– No proszę – Olszewski pokiwał głową. – Kapitan Małkosz, kto by pomyślał. Jak w kiepskim kryminale: zbrodniarz wracający na miejsce przestępstwa.
Uśmiechał się niby dość życzliwie, ale już trudu mówienia ciszej sobie nie zadał. Wartownicy nie musieli strzyc uszami.
– Kapitan rezerwy – poprawiłem z uśmiechem.
– A tak, słyszałem. – Popisał się refleksem i pierwszy wyciągnął dłoń.
– Możemy wjechać?
Dopiero teraz musnął spojrzeniem malucha.
– Ma pan ładną żonę. Nie szkoda jej na Bośnię?
Odwróciłem się i zerknąłem na oślepiającą plamę odbitego od przedniej szyby słońca. Potem poszerzyłem uśmiech.
– Właśnie dlatego chcielibyśmy się tu zatrzymać.
– Niestety – schłodził uśmiech. – Nie da rady. To teren wojskowy, nie motel. Mogę panu wyszukać adres niedrogiego noclegu.
– Dlaczego zaraz niedrogiego? – wzruszyłem ramionami.
– W tym zawodzie… – urwał. Panował nad twarzą, wyczułem jednak, że chętnie przewinąłby czas jak taśmę i zaczął od początku. – Widzę po wozie, że nie przelewa się panu. To nie samochód na trasę. Nie myślałem, że dojedziecie. To znaczy – poprawił się – nie pomyślałbym. Cud, że nic się nie rozsypał. Który to rocznik?
– Optymistyczny – mruknąłem. – Pamiętne osiem dziewięć. Pogrobowe dziecię komuny.
– Czyli rzęch – nazwał rzeczy po imieniu. – Na pana miejscu zabrałbym dziewczynę gdzie indziej. To nie jest samochód na bośniackie drogi.
– Trochę przygody i romantyzmu, dreszczyk emocji… Kobiety to lubią. I można się pokazać z korzystnej strony. Wie pan: „O, tu leżała mina wielka jak koło od naszego malucha, chłopaki nie mieli odwagi się do niej zabrać i musiałem osobiście…”
– Dobry sposób, tyle że na siksy – stwierdził bez entuzjazmu, po czym skinął w stronę wozu. – To nie ta grupa wiekowa.
– Spróbować zawsze warto. To co z tym noclegiem? – Pokręcił głową, niechlujnie udając żal. – Cóż, trudno. Ale wejść na chwilę i pogadać chyba mogę?
– Pogadać?
– Rozejrzeć się za znajomymi, może umówić na piwo…
– Nie sądzę, by kogoś pan jeszcze spotkał – poinformował mnie chłodno. – To już ładnych parę lat, a rotacja jest ostra.
– Szkoda. No to cóż… – rozłożyłem ręce, by następnie najpierw wyciągnąć prawą w jego kierunku, a potem pośpiesznie się wycofać. Wyglądało to, a przynajmniej miało wyglądać, jak wstęp do pożegnania, przerwany nagłym olśnieniem. – Byłbym zapomniał… Mogę na chwilę wejść i zamienić dwa słowa z tym kapralem? – Pokazałem tył beerdeema.
– Ze Staszuckim? On jest tu nowy.
– Mam wobec niego mały dług. Trochę nam pomógł.
– Nie trafilibyście sami z przełęczy? – zakpił.
– Nie w tym rzecz. Gdyby nie ci chłopcy, mielibyśmy problemy z tutejszą policją. Zna pan niejakiego Nedicia?
– Wysoki, z wąsem, lekko siwiejący? – upewnił się. – A czymże zdążyliście się mu narazić? Pluł pan na groby, przejeżdżając przez przełęcz?
– Na groby?
– Tam leży jego brat. Innych przenoszono na dół, te krzyże są tylko symboliczne, ale młodszy Nedić zginął już na samej przełęczy i tam go zakopali. Niżej, na tych serpentynach, nie bardzo się dało. Rodzinom tak jest zresztą wygodniej. Ale ten facet robi wszystko po swojemu.
– Widzę, że orientuje się pan w tutejszych układach.
– Taka praca. – Pomyślał chwilę i machnął łaskawie dłonią, pokazując rzędy kontenerów za sobą. – No dobrze, ale na chwilę. Stary nie lubi oglądać tu cywilów.
– Do Staszuckiego i z powrotem – obiecałem. Pokazałem Jovance, by poczekała, prześlizgnąłem się pod szlabanem i pomaszerowałem do beerdeema energicznym krokiem człowieka, który nie zamierza nadużywać gościnności.
O tej porze obóz świecił pustkami. Dostrzegłem palacza, wygonionego na dwór albo przez starszego stopniem, albo przez poczucie przyzwoitości. Poza tym krajobraz tchnął martwotą i nie dokonałem wielkiego wyczynu, wyłapując spojrzeniem każdy ruch. Na samej granicy pola widzenia z alejki między kontenerami wychodziła szczuplutka dziewczyna w niebieskiej, bardzo kusej spódniczce, bananowej bluzce z obszernymi rękawami i tej samej barwy sandałach na niewysokim obcasiku. Złote, połyskujące w słońcu włosy utrzymywała w ładzie błękitna opaska, między odsłoniętymi uszami a ramionami migotały długie, metalowe klipsy. A poza tym…
Dwadzieścia lat, dwadzieścia cali w talii, dwudziestomilimetrowe – niemalże – rzęsy wokół chabrowych oczu. Itede. Moja na poły realna, na poły wyśniona Dwudziestka. Wiedziałem już, kim jest, a nawet – co mi zrobiła. Nieważne. Musiałem wrosnąć w ziemię i pogapić się na nią jak na cudowny miraż. Ona też się zatrzymała. Siłą rzeczy jako trzeci stanął towarzyszący jej trzydziestolatek w mundurze z sierżanckimi dystynkcjami, przygnębiająco brzydki na tle dziewczyny. Dawny plutonowy Żaniec. Bez wąsów.
Posłałem mu odrobinę żartobliwy salut – bycie cywilem ma swoje dobre strony. Ruszyliśmy sobie naprzeciw. Niekiedy łatwiej podejść niż stać i się gapić z daleka. Trochę trudniej znajduje się odpowiednie słowa.
– To pan – powiedziała w końcu ślicznie zarumieniona Dorota Kowalak. – Co za spotkanie.
– Co za – zgodziłem się. – Czołem, panie sierżancie. Gratuluję awansu.
– Jak pan tu wszedł? – Wyglądał na poruszonego moją obecnością.
– Stare znajomości – wzruszyłem ramionami. – Pan jeszcze tutaj? Pamiętam, że nie podobało się panu w Bośni.
– Pieniądze – mruknął. Jego twarz nie wyrażała niczego, ale pod owym „nic” nie krył się na pewno entuzjazm do mojej osoby.
– Nie powinien pan się tu pokazywać. Pułkownik nogi komuś wyrwie z tyłka.
Odszedł nieoczekiwanie, zostawiając mnie sam na sam z blondynką. Też nietryskającą szczęściem, ale o wiele dyskretniejszą.
– Znacie się? – zapytała, by cokolwiek powiedzieć.
– A skąd? – potrząsnąłem ramionami. – Składam gratulacje każdemu jak leci. My, pijacy, mamy życzliwość we krwi.
Zarumieniła się. Nie wszystkim jasnowłosym kobietom jest z tym do twarzy, ale jej było.
– Gniewa się pan, prawda? – zapytała skruszonym tonem.
– A powinienem? – zapytałem spokojnie.
– Zastanawiałam się, czy nie przysłać panu artykułu do autoryzacji, ale… Wtedy ze trzy razy powtarzał pan, że mogę pisać wszystko, co usłyszałam. Bo to szczera prawda, a pan nie wstydzi się prawdy. No i jakoś tak…
– Żadnych wyrzutów sumienia? – złagodziłem pytanie nieznacznym uśmiechem. Po krótkim wahaniu pokręciła głową.
– To było ostre – przyznała. – Ale nie dodałam wiele od siebie. I wcale nie chciałam panu dokopać. Po prostu… no, trochę inaczej patrzymy na życie.
– My?
– Kobiety – wyjaśniła. – Kiedy jeden facet napisze o innym, że tamten płakał, to jest to zwyczajna złośliwość. Kobieta to robi, bo współczuje, rozumie albo chciałaby pomóc lub przynajmniej prosi innych, by pomogli. Bez złych intencji. Nie chciałam panu zaszkodzić tym tekstem. Naprawdę.
– Tylko pomóc? Mnie czy sobie?
– To takie złe? Pisanie o tym, że w życiu nie wszystko się udaje?
– Muszę go w końcu przeczytać – powiedziałem po chwili milczenia. – Nie ma go pani czasem ze sobą?
– Nie czytał pan? – zadarła brwi pod samo niebo.
– A wyglądam? Pisze pani, że wypłakiwałem się pani w kołnierz, a ja nie wyrywam teraz nikomu kudłów. To chyba o czymś świadczy, prawda?
– Nie pisałam o żadnym płaczu – zaprotestowała. – To taki akademicki przykład, przenośnia…
– No to bum – powiedziałem. – Kamień z serca.
Przyglądała mi się jakiś czas. Całkiem przyjaźnie.
– Co pan tu robi?
– Wywiad numer dwa? Powrót nieomylnego?
– Naprawdę pan nie czytał? – zmarszczyła brwi.
– Trzy palce na sercu. Znam tytuł i jedną subiektywną recenzję. Zawierała sugestię, że szlag mnie może trafić od lektury, więc zbieram się powoli na odwagę.
– Tego co prawda nie napisałam – zastrzegła się – ale żalił się pan, że nie ma nawet na benzynę. A teraz, hokus-pokus, spotykamy się w Bośni. Dziwne, nie uważa pan?
– Sprawy służbowe, żadna turystyka.
– Jakieś niedokończone rozliczenia z armią?
– Nie. Zwyczajna niewdzięczna robota prywatnego detektywa. On jej robi dziecko i znika, ona go szuka. Proza życia.
– Ale tutaj? – Nie kryła niedowierzania. – I akurat pan?
– A zna pani innego sławnego detektywa, kojarzącego się potencjalnym klientom z Bośnią?
Uniosła dłonie w geście kapitulacji. Zauważyłem, że palce ma bielsze i na oko gładsze od Jovanki, a dłonie mniejsze. Ale już w pojedynku na kształty i proporcje nie pobiłaby tamtej na głowę. W ten pokrętny sposób odkryłem, że moja klientka ma ładne dłonie. Może dlatego przeniosłem wzrok niżej, na stopy dziewczyny. Mimo porannych chłodów były bose pod paskami sandałów. I nie dawały się porównać z ukrytymi w ciężkich buciorach stopami Jovanki.
– Piszę o wyborach – oznajmiła Dorota. – Kręcę się po okolicy, rozmawiam z ludźmi. Tu, w batalionie, mają dobrego tłumacza, więc pomyślałam, że to wygodny punkt wypadowy. No i zawsze tak jest bezpieczniej. Pułkownik Leńczyk mówi, że robi się niespokojnie. Niech pan na siebie uważa.
– Będę – obiecałem. – Ma tu pani telefon?
– Komórkę? Nie, nasze tu nie działają. A dlaczego…?
– Sam nie wiem. – Mówiłem prawdę. – Gdybyśmy mieli się spotkać… Wcześniej trzeba się jakoś umówić.
– Nie zatrzyma się pan tu, w obozie?
– Nie dla psa kiełbasa. Zresztą nie jestem sam.
– Ta pana klientka? – Zgadła od razu, choć wierzyć jej się za bardzo nie chciało. – No, no… Musiało ją przypilić.
– Bo wybrała się na koniec świata z takim facetem?
– Wie pan, że nie to chciałam powiedzieć – rzuciła mi rozżalone spojrzenie osoby niesłusznie oskarżonej. To był niebezpieczny moment. Miała chyba naprawdę wyrzuty sumienia, a ja zapytałem ją o telefon. Wolałem podsunąć jej własny pomysł na rehabilitację, nim zaproponuje coś, czego nie będę w stanie odrzucić.
– Mamy trochę na pieńku, ja i Wojsko Polskie, więc jeśli przyjdzie do pani dyżurny i powie, że kuzyn prosi panią do telefonu, to proszę iść i odebrać. A na razie do widzenia.
Odszedłem. Gdybym pozostał dłużej, mogłoby się to skończyć próbą zaproszenia jej na kolację. No i interwencją Olszewskiego. Wyraźnie czułem między łopatkami czyjś wzrok. Z kapralem Staszuckim rozmawiałem więc krócej. Inna rzecz, że mówiliśmy szybciej, jak żołnierz z żołnierzem. Równie szybko wręczyłem kapralowi banknot, wykonałem w tył zwrot i wróciłem pod wartownię.
– Kto to był?
– Major Olszewski. – Uruchomiłem silnik. – Uszatek.
– To… przezwisko?
– Funkcja. Inaczej: oficer kontrwywiadu.
Jovanka była pod wrażeniem. Oglądała się aż do zakrętu.
– Nie wpuścił cię. Na noc – uściśliła.
– Nas – uściśliłem i ja. – Może przestraszył się twojego wpływu na morale wojska.
– Nie żartuj. Zresztą skąd miałby wiedzieć, że wozisz… Nie dokończyła, a ja na oślep, ale celnie, dotknąłem dłonią jej ust. Zaraz zresztą przeniosłem rękę na kierownicę.
– Wystarczy – oznajmiłem. – Nie chcę więcej słuchać, jaka to z ciebie kurwa.
– Ale to…
– Postawiłem piwo załodze wozu pancernego, musisz to doliczyć do kosztów. Pytałem kaprala, jaki meldunek złożył przez radio, nim tu przyjechaliśmy. To miły i bystry chłopak, więc nie mam powodu mu nie ufać. Nie użył – podkreślam – nie użył słowa „żona”. W ogóle ani słowa o kobiecie. Małkosz i tyle.
– Nie bardzo rozumiem, do czego zmierzasz.
– Olszewskiego nie było przy bramie, gdy podjeżdżaliśmy, a potem stał w miejscu, skąd nie dało się zajrzeć do wozu. Słońce – wyjaśniłem lakonicznie. – Od biedy mógł dostrzec, że ktoś tam siedzi. Nic więcej. A mówił o mojej żonie. Że w ogóle jest, że ładna… – zawahałem się.
– Tak?
– I już nie taka młoda – wziąłem się w garść, odrzucając sentymenty na rzecz profesjonalizmu. – Czyli wypisz wymaluj opisał kogoś, kogo nie widział. Ciebie.
– A co to ma wspólnego… no wiesz.
– To, że major fatalnie rozegrał całą rozmowę. Wsypał się nie tylko na tobie. Dał po sobie poznać, że wie, czym się zajmuję.
– Mógł wyczytać w gazecie – przypomniała.
– Ale nie wyczytał tam, że właśnie jadę do Bośni. A odniosłem wrażenie, że nas oczekiwał.
– Nadal nie widzę związku.
– Za wiele kłopotów i dziwnych zbiegów okoliczności ciągnie się za tobą. Bomba w tapczanie, najazd braci Bigosiaków, Milo Nedić, teraz major służb dość specjalnych, cholernie nieuprzejmy i starający się zniechęcić mnie do pobytu w Bośni. Aż się boję myśleć, co będzie dalej. I nie zamierzam pchać się w kłopoty dla zwykłej dziwki.
Zatrzymałem malucha na poboczu. Widziałem, jak zbladła.
– Chcesz… zerwać umowę? – zapytała po długim zmaganiu się z sobą. – Do tego zmierzasz?
– Już wiem, kim nie byłaś w tamtym życiu. Studentką psychologii.
– Byłam za stara na studentkę. – Mówiła zbyt cicho, bym pokusił się o odgadnięcie, czy to pytanie, czy teza.
– Co ma do tego twój wiek? – parsknąłem. – Mówię, że nie znasz się na ludziach. Jeżeli myślisz, że robię to dla forsy…
– Nie myślę. Chociaż nie wiem, co by w tym było złego.
– Nic – zgodziłem się. – Pomijając fakt, że nie masz forsy i musisz dopłacać w naturze. A że nie bardzo jesteś w tym dobra, na okrągło reklamujesz się jako zawodowa dziwka, co ma nam obojgu ułatwić pójście do łóżka. Ale nie ułatwia. Bo ja nie chcę iść z tobą pod kołdrę jako z panienką na godziny. Teraz jasne?
– Ona była dobra? – spytała z zimnym błyskiem w oczach.
– Hę? – Nie uznała za stosowne odpowiedzieć, jakby przewidując, że sam się domyślę, o co i o kogo chodzi. – Chyba żartujesz… Myślisz, że ta smarkula i ja…? To śmieszne!
– Śmieszne? Niby co śmiesznego jest w tym, że ambitna początkująca dziennikarka idzie do łóżka ze swoją przepustką do kariery?
– Nawet jej nie dotknąłem!
– Nie musisz się tłumaczyć. Nie jestem twoją żoną.
– I dzięki Bogu! Masz urojenia! Myślisz, że robiłbym z siebie idiotę na skalę kraju tylko po to, by zaliczyć jakąś panienkę?! Wielkie dzięki!
– Nie jakąś. Jest… – zacięła się. – Nie mówię, że nie ma klasy. Młoda, piękna, wykształcona i u progu kariery. Połowy by starczyło, by zawrócić facetowi w głowie. A w dodatku to dziwka. Więc zna się na rzeczy.
– Ona też jest dziwką? No to ja muszę być jakimś cholernym alfonsem, skoro tak do mnie lgniecie! Co ja tu w ogóle robię? Lepiej założyć agencję, pogonić was pod latarnie i zbijać kasę!
– Na mnie nie zbijesz! – Wzięła ze mnie przykład i też podniosła głos. – Mówiłam ci, że jestem do niczego! Nawet ty na mnie nie poleciałeś!
– Nawet ja?! Co znaczy: „nawet”?!
– Domyśl się! – Szarpnęła za klamkę, omal jej nie wyłamując, i wyskoczyła z samochodu. Po sekundzie powtórzyłem jej manewr, tyle że używając lewych drzwiczek.
– Nie spałem z Dorotą Kowalak!
– Przykro mi! I nic mnie to nie obchodzi!
– Nie jestem jakimś pieprzniętym erotomanem, skaczącym na wszystko, co w spódnicy! Do cholery, przecież cię nawet nie dotknąłem!
– Może nie jestem w twoim typie – odbiła odruchowo piłeczkę.
– Gówno prawda! – Miałem więcej rozsądku i wykrzyczałem to nieco ciszej.
– No to się bałeś, że cię czymś zarażę!
– Z tymi wszystkimi gumkami, jakie ze sobą nosisz?! Nie rozśmieszaj mnie!
– No więc po prostu jestem za stara! – krzyknęła z rozpędu i dopiero wtedy włączyły jej się hamulce.
– Gówno prawda – zakończyłem trochę przez zęby, za to całkiem cicho. Potem ruszyłem dookoła samochodu i znalazłem się przy niej, nim któreś z nas zdążyło ustalić, czy przechodzimy od wrzasków do otwartego boksu.
W ostatniej chwili próbowała się cofnąć, ale zapomniała puścić drzwi i jej własna ręka, sparaliżowana gniewnym skurczem, przytrzymała ją w miejscu.
– To po prostu nie ma sensu. – Byliśmy tak blisko, że mój szept wydawał się usprawiedliwiony. – Trzeba myśleć realnie.
Poruszyła leciutko głową, a ja miałem wrażenie, że cały świat mi przytaknął. Tak niewielki dystans nas dzielił. Drzwi mają zawiasy, są niestabilne z definicji. Wystarczyło mocniej się oprzeć albo cofnąć, a nasze twarze znalazłyby się jeszcze bliżej i wtedy w naturalny sposób… Tylko że to nie miało sensu, a ja byłem rozsądny.
– Pamiętaj, po co tu jesteśmy – powiedziałem przesadnie oschłym głosem, cofając się o cały krok. Zamrugała powiekami. Nie takiego finału oczekiwała. – Wsiadaj, jedziemy.
– Myślałam – obejrzała się w stronę nieodległego zakrętu, z którego byłoby widać obóz – że chcesz na kogoś tu…
– Chciałem, ale zmieniłem zdanie. Po kłótniach zasycha mi w gardle. Będę jechał powoli, a ty wypatruj piwiarni.
– Nie mówisz poważnie…
– Taaak – pokiwałem głową. – Psychologiem to nie byłaś.
Salka była mała, ciemna i zadymiona. Musiałem postać jakiś czas w progu, by się upewnić, że zaliczyliśmy kolejne pudło. Paru klientów i żadnego munduru. Odwróciłem się na pięcie i nadziałem na Jovankę.
– Ładnie pachnie – zauważyła. – Może coś zjemy?
Stoły były solidne, drewniane, podobnie jak słupy podtrzymujące strop, bufet i cała reszta wyposażenia. W sumie tworzyło to staroświecki i całkiem miły wystrój, kojarzący się z gospodami epoki szwejkowskiej. Dym, produkowany przez duet kopcących fajki staruszków, też miał znośny, niedrażniący aromat. O tym, że nie wylądowaliśmy w starej, poczciwej monarchii austro-węgierskiej, świadczył otwór w blacie naszego stołu – jednoznaczna pamiątka po kałasznikowie i jakimś pijanym wojaku. Za starych, dobrych czasów karabiny były za długie, by stawiać je pod stołem.
– Zamów piwo dla siebie – poleciłem Jovance – i dwie porcje tego z cebulą, co tak ładnie pachnie. A potem spytaj, czy byli tu dzisiaj nasi żołnierze.
Jovanka najpierw spełniła polecenie, a dopiero potem zaprotestowała:
– Ale ja nie piję piwa.
– Musisz. Dobre wrażenie to podstawa w śledztwie.
– Jesteście z Polski? – ucieszył się gospodarz. Reszta jego dziwnie entuzjastycznej wypowiedzi pozostała dla mnie tajemnicą, dopóki dziewczyna, nieco urażona, ale nie mściwa, nie wyjaśniła mi, że facet ma w naszym kraju kuzyna z żoną Polką i czwórką wspaniałych dzieciaków, a także z jednym wnukiem w przedszkolu i jednym w drodze na świat.
Zanim uświadomiłem sobie, na co się zanosi, siedzieliśmy we trójkę. Może dlatego, że siwiejący pięćdziesięciolatek wyrzucał słowa w tempie karabinu maszynowego, udało mi się wyłowić jego oryginalny akcent.
– Pan jest Serbem? – zapytałem, gdy nabierał tchu.
– Grekiem – przetłumaczyła Jovanka. – Kostas Papastefandu, ale tu mówią o mnie Kosta Papież. Chociaż nie jestem katolikiem. To od nazwiska. W czasie wojny miałem z tym nawet kłopoty.
– Marcin Małkosz – uścisnąłem mu dłoń. – A to Jovanka. Jest… ze mną.
Ciekaw byłem, jak przebrnie przez ten kawałek, ale nie robiła takich jak ja przystanków, więc przegapiłem właściwy moment. Gospodarz zaraz zaczął zachwalać uroki okolicy, raz po raz uśmiechając się znacząco i przesadnie szafując słowem „romantyczny”. Pretekstem do tego słowotoku była wzmianka, że podróżujemy z namiotem. Nim wziąłem widelec do ręki, byłem już święcie przekonany, że trafiliśmy do raju.
Inna sprawa, że baranina w cebuli, papryce i pomidorach faktycznie smakowała bosko. Delektowałem się, słuchając jednym uchem lokalnego patrioty Kosty i po cichu współczując Jovance, której zasychało w gardle od tłumaczonych na polski słów.
Mogła mu przerwać. Nie zrobiła tego. Wiem, że to egoistyczne, ale dzięki tej wstrzemięźliwości baranina wydawała mi się jeszcze lepsza: nic tak nie dodaje smaku potrawie, jak dzielenie stołu z kimś, kto ma klasę i promieniuje duchowym pokrewieństwem. Bośnia była spalona, zrujnowana, ale Kosta prowadził nas szlakami swej młodości, zabierał w przeszłość, która była piękna i pełna słońca. Nie miała serca mu przerwać.
Dopiero później przyszło mi na myśl, że mogła nie być całkiem bezinteresowna, że sama grzała się ciepłem jego wspomnień i pierwszych chyba w jej nowym życiu dobrych słów o Bośni. Nie bez znaczenia było też piwo, które w nią wmusiliśmy. Oczy jej się lekko rozmaśliły i to ja musiałem przerwać monolog na dźwięk słowa, które potraktowała jak każde inne i którego w żaden sposób nie zaakcentowała.
– Pecinac? – wepchnąłem swe pytanie jak kij w szprychy roweru. – Chyba przejeżdżaliśmy tamtędy rano. To tam zatrzymał nas ten policjant? – Spojrzałem na Jovankę, przesadnie unosząc brwi.
– Wysoki, siwy, po czterdziestce? – od razu trafił Kosta. Potwierdziłem. – To pewnie Milo Nedić, komendant z Crvenej Dragi. Serb.
– Ukarał nas mandatem – pochwaliłem się.
– Na przełęczy – zgadł ponownie. – To dlatego, że niedawno paru smarkaczy się tam rozbiło. W czasie wojny niektórzy próbowali przeskakiwać tamtędy pod ostrzałem. Jeden ponoć w pół minuty… A młodzi jak to młodzi, próbują pobić rekord. Albo po prostu naśladują ojców i starszych braci. No a Milo nie lubi, gdy ludzie giną na jego terenie. W czasie wojny tak było i teraz też.
– Wspominał, że walczył o tę górę.
– Mówił wam o tym? – zdziwił się Kosta. – No, no… Normalnie jednego słowa… Stracił tam wielu żołnierzy, a ostatecznie ani nie dopadł Sułtana, ani go nawet nie wykurzył z Pecinaca. A na koniec, już po podpisaniu rozejmu, ten drań zastrzelił mu jedynego brata.
– Ten Sułtan? – zapytałem dla formalności.
– Nie, skąd… – potrząsnął ramionami niemal gniewnie. – Sułtan nie schodził z Pecinaca. Mówię o Rzeźniku, tym snajperze. – Dopiero teraz przypomniał sobie, z kim rozmawia, i uśmiechnął się przepraszająco. – Ci dwaj mają mnóstwo tutejszych ludzi na sumieniu. Sułtan zabijał ich, kierując z góry ostrzałem, a Rzeźnik osobiście, z karabinu. Mnie też o mały włos…
– Walczył pan? – zapytałem możliwie delikatnie.
– Jestem Jugosłowianinem. Nie Serbem, nie Chorwatem czy Bośniakiem – po prostu Jugosłowianinem. Więc jak miałem walczyć? Z kim i o co? Tu zbudowałem dom, wykształciłem dzieci i byłem szczęśliwy, chociaż jestem tylko greckim uchodźcą. Gdyby w tej wojnie chodziło o ratowanie Jugosławii, zgłosiłbym się. Ale ją pogrzebali. Nie ma mojej ojczyzny, a za to nowe, cokolwiek będzie, nie warto ginąć. Pewnie – uśmiechnął się smutno na zakończenie – nie podoba się panu to, co mówię?
– Nie, dlaczego? – wzruszyłem ramionami.
– Pan jest Polakiem. Może wojskowym? – Skinąłem głową, nie wdając się w rozważanie minionych spraw. – Tak myślałem. Poza wami mało kto tu przyjeżdża. Jesteśmy dla świata bandą szaleńców, którzy zamiast wiwatować na cześć demokracji i wolnego rynku, zaczęli się mordować. I to pod przywództwem dawnych sekretarzy. Dzicy, ciemni górale rzucili się sobie do gardeł, ledwie im zdjęto kaganiec. Tak to wygląda z polskiej perspektywy.
– Zależy, kto patrzy. Z mojej nie.
– Ale przyjechał pan zaprowadzać porządek. Swój.
– Przyjechałem, bo taki miałem zawód.
– Myślałem, że przysyłali ochotników. – Spokojny, smętny uśmiech łagodził wymowę słów.
– Tu się zarabia przeszło tysiąc dolarów. W kraju moja pensja nie przekraczała pięciuset. No i tłumaczyli nam, że jedziemy czynić dobro.
– I czynicie.
– Można na to spojrzeć w ten sposób: wiele osób przeżyło, bo NATO przysłało myśliwce.
– Nie jestem Serbem i nie kiwnąłbym palcem dla budowania tej ich Wielkiej Serbii. Wiem tylko, że nie oni zaczęli wojnę. To mnie u was, Europejczyków, irytuje. Zrobiliście z nich nie tylko zbrodniarzy wojennych, ale i podżegaczy. A przecież historia uczy, że wojen domowych nie zaczynają ci, którzy rządzą. Bo niby po co? To nie Serbia chciała rozbić państwo, które istniało i funkcjonowało. To Chorwaci, Słoweńcy, Muzułmanie… Oni zaczęli, nawet jeśli pierwszy wystrzelił jakiś Serb. Amerykanie przerabiali to w czasie wojny secesyjnej i żaden nawet nie piśnie, że Lincoln to zbrodniarz, powinien dostać kopa w tyłek i zlecieć z pomników. Wszyscy władcy przed nim i po nim bronili całości państwa. Wszyscy. Niech pan pokaże państwo, w którym mniejszość ma prawo odłączyć się od reszty i ta nie pośle przeciw niej policji, a jak nie wystarczy, to wojska. Jaki naród wyznaczył swoje granice bez użycia siły?
– Nie służę już – powiedziałem cicho.
– No tak… przepraszam. Nudno tu, rozgadałem się… stary dureń ze mnie.
– Nieprawda – mruknęła Jovanka.
– W czasie wojny byłem mądrzejszy – podziękował jej uśmiechem. – Ani słowa o polityce. Ale i tak przeżyłem, bo nikt nie wiedział, czy niewierzącego syna komunisty wypada zastrzelić za modlenie się w niewłaściwy sposób. A mieli okazję wszyscy: front przechodził tędy parę razy. I nic. Ojciec Nenad tylko pół szyldu mi odstrzelił, bo mu się obrazek z niemoralnością skojarzył. Jeździł dżipem – pół wozu Biblii, pół broni – i nawracał kogo popadnie. A mnie zostawił w spokoju, bo ludzie wiedzieli, że Kosta Papastefandu jest neutralny. Nawet Rzeźnik mi darował.
– Ten snajper, który strzelał z Pecinaca?
– Ten sam. Ale z Pecinaca to on nie strzelał. Chodził za przełęcz, na Glavę, i tam się zasadzał. Bóg raczy wiedzieć, jak mu się to udawało, bo chłopcy z batalionu Mila zorientowali się, skąd poluje, i sami zaczęli na niego polować. Był jak duch. Znikał na całe tygodnie, potem wracał, strzelał i znów znikał, a na przełęczy przybywało grobów i spalonych ciężarówek. Najpierw wspierali go ci z Pecinaca, kierując ogniem artylerii, ale potem front się przesunął i pociski nie dolatywały. Chyba że armatnie. Na szczęście Muzułmanie mieli za dużo armat.
– Na szczęście?
– Mało neutralny komentarz? – domyślił się. – Tu było dalekie zaplecze. Ci, co zostali, chcieli po prostu przeżyć, nie umrzeć z głodu. I to głównie do nich strzelano na przełęczy. Bo to był najważniejszy szlak handlowy. Wielu ludzi żyło z tego, co tamtędy przenieśli. Ale że nosili i amunicję, Muzułmanie strzelali do wszystkich. Także do pieszych.
– Także?
– Na początku Sułtan kazał przepuszczać takich, co tylko z plecakiem… Ale jak i baby zaczęły nosić naboje, bo się opłacało, to już nie było wyjątków. I Rzeźnik strzelał do każdego, kto mu się nawinął pod lufę. A oko miał, że nie daj Boże. Tylko nocą dało się przemknąć, a i to nie zawsze.
– Chodził pan tamtędy?
– Parę razy, zimą, jak inne drogi zasypało, a Rzeźnika mróz przeganiał ze stanowiska.
– Nie prościej było raz się postarać i go zastrzelić?
– Serbscy snajperzy próbowali. Wdrapywali się na Glavę, a Milo szturmował Pecinac. Tyle że na jednej górze walczyli z duchem, a na drugiej z całą masą min. Podobno muzułmańskie dowództwo planowało oparcie o Pecinac całego odcinka obrony i dlatego wpakowało ich tam tysiące. Ale coś nie wyszło, front ułożył się inaczej i na górze pozostał tylko Sułtan ze swoją kompanią.
– Kompania wojska broniła się na tej górze? – zapytałem z niedowierzaniem. – I jak długo to trwało?
– Ze dwa lata – pokiwał głową. – Nic dziwnego, że teraz przoduje w notowaniach. To ich bohater narodowy. – Wycelował palcem w ścianę. Dopiero teraz zwróciłem uwagę na rozwieszone tam plakaty wyborcze. – Zulfikar Mehcić, doktor nauk biologicznych. Dla przyjaciół Zuk. A dla tych, co pamiętają wojnę, major Sułtan. Pan na Pecinacu.
Zulfikar Mehcić, rycerz islamu, okazał się jasnookim blondynem. Jedynym z zawieszonych na ścianie amatorów władzy, którego nie brałem pod uwagę.
– Więc przeżył?
– I ma się dobrze. Mówi się nawet, że może tu zajrzeć, objeżdżając swój okręg wyborczy. Ale ja w to nie wierzę. Zawsze był kuty na cztery nogi. Dopóki jest tu Milo, nie pokaże się u nas.
– Oprócz Mila jest jeszcze SFOR – przypomniałem.
– Oni nie powstrzymają Mila, jeśli się uprze.
– To mi wygląda na prywatną wojnę.
– Ci dwaj się nienawidzą. Dwa lata zabijali sobie nawzajem przyjaciół, gnili w błocie, głodowali i zamarzali, próbując załatwić drugiego. I nic im z tego nie wyszło. Tak naprawdę obaj zmarnowali na tej górze szanse kariery. Kiedy się zaczynało oblężenie, Nedić był głównym kandydatem na dowódcę tutejszej brygady, a Sułtan najsławniejszym dowódcą frontowym we wschodniej Bośni. Ich koledzy dorobili się potem mnóstwa gwiazdek, stanowisk w polityce, no i pieniędzy. A oni niczego. Mają powody, by się nie lubić.
– Młodszy brat? – podsunąłem.
– Milo zrezygnował ze studiów, by go nie oddawać dalszej rodzinie. Byli sierotami, od zawsze opiekował się Mladenem. Mladen studiował, a Milo go utrzymywał, potem pomagał budować dom… I mu go zastrzelili. W pierwszym dniu pokoju. Całą wojnę robił, co mógł, by trzymać smarkacza z dala od frontu, a na koniec… No i teraz nim telepie, kiedy słyszy o Rzeźniku.
Wytarłem talerz skórką chleba, przeżułem ją powoli.
– Powiedział pan, że ten snajper pana oszczędził. Czy to znaczy, że krążył po okolicy i wybierał ofiary?
– Nie, nie… Raz tylko zabił poza Glavą, ale i wtedy chyba na Glavę szedł, a tamten zaskoczył go w drodze. Bogu dzięki, ograniczał się do przełęczy. Wie pan: taki smok z bajki, którego w zasadzie nie sposób pokonać, ale który zabija tylko niedaleko jaskini. Nie wiem, może się bał, że po wojnie oskarżą go o zbrodnie, o zabijanie cywilów poza rejonem walk. A może po prostu… Nie, to nie to.
– Nie co?
– Chciałem powiedzieć, że może robił, ile mu kazali. Ale to nieprawda. Robił znacznie więcej. Pamiętam zimę dziewięćdziesiątego piątego. Spadł śnieg, podejścia do Glavy zasypało, zrobiło się takie równiutkie, białe pole, a potem złapał silny mróz. Śnieg zamarzł z wierzchu, wiatr nie mógł go ruszyć. Co było równe, takie pozostało. Idealne warunki dla myśliwego: nie przegapi się żadnego tropu. No więc ludzie z osłony przełęczy, ci, co blokowali Sułtana, poobserwowali Glavę przez trzy doby. Nawet noktowizory pożyczyli, te wrażliwe na ciepło. I nic, śladu życia. No to sformowała się kolumna i dawaj na przełęcz. Myśleli sobie: trzy dni nikt by na tym mrozie nie wysiedział, śladów nie ma, droga bezpieczna. Ale i tak posłali paru ludzi dla zabezpieczenia flanki, nim puścili ciężarówki.
– A on tam był – domyśliłem się.
– Zniszczył cztery wozy, kilka uszkodził i zabił jedenastu ludzi. – Grek milczał przez chwilę. – Potem niektórzy, niby żartem, zaczęli mówić, że to chyba diabeł.
– Też przeżył wojnę? – zapytała cicho Jovanka.
– A któż to wie? – westchnął Kosta. – Serbowie próbowali się dowiedzieć, kim był, ale nigdy im się nie udało.
– Dużo…? – Nie odważyłem się skończyć, Jovanka nie przetłumaczyła, ale i tak zrozumiał.
– Na przełęczy, po obu stronach, jest czterdzieści pięć symbolicznych grobów. Może co trzeci to sprawa artylerii i min, ze dwie osoby zastrzelono pod Pecinacem, ale reszta to jego robota. No i trzeba dodać kilkunastu, których udało się wyciągnąć i zmarli gdzie indziej. W sumie będzie z pół setki. Rannych nie liczę. Ani kalek.
– Kalek? – powtórzyła Jovanka. Kosztem tłumaczenia naturalnie, ale po służbie w Bośni co nieco po serbsko-chorwacku rozumiałem i nie we wszystkim byłem zdany na nią.
– Używał półcalowego karabinu, prawdziwej armaty. Byle co nie zatrzyma rozpędzonej ciężarówki gnającej setką, a tak się tam jeździło. Zresztą większość mimo wszystko się przebijała. Za to gdy pocisk trafił człowieka…
W tym momencie Jovanka urwała, z przepraszającą miną zapytała o coś Kostę i na dłuższą chwilę znikła za nieoznakowanymi drzwiami. Piłem, wpatrując się w rozjaśnione uśmiechem oblicze Mehcicia. Prezentował się znakomicie, sam bym chętnie na niego zagłosował.
– Jak to było z panem i Rzeźnikiem? – Jovanka, wyraźnie szczęśliwsza z pustym pęcherzem, po raz pierwszy przejawiła inicjatywę.
– Poszedłem kiedyś przez przełęcz. Rano, we mgle. No i jak już byłem pośrodku, zaczęło dmuchać. Łupnęło przede mną, aż ziemia na metr podskoczyła. Od razu się zatrzymałem, bo ktoś mi opowiadał, że jakąś kobietę Rzeźnik zatrzymał strzałami, obejrzał sobie i puścił. A że był gdzieś blisko, tobym i tak nie uszedł. Byłem w wojsku, wiem, co można zrobić z karabinem. Na moje oko znajdował się wtedy najwyżej dwieście metrów ode mnie. Położyłby mnie bez trudu pierwszym strzałem, bo z tej odległości czy się biegnie, czy stoi… A on dobrze strzelał do ruchomych celów. Więc stanąłem i czekam. Nic. A potem słyszę, że coś pobrzękuje, jakby ktoś walił żelazem o żelazo. Nie przyszło mi do głowy, że próbuje mnie przegonić, a szkoda mu marnować amunicji. W końcu jednak uznał, że może nie słyszę albo nie rozumiem, no i wygarnął mi pod same nogi.
– Nie próbował wołać? – zainteresowałem się. – Jak rozumiem, było cicho. Z tej odległości nie zrozumiałby pan słów, ale kiedy ktoś krzyczy, wiadomo, że nie będzie strzelał.
– Też się nad tym zastanawiałem. Może się bał, że oprócz nas ktoś jest w pobliżu i po tym wołaniu się zorientuje, gdzie Rzeźnik siedzi. Strzał niby jest głośniejszy, ale krótki. A może gardło go bolało? Wcale bym się nie zdziwił. Im gorsza była pogoda, tym większa szansa, że Rzeźnik polezie na Glavę. Brał Serbów na przetrzymanie, to był chyba główny element jego taktyki. Jeżeli leje trzy dni albo panuje ostry mróz, to zwyczajny milicjant nie wytrzymuje w zasadzce. A jeśli nawet, to tak bardzo troszczy się o to, by jakoś przetrwać, że nie ma już głowy do podchodów. Z tych, co chodzili upolować Rzeźnika, dwóch zmarło na zapalenie płuc, paru poodmrażało sobie różne rzeczy, a chorych uzbierałby się przez te lata cały szpitalik. Więc myślę, że dostał nieźle w kość. Nie przesiadywał na stanowisku tak długo jak ci w zasadzkach, ale czasem musiało to trwać parę dni. I w gorszych warunkach, bo myśliwi mogli się trochę poruszać, rozgrzać, wymieniać…
– Dlaczego pana nie zastrzelił? – Niezręczne pytanie, ale rozmowa za pośrednictwem Jovanki miała swe dobre strony. Wiedziałem, że dziewczyna wygładzi kanty.
– Znali mnie w okolicy – uśmiechnął się. – No i szedłem od frontu, nie na front. Przed wojną musiało mu smakować moje wino albo piwo.
– Czyli byłby stąd… – mruknąłem. – Nie domyśla się pan…?
– Tu każdy ma swoje domysły. To legenda. Ja… no, też mam. Tylko niewiele z tego wynika. Był tu taki jeden, Juka Spahović, gajowy. Straszny babiarz, wszyscy go znali, a połowa miała mu ochotę mordę obić, bo żadnej nie darował… Widywano go w oddziale Sułtana. Wtedy też się mówiło o nim i kobietach, tylko już… no, rozumiecie. – Sposępniał, umilkł na jakiś czas. – Ale ponoć zginął na Sułtańskim Moście.
– Sułtański Most?
– Tak go potem nazwali. Mały mostek, u dołu jeszcze mniejszy potok, ale wtedy, wiosną, zrobiła się z niego prawdziwa rzeka. Oddział Sułtana cofał się tamtędy i wpakowali się chyba w czterdziestu na most, próbowali przeskoczyć z marszu… Mieli pecha, bo akurat z drugiej strony nadjechał ojciec Nenad. Jak zwykle w swoim łaziku, z kochanką, karabinem maszynowym, całą skrzynią kałaszy, kierowcą i jeszcze jednym pomocnikiem.
– Kochanką?
– Tak ludzie mówili. A inni, że to chorwacka zakonnica, bo ubierała się na czarno i nosiła taki wielki krucyfiks na piersi. Aż do końca trzymała z Nenadem, chociaż wariat był z niego, że strach mówić. Podobno razem zginęli.
– Wariat rozbijał się po okolicy z karabinem maszynowym i skrzynią automatów?
– Jego brat – wyjaśnił – był ważną figurą u Karadżicia, więc nikt nie śmiał popa palcem tknąć. Ci dwaj z nim to były niezłe zabijaki z porządnie zapapraną przeszłością. No, ale na broni się znali. Nenad zresztą też, a ponoć i dziewczyna. Cała czwórka waliła do Muzułmanów jak do kaczek. Położyli paroma pierwszymi seriami ze dwunastu chłopaków Sułtana, potem drugie tyle wystrzelali, kiedy tamci próbowali uciec z mostu. Rano się wszystko zaczęło, potem cały dzień padał deszcz, zimno było jak diabli, prawie mróz, a do wieczora nikt nie zszedł z mostu. Gdyby Nenad miał chociaż jednego strzelca na drugim brzegu, to wykończyłby i Sułtana, i prawdopodobnie Rzeźnika. Kiedy się ściemniło, Sułtan wyprowadził niedobitki. Jakoś zleźli po filarze do rzeki. Paru chyba spadło, połamało się. Potem naliczono prawie trzydzieści trupów. – Uśmiechnął się bez radości, choć i bez żalu, jak na neutralnego przystało. – Od tej pory krąży po okolicy taki nasz miejscowy dowcip: Sułtan umiera, trafia do czyśćca, no i pytają go, co za jeden. A że obok już diabeł widły na muzułmanina szykuje, Sułtan szybko odpowiada, że chrześcijanin, jak najbardziej. „Tak? To powtórz przykazania”. Na to on, że stary już jest, pamięć nie ta, a tego w dzieciństwie uczą. „No, ale chyba pamiętasz, ile ich jest?” „No pewnie. Jedenaście”. Anioł się zdziwił i pyta o to jedenaste, a Sułtan na to: „To akurat pamiętam, bo mnie ojciec Nenad na stare lata dokształcił. Jedenaste mówi: «Nigdy więcej przez most»„.
Jovanka przetłumaczyła gładko i nawet zaczęła się śmiać razem z nami. Ale zaraz potem jej twarz zastygła w nieokreślonym grymasie. Kosta uznał go za niemą ocenę jakości dowcipu, bo szybko powrócił do głównego wątku.
– Juki Spahovicia w każdym razie nie rozpoznano wśród poległych.
– Dlaczego pan myśli, że to on był tym snajperem? – Odczekałem z tym chwilę, dając Jovance czas na zrobienie porządku z twarzą.
– Wszystko pasuje. Człowiek lasu, obeznany ze skrytym podchodzeniem, z bronią… Awanturnik. Ale jeśli o mnie chodzi… Znałem Jukę. Na punkcie bab był zupełnie zwariowany. Zaraz na początku wojny zeszło się tu paru chłopaków z mieszanych rodzin. Pili i zastanawiali się, co robić. No i Spahović wstaje w którymś momencie i na całą knajpę obwieszcza, że on, Juka, zamierza walczyć o zbudowanie w Bośni państwa islamskiego, bo komu jak komu, ale jemu jedna baba w łóżku nie wystarczy, nawet jak się już ustatkuje i ożeni. I że wielożeństwo to naturalna forma współżycia kobiet i mężczyzn, a o naturalne formy warto walczyć.
– Ale co to ma wspólnego z Rzeźnikiem?
– Po tym, jak mnie puścił żywego, parę razy odważyłem się pójść przez przełęcz. I raz trafiłem pod ostrzał artyleryjski. Czort wie, po co strzelali, bo poza mną żywego ducha… Ktoś coś chyba pomylił. W każdym razie bili po drodze, więc skoczyłem w bok, na zbocze Glavy, wdrapałem się całkiem wysoko, aż po pierwsze skałki, bo tam już odłamki nie dolatywały. Idę sobie przez odkrytą łączkę i nagle trach – ląduję w zamaskowanym dole. Bogu dzięki, płytki był, Rzeźnik nie miał widać czasu kopać. Ale dwie osoby by pomieścił. I chyba mieścił. Łobuz wyłożył sobie igliwiem wygodne legowisko, w kącie zakopywał śmieci, słowem, prawdziwe mieszkanko z widokiem na przełęcz. A pod gałęziami… nie zgadniecie, co znalazłem.
Zamilkł, ciesząc się z góry na błyskotliwą puentę.
– Notes z numerami jego dziewczyn? – zażartowałem.
– Lepiej – błysnął zębami. – Tampon. Zużyty.
– Tampon? – Nie od razu zrozumiałem. – Był ran…ny?
Dokończyłem wyłącznie siłą rozpędu. Jovanka na podobnej zasadzie przetłumaczyła moje ociekające naiwnością słowa, rumieniąc się przy tym uroczo. Tylko Kosta bawił się dobrze, kwitując nasze zaskoczenie szerokim, radosnym uśmiechem.
– Tylko Juka był na tyle zwariowany, by zabrać panienkę na taką robotę – obwieścił triumfalnie.
Nie wiem dlaczego, ale popatrzyłem w tym momencie na Jovankę. Wybrała dokładnie tę samą sekundę i omal nie uszkodziliśmy sobie karków, w pośpiechu odwracając głowy.
– Może to nie to, o czym pan myśli – zmusiłem się do niemrawego uśmiechu. – Na wojnie różnych rzeczy używa się całkiem inaczej. Na przykład prezerwatywa założona na lufę chroni karabin przed…
– Ten tampon był świeży – przerwał mi, chyba nie bez satysfakcji obserwując zmagania Jovanki z twarzą. – I na pewno nie z karabinowej lufy go wyjęto. Tam była kobieta.
– Trudno uwierzyć – pokręciłem głową. – Chyba że zgarnął ją po drodze, przypadkiem. Może go widziała, a jemu żal się zrobiło… – Było jeszcze drugie, bardziej prawdopodobne wyjaśnienie motywów Juki, ale nie chciałem przeciągać struny. Jovanka już teraz nie wiedziała, co począć z oczami.
– Chyba nie – powiedział spokojnie Kosta. – Wiedział, że ją przyprowadzi, już jak budował schron. Ze dwie noce mu to musiało zająć, bo maskowanie było doskonałe, a niedaleko Serbowie utrzymywali posterunek. Każdą grudkę ziemi musiał wynieść i ukryć. A on zrobił w środku damską ubikację.
– Słucham?!
– No wiecie – posłał nam porozumiewawczy uśmiech. – Snajper może sikać, leżąc; wystarczy butelka. Ale dziewczyna musi mieć kawałek przestrzeni, żeby sobie przykucnąć. I właśnie coś takiego Juka wykopał w nogach ziemianki. Głębszy od reszty dołek. Na dnie czuć było moczem.
– Może nie lubił celować do butelki – mruknęła Jovanka i powtórzyła to po serbsku. Kosta skwitował uwagę śmiechem. Zaraźliwym, jak się okazało: nawet dziewczyna okazała się nie tylko zakłopotana, ale i rozbawiona historią jurnego Bośniaka.
– Może i tak. W każdym razie słyszałem kiedyś, że podobno właśnie baba go zabiła. Może dlatego skojarzył mi się z tym mostem. Bo Nenad dostał na początku w ramię i potem z kaemu strzelała ta jego panienka. Ale fakt – klepnął się nagle w czoło. – To z mostem było przed oblężeniem Pecinaca albo najwyżej na początku. Gdyby tam zginął, nie mógłby być Rzeźnikiem. No, chyba że więcej ich było.
– A ojciec Nenad nie żyje. – Sam nie wiem, po co to powiedziałem. Nawet jeśli z braku lepszych faktów do analizowania już wówczas zainteresowałem się osobą Juki Spahovicia, jego niedoszły być może zabójca nie wniósłby nic do sprawy, nawet gdyby przeżył wojnę i odzyskał rozum.
– Ano nie żyje. Sułtan odwdzięczył mu się za ten most. Nie, nie szukał go – Kosta uprzedził moje pytanie. – To nie ten typ człowieka. Jest raczej… no, chłodny. Kalkuluje. Ale Nenad w końcu przesadził, zapędził się aż na Pecinac podczas któregoś z natarć Nedicia, no i Muzułmanie go złapali. Jego, chyba tę czarnulę zakonnicę i jeszcze kogoś. Zresztą tamci dwaj to mogli być ludzie Mila, trudno powiedzieć. Słabo ich było widać.
– Słabo…? – Nie zdołałem dokończyć.
– Przykuli ich do skały, zaraz za pierwszą linią. Parę dni wcześniej Serbowie popędzili przed sobą na pole minowe zagarnięte w muzułmańskiej wiosce stado krów razem z pastuchami. Nie ci od Nedicia, ale sprawa była głośna, no i Sułtan się odgryzł.
Zadowolony z gawędziarskiego sukcesu, przydźwigał następne kufle.
– Pamięta ją pan? – zadałem ostatnie pytanie. – Tę dziewczynę?
– Nie widziałem jej. Krótko z nim była. I chyba nie pochodziła stąd. Czarnula, podobno niebrzydka. I całkiem zwariowana. Niektórzy mówili, że to córka Nenada, ale on miał ledwie czterdziestkę, a ona ze dwadzieścia parę, więc raczej nie. Tak czy siak dobrali się nieźle.
Wysłuchaliśmy paru innych historyjek, po czym zapłaciłem i ogłosiłem koniec przerwy obiadowej.
– To nie tu.
Uniosłem oczy znad kluczyka, który utknął w szwankującym zamku, zerknąłem na Jovankę, a potem na budynek.
– Co znaczy: „nie tu”? Sama pytałaś po drodze. To jedyny szpital.
– To nie tu – powtórzyła, nie zamykając swych drzwiczek.
– Mówiłaś, że zawieźli cię do szpitala w Doboju. To właśnie on – pokazałem ręką. Jovanka popatrzyła za przejeżdżającą karetką, potem przeniosła wzrok na grupę kilku rozgadanych pielęgniarek, przechodzących przez ulicę.
– Tam było spokojnie. Bardzo. Pamiętam ciszę.
– Może leżałaś z drugiej strony, od ogrodu. No, chodź.
Zatrzasnęła drzwiczki i z ociąganiem ruszyła do wejścia.
– Tu musi pracować mnóstwo ludzi. Aż tu słychać…
– Chyba nie boisz się szpitali? – zażartowałem.
– Teraz się boję – odpowiedziała cicho. – Ale to nie to – zapewniła nieco za miękkim głosem. – Po prostu to nie ten szpital.
– To zapytajmy w recepcji o inny.
Szpital był cywilizowany, więc weszliśmy bez problemu. Równie łatwe okazało się odnalezienie wolnej pielęgniarki i nakłonienie jej do rozmowy. Ale potem, w jednej chwili, zrobiło się nieprzyjemnie. Nie zrozumiałem prawie nic z krótkiego dialogu obu pań, ale nie trzeba znać języka, by wyczuć, że odsyłają człowieka z kwitkiem.
– Nie sprawdzi w kartotece, czy tu leżałaś – zgadłem. Odniosłem wrażenie, że Jovanka mnie nie słyszy. Stała wpatrzona w perspektywę korytarza, lekko gryząc dolną wargę.
– Chyba zawaliłam sprawę. Za dużo jej powiedziałam.
– Że się źle prowadzisz?
– Że nie wiem, czy nie jestem Muzułmanką. – Nie czułem się na siłach skomentować tego. – Boże, jak oni się tu nienawidzą… Widziałeś jej oczy?
– Daj spokój. Oczy jak oczy – wzruszyłem ramionami.
– Miała w nich tyle blasku, ciepła… A potem wyjaśniłam, że straciłam pamięć, a ona spytała, trochę żartem: „Ale to, że jest pani Serbką, chyba pani pamięta?” No i…
– Dałaś plamę i powiedziałaś, że tego też nie – dokończyłem i poklepałem ją po ramieniu. – Nie przejmuj się, człowiek uczy się na błędach. Więcej nie mów o swoim pochodzeniu. Coś powiedziała, zanim cię spławiła? Jest tu inny szpital?
– Wtedy w każdym razie nie było.
– Czyli to ten – podsumowałem. – Poszukajmy kogoś…
– Nigdy tu nie byłam – przerwała mi. I ruszyła do drzwi.
– Sama powiedziałaś, że byłaś półprzytomna i…
– To nie ten budynek. Uwierz mi. Po co miałabym kłamać?
Idąc w kierunku parkingu, zastanawiałem się jak, do ciężkiej cholery, cokolwiek znajdę, jeżeli nie potrafimy nawet odszukać szpitala?
– Cóż, musimy spróbować z drugiej strony – mruknąłem bez zapału. – Poszukać tych, którzy cię zawieźli do szpitala.
– Nie wygląda na to, by wojsko chciało z tobą rozmawiać.
Popsuła mi humor. Najpierw ona, potem zamek, który znów się zaciął. Przez jakiś czas wydawało się, że żebrać o pomoc armii pójdziemy pieszo.
– Te okna – oznajmiła nagle. – Tam było zupełnie inne.
– Słucham?
– A za oknem, bardzo niedaleko, stał jakiś budynek. Taki… no, zwyczajny. Mieszkalny. Pamiętam, jak Roman męczył się z zasłonami.
Przyjrzałem jej się z niedowierzaniem. Zarumieniła się, co uznałem za przejaw radosnego podniecenia.
– Zasłony w szpitalu? – zapytałem łagodnym tonem. Posłała mi spojrzenie pełne wyrzutu. – Byłaś ranna, chora… no i na pewno strasznie zdezorientowana od tej amnezji. Coś ci…
– Tam był jakiś dom i Romek biedził się długo z zasłonami, bo nie chciał, by ktoś widział, jak to robimy. A ten jeden jedyny raz robiliśmy przy zasłoniętych oknach. W domu sypialnia jest na piętrze, okna wychodzą na sad, nie ma się przed kim kryć. Nigdy nie kochaliśmy się gdzie indziej, bo praktycznie nie wyjeżdżaliśmy z tej wiochy, a on nie jest amatorem seksu w plenerze czy w stodole. Więc nie wmawiaj mi, że poprzestawiały mi się wspomnienia. Pieprzyłam się z jednym mężczyzną w dwóch łóżkach, to cały bagaż moich doświadczeń w tej dziedzinie. Przedtem był ojciec Oli, ale jego nie pamiętam. – Milczeliśmy przez chwilę. – Tych… Zawodowych kontaktów nie liczę. To było potem. I nikt nie tracił czasu na walkę z zasłonami.
Zamek, pewnie też lekko wstrząśnięty, ustąpił. Wsiadłem i wpuściłem Jovankę. Opadła na fotel, nie patrząc na mnie.
– To na pewno był Roman?
– Nie zapomina się pierwszego razu – uśmiechnęła się smutno. – Będziesz się śmiał, bo ostatecznie byłam w ciąży, ale… no, bałam się, że pobrudzę pościel krwią. Wiesz…
Skinąłem ostrożnie głową, a potem zdobyłem się na odwagę i delikatnie poklepałem ją po spoczywającej na udzie dłoni. Cofnęła ją, krzyżując ręce na piersi jak ktoś, kto zmarzł.
– Nie wiem, czy to ma znaczenie – powiedziała po chwili. – Ta pielęgniarka wspomniała o jakimś prywatnym gabinecie czy może małej klinice… Nie, to bez sensu.
– Dlaczego? – zapytałem tonem cierpliwego nauczyciela.
– Bo, jeśli dobrze zrozumiałam, to coś związanego… no, krótko mówiąc, robili tam skrobanki. Wiesz, tego typu…
– Placówka służby zdrowia – dokończyłem. – I dlaczego ta siostra o niej napomknęła?
– Bo w czasie wojny odsyłali tam niektóre przypadki. Nie tylko ginekologiczne. Zapytałam, gdzie jeszcze leczono ludzi, no i wymieniła ten gabinet czy co to jest. Znam adres.
– No to zobaczmy, co to jest – sięgnąłem do stacyjki.
Z budynku został kawałek okopconej frontowej ściany otoczony gruzowiskiem i wysokimi do pasa zagonami zielska. O dziwo, pożar – raczej zwyczajny niż wywołany przez spadający z nieba pocisk – oszczędził lekko tylko nadżartą przez rdzę tabliczkę przy głównym wejściu.
– Dobrze przeczytałem? To coś związanego z ginekologią?
– Tak – potwierdziła Jovanka. Po czym dodała tonem nieco dziecinnej skargi: – Nie ma ani jednego okna.
Zajrzałem do wypełnionego gruzem wnętrza.
– Ba. Całej kliniki w zasadzie nie ma.
Znowu przeciągnęła wzrokiem po elewacjach sąsiednich budynków. Oba stały blisko, jak to w willowej dzielnicy.
– To chyba ten dom – powiedziała niepewnie. – Z czymś mi się kojarzy.
– Zobaczę, co jest z tyłu.
Z tyłu było to samo: dużo rozzuchwalonej nieobecnością gospodarza zieleni, gruzy i śmieci, pewnie zrzucane tu przez sąsiadów. Wróciłem i zobaczyłem, że Jovanki nie ma. Obszedłem budynek raz jeszcze w nadziei, że odnajdę ją podążającą moim śladem. Bez skutku. Wyszedłem na ulicę, ale obok malucha też jej nie było. Podenerwowałem się bezmyślnie jakieś pół minuty, a potem wkroczyłem na teren sąsiedniej posesji.
Zza rogu dobiegły kobiece głosy. Mocno stłumione, ale rozpoznałem głos Jovanki Bigosiak nawet z daleka i gdy mówiła w języku z innym rozkładem akcentów. Byłem obcym facetem, a to była Bośnia, więc pozostałem dyskretnie za węgłem. Nie wycofałem się jednak dalej, poza linię, do której dobiegał szmer rozmowy.
Rozmowa skończyła się nagle i zaraz potem najpierw zapach Jovanki, a potem ona sama wypadły zza narożnika.
– O! – poderwała brwi. – Jak mnie tu znalazłeś?
– Jestem detektywem – mruknąłem. – Słuchaj, nie możesz tak po prostu… Trzeba było powiedzieć, że odchodzisz. – Jej spojrzenie mówiło, że uważa reakcję za nieadekwatną i – co gorsza – że dała jej do myślenia. – To nie Polska – powiedziałem szybko. – Wojny już nie ma, ale pozostali ludzie. Biedni i wojną zepsuci. Nie chcę, by jakiś łachudra wyrwał ci torebkę albo coś zrobił.
– Kto i co miałby mi zrobić? – wzruszyła ramionami.
– Nie wiem – burknąłem. – Ktoś coś. Powinnaś być ostrożniejsza. Nie chcę tracić klientki na tym etapie.
– Nie stracisz – zapewniła.
– Albo torebki z forsą klientki – rzuciłem jej mroczne spojrzenie. – Na jedno by wyszło.
– Jestem ostrożna. Nie noszę jej w torebce.
Odwróciłem się i niespiesznie ruszyłem ku furtce. Gdybyśmy za szybko znaleźli się w samochodzie, musiałbym zniżyć się do wypytywania Jovanki o rezultaty jej samowolnego wypadu albo po prostu odjechać. To drugie przyszłoby mi co prawda łatwo, ale gdyby potem się okazało, że dziewczyna nie dowiedziała się niczego, musielibyśmy wracać.
Ona też się nie odezwała. Ująłem klamkę po swojej stronie malucha, sięgnąłem po kluczyki i… zastygłem.
Coś szczęknęło w zamku i drzwiczki uchyliły się nieznacznie.
– Nie zamknąłeś – pokiwała głową.
– Zamek się chyba… – wymamrotałem. Po czym, nie kończąc, gwałtownie zanurkowałem do środka.
W bagażniku zapasowe koło, trochę części i kanistry zajęły całą wolną przestrzeń i nasze bagaże podróżowały na tylnym siedzeniu. Nie było ich za dużo, więc dość szybko wyzbyłem się resztek nadziei.
– Jasna cholera…
Klęczałem kilka sekund, tępo wpatrując się w pocerowaną tapicerkę. Potem odblokowałem prawe drzwiczki, wycofałem się na swój fotel i usiadłem, opierając lewą stopę o asfalt jezdni. Słuchałem, jak Jovanka wciska się do ciasnego wnętrza i powtarza moje wykopki w stercie zwalonych bezładnie bagaży. Była duża i silna, jej nerwowe ruchy przenosiły się na zawieszenie malucha. Wiedziałem, co teraz nastąpi. Po minucie cmentarnej ciszy wiedza zamieniła się w absolutną pewność. Chciało mi się krzyczeć.
– No, to by było na tyle.
Czułem, że powinienem spojrzeć jej w oczy. Siedziałem jednak i z uporem wpatrywałem się w kołysane delikatnym podmuchem liście, w taniec cieni i słonecznych plam na pokruszonych płytach betonowego chodnika.
– Zwrócę ci za benzynę – usłyszałem. – I za stracony czas.
– Trzymałaś wszystko w torbie? – zapytałem cicho.
– Przepraszam. – Mówiła jeszcze ciszej. – Jestem taka głupia… – Milczała długo, nie poruszała się, prawie nie oddychała i tylko zapach dowodził, że nie siedzę sam w otwartym na przestrzał samochodzie. – Postaram się o pieniądze jak najszybciej. Ale łatwiej mi będzie w Polsce. Odwieziesz mnie?
– A jak nie, to co? – rzuciłem przez zęby. – Pojedziesz autostopem?
– Niezły pomysł – mruknęła. – Chyba lepszy niż siedzenie ci na karku. Przecież widzę… – nie dokończyła.
– Co widzisz? No, słucham.
– Powinniśmy się rozstać.
Wziąłem się wreszcie w garść i odwróciłem ku wnętrzu samochodu. Tak jak oczekiwałem, jej twarz nie wyrażała żadnych emocji.
– Zrywasz umowę? – zapytałem oschle.
– Chyba nie mam wyjścia. Ukradli mi wszystkie pieniądze. A jak słusznie zauważyłeś, bez forsy nie ma klientki.
– I co dalej? – Nie zrozumiała, więc wyjaśniłem niechętnie: – Co chcesz robić, jak już dotrzesz do Polski?
– Wrócę do pracy.
– Do której?
– A jak myślisz? – wzruszyła anemicznie ramionami. – Muszę zdobyć tyle pieniędzy, ile się da. Pewnie i tak nie starczy, ale trzeba próbować. Prawo biologii. A faceci potrzebują seksu. To też prawo biologii. Więc jakoś to będzie. Musisz tylko trochę poczekać.
Patrzyłem jej w oczy. Były jak para wypalonych gwiazd.
– Ola umrze bez szpiku ojca czy bez szpiku i pieniędzy? Czego oczekujesz od tego faceta?
– Dlaczego pytasz?
– Bo jestem ciekawski. No więc?
Przygryzła na chwilę dolną wargę.
– Pieniądze są chyba ważniejsze – powiedziała głosem, który zaczął lekko drżeć. – Lekarze mówią, że szansa znalezienia obcego dawcy jest całkiem spora, ale żeby poszukać, też trzeba zapłacić. No i to niewielkie pieniądze w porównaniu z kosztem zabiegu.
– Za darmo się nie da? – zapytałem dla formalności. – Konstytucja konstytucją, a my nie mamy forsy? – Stać ją było jedynie na kiwnięcie głową. – Słuchaj, dlaczego myślisz, że ten, którego szukamy, będzie miał pieniądze?
– Biedni nie dają kobietom kolczyków z brylantami.
Nie powinienem tego robić, zwłaszcza teraz, ale mój palec sam odgarnął kurtynę czarnych włosów znad ucha. W dodatku – choć tu już winę dzielił z oczami – nie wykonał zadania odpowiednio szybko. Całe sekundy wypatrywałem najpierw błysku złota, a potem śladów po igle. Bezskutecznie.
– To dlatego pytałam o bośniackie dziewczyny – powiedziała cicho. – Ciągle się zastanawiam, które z nas wpadło na taki pomysł i czemu to służyło.
– Chyba nie bardzo rozumiem.
– Nie w uszach je nosiłam. – Teraz i moje uszy nabrały żywszego koloru. – Podobno niektórzy faceci namawiają do tego nawet własne żony… Ale większość kobiet, które tak się przyozdabiają, to albo mocno puszczalskie, albo regularne dziwki. Tak mi się przynajmniej wydaje.
Miałem dość sceptycyzmu, by się zastanawiać, czy nie odgrywa przedstawienia i nie próbuje takimi sztuczkami omotać mnie do reszty. Ale byłem już dostatecznie omotany, by poprzestać na samym zastanawianiu się, bez formułowania wniosków.
– Dużo… ile tego było?
– Dużo. W złotówkach dużo – uściśliła. – Roman nie powiedział, ile za nie dostał, ale chyba większą część nowego centralnego założył za to, co zdjął ze mnie. A w naturze… pięć kolczyków, wisiorków, czy jak to zwać. Niektóre spore. Musiałam grzechotać przy chodzeniu – uśmiechnęła się cierpko.
– Żartujesz…
– Nie, Marcin – powiedziała ostrzej. – Ani mi w głowie żartować na ten temat. Wiesz, jak się czuje człowiek, kiedy rodzi się na nowo z takim garbem z poprzedniego życia? Kiedy przy każdej sprzeczce mąż sypie kurwami i nie można protestować, bo oboje wiecie, że pewnie ma rację? Myślisz, że mówię ci o tym, żeby się pochwalić? – Cofnąłem dłoń już dawno, ale dopiero teraz przyprasowała włosy gniewnym pociągnięciem palców. – Przepraszam.
– Nie przepraszaj. Lepiej zamknij drzwi.
Popatrzyła na mnie niepewnie i sięgnęła po klamkę. Ruszyliśmy.
Nie próbowaliśmy rozmawiać. Może oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że za wcześnie na słowa, że najpierw muszę się uporać z natłokiem sprzecznych myśli. A może i nie; może nie była nawet w połowie tak cwana, za jaką ją brałem, i święcie wierzyła, że nie jest za wcześnie, lecz za późno, niczego już nie da się zmienić, a cisza oznacza tylko tyle, iż nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia. Nie potrafiłem ustalić, którą Jovankę bym wolał.
Jechałem wolno przez miasto, wciąż straszące wypalonymi szczerbami w szeregach budynków, ale dziwnie normalne. Po ulicach sunęły samochody, czasami całkiem porządne, chodniki pełne były kolorowo ubranych, zwyczajnych ludzi. Nawet żołnierze sił rozjemczych sprawiali wrażenie raczej spacerujących niż patrolujących niespokojną okolicę. Niektórzy byli bez broni, a jednego jasnowłosego dryblasa udało mi się przyłapać na chodzeniu za rękę z dziewczyną.
– Muszę zadzwonić. Mogłabyś się dowiedzieć o karty?
– Stać cię? – zapytała apatycznie.
– Trochę drobnych jeszcze mam.
Wysadziłem ją i patrzyłem, jak rozmawia z trzema kolejnymi przechodniami. Tak się złożyło, że trafili jej się sami faceci w sile wieku i trzy razy musiałem odpychać natrętną wizję ubranej w kusą spódniczkę Jovanki, odklejającej leniwym ruchem plecy od ulicznej latarni i ruszającej składać wiadomą ofertę. Tak naprawdę oprzytomniałem dopiero podczas wystukiwania numeru. Były sprawy ważniejsze od Jovanki B.
– Sławek? Cześć, to ja. Możemy pogadać?
Popołudnie było szare, pełne nisko ciągnących chmur, nie padało jednak. Na razie tylko muchy rozbijały się o zakurzoną szybę samochodu, a przed maską raz po raz śmigały polujące na nie jaskółki. Jechaliśmy wąską drogą, a ja się zastanawiałem, czy Jovanka zdaje sobie sprawę, po której stronie mamy słońce i co z tego wynika. Może kobieca intuicja ją ostrzegała, by nie wyciągać pochopnych wniosków z faktu, że jedziemy na południe? Jeśli tak, miała rację. Nadal nie wiedziałem, co robić.
Kilka kilometrów za miastem dogoniliśmy wojskowego stara. Wyprzedziłem ciężarówkę, zamrugałem światłami i wyhamowując, zatrzymałem oba wozy. Parę lat temu kosztowałoby mnie to obejrzenie paru odbezpieczonych automatów – teraz jedynie widok nie bardzo zadowolonego dysponenta, wyskakującego z kabiny.
– Przepraszam, panie sierżancie. Może to marny sposób, ale od rana szukam kaprala Błażejskiego i pomyślałem…
– Pan… nowy? – Spoglądał z niedowierzaniem to na mnie, to na malucha. – Do kontyngentu, tak?
– Raczej stary. Służyłem tu parę lat temu. Razem z nim i…
– Jesteśmy cholernie spóźnieni – przerwał mi, odwracając się w stronę ciężarówki. – Błażejski, dawaj tu! – Jeszcze jeden obrót, twarzą do mnie. – Ale migiem. Parę słów.
– Czołem – przywołałem na twarz szeroki, nie do końca spontaniczny uśmiech. – Kopę lat.
Błażejski zamrugał z niedowierzaniem powiekami. Uśmiechnął się dopiero po chwili, niepewnie i też niezbyt spontanicznie.
– Pan kapitan? Co pan tu…? Myślałem, że nie jest pan…
– Bo nie jestem. Słuchaj, mam prośbę. Moglibyśmy pogadać? Tak w cztery oczy, spokojnie?
– Ale… no pewnie, tylko że teraz… – Machnięciem wskazał szeroki zad ciężarówki, a w domyśle skrytego w bryle wozu dowódcę i całą resztę wojskowej machiny. – Sam pan widzi.
– A później? Wieczorem? Jutro?
– No nie wiem. – Próbował ukrywać ostrożność i brak entuzjazmu, ale zaskoczenie nie pozwoliło mu osiągnąć znaczących sukcesów w tej dziedzinie. – Do bazy pana wpuszczą?
– Nie jestem pewien – zełgałem bezwstydnie. – Jak nie, to gdzie cię szukać?
– Chyba nie da rady. – Odniosłem wrażenie, że się lekko odprężył. – Załapałem się na Jeżynową Górkę.
– Trzymają jeszcze ten posterunek? Po co?
– A kto ich tam wie. Nie ja tu…
– Błażejski! – dobiegł okrzyk zza samochodu. – Kończ!
– Znajdę cię jakoś! – zawołałem, przekrzykując się z silnikiem. Pokiwał głową i odjechał. Wróciłem wolno do malucha i nieoczekiwanie dla siebie samego wyszczerzyłem zęby. Jovanka czekała na poboczu, więc nie przegapiła tej nagłej zmiany.
– Jakieś dobre wieści? – zapytała nieufnie.
– Nie wiem – przyznałem. – Ale chyba właśnie umówiłem się z kolegą z wojska. A to znaczy, że musimy jeszcze zostać. To święta rzecz, takie spotkanie rezerwy.
– On nie jest w rezerwie – zauważyła.
– Ale ja jestem. – Cywile mają mnóstwo wolnego czasu, więc zatrzymałem się przy drzwiczkach, klejąc się brzuchem do wozu, ignorując przejeżdżające za moimi plecami samochody i patrząc na czarnowłosą. Chyba w jakiś szczególny sposób, bo coś przebiło się przez skorupę jej apatii i też znieruchomiała z dłonią na klamce.
– Co? – Uniosła brwi i, może z winy specyficznego układu mięśni twarzy, także kąciki ust. Bardzo blady i smutny był ten uśmiech, ale właśnie dlatego wkleiłem go do swojego wewnętrznego albumu najładniejszych uśmiechów Jovanki Bigosiak. – No co? Na co się tak gapisz?
– Nie mamy forsy – zacząłem wyliczać – śpiwora, jedzenia, a tobie podpieprzyli wszystkie ubrania.
– I? – Trafnie odgadła, że wysłuchała jedynie wstępu.
– Będziesz musiała uzbierać jagód na kolację, a w nocy zmarzniesz. Zapowiada się kurewsko nieprzyjemne śledztwo. Więc chciałem zapytać, czy nadal cię to interesuje.
Przyglądała mi się długo, próbując zrozumieć, co w mojej wypowiedzi zinterpretowała niewłaściwie. A potem… Właściwie to nic takiego. Po prostu konstelacja dwóch brył martwego żużlu znów stała się parą rozjarzonych gwiazd.
Byliśmy parą coraz bardziej głodnych nędzarzy, więc większą część popołudnia zajęło mi wyszukanie odpowiedniego miejsca na nocleg. W końcu znalazłem – bezludne poletko namiotowe, nie dość, że bezpłatne, to sąsiadujące ze strumieniem, w którym pływały ryby. Zignorowałem chmury nad głową, wyciąłem w zaroślach dwa tęgie kije i właśnie kończyłem przerabianie ich na parę cholernie zabójczych ościeni, kiedy lunęło. Porzuciłem swój sprzęt rybacki i umknąłem do namiotu. Zjedliśmy po trzy herbatniki i położyliśmy się.
Było gorzej niż w Chorwacji. Materac zmókł, trzeba było go wyścielić jednym z koców. Pozostał nam drugi, którym musieliśmy się dzielić. To oznaczało, że śpimy razem. Co z kolei znaczyło, że ja nie śpię, tylko walczę z pokusami. No i cierpię niewygody: Jovanka co najmniej trzy razy deptała po mnie, wychodząc z namiotu. Niby dobrze, bo dziewczynę biegającą w krzaki co pół godziny łatwiej zaszeregować do kategorii „bynajmniej nie doskonałe”. Ale i tak długo nie mogłem zasnąć.
Przebudzenie nie było przyjemne. Coś chwyciło mnie za kostki, jednym solidnym szarpnięciem wyrwało zarazem ze snu i namiotu, przygniotło do mokrej trawy.
– Nie ruszaj się!
Napastnik używał serbsko-chorwackiego, ale bez trudu go zrozumiałem. Mimo to próbowałem wstać. I dostałem butem w czoło.
– Nie słyszałeś? Leż spokojnie – warknął ten stojący dalej. Zaraz potem oślepił mnie latarką, zdążyłem jednak dostrzec, że jest ich co najmniej dwóch i że ten z tyłu oprócz latarki trzyma coś półmetrowego i połyskującego metalicznie na przedłużeniu ręki.
Facet, który potraktował mnie butem, a teraz przydusił nim do ziemi, trzymał nóż sprężynowy. Nie wiedziałem, czy jego towarzysz przyszedł tu z automatem, czy tylko gazrurką, ale cokolwiek to było, nie mogło być znacznie groźniejsze od dwunastu centymetrów dobrze wyostrzonej stali przy gardle.
Leżałem i czekałem. Trzeba przyznać, że niedługo.
– Gdzie ona jest? – zapytał ten z tyłu, chyba ważniejszy. Światło latarki spenetrowało wnętrze namiotu, a teraz biegało chaotycznie po otoczeniu.
– Nie rozumiem – wymamrotałem po polsku, nie starając się kryć strachu. Pytanie zwiększało prawdopodobieństwo, iż nie padam ofiarą zwykłych łotrzyków. Nawet jeśli śledzili nas wcześniej i stąd wiedzieli, że nie jestem sam, nieobecność Jovanki nie powinna wywołać takiej reakcji.
– Gdzie dziewczyna? – powtórzył wolniej. – Ko-bie-ta.
– Jestem Polakiem. Nie mówię po jugosłowiańsku.
Zacząłem to samo dukać w języku, który przeciętny Polak mógł od biedy wziąć za mowę bałkańskich pobratymców. Za co wziął mamrotanie facet z latarką, nie dowiedziałem się. Nożownik cofnął nóż i trzasnął mnie obcasem w żebra. Na tyle blisko żołądka, że mimo bólu wykorzystałem okazję, zwinąłem się w kłębek i z jękiem przewróciłem na bok. Potem szef powiedział do nadgorliwego pomocnika coś o patrzeniu, czego nie zrozumiałem, dopóki nie odszedł, szczęknąwszy kurkami. Nie próbowali włamywać się do wozu, nie przeszukali namiotu. Nie przyszli tu rabować. Jezu…
– Co robi Bośnia? – zapytał łamaną angielszczyzną ten, który został. Mówił spokojnie: kucając nade mną z nożem zawieszonym przy gardle i blokując moje przyciśnięte do brzucha ręce lewym kolanem, miał dostatecznie dużą przewagę, by nie niepokoić się brakiem asekuracji.
– Co robię? – upewniłem się. – Podróżuję.
Przyłożył czubek noża do mojej powieki.
– Może duży ból, może mały. Twoja wybór. Rozumiesz?
– Czego chcecie?
– Informacja. Gdzie dziewczyna?
– Ta, z którą przyjechałem z Polski? – Skinął głową. – Tu jej nie ma. Została w hotelu. Zimno, deszcz…
Wycedził coś, czego nie warto było chyba powtarzać na przyjęciu w serbskiej ambasadzie.
– Ty kłamie, oko nie ma. Rozumiesz?
Cofnął nóż, więc mogłem kiwnąć głową. To wszystko, co mogłem. Człowiek, nawet człowiek guma z nogawkami pełnymi noży i rewolwerów, nie przeskoczy praw biologii i ograniczeń własnego organizmu. Dopóki nie przyjdzie mu do głowy drapanie się nożem po nosie albo nie zdrętwieje źle ustawiona noga, musiałem leżeć i poddawać się biernie wyrokom losu.
– Adres dziewczyna – zażądał. – Gdzie śpi?
Jąkając się i kalecząc moją i bez tego kaleką angielszczyznę, zacząłem tłumaczyć, że nie wiem, że pensjonat czy coś takiego i że mógłbym co najwyżej trafić tam po raz drugi, a i to nie na pewno. Jeśli zależało im na dziewczynie, uchylałem sobie w ten sposób wąziutką furtkę do odroczenia egzekucji: mogli się nie czuć na siłach, by odnaleźć ją samodzielnie w jakiejś prywatnej kwaterze.
Nie byłem pewien, jak głęboko wpadłem. Zjawili się w środku nocy, choć miejsce było ustronne i mogli zrobić swoje wcześniej. To sugerowało, że szukali okazji do spokojnego przesłuchania ofiar. Jeżeli obaj byli takimi poliglotami jak ten mój, to faktycznie potrzebowali sporo czasu. O ile zamierzali rozmawiać ze mną, a polowanie na Jovankę miało być jedynie sposobem na zapewnienie sobie niezakłóconej sesji.
Nie wiem, jak długo nożownik męczył się ze mną, zagadując po serbsku i wysłuchując konsekwentnego polskiego „nie rozumiem”, nim w dole strumienia pojawiło się światło. Mężczyzna z obrzynem wracał równie powoli, jak przedtem penetrował zarośla – chyba do końca nie stracił nadziei. Albo po prostu dmuchał na zimne.
– To ty? – Nożownik udowodnił po raz kolejny, że nie jest amatorem i nie popełnia błędu nieostrożności.
– A niby kto? – Głos dobiegał z odległości zaledwie kilkunastu metrów, a ja nadal nie widziałem nadchodzącego. – Nic. Zajrzę jeszcze do samochodu. Ona musi…
Zrozumiałem wszystko. Oto co znaczy adrenalina.
– On mówi, że została w Doboju. Nocuje w jakimś pensjonacie. Chce nas tam zaprowadzić.
– Oszalałeś?! Nie będziemy ryzykować…
Kwestia miała być dłuższa, ale człowiek z obrzynem jej nie skończył. Trudno się dziwić. Dokładnie w chwili, gdy wreszcie zacząłem go widzieć, coś długiego przemknęło tuż obok jego ucha, minęło nas o metr i uderzywszy o kamień, znikło w ciemności, wywijając nieskładne kozły. Bardziej po dźwięku niż kształcie rozpoznałem solidny kij.
Zaskoczenie było pełne. Facet z latarką machał nią chaotycznie, a kiedy wreszcie trafił w przygiętą w biegu ludzką postać, od razu ją zgubił. Potem zmarnował już tylko ułamki sekundy na ponowne odnalezienie szarej plamy swetra, ale też trochę na dziwienie się.
Był zdziwiony, bo choć ociekające wodą ubranie lepiło się do ciała, włosy lepić się nie zamierzały, wskutek czego pędząca na niego Jovanka promieniowała kobiecością równie silnie jak latarka światłem. Wiedziałem, że dziewczyna jest duża i silnie zbudowana, ale on jej nie znał i przy zwodniczym oświetleniu mógł ocenić jedynie proporcje ciała swej przeciwniczki. Gdyby nie ten pierwszy, prawie celny kołek, który musiał napędzić mężczyźnie stracha, a przede wszystkim drugi, cofający się wraz z ramieniem, właściciel obrzyna chybaby nawet nie pomyślał o użyciu broni. W zderzeniu dwóch instynktów zwyciężył ostatecznie ten silniejszy, krzyczący: „Zabij zagrożenie, przeżyj!”, lecz krótka chwila wahania przesądziła o wyniku starcia. Ona i oczywiście przypadek.
Strzelając z odległości paru metrów, mężczyzna spudłował. To nie śrut, tylko oszczep dosięgnął celu. Ugodzony w okolicę prawego obojczyka, Bośniak zatoczył się w nieskładnym piruecie, a jego broń poleciała łukiem pod nogi dziewczyny.
Gdyby w grę wchodził oszczep z prawdziwego zdarzenia, facet byłby pewnie załatwiony. Ale Jovanka rzuciła się do tej wariackiej szarży, mając do dyspozycji jedynie zastrugane scyzorykiem gałęzie, nieudolnie udające prawdziwy oręż, i to przeciw rybom. Smukłe i niezbyt wytrzymałe ostrze nie poradziło sobie najlepiej przy uderzeniu w cel. Drzewce ani nie przebiło się na wylot przez bark Bośniaka, ani nawet nie utkwiło w nim na dłużej.
Być może to uratowało mi życie. Zaatakowany utrzymał się na nogach, a atakująca właśnie zdawała się potykać i padać na mokrą trawę. Gdyby padła, kopniak czy skok na plecy zakończyłby walkę. Kolega byłego strzelca tak to zapewne widział i dlatego nie ciachnął mnie odruchowo po szyi, by zabezpieczyć sobie tyły i skoczyć z odsieczą. Sprężył się i nieco zmienił pozycję, nie pobiegł jednak ani nie wstał. Na sekundę tylko zapomniał, po co tu jest.
Kopnąłem go kolanem w lewą nerkę. Żałośnie słabo. Gdyby nie fakt, że obrócił się nieco i od klęczenia przeszedł do kucania, obejrzałby się pewnie i zapytał ze zdziwieniem, czy czegoś od niego chcę. Na szczęście siedzenie na piętach to jedna z najmniej stabilnych pozycji, jakie można przyjąć. Poleciał więc szczupakiem na twarz.
Prawie udało mi się zerwać na nogi. Zdążyłem dostrzec, że Jovanka podrywa leżącą w trawie strzelbę, a mężczyzna z pokiereszowanym barkiem wali się na nią z góry, po czym coś mignęło mi przed oczami i po raz trzeci dostałem butem w głowę. Nogi wpadły w poślizg, łokieć lewej ręki puścił i zwaliłem się na brzuch z hukiem w czaszce i falą uderzeniową kołaczącą się po całym kręgosłupie. Tym razem już na wejściu znalazłem się w beznadziejnej sytuacji taktycznej. Bośniak upadł lepiej, zdążył przewrócić się na plecy i zaczął zasypywać mnie gęstymi i ciągłymi ciosami nóg.
Leżał za blisko i starał się dzielić uwagę między mnie a tamtych dwoje. Kiedy w końcu uznał, że lepiej będzie mnie zarżnąć, było już za późno. Dopadł mnie od tyłu, opasał ramieniem szyję – i na tym poprzestał, mimo noża, którego czubek czułem na skórze.
Skoncentrowałem się i spojrzałem na Jovankę.
– Rzuć to – wycharczał ten z tyłu. – Bo mu…
Mówił po swojemu, więc nie zrozumiałem końcówki. Nieważne. Sytuacja była jednoznaczna i na dobrą sprawę facet popadał w banał, w ogóle otwierając usta.
Właściciel obrzyna leżał jakiś metr przed szeroko rozstawionymi nogami dziewczyny. Pięknie oblepionymi mokrymi spodniami od dresu, cudownie kształtnymi, i jeszcze cudowniej silnymi nogami, które przybiegły tu, by nieść mi ratunek, i które tak bardzo chciałbym całować do końca życia. Gapiłem się na nie, bo – choć to dziwnie brzmi – z nich właśnie promieniowała duchowa siła dziewczyny. Tak nie stoją ludzie zalęknieni, ludzie przytłoczeni rozwojem sytuacji i pozwalający się nieść nurtowi wydarzeń. Miałem dość rozsądku, by zdawać sobie sprawę, że to, co trzyma w rękach, niewiele tak naprawdę zmienia, ale kołatała we mnie odrobina nadziei, że coś bardzo ważnego da się ocalić z tej katastrofy. Ją.
– Nie oddawaj broni – powiedziałem nie za głośno, ale dobitnie. Bośniak trzasnął mnie w ucho, krzycząc coś o zamykaniu się. – Zabije cię, jeśli odłożysz strzelbę.
Tym razem nie oberwałem. Nie miał trzech rąk, nie mógł trzymać mnie, noża i boksować równocześnie. Gdybym choć na parę sekund zdołał pochwycić jego uzbrojoną dłoń, byłby skończony. To znaczy: o ile dziewczyna stanęłaby na wysokości zadania, podbiegła i w taki czy inny sposób przyłożyła mu ze strzelby. Chyba obaj nie wierzyliśmy, by była do tego zdolna.
– Co proponujesz?
Trochę wstrząsnął mną jej głos. Ukrywając się w strumieniu, musiała połknąć jakąś bryłkę spływającego z gór lodu. Ktoś, kto by ją nadal lekceważył jako nieskuteczny dodatek do obrzyna, dowiódłby dużego braku wyczucia.
– Zamknij się! – wrzasnął Bośniak.
– Jeżeli mnie dźgnie – zignorowałem go – poczekaj, aż się odsłoni i podejdzie bliżej. Dopiero wtedy strzelaj. Rozumiesz? Masz jeden pocisk, nie możesz go zmarnować.
– Cicho! – W głosie nożownika pojawiły się pierwsze nutki bezradnej złości. Zapatowali się z Jovanką dość skutecznie i wszystko uzależnione było teraz od emocji łączących ze mną dziewczynę. Problem sprowadzał się do tego, czy okaże się zdolna do wytargowania mego życia. Mężczyzna z nożem przemyślał to sobie i powiedział do Jovanki parę zdań, których nie zrozumiałem.
– Nie wiemy, z kim zadarliśmy – przetłumaczyła. – Ale pozwolą nam ujść z tego z życiem. Mamy tylko natychmiast opuścić Bośnię. Mówi, że próbowali się jedynie dowiedzieć, czego tu szukamy. Jak mu powiesz, a ja odłożę strzelbę, to on cię puści i rozstaniemy się w zgodzie. Powtórzył dwa razy, że gdyby im zależało na twojej śmierci, już byś nie żył.
– Chce pogadać? Dobra. Zapytaj, dla kogo pracuje.
Bośniak zaprotestował, nim w ogóle otworzyła usta.
– Ty masz się zamknąć – przełożyła na polski, robiąc mały krok w stronę czy to latarki, czy samochodu. – Bo jeszcze jedno słowo, a poderżnie ci gardło.
– Powiedz mu, że wtedy go zastrzelisz.
Nie powiedziała. Wszyscy doskonale znaliśmy reguły gry, a zabijanie jedynej żywej tarczy daleko poza nie wykraczało. Bośniak nie był jednak całkiem bezradny.
– Obetnie ci ucho – przetłumaczyła Jovanka jego rzucone w pośpiechu słowa. Nadal przemieszczała się wolno, lecz wyraźnie, na swoją lewą stronę. Na razie dało się to uzasadnić tym, że facet, którego potraktowała najpierw ościeniem, a potem, zdaje się, obrzynem, poruszał się i obmacywał głowę. Trudno było winić kobietę i posiadaczkę jedynego naboju, że wolała nie stać za blisko.
Prawa ręka mężczyzny cofnęła się sprzed mego gardła, nóż znad tętnicy zawędrował nad prawe ucho i znieruchomiał ponownie, trzymany pewnie w odchylonej w bok ręce. To, co robił, byłoby może błędem, gdyby naprzeciw nas stał snajper antyterrorysta albo jakiś bezmyślny amator strzelania, niespecjalnie przejęty moim losem. Ale w danych okolicznościach trudno było mówić o błędzie. Prawdę mówiąc, i zawodowiec postawiony na miejscu Jovanki nie zaryzykowałby strzału, mając taką broń i choć cień nadziei na kompromis. Dziewczyna trzymała się zdumiewająco dobrze, rozumiała zasady i nie potrzebowała moich rad aż tak bardzo, by warto było prowokować Bośniaka. Uświadomiłem to sobie jeszcze dobitniej, gdy stanęła nad latarką i podnosząc obrzyn bliżej oczu, popchnęła ją stopą. Stożek światła ustawił się teraz w naszym kierunku. Natychmiast przestałem ją widzieć. Bośniak zaprotestował jakąś mocno plugawą klątwą. A potem rozległ się huk.
Coś smagnęło mnie po skroni, ostrze noża zawadziło o ucho i odleciało w tył, a na policzku poczułem wilgotny podmuch podobny do tego, jaki daje psiknięcie aerozolem. Lewa ręka Bośniaka odskoczyła do tyłu, zdążyła jednak pociągnąć mnie za sobą. Wykonałem przewrót przez bark, przetoczyłem się w bok i zerwałem na kolana, gotów do odparcia ataku noża. Niepotrzebnie. Nie byłem pewien, gdzie wylądował nóż, ale dzięki latarce natychmiast dostrzegłem, gdzie wylądowała trzymająca go ręka. Nawet jeśli dłoń nadal zaciskała broń, robiła to w odległości niemal dwóch metrów od reszty Bośniaka. Rozluźniłem mięśnie. Tylko na filmie człowiek, któremu właśnie odstrzelono połowę ramienia, trafiając w łokieć grubym śrutem, może zerwać się i atakować. W rzeczywistości raczej leży i próbuje nie umrzeć na skutek szoku.
Jovanka też nie zniosła tego najlepiej.
– Zabiłam cię? – wymamrotała, a potem wypuściła dubeltówkę, padła na kolana i zwymiotowała. Miała niezawodne oko tej nocy. Po raz drugi trafiła idealnie – prościutko w szkło latarki.
– Teraz ty – powiedziałem, opadając na materac. Ułożyliśmy na nim wszystko, co mogło służyć do udzielania pierwszej pomocy oraz wiązania jeńców. Jednoręki przeżył i nic nie wskazywało, aby w najbliższym czasie umarł z upływu krwi, a jego kolega, związany i zabandażowany podartą bielizną, wylądował w samochodzie.
– Mam się przebrać? – domyśliła się Jovanka. – Ale w co?
Rzuciłem jej dwie lekkie koszulki z krótkimi rękawami, szorty i parę skarpet. Potem uśmiech, trochę przepraszający, ale też odrobinę kpiący. I na końcu jedne z moich majtek.
– Strój na noc – pokiwała głową. – We wrześniu i w górach. Mam w tym iść między ludzi?
– A pójdziemy?
– Usiądź tyłem – zażądała. – A jest inne wyjście?
– Chcieli nas zabić. – Właściwie to się cieszyłem, że się przebiera i mogę patrzeć w drugą stronę. – Możemy skończyć walkę i zakopać ich w jakimś dyskretnym miejscu.
Jakiś czas było cicho.
– Nie powiedziałeś tego poważnie. – W jej stłumionym głosie niewiara mieszała się z osłupieniem. Dałbym sobie uciąć rękę, że zastygła w połowie wykonywanego ruchu i że cokolwiek zdejmowała, musiała wyglądać ładnie. Ale nie dlatego się uśmiechnąłem.
– Oni by nas tak właśnie potraktowali.
– Nie powiedziałeś tego poważnie – powtórzyła twardszym, domagającym się szybkiego zaprzeczenia tonem.
– Jestem żołnierzem. To polega na tym, że robi się przeciwnikowi wszystko, co on usiłuje zrobić tobie.
– Nie w każdej armii morduje się jeńców – poinformowała mnie oschle.
– I tu się mylisz. Żołnierz ma unieszkodliwić przeciwnika. Jeśli nie może odesłać jeńca na zaplecze…
– Zamkną ich – powiedziała nie całkiem pewnie.
– Albo nas. Jeśli oddamy ich bośniackim glinom, to pewnie trafią na starych frontowych kumpli. I wtedy my możemy wylądować w ziemi.
– Mówisz poważnie? – W zasadzie się powtarzała, ale teraz było to przynajmniej pytanie.
– Nie pokażę palcem, kto spodziewał się kuli w łeb za przekroczenie szybkości. Tym razem naprawdę możemy się liczyć z czymś takim. Oni mają za sobą wojnę.
Mój szary sweter plasnął miękko o ziemię. Płomień świętego oburzenia jakoś go nie wysuszył.
– Jest jeszcze SFOR – powiedziała. I chyba usiadła.
– Owszem. Z mojego punktu widzenia najwygodniej będzie oddać tych dwóch. Wtedy żołnierze poproszą nas grzecznie o pozostanie pod ich opieką do momentu wyjaśnienia sprawy, a zaraz potem zostaniemy zapakowani do samolotu i odesłani do kraju. Problem w tym, że mamy tu coś ważnego do załatwienia. Nie chcę dramatyzować, ale na drugiej szali też leży ludzkie życie. I to nie życie oprycha, który przychodzi nocą i próbuje podrzynać gardła całkiem obcym ludziom.
Spodnie wylądowały obok swetra. Potem coś znacznie lżejszego, dyskretnie rzuconego poza zasięg mego wzroku. Nie spieszyła się. Kiedy kobieta rozbiera się tak powoli w obecności mężczyzny, zwykle nie o to chodzi, ale wiedziałem, że Jovanka po prostu wykorzystuje ten czas na myślenie.
– Dzięki – mruknęła w końcu.
– Hę?
– Wiesz, o czym mówię – powiedziała jeszcze ciszej.
– Nie mam zielonego pojęcia.
– Nie zrobiłbyś tego. – Wyczułem jej uśmiech. – Nawet teraz. Więc zamknijmy ten temat, zgoda?
– Co znaczy: „nawet teraz”? Co masz na myśli?
– Tylko to, że uratowałam ci życie – odparła. – Nie bój się. Nic więcej.
Nie odważyłem się dalej pytać.
Odnalezienie posterunku okazało się dziecinnie proste: jak biuro westernowego szeryfa stał w samym środku wsi, przy jedynej ulicy. Po trzecim dzwonku za zakratowanymi oknami błysnęło światło.
– Mam nadzieję – uśmiechnąłem się słabo do trzęsącej się obok Jovanki – że nie trafi nam się jakiś nerwus.
Moje nadzieje się ziściły. Szczęknęła zasuwa i w mdłym blasku żarówki ujrzałem trochę zaspanego Mila. Miał na sobie spodnie od dresu, trampki i wymięty podkoszulek. Przede wszystkim jednak miał rewolwer – staroświecki i ewidentnie nieregulaminowy.
– No proszę – gładko przeszedł ze snu do angielskiego. – Pan Małkosz z klientką. Nie od Mamy Hagedusić. – Otworzył szerzej drzwi, dając znać, że mamy wejść. W powstałą szczelinę natychmiast wepchnął się jeszcze bardziej zaspany od pana wielki psi pysk. – Od razu uprzedzam, że nocą też nie biorę łapówek.
Na końcówkę nie starczyło mu już szkolnej angielszczyzny i Jovanka, lizana po gołym kolanie przez Ustasza, musiała znów przyjąć rolę tłumaczki.
– Wymieniliście marki i przyjechaliście zapłacić?
Uśmiechał się, a rewolwer w jego ręce wisiał niedbale przy udzie, ale nie dałem się zwieść pozorom.
– Nie stać nas teraz na mandaty. Ukradli nam wszystkie pieniądze. A jej nawet ubranie.
Przesunął niespiesznym spojrzeniem po odkrytych kończynach, zatrzymując się nieco dłużej na zabawnie kontrastujących z resztą stroju wojskowych butach z opinaczami.
– I przyszliście donieść o kradzieży?
– Nie. O napadzie – wskazałem samochód. – Mamy dwóch rannych. Próbowali nas zabić. Jeden potrzebuje lekarza, a wy tu pewnie macie telefon.
Zerknął na zewnątrz, potem na mnie.
– Nie prościej było podrzucić ich do Doboju? Wiecie, gdzie jest szpital.
Ani jeden mięsień nie drgnął mu w twarzy, choć mnie drgnęło sporo i miał po czym poznać, że uchwyciłem drugi sens tego, co powiedział.
– Żołnierze mogliby nas zatrzymać.
– Ja też – pochwalił się. Po czym wsadził rewolwer do kieszeni, przeszedł na drugi koniec pomieszczenia i przez chwilę rozmawiał stłumionym głosem przez telefon. Jovanka, zwolniona z obowiązków tłumacza, przykucnęła i zaczęła bawić się z psem.
Po dwóch minutach Milo skończył.
– Przykro mi, ale karetka nie przyjedzie. Chyba będę musiał ich sam odwieźć. A was zamknąć. Na noc – dorzucił tonem pocieszenia. – Cóż, skoro to ma być praworządny kraj…
Jovanka przetłumaczyła, ale zaraz potem rozchyliła usta, by zaprotestować. Udało mi się ją uprzedzić.
– Jeśli ma pan suche prycze, to chętnie. Prosiłbym tylko o dwuosobową celę. – Posłałem szeroki uśmiech, po połowie Milowi i dziewczynie. – Na szczęście nie jesteście przesadnie praworządni, prawda? Tyle da się załatwić?
Popatrzył na Jovankę, odczekał, póki się nie zaczerwieniła, po czym skinął głową.
Udało mi się zasnąć, nim Jovanka przestała się dąsać skrycie i przeszła do fazy pełnych wyrzutu spojrzeń. Nie podobała jej się ani moja błyskawiczna kapitulacja, ani brak wyobraźni, który spowodował, że wylądowaliśmy w celi z jednym tylko kocem.
Uciekłem przed tym w sen i dobrze zrobiłem, choć nie zdawałem sobie sprawy, do jakiego stopnia, dopóki nie obudził mnie szczęk zamka. Do celi wkroczył sierżant Nedić, a ja poczułem, że jest mi ciepło i błogo, bo leżę z kocem na sobie i Jovanką przy sobie. Inna sprawa, że miałem ochotę zawyć jak wilk na myśl o tym, jaką okazję zmarnowałem.
– Mogę wejść? – zapytał policjant cicho i nie do końca żartobliwie. Stał w progu i przyglądał się twarzy leżącej na boku dziewczyny.
– Czemu nie? – Nie wiem dlaczego też starałem się mówić cicho. Tuliłem się do pleców Jovanki, jej ucho miałem tuż przy ustach. Obudziłby ją nawet mój szept.
– Zastanawiam się, czy w czymś nie przeszkadzam – powiedział powoli, z trudem dobierając słowa.
– W spaniu – wymruczała dziewczyna, nie poruszając się. Milo był jednak bezlitosny i zapytał o coś po serbsko-chorwacku. Nie odwracając się, przetłumaczyła: – Chce wiedzieć, czy tylko to robimy w nocy.
– To nie jest grzeczne pytanie – powiedziałem z wyrzutem.
– Zna pan rosyjski? – zaskoczył mnie i samym pytaniem, i faktem, że zadał je właśnie w tym języku i z całkiem przyzwoitym akcentem. Odruchowo kiwnąłem głową, zapominając o roli pośredniczki, przypisanej Jovance. – Grzeczne może nie – wykorzystał moją wpadkę, przechodząc na język Puszkina – ale zawodowe tak. Chcę wiedzieć, z kim mam do czynienia. Pani Bigosiak, pan Małkosz – wzruszył ramionami. – Chyba nie małżeństwo. Więc kto?
– Mówiłem: pani Bigosiak to moja klientka. – Rosyjski znałem dużo lepiej od angielskiego, ale akurat słowa „klientka” nie mogłem sobie przypomnieć, wobec czego wspomogłem się właśnie angielskim. Od tej pory w sposób naturalny dogadywaliśmy się za pomocą mieszaniny języków obu supermocarstw, z wyraźną, ale nie miażdżącą przewagą tego położonego na łopatki. – Jestem kimś w rodzaju prywatnego detektywa. – W tym miejscu znów angielski termin sam wpychał się na usta. – Szukam jej rodziny.
– Pani Bigosiak – powtórzył, smakując wydźwięk tych słów. – Tak do siebie mówicie? Proszę pani, pana?
– Nie sypiamy ze sobą – oznajmiła Jovanka o niebo lepszą od naszej angielszczyzną. I zdołowała mnie do reszty, kończąc po rosyjsku: – Pod jednym dachem tak. A teraz pod kocem, ale nie w ten sposób, o jaki pan pyta.
– Jeżeli zatrzymam panią pod zarzutem zabójstwa – Milo mówił wolno, może z niewiary w jej talent poliglotki, ale raczej dla wywarcia odpowiedniego wrażenia – to co zrobi pan Małkosz?
– To pytanie do pana Małkosza – wtrąciłem się. – I co znaczy: „zabójstwo”? Nikogo… – urwałem. – Nie. Niech mi pan nie mówi, że ten facet…
– A jednak – powiedział z chłodną obojętnością. – Ona strzelała, on nie żyje. Jak pan sądzi, co w tej sytuacji powinien zrobić dobry policjant?
Jovanka usiadła jak pchnięta sprężyną.
– Poczekaj – też się poderwałem i czort wie po co, położyłem rękę na jej ramieniu. – Może źle zrozumiałem… Powiedział pan: „dobry policjant”. Nie „ja”, tylko…
– Nie obrażaj go – syknęła Jovanka.
Milo nie poczuł się jednak obrażony, tylko podszedł do drzwi i wystawiwszy rękę na korytarz, zapalił światło w celi. Wrócił, usiadł na przeciwległej pryczy, sięgnął do kieszeni kurtki i wyjął z niej malutki album zawierający w tej chwili jedną tylko fotografię.
– Pokażę pani pewnego mężczyznę – oznajmił. Potem przypomniał sobie, że są rodakami, i przeszedł na serbsko-chorwacki, więc nie wszystko rozumiałem. Mówił chyba coś o czasie i o oczach. I groził. Może nie wprost, ale dzięki niedomówieniom, zastąpionym tonem i spojrzeniem, ten kawałek pojąłem najlepiej. Jovanka skinęła głową. I popatrzyła w dół, na podsunięte jej pod nos zdjęcie.
Po paru sekundach Milo ukrył je, kładąc na udzie. Zdążyłem spostrzec, że nieocenzurowana połówka była wyblakła i ukazywała jasnookiego żołnierza z wyrzuconą w bok i ginącą pod okładkami ręką. Nie studiowałem nigdy umundurowania armii jugosłowiańskiej, ale odniosłem wrażenie, że chłopak nie był zwyczajnym szeregowym z poboru. I jeszcze coś: on i ktoś, kogo poufale obejmował ramieniem, stali na tle minaretu.
Zerknąłem pytająco na Nedicia i dopiero teraz zauważyłem, że niemal przepala wzrokiem oczy Jovanki. Było to najbrutalniejsze spojrzenie, z jakim się w życiu zetknąłem. Nie chciało mi się wierzyć, że nie próbowała się spod niego uchylić, że wytrzymała to niemal fizyczne grzebanie w mózgu.
– O co chodzi? – Poczekałem, aż skończyli.
– Sierżant pytał, czy znam tego człowieka – wyjaśniła po rosyjsku. Sprawiała wrażenie spokojnej. I szczerej. Widziałem, jak ta szczerość gasi płomyki nieśmiałej nadziei w oczach Mila. – Ustaliliśmy, że mam szybko spojrzeć na niego i powiedzieć prawdę. Bo kłamstwo rozpozna. A wtedy zrobi to, co nakazuje regulamin. Pośle nas do bośniackiego aresztu śledczego. Przy czym nie możemy liczyć na wielkie odszkodowanie, jeśli się okaże, że byliśmy niewinni.
– I co, powiedziała prawdę? – zapytałem Mila. Schował zdjęcie, uśmiechnął się krzywo.
– Słyszałem zabawną historię. Do pewnego szpitala przyszła kobieta, żadna staruszka, i powiedziała, że straciła pamięć. Kompletnie. Nie pamięta nawet, kim jest. Rzecz się dzieje w kraju, gdzie do niedawna za taką niewiedzę trafiało się do ziemi. A wcześniej pod nóż, papierosa albo pałki. Bo tubylcy byli bardzo ciekawi pochodzenia każdego obcego.
– Skoro pan wie, to po co pan pyta? – wzruszyłem ramionami, schylając się po buty. – Jovanka odniosła ranę już po wojnie, na polu minowym, i doznała amnezji. Rzadkie, ale się zdarza. No i teraz próbujemy ustalić, gdzie są jej bliscy. Oto cała prawda. Prawie cała – dodałem uczciwie.
– Nic pani nie pamięta? – Jovanka jakby z zawstydzeniem pokręciła głową.
– Kto jest na tym zdjęciu? – zapytałem. Uśmiechnął się grzecznie i zignorował pytanie. Westchnąłem i spróbowałem jeszcze raz: – Ale ją pan zna?
– Panią Bigosiak? – W twarzy nie drgnął mu ani jeden mięsień, pomijając te służące do mówienia. – Nie, nie znam.
Spasowałem. Obrażanie Mila nie leżało w naszym interesie, a oświadczając, że nie bardzo mu wierzę, mogłem go urazić. Zwłaszcza że nie miałem stuprocentowej pewności, czy tam, na przełęczy, nie oślepiła go po prostu uroda Jovanki. Zaczynał się nowy dzień, a ja patrzyłem na jej smutny, trochę senny profil i zastanawiałem się, jak mogłem tego wcześniej nie dostrzec. Że nie jest ładna czy atrakcyjna, tylko zwyczajnie piękna.
– I co teraz? – zapytała. – Co pan z nami zrobi?
Jego odpowiedzi nie zrozumiałem, ale domyśliłem się treści, kiedy Jovanka zaczęła opowiadać. Ciężko jej szło, zacinała się, a pod koniec jąkała i nawet gdybym nie wychwytywał znajomych słów, domyśliłbym się, że opowiada o incydencie na polu namiotowym. Milo słuchał, nie przerywając. Skomentował, dopiero kiedy skończyła.
– Miał pan szczęście. Nocą, ze strzelby, śrutem…
– Głupota – nazwała rzecz po imieniu Jovanka. – Po prostu byłam pewna, że zabije Marcina, jeśli nic nie zrobię. No więc strzeliłam. – Przez jej twarz przebiegł nerwowy uśmiech. – Pewnie pierwszy raz w życiu. Nawet nie wiem, jak takie coś załadować. – Posiedziała chwilę, wpatrzona w swe stopy w grubych skarpetach. Przynajmniej ta część mojej garderoby trafiła w jej potrzeby. – Nie pomyślałam o śrucie. Jak to się w ogóle stało, że tylko tamten…?
– Mała odległość – wyjaśnił Milo. – A śrut gruby: duże, ciężkie kulki. Nie rozlatują się tak szybko. Ale w przyszłości nie radzę odbijać zakładników śrutówką. – Zamilkł na chwilę. – Chcę, żebyście mi opowiedzieli o sobie. Co robicie w Polsce, jak się poznaliście, co was łączy. Aha, i lepiej by było, gdybyście przedstawili mi to kolejno, na osobności. Wiecie – uśmiechnął się lekko – takie policyjne sztuczki.
– Po co to panu? – zapytałem ostrożnie.
– Wolałbym was wypuścić. Taka jest cena: wolność za szczerość. Chcę mieć czyste sumienie.
Popatrzyłem Jovance w oczy, a potem skinąłem głową.
– Nie podziękowałem ci – przypomniało mi się po przejechaniu pierwszego kilometra. Czyli dość wcześnie, bo choć Milo po bliższym poznaniu robił na mnie coraz lepsze wrażenie, wolałem znaleźć się jak najdalej od jego cel i kajdanek.
– Nie dziękuj. Jechaliśmy na jednym wózku. Gdyby zabił ciebie, zabiłby i mnie.
– Jak ta bomba w tapczanie? – uśmiechnąłem się do wspomnień. Chyba zaczynałem głupieć.
– Wygląda na to, że wyrównaliśmy rachunki. – Też błysnęła zębami. – Teraz muszę jeszcze dać gazem po oczach twojej byłej i będziemy kwita.
– Trudno będzie – przygasiłem nieco uśmiech.
– Zmarła? – I tym razem wzięła ze mnie przykład, ale zbytnio się nie wysiliła i zrozumiałem, że nie wierzy w uzyskanie odpowiedzi twierdzącej.
– Nie miałem żony.
– Nie miałeś żony? – powtórzyła z lekkim zdziwieniem.
– Słuchaj, nie musisz mnie dołować. I bez tego…
Na jakiś czas dała mi spokój. Maluch, powarkując dzielnie, piął się na kolejne wzgórze, którego niższe partie tonęły w porannej mgle. Między chmurami było sporo błękitu, ale wciąż nie potrafiłem ocenić, czy rozpoczynający się piątek da nam w kość upałem, czy deszczem i zimnem.
– Mogę o coś zapytać? Tylko to trochę… osobiste.
Zerknąłem na nią bez zapału, ale w twarzy miała za dużo skruchy i napięcia, bym potrafił posunąć się dalej.
– Najwyżej pokażę ci ten znak palcami. Pamiętasz.
– Pamiętam. Jej znak. – Obejrzałem się w bok, trochę spanikowany. – Właśnie o nią chciałam zapytać. O tę fujarę, nieznającą się na znakach drogowych.
Jakiś czas prowadziłem w milczeniu.
– Dlaczego od razu fujarę? – zapytałem z nikłym uśmiechem. – Bo jej się pomyliło z ustawieniem trójkąta?
– Bo od ciebie odeszła.
– Skąd wiesz, że to ona, a nie ja? – mruknąłem po chwili.
– Mam oczy. Widzę, jak o niej… – zawahała się. I dokończyła z niewesołym uśmiechem: – Jak o niej nie mówisz.
– Zdolna z ciebie bestia. Czerpanie informacji z braku informacji… Chyba cię wezmę na asystentkę.
– Może w ten sposób pospłacam długi. – Zrobiła sobie przerwę. – Jak myślisz, dlaczego nas wypuścił?
– Pewnie chciał zaoszczędzić na wikcie dla więźniów.
– Pytam poważnie.
– To była prawie poważna odpowiedź. Ci ludzie zarabiają grosze. Dwie dodatkowe gęby do wykarmienia to spore obciążenie dla wiejskiego gliny, który nie bierze łapówek.
– Nie ufam mu. To jego spojrzenie… Ile mu powiedziałeś?
– W zasadzie wszystko.
– Żartujesz… – Nie skomentowałem tej sugestii. – To dlatego ani trochę nie naciskał… Wyśpiewałeś mu całą prawdę.
– Wstydzisz się tej prawdy?
– Nie o to chodzi. On… nic o nim nie wiemy.
– Wiemy, że nas nie wsadził. I nie wydał Polakom. – Odczekałem chwilę. – Powiedziałaś mu, jak próbowałaś zarabiać na operację Oli?
– A ty powiedziałeś?! – Jej oburzenie wystarczyło za odpowiedź. Pokręciłem głową, co sprawiło, że natychmiast oklapła jak przebita dętka. – Przepraszam. Tchórz ze mnie. Nie potrafię spojrzeć prawdzie w oczy.
– Nie jesteś tchórzem. To w nocy…
– Myślałam, że poderżnie ci…
– Nie o tym mówię. – Rozchyliła usta, ale trochę wcześniej odgadła, co mam na myśli, więc zamknęła je na powrót. – Na wojnie daliby ci Virtuti za tę szarżę z kijami. Ale wiesz co? Na drugi raz zdejmij buty. Zwłaszcza jeśli wcześniej wytapiasz się w potoku. Samo mlaskanie mogło go zaalarmować. Bose stopy są bezkonkurencyjne przy podchodzeniu ofiary. – Jej oczy były ciemne, prawie smutne, choć po ustach błąkał się cień uśmiechu. – Nie tylko przy tym – ni to mruknęła, ni westchnęła. Po czym zmieniła ton na rzeczowy. – Kazałeś nie mówić, że jestem dziwką. Teraz pytasz, czy mówiłam, jak się puszczam. Chodzi ci o coś czy jedynie zmieniłeś zdanie?
W jej głosie nie było pretensji, naprawdę tylko pytała. Pomyślałem, że daleko zaszliśmy. I zaraz potem – że biorę za oznakę zżycia i zaufania coś, co jest po prostu cechą jej charakteru. Charakteru kobiety, która nie widzi nic złego w handlowaniu własnym ciałem.
– Wolałbym do tego nie wracać – też zdobyłem się na rzeczowość – ale to, co powiedziałaś o kolczykach, nie daje mi spokoju. Pomyślałem sobie, że warto pójść tym tropem.
– Chcesz odwiedzać kolejno okolicznych jubilerów?
– Nie. Mamę Hagedusić.
Biuro mieściło się w starej szacownej kamieniczce przy jednej z bocznych uliczek Maglaja, czyli po muzułmańskochorwackiej stronie kordonu. Znudzeni żołnierze zatrzymali nas i w ramach wyrywkowej kontroli sprawdzili, czy w bagażniku nie wieziemy narzędzi do wywołania kolejnej wojny bałkańskiej. Byli z Danii, więc najpierw pomęczyli się trochę z odszukaniem samego bagażnika. Na koniec zapytali, czy na pewno nie zabłądziliśmy i czy wiemy, że po tamtej stronie jest trochę inaczej.
Może było, ale jedyne rzucające się w oczy oznaki owej odmienności stanowiły napisy w łacińskim alfabecie i sporo zielonych plakatów wyborczych, porozlepianych na ulicach. Jovanka, jak przedtem w Doboju, wysiadała i wypytywała ludzi o drogę, a oni, identycznie jak Serbowie na północy, albo ją wskazywali, albo rozkładali ręce, jednakowo uprzejmi, a w większości przypadków nawet uśmiechnięci. Obserwując ich reakcję, wyzbyłem się ostatnich złudzeń dotyczących akcentu dziewczyny. Wyglądało na to, że strony, które tak ochoczo wyrzynały się parę lat temu, nie potrafiły rozpoznać wroga po sposobie mówienia.
Przed dziesiątą dotarliśmy na miejsce. Nieźle, biorąc pod uwagę, że zaczynaliśmy w całkiem innym mieście, zaczepiając nielicznych porannych przechodniów i pytając prosto z mostu, czy nie słyszeli o niejakiej Mamie Hagedusić. Nie miałem serca zwalać tej roboty na barki osamotnionej Jovanki i wyjeżdżając z Doboju, wiedziałem z grubsza, jak ludzie patrzą na alfonsów.
– Tu jest napisane, że to biuro – powiedziała niepewnie Jovanka, odrywając wzrok od eleganckiej tablicy przy wejściu do budynku. – I te samochody… Może to nie tu?
Samochody były faktycznie luksusowe jak na Bośnię, ale tylko trzy. Mimo to parking dorobił się strażnika, który wyglądał, wypisz wymaluj, jak ci dwaj od Harvarda. Dał nam minutę, po czym podszedł i dość grzecznie o coś zapytał.
– Hagedusić – powiedziałem pewnie nie na temat i dodałem w zuluskiej angielszczyźnie: – Chcę się z nią widzieć.
Zmieszał się odrobinę, pomyślał, a na koniec odwzajemnił mi się kameruńską odmianą niemieckiego. Jovanka nie rwała się do tłumaczenia, ale nie musiała nic mówić, by załatwić nam przepustkę do budynku. Ochroniarz obejrzał sobie jej kusy strój, uśmiechnął się domyślnie i wskazał drzwi. Wewnątrz było jak w hotelu: z boku bar, buraczkowe chodniki i numery na drzwiach. Na dwóch klamkach wisiały tabliczki, jakimi posługują się goście nieżyczący sobie nagłego wkroczenia pani z odkurzaczem. Jedynym zgrzytem był widok dziecięcego wózka na półpiętrze. Kiedy go mijaliśmy, podążając za milczącym ochroniarzem, twarz Jovanki upodobniła się barwą do chodnika.
– Miłe na swój sposób – bąknąłem. Udała głuchą, więc ugryzłem się w język i nie dodałem, że zatrudnianie samotnych matek dobrze świadczy o Mamie H.
Gabinet też dobrze o niej świadczył. Antyki, boazeria, kominek pełen bibelotów, książki, a na ścianach i pod ścianami prawdziwa galeria sztuki. Wisiały tu chyba wszystkie dzieła z gatunku „goła baba i…”, jakie wyszły spod pędzli europejskich mistrzów – oczywiście w reprodukcjach. Nieco więcej oryginałów znający się na rzeczy koneser znalazłby wśród rzeźb, z tym że tu dominowała sztuka Indii i Afryki, czyli wymyślnie kopulujące pary i posążki postaci składających się niemal wyłącznie z zakrywanych na plaży części ciała. Biurko z komputerem było w miarę standardowe, ale już zawieszony obok grafik wywarł na mnie potężne wrażenie. Czekaliśmy na gospodynię ładnych parę minut, więc zdążyłem się połapać, w czym rzecz, choć uroczo zaczerwieniona Jovanka uciekła pod przeciwległą ścianę i udawała, że podziwia co śmielsze erotyki. Najbardziej napalony rzeźbiarz kamasutrysta nie mógł się równać z zatrudnionym przez Mamę Hagedusić plastykiem, który za pomocą prostych, niemal ascetycznych ikon skatalogował najwymyślniejsze ze świadczonych pod tym dachem usług. Zresztą nie tylko pod tym: kolorowymi strzałkami zaznaczono sesje wyjazdowe, a ponieważ obok umieszczono adresy klientów, zorientowałem się, że firma jest zasłużona w odbudowywaniu zaufania między narodami Bośni. Jeśli wierzyć grafikowi, tutejsze dziewczyny miały za sobą pracowitą dekadę i sporo wypraw na serbską stronę.
– Jasny gwint – strzeliłem w którymś momencie palcami. – To mi wygląda na naszego orzełka. Zobacz.
Jovanka rzuciła mi mroczne spojrzenie i wróciła do obcowania ze sztuką. Zaraz potem drzwi się otworzyły i do pokoju wkroczyła pani na tych interesujących włościach. Oczekiwałem wielkiej jak szafa baby po pięćdziesiątce. Była niewysoką, szczupłą czterdziestolatką, która w dżinsach i swobodnie wypuszczonej koszuli w kratę wyglądała na młodszą o dziesięć lat, a poruszała się i uśmiechała jeszcze młodziej.
– Aisza Hagedusić – po męsku potrząsnęła moją dłonią, po czym błysnęła amerykańską angielszczyzną i amerykańskim uzębieniem. – Ona nie jest moja, prawda?
Oboje przez chwilę przyglądaliśmy się Jovance. Dopiero teraz zaczerwieniła się tak naprawdę.
– Nie – potwierdziłem – jest moja. Marcin Małkosz.
– O co chodzi, Marty? Co mogę dla ciebie zrobić?
Wyglądało na to, że cała przesiąkła amerykańskością. To mi odpowiadało. W przełamywaniu pierwszych lodów jankesi są bezkonkurencyjni. Dalej bywa różnie, ale moje ambicje nie sięgały tak daleko.
– Mam nietypową prośbę…
– Bardziej od tego? – pięknie utrzymaną dłonią zatoczyła półkole, wskazując gromady kochających się golasów. – Nie przejmuj się, dobrze trafiłeś. Mam parę albumów. Obejrzyj, coś sobie wybierzesz. Och, przepraszam… wybierzecie.
Jej uśmiech był trochę żartobliwy i na pewno nie kpiący. Właśnie tak, akcentując swą klasę, ale nie obrażając klientów, powinna się uśmiechać kobieta biorąca setki dolarów za noc.
– Chodzi o to, by pani obejrzała ją – wskazałem Jovankę. Aisza uniosła brwi, ale zaskoczona bynajmniej nie była. Miała oko nie gorsze od odźwiernego i potrafiła oceniać ludzi.
– Ja nie kupuję dziewczyn, Marty. Wręcz przeciwnie.
– Nie chcę jej sprzedać. Chcę wiedzieć, czy nie pracowała w branży… Koniec wojny. – Męczyło mnie dobieranie angielskich słów, ale nie miałem odwagi zaproponować Jovance, by tłumaczyła. Niektóre z afrykańskich fallusów były i poręczne, i ciężkie, a ona z trudem gasiła gniewne błyski w oczach. – Jesteś tu monopolistką.
W jej brązowych oczach pojawiło się zainteresowanie.
– To żart? – uśmiechnęła się niepewnie.
– Nie. Miała ciężki wypadek. Straciła pamięć. – Na szczęście przygotowałem się do tej rozmowy i nie potykałem co rusz na brakującym zwrocie. – Nie pamięta niczego sprzed zimy dziewięćdziesiątego szóstego. Ale są podstawy… No, chyba pracowała jako prostytutka.
Jovankę też przygotowałem do tej rozmowy. Miałem nadzieję, że wystarczająco dobrze.
– Jesteś Polakiem, Marty? – Kiwnąłem głową. – Wojskowym? – Jeszcze jedno kiwnięcie. – Mówisz poważnie?
– Po co miałbym kłamać?
Oczywiście nie wiedziała.
– Dlaczego miałabym wam pomagać? – spróbowała z innej strony. – Mężczyźni przychodzą tu wydawać pieniądze. Przysługi to nie moja specjalność.
W jej oczach nie było niechęci. Ludzie lubią niespodzianki, o ile nie są to, dajmy na to, miny przeciwpiechotne. Wyrwałem ją z rutyny, a to się liczyło. Ale czułem, że potrzeba czegoś więcej.
– Teraz nie mamy pieniędzy – powiedziałem cicho. – Może kiedy znajdziemy jej rodzinę… Ale nie mogę obiecać.
Zastanawiała się przez chwilę, marszcząc brwi.
– Przydałoby mi się dojście do polskiego kontyngentu. Może w ten sposób…
– Raczej nie da rady – powiedziałem z żalem. Zamilkła, tym razem na długo. Patrzyła na sterczące z szerokich cholew łydki Jovanki, na rozepchane biodrami szorty i pogniecioną koszulkę, która była z kolei zbyt luźna, by skutecznie zastąpić stanik, skutkiem czego obfite piersi umykały na boki, wołając z dala: „A ona nic nie nosi pod spodem!” Minęło wiele sekund, nim ponownie popatrzyliśmy sobie w oczy.
– Do czego ci to? – zapytała cicho, choć nie aż tak, by przypisać jej chęć zatajenia czegoś przed obiektem naszej rozmowy. – Jej przeszłość – wyjaśniła.
Znalazłem w twarzy Aiszy to coś, czego szukałem.
– Do niczego. Robię to dla niej. Nie dla siebie. Ja… nie ma znaczenia, jak pracowała. Kim była. Cieszę się, że żyje.
– Na pewno?
– Na pewno – uśmiechnąłem się.
– Aż tak ją kochasz?
Patrzyły na mnie obie. Od dawna, ale dopiero teraz odczułem to tak intensywnie.
– Nie trzeba aż tak. Wystarczy zwyczajnie. – Głupio mówić takie rzeczy, gapiąc się w oczy burdelmamie, w dodatku atrakcyjnej jak cholera, ale wolałem to od ryzykowania, iż natknę się na spojrzenie Jovanki. – Nie mówię, że każdy facet… Ale tacy też są.
Przyglądała mi się jeszcze przez chwilę, a potem, z przyjaznym uśmiechem, zagadnęła o coś Jovankę.
– Ona zna angielski – poinformowałem ją, by samemu nie wypaść z grona dobrze poinformowanych. – Lepiej niż ja.
– No to tym bardziej nie pracowałaś – rozwinęła poprzednią myśl. – Zapamiętałabym na pewno. Masz ciekawą twarz. Nie jest piękna, ale… – bezradnie zakręciła dłońmi. – No, gdyby nie wyszło, masz u mnie posadę.
– Dzięki – odparła wstrzemięźliwie Jovanka.
– Sporo dziewczyn wyprawiłam prosto za granicę; większości bym nie poznała, ale ciebie chyba tak. Duża jesteś – uśmiechnęła się. – Nie wydaje mi się, byś tu pracowała.
– A u konkurencji? – zapytałem rzeczowo. – Albo sama?
– Może inaczej… Dlaczego w ogóle myślicie, że pracowałaś na ulicy? Jesteś chora?
– Nie. – Jak na charakter rozmowy, Jovanka trzymała się znakomicie. – Badałam się. – Zerknęła na mnie i szybko uciekła wzrokiem. – I przedtem, i teraz, przed wyjazdem. Jestem czysta. I podobno byłam w przeszłości.
– No więc?
– Nosiła biżuterię – uznałem za stosowne pomóc jej pchać ten kamień. – Tam gdzie większość kobiet nie nosi.
– Dużo? – zainteresowała się gospodyni.
– Pięć sporych sztuk – mruknęła Jovanka. I dorzuciła bohatersko: – Po jednej na każdej piersi i…
Na więcej nie starczyło jej samozaparcia, ale Mama Hagedusić nie domagała się szczegółów.
– Sporo – stwierdziła rzeczowo. – Marny gust. Taka przesada nie jest dobra. To było coś drogiego? – Jovanka kiwnęła głową. – To tym bardziej. Nie miałabym sumienia posłać do pracy dziewczyny, którą warto po wszystkim zabić i obrabować. I mogę ci zaręczyć, że żadna dziewczyna z branży nie ryzykowałaby tak idiotycznie. Chyba że pracowałabyś w takim miejscu – zatoczyła dłonią. – Ale jeśli mowa o okolicy i ostatnich… no, powiedzmy, dwunastu latach, to na pewno nie.
Jej chłodna pewność siebie robiła wrażenie.
– To znaczy – podsumowałem – że nie była prostytutką?
– Na dziewięćdziesiąt procent nie. Te świecidełka… Owszem, była taka moda. Niektórzy frontowcy fundowali takie coś swoim dziewczynom, żeby nawet w łóżku zaakcentować związki ze światem islamu. Albo po prostu przechować łupy w bezpiecznym miejscu – dorzuciła z uśmiechem. – Dużo złota, bransolety na nogach, rękach… Mehcić miał podobno fioła na tym punkcie.
– Zulfikar Mehcić? – uniosłem brwi. – Sułtan?
– Sułtan – przytaknęła, po czym się roześmiała. – Powinniście wybrać się na któreś z jego spotkań wyborczych i zapytać o to. Już widzę minę Zuka.
– Znacie się?
– Z pracy – spoważniała, a potem sposępniała. – Z tym pytaniem to żart. Głupi. Nie zbliżajcie się do niego.
– Dlaczego? Był dowódcą, może sporo wiedzieć.
– O dziewczynach kręcących się przy wojsku? O, to na pewno. Tylko że to nie wiedza na sprzedaż. Nawet – podkreśliła – na sprzedaż. Za darmo możecie dostać po pysku od jego ochroniarzy. A z tobą – uśmiechnęła się niewesoło do Jovanki – zabawią się jeszcze inaczej.
– Były z nim kłopoty? – strzeliłem na oślep. – Zrobili coś złego pani dziewczynom?
– Moje dziewczyny – powiedziała powoli – były Muzułmankami. Przynajmniej te, które im oferowałam.
Skinąłem głową na znak zrozumienia.
– Jeszcze jedno… Jesteś kobietą, Bośniaczką, no i znasz się na tych sprawach… Co mogłabyś nam poradzić? Gdzie mamy szukać śladów dziewczyny, która nosiła takie ozdoby? – Posłałem błagalne spojrzenie Jovance i dodałem: – A potem, już po wypadku, poszła szybko do łóżka z żołnierzem SFOR-u.
Jovanka nabrała do płuc powietrza. To wszystko. Może zrozumiała, że i mnie boli upokarzanie jej, a może tylko nie chciała pogłębiać zawstydzenia.
– Jeśli za darmo – uśmiechnęła się lekko Aisza – to nie pośród byłych prostytutek. Nie daj się zmylić tą rozmową, Marty. Nie mam z kim odświeżać angielskiego, więc gawędzimy. Ale w tym fachu trzeba brać pieniądze za każdą usługę. Bo to zawód, który krótko trwa i wymaga dużych składek emerytalnych. Nie pomyślałaś, że ten żołnierz powinien ci coś odpalić za wpuszczenie między nogi? – Jovanka energicznie, choć bez śladów oburzenia potrząsnęła głową. – No to albo ci się całkiem w mózgu poprzestawiało, albo nie masz kurewskiego charakteru. Jedno mnie zastanawia…
– Tak? – zapytałem cicho.
– Nie jest najmłodsza. Pod koniec wojny miała ze dwadzieścia pięć lat. W tym wieku kobiecie nie chodzą już po głowie takie głupoty jak kolczyki w sutkach. Nie wiem… – Aisza potarła czoło z bezradną miną. – Zupełnie nie pasujesz do żadnego schematu, dziewczyno. Dam wam wizytówkę, zadzwońcie za dzień, dwa, może się czegoś dowiem, ale na moje oko… Zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że z tego żyłaś. Masz w sobie coś takiego… No, po prostu bym się zdziwiła.
Podziękowałem. Jovanka położyła już dłoń na klamce, kiedy odezwał się we mnie instynkt detektywa.
– Jeszcze jedno… Jest tu ktoś, kto… pracował u Sułtana?
– Macie pecha. – Jovanka, może chcąc zaakcentować dystans, a może dlatego, że tak robią profesjonaliści, tłumaczyła wszystko dosłownie. Z jej trzymanej na wodzy miny też nie wynikało, czy się do owego pecha poczuwa. – Miesiąc temu jeszcze tu spała.
„Tu” oznaczało jeden z dwóch jednoosobowych tapczaników w skromnie umeblowanym pokoiku na poddaszu. W tej chwili tapczan, zwolniony miesiąc temu, zawalony był damską garderobą i kolorowymi pismami dla pań.
– Słyszałem. Aisza – celowo posłużyłem się imieniem szefowej – wspomniała, że Emina wyjechała do Niemiec. Ale długo mieszkałyście razem. Może opowiadała ci coś o tej górze. Podobno tam bywała.
Gospodyni raczej nie bywała: wyglądała niemal na kogoś, kto w epoce oblężenia Pecinaca bawił się lalkami w przedszkolu. Nie mogłem się wyzbyć myśli, że rozmawiam z czternastolatką. Sandra – tak się przedstawiła – braki we wzroście, wadze i metryce nadrabiała wielką ilością nałożonych na twarz kosmetyków, więc trudno było ocenić jej prawdziwy wiek.
– To już ostatnia z wojennych dziewczyn. – Jej uśmiechu i skrytych za nim myśli też nie umiałem ocenić. – I tak długo się utrzymała. Miała prawie trzydzieści pięć.
Sądząc z jej tonu, był to już przedsionek grobu.
– Pecinac – przypomniałem. – Co o nim mówiła?
– Nie za dużo. Że za każdym razem obcierała nogi, bo trzeba było pół dnia po jakichś wertepach… Że raz się posikała ze strachu, jak je Serbowie przez pomyłkę ostrzelali, i to między dwoma polami minowymi. Co tam jeszcze… A, no i że nie było warto, bo chłopcy marnie płacili jak na tyle roboty.
– Tyle roboty? – Miałem wyrzuty sumienia, wykorzystując Jovankę do tłumaczenia, ale gdybym chciał się dogadać z Sandrą sam na sam, musiałbym zamknąć się z nią w pokoju na całe przedpołudnie. Aisza wystawiłaby mi rachunek, a Jovanka – opinię rozpustnego pedofila.
– No wie pan – uśmiechnęła się znacząco. – Pół setki facetów, a one chodziły po dwie, trzy.
– Były tam jakieś kobiety? Może uciekinierki?
– Na górze? No, chyba nie. Emina nic nie mówiła. Ale bywała tylko w głównym obozie, tam gdzie wojsko… Może i gdzieś obok koczowali cywile. – Przez jej oczy przemknął cień. – Moja rodzina też rok w lesie, przy wojsku… a i tak Serbowie babkę i brata… – Mimo wieku była twarda, więc dość szybko na uszminkowane usta powrócił profesjonalny uśmiech. – W każdym razie za dobrze z babami u nich nie było. Potem Emina chodziła pod tę niższą górę. Dalej się nie dało.
– Glavę? – zaryzykowałem.
– Nie wiem, żadna z nas nie jest z tamtych okolic. Niższa, za szosą. Tyle pamiętam. Po drugiej stronie była wieś i właśnie w tej wsi, Dubovce czy jakoś tak, Emina spotykała się parę razy z Juką.
Jovanka utknęła na moment z tłumaczeniem, ale i bez tej wskazówki raczej nie przegapiłbym tropu. Mieliśmy ich tak żałośnie niewiele…
– Juka Spahović? Były gajowy?
– A faktycznie! – ucieszyła się. – Zapomniałam. Mówiła, że myśliwy albo ktoś taki… Napalony facet. Specjalnie do tej Dubovki chodził, przez front, żeby sobie ulżyć. I z Eminą, i z jakąś tamtejszą. Ponoć narzeczoną. Mówił Eminie: ty jesteś do seksu, ona do ołtarza. To był ostry zawodnik. Kiedyś, jeszcze na tej większej górze, Pecinacu, wrócił zza przełęczy, cały brudny, podrapany, pot aż z niego kapie, a on od razu na Eminę. „Strzeliłem dwa razy panienkę i raz Serba – mówi – trochę mało na jeden dzień, nie uważasz?” No i tak ją wymaglował, że głowa boli. Ale przynajmniej dobrze płacił. Potem, jak już całkiem Sułtana obiegli, to właśnie dla niego Emina chodziła do Dubovki.
– Ta wieś jest za przełęczą? – upewniłem się. – I za Glavą, tą niższą górą?
– Nie wiem, tak jakoś zapamiętałam. Ona w ogóle za dużo nie mówiła o wojnie, tylko czasem jak sobie popiła. Zgwałcili ją – wzruszyła ramionami. – Przedtem ponoć była porządna, ale ją w obozie jedenastu Serbów po kolei zerżnęło na oczach rodziny i potem już jej wszystko wisiało. Ktoś z bliskich zaczął przebąkiwać, że lepiej by było, jakby ją na koniec litościwie dobili… No to odeszła z domu i trafiła do Aiszy. Taka tam zwykła wojenna historyjka.
– A ta narzeczona… To coś poważnego? – Nie zrozumiała pytania. – Naprawdę chciał się z nią ożenić?
– Skąd mogę wiedzieć – wzruszyła ramionami. – Wszystko, co o niej słyszałam, to że dobrze strzela. – Uniosłem brwi. – Tak kiedyś żartował z Eminy. „Uważaj w tej Dubovce – mówi – bo moja dobrze strzela, a jest cholernie zazdrosna”.
– I nic więcej sobie nie przypominasz?
Zastanawiała się jakiś czas, a potem uśmiechnęła pod nosem i wskazała wetkniętą za ramę lustra fotografię. Przedstawiała ją samą, obejmującą się serdecznie z krótko obciętą, dwa razy starszą kobietą o włosach koloru słomy.
– Chyba nie była blondynką – rzuciła żartobliwym tonem. – Emina zapytała go kiedyś, po cholerę mu dziwka, skoro ma we wsi niebrzydki i darmowy towar. Zrobił jej tak – przebiła się rozczapierzonymi palcami przez swą fryzurę – i powiedział: „Dla odmiany”.
Dopiero za miastem przerwałem milczenie.
– Przepraszam. Mnie też to nie sprawiło przyjemności.
– Daj spokój – wzruszyła ramionami. – Ciebie bardziej wymęczyła ta rozmowa. Niełatwo łgać w żywe oczy. Zwłaszcza takiej lasce jak Aisza.
– Łgać?
– Biedaczka wyobraża sobie teraz, że oto stal się cud i dane jej było poznać faceta przez wielkie „F”. „Co mi tam opinia świata, ważne, że ją kocham”. Trzeba przyznać, że dobry jesteś w te klocki. Ja bym nie wpadła na pomysł, by tak to rozegrać. Nie mam forsy, nie mam dojść, to za co kupuję informację u superdziwki? Za szczyptę marzeń i złudzeń.
Musiałem przemyśleć to, co i jak powiedziała.
– Nie oszukałem Aiszy – oznajmiłem w końcu. – To znaczy… Mówiłem to, w co naprawdę wierzę. I nie przekonywałem, że to łatwe albo nagminne. Ale są faceci, którzy się pożenili z byłymi prostytutkami. Wierzę w miłość, i tyle. Jak się wierzy, reszta jest już prostą konsekwencją.
Po paru sekundach gniewnego marszczenia brwi Jovanka uniosła kąciki ust.
– Co teraz? Kiedy już wiemy, że kurewski trop wysechł w dziewięćdziesięciu procentach?
– Pani Bigosiak! – posłałem jej oburzone spojrzenie. – A cóż to za słownictwo? Robi się pani wulgarna!
– Cała ta sprawa taka jest – stwierdziła, podtrzymując jednak uśmiech. – Wszystko kręci się wokół dupy.
– Cóż, jeśli się wgłębić… Cała historia tak się kręciła i kręci. Władza i pieniądze temu jednemu podobno służą. Im więcej masz, tym łatwiej wpadają ci do łóżka najlepsze kobiety.
– Jesteście chorzy. Wszyscy faceci mają nie po kolei.
– Reklamacja tam – wskazałem dach. – Ale to ma i dobre strony. Ktoś spotyka taką Aiszę i już nie potrafi bez niej żyć.
– Teoretycznie masz rację – przyznała niechętnie. – Różne są zboczenia… Ale statystyka jest przeciw nam.
– Wam? – postarałem się o łagodny ton.
– Nie byłam porządną dziewczyną – powiedziała cicho. – Czuję to. Można stracić pamięć, ale charakter… Czasem sobie myślę, że gdyby istniał cień szansy, by jakoś inaczej… Wolami by mnie tu nie zaciągnęli. Czuję, że nie chcę wiedzieć, jaka była tamta dziewczyna. Ale dała sobie zrobić dziecko, więc muszę ciągnąć ten wózek.
– Nie rozklejaj się. – Przypomniałem sobie o czymś. – Z niczym ci się nie skojarzyło to zdjęcie Nedicia?
– Z niczym. Dokąd jedziemy?
– Do rodaków. Chcę się zobaczyć z modrooką Dorotką.
– Faktycznie – przyznała. – Wy na okrągło tylko o jednym.
Nie zobaczyłem się z modrooką. Okazało się, że zostałem ogłoszony przez Olszewskiego osobą mocno niepożądaną, a żołnierzom w ogóle zabroniono się ze mną kontaktować. Klnąc w duchu brak przezorności, czym prędzej odjechałem sprzed bramy.
– Musimy poczekać – wyjaśniłem Jovance. – Cholera, to mogło być niezłe źródło…
– Rozkoszy? – weszła mi w słowo z miną niewiniątka.
– Informacji – dokończyłem z urazą. – Jak jesteś taka mądra, to powiedz, co teraz.
– Może powinniśmy wrócić do tej kliniki.
– Do pogorzeliska po klinice – uściśliłem. – No cóż…
– To znaczy do lekarzy – poprawiła się. – Nie powiedziałam ci? Sąsiadka podała jedno nazwisko – dokończyła ciszej.
– Jovanka, ja cię zabiję. To ma być współpraca?
– Ojej, przepraaaaszam. Naprawdę wyleciało mi z głowy. Wściekłeś się przez tych złodziei, no i… Zresztą to pewnie niewiele da. Wiesz: tajemnica lekarska. A na łapówki nie mamy. – Obejrzała się. – Marcin, widziałeś ten samochód?
– Jaki samochód?
– Taki śmieszny, zielony… Jakby wojskowy.
– Jezu, byliśmy pod koszarami; co w tym dziwnego…? – urwałem, a po sekundzie wdepnąłem z całej siły hamulec. Na szczęście byliśmy w pasach.
– Jasnozielony? – warknąłem. – Ze składanym dachem?
– Zgłupiałeś?! – parsknęła, ale zaraz potem udowodniła, że nie jest typową kobietą, biorącą się do wiercenia dziury w brzuchu w najmniej stosownej chwili. – Zgadza się. Ten.
Gapiłem się na drogę ze trzy minuty. Bez powodzenia.
– To ważne? – Prychnęła przez nos. – Idiotka ze mnie. Nie pomyślałam… Marcin, ja go widziałam już wcześniej.
– Oboje widzieliśmy – mruknąłem. – Na przełęczy.
– Nie… to znaczy… – zamilkła z lekko rozchylonymi ustami. – Kurczę, masz rację!
Dałem spokój tylnej szybie i popatrzyłem na nią.
– Chcesz powiedzieć, że jeszcze gdzieś go widziałaś?
– Na przejściu granicznym. Tym z Węgier.
Ruszyłem. Jechałem szybko, zerkając w lusterko.
– Nie pamiętasz, kto nim jechał? Ile osób?
– Nie. – Chwila przerwy. – Myślisz, że to przypadek?
– Nie wiem. Cholera… Słuchaj, ja ci też czegoś nie powiedziałem. Jak wczoraj telefonowałem do Dolaty… Niedaleko domu Kurowskiego widziano podobny samochód. Zrobiła się z tego sprawa o morderstwo, więc policja zaczęła rozpytywać, no i znaleźli jakiegoś chłopaka, który zapamiętał jasnozielony samochód z brezentowym dachem. Pytał nawet właściciela o markę, ale facet go po prostu olał.
– Boże. – Splotła dłonie na karku i przez dłuższy czas powtarzała moje wysiłki poskładania tego w logiczną całość. Ocknęła się dopiero w Doboju, przed spaloną kliniką. – Nie, nie, nie tu. Poszukaj jakiejś poczty.
– Chcesz wysłać widokówkę Romkowi? – burknąłem. Odnalezienie ulicy kosztowało mnie niemało wysiłku.
– Musimy zdobyć książkę telefoniczną i sprawdzić, gdzie mieszka doktor Bulatović.
Klnąc pod nosem i nie troszcząc się zanadto o dyskrecję, zawróciłem ku centrum.
– Ale numer – jęknęła, gdy udało nam się dopaść jedyną chyba w mieście przedwojenną książkę i odnaleźć doktora, który w nowszych spisach nie figurował. – On mieszka w Maglaju. Nawet pamiętam tę ulicę.
– Ty nic nie pamiętasz – przypomniałem jej ponuro.
– Dzisiejszy ranek tak. Przejeżdżaliśmy tamtędy.
Pół godziny później byliśmy w Maglaju. Doktor Bulatović mieszkał w starej willi otoczonej niedużym ogrodem. I dom, i ogród sprawiały wrażenie zapuszczonych. O rumianolicym staruszku, który otworzył nam drzwi, w zasadzie dało się powiedzieć to samo. W powyciąganym swetrze, workowatych spodniach i znoszonych kapciach nie wyglądał na lekarza.
– To on – poinformowała mnie Jovanka po krótkiej wymianie zdań ze zdziwionym, ale na szczęście chętnym do rozmowy gospodarzem. – Ty mów, ja będę tłumaczyć.
Zacząłem od wręczenia Bulatoviciowi mojej legitymacji i zapewnienia, że mam ważną sprawę. Oddał mi ją, praktycznie nie czytając. Zostaliśmy zaproszeni do dużego salonu. Umeblowanie pasowało do właściciela: było stare, sfatygowane, ale roztaczało aurę dawnej świetności.
– Jestem prywatnym detektywem – wyjaśniłem, nie będąc pewien, ile usłyszał od Jovanki. – Szukam śladów pewnej kobiety, która prawdopodobnie była leczona w waszej klinice wiosną dziewięćdziesiątego szóstego.
– U Stojanovicia? – Uśmiech doktora odrobinę przyblakł. – Nie wiem, czy będę mógł panu pomóc. Tajemnica zawodowa obowiązuje lekarza do końca życia. Powinien pan zwrócić się do doktora Stojanovicia. To był jego interes. Ja tam jedynie dorabiałem.
– A gdzie go można znaleźć?
– Po tym, jak mu spalili klinikę, wyjechał do Chorwacji.
– Jeśli mnie dobrze poinformowano – nie patrzyłem na czarnowłose źródło informacji – tamtej wiosny budynek jeszcze stał. Już po zawieszeniu broni.
– Przez wojnę – wyjaśnił – ludzie zrobili się religijni. A dla kapłanów świat byłby lepszy bez ginekologów. Dopóki zwożono rannych, Stojanović był potrzebny, ale potem… Przed wojną – dodał – nikt nie próbował podpalać kliniki.
– Zapytam o okna – zasugerowała nieśmiało Jovanka po chwili niezręcznej ciszy. Podniosła leżący na ławie długopis i zaczęła kreślić na marginesie gazety. W twarzy Bulatovicia pojawiło się zdziwienie i niedowierzanie.
– Tylko tyle wiecie? Że leczono ją w budynku z takimi oknami?
Skinąłem głową, poniewczasie zastanawiając się, czy dobrze to rozegraliśmy. Jeżeli uzna za stosowne wykręcić się od odpowiedzi, będzie miał ułatwioną sprawę.
– Jeżeli to było w Doboju, to u nas – zaskoczył mnie mile. – Co jej właściwie dolegało?
– Rana głowy po trafieniu odłamkiem miny i chyba zapalenie płuc, ale to mogło przyplątać się później. – Jak do nas trafiła? I dlaczego akurat do nas? Odniosłem wrażenie, że raczej mnie sprawdza, niż ułatwia sobie odświeżanie pamięci.
– Przywieźli ją polscy żołnierze. A dlaczego… To właśnie jedno z pytań.
– Nie prościej zapytać rodaków?
– Nie prościej. – Dałem mu trochę czasu na podjęcie decyzji i zrozumienie, że nie naciskam zbytnio. – Pamięta ją pan?
Zastanawiał się jakiś czas. Może nad tym, czy nie wykorzystać swego wieku i nie ukryć się za słabnącą pamięcią. Inna sprawa, że Jovanki ewidentnie nie rozpoznał.
– Był ktoś taki – powiedział ostrożnie. – Szef się tym zajmował. Raz czy dwa poprosił mnie o konsultację. Głowa – uśmiechnął się – to nie jego specjalność. Interniście do niej bliżej niż ginekologowi.
Dopiero teraz zerknął na Jovankę.
– Może pan o niej opowiedzieć? To dla mnie ważne.
– Domyślam się, skoro przyjechał pan z tak daleka. Ale nie jestem pewien… Do czego panu potrzebna ta wiedza?
– Powiedz mu – szepnęła Jovanka.
Powiedziałem o amnezji, chorym dziecku i nieznanym ojcu, który był jedyną szansą Oli. O tym, kto tłumaczy naszą rozmowę, nie wspomniałem. Jovanka trzymała się dobrze, więc Bulatović niczego się raczej nie domyślił.
– Z jakiego powodu polska armia nie chce panu pomóc? To mi wygląda na czystą sprawę.
– Ale chyba nie jest. Dziewczyna trafiła do prywatnej kliniki. Dlaczego? Szpitale nie były aż tak przepełnione, od dawna nie strzelano. Umie pan to wytłumaczyć?
– Żołnierze NATO krótko tu stacjonowali, mogli się nie orientować w miejscowych układach. – Zawahał się, po czym dodał ciszej: – Albo wręcz przeciwnie.
– Co pan ma na myśli?
– Słyszałem kiedyś o żołnierzach, którzy przywieźli na badania dziewczynę czy może kilka… No, krótko mówiąc, chcieli, by je sprawdzić pod wiadomym kątem.
– Czy nie są w ciąży? – zapytałem naiwnie.
– Czy nikogo nie zarażą. – Umilkł na chwilę. – To dowód, że klinika cieszyła się jakimś rozgłosem i uchodziła za dyskretną. Ona – zmienił temat – naprawdę nic sobie nie przypomina?
– Ze szpitala pamięta wizyty polskiego żołnierza. To chyba nietypowe dla waszej kliniki, prawda?
Pokiwał głową, potem westchnął i trochę pomyślał.
– Nie mówię, że nie potrafię sobie przypomnieć tego przypadku. Zastanawiałem się tylko… No dobrze – westchnął jeszcze raz. – Ma pan rację, u pacjentki stwierdzono ranę głowy z naruszeniem kości czaszki, a także wstrząs pourazowy i ogólne wycieńczenie. Dziewczyna była bardzo brudna, ale nie wyglądała na zabiedzoną.
– Kto ją przywiózł?
– Nie jestem pewien… Chyba pamiętam trzech żołnierzy…
– Był tam jakiś oficer? – Rozłożył bezradnie ręce. – Nie rozmawialiście?
– A właśnie – przypomniał sobie. – Oficerowie zwykle znają angielski, a z tamtymi trudno było się porozumieć. Ten starszy chyba był sierżantem. Widziałem go tylko wtedy. To jeden z młodszych odwiedzał pacjentkę.
– Często?
– To już tyle lat… Powiem tak: bywał u niej i wśród personelu mówiło się o tym. O dziewczynach też.
– O dziewczynach? Było ich więcej?
– Dwie. Tyle że druga szybko znikła z kliniki; może nawet tego samego dnia. Postrzelono ją w udo. Niegroźna rana, kula nie naruszyła niczego ważnego. Zmieniłem tylko opatrunek i dziewczyna odeszła o własnych siłach.
– Postrzał? Nie odłamek? Jest pan tego pewny?
– Oczywiście. Skoro zapamiętałem, że to kula, widocznie nie miałem wówczas wątpliwości. Była w złej formie.
– Ta z raną uda? – Trochę się pogubiłem od nadmiaru kobiet w tej historii. A dokładniej: historiach. Bo albo coś źle zrozumiałem, albo z jednej zrobiły się dwie, ciut odmienne.
– Właściwie obie były w marnej kondycji emocjonalnej. Podano im środki uspokajające. Ten podoficer wspominał coś o zaleceniach ich lekarza… a może to Stojanović? W każdym razie sensownie nie dało się z nimi pomówić. Z pana klientką zresztą było tak niemal do końca.
– Co do drugiej dziewczyny… Jak określiłby pan jej stan? – Uniósł pytająco brwi. – Powinna leżeć w domu czy raczej w szpitalu? A może w ogóle mogła biegać?
– Och, nie… Udo to nie serce, ale… Powiedziałbym: łóżko i od czasu do czasu wyprawa o kulach do ubikacji. Łazienki już bym nie zalecał. Brałem pod uwagę możliwość infekcji. Ona też trafiła do nas brudna i śmierdząca.
– Brudna i śmierdząca?
– To typowe na wojnie – uświadomił mnie.
– Chodzi mi o to, że nie trafiły tu prosto z pola minowego. To znaczy – poprawiłem się – moja klientka nie trafiła. A o tej drugiej sam pan wspomniał, że miała opatrunek. Lekarze wojskowi to nie rzeźnicy, myją pacjentów.
– Nie wiem, co panu opowiadała klientka, ale to akurat dobrze zapamiętałem. Nie trafiła do nas prosto spod natrysku.
– Zauważył pan u niej coś dziwnego, nietypowego? Dwa razy otwierał usta i dwa razy zabrakło mu przekonania, by pójść o krok dalej.
– Biżuteria – podsunąłem. Chyba odetchnął, choć nie krył zdziwienia.
– Powiedziała panu?
W fotelu obok nie siedziała kobieta. Siedział tam kobietopodobny automatyczny tłumacz. Pewnie dlatego zaszarżowałem aż tak.
– Jest więcej niż moją klientką. Powiedzmy… no, sypiamy razem. Może kiedyś poproszę ją o rękę.
Bulatović uniósł trochę brwi i pokiwał głową. Jovanka nie zareagowała, jedynie troszeczkę pociemniały jej policzki.
– Cóż – gospodarz powiercił się w fotelu. – Więc wie pan, w czym rzecz. Jestem starej daty i głównie to utkwiło mi w pamięci. Może ginekolodzy częściej oglądają takie obrazki.
– Nosiła złoto dyskretnie – podsumowałem. – Coś jeszcze?
Powiedział kilka słów, których Jovanka nie przetłumaczyła. Wymienili parę zdań i dopiero wtedy zwróciła w moją stronę wolną od emocji twarz.
– Ma wątpliwości, czy powinniście omawiać te kwestie w mojej obecności. Wyjaśniłam, że mnie tu nie ma.
Skinąłem głową i popatrzyłem na doktora.
– Była mocno posiniaczona. – Mówił, nie patrząc na tłumaczkę, a ona wzięła z niego przykład, rozszerzając zasadę niepatrzenia na wszystkich obecnych. – Stłuczenia były w większości wcześniejsze od rany na głowie. Wyglądało to trochę jak przypadek maltretowanej żony. Miała okaleczone stopy, ale to nie było nic świeżego. Biżuterię założono niedawno; rany, zwłaszcza w okolicach pachwiny, nadal lekko ropiały. Na kostkach i nadgarstkach znalazłem ślady otarć. Biodra zdarte, paznokcie rąk w większości połamane, a całe ciało nasmarowane jakimś tłuszczem, chyba margaryną, który przemieszał się z błotem i krwią. Liczne zadrapania, głównie kolan i łokci, ale też dwa spore rozcięcia na łopatce i pośladku. Nie wyglądało to na ślady bicia. Kiedyś opatrywałem nad Adriatykiem plażowiczkę, którą fala zmiotła z przybrzeżnych skałek. Miała podobne obrażenia. Nagie ciało, plus kamienie, plus ruch… Nie potrafię wyjaśnić pochodzenia skaleczeń wczesną wiosną, ale to już pańska działka. No i na koniec; skoro mowa o ciele, ktoś bardzo niedbale posłużył się maszynką do golenia.
– To znaczy…?
– Na jej miejscu chodziłbym tak – daleko odchylił łokcie. – I szeroko stawiał nogi. Przepraszam. – To do pobladłej Jovanki. – To nie na kobiece uszy. Chyba powinniśmy postarać się o…
Odczekałem kilkanaście sekund.
– Możemy? – zapytałem cicho. Twarz miała trochę szarą, kiwnęła jednak głową. – Zapytaj, czy to wszystko.
Rzuciła mi rozżalone spojrzenie, lecz przetłumaczyła, prawie równie płynnie, jak każdą z poprzednich kwestii. To Bulatović się zawahał.
– Nie wiem, czy to ważne… Jej bielizna… to znaczy dół… no, założona była odwrotnie. Na lewą stronę.
– Rozumiem. – Znów dałem Jovance parę sekund. – To było coś stylowego? Koronki, jedwab? No wie pan…
– Nie. Pamiętam, że zaskoczył mnie widok tych wszystkich kolczyków, bo bielizna była… nie pasowała. Ta kobieta wyglądała… kojarzyła się z seksem. A majtki i stanik miała stare, chyba nawet cerowane. Aha, bielizna też była świeżo pobrudzona ziemią i poszarpana. Nie dam głowy, ale prawdopodobnie była w wojskowym dresie, z kocem na ramionach.
– Koc na ramionach? Nie przyjechała na noszach?
– Przytomną bym jej nie nazwał, ale chodziła.
Następna chwila wytchnienia dla Jovanki. Pomyślałem, że może jej potrzebować.
– Wiem, że to trochę głupie pytanie, ale ile mogła mieć wówczas lat?
Przyjrzał mi się z niedowierzaniem, a potem nieoczekiwanie uśmiechnął.
– Więc to prawda, że miłość zaślepia? No cóż… A co wolałby pan usłyszeć?
– Nie rozumiem…
– Zwykle mężczyzna chętniej żeni się z młodszą. Ale to nietypowy przypadek. Dojrzała, rozsądna kobieta ma większe szanse podźwignąć się po takich przejściach.
– Chodzi panu…?
– Pewności nie mam, ale to pachniało bardzo brutalną formą gwałtu. Oczywiście spekuluję. I wcale bym się nie zdziwił, gdyby amnezja miała podłoże bardziej psychologiczne. Ludzie najczęściej zapominają o tym, co chcieliby wymazać z pamięci. Ta pana narzeczona… Jej sprawność intelektualna nie odbiega znacząco od normy?
Gdybym miał narzeczoną, to pewnie by musiała.
– Jest… bardzo bystra. Mądra – dodałem tym samym, mocno stłumionym głosem.
– Tym większa szansa, że któregoś dnia zacznie sobie przypominać przeszłość. Nie jestem psychologiem, lecz na pana miejscu cieszyłbym się, że nie miała wtedy osiemnastu lat.
– Pytałem o wiek, bo to może pomóc w poszukiwaniach. – Musiałem to powiedzieć.
– Rozumiem. Ale nawet w normalnych warunkach trudno ocenić wiek kobiety, a ona była w kiepskim stanie. Myślę… powiedzmy: od dwudziestu pięciu do trzydziestu lat. Na ile wygląda teraz, jeśli wolno spytać?
Ktoś pragnący w tej chwili obrócić moją twarz ku Jovance musiałby użyć buldożera.
– Dobrze wygląda – powiedziałem drętwym głosem. – Bardzo dobrze. – Odchrząknąłem. – Jeszcze jedno… Ta druga dziewczyna. Co się z nią stało?
– Mówiłem: nie leżała u nas. Chyba odjechała z tymi, którzy ją przywieźli.
– To wszystko?
– Nie. Słyszałem, że zginęła. Chyba któraś z pielęgniarek ją znała. To raczej pewna informacja.
– Jest szansa…? Gdyby przypomniał sobie pan, która to pielęgniarka…
– Niczego nie obiecuję, ale… Proszę tu wpaść po południu, może wieczorem.
– Jeszcze jedno: nie pamięta pan, jakiego koloru miała włosy?
Oboje sprawiali wrażenie zaskoczonych, ale Jovanka przetłumaczyła pytanie bez większej zwłoki, a on równie szybko udzielił odpowiedzi.
– Czarne. Bardzo czarne. Tak jak pani – uśmiechnął się do dziewczyny.
Podziękowałem ze trzy razy, potem Jovanka porozmawiała z nim przez chwilę, pożegnaliśmy się i wyszliśmy.
– Nie wyglądasz dobrze.
– Nic mi nie jest – powiedziała chrapliwym półgłosem.
– W bagażniku mam trochę tego spirytusu z tapczanu. Strzel sobie pięćdziesiątkę.
– Nic mi nie jest – powtórzyła, nie potrafiąc wykrzesać z siebie złości. Pokazałem palcem bagażnik i wysiadłem.
Telefon okupowała jakaś gadatliwa mamusia, znudzona pchaniem wózka, więc nim doczekałem się kolejki, Jovanka przemyślała sprawę, wysiadła i chyba nawet zdążyła się lekko wstawić. Przestraszyłem się, by nie przesadziła, ale to nie dlatego po dodzwonieniu się wyrąbałem swoją kwestię w tempie karabinu maszynowego:
– Mówi kuzyn redaktor Kowalak, karta mi się kończy, więc zadzwonię za pięć minut, niech czeka przy aparacie, dzięki! – Odwiesiłem słuchawkę i usiadłem na murku.
Odczekałem minut dziesięć: telefon odbierał szwejk z poboru, a umawiałem się z kobietą. Właściwie powinienem dodać im jeszcze z pięć następnych, ale Jovanka, miotana emocjami, raz po raz pociągała z butelki.
– Podoficer dyżurny…
– To ja, do pani Kowalak. Znalazł ją pan? Mam ważną…
– Już daję.
Jeszcze nie podskakiwałem z radości. W słuchawce równie dobrze mógł się rozlec podszyty ironią głos Olszewskiego.
– Halo? To ty?
– To ja – uśmiechnąłem się do telefonu. – Naprawdę mam mało impulsów, więc krótko: możemy się spotkać? Teraz?
– Gdzie?
– A dokąd możesz się dostać bez pomocy wojska?
– Mam wóz. Czerwona astra.
– To nawet pasuje. Znajdź na mapie wieś Crvena Draga. Tam czekamy.
Wróciłem do wozu, uruchomiłem silnik i sprawdziłem, czy żaden z włączających się do ruchu pojazdów nie jest aby jasnozielony. Dopiero potem zerknąłem na kolana Jovanki i leżącą tam butelkę.
– Wystarczy. Nie upij się. Pilnuj tyłów.
– Mam mocną głowę – mruknęła.
– Słuchaj… nie powinnaś wyciągać pochopnych wniosków z tego, co mówił Bulatović.
– Na przykład jakich? – rzuciła wyzywająco.
– Nie wiem – skłamałem. – Po prostu widzę, że cię nieźle rąbnęło po duszy. Ale to tylko domysły. Mogło być całkiem inaczej.
– Jasne. Mogłam lubić ostry seks i sama się rzucać w łóżku. Stąd te siniaki. Cholera, szkoda, że jestem taka stara i mi się temperament skończył. Tak bym dogodziła Romkowi, że opchnąłby te zasrane szklarnie i nie byłoby problemu z forsą.
Była duża i na pewno potrzebowała sporo alkoholu, by się dobrze wstawić, ale i butelka nie należała do najmniejszych.
– Jovanka… Słuchaj, jeżeli chodzi o to, że ktoś mógł ci zrobić krzywdę… no wiesz… Przecież to bez… Nie to chciałem powiedzieć – poprawiłem się szybko. – Pewnie, że to ma znaczenie. Jest straszne dla kobiety. Ale…
– Ale ja jestem kurwą i byle gwałt nie powinien robić na mnie wrażenia? – Nie dopuściła mnie do głosu. – Masz rację. Milion razy myślałam o tej wojnie, co wtedy robiłam i co mi się przydarzyło. I uznałam, że jest duża szansa, że to samo co masie innych dziewczyn. Jak się zawczasu pogodzisz z najgorszym, to potem łatwiej… No i to moje handlowanie dupą też pomogło. Nie obchodzi mnie, czy Bulatović ma rację. Naprawdę myślałeś, że to dlatego?
– Posłuchaj…
– Z takim wyczuciem psów powinieneś szukać, a nie… Niech cię cholera, Marcin. Wszyscy jesteście tacy sami. Pieprzenie się – to jedno się liczy. Czy po dobroci, z iloma, ile razy, za forsę czy bez… – Przymknęła oczy. – Gdybyś kogoś zgwałcił z kumplami… Obchodziłoby cię dziecko?
– Nie pij już.
Nie odzywaliśmy się aż do Crvenej Dragi. Jovanka uchyliła szybę i pozwalała wiatrowi wywiewać z siebie procenty. Patrzyła też w lusterko, ale raczej nie po to, by sprawdzić, czy od traumatycznych przeżyć nie ucierpiała jej uroda. Czułem, że powoli ją odzyskuję.
– Po co? – zapytała dość obojętnie, kiedy zajechałem przed znajomy posterunek.
– Zapytam o tych od dwururki. Może coś już wie.
– Nie ufam mu.
– Ma miłego psa. Nie może być całkiem wredny.
Ustasz był nie tylko miły, ale i czujny: powitał mnie już na ganku, szeroko merdając ogonem. Urzędujący wewnątrz dwaj młodzi gliniarze też starali się być uprzejmi, lecz po paru minutach bezskutecznego przebijania się przez barierę językową ten trochę starszy obraził mnie ciężko, wykonując pełen rezygnacji gest i przechodząc do rozmowy z psem. Ustasz zwiększył tempo merdania, podbiegł do drzwi i szczeknął na mnie zachęcająco. Z podejrzeniem robienia z siebie idioty poszedłem za nim.
Z wioski nie zostało wiele po toczących się tu walkach, a to, co ocalało, mocno zarosło.
– To tu? – upewniłem się, kiedy doprowadził mnie do stojącej w krzakach budy. Ustasz łypnął po bernardyńsku smętnymi ślepiami i wsunął się do wnętrza. Wszedłem ostrożnie za nim. Milo stał przy rozsypującej się ściance boksu, goszczącej niegdyś jakiegoś dużego czworonoga. Przyglądaliśmy się sobie przez chwilę z przeciwległych stron znanego mi już rewolweru.
– Mam dwie wiadomości – powiedział, nie opuszczając broni i z godną uznania konsekwencją mierząc mi dokładnie między oczy z przestarzałego może, ale wypróbowanego w dwóch wojnach światowych i jednej dużej rewolucji siedmiostrzałowca Nagant wzór 1895. – Dobrą i złą. Która najpierw?
– Jeżeli dobra to ta, że umrę szybko i lekko, to proszę od razu o złą.
– Zła? Proszę. – Prawą ręką wykonał parę kuglarskich ruchów, opróżniając bębenek z naboi, lewą sięgnął za plecy, skąd wyjął o sto lat młodszego glocka. Z pełną premedytacją chwyciłem rzucony mi rewolwer. Z glocka na razie we mnie nie celował, ale wiedziałem, że zacznie, jeśli dopuszczę do uwalania zabytkowego siedmiostrzałowca ziemią.
– Bandyta miał broń – domyśliłem się – a na broni są jego odciski? Jak w amerykańskich kryminałach?
– Za mało ich pan widział. Najpierw się strzela – wskazał rozsypane naboje. – Parę kul w ścianie i glina jest kryty. – Uśmiechnął się. – Bez obaw, nie zabiję pana. To polisa.
Odłożyłem rewolwer na jakąś rozpadającą się skrzynkę i dopiero wtedy przyjrzałem się lokatorowi boksu. Leżał na wznak, a dokładniej: leżało całe ciało od pośladków wzwyż, bo o nogach nie dało się już tego powiedzieć. Obie, związane w kostkach, łączyła z więźbą dachową solidna linka, zaś ręce, związane i wyciągnięte za głowę, przymocowano do kołka wbitego w klepisko.
– Gdyby chciał pan donosić władzom – powiedział Milo, biorąc ze mnie przykład i odkładając broń, tyle że jedynie za pasek – to uprzedzam, że grozi panu oskarżenie o morderstwo. Dokonane za pomocą tego rewolweru.
– Czy to nie jest… – wskazałem wisielca.
– Jest. Dlatego nie wierzę, by te odciski były potrzebne. Zabił mi ćwieka tą sceną. Nie byłem pewien, czy wdepnąłem w coś paskudnego, czy wręcz przeciwnie.
– Nie odstawił pan ich do aresztu?
– W areszcie dostaliby wygodne łóżko i adwokata, który od razu doradziłby im milczenie. A ja chciałem wiedzieć, kim są i po co na was napadli. Taka niezdrowa ciekawość.
Zerknąłem na jeńca. Mimo nisko umieszczonej głowy był blady i zbyt udręczony, by zadać sobie trud patrzenia w naszym kierunku.
– Bardzo niezdrowa – mruknąłem. – Gdyby ktoś to zobaczył…
– Nie zapytał pan o dobrą wiadomość. – Poczekał, aż przybiorę odpowiedni wyraz twarzy. – To Muzułmanie. Obaj.
– Co z tego wynika? – zapytałem po chwili samodzielnego roztrząsania tej nowiny.
– Mówi się: „Wróg mojego wroga to mój przyjaciel”. Ci faceci chyba was nie lubią. Z tego wynika, że ja powinienem lubić przynajmniej pana.
– No… tak. – Zdobyłem się na wysiłek posłania uśmiechu wrogowi moich wrogów. – A dlaczego jedynie mnie?
– Pani Bigosiak to jeden wielki znak zapytania. On – skinął w stronę jeńca – chyba nie wie, czego od niej chce jego szef. Ale powiedział coś ciekawego. Otóż jej mieli raczej nie zabijać. A pana raczej tak. To was trochę różnicuje, prawda?
– Miał mnie zabić? – Patrzyłem na zamknięte powieki Muzułmanina. – I tak po prostu to powiedział?
– Nie torturowałem go, jeśli o to pan pyta. Wyjaśniłem tylko, że za próbę morderstwa można karać jak za samo morderstwo.
– I tak się przestraszył, że właśnie do usiłowania się przyznał? – Nie próbowałem kryć sceptycyzmu.
– Nie studiowałem prawa – wyznał – więc nie mam gówna zamiast mózgu. Dla mnie mordercę, takiego prawdziwego, z wyboru, należy likwidować. No więc jednego zlikwidowałem. Z tego – wskazał rewolwer. – Zaszokowany?
– Prawdę mówiąc… – Prawda była taka, że nie wiedziałem.
– Pięćdziesiąt lat temu pana rodacy też nie brali bandziorów za ucho, by zaprowadzić na posterunek hitlerowskiej policji. Strzelali im w łeb albo puszczali wolno. Patrząc na rzecz chłodno, wasze AK dokonywało samosądów i zbrodni wojennych. Widzi pan analogię?
– Powiedzmy, że widzę. Ale inni…
– Wiem. Inni widzą amerykańskie lotniskowce i muszą robić to, co uważa za jedynie słuszne wuj Sam. Ale na szczęście wuj nie jest jeszcze do końca wszechwładny. Żaden satelita nie umie, na razie, zajrzeć tu i zameldować do Pentagonu: „A w szopie starej Obradoviciowej ten skurwysyn Nedić właśnie łamie prawa człowieka, może by tak przetestować na nim naszą nową rakietę?” Od pana zależy, czy ten bydlak wyjdzie za parę tygodni, czy dostanie, na co zasłużył.
Ustasz trącił pyskiem moją bezsilnie zwieszoną dłoń, ale, choć nie było to uczciwe, odmówiłem mu drapania za uszami. Wpakował mnie w niezły pasztet.
– Jak powiem: „Nie zabijaj”, daruje mu pan życie? – zapytałem cicho.
– Powiem panu coś o współczesnej Bośni. Po tamtej stronie go wypuszczą, nim skończy pan zeznawać. Po tej stronie posiedzi dłużej, ale ponieważ sędziami będą Serbowie, wkrótce zjawi się paru grzecznych panów ze SFOR-u i poprosi, by proces przenieść do Federacji Chorwacko-Muzułmańskiej, bo tutejszy skład sędziowski nie gwarantuje bezstronności.
– O co panu chodzi? Mam pomóc go zabić?
– Ma pan zapomnieć, co tu widział.
– A jeżeli nie?
Rozłożył ręce w geście bezradności.
– Zabiłem jego kolegę, więc albo teraz zamknę mu usta, albo inni jego koledzy zabiją mnie i przy okazji może moją rodzinę. Nie bardzo mam wyjście. Nie powiem, że podoba mi się strzelanie mu w łeb, ale ostatecznie pana ukochani Amerykanie nic innego nie robią z ludźmi, którzy stanowią dużo mniejsze zagrożenie. Zabij zabójcę – to najstarsza z zasad samoobrony. Nie jestem społeczeństwo, nie mam własnego więzienia, a jak mnie zabiją, to nikt nie weźmie na utrzymanie mojej babki, bratanka i psa. Wiem, kto przysłał tego faceta, i wiem, że sprawa nie rozejdzie się po kościach. Albo ja ich, albo oni mnie. Wy stąd wyjedziecie i może dadzą wam spokój. Ja nie mam dokąd jechać. Cała ta kurewska wojna od tego się zaczęła: że ludzie nie mieli dokąd wyjechać z Bośni. Myśli pan, że rżnęliśmy się, bo lubimy? Gdyby NATO wydało miliardy na domy i miejsca pracy dla Bośniaków, a nie bomby, albo otworzyło granice, to zaręczam, że ochotników do strzelania wystarczyłoby na tydzień wojny. Umilkł, chyba zakłopotany faktem, że zadryfował tak daleko. O dach szopy zaczęły postukiwać krople deszczu.
– Kto to jest? – zapytałem. – Kto kazał mnie zabić?
Milo roześmiał się z goryczą.
– Musiałem zastrzelić rannego, żeby się dowiedzieć. Myśli pan, że to para gnojków, którzy zaczynają mówić od pogrożenia palcem? – Pokręcił głową. – Tego nie znam, ale o tym bez ręki co nieco słyszałem. Miał na koncie udział w paru pacyfikacjach, w których zginęli serbscy cywile, i co najmniej jedną dziewczynę. Zabrał ją do lasu. Ciała nigdy nie odnaleziono, więc dla sądu to żaden dowód. Ale tu za taką kartotekę dostaje się kulę i nikogo to nie dziwi.
– Nie powie mi pan?
– A ile jest pan skłonny dać za tę informację?
Przeliczyłem w myśli aktywa. Nie było tego wiele.
– Na pewno nie zgodę na strzelanie w łeb jeszcze i temu – pokazałem boks. – Musi panu wystarczyć obietnica dyskrecji.
– To trochę mało.
– Na tyle mnie stać – wzruszyłem ramionami.
– Cóż – mruknął. – Zasięgnąłem o panu języka. Pytałem o trzech frajerów, którzy wylecieli na minach, próbując łazić po Pecinacu. Nadal uważam, że to było głupie. Ale dowiedziałem się, że ten sam oficer i ci sami żołnierze wcześniej ściągnęli z innego pola minowego dwie krowy i smarkatego pastucha. Bez pomocy śmigłowca, bo padało, i szybko, chociaż chłopak nie był ranny i mógł tam posiedzieć następnych parę godzin.
– To było głupie – przyznałem. – Ale co to ma do rzeczy?
– Może nic, ale co konkret, to konkret.
– To nie było po waszej stronie – zwróciłem mu delikatnie uwagę. – Rodzice tego małego dziękowali pewnie Bogu w meczecie.
– Nie o to chodzi. – Odetchnął głęboko. – Cena jest następująca: nim pan wyjedzie, chcę poznać wyniki waszego dochodzenia. – Po sekundzie wahania skinąłem głową. – No i fajnie. Ten facet, któremu nadepnęliście na odcisk, nazywa się Mehcić. Zulfikar Mehcić.
– Ten polityk? – Dorota Kowalak otworzyła szerzej błękitne oczy, udowadniając, że mogą być jeszcze większe i bardziej zabójcze.
– Ten polityk. Z plakatów. – Odruchowo wyciągnąłem rękę, ale to była serbska strona i mimo starań przedstawicieli ONZ plakat wydrukowany w niewłaściwym alfabecie wisiał na ścianie tak długo, jak długo obok stał wojskowy posterunek.
– Znam go – przyznała modrooka. – Ale nie rozumiem…
– Ja też – wyznałem. – To jedynie przeczucie. Gdyby umówiła się pani z nim w jakimś odpowiednim miejscu, darowałbym pani ten artykuł.
– To w końcu kto miałby z nim rozmawiać? Ja?
– Pani. My bylibyśmy milczącym dodatkiem. To znaczy ja, bo Jovanka… – obróciłem się w fotelu, chcąc przyjrzeć się nieco dokładniej plamie mroku zajmującej tylne siedzenie. Od momentu pojawienia się Doroty wiało stamtąd zdecydowanym chłodem.
– O co w tym wszystkim chodzi? – Błękitne oczy jeździły między nami spojrzeniem. – Skoro mam pomóc, powinnam chyba coś wiedzieć.
– I ja także – rzuciła przez zęby Jovanka.
– On może cię znać – wyjaśniłem zwięźle. – Chcę zobaczyć jego reakcję, kiedy pani redaktor przedstawi cię jako swoją tłumaczkę.
– Może po prostu Dorota – uśmiechnęła się słodko Cudowna Dwudziestka. – Skoro razem spiskujemy… Ale nie wiem, czy coś z tego wyjdzie. Raz, że właściwie go nie znam, a dwa, że to polityk. I nie jest zwyczajnym facetem. Można się przestraszyć. Podobno w czasie wojny…
– Wiem, o czym mówisz – przerwałem jej łagodnie.
– Pani redaktor ma rację. – Jovanka dyskretnie, lecz jednoznacznie podkreśliła zdystansowanie od zażyłości z panią redaktor. – Stracimy tylko czas. Nawet mu powieka nie drgnie.
– Zawsze możesz się mylić – pocieszyłem ją. – Jak zobaczę, że ma problemy z okazywaniem uczuć, postaram się go rozruszać. Redaktor Małkosz, spec od chamskich pytań wprost. – Uśmiechnąłem się do Doroty. – To mu pewnie nic nie powie, ale mogłabyś mnie przedstawić jako kolegę z „Nie”.
Roześmiała się. Jovanka, pewnie z przekory, wykrzywiła pogardliwie usta.
– Problem w tym, że miejsce musi być publiczne.
– Myślisz…? – uśmiech Doroty nieco przygasł.
– Bez obaw. Sama powiedziałaś: to zimny gracz. Nie zrobi niczego głupiego.
Zastanawiała się. Niepokoiło mnie, że spogląda przy tym i na Jovankę. Prawie otwarta wrogość w brązowych oczach nie zachęcała do narażania się facetowi pokroju Sułtana.
– Jeżeli mam to zrobić – powiedziała powoli – to nie za darmo.
– Ta dzisiejsza młodzież… – westchnąłem. Jovanka posłała mi kose spojrzenie.
– Ciekawość to mój zawód. Chcę wiedzieć, co tu robicie.
– Wszyscy chcą wiedzieć, co tu robimy – poskarżyłem się. – Chyba dam sobie spokój z tą robotą i napiszę książkę.
– Mógłbyś najpierw spytać – zasugerowała Jovanka lodowatym tonem – czy wyrażam zgodę.
Przez sekundę patrzyliśmy sobie w oczy.
– Ty zgarniasz honorarium – próbowałem ją udobruchać. – Nie zapominaj o tym. I trochę mi zaufaj.
Przewietrzyła mocno płuca, dzięki czemu stwierdziłem, że moja koszulka wcale nie jest taka luźna z punktu widzenia ukrytych pod nią piersi. Odwracałem wzrok ku wyraźnie mniejszym pagórkom nie bez pewnego żalu.
– Zgoda. Po wszystkim dowiesz się, czego szukaliśmy.
Zerknęła do tyłu. I skinęła głową.
– Jak on się tego dowiedział? Po prostu mu powiedzieli?
W głosie Jovanki niedowierzanie górowało nad strachem. Nadal sprawiała wrażenie obrażonej, ale wolałem to od rezygnacji czy płaczu.
– Powiedział – poprawiłem. – Nie zapominaj, że rano był już tylko jeden. Drugiego, jak twierdzi Milo, uśmierciłaś.
– „Jak twierdzi” – zacytowała z przekąsem. – Nawet ty mu nie wierzysz. Obaj z Sułtanem są siebie warci, a ty jednego się boisz, a drugiego traktujesz prawie jak mnie. Bądź konsekwentny.
– Mehcić to polityk, czyli facet z definicji nieuczciwy, a Milo nie bierze łapówek. I nie traktuję go jak ciebie. Masz ładniejsze nogi.
Głośno wypuściła powietrze, prawie jak przegrzany kocioł.
– Wyhamuj trochę – mruknęła. – Jej już tu nie ma.
Wyhamowałem, tyle że dosłownie, na widok zasieków przydrożnego punktu kontrolnego. Był jeszcze daleko, ale wolałem pokonać ten dystans grzeczną czterdziestką.
– A co ma do tego Kowalak? – zapytałem prawie szczerze.
– Przecież widzę, jak na nią patrzysz.
Pozostała ostentacyjnie z tyłu, choć fotel obok mnie od dawna świecił pustką.
– Jak na nią patrzę? Jak na źródło informacji, a niby jak.
– Nie musisz się tłumaczyć. Już uzgodniliśmy, że to świetna laska.
– Jak mam to rozumieć?
– Ja mam cię uczyć polskiego? Świetne laski to te z nogami do…
– Czasami zachowujesz się jak stara, nudna żona.
– Bo jestem stara i jestem żoną. No to się zachowuję.
– Nie dam ci więcej alkoholu.
Nie wziąłem tego z powietrza. Kiedy wróciłem z szopy, w butelce było trochę mniej spirytusu. Może właśnie dlatego trzymała się tylnego siedzenia.
Zatrzymałem fiata przy nieco zakłopotanym kapralu.
– Pan Małkosz? – skinąłem głową. – Przykro mi, ale nie może pan przejechać na muzułmańską stronę.
– Co? – szczęka mi trochę opadła.
– Taki dostaliśmy rozkaz. Wszystkie posterunki. Nie wiem, o co chodzi – rozłożył ręce.
Chyba naprawdę było mu przykro, bo stał obok, gotów udzielać wszelkich możliwych wyjaśnień. Czyli powtarzać, że nie wie, co strzeliło do głowy jego dowódcom.
– U kogo mógłbym interweniować? Macie tu radio?
– Lepiej niech pan jedzie – powiedział cicho, pochylając się nad okienkiem. – Mamy pana zatrzymać, gdyby próbował pan za dużo dyskutować albo co…
Wybąkałem podziękowanie i wrzucałem wsteczny, kiedy Jovanka chwyciła mnie za ramię.
– Zobacz!
Z naprzeciwka, raz po raz migając między drzewami, nadjeżdżało coś jasnozielonego. Za szybko, bym mógł marzyć o dyskretnym odwrocie. Zawróciłem, ale trochę zbyt nerwowo: omal nie zaliczyliśmy obu przydrożnych rowów.
– Spokojnie – usłyszałem dziwnie łagodny głos Jovanki.
Wrzuciłem luz i wychyliłem się przez okienko.
– Panie kapralu!
Nie spiesząc się, zawrócił spod drzwi piaskowo-workowego bunkra. Kierowca zielonego ARO z brezentowym dachem też się nie spieszył: zaczął zwalniać, nim wóz wytoczył się na ostatnią prostą, co sugerowało, że nadjeżdżający wiedział o czekającym za zakrętem punkcie kontrolnym.
– Sprawdźcie ten wóz – wskazałem ręką. Kapral wytrzeszczył na mnie oczy.
– Słucham?
– Sprawdźcie go. Dokładnie. Szeregowy! – huknąłem w stronę chłopaka na pół śpiącego przy karabinie maszynowym. – Uważajcie na tych facetów! Mogą być uzbrojeni!
Erkaemista, gwałtownie poderwany z osłoniętej workami ławeczki, z rozpędu szczęknął zamkiem, za jednym zamachem wprowadzając nabój do komory i nerwową atmosferę na całym posterunku. Powinienem wsiąść, wrzucić bieg i oddalić się jak każdy rozsądny intrygant, napuszczający bezzasadnie jednych na drugich. Problem w tym, że kiedy samochód podjechał bliżej, udało mi się dokonać kluczowego odkrycia – ARO wiózł tym razem więcej niż jedną osobę. Poza ciemnowłosym czterdziestolatkiem przy kierownicy podróżowało nim jeszcze dwóch mężczyzn, młodszych od kierowcy, jak on nieogolonych i ubranych w stroje bardziej drwala niż urzędnika, niebudzących zaufania w miejscach takich jak bośniackie pogranicze. Kapral wysadził całą trójkę, ustawił z boku, gdzie w razie konieczności można ich było łatwo skosić jedną serią, a sam z jednym podwładnym zabrał się do przeszukiwania wozu.
Armia mnie raczej nie lubiła, ale na tę armię składali się moi byli koledzy – a żaden rozsądny podoficer nie będzie nadgorliwie tępił dawnego kumpla swego dowódcy. Kapral podporządkował się więc dla świętego spokoju mojej zachciance. Kierowca ARO nie od razu zdecydował się skrzyżować spojrzenie z moim, za to kiedy już to zrobił, w ciemnych oczach wyczytałem wyrok śmierci. Gdzie indziej odebrałbym to jedynie jako wyzwanie. Ale byliśmy tu i teraz i wiedzieliśmy o sobie co najmniej o jedną rzecz za dużo.
– Jeżeli mają kable w bagażniku – powiedziałem, nie spuszczając wzroku z kierowcy – to sprawdźcie, czy to na pewno kable. Ten facet lubi bawić się lontem.
Zignorowałem pytające spojrzenie kaprala, zerknąłem przełomie na obu pozostałych pasażerów terenówki i odjechałem. Nikt nie próbował nas zatrzymywać. Jovanka też milczała. Może nie chciała przekrzykiwać się z silnikiem, z którego wycisnąłem wszystko, co potrafił znieść.
– Rozleci się. – W końcu musiała zareagować. – Nie wspomnę o benzynie.
– Żołnierze niczego nie znajdą – powiedziałem ponuro.
– To po co ich napuściłeś?
– Chciałabyś spotkać tych trzech na pustej drodze? Bo ja nie.
Skinęła głową. Nie wyglądała na przestraszoną bardziej, niż tego wymagała jazda setką samochodem takim jak mój.
– On wie – powiedziała. – Wie, że ty wiesz o nim.
– A ja wiem, że on wie, że ja wiem – burknąłem, zdejmując nogę z gazu. – I co z tego wynika?
– Że musimy uciekać? – zaryzykowała.
– Nie wiem, tak tylko zapytałem… Ale zgubić go musieliśmy. Na szosie chyba jesteśmy w miarę bezpieczni za dnia. Spory ruch – wskazałem nadjeżdżającą z przeciwka ciężarówkę. – Ale jak wjedziemy w las…
– Chcesz mnie zabrać do lasu? – zmusiła się do słabego uśmiechu. – Jakie to miłe.
– Nie nastawiaj się na przyjemności.
– Tak, wiem… Mężczyźni wolą blondynki.
Zerknąłem na nią z ukosa. Błąkający się po obrzeżach ust i oczu uśmiech wydał mi się mizerny. W ogóle wyglądała na zmęczoną.
– Blondynki mają dostęp do informacji, więc mężczyźni muszą być dla nich mili – powiedziałem cicho. Mogłem sobie na to pozwolić: jechaliśmy dużo wolniej, a kiedy przedstawicielka pokrzywdzonych przez los brunetek rzucała mi pełne niedowierzania spojrzenie, skręciliśmy w leśny dukt.
– Po co mi to mówisz? – Wpadliśmy w pierwszy wybój i omal nie odgryzła sobie języka. – To twoja sprawa. Nie musisz się przede mną tłumaczyć. Ja na przykład też wolę blondynów. Pewnie od zawsze, sądząc po Oli.
– Jako dziecko zdecydowanie byłem blondynem – pochwaliłem się. I już poważnie dodałem: – Właśnie tak musisz o tym myśleć. Że ty ich, a nie oni ciebie.
Paroma głębokimi jak transzeje dziurami nie dało się wytłumaczyć tak długiego milczenia.
– Nie musisz mnie pocieszać – wyrzuciła z siebie wreszcie.
– A jeśli chcę? Choćby po to, by nie stracić klientki?
– Mówiłam ci: nie jestem z cukru. Nie rozpuszczam się od byle kubła zimnej wody. Jeżeli myślisz, że to, co mówił Bula…
Kolejna dziura dostarczyła jej pretekstu do zakończenia rozmowy. Może trzy, a może pięć kilometrów od szosy dukt ostatecznie zrezygnował z aspirowania do roli szlaku kołowego i rozmył się na skraju pofałdowanej przestrzeni, porośniętej trawami. Wysiadłem i rozejrzałem się. W blasku wychylonego zza chmur słońca otoczenie cieszyło oko nieprawdopodobnym przepychem soczystej zieleni, z którą kontrastowała zamglona, podszyta błękitem czerń odległego lasu na wschodzie. Bliżej rządek oszlifowanych wodą, białych głazów zdradzał lawirujący w poprzek łąki strumień.
– Po co tu jesteśmy?
Na tle potężnych sosen i świerków sprawiała wrażenie maleńkiej leśnej nimfy, zdolnej przemykać przez gąszcz bez strącania kropel rosy z iglastych gałązek. Jakiś zbłąkany promień słońca przedostał się przez labirynt omszałych pni, ozłacając nagie łydki i uda delikatną aureolą. Przynajmniej tu, na granicy lasu i łąki, trawa była sucha. Gdyby rozłożyć na niej koc…
– Za tamtym lasem na wschodzie jest Jeżynowa Górka. Pamiętasz Błażejskiego? Powinien tam teraz być.
– Trochę daleko – oceniła. – Samochodem się nie da?
– Nie od serbskiej strony. Ale nie w tym problem. Kiedy ostatnio odwiedzałem te strony, łąki były pełne min. Masz dobre oczy?
– Nie narzekam. To białe w zaroślach… Czy to przypadkiem nie…?
– Owszem. Szkielety krów. Tyle że nie kości w krzakach, ale krzaki, które wyrosły na kościach. Podobno Serbowie puścili tędy na zwiady całe stado, a potem od razu poszli do ataku.
– Ten twój Błażejski wart jest aż takiego ryzyka? – W jej pytaniu rzeczowości było więcej niż zdumienia czy wywołanej moją głupotą złości.
– Nie aż takiego – wzruszyłem ramionami. – Wiem, których miejsc unikać.
– Mam nadzieję. Cholernie się naszarpiesz, jeśli urwie mi nogę i będziesz mnie musiał taszczyć.
– Za stary jestem na noszenie takich dużych dziewczynek. Ty zostajesz.
– Idę z tobą – zapewniła spokojnie.
– Wykluczone.
– Są dwie możliwości – poinformowała mnie. – Albo przejdziesz, a wtedy i ja przejdę, albo nadepniesz na minę. Wtedy nie dasz rady zwlec się z tej łąki, a może nawet założyć sobie opatrunku. Lepiej, żebym była wówczas blisko ciebie.
– Jasne. Nie ma lepszego środka dezynfekującego niż babskie łzy. Wybij sobie…
– Nie będę płakać, jak ci coś urwie. Od tego masz Dorotę.
– Zostajesz tutaj – rzuciłem twardym jak stal tonem.
– Zacznij lepiej myśleć, zakichany rycerzu. Chcesz mi oszczędzić ryzyka? Proszę, mnie też się nie spieszy do robienia z Oli sieroty. Ale pomyślałeś, co będzie, jeżeli naprawdę wleziesz na minę?
– Jestem saperem. Nie wlezę. A ty tu poczekasz.
– No to inaczej: myślisz, że jak usłyszę huk i zobaczę cię wylatującego ślicznym łukiem w niebo, to co zrobię? Powiem „ojej” i odjadę? – Dopiero teraz poczerwieniała i prawie wykrzyczała końcówkę swego wywodu: – Ty kretynie, przecież będę musiała po ciebie biec, i to najkrótszą drogą! To nazywasz zapewnieniem kobiecie bezpieczeństwa?! W dupę sobie wsadź taką troskę!
Na wszelki wypadek odstąpiłem o krok. Była nienormalna. Histeria i krzyki to naturalna reakcja kobiety na pomysły takie jak mój, ale ona nie wybuchła dlatego, że poinformowałem ją od niechcenia o wycieczce po polu minowym. Dopiero ogłaszając listę wycieczkowiczów, wytrąciłem ją z równowagi.
– Muszę z nim pogadać – łagodziłem.
– Nie płacę, więc trudno mi wymagać. – Przy wygłaszaniu takiej kwestii mogłaby bardziej spuścić z tonu. – Ale gdybyś znalazł chwilę i wtajemniczył mnie w swoje plany…
– Plany to za mocne słowo… Naprawdę będziesz mnie ratować, jeśli…?
Jej spojrzenie wystarczyło za odpowiedź. Przyniosłem po prostu apteczkę.
– Mam iść po twoich śladach? – upewniła się.
– Dokładnie po śladach, a nie po prostu po śladach. Jasne? – Skwapliwie pokiwała głową. – I cztery kroki za mną. W trawie nie pozostaną odciski stóp, więc musisz zapamiętywać miejsca. – Jeszcze jedno kiwnięcie. – Jesteś rąbnięta, wiesz?
Posłała mi leciutki uśmiech. Podniosłem z ziemi upatrzony wcześniej kij i ruszyłem bez pośpiechu.
– Większość min ma w sobie choć odrobinę metalu – mówiłem cicho. – Statystycznie biorąc, większość można dzięki temu znaleźć za pomocą wykrywacza. Błażejski to saper, a Jeżynowa Górka ma na stanie wykrywacz indukcyjny i resztę sprzętu. To pierwszy powód. Może uda mi się coś wypożyczyć.
– Idziemy przez pole minowe, by pożyczyć sprzęt do przechodzenia przez pole minowe? – upewniła się.
– Wiem, jak to brzmi. Ale to tutaj to najmniej groźny rodzaj pola minowego.
– Miło słyszeć – zakpiła. Bała się, ale jej strachowi daleko było do paraliżującego.
Szedłem powoli, stawiając długie kroki. Od czasu do czasu zatrzymywałem się i za pomocą kija sprawdzałem zbyt bujne kępy traw.
– Pewnie ci się to nie przyda… – Mówiłem tak, jak chodziłem, czyli swego rodzaju krótkimi skokami, przerywając za każdym razem, gdy zaczynałem się przemieszczać. – Na takiej patelni trzymaj się miejsc odsłoniętych i położonych wyżej. Minuje się te kawałki przedpola, których nie można ostrzelać. Nigdy nie wchodź do rowów, niecek i temu podobnych. A na polu uważaj na druty odciągowe, a nie na to, co pod ziemią. Jedna mina odłamkowa może położyć pół drużyny, a reaguje na szerokości parunastu metrów.
Zatrzymałem się przy kupce krowich kości. Leżały w głębokim leju. Zakląłem bezgłośnie i obejrzałem się przez ramię. Jovanka, zgodnie z zaleceniem, stała w szerokim wykroku równe cztery kroki za mną. Wyglądała dość zabawnie, ale nie było mi do śmiechu.
– To nie moździerz – powiedziałem trochę za cicho. – Widzisz tę dziurę? Ktoś zakopał minę przeciwpancerną, ale dał zapalnik od przeciwpiechotnej. Krowy nie są aż tak ciężkie…
– Czyli nie tylko na druty musimy uważać – podsumowała.
– Nie tylko. – Odczekałem chwilę. – W razie czego wracaj po śladach.
Stawiając stopę w kolejnym miejscu, starałem się zmiażdżyć i połamać jak najwięcej traw. Jovanka dyskretnie poprawiała po mnie, ale nie wierzyłem, byśmy wracając, odnaleźli choć połowę śladów. Przy strumieniu przypomniało mi się, że nie do końca wytłumaczyłem się ze swych ekscesów.
– Błażejski był tu w tym samym czasie co twój mąż – wyjaśniłem w trakcie krótkiego postoju. – Potem wyjechał, podpisał kontrakt, później znów tu trafił. Może pamiętać coś, co nam się przyda. Koszarowa plotka, wiesz. No i byłby niezłą wtyczką w obozie.
Strumyk nie był szeroki, ale nie chciałem ryzykować skakania w błoto. Szturchnąłem sterczący ze środka nurtu kamień. Nie eksplodował mi w twarz, przeszedłem więc po nim, nie mocząc nawet podeszew. Zatrzymałem się i wyciągnąłem rękę.
– Poradzę sobie – zapewniła Jovanka. Cofnąłem dłoń. Nie traktowałem tego jak okazji do dotknięcia kawałka kobiecego ciała. Było ślisko, ona była moją podopieczną. Za bardzo denerwowałem się czyhającą wśród traw śmiercią, by myśleć o głupstwach.
Aż do momentu, gdy stopa Jovanki osunęła się nagle w tył, a ona sama poleciała w moje objęcia. Gdybym nie był saperem, pewnie bym ją przytrzymał, ale w podświadomości siedział mi głęboko zakaz pochopnego przestawiania nóg w podobnych miejscach. Niemal mi się udało. Wprawdzie runęliśmy w trawę, ja na plecy, Jovanka na mnie, ale przynajmniej pięty moich stóp pozostały tam gdzie przedtem. Grzmotnąłem o brzeg. W tej chwili byłem bardzo męski i zdecydowanie wolałbym oberwać blondynką. Przez pierwsze sekundy huczało mi w głowie.
– O Boże. – Potrzebowała paru chwil, by to wyszeptać. – Tak cię przepraszam… Ja…
Dotknąłem jej policzka, tuż przy ustach. Miała tam delikatne jak pajęczyna zalążki zmarszczek i jeszcze trudniejszą do wychwycenia wypukłość, oddzielającą policzek od bladego różu warg. Pomyślałem, że to znakomite miejsce i że można je traktować jak policzek podstawiany do niewiele znaczącego pocałunku, czerpiąc zarazem przyjemność bliską tej, którą oferują usta. Poczułem ciepło jej skóry. Smaku już nie. W swoim za lekkim na taką pogodę ubraniu nie miała szans się spocić, kosmetyki też przypadły złodziejom, a ja nie odważyłem się na nic poza dotykaniem wargami jej policzka. Mimo wszystko oszołomiła mnie własna odwaga.
Ją też coś musiało oszołomić. Kiedy opuściłem głowę i zdjąłem dłoń z zesztywniałej szyi, twarz Jovanki opadła powoli, ocierając się aksamitem policzka o mój szorstki zarost. Leżała z nosem wtulonym w mój obojczyk, łaskocząc mnie włosami w ucho i oburącz przytrzymując się mych ramion. Była strasznie ciężka, strasznie ciepła i strasznie miła w dotyku.
– Jovanka… – utknąłem, nie potrafiąc wyjaśnić, że to taki sam wypadek jak jej poślizg i że tak naprawdę pocałowałem ją całkiem niechcący.
– Pocałowałeś mnie. – Szept, który wlał mi się prosto do ucha, niósł więcej ciepła niż ucisk jej obfitych piersi i szerokich bioder. Dziwne, bo ona sama marzła: wyczułem gęsią skórkę w okolicy łokcia. Chyba po to, by zyskać pewność, powędrowałem palcami niżej, w kierunku gołego uda.
Trawa była wilgotna, a moja koszula stopniowo przejmowała od niej tę cechę. Głowa oparta o moje ramię poruszyła się, coś chłodnego dotknęło szyi pod uchem. Zesztywniałem. Nie chciało mi się wierzyć, że mogła to zrobić za pomocą języka. I miałem rację. Po prostu nos. Nie pocałowała mnie. Może była to forma pytania o zgodę. Musiałem stłumić bunt dłoni i nie dopuścić, by jednym szarpnięciem naprowadziła usta Jovanki naprzeciw moich. To, czym ponoć myślą faceci, otrzymywało dwa razy więcej krwi niż mózg, nadal jednak byłem w stanie myśleć w sposób zbliżony do logicznego.
– Przemoczymy ubrania. – Pomogłem sobie chrząknięciem. – Bądź rozsądna.
Nos znieruchomiał, a zaraz potem coś bardzo delikatnego musnęło mą szyję odrobinę niżej. Kiedy się odezwała, poczułem taniec jej warg na skórze.
– No to się rozbierzmy.
Była taka ciężka… Nie wiem, jak udało mi się zmusić płuca do wypchnięcia jeszcze jednej porcji powietrza.
– Nie, Jovanka. Nie. To by nie było rozsądne.
Jeszcze przez chwilę dotykała mnie ustami. Potem, dziwnie wolno, zaczęła się podnosić. Niezdarnie. Trudno wstawać z kogoś, kogo próbuje się nie dotknąć. Kiedy już stała, z rozpędu omal nie zaczęła się cofać. Na szczęście bezwiednie, i kiedy złapałem ją za nogę, znieruchomiała.
– Żadnych zbędnych ruchów. – Niełatwo było to mówić we właściwy sposób, siedząc z twarzą na wysokości jej bioder i czując pod palcami wilgoć w zagłębieniu za kolanem. Chciałem wtulić twarz w to, co miałem przed oczami, zatonąć w cieple i zapachu kobiecego ciała. Zamiast tego wstałem i wolno rozpiąłem koszulę.
– Zamieńmy się. Zmarzłaś.
– Nic mi nie jest. – Unikała mego wzroku jak ja jej.
– Ale będzie. Przeziębisz się. No, bierz – wcisnąłem koszulę w bierne dłonie. – Będziemy musieli skombinować coś ciepłego. Może Dorota…
– Nie będę donaszać brudów po twojej Dorocie – prychnęła nieoczekiwanie porcją zimnego jadu. Na szczęście na tym poprzestała. Zaraz potem, nie przesuwając się ani o milimetr, zdjęła wierzchnią ze swoich koszulek, oddała mi ją, a sama skryła pokryte gęsią skórką ramiona pod znacznie cieplejszą flanelą. Wkładałem podkoszulek szybciej, niż chciałem. Nie powinna się domyślić, że szukam w bawełnie jej zapachu.
Po lewej spływający z gór las połykał biegnącą z zachodu drogę gruntową. Pośrodku zza gałęzi wyłoniło się przysadziste wzgórze, podobne do odwróconej miednicy, prawy zaś, południowy horyzont zasłonił stromy stok dużo potężniejszej góry porośniętej rzadkim lasem.
Szliśmy przez niewysoki zagajnik, więc najpierw dojrzałem żołnierza. Dopiero idąc po odkrytym, pozbawionym drzew terenie, odszukałem wzrokiem przyczajony między kępami jeżyn schron z desek i worków. Gdyby nie maszt z niebieską flagą, przypadkowy grzybiarz mógłby minąć placówkę, nie mając o niej pojęcia. Jeżynowej Górki – a dokładniej: biegnącej obok drogi – strzegła uszczuplona drużyna piechoty. Niepozorna gruntówka wiła się tak finezyjnie pośród lasów pogranicza, że każdy przemytnik wyłożyłby grube pieniądze za możliwość korzystania z niej. Właśnie z myślą o zablokowaniu szmuglu utrzymywano tu posterunek. W efekcie było to nadzwyczaj spokojne miejsce, gdzie pojazd czy człowieka widywało się jedynie przy okazji transportu ciepłych posiłków.
Wspinając się, dość wcześnie wyczułem zapach smażonej cebuli. Natychmiast zacząłem się ślinić. Dzień był nerwowy i bogaty w wydarzenia, a my przeżyliśmy go na paru sucharach i gumie do żucia.
– Chyba całkiem panu odbiło.
Przelazłem na kolanach przez krawędź stoku, wciągnąłem dziewczynę i dopiero na końcu spojrzałem w ozdobioną cienkim wąsikiem twarz. Był w kamizelce, co przekreślało szansę odczytania jego stopnia. Stałem przed Wąsikiem, nie mogąc zdecydować, czy mam z nim rozmawiać jak z oficerem, czy potraktować lekko z góry, jak kaprala z posterunku na szosie. Miał paskudną twarz osobnika w wieku lat osiemnastu-dwudziestu ośmiu i równie dobrze mógł dowodzić drużyną, plutonem albo i kompanią. Wyglądał na twardziela obnoszącego się ze swą męskością.
– Przychodzę z niewłaściwej strony? – posłałem uśmiech jemu i stojącemu trochę dalej Błażejskiemu.
– Przekroczyliście granicę w niedozwolonym miejscu i chodzicie po polu minowym – poinformował mnie surowo.
– Skąd pan wie, że przekroczyliśmy granicę? – uprzedziła mnie Jovanka.
– Major Olszewski ostrzegł nas, że możecie się tu zjawić. Ale dowiedziałem się z nasłuchu, że cofnęli was z linii rozgraniczenia, a to znaczy, że musieliście przejść przez zieloną.
– Powiedzmy, że zabłądziliśmy w lesie – zaproponowałem z uśmiechem. – Czuję zapach kolacji. Nie poczęstowalibyście głodnych rodaków?
Zerknął na Jovankę, ale był zbyt męski, by tak łatwo ulec męskiej słabości i skapitulować przed parą gołych ud.
– Nakarmią was w obozie – rzucił chłodno. – Darek, łącz batalion! Niech przyślą wóz po tego Małkosza!
– Kazali nas zamknąć – pokiwałem głową, patrząc na nieszczęśliwą minę Błażejskiego. – Cóż, rozkaz. Ale chyba mogę pogadać ze starym znajomym?
– Żadnych rozmów! – Wąsik, zapewne nie wierząc w skuteczność samych słów, szybko wskoczył między parę starych znajomych. – Major wyraźnie powiedział…
Nie dane mi było wysłuchać słów majora. Kula trzasnęła chłopaka w plecy i przeszła na wylot przez klatkę piersiową, łamiąc po drodze Bóg wie ile kości.
Życie to nie film, a karabin nie śrutówka, więc Wąsikiem nie cisnęło jak szmacianą kukłą, gdy porcja stali uderzyła go z szybkością kilkuset metrów na sekundę, lecz efekt przekazywania pędu dał się zauważyć. Żołnierz musiał być martwy nim jeszcze zaczął padać, zdążył jednak przejść – czy jakkolwiek to zwać – prawie dwa kroki i wylądować głową dokładnie na mej twarzy.
Usłyszałem okrzyk Jovanki. Potem zrobiło się cicho i do moich uszu dotarł upiorny bulgot krwi, wylewającej się z rozprutej piersi, a na koniec coś wściekle ukąsiło czubek hełmu leżącego na mnie żołnierza.
– Padnij! – zawołałem, wypluwając z płuc resztki powietrza i całe litry strachu. – Nie ruszaj się, Jovanka!
Znów przegapiłem huk wystrzału. Pod powiekami tkwił mi obraz pękającej piersi i krwi wypryskującej ku mojemu brzuchowi. Strzał padł z wysoka; było tylko jedno miejsce wchodzące w rachubę. Na nasze nieszczęście – cholernie wielkie jedno miejsce.
– Skacz w dół! – krzyknąłem. – Za skarpę, ale już!
Kiedy wyjrzałem spod zwłok, ujrzałem Jovankę pędzącą w moją stronę. Przez chwilę miałem nadzieję, że może raczej ku schronowi, bo kierunek był z grubsza ten sam, ale im bliżej była, tym wyraźniej padała w efektownym ślizgu na kolana i tylko ktoś kompletnie pozbawiony wyczucia perspektywy mógł się nadal łudzić.
Trzecia kula, z impetem tnąc powietrze, przemknęła tuż obok. Kolana Jovanki zetknęły się z trawą, pojechały ku mej twarzy. Czwarty pocisk zderzył się z grzbietem pagórka kilka metrów przed nami. Jovanka hamowała na mej piersi, waląc w nią buforem biustu. Wziąłem odwet, zwalając się na nią i obalając na plecy, by w sekundę później wylądować obok.
Snajper strzelał z tej dużej góry na południe od nas, czyli z dystansu jakichś pięciuset metrów. Daleko. I sporo potencjalnych przeszkód, mogących ograniczyć pole widzenia. Musiałem znaleźć odpowiedź na pytanie, czy kolejny pocisk nie nadlatuje dlatego, że leżymy w martwym polu, czy z powodu umieszczenia nas na liście martwych. Różnica była zasadnicza.
– Wynośmy się stąd!
Jovanka krzyczała szeptem, co dowodziło, że podobnie jak ja ma problemy z działaniem w sposób logiczny. – Leż!
– Nie tutaj! – Podniosła głos, lecz jeszcze nie ciało. – Na stok! Szybko!
– Leż! Chyba nas nie widzi!
Wymówiłem to w złą godzinę. Piąta kula uderzyła w ziemię gdzieś za moimi plecami, odskoczyła rykoszetem od kamienia i obsypała nas deszczykiem drobnych ziaren.
– W nogi! – Poderwałem się niezdarnie, za to Jovankę udało mi się pchnąć w pośladki tak solidnie, że omal nie przebyła dalszej drogi lotem poziomym. Aż do mety, czyli oddalonej o kilka susów krawędzi stoku, miała problemy z równowagą, a jej głowa znacznie wyprzedzała nogi. Mną rzuciło jak Małyszem i gdybym nie wylądował w jeżynach, pewnie przeorałbym stok aż do podnóża. Mocno pokłuty, ale cały, szybko ruszyłem na górę.
Pierwsza piątka naboi skończyła się snajperowi, ale drugą zaczął wystrzeliwać niemal natychmiast. Musiał być przygotowany do zmiany magazynka, względnie nakarmienia broni kolejną łódką. Cztery spośród następnych pięciu pocisków przeleciały niziutko nad stokiem i dość szybko zrozumiałem, że daleko nam do wygrzebania się z tarapatów. Musiałem rozejrzeć się znad krawędzi i zorientować, jak głęboko tkwimy w bagnie.
Dość szybko zrozumiałem, dlaczego żyjemy. Jeżynowa Górka nie przypadkiem została wybrana przez Muzułmanów jako centralny węzeł obrony tego odcinka. Była niższa od kolosa po prawej, ale natura wysunęła ją lekko ku zachodowi i to z niej można było ostrzeliwać oba skrzydła. Tych kilkadziesiąt metrów wystarczyło, by zachodni stok wzniesienia znalazł się poza zasięgiem ukrytego na południu snajpera. O ile był sam i miał dość rozsądku, by nie przebiegać teraz na zachodnie zbocze wzniesienia, skąd bylibyśmy jednak widoczni.
– Nie podnoś głowy – rzuciłem na wszelki wypadek.
– Musimy się stąd wynosić – powiedziała opanowanym głosem, obracając się na plecy i zaczynając zsuwać. Głowy nie unosiła, więc nie protestowałem, choć wszystko krzyczało we mnie na myśl, że w ogóle porusza się w miejscu, które ktoś ogląda uważnie przez celownik optyczny. Może dlatego, kiedy już się spotkaliśmy w połowie drogi, zacząłem od opasania ramieniem jej piersi i unieruchomienia. Leżeliśmy tak, gapiąc się na siebie i biorąc nerwy w garść.
– To kolce, prawda? – zapytała, gdy już się napatrzyła.
– Nie trafił cię? – Doskonale pamiętałem jej ślizg na gołych kolanach i wcale nie musiałem obmacywać ich po kolei, sprawdzając, czy krwawi jedynie zdarty naskórek. Z drugiej strony jej palce też nie miały czego szukać na mojej twarzy: były brudne i zdecydowanie nie nadawały się do przecierania zadrapań.
– Kazałem ci uciekać. Na drugi raz masz robić, co powiem.
– Myślałam, że dostałeś. – W jej głosie nie było skruchy, za to cofnęła dłoń i przestała rozmazywać mi krew po policzku. – Dlaczego nie strzelają?
Dobre pytanie. Już się miałem zastanowić, kiedy coś nie za głośno huknęło w lesie po wschodniej, przeciwległej stronie wzgórza. Znacznie potężniejsza eksplozja wstrząsnęła rosnącymi wokół nas krzewami. Z miejsca, gdzie stał schron, przyniosło najpierw dźwięk i podmuch, a potem obłok kurzu i poszarpanych traw. Po sekundzie odpędzania najczarniejszych myśli poderwałem się na czworaki i dopadłem szczytu skarpy. Widziałem stąd dach budowli i to mi wystarczyło. W jednym miejscu wyrzuciło spod niego sporo tworzących ścianę worków, kilka belek sterczało pionowo, a z każdego możliwego otworu unosił się rzadki dym.
– Jasna cholera…
– To granatnik. – Jovanka popisała się większą rzeczowością, choć i jej głos był pełen oznak silnego wstrząsu i głębokiej niewiary. – Rozwalili bunkier z granatnika.
Nigdy nie miałem okazji przysłuchiwać się strzelającym RPG-7 od strony wylotu lufy, ale to było to – metalowa rura wyrzucająca półtorakilogramowe pociski z precyzją wystarczającą, by pokusić się o upolowanie czołgu z odległości kilkuset metrów.
– Biegniemy tam – ścisnąłem rękę Jovanki. – Gdybym dostał, gnaj do bunkra, znajdź jakąś broń i spróbuj zabić tego gnoja z granatnikiem. Potem strzelaj, tylko gdyby próbowali podejść. Nie baw się w wymianę ognia, rozumiesz?
– Nie lepiej… – wskazała las na północy.
– Za daleko, a oni są cholernie blisko. No i ten snajper… Słuchaj, wiem, co robię. Naprawdę najlepiej…
– Ty dowodzisz – przerwała mi. – Już?
– Już.
Mieliśmy dobry start: tylko jedna kula warknęła wysoko w górze, udowadniając, że zaskoczyliśmy snajpera. Drugą wystrzelił, gdy przeskakiwaliśmy przedpiersie z worków, waląc się z impetem do okopu. System umocnień nie był zbyt rozbudowany. Jeden zakręt i już znalazłem się przy drzwiach. Tu zatrzymał mnie widok lufy karabinowej, obracającej się gwałtownie w moją stronę. Na szczęście Błażejski miał niezły refleks i zdążył zatrzymać zginający się palec.
– Wykończyli ich – wymamrotał. – Widział to pan? Wykończyli chłopaków.
– Już dobrze – rzuciłem ostro. – Uważaj na wschodnią stronę, ale nie wystawiaj głowy. Nasłuchuj. Zaraz dołączymy.
Kopnąłem przekrzywione drzwi i skoczyłem do schronu. Dym zacierał szczegóły, ale to akurat mi odpowiadało. Co najmniej jeden z czterech przebywających tu ludzi znalazł się na drodze wpadającego przez strzelnicę pocisku, co dosłownie przypłacił głową. Hełm, o który się potknąłem, był o wiele za ciężki jak na puste okrycie głowy. Nie wszyscy byli aż takimi służbistami, ale kamizelki nosiła chyba cała czwórka, bo żadna wolna nie wpadła mi w ręce. Zerwałem z wbitych w ścianę kołków dwa karabiny Beryl i jedną ładownicę starego typu. W gniazdach karabinów tkwiły magazynki, co dawało w sumie pięć sztuk. Aż nadto, by serio myśleć o odparciu szturmu, zwłaszcza że pod jednym z karabinów połyskiwała lufa granatnika kaliber 40 mm. Cieszyłem się tym może dwie sekundy, by płynnie przejść do klątw. Pakująca się do środka Jovanka od razu zapytała:
– Co się dzieje?
– Tu gdzieś musi być amunicja do tej rury. – Mówiłem szeptem, nie mając pewności, jak daleko jest facet odpowiedzialny za tę jatkę. Stawiałem raczej na to, że podpełzł całkiem blisko. Gdyby nas usłyszał… – Wracaj do Błażejskiego i powiedz, że muszę jej poszukać. Jak wybuchnie…
– Ja to zrobię. – Widząc moje wahanie, niemal wypchnęła mnie za drzwi. W progu wyszarpnęła karabin. – No idź. Odgońcie ich.
Przebiegłem okalającą bunkier transzeją na jego wschodnią stronę. Rów kończył się tu stanowiskiem z trójką strzelnic, spoglądających na trzy strony świata. Dla porządku zerknąłem na południe i północ, po czym, dużo ostrożniej, uniosłem się z klęczek ku tej najważniejszej, wschodniej. Przytulony do ziemi szańczyk nie oferował tak dobrego widoku jak strzelnice schronu, ale też stanowił o wiele gorszy cel. Może dlatego facet z granatnikiem nie próbował na niego polować. To znaczy: póki nie nabrał pewności, że ktoś tu przebywa. Zaszył się sprytnie w jeżynowo-sosnowym gąszczu, skąd, podobnie jak ja, nie miał najlepszego widoku. Na nieszczęście nie byliśmy sami.
Pocisk snajpera trzasnął w worek nad moją głową i choć nie przebił ziemno-kamiennej zawartości, niemal zwalił mi ją na kark. Upadłem odruchowo na dno okopu. Dwie kolejne kule zabębniły o ścianki i zrobiło się cicho. Podniosłem się i ignorując niedoszłego zabójcę, zerknąłem za główną strzelnicę. Refleksu już mi zabrakło. Nie zdążyłem przetrawić widoku mknącej wprost na mnie rakiety i uczynić jedynej sensownej rzeczy, jaka pozostawała do zrobienia, o ile ktoś nie był specem od bardzo szybkich modlitw. Nie zwaliłem się na plecy, by choć trochę zwiększyć znikome szanse przetrwania eksplozji.
Bóg, w którego istnienie mocno powątpiewałem, udowodnił, że guzik go obchodzi czyjaś wiara albo jej brak, i odwrócił bieg pocisku. O centymetry zaledwie, ale te centymetry wystarczyły, by rakieta otarła się jedynie o krawędź przedpiersia, przypaliła worek i trawę ogonem odrzutu i pomknęła w kierunku serbskiej części Bośni.
Ponieważ nie leżałem na plecach, miałem czas przeładować beryla i przejechać długą serią po rejonie, który wypluł to obrzydlistwo. Udało mi się skosić jedną choinkę i sporo gałęzi. Operator RPG nie był sam i ten drugi błyskawicznie odgryzł mi się jeszcze dłuższą serią. Worki zatrzęsły się od tuzina wściekłych kul, deska szalująca otwór pękła na pół, a ja klapnąłem na tyłek. Chyba dobrze zrobiłem, bo dwie kule z następnej serii wdarły się przez obłożony workami otwór.
Wycofałem się na czworakach – nie zapomniałem o tym drugim, wypatrującym czubka mojej głowy z góry na południu. Nie miał szansy na pewny strzał, ale nie zamierzałem dawać mu okazji. Jego ogień informował tych dwóch, stanowiących sekcję granatnika.
– Wyłaź z bunkra! – zawołałem stłumionym głosem po dotarciu do głównej transzei. Przycupnięty w gnieździe strzeleckim Błażejski był na tyle blisko, że zdołał chwycić mnie za rękę.
– Ostrożnie – wyszeptał, a mnie poniewczasie przypomniała się własna instrukcja w tej kwestii. – On może widzieć drzwi. Niech pan spojrzy, jak biegnie ten rów.
Lodowate ciarki przemknęły mi po kręgosłupie.
– Stój! – Tym razem niemal się wydarłem. – Nie wychylaj się z bunkra! Okop jest pod obstrzałem!
Wcale nie próbowała wychodzić. Miotała się pewnie po pełnym dymu i trupów wnętrzu, po omacku szukając… No właśnie, na dobrą sprawę, nie wiedziała nawet czego. Granaty do podlufowego pallada wyglądały jak bardzo duże naboje pistoletowe i było niemal pewne, że nawet jeśli je wymaca, zwyczajnie ich nie rozpozna.
Okazało się, że narobiłem wystarczająco dużo hałasu. Granat przeleciał nad resztkami dachu i pacnął miękko o zewnętrzną stronę workowego szańca. Potem odtoczył się chyba i nim zapalnik zainicjował wybuch, zdążył oddalić się o następny metr, ale mówiąc o celności, nie należało brać go pod uwagę. Błąd wyniósł więc kilkadziesiąt centymetrów. O tyle bliżej powinien upaść, by wylądować nam na kolanach.