natowskie naboje…
– Owszem. – Nie musiałem czekać, aż skończy. – Różne patałachy też mogą ich używać. Tyle że w Jugosławii to znacznie mniej prawdopodobne, bo tu króluje jego wysokość kałasznikow. Tani, prosty, niezawodny. No i to nie jakieś patałachy odwoziły Anę do domu.
– Może… może to nie ta dziewczyna? Diabli wiedzą, czego Bulatović dowiedział się o grobie. Może…
– Widzisz to coś na jej udzie? – Powinienem mówić o kości udowej, ale co tam. – Jeżeli to nie był bandaż, to nie wiem, co by to mogło być. Bulatović był godnym uwagi informatorem, sądząc po tym, co z nim zrobili. Ta biedaczka miała na nodze opatrunek, a zabito ją z broni kalibru 5,56 mm. W dodatku bardzo nieprofesjonalnie, nie tak jak się tu zabijało po tylu latach praktyki. Ewidentnie komuś puściły nerwy. No a potem ją pochował, zamiast porzucić w jakimś rowie. Po co tyle fatygi, o ryzyku nie mówiąc? Bo jeśli cię ktoś widzi jako ostatniego w towarzystwie ofiary, to automatycznie stajesz się podejrzanym numer jeden. A o kim wiemy, że był tym ostatnim, czy raczej: tymi ostatnimi?
– To nie ma sensu – Dorota powoli pokręciła głową.
Zamknąłem trumnę i ostrożnie wygramoliłem się z grobu. Dorota podała Jovance papierową chustkę, mogłem więc zawinąć kulę.
– Znaleźli was dwudziestego czwartego – dorzuciłem.
– Ale dlaczego? – Czarne w tej chwili oczy wydały mi się pełne bólu. – Dlaczego polscy żołnierze mieliby zrobić coś takiego? Nawet jej nie znali.
– Posłuchajcie – uniosłem uspokajająco dłonie. – Po ekshumacji człowiek wyobraża sobie Bóg wie co o tym, który zabił. Ale to mógł być zwyczajny wypadek. Może dziewczyna chciała uciekać, a jakiś wystraszony albo nadgorliwy żółtodziób do niej strzelił i…
– Całym magazynkiem?
– Nie. Potem już wyraźnie chodziło o to, by zabić. Ale co innego na zimno dokonać egzekucji, a co innego postrzelić cywila, przerazić się konsekwencji i po prostu dobić świadka.
– I mielibyśmy motyw – poparła mnie Dorota. – Wszystko zależy od tego, ilu ludzi brało w tym udział. Im mniej, tym większe prawdopodobieństwo, że mogło do czegoś takiego dojść.
Zastanawiałem się może sekundę, po czym zacząłem zasypywać dół.
Astra stanęła obok wielkiego dębu, flankowana z obu stron równie imponującymi zaroślami, które osłaniały ją przed wzrokiem każdego, kto nie siedział akurat na czubku Pecinaca. Góra Trzech Szkieletów majaczyła na tle granatowego nieba ponurym, czarnym masywem. Bliska, a zarazem zbyt odległa, by w wątłym blasku przedświtu dało się ocenić rozmiary czy wyodrębnić szczegóły.
– I oto jest – mruknąłem w zadumie. – Stara wiedźma. Ciągle tu stoi.
– To ta góra? – zdziwiła się Dorota. – Boże, zupełnie się pogubiłam. Myślałam, że jesteśmy całkiem gdzie indziej. – Wyłączyła silnik i zabrała się do masowania karku. – I co dalej?
– Rozwidni się – przeciągnąłem się leniwie w fotelu. – Wzejdzie słoneczko, las się zazieleni, zrobi się ciepło. Już całe wieki nie byłem w prawdziwym lesie.
– O czym…? – Dorota nie dokończyła. – Chcesz tam iść?! Na tę górę?! Zwariowałeś?!
– Niezupełnie. Po prostu jestem konsekwentny.
– Konsekwentnie pakujesz się na jedno i to samo pole minowe?
– Tamto było po przeciwnej stronie. I nie powinienem na nie wchodzić.
– Teraz też nie powinieneś – westchnęła Jovanka.
– Wiem. Powinienem zabrać cię do Sarajewa, poszukać szkoły, gdzie tak dobrze nauczyli cię angielskiego, objeżdżać kolejno wszystkie uczelnie byłej Jugosławii. Możliwe też, że to nie studia, ale jakiś anglojęzyczny rodzic. Albo młodo wyszłaś za mąż za faceta z ambasady. Jest sto różnych możliwości. Powinniśmy znaleźć Jovankę małolatę i od tego momentu, zgodnie z chronologią, dojść do tej góry. Ale to wymaga dwóch rzeczy, których nie mamy. Czasu i pieniędzy.
– I dlatego musimy iść na skróty – podsumowała. Po czym uśmiechnęła się nieoczekiwanie. – Przez miny i druty.
Nie mogłem się nie roześmiać.
– Owszem, tyle że nie „my”.
– Nie wszyscy – zgodziła się szybko. – Dorocie wszystko opowiemy po powrocie. Ze szczegółami – podkreśliła, z umiarkowanym powodzeniem próbując posłać jasnowłosej przyjazny uśmiech.
– Nie pójdziesz ze mną – stwierdziłem bez emocji.
– Pójdę – zapewniła równie spokojnie. – Nie zapominaj, o co w tym wszystkim chodzi.
– Właśnie – wtrąciła się znienacka Dorota. – Nie o wycieczki po lesie. Masz pomóc córce Jovanki. – Oboje posłaliśmy jej zdziwione spojrzenia. – Zastanawiam się, czy nie prościej byłoby napisać mocny artykuł i zmobilizować trochę ludzi w kraju.
– Artykuł? – powtórzyłem tępo.
– To niesamowita historia. Nie musisz włazić na następne pole minowe, by dała się dobrze sprzedać.
– Zaraz… Myślisz, że zwróciłem się do ciebie…?
– Nie – zamachała rękami. – Nie poluję na temat. To znaczy owszem, chętnie o was napiszę, ale mówiłam o sprzedawaniu nie w takim sensie. Twoja mała – zwróciła się do zasępionej Jovanki – potrzebuje forsy albo dużego przeskoku na liście oczekujących, prawda? Jedno i drugie da się chyba załatwić, jeżeli cała Polska się dowie, że istnieje jakaś Ola i że ma taką matkę.
– Jaką? – zapytała Jovanka.
– No, typowa to ty nie jesteś. Amnezja, niejasna przeszłość, ten wariacki pomysł wyjazdu do Bośni z takim facetem jak Marcin… Że nie wspomnę o strzelaninie.
Czoło Jovanki pozostało zmarszczone, przyczyną był jednak namysł, nie nieufność.
– Zrobiłabyś to? – zapytałem miękko.
– Myślałam, że już robię – odparła lekko urażona Dorota.
– Przepraszam – poklepałem jej dłoń. – I dziękuję. Nie myśl, że nie doceniam twojej pomocy. Gdybyś jeszcze mogła zabrać teraz Jovankę w jakieś bezpieczne miejsce… Obgadacie strategię kampanii medialnej, a ja się…
– Gówno – przerwała mi czarnowłosa. A blondynka pokręciła głową z wyraźnie niezadowoloną miną.
– Jesteś mi potrzebny żywy, żeby coś z tego wyszło. Bez urazy – zerknęła na tylne siedzenie – ale on się lepiej nadaje do potrząsania opinią publiczną.
– Ja? – Nie chciało mi się wierzyć.
– Ludziom opatrzyły się już nieszczęśliwe matki, błagające o ratunek dla dzieci. Zwłaszcza… bez urazy… cudzoziemki. Polski oficer, który nie ma w tym żadnego osobistego interesu, prawdziwy żołnierz z krwi i kości, który zbierał kiszki swoich ludzi z pola walki, to jednak coś zupełnie innego.
– Kto ci powiedział o tych kiszkach? – zapytałem nieco drętwym głosem. – Tak napisałaś w artykule?
– A jakie to ma znaczenie?
– Sama przed chwilą powiedziałaś – przypomniałem. – Czytelnikowi podobają się takie kawałki. Ale ja po wszystkim odwiedzałem rodziny tych chłopaków. Rozmawiałem z nimi i zapewniłem, że przynajmniej śmierć mieli lekką. Bum i koniec.
– Nie ujęła tego w ten sposób – odezwała się Jovanka po chwili ciężkiego milczenia. – Nie musisz na nią krzyczeć.
Przez jakiś czas wpatrywaliśmy się w milczeniu w sylwetkę Pecinaca.
– I co? – przerwała ciszę Dorota. – Który wariant wybieramy?
Pytała Jovankę, choć nie przepadały za sobą i zdążyłem zauważyć, że dużo chętniej zwraca się do mnie. Jak na matkę rozstrzygającą o być albo nie być swego dziecka, Jovanka nie zastanawiała się długo.
– Wracajmy do Polski – powiedziała cicho, nie patrząc na nikogo. – Masz rację. Z tą górą to może i romantyczny, ale całkiem szczeniacki pomysł. Zginęlibyśmy, i tyle. A tak jest przynajmniej cień szansy… – Uśmiechnęła się z wysiłkiem. – Dziękuję, że chcesz mi pomóc. Nigdy ci tego nie zapomnę.
Przez tę krótką chwilę chyba się lubiły. Otwierając usta, zdeptałem bardzo mizerne zalążki sympatii.
– Dobrze, że jesteście rozsądne. Łatwiej zrozumiecie, że dwie szanse to zawsze więcej niż jedna. – Otworzyłem drzwi, wpuszczając do wnętrza chłód poranka. – Wracajcie do kraju, dziewczyny. Jak dobrze pójdzie, dogonię was za dzień czy dwa, a jak źle, to dolecę jeszcze przed wami. W takim przypadku liczę na paczki.
– Głupota – powiedziała Dorota jakoś niepewnie. – Ile wynosi prawdopodobieństwo, że wrócisz żywy z tej góry?
– Dziewięćdziesiąt… no, powiedzmy… osiem.
– Jest optymistą – wyjaśniła jasnowłosej Jovanka.
– Aż tyle? – oczy Doroty zrobiły się trochę szersze. I zalśniły. – Jesteś pewny?
– Posłuchaj – uśmiechnąłem się, kretyn nieszczęsny, pobłażliwie. – Saperzy torują wojskom drogę przez pola minowe nocą, pod ogniem… I też nie giną masowo. Kiedy jest czas i nikt nie strzela, wejście na minę uważa się w naszym fachu za wypadek. Coś jak u kierowcy zderzenie na szosie.
– To znaczy – mówiła powoli – że ktoś, kogo prowadzi dobry saper, ma szanse zbliżone do…?
– Trochę większe od przewod… – Nagłe łuski opadły mi z oczu. – Czekaj… Właściwie o co ci…?
– Bo pójdę z tobą.
Zrobiło się tak cicho, że bez trudu usłyszałbym każdą spacerującą po łące mrówkę.
– Oszalałaś? – Oczywiście pokręciła głową, co było typową reakcją szaleńca. – Zresztą po co pytam…
– Nie jestem normalna – oświadczyła bez wstydu. – Jestem dziennikarką.
– Masz zamiar być – uściśliłem. – I wydaje ci się, że bez nadstawiania tyłka… to znaczy głowy – poprawiłem się – nie zrobisz takiej kariery, jak byś chciała. Ale to dziecinne myślenie. Który z pierwszoligowych dziennikarzy wypłynął dzięki temu, że ryzykował życie? Praktycznie żaden.
– Nie ucz ojca dzieci robić. A co do twojej freudowskiej pomyłki… Alternatywa bywa i taka. Albo kładziesz się pod naczelnym, albo pod gilotyną i informujesz czytelnika, jak wygląda ostrze z takiej perspektywy. Ktoś ważny przeczyta, doceni i zacznie rozmawiać o etacie bez znaczących uśmieszków i łóżkowych aluzji.
– Chcesz powiedzieć, że załapałaś się…? – nie dokończyłem. – A tak porządnie wygląda ten wasz naczelny…
Obie rzuciły mi mocno nieokreślone spojrzenia.
– Nie spałam z nim, jeśli o to pytasz. I może na tym poprzestańmy. – Nagle jej głos złagodniał. – Zrozum: chcę być dziennikarką i czuję, że mogę być w tym dobra. Za daleko wszystko zaszło.
– Nie zabiorę cię – oświadczyłem stanowczo.
– Więc po prostu za tobą pójdę – wzruszyła ramionami. – Masz pomysł, jak temu zapobiec?
– Zwiążę cię – skopiowałem jej gest. – Żaden problem.
– Oskarżę cię o napad – obiecała Dorota.
– Wszystko opowiem, kiedy wrócę. Słowo.
– Jeśli wrócisz, to ja też. Na miny wpada ten z przodu. Więc zamknijmy temat. Potrzebna mi jest ta wyprawa. Nie tak jak Jovance, ale bardziej niż tobie. Ona ma nadzieję znaleźć tam szansę dla córki, ja klucz do kariery. A ty co? Po kiego diabła tam leziesz?
– Dla forsy. – Starałem się wypaść przekonująco. – To mój zawód.
– Dla małej forsy – dopowiedziała, posyłając mi niepokojące spojrzenie spod rzęs. – Sam widzisz. Z nas trojga to ty powinieneś tu czekać.
Ten odcinek frontu był nie do ruszenia. Spróbowałem ataku na słabiej bronionym.
– Wyjaśnij jej, jakie to głupie – zwróciłem się do Jovanki. – I że skoro nawet ty nie idziesz, to tym bardziej…
– Ale ja idę – przerwała mi, co prawda łagodnie. – Może źle się wyraziłam, przepraszam. Nie myślałeś chyba, że cię puszczę samego?
– Powiedziałaś, że wracasz do Polski!
– Że wracamy – uściśliła. – My. Nie ja. Myślałam, że zrobimy to na sposób Doroty. Ale skoro najpierw zamierzasz połazić po górach… – Zerknęła na blondynkę. – Co racja, to racja: forsa nie jest imponująca. Jestem ci winna przynajmniej swoje towarzystwo.
– Tylko że mnie nie zależy na twoim towarzystwie – rzuciłem bez zastanowienia.
– Domyślam się – powiedziała ciszej. – Mam oczy. Ale i tak z tobą pójdę. Każdemu przyda się pomoc.
– A jeszcze bardziej dwie – dodała Dorota. – Czujcie się przegłosowani, Małkosz. I róbcie, co wam każe pracodawca.
Zatrzymaliśmy się w odpowiednim miejscu. Wyłowiłem z krzaczastego tła sylwetkę klęczącego mężczyzny tylko parę sekund wcześniej, niż obrócił szkła lornetki w naszym kierunku.
– Stop – warknąłem. Rozłożysta choinka osłoniła całą naszą trójkę przed wzrokiem faceta z lornetką. Cofnąłem się i sięgnąłem po własną lornetkę.
– Kto to? – wyszeptała klęcząca obok Jovanka.
– Ornitolog – mruknąłem. – Wracamy. Tą samą drogą, tyle że głowy trzymamy niżej.
Cofnęliśmy się i pod osłoną zagajnika skręciliśmy na południe. Zbliżyliśmy się do rejonów patrolowanych przez wojsko, ale nie widziałem lepszego wyjścia. Od wschodu las był rozdzielony szerokim pasem pastwisk i poletek, niedającym szansy skrytego podejścia. Właśnie jego pilnować musiał mężczyzna, którego zauważyłem.
– Kto to mógł być? – Jovanka odczekała kwadrans, nim o to zapytała.
– Ktoś dużo lepiej od nas przygotowany do tego, co robi – oświadczyłem z goryczą. – Był w zielonym plamiaku, nie sukience w grochy czy szortach.
– Trzeba było wcześniej o tym pomyśleć – rzuciła chłodno Dorota. – Nie mówiłeś, że jestem źle ubrana.
– Nie jesteśmy przygotowani do wyprawy w góry. Wiedziałeś o tym od początku i nie zrobiłeś niczego, by to zmienić. – Jovanka miażdżyła mnie wzrokiem. – Ten facet, o ile jakiś był, to jedynie wygodny pretekst.
– Skończyłaś?
– Nie. Prowadzisz nas w stronę samochodu. Chcę ci powiedzieć, że to zauważyłam.
– Więc dobrze. – Obie razem były za cwane, by kusić się o wodzenie ich za nos. – Ten facet to chyba nie ornitolog. Co znaczy, że jest niebezpieczny. Za dużo krwi się polało, by chowający się po krzakach faceci mogli liczyć na wstrzemięźliwość SFOR-u. Teraz obowiązują kowbojskie zasady i dam głowę, że wszyscy zainteresowani dobrze to wiedzą. Jeśli ryzykują, muszą mieć silną motywację.
– I?
– I trzeba ich traktować poważniej.
– Więc wracamy wszyscy – powiedziała Jovanka po paru sekundach. – Ryzyko przerosło spodziewane zyski. Jedźmy do Polski i piszmy artykuł.
– Nie całkiem o tym myślałem.
– Aha – spokojnie skinęła głową. – A o czym myślałeś?
– Jeden człowiek przemknie się trzy razy łatwiej.
– Nie puszczę cię samego.
– A ja was – dodała Dorota. – Nie wracajmy do starych argumentów. Ty idziesz, my też.
Uśmiechnąłem się kwaśno, jak to przegrany.
– Pójdę się rozejrzeć, a wy tu poczekacie.
– Na co? – zaoponowała Jovanka. – Zamierzasz nam uciec?
Nie była paranoiczką: stąd aż do samochodu można było dojść zagajnikami. Dalej zaczynał się pas odkrytej przestrzeni porośniętej lichymi krzaczkami, rodzaj Rubikonu dla takich jak my. Po drugiej stronie był już regularny górski las porastający zbocza Pecinaca i gdybyśmy tam dotarli, odsyłanie kobiet z uwagi na ich bezpieczeństwo stanęłoby pod wielkim znakiem zapytania. Najwyraźniej widziała to podobnie.
– Zapamiętajcie raz na zawsze – powiedziałem z naciskiem. – Nie zostawię was, a jeśli nawet, to nie w tak gówniarski sposób. Nie jesteśmy na wycieczce, tylko na wojennej ścieżce. Nie ma miejsca na wygłupy. Kto chce sikać, mówi: „Chcę sikać”, i uzgadnia czas, miejsce i technikę. Informujemy się o wszystkim, ufamy sobie i nie robimy głupstw. Jasne? – Pokiwały głowami z ujmującą zgodnością. – A teraz pójdę sprawdzić, czy droga jest bezpieczna. Gdyby stało się coś niedobrego, wracajcie po własnych śladach.
Czmychnąłem w krzaki, nim przypomniały sobie o prawie podkomendnego do zadawania pytań. Po dziesięciu minutach manewrowania między zaroślami i niepozornymi garbami ziemi dotarłem do pierwszych dużych drzew. Uznałem szlak za przetarty i zacząłem odczołgiwać się z powrotem.
– Na nogach byłoby szybciej.
Nie podskoczyłem z wrażenia, bo trudno przejść od pełzania do nerwowych podskoków. Podniosłem się na kolana i posiałem niepewny uśmiech wychodzącemu zza drzewa mężczyźnie.
– A to spotkanie… Co pan tu robi tak wcześnie?
– Jak to co? – udał zdziwienie Milo Nedić. – Wyprowadzam psa.
Zerknąłem na Ustasza, który dopiero teraz, gdy się okazało, że wolno, wprawił ogon w szybki ruch wahadłowy.
– Zawsze pan bierze karabin na psie spacery? – przeniosłem spojrzenie na parciany pas, przecinający ramię Mila.
– Nie. Ale w tych okolicznościach… Narobił pan niezłego zamieszania.
– Ja? – Ustasz biegł już z jęzorem, więc podniosłem się na równe nogi.
– Wieczorem regularna wojna, a w nocy brutalne morderstwo. Nie uwierzy pan, ale to sporo, jak na naszą spokojną okolicę.
– Morderstwo? – powtórzyłem powoli.
– Okolica jest i spokojna, i mała – wzruszył ramionami, co spowodowało, że muszka skrytego za plecami karabinu wysunęła się zza poszerzonego kaburą biodra. Kałasznikow, naturalnie. – Wieści rozchodzą się szybko. Na przykład te o doktorze Bulatoviciu i jego ostatnich gościach.
– Okolica jest mała – przyznałem – ale przedzielona granicą. Nie wiedziałem, że współpracujecie tak sprawnie z muzułmańską policją.
– Staram się trzymać rękę na pulsie. – Na razie trzymał na pasie karabinu. – Nie ukrywam, że interesowałem się wami. A gdzie pani Bigosiak? – zapytał niby od niechcenia.
– Chyba nie myślał pan – uśmiechnąłem się z rozbawieniem – że zabrałbym ją ze sobą?
– Na Pecinac? A niby dlaczego nie? – spytał prowokacyjnym tonem.
– To przecież kobieta – wzruszyłem ramionami. – Nie jestem staroświecki, ale nie zabieram dziewczyn na pola minowe. Nawet takich.
– No właśnie – podchwycił. – „Nawet taka” to dobre określenie. – Zrobił krótką przerwę. – Wiem, dlaczego byliście u Bulatovicia. Nie mam pewności, kto go zabił, ale dopuszczam myśl, że wy, a przynajmniej ona. I proszę mi nie wmawiać, że nie jest do tego zdolna.
– Psychicznie może i tak – zgodziłem się. – Ale nie fizycznie. Nie potrafi się rozdwajać, a wczoraj nie odstępowała mnie na krok.
– Na pewno?
– Dopiero w nocy nas rozdzielili, zresztą na krótko, a w dodatku oboje siedzieliśmy w wojskowym obozie, pod strażą… Zresztą po co by miała…?
– Dwóm dziewczynom przydarza się coś bardzo złego. Tak przynajmniej twierdzi ta, która przeżyła. Bo druga, dziwny traf, zaginęła zaraz potem. A teraz ginie człowiek, który widział je razem i mógł stwierdzić, jak bardzo się lubiły. Ciekawe, prawda?
– Bezsensowne – stwierdziłem chłodno. – Przyjechała tu po tylu latach aż z Polski, by zabić Bulatovicia? Doktor zdążyłby sto razy wszystko panu opowiedzieć.
– Gdybym pytał – uśmiechnął się lekko. – Ale tak się składa, że to wy naprowadziliście mnie na Bulatovicia.
– Śledzi nas pan? Nie prościej – skinąłem dłonią ku północy i stanowisku ornitologa – było przydzielić nam oficjalną asystę? Bardziej ekonomiczne, zwłaszcza jeśli trzeba obstawić taką dużą górę.
Zmarszczył czoło. Popatrzył we wskazanym kierunku, potem na mnie.
– O czym pan mówi? – Posłałem mu pytające spojrzenie. – Spotkaliście tam kogoś? Jestem tu sam. Tylko ja i Ustasz.
– Sam? – Byłem równie podejrzliwy jak on.
– A więc spotkaliście – odpowiedział na własne pytanie. – Mężczyźni? Uzbrojeni? Ilu ich było?
– Jeden – mruknąłem. – Mogę zapytać, co pan tu robi?
– Jak to co? – Przez chwilę myślałem, że znów zaserwuje ten kawałek o spacerach z psem. – Czekałem na was.
– Tutaj? I sam?
– To dobre miejsce, jeśli się chce przyłapać kogoś idącego na szczyt. Skrycie – podkreślił.
– A skąd pomysł, że będziemy szli skrycie na szczyt?
– Kiedy się spotkaliśmy, krążyliście wokół Pecinaca. Z Kostą rozmawialiście o Pecinacu. Tu znaleźli dziewczyny i to tu stracił pan żołnierzy. Pomyślałem, że teraz, kiedy ziemia zaczyna się wam palić pod nogami, nie przepuścicie okazji i zajrzycie tutaj.
– Pana brat też zginął pod Pećinacem – powiedziałem cicho. Nie zareagował. – Kim jest ten facet ze zdjęcia?
Długo milczał. Potem zaskoczył mnie nieprzyjemnie, z ostentacyjną powolnością sięgając pod kurtkę, tam gdzie policjanci po cywilnemu noszą wiadomo co. Spod skórzanej kurtki faktycznie wynurzył się rewolwer.
– Pewnie nie zaprowadzi mnie pan do niej. – Wyciągnął dłoń z trzymanym za lufę nagantem. – Proszę. Bez obaw, tym razem nie chodzi o odciski palców. Niech pan to weźmie i dobrze schowa.
– Nie rozumiem. – Nie sięgałem jeszcze po broń.
– Może się co do niej mylę – przyznał łaskawie. – Ale jeśli nie, to lepiej, by miał pan jakiegoś asa w rękawie. Jednego faceta już załatwiła samym tylko kijem.
– O czym pan, do cholery, mówi?!
– Nawet jeśli straciła pamięć, a to wcale nie takie pewne, kiedyś coś tu robiła. Tu – podkreślił. – Nie na zapleczu. Na linii frontu. Nie daje to panu do myślenia?
– Daje – przyznałem. – Ale to nie była ona. Rozumie pan? Tamtej dziewczyny już nie ma, zostało po niej jedynie ciało i jakieś strzępy charakteru.
– I dziecko – dodał spokojnie. Posłałem mu spojrzenie wyrażające całkowity brak zrozumienia. – Matka jest zdolna do niejednego, gdy trzeba ratować dziecko.
– Do czego pan zmierza, bo jakoś…
– Mogła tu nie wracać, bo naprawdę cierpi na amnezję i jest teraz Polką. Ale mogła właśnie dlatego, że pamięta i boi się pamięci innych.
– Aha – pokiwałem głową. – Tak pan to widzi.
Wziąłem w końcu rewolwer. Sprawdziłem, czy w myśl policyjnego BHP ma pustą komorę na przedłużeniu iglicy – miał pełną – i wetknąłem go do plecaka.
– Idzie pan tam, oczywiście, sam. – Nie wierzył mi raczej, więc darowałem sobie przytakiwanie. – Na tę górę nikt nie wszedł od zakończenia wojny.
– Bo nie było po co. Ja wejdę.
Niewiara niewiarą, ale pozory musiałem zachować. Skinąłem Milowi głową, poprawiłem plecak i przemaszerowałem obok niego, kierując się w zarośla porastające stok Pecinaca.
– Małkosz! – Odwróciłem się, nie przerywając marszu. – Nie wiem, co tam znajdziesz, ale dobrze ci radzę: patrz jej w oczy.
Pomachałem ręką i poszedłem dalej.
Powrót kosztował mnie równą godzinę, z czego połowę zajęło odczekanie, aż Milo się wyniesie. Trochę przystopowała mnie też słaba, ale tląca się nadal nadzieja, że jeśli odpowiednio się spóźnię, nie zastanę już obu dam w wyznaczonym miejscu. Do pewnego stopnia nie zawiodłem się w rachubach: faktycznie dojrzały do uznania mnie za ofiarę jakiegoś nieszczęścia. Nikt nie rzucił mi się na szyję, za to Jovanka cisnęła mi prosto w nos najsoczystszą „kurwamacią”, jaką słyszałem w ostatniej dekadzie.
– Gdzieś ty się włóczył?!
– Poszedłem na panienki… – Coś mi podpowiedziało, że może wyładować resztę lęku i złości za pośrednictwem pięści, więc dodałem szybko: – Wpadłem prosto na Mila.
– Co?!
– Opowiem po drodze. Jesteśmy spóźnieni, więc trzeba się spieszyć, chyba że ktoś się rozmyślił. To ostatnia okazja, by dowieść swej inteligencji.
– Ale z niego drań. – Jaśniejsza z dziewczyn popatrzyła wymownie na ciemniejszą. – A myśmy tu na niego czekały z gotowymi łzami.
Poszliśmy, choć należałoby raczej mówić o czołganiu się i wylegiwaniu na brzuchu. To ostatnie zresztą dominowało, bo byłem ostrożny i każdy kolejny etap poprzedzałem dokładną lustracją okolicy. W czasie przerw zrelacjonowałem im przebieg rozmowy z Milem, nie wspominając o rewolwerze. Pokonaliśmy w takim stylu niemal kilometr – tylko po to, by na końcu porośniętej krzakami łąki trafić na zupełnie otwartą przestrzeń. I na wóz pancerny.
Stał na szosie: tej samej, którą wjeżdżaliśmy na przełęcz między Pecinacem a Glavą i na której Milo chciał ukarać nas mandatem. Wąską wstążkę asfaltu oddzielało od nas dobre pół kilometra, ale od czasu wynalezienia lunety nie jest to odległość rzucająca na kolana.
– Jasna i ciężka cholera – podałem lornetkę Dorocie i przepuściłem ją bliżej prześwitu między gałązkami osłaniającego nas krzaka. – Jeszcze ich nam było trzeba. – Chyba nie zrozumiała, więc musiałem niemal położyć się na jej plecach i nakierować lornetkę na odpowiedni sektor.
– To Polacy – wydyszała.
– Zgadza się. – Leżałem jeszcze jakiś czas, ciesząc się uciskiem kobiecej łopatki pod piersią, a potem chwyciłem dziewczynę za biodra i wciągnąłem głębiej pod krzak. Niefortunnie – zaczęła się obracać i w efekcie wylądowałem nosem w jej biuście. Nie na długo, ale i tak wystarczyło. Podniosłem głowę i niemal od razu nadziałem się na spojrzenie Jovanki.
– Co jest? – Jej ton był doskonale nijaki.
– Albo się popsuł – wskazałem beerdeema – albo oni też próbują nas przyłapać.
Skinęła głową i spojrzała na Dorotę.
– W takim razie chyba powinnaś zawrócić.
Żadna nie próbowała się uśmiechać.
– Nie żartuj – powiedziała właścicielka najbłękitniejszych oczu świata, mrużąc je nieznacznie. – Dopiero teraz robi się naprawdę ciekawie.
Zatrzymałem się, gdy błoto zaczęło mlaskać pod podeszwami. Usiadłem na jednej z wyższych kęp i zacząłem zdejmować buty.
– Co robisz? – Jovanka obrzuciła podejrzliwym spojrzeniem moją dłoń, znikającą w plecaku wraz z parą zwiniętych skarpet. – Będziesz mył nogi?
– Bardzo śmieszne. – Wyjąłem rolkę foliowych worków na śmieci, oddarłem pierwszy i wręczyłem Dorocie. – Jeśli nadal nie zmądrzałaś, włóż tu ubranie. To znaczy sukienkę. No i oczywiście buty. – Obie przyglądały mi się z dziwnymi minami. – Musimy przejść przez to rozlewisko w strojach kąpielowych. Bez bielizny jakoś się później obejdziemy, a w przemoczonych butach i ubraniach szybko stracilibyśmy formę. To nie jest naturalne mokradło. Za tymi zaroślami jest wieś, a rozlewisko to element jej umocnień. Mieszkańcy próbowali zabezpieczyć się wodą i minami, a że robili to po amatorsku, najpierw ktoś ich spalił, a potem woda zalała i wieś, i pola minowe. Też wolałbym czołgać się przez tę bryję w ubraniu. Ale nie mamy niczego na zmianę, a na górze możemy spędzić nawet kilkadziesiąt godzin.
– Kilkadziesiąt? – Dorocie mocno zrzedła mina.
– Z przodu pola minowe, z tyłu lornetki. Musimy iść bardzo ostrożnie, no i potrzebujemy dobrego oświetlenia, a mamy już wrzesień i krótkie dni. Prawie na pewno przyjdzie nam nocować w lesie. A wtedy docenicie luksus suchej odzieży.
Aby zakończyć dyskusję, pozbyłem się koszulki. Ze spodniami nie poszło już tak łatwo – zabagniony las to nie plaża, a dwie stojące nieruchomo i gapiące się młode kobiety to coś nieporównywalnego z tłumem półnagich amatorów słońca i wody. Wcale mi nie ulżyło, kiedy Dorota wykonała skłon i płynnym ruchem przeciągnęła sukienkę wzdłuż prężącego się, smukłego ciała. Niektóre fragmenty mojego ciała też były bliskie prężenia się. Na szczęście było za zimno, no i atmosfera nie sprzyjała pewnym reakcjom. Procent opalonego ciała zakrytego czernią koronki był z grubsza taki sam, jak procent sukienki zadrukowanej jasnymi kropkami, czyli wyjątkowo mały. Widok był fascynujący, piękny i niebezpieczny, a ja miałem chyba nie w porządku z głową, bo czekałem na coś podobnego w wydaniu Jovanki i właśnie to sprawiało, że wiązałem worek długo i starannie.
– Naprawdę powinnyście zrezygnować – spróbowałem raz jeszcze, po czym posłałem pytające spojrzenie Jovance, ubranej w kompletny strój, czyli wojskowe trzewiki do pół łydki, szorty, flanelową koszulę, no i bandaże na obu kolanach.
– Założę się – powiedziała cicho – że zapomniałeś poprosić Błażejskiego o worek z moimi rzeczami.
– Bagna nie było w planach. – Uciekłem z oczami. – I nie wiem, czy wyschły.
– Więc chyba będę musiała iść w ubraniu – stwierdziła dziwnie spokojnie. – Krucho u mnie z bielizną.
Zahaczając spojrzeniem o Jovankę, niejeden raz łapałem się na rozważaniach, jaka jest tam, pod spodem, i jak na męskiego egoistę przystało, nie pomyślałem, że przede wszystkim niekompletnie ubrana. Wszystko, co miała na sobie, było moje. A staników nigdy nie nosiłem.
– Pójdziesz z tyłu. – Unikałem jej wzroku.
– To nic nowego. Cały czas idę z tyłu. – Jej spojrzenie dla odmiany świdrowało mi twarz. Sięgnąłem do plecaka i wyjąłem pas z szelkami i całym zawieszonym na nich oporządzeniem. Czułem się idiotycznie, zakładając to wszystko w charakterze dodatku do majtek w niebiesko-białe paski. – Ale chcę… Macie obiecać, że się nie będziecie na mnie gapić.
– Bez przesady – zaprotestowałem odrobinę zbyt szybko. – Nie mam piętnastu lat. A tak w ogóle to jestem oficerem i dżentelmenem. W rezerwie, ale zawsze. Jak mam nie patrzeć… – Bałem się, że obie zaczną szczerzyć zęby, więc podniosłem się szybko. Już bezpiecznie, bo przez ramię, rzuciłem: – Tylko nie zdejmuj bandaży. Musimy dbać o łokcie i kolana. Jeszcze nam się przydadzą.
Posuwałem się powoli, choć jeszcze ani razu nie użyłem zaciskanej w zębach macki. Wybrałem drogę wzdłuż archipelagu miniaturowych wysepek, wystających na kilkanaście centymetrów ponad rozlewisko. Fałda leżała blisko osady i z wojskowego punktu widzenia sprzyjała raczej obrońcom niż napastnikom, czyli nie powinna być zaminowana. Za względny luksus posuwania się po terenie prawdopodobnie wolnym od min płaciliśmy koniecznością kurczowego trzymania się ziemi, a w zasadzie błota i śmieci. Niemal mnie zemdliło, gdy spod kożucha rzęsy wychyliła się ruda od rdzy puszka po konserwie. Wystraszyłem się tężca, gangreny i widoku rozprutego brzucha. Było to na kilka sekund przed tym, jak ujrzałem ślimaka. Szedł po niebie.
– Cofnijcie się – wydyszałem.
Wyciągnąłem nożyczki, sprawdziłem napięcie żyłki i przeciąłem ślimaczy mostek. Nic się nie stało. Odciąg był słabo napięty, a teren nie sprzyjał wieszaniu czegoś paskudnego na jego końcach. Uniosłem dłoń z wyprostowanym kciukiem i ruszyłem dalej. Tyle że teraz przepojony optymizmem kciuk nie opuszczał już ani na sekundę drzewca macki.
Za pierwszym płotem poziom wody się obniżył, ale nadal musiałem poruszać się na czworakach. Do owej płycizny trzeba było przedtem podpłynąć, względnie dotrzeć w przysiadzie, więc maskowanie z błota diabli wzięli i znów obawa przed uzbrojonymi w lornetki strażnikami wzięła we mnie górę nad lękiem przed minami. Szukałem parawanów mogących nas ukryć.
Wybrałem wrak samochodu tkwiący między na pół spalonym budynkiem i kępą zarośli.
– Macie tu siedzieć i grzać się jak koty. To rozkaz, jasne? I nasmarujcie się błotem. Czarne mniej widać, a lepiej łapie ciepło. Ja się rozejrzę.
Ludzie, którzy zdobywali wieś, najpierw bardzo długo ostrzeliwali ją z moździerzy i działek bezodrzutowych, a potem spalili połowę tego, co pozostało. Na szczęście mury nadal stały, a między nimi roiło się od drzewek, wraków maszyn, pryzm budulca i opału, zapewniających więcej niż przyzwoitą osłonę przed wzrokiem ciekawskich. Zeskoczyłem w sięgające kolan bajoro i ruszyłem w stronę upatrzonego budynku. Zignorowałem drzwi i okna parteru, przystawiłem drabinę do okna piętra i ostrożnie wspiąłem się na wysokość pokiereszowanego kulami parapetu. Obejrzałem sobie za pomocą lusterka na długiej rączce pajęczynę dyskretnie zamocowanych pod parapetem odciągów, zerknąłem na rosnące w łóżku pokrzywy i zszedłem na dół. Z podkulonym ogonem wróciłem do naszego gniazdka w karoserii przedpotopowego volkswagena.
Plecy dziewczyn były czarne. Nie na tyle jednak, bym przegapił, że tylko te Doroty przecina pasek stanika, w przypadku zaś Jovanki jest to wyłącznie czerń pokrytej szlamem skóry. Szedłem powoli, dając jej czas, by usiadła inaczej, trochę dalej od słonecznych promieni, za to wyraźnie tyłem i jeszcze dalej od osi mego spojrzenia.
– No proszę. – Siedząca po turecku Dorota posłała mi łobuzerski uśmiech. – Zobaczył, że nie ma szansy na podziwianie aktu zza płotu, więc wraca. Cały facet.
– Wam, babom, tylko jedno w głowie. – Opuściłem wzrok i manewrując nim tak, by omijać Jovankę, usiadłem w miejscu zwolnionym lata temu przez fotel kierowcy. – Nie jest dobrze. Ktoś się tu zabawia minami. W budynku widziałem coś całkiem świeżego. Ktoś użył drutu na odciąg. Gdyby zrobił to przed zimą, na drucie byłaby rdza. Nawiasem mówiąc, następne pułapki mogą być schowane pod wodą lub ziemią. Jeśli chodzi o skuteczność w likwidowaniu intruzów, trudno coś tym facetom zarzucić.
– Jakim facetom? – zdziwiła się Dorota.
– Tym, którzy konserwują pole.
– Którzy co?
– Powiedział – wyręczyła mnie Jovanka – że ktoś cały czas dba o to, by nie dało się wejść na Pecinac.
Wielkie, przez to trochę dziecinne oczy Doroty domagały się, bym zaprzeczył.
– Może to tylko kwestia tej wioski – mruknąłem. – Jakiś pies ogrodnika…
– Sam w to nie wierzysz – stwierdziła spokojnie Jovanka.
– Ale to ma jakiś sens – stanęła w mojej obronie jasnowłosa. – Jeden świr to nie to samo, co banda maniaków, rozkładających miny siedem lat po wojnie.
– Nikt nie mówi o maniakach.
– No nie wiem – odwzajemniłem się Dorocie. – Po takiej wojnie pozostają nie tylko inwalidzi na wózkach. Poszkodowanych na umyśle też przybywa. Albo na przykład patriotów, którzy nie potrafią pogodzić się z przegraną. Może to robota jakiegoś miejscowego Hubala? Facet postanowił, że przynajmniej tej jednej góry będzie przed kimś bronił: może Serbami, a może NATO.
– Dobry pomysł na powieść – rzuciła kpiąco Jovanka.
– Pewnie tak. – Dźwignąłem się bez zapału. – Musimy iść.
Za wioską zaczynał się Pecinac, porośnięty w tym miejscu bujnym lasem, ale wcześniej zdążyliśmy jeszcze natrafić na kupkę spalonych szmat, rozpiętych na ludzkim szkielecie. Przyspieszyłem, lecz dziewczyny miały czas, żeby zauważyć to, co ważne.
– Miał… miał plecak – wydyszała Dorota, kiedy wczołgaliśmy się między paprocie. – Chyba dobrze mówiłeś. Szabrują tu. To pewnie dlatego te miny…
Zerknąłem do tyłu. Jovanka, niechroniona przez biustonosz z mętnej wody, utrzymywała trochę za duży dystans.
– Możecie się ubrać. – Wyjąłem z plecaka worek z rzeczami Doroty. – Rozejrzę się.
Przebrałem się w największym gąszczu, obejrzałem ruiny mostu, zlustrowałem okolicę i wróciłem. Jak należało się spodziewać, czekały na mnie już obie, ubrane i nawet umyte.
Pół godziny później i może z pięćset metrów dalej zatrzymałem się, rozejrzałem i bez słowa skręciłem w prawo.
– Zmiana planów? – Głos Doroty był lekko zdyszany. Nie jest łatwo przedzierać się na czworakach przez najgęściejsze zarośla, nurkować pod gałęziami czy stawiać monstrualnie długie kroki, obchodząc stare drzewa po sterczących korzeniach. Nadal bardzo wstrzemięźliwie korzystałem z zaciskanej w dłoni macki, ale o minach nie zapomniałem. Jedynie z uwagi na nie zafundowałem nam ten tor przeszkód.
– Tu był najpierw front i Serbowie atakowali od zachodu – wyjaśniłem. – Siłą rzeczy tam powinno być najgorzej. Więc idziemy na wschód.
– Dlaczego nie prosto do góry? – Jovanka przetarła spocone czoło.
– Ten stok za dobrze widać z przełęczy.
Ruszyliśmy i po kilku minutach trafiliśmy na jedno z miejsc, o których myślałem. Z góry w dół ciągnął się wolny od drzew pas kamieni, traw i gliniastych osypisk, nie za szeroki, ale stanowiący poważną przeszkodę dla takich jak my. Pomyślałem chwilę i wskazałem nowy kierunek.
– Mamy schodzić? – zaprotestowała Dorota.
– On tu rzą… – Jovance nie dane było dokończyć. Usłyszałem odległy trzask pękającego drewna, a kiedy kucałem, rzucając dookoła serię spłoszonych spojrzeń, dobiegł nas stłumiony terkot postukującego basowo urządzenia. Zdążyłem wyłowić powolny ruch, nim oddalona o sto metrów jodła straciła wierzchołek, a odstrzelony kawałek znurkował między korony drzew. Choć nie wydałem komendy, wszyscy leżeliśmy już w zagłębieniach między poduchami mchu. Było cicho. Las szumiał swą delikatną melodię, słońce przygrzewało, gdzieniegdzie nawoływały się ptaki. Nie działo się absolutnie nic godnego uwagi.
– Co to było? – Z tonu Doroty domyśliłem się, że doskonale zna odpowiedź.
– Wielkokalibrowy karabin maszynowy. – Opuściłem lornetkę. – Na razie podstawa uzbrojenia naszych beerdeemów. Jak trafi, to nie daj Boże.
– Strzelali do nas?! Polacy?!
– Słabo go stąd widać – wzruszyłem ramionami. – Teoretycznie to może być nawet forpoczta armii jugosłowiańskiej, która ruszyła wyzwalać Bośnię. Ale praktycznie nikt inny nie jeździ tu takimi wozami, tylko nasi. Chodźcie, zabieramy się stąd.
Zaraz potem natknęliśmy się na leżącego w zaroślach mężczyznę z wielkim plecakiem. Nie ruszał się. Krótka charakterystyka karabinu NSW kalibru 12,7 mm, jaką uraczyłem Dorotę, znalazła odbicie w rzeczywistości. Czterdziestolatek, wpatrujący się w niebo parą szklistych oczu, otrzymał tylko jeden postrzał, w dodatku w boczną część tułowia, i gdyby miał do czynienia z kulą zwykłego karabinu, zapewne jeszcze by żył.
– Jezu… Można mu tam wetknąć pięść.
Dorota miała rację, ale choć pięści zaciskała aż do białości, raczej nie byłaby do tego zdolna. Opadła na kolana i chyba tylko dlatego nie czmychnęła w krzaki. W porównaniu z nią Jovanka zachowywała się jak robot.
– Nie był sam – powiedziała, kucając nad zachlapanym krwią ciałem. – Patrz, jak leży. No i plecak… Nie mógł spaść w taki sposób.
Spadanie spadaniem, ale jakoś nie potrafiłem wyobrazić sobie, jak zwykły, ani trochę nieinteligentny pocisk kalibru 12,7 miałby rozpiąć suwak, nie mówiąc o wywleczonym kawałku podszewki.
– Miał tam coś cennego – skinąłem głową – i jego koledzy to zabrali.
– Nie ma to jak dobrzy kumple.
– Daj spokój. – Ostrożnie, by nie upaprać się krwią, zacząłem rozpinać plecak. – Nie żył już, nim upadł. Niby co mogli dla niego zrobić?
Sięgnęła pod biodro leżącego i po paru sekundach szarpaniny wyciągnęła czarny, łukowaty kawał blachy.
– Wygląda na to – rzuciła grobowym tonem – że stać ich było na oddanie salwy honorowej. – Milczałem, bez entuzjazmu wpatrując się w trzydziestonabojowy magazynek karabinka AK-47. – Nawet nie zabrali ładownicy. Muszą mieć kupę amunicji.
Nie powiem, bym czuł zaskoczenie. Plecak był zielony, podobnie jak ubranie trupa, które nie wyglądało na mundur regularnej armii tylko dlatego, że każdy element zdawał się pochodzić z innego demobilu.
– Kto to jest? – Dorota była tylko troszeczkę mniej blada niż ten, o którego pytała.
– Ba. W życiu go nie widziałem.
Pokonałem oporną sprzączkę i przez chwilę oglądałem z niedowierzaniem zapakowany w tłusty pergamin walec.
– Zaraz, zaraz… – Jovanka ujęła nagle dłoń zabitego i zaczęła podwijać rękaw panterki. Prawie od razu naszym oczom ukazała się plama zaschniętej, zbrązowiałej krwi. Na opasującym biceps bandażu było jej oczywiście więcej niż na rękawie panterki, choć i tak mało, jeśli porównać z raną po pocisku półcalówki.
– O co chodzi? – zapytałem bezradnie. Nie odpowiedziała. Najpierw udowodniła do reszty robocią naturę, szarpiąc się z węzłem bandaża.
– Nie dam głowy – zastrzegła. – Ale chyba nie masz racji. Widziałeś go już. Oboje widzieliśmy. I chyba – dotknęła brzydkiej, nadal wilgotnej szczerby po wewnętrznej stronie odsłoniętego ramienia – do niego strzelaliśmy. O ile ci z zielonego samochodu i z Jeżynowej Górki to jedna i ta sama drużyna.
Sugestia to potężna siła. Nagle ujrzałem go, stojącego z ponurą miną pośrodku szosy i przyglądającego się gromadce żołnierzy, przeszukujących zielone ARO.
– Obyś się myliła.
– To po kuli – jeszcze raz dotknęła rany. – Bardzo świeże. Jak myślisz: ilu postrzelonych kilkanaście godzin temu kręci się teraz po bośniackich górach?
– Znacie go? – Dorota, podobnie jak ja, chyba nie wiedziała, jaką odpowiedź wolałaby usłyszeć.
– Za dużo powiedziane. – Zabrałem się do przeszukiwania plecaka, co polegało na wysypywaniu z niego wszystkiego jak leci. – Może znamy z widzenia faceta, który znał tego.
– Pamiętam go – rzuciła trochę gniewnie Jovanka. – Mam niezłą pamięć do twarzy. – Zerknęła bez wielkiej emocji na wylatujące z plecaka paczki. – Zresztą wszystko inne też pasuje do Tapczaniarza. Mamy twarz, ranę po kuli, a teraz jeszcze trotyl.
– Trotyl? – zapytałem niedbale.
– No… – zawahała się, patrząc na mnie ze zdziwieniem. – A niby co to jest?
– Trotyl. – Zacząłem przetrząsać boczne kieszenie. – Pytanie, skąd to wiesz.
– Mam telewizor.
Niby racja. W ostatniej kieszeni znalazłem obronny granat z wkręconym zapalnikiem, zawleczką i wszystkim co trzeba.
– No proszę – zatriumfowała. – Jeszcze i to.
Musiałbym podetknąć jej pod nos głowicę jądrową, by poczuła się nieswojo.
– Nie przyszli na majówkę. – Wykręciłem rurkę zapalnika i włożyłem obie części granatu do różnych kieszeni spodni. Ponieważ przyglądały mi się dwie atrakcyjne dziewczyny, zabezpieczyłem się jeszcze bardziej i zapalnik umieściłem w kieszeni tylnej. Gdyby co, z tyłkiem w bliznach miałem jeszcze szanse cieszyć się takim towarzystwem. Z rozwalonym przodem…
– Pójdziemy ich śladem?
Formalnie było to pytanie. Ale czasem wystarczy i tyle, by ujrzeć kolejną twarz kogoś, o kim myślało się już jak o osobie nieźle poznanej.
– Oszalałaś?!
– Chyba idą w tę samą stronę. – Wzruszyła nieznacznie ramionami. – I prawdopodobnie znają drogę lepiej od nas. Zyskalibyśmy mnóstwo czasu.
– I dziur w skórze – warknąłem. – Są uzbrojeni po zęby i nie patyczkują się.
– Kto to właściwie jest? – Dorota nadal trzymała się z boku, starając się nie patrzeć ani na trupa, ani na otaczające nas zarośla, co na dobrą sprawę wymagało zamykania oczu. – I kto to jest Tapczaniarz? Może z łaski swojej powiecie mi, co się tu dzieje?
– Jovanka wszystko ci wyjaśni. Ja idę przodem.
– Idziesz przodem – skinęła głową Jovanka. – W kierunku…?
– A jak ci się zdaje? – Nie odwróciłem wzroku. – To zaszło za daleko. Może gdybym był sam… Nie mieliśmy w planach wojny, i to na dwa fronty. Trzeba wiedzieć, kiedy się wycofać.
– Wracasz – nazwała rzeczy po imieniu. Równie dobrze mogłaby napluć mi między oczy.
– Nie kłóćmy się teraz – powiedziałem cicho.
– Wracamy? – Dorota zapytała niepewnie. Bardzo chciała być jak najdalej od miejsca, gdzie żywi przed paroma minutami ludzie leżą jak wyrzucone na śmietnik manekiny.
– Wracamy. – Wmawiałem sobie, że w moich uszach to słowo brzmi równie słodko.
– Po co im tyle trotylu? – bąknęła Jovanka.
– Słucham?
– Mieli tego więcej – trąciła stopą jeden z ładunków. – A tylko tu jest kilkadziesiąt kilogramów. Nie zastanawia cię, po co im to?
– Może na handel – rzuciłem bez wiary.
– Ta góra nie stoi na granicy. Nie ma powodu chodzić akurat tędy. Nie… Oni chcą tego użyć tutaj. – Odczekała chwilę. – Powiedz, że się mylę.
– Wypchaj się. – Wstałem i zacząłem się rozglądać, chyba za usprawiedliwieniem dla przedłużenia postoju w tym miejscu. Nie potrafiłem ruszyć w dół ot tak, po prostu. Rozsądek rozsądkiem, a Jovanka Jovanką.
Mocno zgłupiałem, kiedy nagle jej trochę za duża dłoń wpakowała mi się do kieszeni. W dodatku tej z granatem, a więc umieszczonej z przodu, w bardziej wrażliwych rejonach. Mimo ciasnoty zdołała wyciągnąć żeliwne jajo. Dopiero czując jej palce na pośladku, w tylnej kieszeni, zdołałem wziąć się w garść.
– Po co ci ten granat? – zapytałem ze sztucznym spokojem.
– Na wszelki wypadek – mruknęła. – Wezmę też ten twój szpikulec, dobrze?
– Ty wariatko… – Nie patrzyła mi w oczy, udając pochłoniętą wkręcaniem zapalnika w gniazdo. – Nie pozwolę ci za nimi iść. To samobójstwo.
– Nie. To tylko duże ryzyko. – Przez chwilę zaglądałem w brunatną otchłań jej oczu. – Słuchaj, to niczego między nami nie zmienia. Chcę… dziękuję ci. Zrobiłeś dla mnie więcej niż ktokolwiek inny. Tylko nie myśl, że to jakiś sarkazm – potrząsnęła energicznie głową. – Naprawdę jestem ci wdzięczna.
– Jasna cholera…
– Wiesz, że potrafię sobie radzić. Nie jestem z cukru. – W uśmiechu, który przemknął przez jej twarz, nie brakowało kpiny z samej siebie; widać i ją zaczynało bawić wysłuchiwanie tej formułki. – Chcę przynajmniej spróbować. Jak się zrobi groźnie, sama się wycofam. Nie bój się. Zamierzam jeszcze zobaczyć Olę, nie zostawię jej.
– Niech was jasny szlag trafi – powiedziałem bezradnie. – Obie.
Przyglądały mi się bez słowa. Dwa cholerne kamienie, które bezmyślnie pozwoliłem zawiesić sobie na szyi. Najgorsze, że Jovanka miała dużo racji. Nie była z cukru. Wiedziałem, że potrafi sobie radzić. Mogła śmiało pójść dalej beze mnie i osiągnąć sukces. Dorota nie przeszłaby sama stu metrów.
– Zrobimy tak – cedziłem słowa przez zęby. – Zejdziemy teraz co najmniej do rozlewiska, dostarczymy Dorotę do miejsca, skąd będzie mogła bezpiecznie wrócić do samochodu, a potem jeszcze raz wejdziemy tutaj i pójdziemy za tymi… O co chodzi?
– Nic z tego nie będzie. Zanim wrócimy, po śladach nic nie zostanie. Zwłaszcza że pogoda się psuje – zerknęła w górę, gdzie słońce szukało kawałka czystego błękitu między coraz liczniejszymi stadami chmur.
– Mam ci dać po głowie czymś ciężkim, żebyś posłuchała?
– Potrzymaj za mnie kciuki. To wszystko, czego od ciebie oczekuję.
– Wracaj z nami – poprosiła znękanym tonem Dorota.
– Spieprzaj.
Jasne oczy Doroty zrobiły się szersze i zastygły jak para stawów, zmrożonych powiewem arktycznego powietrza w środku słonecznego dnia.
– Powodzenia – powiedziała tonem kogoś, kto nie ma ambicji udawania, iż w grę wchodzi cokolwiek poza dobrym wychowaniem. – Idziesz czy zostajesz, Marcin?
Nie zaszczyciła mnie spojrzeniem: obie miażdżyły się nimi zbyt zajadle.
– Cześć – rzuciła Jovanka, po czym postawiła mnie przed faktem dokonanym, ruszając ku szczytowi Góry Trzech Szkieletów zdecydowanym krokiem kogoś, za kim nie warto wołać. Wziąłem z niej przykład i zastosowałem tę samą politykę faktów dokonanych, polegającą na rzuceniu jej się na plecy, obaleniu na ziemię i przyduszeniu do porastającego zbocze mchu.
– Puszczaj, sukinsynu – wysyczała bezsilnie po chwili szarpaniny. Potraktowałem ją poważnie, chowając do kieszeni męską ambicję. Nie zrzuciła mnie, choć niewiele brakowało.
– Najpierw obiecasz, że się podporządkujesz – wygłosiłem swoje ultimatum.
– Złaź! – szarpnęła się.
– Nie stracę już nikogo na tej zasranej górze – powiedziałem nieco innym tonem. – Nie po to tu wróciłem, żeby jeszcze raz…
Leżała przez chwilę nieruchomo, w milczeniu.
– Nie wrócisz tu przecież ze mną… – Zawartą w jej słowach goryczą dałoby się zneutralizować kilka worków cukru.
– Okłamałem cię kiedyś?
Za mocno ściskałem jej uwięzione między udami ciało, by nie odczuć, jak zwiotczało, zmiękło. Nagle przestała być godnym respektu przeciwnikiem i znów stała się tym, kim była od samego początku: kobietą. Przełożyłem kolano nad jej biodrami, usiadłem na ziemi. Podniosła się, uklękła obok. Nie patrzyliśmy na siebie.
– Już? – zapytała cicho Dorota. – Możemy iść?
Jovanka dźwignęła się i ruszyła powoli w dół zbocza, a ja się dowiedziałem, jak będzie chodzić za trzydzieści lat, gdy jej włosy pokryje siwizna, a mięśnie zwiotczeją.
– Myślałam, że mamy wracać tą samą drogą.
Od godziny posuwaliśmy się w poprzek starego, rzadkiego, ale i mrocznego lasu, gdzie warunki ostrzału były znakomite i teoretycznie nie powinniśmy napotkać min. Trochę się przeliczyłem: gdy już weszliśmy na tyle głęboko, by odwrót stał się nieopłacalny, omal nie zerwałem matowej nici, przeciągniętej nad poduchą brązowego mchu. Potem znalazłem jeszcze trzy inne odciągi – dwie nici i drut. Były umieszczone w miejscach, które sam bym wybrał, co podniosło mnie na duchu bardziej niż oszczędność chłopców Sułtana. Okazali się żołnierzami z krwi i kości, stawiającymi miny tam, gdzie należy je stawiać, jeśli celem nie jest okaleczanie Bogu ducha winnych cywilów, lecz wygrywanie bitew.
– Nie chciałem łazić przed lufą temu nerwusowi z beerdeema.
Kiwnęła głową, jakby oczekiwała takiej odpowiedzi.
– Cały czas się nad tym zastanawiam… Dlaczego oni w ogóle zaczęli strzelać? W misjach pokojowych tak się nie robi. I tak tu spokojnie od lat…
– Jeżynowa Górka – dobiegł z tyłu głos Jovanki. – Jak Kuba Bogu…
– Masz jeszcze ten telefon? – zignorowała ją Dorota.
Sam już o tym myślałem. Nic prostszego. Problem w tym, co potem począć z informacjami.
– Tak? – Błażejski musiał czekać: odezwał się po pierwszym sygnale.
– To ja. Kuzyn – dorzuciłem na wszelki wypadek.
– Jezu… – westchnął w końcu. – W co wyście się wpakowali…
– W co się wpakowaliśmy? – powtórzyłem zdziwiony.
– Jest z panem ta dziennikarka? – Zaskoczył mnie tak, że odruchowo kiwnąłem głową. – Mogę z nią zamienić dwa słowa?
Dotrzymał słowa: nie pogadali wiele. Oczy dziewczyny rozrosły się nie tyle od ilości, co od jakości informacji.
– Co takiego?!
Powtórzył. Potem ona wymamrotała: „Nie, skąd?”, i z wyrazem kompletnego zagubienia wyłączyła telefon.
– Co jest? – zapytała mocno zaniepokojona Jovanka. – Hej, słyszysz mnie?
Dorota posłała jej przytępione spojrzenie.
– Powiedział… powiedział, że ten wartownik nie żyje. – Otworzyłem usta, ale nie zadałem pytania. – Boże… Ktoś mu normalnie poderżnął gardło. Wszyscy mówią, że to Marcin.
Potrzebowałem najwyżej pięciu sekund, by się pozbierać. Otoczenie złożone z min, morderców i napalonych celowniczych wukaemów pozwala człowiekowi nieco inaczej spojrzeć na problemy natury prawnej.
– No to się wszyscy mylą – oznajmiłem.
– Ot tak? – Jovanka doskonale odegrała niedbałe wzruszenie ramionami. – Po prostu?
– Nie mówię, że mnie to podnosi na duchu – przyznałem. – Ale to nie najlepsza pora na rwanie włosów z głowy ani – popatrzyłem na Dorotę – na składanie uroczystych przysiąg.
Jovanka zdziwiła się, zerknęła na blondynkę, pomyślała chwilę i przestała się dziwić.
– Zwariowałaś?! – Święte oburzenie uczyniło z jej pytania niemal jęk. – Chyba nie myślisz?…
Jasnowłosa przełknęła ślinę. W tej jednej chwili wolałaby chyba być sama w pachnącym śmiercią lesie.
– Przecież nic nie mówię…
– Po co miałby to robić? – Jovanka wskazała mnie ręką. Mało flegmatycznie, więc omal nie straciłem oka. – Dla paru marnych groszy? I niby kiedy? Przecież tam byłaś, wiesz, jak się wszystko…
Urwała. Jako adwokat była rewelacyjna, ale ogień świętego oburzenia nie przesłonił jej tego, co odkryłem jakąś sekundę wcześniej. Niemal w tej samej chwili połapaliśmy się, kto tak naprawdę znalazł się na muszce. Prawnicze abecadło mówi, że nikt nie jest dobrym obrońcą we własnej sprawie.
– Sens to ma, owszem. I okazja też była. – Patrzyłem jej w oczy, błagając w duchu, by zrozumiała. – Mogłaś go ciachnąć, technicznie to łatwe. Ale… – przeniosłem wzrok na drugą z mocno nieszczęśliwych dziewczyn – ona nie jest taka zwariowana, na jaką wygląda. – Dałem jej trochę czasu i wyjaśniłem: – Na krótką metę skorzystałaby na mojej wolności, ale co potem? Trup to drobiazgowe dochodzenie, w dodatku w zamkniętym, bardzo małym kręgu podejrzanych. A w takich warunkach trudno o zbrodnię doskonałą.
– Dzięki. – Nie udało mi się odczytać emocji Jovanki, które legły u źródła owych podziękowań. Ważne, że w niebieskich oczach wyczytałem niepewność. Dorota, nie bez pewnej ulgi, dokonała odkrycia, że inni też się czasem mylą.
– To jakiś koszmar. – Skarżyła się nam, nie na nas. – Akurat tej nocy, akurat ten wartownik…
– Akurat – powiedziałem twardo. – To nie przypadek, jeśli to chciałaś…
Nie dokończyłem, i to w sposób wystarczająco dramatyczny, by zrozumiały, że sprawa jest ważna. To znaczy: w stosunku do takiej błahostki jak niemal urzędowe posądzenie o morderstwo. Nie było pytań, a najwolniejsza w naszej trójce Dorota ukucnęła wśród paprotek ledwie w sekundę po mnie.
– Coś stuknęło – oderwałem wzrok od górnych partii zbocza. – To znaczy… chyba. Tam nie ma co stukać.
– Tam było skalne osypisko. Bliżej szczytu – mruknęła Jovanka. Wszyscy zrozumieliśmy, co tak naprawdę powiedziała.
– Niby dlaczego mieliby zawracać? – przeciągnąłem językiem po wyschniętych wargach.
– Może tak trzeba kluczyć, by ominąć miny. Albo któryś wrócił po granat i zobaczył, jak nabałaganiliśmy. Albo zobaczyli spłoszone ptaki – dokończyła z ponurym uśmiechem. – Ostatecznie to ornitolodzy.
Ptaki faktycznie stanowiły problem. Zadomowiły się tu dzięki minom i nieobecności intruzów, a my już parę razy stawaliśmy się źródłem małej paniki. Ktoś obserwujący górę z dołu i dysponujący telefonem komórkowym mógł poinformować tych nad nami.
– Dobra. Od tej pory masz mieć oczy z obu stron. A ty – dotknąłem dłoni Doroty – dla odmiany nie patrz za siebie. Masz uważać na moje ruchy, bo pójdziemy szybciej.
Zaraz za paprotkami wypatrzyłem wypukłość, po której dałoby się biec. Pobiegliśmy. Kawałek. Huk pięciu czy sześciu strzałów dotarł do mnie równocześnie z widokiem kucającej Doroty. Druga seria poszła wyżej. Odnalazłem wzrokiem Jovankę, mknącą w naszą stronę na czworakach, a potem uniosłem się nieco i dwoma szybkimi spojrzeniami zlustrowałem okolicę. Nie udało mi się dokładnie obejrzeć faceta, który wziął nas na cel – zrezygnował właśnie ze strzelania i pognał w dół zbocza, ginąc za kolumnadą pni. Najważniejszego jednak zdołałem się dowiedzieć: że jest sam i biegnie nas zabić. Nie byłoby to aż tak straszne, gdyby nie fakt, że zarośla, w które omal nie wpadliśmy biegiem, były na tyle rozległe i gęste, że ktoś uznał za stosowne zagęścić je dodatkowo paroma kilometrami żyłek.
– Tamtędy! – zerwałem się, wskazując macką kierunek. – Uwaga na odciągi, tam jest pełno min!
Ścigający nas mężczyzna znalazł cztery okazje do oddania strzału. Każda z salw przemykała tuż za moimi plecami. Albo polował na jasną, widoczną z daleka czuprynę Doroty, albo celował we mnie i pudłował, bo nie brał poprawki na poprzeczny ruch celu.
Zniknęliśmy mu definitywnie z oczu, dopiero skręcając między dwa skupiska krzaków. W dość straceńczym tempie pokonałem pierwszy rząd. Potem, gdy wkroczyliśmy w coraz węższy, wijący się w dół korytarzyk, zacząłem nawet używać macki w bardziej podejrzanych miejscach. Nie zatrzymało nas to, a przewagę mieliśmy sporą, ale nie zaskoczył mnie protest Doroty.
– Szybciej! – rzuciła płaczliwym szeptem. – Dogonią nas!
Nie zdążyłem odpowiedzieć. Nawet nie dlatego, że AK-47 posłał nam kolejną piątkę pocisków. Trochę wcześniej rozległo się warknięcie Jovanki:
– Nie dogonią, bo jest jeden. Uspokój się. I nie przeszkadzaj Marcinowi. Wie, co robi.
Pewnie nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo rozmija się z realiami. Minęła minuta, a ścigający nas Bośniak zdążył wystrzelać w krzaki następny magazynek, nim dorosłem do roli twardziela z jej wizji Małkosza i dokonałem dość oczywistego odkrycia.
– Nie wie, gdzie jesteśmy – wyszeptałem. – I raczej nie ma zamiaru włazić w krzaki.
Przez następne parę minut przeszliśmy na czworakach może ze dwadzieścia metrów i chociaż starałem się po prostu posuwać naprzód, musiałem przeciąć siedem różnych odciągów. Niektóre były kawałkami żyłki, przywiązanymi do gałązek i mającymi pozorować prawdziwe zagrożenie, ale znalazłem też potrójnie zakotwiczoną minę ukrytą w kępie mchu, po której zamierzałem przejść. Nie dało się jej ominąć, poodcinałem więc wszystkie tworzące sieć nitki i ostrożnie wykręciłem zapalnik.
– Ciii… – Jovanka położyła palec na ustach. – Słyszycie?
Słyszałem. Ledwo ledwo. I krótko. Potem przez jakieś trzy minuty do moich uszu nie docierało nic.
– Było dwóch – zapytałem szeptem – czy po prostu się modlił?
– Rozmawiał. Ale raczej przez telefon. Po co ci to żelastwo?
Nie odpowiedziałem. Zaciągnąłem ostatni supeł, owinąłem sztukowaną nić wokół cylindra miny i wepchnąłem całość do kieszeni.
W karkołomnym stylu przebyliśmy kilkaset metrów, skręcając ku północy zaraz za naszpikowanym minami gąszczem zarośli. Wybrałem odpowiednią skałkę, kazałem wszystkim usiąść i zacząłem wyjaśniać, jak widzę sytuację.
– Dowiedzieli się, że jesteśmy bezbronni. Więc kiedy się tu zlecą całą kupą, pognają w dół tak szybko, jak tylko miny pozwolą. Czyli szybciej od nas.
– Ten tam – wskazała Jovanka – był bez plecaka. To znaczy, że są wolniejsi. Posłali zwiadowcę, wzięli jego bagaż… No i mogą być całkiem daleko. Może zdążymy…
– Dokąd? Wiesz, gdzie zaczyna się bezpieczny rejon? – Zerknąłem w dół. – A tam akurat siedzą ci cholerni ornitolodzy.
– To co zrobimy?
– Spokojnie – posłałem uśmiech tej drugiej, jasnowłosej, dużo bardziej potrzebującej słów otuchy. – Kawałek stąd zaczyna się północne zbocze. Z dołu las, z góry las, a pośrodku wielka łąka. Przebiega tamtędy droga na szczyt, ale nie w tym rzecz. Ważne, że nie ma min.
– Na pewno? – Jovanka nie bardzo mi dowierzała.
– Taktycznie nieopłacalne – wzruszyłem ramionami. – Zresztą Serbowie mieli cały teren pod ostrzałem; trudno było instalować zapory. Pójdziemy przez dolny las, obejdziemy górę i spróbujemy od zachodu.
– My? – zerknęła wymownie na Dorotę.
– Mamy telefon – mruknąłem – a wojsko śmigłowce. Po tamtej stronie rozejrzę się za lądowiskiem. – Wyciągnąłem rękę i poklepałem podrapane kolano Doroty. – Nie bój się, na obiedzie będziesz już w polbacie.
Trudno było to nazwać urwiskiem. Pięć metrów, najwyżej sześćdziesiąt stopni spadku. Nie bardzo sobie wyobrażałem, by któreś z nas mogło zlecieć z czegoś takiego. I w zasadzie miałem rację. Zamykająca pochód Jovanka nie odpadła od ściany. Po prostu zjechała nagle pół metra, szorując po glinie brzuchem i piersiami, rozpaczliwie szukając palcami jakiejś szczeliny i zasypując niżej położone zarośla gradem kamieni. Oczywiście zatrzymała się, nie tracąc nawet opatrunków z kolan. Nieszczęście polegało na tym, że któryś z kamieni trafił w zapalnik ukrytej w dole miny. Rąbnęło jak z haubicy, dziewczyna osunęła się o kolejny metr, a mnie zmiękły kolana.
– Jovanka?! – Przed skokiem za krawędź powstrzymała mnie świadomość, że wylądowałbym na karku dziewczyny.
– W porządku! – odkrzyknęła błyskawicznie. – Nic mi nie jest! Nie schodź!
Pomogłem jej pokonać ostatni odcinek. Nie potrzebowała tego, co nie znaczy, by choć przez ułamek sekundy unikała mojej wyciągniętej dłoni. Za to ze zwalnianiem uścisku spóźniliśmy się już nie o ułamki, lecz o całe sekundy.
– Obróć się. – Usłuchała natychmiast, co nie przeszkodziło mi pomóc jej lekkim naciskiem na biodro. – Nie widać krwi…
– Musimy odpuścić – powiedziała cicho Dorota. – Nawet ty już sobie nie radzisz.
Nie zaskoczyło mnie posłane jej mroczne spojrzenie. Zaskakujący był ukryty w nim niepokój.
– Nic mi nie jest – rzuciła szorstko Jovanka. – Martw się o siebie.
Wówczas uznałem to za zbędną złośliwość, bo choć od dawna w milczeniu, Dorota niczym innym się właściwie nie zajmowała. Jej uwagę zdawała się zaprzątać wyłącznie kwestia przetrwania, a ponieważ miała na karku tylko samą siebie, doszedłem do wniosku, że jakoś sobie radzi. Kilometr dalej nadal tak uważałem. Nawet wtedy, gdy pień mijanej przeze mnie sosny zadudnił nagle głucho.
– W las! – Skoczyłem w stronę rosnących niżej solidnych drzew. Do wysuniętych przed linię lasu samotnych choinek mieliśmy ledwie parę kroków i przynajmniej pod ich osłonę należało odskoczyć. Jovanka to zrobiła, Dorota nie. Przybrała najgorszą z możliwych pozę, padając na kolana i tuląc do zbawczej ziemi jedynie twarz.
Myśliwy stracił z oczu trudniejszą do upolowania umykającą zwierzynę – czyli mnie i Jovankę – więc machnął ręką na dachowego gołębia i zajął się wróblem w garści. Biegnącego lepiej ostrzeliwać szybko, ale ktoś, kto klęczy, czekając czort wie na co, wart jest starannego mierzenia. Po trzech próbach w jego wykonaniu zorientowałem się, że ulokuje pocisk w dziewczynie, nim dojdzie do połowy magazynka. W końcu padła porządnie, ale zapamiętał miejsce i teraz musiałem ją stamtąd zabrać. Pobiegłem wprost na lufę.
Trudno powiedzieć, co mnie uratowało. Może zygzaki, a może zaskoczenie. Dopadłem dziewczyny, poderwałem ją na nogi. Na szczęście uścisk moich palców uruchomił jakiś zablokowany fragment psychiki i Dorota pomknęła w dół na tyle szybko, że przez chwilę to ja byłem holowany.
Wpadliśmy między choinki. Pociski, wystrzeliwane raczej szybko niż celnie, śmigały dookoła, kosiły gałęzie, łupały korę z drzew. Jeszcze dziesięć metrów, trzy… Krzyknąłem w duchu „już!”, kiedy Dorota runęła mi pod nogi. Wyglądało na to, że nie mamy się czego bać. Niemal stuprocentowo szczelna ściana drzew, wyniosłość terenu, no i Jovanka. Wyskoczyła nie wiadomo skąd i wpadła między mnie a strzelca.
– Biegnie tu! Nic wam…?
Nie dokończyła. Podniosłem się na klęczki i od razu znalazłem przyczynę. Z gołej łydki Doroty bardziej sikała, niż spływała krew, a sama dziewczyna przyglądała się ranie oczami jak spodki, blednąc błyskawicznie. Zdarłem z ramion plecak, wyszarpnąłem rewolwer Mila, a Jovance cisnąłem w twarz pakietem medycznym.
– Opaska uciskowa! A jakby przeszedł, to granat! I cofajcie się! Tam! – machnąłem ręką na zachód i na Jovankę, usiłującą protestować. Poderwałem się i pobiegłem na wschód.
Gdy ujrzałem Bośniaka, był już całkiem blisko. Poznałem go głównie po braku plecaka. To był ten sam facet co na polu minowym i miał święte prawo dać się ponieść wściekłości. Zmarnował na nas trzy magazynki, nie osiągając żadnych widocznych rezultatów.
Trzymając w zębach lufę naganta, wyjąłem z kieszeni wypchaną trotylem skorupę miny, wbiłem zapalnik i owinąłem wokół palca koniec żyłki. Pocisk przeleciał, ile miał przelecieć, szarpnięcie naciągu wyrwało zawleczkę i na prawo od zbiegającego z góry mężczyzny błysnęło krótkim, białym światłem. Nim zwalił się na plecy, zauważyłem parę drobnych, ale bardzo czerwonych punkcików w obrębie jego sylwetki.
Potem padłem i ja, niewiele wolniej od niego. Pocisk śmignął parę centymetrów od lewego barku. Drugi, posłany staranniej, zaraz potem rozdarł powietrze w miejscu, gdzie sekundę wcześniej miałem pierś. Po odstępach czasowych i tej mrożącej krew precyzji rozpoznałem pełnowymiarowy karabin. AK-47 to dobra broń, ale kiedy się strzela na większy dystans, nie ma jak solidny stary nabój i długa lufa. Mój nowy prześladowca musiał o tym wiedzieć, bo niezrażony zniknięciem celu, ładował w obrzeże lasu pocisk za pociskiem. Skuliłem ogon pod siebie i wróciłem do dziewczyn.
Jovanka uporała się z zakładaniem opatrunku, ale i tak zrozumiałem, że tkwimy po uszy w bagnie. Jej pacjentka, biała jak świeże prześcieradło, leżała na mchu i nawet nie akompaniowała jękami mało delikatnym ruchom pielęgniarki.
– Jeden zero dla nas. – Zmusiłem się do uśmiechu. – Będzie dobrze. Mamy pełen bębenek i kawalerię w odwodzie.
Jako oficer nigdy nie ściągałbym śmigłowca w takie miejsce, ale teraz byłem cywilem w opałach, dałem się więc ponieść zdrowemu egoizmowi i sięgnąłem do plecaka po telefon. SFOR nadal dysponował śmigłowcami i nie obchodziło mnie, ile będzie musiał ich utracić, by nas stąd zabrać.
Okazało się, że nie straci żadnego – i to nie dlatego, że gdzieś blisko stacjonowała maszyna na tyle mocno opancerzona, by ignorować karabinowy ostrzał. Bliżej nieokreślonym podatnikom zaoszczędzono wydatku z powodu innego pancerza: tego, którego zabrakło mojemu plecakowi. Albo telefonowi z amputowanym przez pocisk mikrofonem.
Szliśmy przez las, dźwigając kij-ławeczkę z siedzącą na nim Dorotą, ociekaliśmy potem, potykaliśmy się o każdy większy kamień i chyba tęskniliśmy do gwizdu kul. Szedłem jedynie dlatego, że obok szła Jovanka, silna jak wół i jak wół uparta. Na szczęście była tylko człowiekiem i w pewnym momencie dała za wygraną, waląc się najpierw na kolana, a zaraz potem na twarz.
– Pójdę jakoś – wymamrotała Dorota.
Potrzebowałem minuty leżenia z twarzą w trawie, by pokusić się o odpowiedź.
– Daj… spokój.
Leżeliśmy całą trójką może z kwadrans, nim odzyskaliśmy zdolność mówienia i myślenia.
– Wszystko wam spaprałam. – Ze zdziwieniem doszukałem się bladego uśmiechu na ustach dziennikarki. – Tak mi głupio…
– Nie twoja wina – pocieszyłem ją.
– Zgadza się – wsparła mnie nieoczekiwanie Jovanka. – Moja. Narobiłam huku tą miną. I jego – zerknęła w moją stronę. – Nie gap się, dobrze słyszysz. Gdybyś wcześniej pokazał ten rewolwer…
No tak, rewolwer. Sto razy myślałem o jego wpływie na nasze dalsze losy, ale to akurat nie przyszło mi do głowy – że narazi mnie na gniew Jovanki.
– Jakoś… wyleciało mi z głowy.
– To od Nedicia? – Nie odpowiedziałem. – Zaraz nas dogonią i zabiją – powiedziała spokojnie. – Mógłbyś zdobyć się na odrobinę szczerości. Czego jeszcze nam nie powiedziałeś? O czym rozmawialiście?
– O tobie. – Uniosła brwi ku zlepionej potem grzywce. – Bał się, że coś mi zrobisz, więc dał spluwę.
– Słucham?!
– Nie patrz tak. To on mówił, nie ja. A spluwa przydaje się w takich miejscach, więc wziąłem. Nie z myślą o tobie, bez obaw.
– Dał ci rewolwer, żebyś… – Nie zdołała dokończyć. – Jezu…
Zostawiłem ją z chaosem myśli i zaintrygowanym spojrzeniem Doroty, a sam podniosłem lornetkę i dłuższy czas lustrowałem okolicę. Z miejsca, do którego dotarliśmy, dało się obejrzeć początek szlaku na szczyt Pecinaca. Rosło tam dużo drzew, ale w ostatniej chwili udało mi się spostrzec coś nieoczekiwanego. Małe, przypominające zabawkę pudełko na kółkach, znikające za czuprynami jodeł. Albo może fatamorganę. Bo mimo wszystko nie chciało mi się wierzyć, że to prawdziwy, zespawany z pancernych blach beerdeem, z ułańską fantazją wdzierający się na zaminowaną górską drogę.
– Jedno jest dobre – powiedziałem, wycofując się na czworakach znad skraju przepaści. – Min tu na pewno nie założyli.
– Po cholerę? – zgodziła się gorzko Jovanka. – Wystarczy grawitacja.
Usiadłem i przetarłem pot z twarzy. Szliśmy cały czas wyraźnie w dół, a las był gęsty, cienisty i tym samym przyjemnie chłodny. Ale też w zasadzie sam dźwigałem na barana pojękującą z bólu Dorotę. Jovanka, potykająca się o własne nogi, została wyznaczona do roli zwiadowcy sapera, wyposażona w wykrywacz metalu i posłana przodem. Nim dotarliśmy nad urwisko, wykryła trzy ukryte w ziemi miny i wypatrzyła dwa dobrze zamaskowane odciągi. Chyba ocaliła mi skórę, jeśli nie życie.
Byłem tak otumaniony wysiłkiem, że omal nie przemaszerowałem nad krawędzią przepaści. Ściana miała z sześć pięter i przynajmniej na połowie tego dystansu mocno zbliżała się do pionu. Miała też jednak wyczesany przez erozję przedziałek, półotwarty komin o odpowiednich parametrach.
– Tam, przy trawie – wskazałem Jovance. – I trzy metry niżej. Dwa dobre przystanki. Można odpoczywać ile dusza…
– Nie dam rady – przerwała.
– Nie z Dorotą. – W pierwszej chwili nie zrozumiałem. – Sam ją…
– Nie zejdę tędy. Ani z nią, ani sama. Mam… za słabe palce. A to podstawa w alpinizmie: mocne, pewne palce. Naprawdę nie potrafię. Wspinaczka to moja słaba strona.
– Pomogę ci. Zniosę Dorotę, a potem wrócę i… – teraz ja się zawahałem -…pomogę ci.
Posłała mi smętny, ale ciepły uśmiech.
– W tym sęk – powiedziała odważnie. – Ważę dwa razy tyle co ta chudzina. Nie utrzymałbyś mnie. A sama… sama nie dam rady. Koniec dyskusji – machnęła mi dłonią przed ustami. – Pójdę dookoła i was dogonię. Tylko musimy się umówić, którędy…
Nakryłem palcami jej nogę w miejscu, gdzie podrapana łydka spotykała się z cholewką. Może próbowałem udawać, że celowałem w but.
– Wszyscy pójdziemy dookoła. Nie zapłaciłaś mi jeszcze – zdobyłem się na uśmiech. – Nie myśl, że dam się porzucić w lesie, cwaniaro.
Słońce znów zanurkowało za chmury, a kompasu nie mieliśmy, lecz to nie usprawiedliwiało faktu, że aż tak się pogubiłem.
– Droga – powiedziała Dorota znękanym głosem. Pięć minut wcześniej omal nie złamała sobie karku, waląc się bezwładnie w tył. Morfina z wojskowego pakietu medycznego sprawiała, że nie jęczała z bólu, ale zacząłem się zastanawiać, czy słusznie ją zastosowałem. Chwilami Dorota zupełnie odpływała.
– Kawałek rozminowaliśmy – wydyszałem, wychwytując wzrok Jovanki. – Samą drogę.
– Byłeś tu? – Zsunęła słuchawki z uszu. Robiła to co jakiś czas, nasłuchując odgłosów lasu, a ponieważ włosy jej w tym przeszkadzały, zebrała je z tyłu głowy i spięła czymś zielonym.
– Nie wiem. – Za bardzo osłabłem, by zgrywać nieomylnego. – Pamiętam, że leżało tu sporo min. Jeśli jakieś znajdziemy, to znaczy, że nie doszliśmy wtedy tak wysoko.
– Szkoda, że was odwołali. – Oceniła mój stan i usiadła. Wybrałem odpowiednie miejsce, biorąc poprawkę na plecak-nosidło z biodrami Doroty wewnątrz, i zwaliłem się na mech. – A właściwie dlaczego?
Las był cichy, gruntowa droga pusta. Obok nas dorodny ślimak spacerował po kapeluszu rosnącego między koleinami grzyba.
– Planowali założenie punktu obserwacyjnego na szczycie. A potem ktoś przypomniał sobie, że szczyt też jest zaminowany. – Posiedziałem jeszcze chwilę, zbierając siły do podjęcia męskiej decyzji. – Chodźmy lepiej. Mamy kawał do przejścia.
Trzecia znaleziona przez Jovankę mina była ostatnia. Nabrałem tej pewności bardzo łatwo: po prostu nie da się bezkarnie jeździć po drodze, która jest zaminowana. Zaparkowany w cieniu dębów wóz pancerny przejechał.
Zastygłem. W milczeniu przyglądaliśmy się najpierw beerdeemowi, a potem całej otaczającej go okolicy. Korzystając z lornetki, mogłem sięgnąć wzrokiem całkiem daleko. Zauważyłem gromadkę ludzkich sylwetek, dwa bojowe wozy piechoty BWP-1 z lufami skierowanymi w Pecinac, honkera, drugiego, chyba w wersji sanitarki, i to najdziwniejsze: stara z małą dwukołową przyczepką. Uwolniłem się od plecaka – czyli Doroty – i powstrzymując Jovankę gestem, podszedłem do pancerki.
Klapy chroniące szyby były opuszczone, a kiedy się zbliżyłem, żaden z peryskopów nawet nie drgnął, nie zdziwił mnie więc zbytnio opór bocznych drzwiczek. Bez palnika nie miałem szans dodać kradzieży pojazdu służbowego do listy swych zbrodni.
– Poszli sobie – obwieściłem, wróciwszy do ukrytych w zaroślach dziewczyn. – Nie podoba mi się to. Tu nie powinno być żołnierzy.
– Patrol. – Dorota usiłowała wzruszyć ramionami. – Co w tym dziwnego?
– Już wiem, gdzie jesteśmy. – Zastanawiałem się przez chwilę, po czym skinąłem na Jovankę. – Chodź. Chcę coś sprawdzić.
Złe przeczucia zwyciężyły sto metrów dalej, w miejscu, gdzie droga zakreślała ostrą serpentynę, a las graniczył z odkrytym trawiastym stokiem. Zerknąłem na zachód, ale okazało się, że dobrze zapamiętałem ukształtowanie tego fragmentu Pecinaca. Bewupów nie było stąd widać, a stojący o strzał z granatnika wrak serbskiego T-55 nie stanowił zagrożenia. W lejach wyrósł prawdziwy zagajnik młodych dębów i musiałem trzy razy wdrapywać się na próchniejące pnie dębów starych, poległych na wojnie, nim znalazłem prześwit w gąszczu zieleni.
– Można wiedzieć, co robisz?
Pień był nadpalony i mocno spróchniały. Kiedy na nią skinąłem, musiała stanąć tuż obok z braku miejsca. Objąłem ją w talii, wmawiając sobie, że też muszę.
– Ta skałka – mruknąłem, starając się nie myśleć o tym, jak pachnie, jaka jest ciepła i na ile speszona sytuacją. Trudności sprawiło nam jedynie dzielenie się lornetką.
– Co to jest? Klamry?
– Coś w tym rodzaju. – Jak ona, mówiłem szeptem. – Widzisz te odpryski na skale? To po kulach i odłamkach. A teraz zerknij w dół.
– Coś jasnego. – Przez chwilę przyglądała się rozmazanym ruchami listowia plamkom ni to żółci, ni bieli. – To…
– Kości. – Chyba sama zgadła, co nie znaczy, że potwierdzenie przyszło mi łatwo. – Kawałki sławnych Trzech Szkieletów. Ojciec Nenad i jego paczka. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale podobno cała trójka jeszcze żyła, kiedy przykuli ich do tego głazu.
– Dlaczego mi to mówisz?
– Nie po to, by się chwalić – zapewniłem z goryczą. – Nie ma czym. To ja ich tak… Dookoła jest pełno kamieni i min pułapek. Prawdziwy koszmar sapera. Sonda nie działa, macką nie odróżnisz. Serbowie, zaraz po wojnie, przysłali tu swoją ekipę. Jak pieprznęło, to od razu z kilku stron. Czterech ludzi, wszyscy ranni. Trzeba by użyć ładunków wydłużonych albo czołgu z trałem, ale podjazd tutaj to osobny problem… Cholerne koszty, z którejkolwiek strony by się zabrać. No więc po prostu kazałem odstrzelić ich od łańcuchów.
– Dlaczego mi to mówisz? – powtórzyła. Jej oczy były węższe, nic poza tym.
– Te szkielety było widać zza pola minowego. Kapelan się uparł, by coś z tym zrobić. Dowódca kazał, żeby było szybko i żebym nie narażał ludzi. Musiałem jakoś z tego wybrnąć. Nie kłują już nikogo w oczy. Ale to nie znaczy, że nikt o nich nie pamięta.
– No i?
– Nie pochowano ich. Nic się tu nie zmieniło. Widzisz te słupki niedaleko czołgu? To oznakowanie pola minowego.
– Mówiłeś, że oczyściliście kawałek drogi.
– Tak. W trakcie podchodzenia do tych tam – skinąłem w kierunku składowiska ludzkich kości. – Myślałem, że może od tyłu… A potem na tym czystym fragmencie straciłem trzech ludzi i wyleciałem z wojska. Kapelan dorzucił do oskarżenia bezczeszczenie zwłok.
Wróciliśmy w sąsiedztwo beerdeema. Ziemia była wilgotna; dość szybko znalazłem odciski wojskowych butów. Uniosłem głowę i z mieszaniną niewiary oraz obawy popatrzyłem na pnące się stromo zbocze.
– Nie poszli drogą – nazwała rzeczy po imieniu Jovanka – tylko prosto jak strzelił. Cóż, może im się spieszy.
– To akurat oczywiste. Nie wiem tylko, co im za to obiecali.
– Nie jesteś na bieżąco. Może…
Zostawiłem ją i szybko podszedłem do Doroty, a właściwie plecaka. Wyjąłem z kieszeni to, co zostało z telefonu, i wybrałem numer Błażejskiego. Ciche pogwizdywanie niczego jeszcze nie dowodziło. Mimo wszystko byłem zdziwiony, gdy zastąpił je znajomy, pełen pośpiechu i niepokoju głos.
– Halo? To ty? – Nie wygłupiałem się przemowami do wspomnienia po mikrofonie, powtórzył to więc jeszcze raz i przerwał połączenie. Dałem mu kilka sekund i ponownie wcisnąłem odpowiedni klawisz. – Halo?
– To bez sensu – szepnęła Dorota. – Przecież…
– To… ty? – Coś zmieniło się w głosie Błażejskiego. – Halo? Nic nie słyszę… – Mogłem tylko czekać. – Aha – powiedział powoli. – Jeżeli to któraś z pań… Wiemy już, że Małkosz was porwał. Nie bójcie się. Na górę pojechało trzech ochotników. – Oddzielał zdania wyraźnymi pauzami, dobierając słowa i przesiewając przez cedzak autocenzury. – Raczej… raczej nie będą się z nim patyczkować. Podobno jest tu świadek, który widział, jak Małkosz tego wartownika… Muszę kończyć. Uważajcie na siebie.
Rozłączył się. Stałem z aparatem odsuniętym od ucha, przyglądając się oczom wpatrzonych we mnie kobiet i odnajdując w nich odbicie własnego oszołomienia.
– Wiem, jak to brzmi – przyznałem. – Ale za dużo tu niewyjaśnionych spraw. Ktoś mnie wrabia w morderstwo w Krakowie. Teraz morduję w Bośni, a Olszewski znajduje świadka.
– Olszewski? – Dłuższy bezruch dobrze zrobił Dorocie: w zamglonych cierpieniem i narkotykiem oczach pojawiły się iskierki dawnej inteligencji.
– Tu nie ma żandarmów, więc to jego działka. A Błażejski był przestraszony. Bał się, że ktoś nas słucha. Założę się, że w całym kontyngencie tylko Olszewski i dowódca mogliby zorganizować podsłuch komórki. No i w ogóle… Ten facet wiedział o sprawach, o których nie powinien wiedzieć. I załatwił samolot. W amerykańskim filmie to nic takiego, ale u nas… Może to paranoja – powiedziałem, patrząc wprost w niebieskie oczy. – Chciałbym, słowo honoru. Ale jeśli nie… Słuchaj, ja wiem, jak funkcjonuje nasze wojsko. Nikt, żaden oficer, nie posłałby za nami trzech ludzi w samochodzie pancernym. Na wariata, na pole minowe, na podstawie wziętych nie wiadomo skąd oskarżeń. Coś tu śmierdzi jak stado zdechłych skunksów. Co robiły natowskie pociski w ciele Any? Skąd ci spod Jeżynowej Górki wiedzieli, że się tam zjawimy? I dlaczego ktoś poderżnął gardło wartownikowi, z którym akurat chwilę wcześniej pieprzyła się Jovanka? To…
– Nie pieprzyłam się z nim!
Zrobiła się pąsowa, ale krzyczała szeptem i nie próbowała się podrywać, co skończyłoby się potrząsaniem gałęziami. Naprawdę miała klasę jako towarzysz broni.
– Jeśli wezmę cię na ręce i wyjdę z lasu – zignorowałem ją – to w najlepszym przypadku Jovanka będzie się musiała pieprzyć przez najbliższe kilkanaście miesięcy. Do pogrzebu córki. – Nie musiałem spoglądać w bok, by stwierdzić, że Jovanka dla odmiany blednie. – Ja pójdę siedzieć, na razie w areszcie, ale cóż to za różnica… To w przypadku, jeśli wszystko jest w porządku. Bo jak nie… – Zrobiłem przerwę. – Cóż, w akcjach antyterrorystycznych zakładnicy często giną od przypadkowej kuli. Nie chcę histeryzować, ale Jovanka to żaden świadek, bo oficjalnie zeznała policjantowi, że ze mną sypia. Pozostajesz ty i Błażejski. Gdyby nawet machnął ręką na posadę i zeznał prawdę, zaraz wywlekliby mu strzelaninę na Jeżynowej Górce. Uratowaliśmy go, ma dług wdzięczności, czyli nie jest obiektywny. Pomijam fakt, że ktoś, kto mnie wrabia, pewnie nie wie o jego udziale i nie uwzględnia go w planach. Ciebie raczej powinien wziąć pod uwagę. Słyszałaś: obie jesteście porwane. Jeśli zginiesz, na wieki wieków pozostaniesz ofiarą szaleńca. Mam zresztą niezły motyw, by cię wykończyć, i to akurat tutaj.
– Mój artykuł – zdobyła się na słaby uśmiech.
– Mądra dziewczynka. – Była szczupła z natury, a teraz, gdy krwotok i cierpienie wyssały barwy z jej twarzy, nieco dziecięce oczy zrobiły się jeszcze większe, ujmując jej kilka lat.
– Chyba jest sposób – usłyszałem nieco chrapliwy głos Jovanki. – Ja pójdę. Albo mnie kropną, albo dojdę. A jak dojdę, to wyłożę każdemu z osobna, co się dzieje i dlaczego mają trzymać łapy z daleka od broni.
– Jest niestety problem natury technicznej – zauważyłem spokojnie. – To pół kilometra odkrytej przestrzeni. Milo Nedić miał przewagę liczebną, moździerze i co najmniej jeden czołg, a też gówno zdziałał. Ta góra to forteca. Jeżeli ktoś za nami szedł, a zakładam, że szli wszyscy, to teraz jest gdzieś nad nami. Pewnie wyznaczyli snajpera do pilnowania tych łąk wokół Pecinaca. Kto wie, może nawet sławnego Rzeźnika z Glavy? Wytkniesz nos z lasu – i mogiła.
– Zaryzykuję.
– Nie – wyprowadziłem ją z błędu. – Chyba że umiesz chodzić na samych pośladkach. – Uniosła pytająco brwi. – Wyrwę ci nogi z tyłka, jak tylko spróbujesz.
Patrzyła mi w oczy, więc uwierzyła. Była też mądrą, rzeczową kobietą, toteż ograniczyła się do pytania.
– No to co zrobimy?
W połowie drogi na szczyt wiedziałem już, że Błażejski mówił prawdę. Żołnierzy było trzech i wszyscy poszli tędy. Przy okazji mierzenia patyczkiem ich śladów dokonałem jeszcze jednego odkrycia.
– Nie powiem, by byli ostrożni – podzieliłem się nim z Jovanką w czasie któregoś z odpoczynków. Musieliśmy zatrzymywać się często: nasi poprzednicy parli ku szczytowi niczym pluton czołgów po najkrótszej, a tym samym najtrudniejszej trasie.
– Trochę ich rozumiem. To średnia frajda iść tak po odciskach czyichś butów i czekać, aż ten z przodu poleci do nieba. Człowiek czuje się gnojkiem i egoistą.
Trasa była ciężka, chwilami musieliśmy posuwać się na czworakach i z dziesięć razy zjeżdżaliśmy na kolanach i łokciach po wilgotnym lub osypującym się stoku. W ośmiu przypadkach na te dziesięć glebę ze skał Pecinaca zdzierała Jovanka.
– Boli cię noga? – Późno, bo późno, ale dopatrzyłem się czegoś nienaturalnego w sposobie ustawiania przez nią lewej stopy. – Czekaj… Jesteś na bosaka?! Nie widzę skarpet.
– Z Dorotą jakoś sobie poradziłeś. – Minęła mnie i wysunęła się na czoło. – Chociaż jest bez kawałka nogi, o morale nie wspominając.
– Myślisz, że zrobi coś głupiego? – Od początku się tym gryzłem, więc dość łatwo dałem spokój skarpetom.
– Zdrową pewnie byś przekonał. Ale założę się, że jeśli ci trzej pojawią się przy wozie przed nami, wyczołga się z zarośli i zacznie krzyczeć, by zabrali ją do szpitala. Nawet jeśli wierzy, że mogą ją zawieźć całkiem gdzie indziej.
Cóż, mieliśmy podobny pogląd na sprawę.
– A ty? – zapytałem kilkanaście metrów wyżej. – Myślisz, że…?
– Ja ci ufam.
Załatwiła mnie tą deklaracją, zwłaszcza że nie brzmiało to jak zdawkowa uwaga. Zamilkłem na długi czas. I to nie ja przerwałem milczenie.
– Stój – rzuciła ostrzegawczo. Patrzyła gdzieś w dół i w prawo, raczej w żadne konkretne miejsce. Nie znalazłem odpowiedzi na najważniejsze z pytań, znalazłem natomiast skarpety, a dokładniej: mały fragment jednej z nich. To było to wilgotne coś, utrzymujące jej włosy w kupie.
– Chyba kogoś słyszałam.
Padła nagle na bok. Ja nie. Łysiejący mężczyzna w kraciastej koszuli przeciętej szelkami plecaka pojawił się za blisko, by dało się liczyć na jego gapiostwo. Szedł wolno, rozglądał się, a w dłoniach zaciskał kałasznikowa. Gdybym się spóźnił albo nie dość dokładnie zlał z tłem, raczej nie dałby mi szansy naprawienia błędu. Strzeliłem więc.
Strzał był dobry, bo faceta błyskawicznie wygięło do tyłu, ale i zły, bo poniosło go nie metr, ale całe dziesiątki metrów dalej. Spadał, łamał krzaki, walił głową w pnie – i nie zatrzymywał. Razem z prawie całym zapasem amunicji. Nie miałem nawet pewności, czy nie pociągnął za sobą karabinu.
– Leż! – Mój szept zabawnie kontrastował już nie tylko z hukiem wystrzału, ale choćby z hałasem, jaki wywoływało staczające się ciało.
Wiedziałem jednak, co robię. Przekonałem się o tym, będąc w połowie drogi do miejsca, gdzie kula spotkała się z celem. Ktoś, kto szedł na lewo od zabitego, usłyszał mnie, zapytał o coś i niemal od razu zaczął strzelać. Padłem na brzuch. Nie czekając, aż skończy ostrzeliwać przypadkowe krzaki, popełzłem dalej. Załadowany do pełna magazynek karabinu stwarzał jakąś szansę udanego odwrotu; z nagantem mogłem liczyć głównie na cud. Zanim dotarłem do karabinu – pozostał na miejscu, nie spadł śladem właściciela – las wokół mnie ostrzeliwano już z trzech luf. Jeden z Bośniaków przytargał na Pecinac regularny karabin maszynowy i wywalił w otaczający mnie hektar stoku chyba całą dwustunabojową taśmę.
Odwzajemniłem się jedną kulą i odczołgałem do Jovanki, sprytnie ukrytej w wykrocie. Wcisnąłem jej rewolwer i wskazałem kierunek – góra, prawo. Czołgaliśmy się, czasem przeskakiwaliśmy od drzewa do drzewa, lecz nie udało nam się oderwać od prześladowców. Posuwali się za nami, raz po raz próbując oskrzydlenia. Wystrzelałem jedenaście spośród trzydziestu naboi, a zyskałem tylko odroczenie egzekucji. No i policzyłem ich – pozostało czterech.
Nie wiem, jak udało nam się przetrwać. Raczej nie dzięki mojemu desperackiemu manewrowi, który sprowadzał się do nieoczekiwanej zmiany kierunku i skrytego podejścia w górę i na lewo. Zostaliśmy wypatrzeni i ktoś idący dołem omal nie odstrzelił Jovance głowy. Musiałem odpowiedzieć trzema strzałami i cały manewr diabli wzięli. Tak przynajmniej sądziłem, dopóki pełznąca przodem Jovanka nie wydała zduszonego sapnięcia.
– Trup.
Mężczyzna, już nie pierwszej młodości, oberwał w tył głowy. Trzymał niemiecki karabin G3 w wersji ze stałą kolbą, sam jednak raczej nie był made in Germany - rodowici Niemcy rzadko noszą złote łańcuszki z półksiężycem.
– Muzułmanin. – Jovanka złapała za pas z magazynkami w tym samym momencie, co ja karabin. Rzuciłem: „Wiejmy stąd”, poprzedziłem skok dwoma wystrzałami i poderwałem się na nogi. Pobiegliśmy, coraz szybciej i szybciej, waląc się na czerwone z wysiłku twarze, dopiero gdy zabrakło nam tchu w piersiach.
Taras był porośnięty niewysokimi krzaczkami i na tyle poziomy, że kojarzył się z poletkiem nad jakąś górską wioską w Chinach. Może dlatego tak ostrożnie do niego podchodziłem – bo przywodził na myśl cywilizację i ludzi. Większy wpływ miał chyba jednak brak lasu po bokach. Po raz pierwszy od wejścia na Pecinac tak dobitnie dała się odczuć wysokość góry: miałem wrażenie, że mógłbym stąd obejrzeć Adriatyk. Było pięknie, tyle że i bez lornetki szybko odnalazłem rozsypaną po polu gromadkę ludzików, będących pododdziałem Wojska Polskiego.
– Ostrożnie – poinstruowałem Jovankę. – Mają lornetki.
– Myślisz, że słyszeli strzały? – sceptycznie oceniła odległość.
– Tamci nie – przyznałem. – Ale czort wie, gdzie są inni. Założę się, że otoczyli górę.
Przewiesiła kałasznikowa przez plecy, więc teraz, dysponując dodatkową parą wolnych kończyn, bez trudu dotrzymywała mi tempa, niezależnie jednak od swobodnych czy zajętych dłoni oboje praktycznie nie zareagowaliśmy na narastający świst. Alarm w moim mózgu włączył się, gdy było już po wszystkim, a górą śmigały kawałki żelaza. Huknęło imponująco, ale na szczęście po drugiej stronie zarośli, i to one wzięły na siebie główny impet.
Nie wyglądało to na atak – trudno chybić aż tak, rzucając granatem. Oddaliliśmy się też zbytnio, by przypisywać eksplozję jakiejś ogłupiałej ze starości minie. No i nikt nie strzelał. Nie rozumiałem tego. Dzwoniło mi w uszach, co sprawiło, że zignorowałem słabiutki, zgrany z szumem lasu odgłos. I dopiero szybko zbliżający się gwizd otworzył mi oczy.
– Padnij! – Ograniczyłem się do dawania dobrego przykładu – płasko na brzuch, ręce wokół głowy. Spod ramienia udało mi się dostrzec, że Jovanka skopiowała moją pozycję – zaraz potem grzmotnęło. Tym razem słup ziemi wytrysnął w niebo dużo bliżej – tyle że poza krawędzią tarasu.
– Wiejmy stąd! – Zdążyliśmy odskoczyć na dobre trzydzieści kroków, kiedy dogonił nas gwizd numer trzy. Byłem zbyt ostrożny i pociągnąłem Jovankę na ziemię trochę za wcześnie. I niepotrzebnie, jako że celowniczy wyciągnął błędne wnioski z pierwszego pudła i poprawiał w niewłaściwym kierunku. Dopiero kiedy kolejny granat rozerwał się poniżej tarasu, przyszło mi na myśl, że kierunek jest wprawdzie niewłaściwy, ale zgodny z logiką.
– Myślą, że uciekamy do lasu! – Z rozpędu krzyknąłem i dopiero potem uwzględniłem fakt, że ostrzał jest rzadki i przez to mało hałaśliwy. – Palant ze mnie. Widziałem ten moździerz; powinienem wcześniej…
– Moździerz? – Uniosła się na łokciach, jakby chciała sprawdzić.
– Mamy parę sekund – rzuciłem, podrywając się. – Muszą przeładować. Głowa nisko i za mną.
Rozrywając się dziesięć metrów od nas, piąty pocisk mógł, ale nie musiał wyrządzić nam krzywdy. Gdyby posługiwać się normami artyleryjskimi, przynajmniej jedno z nas powinno oberwać, jeśli nie przy pierwszym, to przy którymś z kolejnych wybuchów. Zwłaszcza że dzieliły je półsekundowe pauzy i choć zdążyłem skręcić ku wyskakującej zza krzaka szczelinie, było po całej salwie, nim dolecieliśmy do jej dna. Przeżyliśmy, bo każda broń cechuje się niezależnym od wycelowania rozrzutem, a te, które posyłają pociski seriami, mają ów rozrzut większy. Gdyby cała czwórka granatów spadła tam, gdzie pierwszy, raczej nie obeszłoby się bez ran.
Nie próbowałem wychylać się z dziury. Kanonierzy byli dobrze wyszkoleni, jak na spadochroniarską elitę przystało, więc szybko załadowali następną kasetę i posłali w niebo kolejną czwórkę granatów. I jeszcze jedną. I jeszcze. Po jakimś czasie przestałem liczyć. Wybuchami rzucało bez ładu i składu po całym tarasie; w każdej chwili któryś z pocisków mógł wylądować tuż obok nas. Piekło niepewności trwało jakąś minutę. Zmarnowałem następne pół minuty na dziwienie się, że to przeżyłem. Wyglądać na zewnątrz nie zamierzałem. Co najmniej z dwóch powodów. Pierwszy był oczywisty: chmura zmielonego listowia, dymu i pyłu ograniczała widoczność do kilkunastu metrów. Drugim była mieszanina bólu i strachu. Zeskoczyłem fatalnie, wprost w wąskie pęknięcie, i choć na jakiś czas zapomniałem o uwięzionej kostce, wiele wskazywało na to, że złamałem kość.
– Marcin? – Jovanka była już na górze, ale wystarczył jej jeden rzut oka, by znaleźć się z powrotem przy mnie. – Co ci jest?
Mnie też wystarczył jeden rzut: wystraszyłem ją swym bezruchem.
– Noga – zdobyłem się na uśmiech. – Ale jest coś ważniejsze…
Przerwała mi, biorąc mnie pod pachy i przesuwając jak jakiegoś smarkacza, by zmniejszyć napięcie mięśni. Potem, z delikatnością dorównującą poprzedniej stanowczości, wsunęła dłoń w szczelinę.
– Boli? Patrz mi w oczy. – Miała w tej chwili autorytet pani z przedszkola, więc usłuchałem, choć niełatwo zmagać się ze łzami, spoglądając kobiecie w twarz.
– Tro…ssss… – zassałem powietrze. – No dobrze: boli. Ale chyba nie jest złamana.
– Pięknie. – Ostrożnie położyła moją stopę. – Tego nam brakowało. Daj ręce. Zobaczymy, czy możesz stać.
Dałem ręce. Po to, by energicznym szarpnięciem sprowadzić ją z powrotem do pozycji kucznej.
– Nie wychylaj się – warknąłem. Miała zdrowe odruchy, więc choć niczego jeszcze nie rozumiała, jej ręka sama poszukała najbliższego karabinu.
– Co się dzieje? – Tak jak ja, mówiła szeptem.
– Na początku mogli nas widzieć. – Zacząłem ostrożnie poruszać stopą. – Ale potem już na pewno nie. A walili dokładnie tam, gdzie trzeba. Jesteśmy w środku pola rozrzutów.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – Przy okazji zdejmowania automatu z pleców ściągnęła wstążkę do włosów.
– Nie wiem… Jeśli ktoś tu jest, powinien nas sam, bez pomocy artylerii… Ale tak to wygląda – rozłożyłem bezradnie ręce. – Jakby gdzieś obok siedział obserwator.
Wyjrzała ze szczeliny.
– Nic nie widać, kurczę… Po prawej był, zdaje się, taki jakby występ.
– Dwieście metrów – skrzywiłem się, kręcąc stopą. – Cóż to jest dla karabinu.
– Niby tak… – Dopiero teraz przemknęło mi przez głowę, że roztrząsam problemy taktyczno-techniczne z nocną recepcjonistką. – Tylko że to najdalsze miejsce, z którego widać tę łączkę.
Chyba tylko zwichnięta – zmieniłem temat na ciut bardziej optymistyczny. Powoli wstałem i zgiąwszy się wpół, by nie wystawać zanadto na zewnątrz, zrobiłem krok, odrywając nawet na moment prawą stopę od podłoża. – No proszę: Małkosz znów mobilny.
Nie dała się zwieść. Kiedy usiadłem, bez słowa wzięła moją nogę, ścisnęła między udami i wyjęła z kieszeni szortów ciasno zwiniętą foliówkę. W środku była ubłocona skarpeta. Jedna z tych, których brakowało w jej butach.
– Nóż – rzuciła. Podałem jej scyzoryk. Ostrożnie zdjęła mi but i tnąc skarpetę, sporządziła z niej opatrunek. Stopa została usztywniona – szybko i fachowo.
– W poprzednim wcieleniu musiałaś być pielęgniarką.
– Gotowe – dociągnęła sznurówki. – Sprawdź.
Wstałem, by natychmiast opaść. Na kolana. Z klęczek łatwiej się unosić.
– Coś się rusza w krzakach – rzuciłem szeptem. – Chyba idą.
– Hej! Jesteście tam?
Nie wiem, dlaczego omal nie uszkodziłem kolby opadającą z wrażenia szczęką. Ostatecznie nie powinienem być zaskoczony idealną polszczyzną: stalowego deszczu nie ściągnął nam na głowy jakiś tubylec.
– Nie odzywaj się – szepnęła klęcząca plecami do mnie Jovanka.
– Nie strzelać! – Głos przesunął się jakby bliżej opadającego z góry urwiska. Jovanka miała rację: ktoś przychodzący w uczciwych zamiarach nie uprawia takich podchodów.
– Jak się nie pokaże – rzuciłem za siebie – znaczy, że odwraca uwagę. Mogą wyjść na ciebie.
– Dam radę.
Miałem nadzieję. Skrócony krawędzią tarasu horyzont pozostawał pusty. Nie w takim tempie poszukuje się rannych rodaków.
– Mamy wam pomóc! – Facet czytał mi w myślach. Teoretycznie mogli nas pomylić z Bośniakami i potraktować z moździerza. Mała szansa, ale niełatwo pogodzić się z myślą, że ojczyzna próbuje człowieka zabić. Otwierałem już usta, kiedy odblokowało mi mózg. Znałem ten głos. Kiedy jego głowa ukazała się na tle odległego lasu, byłem jeszcze sparaliżowany swym odkryciem. Nie tym dotyczącym osoby. Poraziło mnie to drugie, ważniejsze.
Był dobrym żołnierzem, a moździerz niemal doszczętnie wymiótł taras z roślinności. W efekcie zostałem zauważony bardzo szybko i niemal natychmiast poczęstowany serią z peemu. Część przeszła górą, część zmieliła przedpiersie. Nie próbując odpowiadać, zanurkowałem do okopu. Przeskoczyłem metr dalej i wychyliłem się ponownie, szukając celu. Nie znalazłem. Skrył się i rzucił granat. Stalowe jajo szybowało jeszcze, gdy z tyłu zajazgotały dwa automaty: kałasznikow Jovanki i coś lżejszego.
– Granat!
– Dostał! – odkrzyknęła z jakimś dzikim triumfem w głosie. Przykucnęła niepotrzebnie, bo granat nie doleciał. Taras był wbrew pozorom spory.
Przez następne pięć minut czekałem. Potem obaj pokazaliśmy się sobie na sekundę, strzeliliśmy i spudłowaliśmy. Inna sprawa, że chyba udało mi się zaprószyć mu oczy piaskiem.
– Już nie żyjesz! – wrzasnąłem. – Załatwię cię, skurwielu!
Tym razem rzucił granat zaczepny, walcowaty. Trudno przeoczyć kształt obiektu, który odbija się kolbą jak tenisową rakietą. Nie powiem, bym zastanowił się nad tym, co robię. Dopiero potem, gdy paskudztwo wybuchło za okopem, pomyślałem, że nie wygłupiłem się tak bardzo.
– Jovanka! – Obejrzała się tylko na ułamek sekundy. – Musimy wiać. To drzewo pod urwiskiem… Odczołgaj się tam.
– Ty idź. – Mówiliśmy szeptem, trudno było ocenić jej emocje.
– Kto tu, kurwa, dowodzi?
– A kto tu, kurwa, jest jednonogi? Nie zostawię cię. W ogóle zapomnij.
Nie było czasu na kłótnie. Schowałem do kieszeni męską dumę, ująłem G3 za pas i szorując brzuchem po upstrzonej lejami ziemi, popełzłem na południowy wschód, gdzie spotykały się urwisko, taras i normalny, skośny stok Pecinaca.
Udało się. Nikt nie strzelał, słyszałem tylko szelest wiatru. Zagłuszał odgłosy mego poruszania się, wypełniał całą okolicę ruchem gałęzi, maskujących ruch rozchylanej przeze mnie trawy. Ale to nie wiatrowi należały się największe podziękowania. Kilkanaście metrów ode mnie leżał martwy polski żołnierz. Ten, którego trafiła Jovanka. I który bez wątpienia wykończyłby nas, pozostając żywym tam, gdzie był.
– Chcieli nas zabić.
Szła przodem i miała kupę roboty z wybieraniem drogi i holowaniem mnie w trudniejszych miejscach, ale i tak się zdziwiłem, że tyle czasu do tego dochodziła.
– Owszem. I nawet wiem dlaczego. Przynajmniej jeśli chodzi o sierżanta Żańca.
Po lewej stronie zza drzew wyjrzała niemal pionowa kamienna ściana, ostatni zryw Pecinaca ku niebu. Wyżej nie było niczego. Cokolwiek krył Pecinac, mogło znajdować się tylko na lewo albo prawo od nas. Skończyliśmy z morderczą wspinaczką. Dotarliśmy do jakiegoś punktu zwrotnego i może dlatego zaczęliśmy rozmawiać.
– Kto to jest sierżant Żaniec?
– Pamiętasz tę… scenę zazdrości przed bramą polbatu? To ten facet, który był z Dorotą.
– Scenę zazdrości! – parsknęła, mimo że postarałem się, by zabrzmiało to żartobliwie. – Chyba że jego masz na myśli: zgarnąłeś mu panienkę, więc teraz chce cię kropnąć.
Wybrała kierunek południowy. Kuśtykałem za nią, używając G3 jako laski.
– Był wtedy z nami – wymamrotałem. – No wiesz, kiedy tych trzech… Dowoził prowiant i wywoził miny. Nawet przez myśl mi nie przyszło, że to ktoś od nas, Polak… Ale teraz widzę, że miał sto okazji. Podejrzewałem jakiegoś tubylca: że zdołał się podkraść, podłożył to draństwo… Nierealne, bo wóz stał na otwartej przestrzeni, stale ktoś się tam kręcił, ale wiesz, człowiek brzytwy się chwyta… I nie pomyślałem, że dla Polaka to tyle, co splunąć. Wystarczyło odłożyć jedną z min na bok, a potem poczekać na odpowiednią chwilę.
– Ale po co?
– Skąd mam wiedzieć – rzuciłem ponuro. – W tym sęk. Zbrodnia doskonała, bo bez motywu. Za to wiem, kto nasłał tych facetów spod Jeżynowej Górki. Był w obozie, kiedy wypytywałem o Błażejskiego, mógł się domyślić, że do niego polezę.
Obeszliśmy wysunięty ku dołowi skalny jęzor i nagle znaleźliśmy się w korycie strumienia. Pierwszego, na jaki się natknęliśmy. Było go tyle, co kot napłakał – woda ciurkała jak z kranu – ale rozmiary koryta sugerowały, że po deszczu czy na wiosnę, gdy topniały śniegi, ktoś bardzo odważny mógłby tędy spłynąć ku dolinom pełnowymiarowym kajakiem. To tłumaczyło wielkość czarnej dziury, z której wypływała woda. Ale już nie bezruch Jovanki. Po lecie nawet środek bruzdy był suchy i twardy i nie było powodów, by się zatrzymywać.
– Co? – Rozejrzałem się, najpierw po lesie z prawej. W postawie dziewczyny dostrzegłem coś z czujnego zwierzątka. Węszyła, angażując się aż tak, że zamknęła oczy. – Obiad? – zażartowałem smętnie. Skręcało mnie z głodu.
– Nie czujesz?
Przykucnąłem, zwilżyłem dłoń.
– Fakt. Siarka czy coś takiego… – Wzruszyłem ramionami. – Cóż, woda mineralna. Jak to w górach. Chodź.
Nie poruszyła się. Była nienaturalnie blada, ale zaskoczyła mnie trochę później, cofając się jak ktoś, na kogo oczach wijąca się dołem tasiemka wody zmieniła się w żywego węża.
– Co jest? – Posłałem jej słaby uśmiech. – Tu nie ma mostu.
Przeniosła gwałtownie wzrok z wylotu szczeliny na mnie.
– Słucham?
– Żartuję – wyjaśniłem. – No wiesz: „Nigdy więcej przez most”.
Zmarszczyła brwi, choć błysk zrozumienia w jej oczach powstrzymał mnie przed wyjaśnianiem, kto i kiedy to mówił. Pamiętała.
– Nie, tamto to… – Nie kończąc, podeszła do dziury, z której wypływał strumyk. Ugięła kolana i zajrzała do środka.
– O co chodzi? – zapytałem cicho. Długo nie odpowiadała, próbowała coś dostrzec w idealnej czerni kamiennej dziury. W końcu jednak się podniosła i wzięła do ręki oparty o skałę karabin.
– Nie wiem. – Miała w oczach pustkę i trochę mroku, w który się tak intensywnie wpatrywała. – Coś… Mam wrażenie, jakbym znała to miejsce. – Odetchnęła głębiej i z wyrazem determinacji spojrzała mi w twarz. – Masz tę latarkę?
– Jezu, chyba żartujesz… Idziemy.
Ja nie żartowałem. Natychmiast to wyczuła. Kiwnęła pokornie głową, chwyciła karabin i poszliśmy dalej.
Ogromna łąka była zupełnie niewidoczna z dołu: przesłaniała ją krawędź tarasu i korony rosnących niżej drzew. Kojarzyła się niemal z boiskiem, ale zamiast boiska Jugosłowianie wznieśli tu maszt przekaźnika telewizyjnego. Jego resztki walały się po ziemi niczym wręgi roztrzaskanego żaglowca, przemieszane z cegłami i płatami tynku, stanowiącymi niegdyś ściany niewielkiego budynku aparatowni. Domek stał dalej od brzegu łączki, więc artyleria nie skosiła go tak równo i w niektórych miejscach mury miały nawet metr wysokości.
Obła skalna ściana, zamykająca przestrzeń od wschodu, była dużo wyższa. Posuwaliśmy się wzdłuż niej, więc nie dało się czynić dokładnych porównań, ale na pewno nie mierzyła mniej niż dwadzieścia metrów. W porównaniu z ogromem skalnego masywu czerniejące naprzeciw ruin wyloty jaskiń wydawały się maleńkie. Może nawet byśmy je minęli, nie zauważając różnicy między parą nisko położonych otworów a tuzinami podobnych nisz, szczelin i szczerb po oderwanych głazach, które napotkaliśmy wcześniej. Trudno jednak nie wyczuć pustki za plecami, kiedy się niemal szoruje łopatkami po ścianie. A my trzymaliśmy się jej prawie dosłownie. Kamienie, które od wieków spadały z góry, tworzyły wolny od min pomost, a w razie czego mogły posłużyć jako namiastka okopu. Z jakiegoś powodu czułem, że to miejsce pachnie kłopotami.
Nad większym otworem tkwił w skalnej ścianie przypominający stalową strzałę czołgowy pocisk przeciwpancerny, dość absurdalny w tym miejscu. Śladów po ostrzeliwaniu Pecinaca amunicją odłamkowo-burzącą było niewiele, ale kiedy zacząłem uważniej patrzeć pod nogi, dopatrzyłem się paru większych kawałków rdzawego żelastwa, a bliżej jaskiń nawet jakiegoś pogiętego stabilizatora.
– Sułtan gdzieś chyba mieszkał przez te lata. – Wyjąłem latarkę, ale jej nie włączyłem. Słońce powoli szykowało się do snu, a to było zachodnie zbocze. Kiedy stanąłem naprzeciw otworu, mój wzrok sięgnął nadspodziewanie daleko bez posiłkowania się sztucznym oświetleniem. Może dlatego, że wnętrze pomalowano na biało.
Dziura, przy której stałem, przypominała szerokie okno, umieszczone niecały metr nad ziemią. Dało się tędy przecisnąć do środka, ale nie po to wymyślono drzwi, by ludzie wchodzili oknami. Przeszedłem parę kroków i przez dużo większy otwór wkroczyłem do jaskini.
Niemal od razu serce podeszło mi bliżej gardła. W jednej z nisz stał ni to worek, ni plecak, sprawiający wrażenie nowego. Rozglądałem się, prowadząc lufę śladem spojrzenia. Nic, cisza i pustka. Podłoże upstrzone było drobnymi odchodami, może ptaków, może nietoperzy. Ktokolwiek zostawił plecak, nie zamieszkiwał tutaj.
Jaskinia miała ze trzydzieści metrów z lewej w prawo, o połowę mniejszą głębokość, wysoko zawieszone sklepienie i odgałęzienia. Większość okazała się niszami, w najlepszym razie głębokimi, ale na południowym końcu, za zakrętem, znalazłem coś zbliżonego do korytarza. Kojarzył się z kopalnianym, i to nie dlatego, że opadał, a w ścianach tkwiły kikuty wypalonych pochodni. Przemysłowym dziurawieniem matki ziemi pachniało co innego: stojące pośrodku urządzenia.
– Marcin? – Pociemniało: Jovanka stanęła w drzwiach. – W porządku?
Pokuśtykałem na wysokość niszy z plecakiem, oglądając uważniej ściany. Byłem już pewien, czego szukam, więc poszło łatwo.
– Nie wiem – powiedziałem szczerze. – Coś mi mówi, że trafiliśmy aż za dobrze.
Podszedłem do plecaka i uniosłem pokrywę. Na wierzchu leżała zaskakująco ciężka kasetka z gatunku tych, których używa się w małych sklepach do przechowywania pieniędzy. Bez przekonania pociągnąłem za uchwyt. O dziwo, wieczko ustąpiło.
Wewnątrz nie było kosztowności. Prawdę mówiąc, nie oczekiwałem ich, ale i tak zrobiło mi się trochę nieprzyjemnie. Plecak wypełniony był ładunkami minerskimi, podobnymi do stosowanych w górnictwie. W skrzynce, o centymetry od kilkudziesięciu kilogramów uśpionej śmierci, jak gdyby nigdy nic połyskiwały tulejki spłonek. Było ich dużo, więcej niż ładunków w plecaku. Gdyby któraś wybuchła…
– Co tam jest?
Obejrzałem się. Jovanka była czarną sylwetką, obramowaną złotoczerwonym blaskiem słońca. Oglądana pod postacią cienia wyglądała fascynująco. Chłonąłem proporcje między łydkami, talią, ramionami i całą resztą składających się na kobiecą figurę krągłości, ale przy okazji dokonałem też spóźnionego odkrycia. W tle, poza szczątkami budynku i ciemnym błękitem, dostrzegłem leżący obok ruin niemowlęcy wózek. Bardzo egzotyczny w tym miejscu.
– Materiały wybuchowe. – Z wysiłkiem uwolniłem się od wizji Jovanki pchającej coś takiego w zwiewnej sukience, sandałach, gdzieś pośrodku Plant. – Widzisz te dziury w ścianach? Tam dalej stoi sprężarka, generator i młot pneumatyczny. Mnóstwo ciężkiej roboty w to włożono – musnąłem najbliższy otwór.
– Sułtan – powiedziała cicho. – Mieszkali tu, prawda?
Przecisnąłem się obok niej. Szybko, ale chyba zdążyłaby się cofnąć i pozbawić mnie okazji do sprawdzania, jak miękka jest pod koszulą. Nie cofnęła się.
– Wylot drogi – wskazałem południowy koniec łąki. – Zanim ją zaminowali i w paru miejscach wysadzili, dało się tędy dowozić zaopatrzenie. Jaskiń nie widać z dołu, a widok stąd jest świetny. Tak… myślę, że właśnie tu mieli główną bazę i punkt dowodzenia. To chyba jedyne miejsce na górze, w którym mogą lądować śmigłowce. – Skończyłem z teorią i przeszedłem do praktyki, łapiąc Jovankę za rękę. – Chodź. Wynosimy się stąd.
– Co? – Była niemile zaskoczona. – Tak po prostu?
– Oby to było proste. – Pociągnąłem ją lekko, bo na porządne pociąganie stać jedynie dwunożnych. – Bo ci faceci idą być może właśnie tutaj.
Powstrzymała się od dyskusji. Już miałem sobie pogratulować autorytetu, ale za pierwszym krzakiem przegrodziła mi drogę z na poły pokorną, na poły buntowniczą miną.
– Chcę wrócić nad ten strumyk – oznajmiła.
– I co? Wykąpać się?
– To – wskazała kierunek, z którego przyszliśmy – nie wyglądało na wojskową kwaterę. Może przedsionek, ale na pewno nie główne koszary. – Uniosłem brwi. – Jaskinia ciągnie się dalej, prawda? Dlaczego nie poszedłeś tym korytarzem?
– O co ci chodzi?
– Nie udawaj. Niby dlaczego ktoś miałby trzymać narzędzia tam, a trotyl na widoku? Zawlekli sprzęt dalej, bo coś tam robią, prawda?
Westchnąłem ciężko i nie całkiem szczerze.
– Mówiłem: dziury. Chcą wysadzić jaskinię. Może to taki chwyt wyborczy. Zuk Mehcić, Europejczyk pełną gębą, niszczy pomnik mrocznej przeszłości i za pomocą dynamitu zasypuje podziały między Bośniakami.
– Żartuj dalej – zaproponowała spokojnie – a ja się przejdę i sama to obejrzę. – Stawiała raczej na demonstrację, ale za ramię łapać ją jednak musiałem. – Wiem – posłała mi smutne spojrzenie. – Masz już dość. Ja też. Ale jestem matką, a matka nie może powiedzieć: „Zrobiłam wszystko, nie wyszło, trudno, może innym razem”.
– Ależ chamski chwyt – uśmiechnąłem się słabo. – No dobrze, możemy tam iść. Ale to bez sensu. Strumień jest ze dwieście metrów stąd. No i nikt go… – zaciąłem się.
– Nikt go nie co?
– Nie próbował zasypywać – skapitulowałem. – No dobrze, niech ci będzie. Coś jest nie tak z tą jaskinią. Nie ma śladów po ogniskach. Posprzątali ją, ale okopconego stropu nie dało się tak po prostu…
– A korytarz? Tam był korytarz, prawda?
– Był. Zostało ze dwadzieścia metrów i osypisko. Strop się musiał zawalić. Dawno, bo szalunek całkiem spróchniał.
Milczała jakiś czas, idąc przodem i wybierając łatwe miejsca dla mojej kulawej nogi.
– Dlaczego mi tego nie pokazałeś? – zapytała, nie odwracając się.
– Szczerze? Nie chciałem tego przeciągać. To wyglądano, beznadziejnie. Nie uśmiecha mi się wizja Jovanki Bigosiak machającej przez następny rok kilofem. Albo nogami w łóżkach kolejnych inżynierów górników.
Zerknęła zdziwiona przez ramię. Ja też byłem zdziwiony. Nie zamierzałem mówić czegoś takiego.
– Dzięki za podpowiedź. – Zwolniła i zrównała się ze mną.
– To nie była podpowiedź – mruknąłem ponuro. – Nic nie zyskasz w ten sposób. To robota na długo, dla wielu ludzi i maszyn. O forsie nie wspominając. A po drugiej stronie…
Nie dokończyłem. Nie wiedziałem, co mogło kryć się za zawałem.
Do strumyka dotarliśmy bez przeszkód. Był oddalony od linii łączącej jaskinię i miejsce naszej potyczki z tubylcami, nie spodziewałem się więc kłopotów. Co nie znaczy, że zatraciłem czujność i przestałem się rozglądać.
– Tam się nawet pies nie wciśnie – wyraziłem swój pogląd, zatrzymując się przed pękniętą skałą. – Założę się, że metr stąd jest lity kamień.
Jovanka bez słowa wyjęła mi latarkę z ręki, odstawiła karabin pod wapienną ścianę, uklękła i do połowy znikła w nieprzyjemnie niskim otworze. Dziura miała kształt zdeformowanych ust i nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że Pecinac za chwilę odgryzie górną połowę dziewczyny. Może dlatego wziąłem odgłos za jęk bólu lub strachu kogoś, na kim nagle zaczynają się zaciskać monstrualne szczęki. Na ziemię sprowadził mnie szczęk metalu. To coś było tuż za mną i nie próbowałem wykonywać żadnych głupich ruchów. Zwłaszcza że mój G3 nadal pełnił funkcję laski.
– To tylko ja. – Byłem spocony z wrażenia i chyba nie rozpoznałbym głosu, gdyby nie mówił po rosyjsku. Obróciłem się powoli i z niedowierzaniem popatrzyłem na kiwający się radośnie ogon. – A dokładnie: my. Nie chciałem się narzucać, ale Ustasz chyba pana lubi.
Fakt: podtruchtał do mnie i z marszu liznął trzymającą karabin dłoń.
– Co pan tu…? – Nie dokończyłem. – Szliście za nami?!
– Bingo – uśmiechnął się Milo Nedić. Przewiesił kałasznikowa przez ramię. Niewiele ryzykował. Miałem ręce zajęte karabinem i podstawianym do głaskania łbem Ustasza, a Jovanka dopiero gramoliła się rakiem z otworu. Musiała wejść głębiej, niż myślałem.
– Ale po co? – rzuciłem niemal płaczliwie.
– Ciekawość. I przyjemność – poklepał karabin. – Dzisiaj rzadko zdarza się okazja upolowania Muzułmanina. Wystawiliście mi go, więc może pan zatrzymać karabin.
Jovanka wyszła i stanęła obok mnie, nie próbując zabierać po drodze swej broni. Z nijaką miną zapytała o coś Mila.
– Myślałem, że się zorientowaliście. – Był lepiej wychowany i odpowiedział w zrozumiałej dla mnie rosyjsko-angielskiej mieszance. – Miał dziurę z tyłu. Ten od pańskiego karabinu.
– Dzięki – powiedziała jakoś oficjalnie Jovanka. Po czym zwróciła się do mnie: – Tam jest przejście. Chcę sprawdzić, jak daleko sięga.
Milo bez pytania odebrał jej latarkę i zajrzał do dziury. Potem przywołał Ustasza, potarmosił przyjacielsko pod rozradowanym pyskiem i kazał węszyć. Ustasz usłuchał, ale ogonem już nie merdał, co tylko podniosło jego notowania w moich oczach.
– Nie wejdę tam – oznajmiłem oficjalnie, czyli po rosyjsku.
– Nikt cię nie prosi. – W jej ustach zabrzmiało to jakoś łagodnie, niemal przepraszająco.
– Ja pójdę.
Oboje posłaliśmy mocno zdziwione spojrzenia w stronę policjanta.
– Dlaczego?
– Mamy podobne motywy – posłał wieloznaczny uśmiech marszczącej brwi Jovance. – Szukamy prawdy. – Przez chwilę obserwował Ustasza. – Ale chyba tracimy czas. Tam nic nie ma.
Pies, niemal ostentacyjnie znudzony, cofnął pysk z dziury i obsikiwał jakiś kamień.
– On… – Jovanka zawahała się przy doborze słów – wie, co robi?
– Chyba tak – odpowiedział śmiertelnie poważny Milo. – Kazałem mu iść po waszych śladach. Żaden z nas nie nadepnął na minę. Przy okazji: dobra robota, panie Małkosz. Szkoda, że nie miałem pana w czasie wojny. Może inaczej by to wszystko wyglądało.
Mówił o całej naszej trójce. Pecinac odmienił życie każdego z nas i nadal mógł odmienić, w typowy dla siebie sposób.
– Nie masz racji – powiedziałem do Jovanki, wyjmując jednocześnie latarkę z rąk Mila. – Ale gdyby jednak… Pójdę przodem. Gdzie jak gdzie, ale tutaj nie można nie ustawić paru min.
Po paru metrach ciasny korytarzyk rozszerzył się i większą część trasy mogliśmy pokonać na czworakach, nie zdzierając brzuchów i skalpów, ale i tak było paskudnie. W jednym tylko miejscu dorosły człowiek mógł się obrócić i zmienić kierunek marszu. Nic też nie wybuchło – to wszystko, kompletna lista atutów wypłukanej przez wodę nory.
Min nie było, bo nie minuje się dróg donikąd. Upierałem się przy tej tezie do samej mety, choć w milczeniu, na własny użytek. Limit narzekań aż w nadmiarze wyczerpywał Ustasz, wlokący się na końcu, piszczący, skamlący i bez skutku próbujący przemówić nam do rozsądku. Dopiero widok ślepej ściany tuż przed twarzą rozsznurował mi usta.
– Zadowolona? – rzuciłem cierpko w stronę stopy, o którą stuknęło czoło Jovanki. Bogu dzięki, nie było tu ciasno. Póki miałem przed sobą otwartą drogę, udawało mi się trzymać na wodzy swą klaustrofobię. Teraz w jednej chwili oblałem się zimnym potem i ta odrobina luzu po bokach zrobiła się bardzo potrzebna. – Koniec. Skończył się, skurwysyn. Jezu, trzeba będzie tyłem… Ale ze mnie kretyn.
– Możesz się przesunąć? – Nie czekając na moją reakcję, zaczęła czołgać się do przodu, trochę obok, ale głównie po mnie. To był ten pierwszy raz, gdy jej dotyk nie sprawił mi radości.
– Oszalałaś?
Nie zareagowała. Zrównała się ze mną twarzą i wepchnęła rękę do małego jeziorka, z którego wypływała woda. Miało gabaryty większej miednicy i z drugiej strony nie przylegało bezpośrednio do ściany, wziąłem je więc za źródło – początek strumienia i koniec naszej wędrówki. Kiedy ramię dziewczyny znikło w czarnej jak atrament wodzie aż po bark, nie zmieniłem bynajmniej zdania. Owszem, miednica okazała się bardziej beczką. I co z tego?
– Nie ma dna – wydyszała mi wprost do ucha, po czym boleśnie w to ucho zdzieliła, przeciągając do przodu karabin. Magazynki odczepiliśmy już wcześniej, więc nim zdążyłem zaprotestować, rozłożyła kolbę i wepchnęła kałasznikowa w kałużę.
– Zgłupiałaś? – Zignorowałem fakt, że wprawdzie pod kątem, ale karabin wszedł cały i pociągnął jeszcze spory kawałek ręki. – Co ty kombinujesz?
– Tam jest przejście. Taki… syfon.
– Chyba nie chcesz…? – Aż mną zatrzęsło. – O nie… Nic z tego. Nawet o tym…
– Ja pójdę – oblizała nerwowo usta.
– A myślałaś, że ja?! Całkiem ci odbiło?! Nikt nie będzie się pchał do tej dziury! Nikt, rozumiesz?! Jezu, chcesz się utopić w czymś takim?!
– Nie chcę. Ale czuję, że to miejsce… No, po prostu muszę sprawdzić, co tam jest. Nie bój się – zdobyła się na mizerny uśmiech. – Mam czym oddychać.
– Jesteś nienormalna – wymamrotałem. Nie chciało mi się wierzyć, że w takiej chwili przechwala się biustem.
– Tyle czasu potrzebowałeś, by to zauważyć? – Nagle uśmiech ustąpił śmiertelnej powadze. – Nie da rady się obrócić, dlatego wejdę przodem. Minutę pod wodą wytrzymam, więc liczę do dwudziestu i wracam. Słyszysz? – Kiwnąłem głową, chyba z mało przekonującą miną. – To ważne. Mam dwa razy więcej czasu na odwrót. Zdążę. Więc gdyby mnie nie było, nie pchaj się na ratunek. No… w każdym razie głęboko.
– Masz to jak w banku – zapewniłem ponuro. – Już teraz sikam ze strachu.
Przyglądała mi się jakiś czas, choć oboje wiedzieliśmy, że jest to czas zmarnowany. Oddałbym duszę, by być na zewnątrz, choćby po to, by walczyć z całymi batalionami czekających tam muzułmańsko-polskich zabójców. A ona po prostu gapiła mi się w twarz. Kiedy się poruszyła, myślałem, że to już. Nie oczekiwałem, że mnie pocałuje. Poczułem ciepło jej ust na styku moich własnych z nosem i policzkiem. Krótki, wieloznaczny pocałunek. Ale i taki potrafi oszołomić.
Prawie nie zauważyłem, kiedy przeczołgała się po mnie i powoli, w stylu charakterystycznym dla korkociągów, wkręciła ciało w wypełniony wodą otwór – syfon był tu cholernie ciasny. Dopiero gdy czerń połknęła zelówki jej butów, uświadomiłem sobie, że być może widziałem ją ostatni raz.
– Jest szalona – dobiegł z tyłu stłumiony głos Mila. Ustasz nic nie powiedział. Piszczał jak oderwany od matki szczeniak.
Zacząłem liczyć. Za szybko, więc wziąłem się w garść i spróbowałem jeszcze raz. Od czasów przedszkola nie miałem z tym tylu problemów. Czas bez Jovanki biegł jakoś inaczej.
– Idę – wymamrotałem w którymś momencie. Uniosłem się i od razu wylądowałem na brzuchu, szarpnięty zręcznie za nogę. Na szczęście tę zdrową: Milo jako jedyny zachował trzeźwy osąd sytuacji.
– Nie teraz. Zablokujesz jej drogę.
Trochę później – może z pół stulecia – przekonałem się, jak wiele mu zawdzięczam. Woda zaczęła się poruszać, ale nic poza tym. Jovanka była gdzieś blisko – i wciąż tam pozostawała.
– Wyciągaj!
Nie musiał powtarzać. Zanurkowałem po uda w zimnej jak lód idealnie czarnej wodzie i niemal natychmiast dostałem po palcach czymś twardym i szarpiącym się gwałtownie. But. Złapałem go i odpychając się od ścianek syfonu wolną ręką, centymetr po centymetrze popełzłem do tyłu. Wyciągając głowę, miałem w płucach już tylko wspomnienie po tlenie. Miałbym wodę, gdyby nie Milo. Robił dla mnie to, co ja dla Jovanki: ciągnął z całych sił, ratując przed utopieniem.
Leżeliśmy potem, dysząc i dygocąc z zimna. Może dlatego tak łatwo mi przyszło użycie piersi dziewczyny w charakterze poduszki: oboje potrzebowaliśmy ciepła. Nie miałem wyrzutów sumienia. Nie pluła wodą, a oddychać faktycznie miała czym.
– Dzięki. – Raczej nie była w szoku, bo pamiętała, by przejść na rosyjski.
– Wracamy – powiedziałem stanowczo. – Nie pozwolę ci więcej…
– Nastraszyłam was? – zgadła. – Przepraszam. To dlatego, że właśnie nie chciałam straszyć. Miała być minuta; pomyślałam, że jak nie wrócę… Powinnam się odwrócić. To nie jest trudne przejście, ale tyłem…
– Obrócić się?
– Tam jest wolna przestrzeń. Powietrze. – Jej oczy lśniły z podniecenia. – Naprawdę. Woda to żaden problem. Dziecko sobie poradzi.
– Dziecko może – zgodziłem się. – Bo się obróci. Ale tobie mało brakowało.
Wiedziałem, że zacznie mnie przekonywać, iż śpiewająco pokona syfon. Pomyliłem się.
– Jeśli nie wierzysz, idź sam – powiedziała dziwnie normalnym głosem. Chyba trochę wytrzeszczyłem oczy. – Mogę ryzykować, moje dziecko. Ale chyba wiesz, że ciebie bym nigdy nie wpakowała w studnię bez wyjścia. Wiesz, prawda?
Nie byłem jej dzieckiem, więc nie mogłem wiedzieć. Ale nie miało to znaczenia. Owinąłem latarkę w foliowy worek, posłałem Milowi krzywy uśmiech i zanurkowałem w syfonie.
Okazał się szerszy, niż myślałem, i gdyby nie fakt, że metr pod taflą wody skręcał ostro w górę, poruszanie się byłoby faktycznie łatwe – pomijając aspekt psychologiczny. Jovanka przetarła szlak, więc jakoś nie wpadłem w panikę – ale tylko dlatego. No i może jeszcze z powodu węższych bioder. Wynurzyłem się z zapasem powietrza w płucach. Było mi zimno, ale musiałem zafundować sobie krótką przerwę. Dopiero potem odpakowałem latarkę.
Pół metra nade mną syfon ulegał spłaszczeniu do przekroju typu „szczerbata szczęka”. Zapłakałem w duchu na myśl o solidnym, polowym mundurze, którego nie miałem, i zacząłem przeciskać się na drugą stronę. Po raz pierwszy, odkąd zeszliśmy pod ziemię, było to dosłowne przeciskanie się, pełne wydechów, rozpaczliwych skrętów i bólu dartego naskórka. Z koszulki, która już przedtem ucierpiała, zostały symboliczne strzępy, no i pierwszy raz w życiu wydepilowałem sobie lewą pachę.
Ale warto było. To znaczy – z pewnego punktu widzenia.
Pierwsza pojawiła się Jovanka, ale zanim przecisnęła górną połowę swych krągłych wdzięków przez najeżoną kamiennymi zębiskami paszczę, woda w dole zagotowała się ponownie i między kolanami dziewczyny ukazała się głowa Mila. Może coś wyczuł. Ona nie spodziewała się chyba niczego. Położyłem latarkę tak, by świeciła w inną stronę, ale dziewczyna dość szybko się zorientowała, że nie jesteśmy sami. Po tej stronie szczęki korytarz był obszerniejszy, lecz spojrzenie automatycznie biegło w jednym, z góry określonym kierunku. Pomagałem Jovance przewlec ciało przez szczelinę, więc natychmiast wyczułem jej zesztywnienie. Delikatnie ją odsunąłem, by nie blokowała Mila. Wyjąłem zapalniczkę z fiolki po lekach.
– Szybko, jeśli można – zaczął Milo. – Ustasz jest…
Nie dowiedziałem się, jaki jest Ustasz. Za wcześnie dostrzegł szkielet. Trudno było go nie spostrzec. Coś, co objadało tu trupy, wykonało kawał solidnej roboty, ale tego, co pozostało, było mimo wszystko dużo. Sklepienie czaszki sąsiadowało ze ścianką niecki, do której wpadał potok. W mule, jak zabetonowany, tkwił koniec warkocza. Trup był kiedyś kobietą, i to raczej młodą. Nie to jednak robiło największe wrażenie, lecz sposób, w jaki dziewczyna umarła.
– Półcalówka – orzekł Milo po wyjątkowo długiej chwili powszechnego milczenia. – No cóż, przynajmniej nie bolało.
Przyznałem mu rację. Dobrze ulokowany pocisk kalibru 12,7 mm wystrzelony z wojskowego karabinu dokonuje takich spustoszeń, że czynności życiowe ustają błyskawicznie. A ten ulokowano lepiej niż dobrze: w samym środku głowy. Po wszystkim zaciśnięte na lufie dłonie nie wypuściły karabinu i koniec stalowej rury nadal tkwił tam, gdzie na początku, czyli w szeroko otwartych ustach dziewczyny.
– Sama… – Jovanka przełknęła ślinę. – Sama to zrobiła?
– Zdjęła but – wskazałem gumowiec – i skarpetę.
Zaparty o kamienie karabin – chyba amerykański mcmilan – kopnął potężnie i palec lewej stopy dziewczyny wypadł z pętli osłony spustu. Układ wypełnionych kośćmi nogawek złachmanionych spodni wskazywał, że przed śmiercią dziewczyna oplatała kończynami karabin jak dającego jej rozkosz kochanka. Może dlatego, że tak to właśnie należało robić, chcąc być pewnym rezultatu, a może dlatego, że to niemal półtorametrowe paskudztwo faktycznie podarowało jej najsłodszą z doznanych w krótkim życiu rozkoszy: odejścia w wolny od bólu niebyt.
Na niskiej półce skalnej stały ogarki czterech świec. Wyjąłem osadzoną wyżej pochodnię i, ku własnemu zdziwieniu, bez większego problemu zapaliłem.
– Chodźmy – rzuciłem szorstko. – Ustasz się tam na śmierć zapiszczy.
– Tak po prostu? – Jovanka nie poruszyła się, wpatrzona w szczątki samobójczyni. – Nie obchodzi cię, co tu się stało?
– Obchodzi. I dlatego musimy iść dalej. Ona umarła, bo nie mogła albo nie miała odwagi nurkować w syfonie. Pytanie, dlaczego musiała to robić.
– Nie mogła – zawyrokował Milo. Jak na gliniarza przystało, przykucnął nad zwłokami i już po paru sekundach wypatrzył to, co najważniejsze. – Była ranna. – Uniósł dolny brzeg swetra i zademonstrował resztki opatrunku. – Brzuch. Paskudna śmierć. I tak długo się trzymała – zerknął na kałuże stopionego wosku. – Póki światła starczyło. Możesz dać latarkę? Są rude, prawda? – Dotknął warkocza. – Nie dam głowy, ale to może być Savka Nedelkovska. Nasza sanitariuszka. Zaginęła, gdy miała dwadzieścia pięć lat. Rok przed rozejmem. Poszła po rannego i nikt jej więcej nie widział.
Podniósł leżącą obok świec torbę. Była nieduża, wojskowa. Wewnątrz dostrzegłem parę naboi do mcmilana, jakieś skarpety, podkoszulek, rdzawą blachę konserwy. Kiedy Milo wstawał, o podłogę stuknęła mała olejarka.
– Walczyła po waszej stronie? – upewniłem się. Skinął głową. – I raczej nie przeszła na drugą?
– Studiowała – powiedział trochę nie na temat. – Była inteligentna, silna i samodzielna.
– To tak jak ty – uśmiechnąłem się do Jovanki. – Musisz być Serbką. No, chodźcie. Ta biedaczka na pewno nie była ojcem Oli.
Dalej było lepiej: nie tylko wysoko, ale i szerzej. Przebrnęliśmy sięgające kolan rozlewisko i po wyłożonych deskami schodkach wspięliśmy się dwa metry wyżej. Musiał to być odpowiednik wodopoju, czego dowodził drewniany pomost pod stopami i kilka plastikowych wiader, walających się dookoła. Potem ciąg jaskiń się rozwidlał po raz pierwszy. Po lewej widać było spory magazyn: wysokie sterty okrytych brezentem przedmiotów różnego kształtu i wielkości. Suche w tej chwili błoto, oblepiające narzuty, dowodziło, że podwładni Sułtana wiedzieli, co robią, dublując kilkudziesięciometrowy, na pozór supersolidny strop. Jak wiele jugosłowiańskich gór, Pecinac przeciekał niczym dobre sito.
Po prawej znajdowała się sypialnia żołnierska. Jak na jaskiniowe warunki – niemal luksusowa, choć teraz oczywiście zdewastowana przez czas, kurz i wilgoć. Łóżka, eleganckie szafy, przerobione na stojaki na broń, dwa wielkie telewizory, piramida odtwarzaczy i magnetowidów, kolumny, wieża stereo, chyba ze trzy metry bieżące kaset z filmami i drugie tyle nagrań muzycznych, książki, kolorowe magazyny, trzy komputery… Jak na dwudziestoparoosobowy pluton, który tu kwaterował, miejsca i sprzętów było naprawdę dużo.
– Zajrzyjmy pod te plandeki – zasugerował Milo. Oczekiwałem widoku skrzyń z amunicją, miałem więc dość głupią minę, kiedy spod folii zalśniła ekranami cała bateria monitorów komputerowych. Bliźniaczy wygląd urządzeń podpowiedział mi, że trafiły tu prosto ze sklepu. Sondowaliśmy w paru innych miejscach i niemal wszędzie znajdowaliśmy przedmioty używane, które z gromadką monitorów łączyło jedno: w swoim czasie sporo nabywców kosztowały. Meble, telewizory, sprzęt nagłaśniający, ubrania – wszystko pierwszego gatunku.
– Czytali książki – usłyszałem stłumiony głos Jovanki. Stała przy regale z opasłym tomem w ręku.
– W skórze – wzruszył ramionami Milo. – Tylko te drogie.
Rozejrzałem się, szybko licząc w pamięci.
– To chyba nie z ich ewakuowanych domów? – zapytałem bez przekonania.
– Wojna żywi wojujących – stwierdził z filozoficznym spokojem.
– Żeby tyle zebrać, trzeba złupić parę bogatych wsi – pokusiłem się o ocenę. – To znaczy… jak na polskie realia. Nie wiem, jacy bogaci wy byliście przed wojną.
– Nie aż tak. Brali, co najdroższe, ale tyle nie dało się pozbierać w kilkunastu wioskach. To cała hurtownia. Nic dziwnego, że tak bronili tej góry.
– Ilu ich tu w przybliżeniu było, Milo?
– Niewielu – powiedział z dobrze ukrywaną goryczą. – Nigdy powyżej setki. Ale mieli dużo kaemów, moździerze i chyba nieograniczone zapasy wojenne. A dla naszych to był trzeciorzędny odcinek frontu. No i nie dało się ugryźć. Gdyby aktywniej kontratakowali, zaleźli naszym za skórę… Ale Sułtan to cwaniak: wiedział, jak grać, żeby nie narobić sobie wrogów i przeżyć.
– Miał po co – rozejrzałem się. – Dla kompanii wojska starczyłoby tego do emerytury.
Nie wiem dlaczego, nasze spojrzenia spotkały się na Jovance.
– Myślałam… myślałam, że przynajmniej robiliście to z przekonania – powiedziała cicho. – A nie… – Machnęła bezradnie ręką i wyszła na korytarz. Skwitowałem ruchem ramion zdziwione spojrzenie Mila i poszedłem za nią. Mieliśmy jedną pochodnię i siłą rzeczy trzymaliśmy się razem.
Dotarła do pierwszych głazów zawału, nim dogoniło ją porządne światło. We wnęce, dość głębokiej, by dwóch stojących ludzi mogło uniknąć latających korytarzem pocisków, piętrzył się stos ludzkich kości. Czaszki były jedynie dwie, ale kobiety umarły tak, jak walczyły, wciśnięte w niszę, i ich szkielety przemieszały się ze sobą.
Nie umiałem odróżnić płci, oglądając ludzki szkielet, w tym wypadku jednak trudno było o wątpliwości. Ta, które otrzymała postrzał w głowę i zginęła pierwsza, miała na sobie dziwny zestaw damskich pantofelków, wojskowych spodni i koronkowego stanika. Druga, umierająca z pogruchotanymi żebrami na zwłokach koleżanki, przybiegła tu w samej spódnicy. Miały jeden samopowtarzalny dziesięciostrzałowy karabinek M59/66, będący jugosłowiańską wersją radzieckiego simonowa.
Jovanka stała między podwójnym grobem i przegradzającą tunel stertą głazów, wielkooka, sztywna z wrażenia i blada.
– Ostro strzelali – powiedział cicho Milo, muskając dłonią któryś z wyżłobionych w ścianie kraterów po pocisku. Podszedłem do osuwiska, trąciłem nogą zakleszczony między głazami kształt.
– Jeszcze jeden. To mi wygląda na but. W środku pewnie jest noga.
Przez jakiś czas było tak cicho, że słyszałem pełzający po pochodni płomień.
– Krótka, gwałtowna walka. – Milo znów wszedł w skórę policjanta. Klęcząc przy niszy, zajrzał do ładownic, potem magazynka karabinu. – Nawet nie zaczęły dobrze strzelać. Raptem siedem łusek. Potem strop się zawalił.
Uniosłem pochodnię i obejrzałem sklepienie. Było spękane, ale nie wyglądało gorzej niż fragmenty, które mijaliśmy na kilkusetmetrowym krecim szlaku.
– Myślisz, że to od huku wystrzałów?
Nie odpowiedział, patrząc w zamyśleniu w głąb korytarza. Podszedłem bliżej ze światłem i dopiero teraz zauważyłem, że na zakręcie, tuż przy podłodze, czerni się niska szczelina w kształcie soczewki. Obok stały jakieś skrzynie – pewnie dlatego minęliśmy ją obojętnie. Mila jednak nie interesował otwór.
– Widzicie te śmieci? – Kopnął kamień, potem odłupany fragment belki. – Tam na końcu jest ich za dużo jak na zwykły… – zabrakło mu słowa – no, upadek sufitu. To eksplozja. Coś wybuchło, tunel diabli wzięli, a tu aż latały kamienie.
– Tam – wskazałem zawał – musiało być rozgałęzienie i inne pomieszczenia. Po tej stronie widzieliśmy wszystko, a w zewnętrznej jaskini nikt raczej nie mieszkał. Zresztą nie wiemy, czy to ten sam zawał. Możemy być dziesiątki metrów od wyjścia.
– No i? – mruknął Milo.
– Mówię tylko, że to, co najważniejsze, jest chyba niedostępne. Jeśli wybuchła amunicja, to tam wszystko runęło.
– Tam tak – zgodził się, odsuwając mnie delikatnie od otworu. – Pozostaje to tutaj i możemy wracać.
Milo przejął pochodnię i wczołgał się pierwszy. Rozmiary wejścia sugerowały, że pomieszczenie będzie ciasne – ale nie było. Swobodnie zmieściłyby się tutaj dwa liczne plutony albo kolejny milion marek w meblach, odzieży i elektronice. Tymczasem całość wyposażenia stanowiły sienniki i łóżka. Te ostatnie wprawdzie duże, lecz mało rasowe, wykonane z desek i dostosowane do raczej niepowtarzalnego kształtu wnęk. Jedyne porządne było teraz w marnym stanie, jako że ktoś powyrywał podtrzymujące baldachim słupki i użył ich w charakterze maczug. Nie miałem pewności w tej kwestii, ale aż trzy komplety ludzkich kości leżały tuż przy parze takich pięknie toczonych beleczek, a szkielet żołnierza w partyzanckim umundurowaniu spoczywał z paskudnie zmiażdżonym frontem czaszki.
– Nie spodziewał się – przerwał milczenie Milo. – Potężny cios, mocny zamach. W walce tak się nie da.
Trup leżał tuż przy wejściu. W duchu przyznałem rację policjantowi. Facet zerknął zza ściany, zobaczył kawał pustej podłogi, przelazł na czworakach przez soczewkowaty otwór, zdążył wstać – i wtedy go dopadły. One – bo to były kobiety.
Przy ścianie po prawej ciągnął się szereg sienników ułożonych ciasno jeden przy drugim. Dzięki stłoczeniu strażnicy mogli ogarnąć wzrokiem komplet podopiecznych, nie przekraczając progu jaskini. Wystarczyły też tylko dwie obejmy: po jednej na każdy koniec grubej liny, zawieszonej nad posłaniami. Lina stanowiła kręgosłup systemu bezpieczeństwa i perswazji, na który składały się ponadto zamocowane do niej krótsze linki z pętlami na szyję oraz pseudokajdany z drewnianych drążków i drucianych obręczy na nadgarstki, względnie kostki nóg.
Kobiet jeńców – licząc z rudowłosą przy syfonie i tymi dwiema w korytarzu – uzbierano jedenaście. Z więzów uwolniło się sześć. Milo obszedł pomieszczenie i pozapalał wszystkie osadzone w szczelinach smolne szczapy, więc nie brakowało nam światła i mogliśmy przyjrzeć się szczegółom.
– Przecięte. – Dziwnie opanowana Jovanka uniosła jeden z długich na pół metra drążków z plecionkami izolowanego kabla na końcach. – Chyba powoli, pilnikiem albo czymś takim.
– Pilnikiem? – skrzywiłem się sceptycznie.
– Musiały miewać dostęp do nożyczek i pilników – powiedziała spokojnie, oglądając małe kłódki spinające druciane pętle. – Towar powinien ładnie wyglądać. Widzisz tę wannę? Myślisz, że do czego służyła?
Słowo „wanna” było nieco na wyrost. Plastikowe naczynie wyprodukowano raczej z myślą o kąpaniu niemowląt. Obok leżał worek. Wysypałem zawartość i pokiwałem głową na znak, że zgadzam się z Jovanką. Elegancka dama znalazłaby tu chyba wszystko, co oferują drogerie i sklepy z luksusową bielizną. Grzebienie, szczotki, pędzelki, flakony, pudełeczka, tuby, aerozole, ofoliowane, nietknięte figi i staniki… Chłopcy Sułtana postarali się nawet o farby do włosów. No i zabezpieczenia. Było tego tyle, co dla wyposzczonego batalionu.
– Jednego nie rozumiem – powiedziała nadal idealnie beznamiętna dziewczyna. – Dlaczego prawie nie ma ubrań? Tu chyba nigdy nie było ciepło.
– Są koce – zauważył Milo. Podszedł do rzędu materacy, odsłonił jeden i zaklął pod nosem. Przez chwilę miałem wrażenie, że chce czym prędzej zakryć leżący na wznak szkielet.
– To już druga – wskazałem pierwszą. Jovanka posłała mi martwe spojrzenie. – Ale tam to był jakiś wczesny miesiąc. Ta biedaczka chyba lada dzień miała rodzić.
W szkielecie kobiety kulił się drugi: maleńki, wielkogłowy. Całe posłanie i spora część kości leżących tu nieszczęśniczek nosiły ślady kul, a pod narożnikiem ciągu sienników eksplodował granat. Milo sprawdził trzy pozostałe uwięzione. Jednej koleżanki zdążyły oswobodzić ręce. Musiała czymś zawinić, bo jako jedyna nie leżała, a siedziała wyprostowana sztywno, z szubieniczną pętlą na szyi. Ona jedna też miała ubranie: tułów okrywała bluza od dresu.
– Ktoś nie chciał, żeby się przeziębiła – powiedziałem trochę wbrew sobie.
– To oczywiste – stwierdził chłodno Milo. – Pod koniec dziewczyny zrobiły się deficytowe. Nie mogłem zdobyć góry, ale i oni nie bardzo mogli robić wypady. Pomijając tego gnoja.
Nie zrozumiałem końcówki. Trochę rozkojarzył mnie widok dwóch następnych szkielecików, przemieszanych z kośćmi kobiet. Wszystkie były w zaawansowanej ciąży, co tłumaczyło kolejność uwalniania z więzów. Najpierw te sprawne, mogące walczyć. Potem reszta. Taką przynajmniej miałem nadzieję: że w planach były i one.
– Nie przecisnęłyby się z tymi brzuchami. – Myśli Jovanki podążały tym samym tropem co moje.
Myśli Mila już nie. Kompletnie mnie zaskoczył suchy trzask z boku i sypiące się pod nogi okruchy kości. Nieco szerszymi oczami patrzyliśmy, jak odkłada wyrwany z łóżka słupek i kopniakiem posyła w kąt połówkę rozłupanej czaszki.
– Obiecałem to paru osobom – wyjaśnił z wyzywającą miną. – Że rozwalę mu łeb.
Szkielet, ubrany po żołniersku od pasa w dół, był duży i niewątpliwie męski. Bardzo męskie w wymowie były też oba wypuszczone z rąk rekwizyty: bagnet i nienapoczęty pakiecik z prezerwatywą. Z męską brutalnością kojarzyły się także zwinięte w kłębek zwłoki długowłosej kobiety. Spięte kajdanami i wepchnięte pod szczękę ręce nadal zdawały się obejmować nieistniejące gardło. Dziwnie luksusowa w tym surowym wnętrzu biała pościel nie była już oczywiście biała, lecz plamy krwi nadal odcinały się od znacznie jaśniejszego tła.
– Ciachnął ją po szyi. – Milo schylił się, wyjął coś niedużego z rozwalonej przed chwilą czaszki. – Wyskoczył z łóżka i dostał tym w oko. Pewnie od pierwszej, która się uwolniła. Musiał coś usłyszeć, a dziewczyny za wcześnie zaczęły. Był w spodniach, czyli jeszcze nie… Ale może to przez tego drugiego – wskazał gromadkę szkieletów przy wejściu. – Jeśli zjawił się nie w porę, musiały atakować natychmiast.
– Nie – powiedziała wciąż beznamiętna Jovanka. – Tych słupków nie dało się wyłamać po cichu. Nawet gdyby się pieprzył, nie przegapiłby czegoś takiego. Moim zdaniem wlazł w tę niszę, by zrobić swoje, a jedna z pozostawionych dziewczyn jakoś się uwolniła i próbowała go zaskoczyć. Zorientował się, ciął nożem tę pod sobą, wyskoczył z niszy i dostał w oko… – zrobiła przerwę, by zajrzeć w dłoń Mila -…tym?
W końcu coś zadrżało w trzymanym na wodzy głosie. Przy bagnecie niklowany zestaw do pielęgnacji paznokci wyglądał jak narzędzie krasnoludka.
– Musiała mieć mnóstwo szczęścia – mruknąłem.
– Dużo – zgodził się Milo. – Załatwiła Rzeźnika.
Dopiero teraz rozjaśniło mi się w głowie.
– Myślisz…?
Sięgnął do znalezionej przy rudowłosej torby. Patrzyłem, jak grzebie wśród skarpet i naboi, a potem wyciąga notes w twardych okładkach. Przerzucił parę stron. Były wypełnione koślawym pismem i nieco lepszymi szkicami.
– Sektory ognia, odległości, poprawki na wiatr… – Zatrzymał palec w miejscu, gdzie inny, bardzo brudny pozostawił wyraźny odcisk. – Same skróty, ale założę się, że zapisywał tu każdą przechodzącą pod Glavą grupę. I tych, których zabił. – Zatrzasnął notes. – Widzieliście ten karabin obok Savki? Trzy sztuki broni, trzy męskie trupy. Wychodzi na to, że należał do tego tutaj.
To trzymało się kupy. Facet zatłuczony w progu jako jedyny nie miał pasa ani broni, co pasowało do dwójki kobiecych zwłok przy zawale. Pas amatora seksu wisiał na brzegu łóżka, za cały balast mając pustą pochwę od bagnetu. Muzułmanina numer trzy odsunięto brutalnie w kąt, nie zadając sobie fatygi wyplątania jego ramienia z pętli karabinowego pasa, i leżeli tam nadal: on oraz jego przełączony na ogień ciągły kałasznikow.
– Półcalówka. – Milo próbował użyć śliny w roli wskaźnika, ale nie trafił w rozszarpaną komorę zamkową, z której sterczał koniec sprężyny. – Duży facet, potem sporo metalu, a pocisk… – rozejrzał się i wskazał ścianę nad posłaniem -…tam. Kula kalibru 7,62 nie dałaby rady tak się przebić. – Obrócił się, ocenił kąty. – Było tak: wrzucił granat, wpadł tu, wywalił cały magazynek do wszystkiego, co się jeszcze trochę ruszało, podszedł tutaj i dostał w plecy z półcalówki. Stamtąd.
Wskazywał łóżko, przy którym zginął Rzeźnik.
– Jakim cudem? – zapytałem. – To dokładnie na wprost wejścia.
Jovanka ominęła szerokim łukiem szkielet nożownika i nagle znikła. Dopiero wtedy przypomniałem sobie, że nisze były trzy. Tę trzecią też było widać z wejścia, ale nie dało się chyba zajrzeć daleko w głąb. Nie zdziwiłem się, widząc dziewczynę wracającą z wielką łuską w dłoni.
– No to wszystko jasne – mruknął Milo. – Załatwiła Rzeźnika, a dwie dziewczyny z pałkami drugiego. Potem nagle pojawił się trzeci, z granatem i automatem. Nie wiem, czy te z korytarza jeszcze tu były. W każdym razie ta z półcalówką zdążyła odskoczyć. Odczekała, a kiedy wbiegł i się wystrzelał, wsadziła mu kulę. Potem odsunęła trupa i patrzyła, czy ktoś żyje. Albo pobiegła walczyć, a potem wróciła.
Nie zapytałem, skąd taki wniosek. Właściciel kałasznikowa nie leżał wprawdzie tam, gdzie zginął, ale po tym, co narobił – siedem trupów, płodów nie licząc – jego zabójczyni miała prawo dopaść trupa i porządnie sflekować. Może nawet to zrobiła, ale nie tylko tym się zajęła. Kobiety na posłaniu, spętane, i te dwie przy wejściu, uzbrojone w maczugi, zginęły od razu. Ale była jeszcze siódma, i ta przeżyła. Ktoś zawlókł ją na łóżko, opatrzył, drąc w tym celu prześcieradła, i ułożył najwygodniej, jak się dało.
Zrobił też coś jeszcze. Odkryłem to, kiedy podszedłem do wysokiego obramowania dźwigającej materace platformy. Po wewnętrznej stronie, kilkanaście centymetrów od okrytych kołdrą stóp martwej dziewczyny, ktoś nasmarował umoczonym we krwi palcem wielkie, krzywe kulfony.
– „Wytrzymaj” – odczytał Milo. – „Wrócimy. Suka”.
– Suka? – rzuciłem niepewne spojrzenie Jovance. – Czy w waszym języku to nie jest…?
– Jest – nie dała mi dokończyć. – Jak w waszym. – Kapała z nas woda, a w jaskini nie było ciepło, ale dopiero teraz otuliła się ramionami. – Chodźmy stąd. Proszę.
Na chwilę chyba zasnąłem. Obudziło mnie ciche, jakby nieśmiałe pytanie Jovanki. Uniosłem się na łokciu i zauważyłem, że Milo, kryjąc uśmiech pod wąsem, grzebie w znalezionej przy zwłokach Savki torbie.
– Co? – Usiadłem.
– Pstro – mruknęła, wyciągając dłoń i biorąc od policjanta znaleziony między skarpetami i amunicją kłębek nici. – Podarłam ci koszulę na tych kamieniach.
Gruba flanela nie ucierpiała nawet w połowie tak jak mój bawełniany podkoszulek, ale guziki straciła chyba wszystkie. Patrzyłem przez chwilę, jak wyjątkowo nieestetycznie, lecz błyskawicznie zszywa lewą stronę koszuli z prawą. Właśnie wtedy moje palce, rozwijające w roztargnieniu zrolowane skarpety, natrafiły na wypełnione czymś miękkim zgrubienie. Najwyraźniej nie chciało się przemieszczać, tkwiąc uparcie w zarezerwowanym dla palców miejscu. Ocieplacze? Bo i w drugiej skarpecie też…
– Dokąd? – Jovanka powiedziała coś wcześniej, ale zrozumiałem dopiero Mila. Zajął się celownikiem optycznym karabinu Rzeźnika, odkręcając, czort wie po co, soczewkę.
– Jeszcze raz do tej drugiej jaskini. Może… coś przeoczyliśmy.
A może czegoś jej nie pokazałem. Była w tej chwili najbardziej zagubioną istotą, z jaką przyszło mi się zetknąć. Po raz pierwszy wyglądała tak, jak ludzie wyobrażają sobie ofiary amnezji.
– To nie jest dobry…
– Ja pójdę. – Milo podniósł się, klepnął udo, wskazując Ustaszowi miejsce w szyku. – Popilnuj tego złomu – trącił butem ustawioną na podnóżku półcalówkę.
– Złomu?
– Celownik rozwalony – podrzucił w dłoni soczewkę. – A bez niego… Chodźmy, pani Bigosiak. Po śladach i cicho.
Przebijające się przez listowie promienie słoneczne ocierały się o rozdęte bandażami kolana Jovanki i wpadały prosto w moje źrenice. Było późno, bardzo późno: w dolinach ludzie już dawno pozapalali pierwsze światła. Zakląłem w duchu, przewiesiłem G3 przez plecy, podniosłem dwukrotnie cięższego mcmilana i powlokłem się za nimi.
Nie dotarliśmy do jaskini. Jovanka w ostatniej chwili skręciła ku ruinom budynku. Zanim zaprotestowałem, minęła dziecięcy wózek i wkroczyła między zwały pokruszonych cegieł. Dogoniłem całą trójkę w samą porę: dziewczyna wypatrzyła właśnie schodki do piwnicy i zaczęła się przymierzać do szarpaniny z blaszanymi drzwiami.
– Uciekaj stamtąd – warknąłem. Odstawiłem karabin i uważnie przyjrzałem się drzwiom. Od zawsze zamykano jena kłódkę, ale że nic nie pada ofiarą wojny tak łatwo jak kłódki, spokoju piwniczki strzegła teraz jedynie symboliczna pętla z drutu. Wdrapałem się po zalegającym stopnie gruzowisku. Okrążyłem stertę cegieł i przykucnąłem nad okienkiem w tylnej ścianie. Było zabezpieczone kratą i dyktą.
– Jeśli tamtędy nie da rady – zaczął Milo – to lepiej dajmy sobie…
Umilkł, kiedy wyszarpnąłem kratę z muru. Dykty nie musiałem wyrywać, wystarczyło lekkie pchnięcie. Zlazłem na dół i podszedłem do drzwi.
– Koniec skobla – trąciłem płaskownik z dospawaną poprzeczką i nasadzoną sprężyną. – Zwolnij nieumiejętnie z tamtej strony, a odskoczy i trzaśnie tutaj. – Wetknąłem palec między zaostrzony gwóźdź a sporą artyleryjską spłonkę, osadzoną w kostce trotylu. – Robi bum, idzie… – rozejrzałem się -…do tych skrzyń i mamy drugie bum, już bardzo dużą literą.
– Gaz i coś w płynie – powiedział Milo, opuszczając wieko jednej z nich.
– Tanie, legalne i bardzo skuteczne – zerknąłem na Jovankę. – To by nawet pasowało. Sprężyna też jakby od tapczanu.
Nacisnąłem kontakt i rozejrzałem się. Pomijając okno, lokator piwnicy miał tu wszystko, czego dusza zapragnie. Na wprost drzwi stały telewizor z magnetowidem, dwa radia i spora biblioteczka. Meble były lekkie, łatwe do przenoszenia w kawałkach. Kabina natryskowa też nie trafiła tu w całości.
– Przyniósł wszystko na plecach – oceniłem. – Facet ceni domową atmosferę.
Milo podszedł do małego generatora, obejrzał akumulatory, zasilające włączoną przeze mnie żarówkę, pompę i mnóstwo innych użytecznych drobiazgów na prąd.
– Nie chce się wierzyć – pokręcił głową.
– A jednak. – Pochyliłem się nad ni to biurkiem, ni stołem. Obok lutownic i narzędzi leżały tu sterty schematów, jakieś mapy i pół metra książek. – Fabryka min w miniaturze. „Zastava Pecinac”. On to chyba musi lubić.
Gospodarz pracował właśnie nad serią zapalników na bazie ołówków automatycznych. Zerknąłem na schemat, sprawdziłem, że spłonek nie ma na miejscu, i puknąłem w jeden na próbę. Ołówek zadrżał mi w dłoni.
– Nie rozumiem – Milo rozglądał się z niemal urażoną miną. – Po co to wszystko?
– A co tu jest do rozumienia? – wzruszyłem ramionami. – Wojna się skończyła, ludzie chcą normalnie żyć i pracować. Nasz przyjaciel konserwuje pola minowe. To duża góra, więc ma roboty po uszy. Dzień po dniu, przez całe lata. Nie wiem, ile mu płacą, ale nawet jeśli dużo, to nie wytrzymałby tak długo w wojskowym bunkrze.
– Myślisz, że mieszka tu cały czas? – Przerzucił się z siłowni na szafki i szuflady.
– To w jaskini kwalifikuje się na zbrodnię wojenną. A każde dziecko wie, kto trzymał w garści Pecinac.
– Sądzisz, że to robota Mehcicia? – Jovanka podeszła do biurka i bez przekonania zaczęła przekładać papiery.
– Jest winny jak cholera, ale nie w tym rzecz. Gorzej, że wysoko mierzy.
– Nie nadążam…
– Jeżeli wie o przejściu wzdłuż strumienia – powiedziałem cicho, by złagodzić cynizm słów – to nie ma problemu z dziewczynami. Parę worków na kości – i po herbacie. Nie ma ciał, nie było zbrodni.
Jovanka w roztargnieniu podniosła następny papier. Spod spodu wyjrzała ofoliowana kartka. Brakowało na niej nazwisk, nawet niektóre inicjały zastąpiono jakimiś znaczkami w typie mieczyków czy koron, ale ciągi cyfr nie budziły cienia wątpliwości.
– Jeśli świat dowie się o tych jaskiniach – uśmiechnął się drapieżnie Milo – Sułtan będzie załatwiony. Tyle lat… – westchnął. – Dupa jestem, nie policjant.
W duchu przyznałem mu rację, jednak nie z powodu wieloletniej ślepoty na pozornie oczywiste fakty – to on powinien spostrzec nagłą bladość Jovanki. To jemu sfrunął pod nogi spis telefonów i to on go podawał. Inna sprawa, że mnie – pierwszy wyciągnąłem rękę.
– Podsumujmy – powiedziałem szybko. – Góra jest po serbskiej stronie i blisko linii rozgraniczenia, więc Muzułmanie mają podwójnie utrudnione życie. Nie ma szans, by wydobyć i wywieźć łupy. Jeśli nie zna się drogi wzdłuż strumienia, to samo dotyczy ciał.
– To może być coś więcej – mruknął Milo. – W jaskini znaleźliśmy burdel, ale oni brali do niewoli i mężczyzn. Pod koniec wojny wszyscy wiedzieli, że NATO będzie polować na przestępców wojennych. Nic prostszego, jak znieść szczątki do najgłębszej jaskini i wysadzić wejście.