Mieszkanie, które wynajmuję w Lagos, jest ciągle okradane. I to nie tylko wówczas, gdy wyjadę gdzieś na dłużej – do Czadu, Gabonu czy Gwinei – ale nawet jeśli będzie to krótka podróż do pobliskiego miasta – Abeokuty lub Oshogbo – wiem, że kiedy wrócę, okno będzie wysadzone z futryny, meble powywracane, szafy ogołocone.
Mieszkanie znajduje się w centrum miasta, na wyspie Lagos. Wyspa ta była kiedyś punktem wypadowym handlarzy niewolników i ta haniebna, mroczna proweniencja miasta zostawiła w jego atmosferze jakiś niespokojny, gwałtowny element. Coraz to daje on znać o sobie. Oto jadę taksówką i rozmawiam z kierowcą, który nagle milknie i nerwowo rozgląda się po ulicy. – Co się stało? – pytam zaciekawiony – Very bad place! – odpowiada zniżonym głosem. Jedziemy dalej, on odpręża się i znowu spokojnie rozmawia. Ale oto brzegiem ulicy (w mieście nie ma chodników) idzie grupa ludzi, a na ich widok kierowca ponownie milknie, rozgląda się, przyspiesza. – Co się stało? – pytam. – Very bad people! – odpowiada i dopiero po przejechaniu kilometra wraca do przerwanej rozmowy.
W głowie takiego kierowcy musi być odciśnięty plan miasta podobny do tych, jakie wiszą na ścianach komisariatów policji. Coraz to zapalają się na nim, błyskają i pulsują różnokolorowe światełka ostrzegawcze, sygnalizujące miejsca zagrożeń, napadów i zbrodni. Tych znaków ostrzegawczych jest szczególnie dużo na planie śródmieścia, a więc właśnie tam, gdzie mieszkam. Co prawda mógłbym sobie wybrać Ikoyi – bezpieczną i luksusową dzielnicę nigeryjskich bogaczy, Europejczyków i dyplomatów, ale jest to miejsce zbyt sztuczne, ekskluzywne, zamknięte i pilnie strzeżone. A ja chcę żyć w mieście afrykańskim, przy ulicy afrykańskiej, w afrykańskim domu. Jak inaczej mogę poznać to miasto? Ten kontynent?
Ale zamieszkać Białemu w dzielnicy afrykańskiej nie jest wcale łatwo. Najpierw burzą się i protestują Europejczycy. Ktoś, kto ma takie jak ja zamiary, musi być pomyleńcem, kimś niespełna rozumu. Próbują więc perswadować, ostrzegają: zginiesz na pewno, a tylko forma tej śmierci może być różna – albo cię zabiją, albo sam umrzesz, tak straszne są tam warunki życia.
Ale i strona afrykańska patrzy na mój pomysł bez entuzjazmu. Po pierwsze są trudności techniczne – gdzie mieszkać? Taka dzielnica to bieda i zatłoczenie, liche domki, lepianki i slumsy, duszno i brak światła, kurz, smród i robactwo. Gdzie się podziać? Gdzie znaleźć dla siebie osobny kąt? Jak się poruszać? Chociażby – sprawa wody. Wodę trzeba przynosić z drugiego końca ulicy, bo tam stoi pompa. Zajmują się tym dzieci. Rzadko – kobiety. Mężczyźni -nigdy. A tu biały pan stoi z dziećmi w kolejce do studni. Ha! Ha! Ha! To niemożliwe! Albo, powiedzmy, że masz swój pokój, w którym chcesz się zamknąć, żeby pracować. Zamknąć się? Coś takiego jest nie do pomyślenia. My żyjemy wszyscy razem w rodzinie, w gromadzie, dzieci, dorośli, starzy, nigdy się nie rozstajemy, nawet po śmierci nasze duchy pozostają wśród żywych, z tymi, którzy jeszcze są na świecie. Zamknąć się samemu w pokoju, tak żeby nikt nie mógł wejść? Ha! Ha! Ha! To niemożliwe! – A poza tym -tłumaczami łagodnie miejscowi – w naszej dzielnicy jest niebezpiecznie. Kręci się tu wielu złych ludzi. Najgroźniejsi są borna boys – gangi rozpasanych opryszków, które napadają, bij ą i rabują, straszna, pustosząca wszystko szarańcza. Szybko zwęszą, że zamieszkał tu jakiś samotny Europejczyk. A dla nich Europejczyk to bogacz. Kto cię wówczas obroni?
A jednak uparłem się. Nie słuchałem przestróg, byłem zdecydowany. Trochę może dlatego, że czasem zżymałem się na ludzi, którzy przyjeżdżają tu, mieszkają w'„małej Europie" czy „małej Ameryce" (tj. w luksusowych hotelach) i wyjeżdżają, chwaląc się potem, że byli w Afryce, której w rzeczywistości nie widzieli na oczy.
I oto nadarzyła się okazja. Poznałem Włocha Emilio Ma-derę, który w zaułku niedaleko Massey Street miał nieczynny już składzik narzędzi rolnych (Biali powoli likwidowali swoje interesy), a przy nim – a raczej nad nim, dwupokojową służbówkę, pustą, bo nikt nie chciał w niej mieszkać. Był zadowolony, że chcę tę służbówkę wynająć. Któregoś wieczoru przywiózł mnie tu samochodem i pomógł wnieść rzeczy (wchodziło się na piętro po metalowych schodach, przymocowanych do ścian na zewnątrz budynku). Wewnątrz panował przyjemny chłód, bo Emilio jeszcze rano włączył klimatyzator. Była też czynna lodówka. Włoch życzył mi dobrej nocy i zniknął pośpiesznie, bo rano leciał do Rzymu – po ostatnim przewrocie wojskowym bał się nowych zamieszek i chciał wywieźć część swoich pieniędzy.
Zacząłem się rozpakowywać.
Po godzinie zgasło światło.
Od razu mieszkanie pogrążyło się w ciemnościach, a nie miałem żadnej latarki. Najgorsze jednak, że stanął klimatyzator i momentalnie zrobiło się gorąco i duszno. Otworzyłem okno. Do pokoju zaczął wpełzać pomieszany zapach zgniłych owoców, spalonej oliwy, mydlin i moczu. Choć morze musiało być gdzieś niedaleko, w tym zamkniętym i ciasnym zaułku nie czuło się żadnego przewiewu. Był marzec, miesiąc przygniatających upałów, noc wydawała się bardziej duszna i rozgrzana niż dzień. Wyjrzałem przez okno. Na dnie zaułka, na plecionych matach albo wprost na ziemi, leżeli półnadzy ludzie. Kobiety i dzieci spały, kilku mężczyzn, opartych o ściany lepianek, wpatrywało się we mnie. Nie wiedziałem, co znaczą ich spojrzenia. Chcą mnie poznać? Pomóc mi? Zabić mnie?
Pomyślałem, że w upale, jaki panuje w tym mieszkaniu, nie wytrzymam do rana i zszedłem na dół. Dwóch mężczyzn uniosło się, inni przyglądali się, nieporuszeni. Wszyscy byliśmy oblani potem, wszyscy śmiertelnie znużeni, samo istnienie w tym klimacie było już wielkim wysiłkiem. Spytałem ich, czy to jest tak często z tym brakiem światła. Nie wiedzieli. Spytałem, czy można to naprawić. Porozmawiali ze sobą w niezrozumiałym dla mnie języku. Jeden z nich gdzieś poszedł. Mijały minuty i kwadranse. W końcu wrócił, przyprowadzając dwóch młodych ludzi. Ci powiedzieli, że to światło mogą naprawić za dziesięć funtów. Zgodziłem się. Wkrótce w mieszkaniu było jasno, a klimatyzator znowu pracował. Po kilku dniach – znowu awaria, znowu dziesięć funtów, a potem piętnaście i dwadzieścia.
A kradzieże? Z początku, kiedy wracałem do splądrowanego mieszkania, ogarniała mnie wściekłość. Być okradzionym, to przede wszystkim być upokorzonym, oszukanym. Ale tutaj przekonałem się, że odebrać kradzież tylko jako upokorzenie i oszustwo, to jednak pewien psychiczny luksus. Mieszkając wśród biedoty mojej dzielnicy, zrozumiałem, że kradzież, nawet drobna kradzież, może być wyrokiem śmierci. Zobaczyłem kradzież jako zabójstwo, jako morderstwo. W zaułku miała swój kąt samotna kobieta, której jedyną własnością był garnek. Żyła z tego, że u handlarek jarzyn brała na kredyt fasolę, gotowała ją, przyprawiała sosem i sprzedawała ludziom. Dla wielu z nich miska fasoli była jedynym posiłkiem dnia. I oto pewnej nocy obudził nas przejmujący krzyk. Cały zaułek poruszył się. Kobieta biegała w koło rozpaczająca, oszalała: złodzieje ukradli jej garnek, straciła jedyną rzecz, z której żyła.
Wielu ludzi w zaułku ma tylko jakąś jedną rzecz. Ktoś ma koszulę, ktoś pangę, ktoś – nie wiadomo skąd? – kilof. Kto ma koszulę, może zatrudnić się jako stróż nocny (nikt nie zechce półnagiego stróża), kto ma pangę, może być wynajęty do ścinania zielska, ten z kilofem może kopać rów. Inni mają na sprzedaż tylko swoje mięśnie. Ci liczą na to, że ktoś będzie ich potrzebować jako tragarzy lub posłańców. Ale we wszystkich tych wypadkach szansę na zatrudnienie są małe, bo konkurencja jest olbrzymia. Często zresztą są to tylko zajęcia dorywcze – na jeden dzień, na kilka godzin.
Toteż mój zaułek, sąsiednie ulice i cała dzielnica są pełne bezczynnych ludzi. Budzą się rano i szukają wody, żeby obmyć twarz. Potem kto ma pieniądze, kupuje sobie śniadanie: szklankę herbaty i kawałek suchej bułki. Ale wielu ludzi nie je nic. Przed południem upał jest już trudny do zniesienia – trzeba poszukać miejsca, w którym jest cień. W miarę upływu godzin cień będzie się przesuwać razem ze słońcem, a razem z tym cieniem – człowiek, dla którego to jest jedynym zajęciem dnia: pełznąć za cieniem, chronić się w jego mrocznym, chłodnym wnętrzu. Głód. Bardzo chce się jeść, ale niczego nie ma. W dodatku z pobliskiego baru dolatuje zapach pieczonego mięsa. Dlaczego ci ludzie nie rzucają się na bar, przecież są młodzi i silni?
A jednak któryś z nich nie wytrzymał. Bo nagle rozlega się krzyk. To woła uliczna handlarka, której chłopak zwędził ze stolika kiść bananów. Ta okradziona i jej sąsiadki puściły się za nim i w końcu go złapały. Nie wiadomo, skąd znalazła się policja. Policjanci noszą tu wielkie, drewniane pały, którymi bijana odlew, okrutnie. Chłopak leży teraz na ulicy, skulony, zwinięty, zasłania się przed ciosami pałek. Od razu zrobiło się zbiegowisko, o które tu łatwo, bo ta masa bezczynnych ludzi czyha na każde zdarzenie, zamieszanie, sensację, byle się rozerwać, coś zobaczyć, czymś zająć. Teraz cisną się bliżej i bliżej, tak jakby łoskot pałek i jęki bitego sprawiały im prawdziwą rozkosz. Krzykami i wrzaskiem zachęcają i judzą policjantów. Tu, jeżeli złapią złodzieja, chcą go od razu rozszarpać, zlinczować, posiekać. Chłopak postękuje, wypuścił już z ręki banany. Ci, którzy stoją najbliżej, rzucają się na nie, rozszarpują je między sobą.
Potem wszystko wraca do normy. Handlarka żali się jeszcze i pomstuje, policjanci odchodzą, pobity, skatowany chłopak wlecze się do jakiejś kryjówki – obolały i głodny. Ludzie rozchodzą się, wszyscy wracają na swoje miejsca pod mury, pod ściany, pod daszki – do cienia. Zostaną tu, aż nadejdzie wieczór. Po upalnym i głodnym dniu jest się osłabionym i otępiałym. Ale pewne ogłuszenie, wewnętrzne odrętwienie jest nawet zbawienne – inaczej by człowiek nie przeżył: biologiczna, zwierzęca część jego natury zagryzłaby wszystko, co jeszcze w nim ludzkie.
Wieczorem zaułek trochę się ożywia. Zbierają się jego mieszkańcy. Jedni przesiedzieli tu cały czas nękani atakami malarii. Inni – właśnie wracają z miasta. Niektórzy mieli szczęśliwy dzień: gdzieś pracowali albo spotkali krewniaka, który podzielił się z nimi swoim groszem. Ci będą jeść kolację – miskę kassawy z ostrym sosem z papryki, czasem do tego nawet gotowane jajko albo kawałek baraniny. Część dostanie się z tego dzieciom, które wpatrują się chciwie, jak mężczyźni połykają kęs po kęsie. Każda ilość jedzenia znika tu natychmiast i bez śladu. Zjada się wszystko, co jest, do ostatniego okrucha, nikt nie ma żadnych zapasów, nie miałby ich nawet gdzie przechować, w czym zamknąć. Żyje się doraźnie, bieżącą chwilą, każdy dzień jest przeszkodą trudną do pokonania, poza bieżący dzień wyobraźnia już nie sięga, nie snuje planów, nie marzy.
Kto ma szylinga – idzie do baru. Barów jest pełno, w zaułkach, na skrzyżowaniach, na placach. Czasem są to ubogie pomieszczenia, mają ściany sklecone z falistej blachy, a zamiast drzwi – perkalowe zasłonki. A jednak mamy poczuć się, jakbyśmy weszli do lunaparku, znaleźli się na kolorowym festynie. Ze starego radia dobiega jakaś muzyka, pod sufitem świeci czerwona żarówka. Na ścianach wiszą wycięte z czasopism błyszczące fotosy filmowych aktorek. Za ladą stoi zwykle potężna, otyła madame – właścicielka. Sprzedaje jedyną rzecz, jaka jest w takim barze – pędzone przez siebie domowym sposobem piwo. Piwo może być rozmaite – bananowe albo kukurydziane, ananasowe, palmowe. Na ogół każda z tych kobiet specjalizuje się w warzeniu jednego gatunku piwa. Szklanka takiego trunku ma trzy zalety: a – zawiera alkohol, b – jako płyn zaspokaja pragnienie i c – ponieważ na dnie szklanki roztwór ten jest gęsty i zawiesisty, stanowi on dla głodnego namiastkę pożywienia. Toteż jeżeli ktoś w ciągu dnia zdobył tylko szylinga – najpewniej wyda go właśnie w barze.
W moim zaułku rzadko zadomowi się ktoś na dłużej. Ludzie, którzy się tu przewijają, to wieczni koczownicy miasta, wędrowcy błądzący w chaotycznych i zakurzonych labiryntach ulic. Wynoszą się szybko i znikaj ą bez śladu, ponieważ nic właściwie nie mieli. Idą dalej albo kuszeni mirażem jakiejkolwiek pracy, albo wystraszeni epidemią, która nagle wybuchła w zaułku, albo wypędzeni przez właścicieli lepianek i werand, którym nie maj ą czym płacić za zajmowane miejsce. Wszystko w ich życiu jest tymczasowe, płynne i kruche. Jest i nie jest. Nawet jeśli jest – to na jak długo? Ta wieczna niepewność sprawia, że sąsiedzi z mojego zaułka żyją w ciągłym zagrożeniu, w nie słabnącym strachu. Rzucili wiejską biedę i przywędrowali do miasta w nadziei, że będzie im lepiej. Kto znalazł tu swojego kuzyna, mógł liczyć, że ten go wesprze, że umożliwi mu jaki taki start. Ale wielu z tych wczorajszych wieśniaków nie znalazło nikogo z bliskich, żadnego współplemieńca. Często nawet nie rozumieli języka, który słyszeli na ulicy, nie wiedzieli, jak się rozpytać o cokolwiek. Żywioł miasta wchłonął ich, stał się ich jedynym światem, już nazajutrz nie umieli się z niego wydostać.
Zaczęli budować sobie jakiś dach nad głową, jakiś kąt, jakieś miejsce własne. Ponieważ ci przybysze nie mieli pieniędzy, bo właśnie udali się do miasta, aby je zarobić (tradycyjna wieś afrykańska nie znała pojęcia pieniądza), mogli tylko szukać dla siebie miejsca w dzielnicach slumsów. To niezwykły widok – budowa takiej dzielnicy. Najczęściej władze miasta wyznaczają na ten cel tereny najgorsze – bagna, grzęzawiska albo nagie pustynne piaski. Na takich gruntach ktoś stawia pierwszy szałas. Obok – ktoś drugi. Potem – następny. Tak spontanicznie powstaje ulica. Naprzeciw niej posuwa się inna ulica. Kiedy spotkają się -utworzą skrzyżowanie. Teraz te ulice zaczną rozchodzić się, kluczyć, rozgałęziać. Tak powstanie dzielnica. Na razie ludzie zdobywaj ą materiał. Nie sposób dojść – skąd? Wykopują spod ziemi? Ściągają z obłoków? W każdym razie to pewne, że ta rzesza bez grosza niczego nie kupuje. Na głowach, na plecach, pod pachą znoszą kawałki blachy, desek, dykty, plastiku, tektury, karoserii, skrzynek i to wszystko składają, montują, zbijają i zlepiają w coś pośredniego między budą i szałasem, którego ściany układają się w spontaniczny arcybarwny, slumsowy kolaż. Żeby było na czym spać, bo często podłoga to grząskie bagno albo ostre kamienie, wykładają owo pomieszczenie trawą słoniową, liśćmi bananowymi, rafią czy słomą ryżową. Te dzielnice, te monstrualne afrykańskie papier-mâché są zrobione naprawdę z byle czego i to one, a nie Manhattan czy paryska Defence są najwyższym wytworem ludzkiej wyobraźni, pomysłowości i fantazji. Całe miasta postawione bez jednej cegły, metalowego pręta, metra kwadratowego szyby!
Jak wiele wytworów żywiołowego happeningu, również dzielnice slumsów miewaj ą krótki żywot. Wystarczy, że za bardzo rozprzestrzenia się albo że miasto postanowi tam coś zbudować. Byłem raz świadkiem takiej zagłady, niedaleko mojego zaułka. Slumsy rozrosły się. na brzegu wyspy. Rząd wojskowy uznał to za niedopuszczalne. Rankiem nadjechały ciężarówki z policją. Od razu zebrał się tłum. Teraz policjanci ruszyli na kolonię slumsów, przepędzając z nich mieszkańców. Podniósł się krzyk i zrobił się tumult- Na to nadjechały buldożery, wielkie, jaskrawożółte caterpillary. Za chwilę buchnęły w górę tumany pyłu i kurzu: maszyny ruszyły naprzód, demolując ulicę po ulicy i zostawiając za sobą stratowaną, pustą ziemię. Tego dnia na jakiś czas zaułek zapełnił się uchodźcami ze zburzonego osiedla. Było tłoczno, gwarnie i jeszcze bardziej duszno.
Któregoś dnia miałem gościa. Był to mężczyzna w średnim wieku w białym, muzułmańskim stroju. Na imię miał Sulejman i pochodził z północy Nigerii. Kiedyś pracował u Włocha jako stróż nocny. Znał zaułek i całą najbliższą okolicę. Zachowywał się nieśmiało, nie chciał usiąść w mojej obecności. Spytał, czy nie potrzebuję stróża nocnego, bo właśnie stracił pracę. Powiedziałem, że nie, ale zrobił na mnie dobre wrażenie i dałem mu pięć funtów. Po kilku dniach przyszedł znowu. Tym razem usiadł. Zrobiłem mu herbaty. Zaczęliśmy rozmawiać. Zwierzyłem mu się, że ciągle mnie okradają. Sulejman uznał to za rzecz zupełnie normalną. Kradzież jest formą – przykrą, to prawda – niwelowania nierówności. To dobrze, że mnie okradają, stwierdził, to nawet przyjazny gest z ich strony. W ten sposób daj ą mi znać, że jestem im użyteczny i że w związku z tym mnie akceptują. W gruncie rzeczy mogę się czuć bezpieczny. Czy coś mi tu kiedyś groziło? Przyznałem, że nie. A no właśnie! Będę tu bezpieczny tak długo, dopóki pozwolę się bezkarnie okradać. W momencie kiedy zawiadomię policję i zaczną ich ścigać – lepiej, abym się stąd wyniósł.
Znowu przyszedł po tygodniu. Dostał herbaty, a potem powiedział tajemniczym głosem, że weźmie mnie na Jankara Market i tam zrobimy odpowiedni zakup. Jankara Market to rynek, na którym czarownicy, zielarze, wróżbiarze i zaklinacze sprzedają wszelkiego rodzaju amulety, talizmany, różdżki i cudowne lekarstwa. Sulejman chodził od stolika do stolika, patrzył, pytał. Wreszcie, od jednej kobiety kazał mi kupić pęk piór białego koguta. Były drogie, ale nie stawiałem oporu. Wróciliśmy do zaułka. Sulejman ułożył pióra, owinął je nitką i przywiązał do górnej framugi drzwi.
Od tej chwili nigdy nic nie zginęło mi w mieszkaniu.
Salim
Nagle zobaczyłem w ciemnościach dwa rozjarzone ślepia. Były daleko i poruszały się gwałtownie, jakby należały do jakiegoś zwierzęcia miotającego się niespokojnie w klatce nocy. Siedziałem na kamieniu, na skraju oazy Ouadane, na Saharze, w Mauretanii, na północny wschód od stolicy tego kraju – Nouakchott. Od tygodnia próbowałem się stąd wydostać – na próżno. Do Ouadane trudno bowiem dojechać, ale jeszcze trudniej – wyjechać. Nie prowadzi tam wytyczona, bita droga, nie ma też stałego transportu. Co kilka dni, albo tygodni, przejeżdża tędy ciężarówka i jeżeli kierowca zabierze nas ze sobą – pojedziemy, jeżeli nie – będziemy tu tkwić nadal, oczekując następnej okazji, która nie wiadomo kiedy znowu się nadarzy.
Maurowie, którzy siedzieli obok mnie, poruszyli się. Zaczynał się chłód nocy, który tu przychodzi nagle i po piekle słonecznego dnia przenika człowieka aż do bólu. Nie ma takiego kożucha czy takiej kołdry, która mogłaby nas przed tym zimnem ochronić. Oni mieli natomiast tylko stare wystrzępione derki, w których tkwili szczelnie zakutam, nieruchomi jak posągi.
W pobliżu wystawała z ziemi czarna rura zakończona okrytym rdzą i solą mechanizmem pompy ssąco-tłoczącej. Była to jedyna w tej okolicy stacja paliwowa i jeżeli jechał tędy samochód, musiał się w tym miejscu zatrzymać. W oazie nie ma żadnej innej atrakcji. Zwykle dni płyną tu jednostajne i niezmienne, podobne do monotonii pustynnego klimatu: zawsze świeci to samo słońce, rozpalone i samotne na wymarłym, bezchmurnym niebie.
Na widok odległych jeszcze świateł Maurowie zaczęli wymieniać między sobą jakieś uwagi. Nie rozumiałem ani słowa z ich języka. Być może mówili do siebie: no, nareszcie! Nareszcie jedzie! Doczekaliśmy się!
Byłaby to zapłata za długie dni oczekiwania, cierpliwego wpatrywania się w zastygły, nieporuszony horyzont, na którym od dawna nie pojawiał się żaden ruchomy kształt, nic żywego, co mogłoby zwrócić uwagę i wyrwać człowieka z drętwoty beznadziejnego oczekiwania. Zresztą przejazd ciężarówki – samochody osobowe są zbyt słabe, aby tędy jeździć – też niczego w życiu tych ludzi nie zmieniał. Wóz stał zwykle chwilę i zaraz odjeżdżał. A jednak nawet ten krótki postój był dla nich niezmiernie potrzebny i ważny: urozmaicał życie, dawał temat do późniejszych rozmów, a przede wszystkim był materialnym dowodem istnienia jakiegoś innego świata i krzepiącym potwierdzeniem, że ów świat, skoro wysyła do nich swojego mechanicznego zwiastuna, musi wiedzieć, że oni tu żyją.
Może też prowadzili między sobą rutynowy spór na temat: dojedzie – nie dojedzie? Podróżowanie w tych zakątkach Sahary jest bowiem ryzykowną przygodą, nieustanną loterią, ciągłą niewiadomą. Po tych bezdrożach pełnych wyrw, dziur, zapadlisk, wystających kamieni i skał, piaszczystych wydm i barchanów, usypisk i łach śliskiego żwiru samochód posuwa się w ślimaczym tempie kilku kilometrów na godzinę. W takiej ciężarówce każde koło ma własny napęd i każde, metr po metrze, to obracając się, to zatrzymując w piętrzących się nierównościach i załamaniach, szuka sobie niejako „na własną rękę" jakiegoś zaczepienia. Dopiero suma tych uporczywych wysiłków i zmagań, którym cały czas towarzyszy wycie utrudzonego i zgrzanego silnika, a także karkołomny chybot rozkołysanej platformy, pozwala poruszać się ciężarówce do przodu.
Ale Maurowie wiedzieli także, że czasem ciężarówka utknie beznadziejnie, już będąc o krok od oazy, na samym jej progu. Dzieje się tak, kiedy burza naniesie na szlak góry piasku, które uniemożliwiaj ą dalszą jazdę. Wówczas albo ludziom uda się odkopać drogę, albo kierowca poszuka objazdu, albo po prostu zawróci do bazy. Trzeba będzie czekać, aż nowy sztorm przesunie wydmy dalej i oczyści trasę. Tym razem jednak elektryczne ślepia zbliżały się coraz bardziej. W pewnym momencie ich blask zaczął odsłaniać ukryte w ciemnościach korony palm daktylowych, odrapane ściany lepianek i drzemiące przy drodze kozy i owce, aż wreszcie ciągnący za sobą tumany pyłu ogromny berlier zatrzymał się przed nami w huku i łoskocie żelastwa. Berliery to francuskie ciężarówki przystosowane dojazdy po pustynnych bezdrożach. Mają one duże koła o szerokich oponach, a z maski wystaje do góry zamocowany wysoko filtr powietrza. Wielkie rozmiary i pękaty kształt filtru sprawiają, że z daleka ciężarówki te przypominają wyglądem przód starej, parowej lokomotywy.
Z szoferki zszedł po drabince kierowca – ciemny, bosonogi Maur w długiej do kostek galabii koloru indygo. Był, jak większość jego pobratymców – wysoki i potężnej budowy. Ludzie i zwierzęta o dużej masie ciała lepiej znoszą tropikalne upały, stąd mieszkańcy Sahary są z reguły ludźmi okazałego wyglądu. Działa tu także prawo doboru naturalnego – w skrajnie trudnych warunkach, jakie istnieją na pustyni, wieku dojrzałego dożywają tylko najmocniejsi.
Kierowcę od razu otoczyli Maurowie z oazy. Zaczął się harmider głośnych powitań, pozdrowień, pytań i życzeń. Trwało to i trwało. Wszyscy przekrzykiwali się i wymachiwali rękoma, jakby uczestniczyli w targu na hałaśliwym rynku. W tej rozmowie z kierowcą po jakimś czasie zaczęli pokazywać na mnie. Wyglądałem żałośnie. Byłem brudny, zarośnięty i przede wszystkim wycieńczony koszmarnymi upałami saharyjskiego lata. – To będzie tak – ostrzegał mnie wcześniej doświadczony Francuz -jakby ktoś wbijał w ciebie nóż. W plecy, w głowę. W południe promienie słońca uderzają tam z siłą noża.
Kierowca spojrzał na mnie i najpierw nie powiedział nic, ale potem pokazał ręką samochód i zawołał przyzwalająco: -Jalla! (Jazda! Właź!) Wdrapałem się do szoferki i zatrzasnąłem drzwiczki. Zaraz ruszyliśmy.
W gruncie rzeczy nie wiedziałem, dokąd jedziemy. W świetle reflektorów przesuwał się przed nami piasek, cały czas ten sam, iskrzący się różnymi odcieniami piasek, przetykany ławicami żwiru i odłamkami skał, koła coraz to podskakiwały na granitowych progach albo zapadały się w wyrwach i kamiennych szczelinach. W głębokiej, czarnej nocy widać było tylko dwie plamy światła, które ślizgały się po powierzchni pustyni, dwa jasne, wyraźnie obramowane kręgi. Poza tym nie widać było nic – nic zupełnie.
Po jakimś czasie zacząłem podejrzewać, że jedziemy na oślep, na przełaj, wprost przed siebie, bo nigdzie nie było widać żadnych punktów orientacyjnych, żadnych znaków, palików czy innych śladów drogi. Próbowałem podpytać Maura. Pokazałem noc przed nami i spytałem: – Nouakchott?
Ten spojrzał na mnie i roześmiał się: – Nouakchott!? – powiedział z takim rozmarzeniem, jakby chodziło o ogrody Semiramidy, piękne, ale dla nas, maluczkich, zbyt wysoko rozwieszone. Z tego wywnioskowałem, że nie jedziemy w kierunku, na którym mi zależy, ale nie wiedziałem, jak go zapytać, dokąd właściwie jedziemy. Bardzo chciałem nawiązać z nim kontakt, poznać się bliżej. – Ryszard – powiedziałem pokazując na siebie. Z kolei pokazałem na niego. Zrozumiał. – Salim – odparł i znowu się roześmiał. Zapadło milczenie. Musieliśmy natrafić na jakąś gładką powierzchni pustyni, bo berlier zaczął jechać łagodniej i szybciej (dokładnie, jak szybko, nie wiem, bo wszystkie zegary w wozie były zepsute). Jakiś czas jeszcze jechaliśmy nic do siebie nie mówiąc, aż w końcu zasnąłem.
Obudziła mnie nagła cisza. Zgasł silnik i za chwilę ciężarówka zatrzymała się. Salim zaczął naciskać pedał gazu i coraz to przekręcał kluczyk w stacyjce. Akumulator działał, rozrusznik też, ale silnik milczał. Wstał dzień i było już jasno. Maur szukał w szoferce dźwigni otwarcia maski silnika. Od razu wydało mi się to dziwne i podejrzane: jak to, kierowca nie umie otworzyć maski samochodu? W końcu doszedł, że maskę otwiera się zwalniając uchwyty, które są na zewnątrz. Wdrapał się na błotnik i zaczął przyglądać się silnikowi, ale patrzył na jego poplątaną konstrukcję, tak jakby ją widział pierwszy raz w życiu. Czegoś dotykał, czymś próbował poruszyć, ale to wszystko było bardzo amatorskie. Przekręcał kluczyk w stacyjce, ale silnik milczał jak grób. Odnalazł skrzynię z narzędziami, ale niewiele w niej było rzeczy. Wyciągnął młotek, kilka kluczy i śrubokrętów. Po czym zabrał się do rozbierania silnika.
Wyszedłem z szoferki. Wokół nas, jak okiem sięgnąć, była pustynia. Piasek, rozrzucone na nim ciemne kamienie. W pobliżu tkwiący w ziemi obły, czarny głaz – po południu, kiedy nagrzeje się w słońcu, będzie promieniował z niego żar jak z hutniczego pieca. Krajobraz księżycowy, zamknięty poziomą, idealnie równą linią horyzontu – kończy się ziemia, a potem już tylko niebo i niebo. Żadnych gór. Żadnych wydm piaszczystych. Żadnego listka. I, oczywiście, żadnej wody. Woda! To jest to, co od razu przychodzi w takiej sytuacji na myśl. Ponieważ na pustyni pierwszą rzeczą, którą człowiek widzi, kiedy rano otwiera oczy, jest twarz jego wroga – rozpalona twarz słońca. Ten widok budzi w nim natychmiast odruch samozachowawczy – sięgnąć po wodę. Pić! Pić! Tylko w ten sposób choć trochę poprawi swoje szansę w odwiecznym, pustynnym zmaganiu – w rozpaczliwym pojedynku ze słońcem.
Postanowiłem rozejrzeć się za wodą, bo ze sobą nie miałem nic – ani wody, ani jedzenia. W szoferce niczego nie znalazłem. Ale trochę wody było: do skrzyni ciężarówki, u dołu, pod spodem, po lewej i po prawej stronie przywiązane były sznurkami po dwa bukłaki. Każdy z nich to była skóra zdarta z kozy, dość marnie wyprawiona i potem zeszyta, tak że zachowała kształt zwierzęcia. Jedna z kozich nóżek służyła za dzióbek do picia.
Na chwilę odetchnąłem z ulgą, ale tylko na moment, zaraz zacząłem obliczać. Bez wody można przeżyć na pustyni jedną dobę, z wielkim trudem i to nie zawsze – dwie. Rachunek jest prosty: w tamtych warunkach człowiek może utracić w ciągu dnia około dziesięciu litrów potu i żeby żyć – musi wypić podobną ilość wody. Pozbawiony j ej, zacznie zaraz odczuwać pragnienie. Prawdziwe, przeciągające się pragnienie w gorącym i suchym tropiku jest męczącym, destrukcyjnym uczuciem, trudniejszym do opanowania niż głód. Po kilku godzinach pragnienia człowiek staje się ospały i wiotki, zaczyna słabnąć i tracić orientację. Zamiast mówić – bełkoce, coraz bardziej nieskładnie. Jeszcze tego samego wieczoru, albo następnego dnia, dostanie wysokiej gorączki i szybko umrze.
Pomyślałem, że jeżeli Salim nie podzieli się ze mną -umrę jeszcze dziś. Jeżeli nawet odda mi część wody, wystarczy nam zapasu tylko na jeden dodatkowy dzień – to znaczy umrzemy jutro, najpóźniej – pojutrze.
Próbowałem zahamować gonitwę myśli i postanowiłem przypatrzyć się temu, co robi Maur. Umazany smarami i spocony Salim rozbierał silnik, rozkręcał śruby i zdejmował przewody, a wszystko to bez żadnego ładu i sensu, jak dziecko, które ze złością rozbija zabawkę, kiedy nie chce funkcjonować. Na błotnikach, na zderzaku leżało pełno sprężyn, zaworów, uszczelek i drutów, część z nich spadła już na ziemię. Zostawiłem go i poszedłem na drugi koniec ciężarówki, na tę jej stronę, gdzie był jeszcze cień. Usiadłem na ziemi i oparłem się o koło.