Nic nie wiedziałem o tym człowieku, w którego rękach było moje życie. W każdym razie – było na ten dzień,. Jeżeli Salim odpędzi mnie od ciężarówki i od wody – a miał w ręku młotek i pewnie w kieszeni nóż, a poza tym znaczną przewagę fizyczną-jeżeli każe mi się stąd wynosić i iść przed siebie, w głąb pustyni – nawet nie dożyję nocy. A wydało mi się, że tak właśnie może postąpić – przecież w ten sposób przedłuży sobie życie albo w ogóle uratuje się, jeżeli w porę nadejdzie pomoc.
Wyraźnie Salim nie był profesjonalnym kierowcą, w każdym razie kierowcą berliera. Także – nie znał dobrze tych stron. Zresztą czy można naprawdę dokładnie znać pustynię, na której kolejne burze i sztormy zmieniaj ą nieustannie krajobraz, przesuwając góry piasku w coraz to inne miejsce i przestawiając dowolnie znaki orientacyjne? Ale często tu bywa tak, że jeżeli ktoś ma odrobinę pieniędzy, zaraz wynajmuje takiego, który ma ich jeszcze mniej i będzie za niego pracować, wykonywać zadania. Najpewniej kierowca tej ciężarówki wynajął Salima, aby ten odprowadził za niego wóz do jednej z oaz. Ale tu człowiek nigdy nie przyzna się, że czegoś nie wie albo nie umie. Jeżeli podejdziemy do kierowcy taksówki, pokażemy mu adres i spytamy, czy wie, gdzie to jest, bez chwili namysłu odpowie, że tak. Po czym zaczyna się jazda po całym mieście, w koło i w koło, bo oczywiście nie ma on pojęcia, dokąd jechać.
Słońce podnosiło się wyżej i wyżej. Nieruchome, skamieniałe morze pustyni wchłaniało jego promienie, nagrzewało się i zaczynało płonąć. Zbliżała się godzina, kiedy wszystko stawało się piekłem – ziemia, niebo, my sami. Jorubowie wierzą, że jeżeli cień opuści człowieka, człowiek umrze. A tu wszystkie cienie zaczynały się kurczyć, maleć, blednąc. Zaczynały znikać. Zbliżały się przerażające godziny południa – pora świata, w której ludzie i przedmioty nie mają cienia, istnieją- nie istnieją, są już tylko rozświetloną, żarzącą się bielą.
Myślałem, że ta chwila już nadeszła, kiedy nagle zobaczyłem przed sobą widok zupełnie inny. Martwy, nieruchomy horyzont, tak przytłoczony ciężarem upału, iż zdawało się, że nic nie może się na nim pojawić, nic zdarzyć – w jednej chwili ożył i zazielenił się. Jak okiem sięgnąć, widziało się tam daleko wysokie, dorodne palmy, całe gaje palmowe rosnące wzdłuż horyzontu, gęsto, bez żadnej przerwy. A również można było zobaczyć jeziora, tak, wielkie, błękitne jeziora, o żywej, falującej powierzchni. I także były tam krzewy dorodne, rozgałęzione, które miały zieleń świeżą, intensywną, soczystą, mocną. A wszystko to nieustannie drgało, mieniło się, pulsowało jakby za lekką mgłą, nieostre i nieuchwytne. A jeszcze panowała w powietrzu – tu, wokół nas, i tam, na horyzoncie – głęboka, niczym nie zmącona cisza: nie wiał wiatr, a tamte gaje były bez ptaków.
– Salim! – zawołałem – Salim!
Spod skrzydeł otwartej maski wyłoniła się głowa. Spojrzał na mnie.
– Salim! – powtórzyłem jeszcze raz i pokazałem ręką gaje i jeziora, cały przepyszny ogród pustyni, raj Sahary.
Salim rzucił okiem w tamtą stronę – bez wrażenia. W mojej brudnej, zalanej potem twarzy musiał zobaczyć zdumienie, oszołomienie i zachwyt, ale także coś jeszcze, co go wyraźnie zaniepokoiło, bo podszedł do ciężarówki, odwiązał jeden bukłak, upił trochę i podał mi resztę bez słowa. Chwyciłem skórzany, szorstki worek i zacząłem pić. Zakręciło mi się w głowie i żeby nie upaść, oparłem się ramieniem o skrzynię berliera. Piłem przyssany do koziej nogi, ciągle wpatrzony w horyzont. Ale w miarę jak czułem, że zaspokajam pragnienie, że cichnie we mnie jakieś szaleństwo, zaczął mi sprzed oczu znikać zielony pejzaż. Jego barwy płowiały i bladły, jego kształty kurczyły się i zacierały. Kiedy już opróżniłem worek do sucha, horyzont był ponownie płaski, pusty i martwy. Woda, wstrętna saharyjska woda, ciepła, zaśmiecona, gęsta od piachu i brudu, pozwoliła mi jeszcze żyć, ale odebrała mi widok raju. Największe jednak w tym dniu było to, że Salim sam dał mi pić. Przestałem się go bać. Czułem, że jestem bezpieczny, przynajmniej do momentu, kiedy zostanie nam ostatni łyk.
Drugą połowę dnia przeleżeliśmy pod ciężarówką, w jej wątłym, płowym cieniu. W tym świecie otoczonym płonącymi horyzontami byliśmy z Salimem jedynym życiem. Przyglądałem się ziemi, którą miałem w zasięgu ręki, najbliższym kamieniom. Szukałem jakiejś żywej istoty, czegoś, co by drgnęło, ruszyło się, popełzło. Przypomniałem sobie, że gdzieś na Saharze żyje mały żuczek, którego Tuaregowie nazywaj ą Ngubi. Kiedy jest bardzo gorąco, Ngubiego męczy pragnienie, chce mu się pić. Niestety, nigdzie nie ma wody, wokół jest tylko rozpalony piasek. Więc żeby się napić, żuczek wybiera jakieś wzniesienie, może to być pochyła fałdka piachu, i zaczyna pracowicie wdrapywać się na jej szczyt. Ogromny to wysiłek, trud prawdziwie syzyfowy, ponieważ rozżarzony i sypki piasek ciągle osuwa się, spychając żuczka w dół, do początku jego katorżniczej drogi. Dlatego nie mija wiele czasu, kiedy żuczek zaczyna się pocić. Na końcu jego odwłoka pęcznieje duża kropla potu. Wówczas Ngubi przerywa wspinaczkę, kuli się i zanurza swój pyszczek w owej kropli.
Pije.
W papierowej torebce Salim miał kilka herbatników. Wypiliśmy drugi bukłak wody. Zostały nam jeszcze dwa bukłaki. Myślałem coś napisać. Uświadomiłem sobie, że czasem ludzie coś w takich momentach piszą. Nie miałem siły. Właściwie nic mnie nie bolało. Tylko robiło się coraz bardziej pusto. W tej pustce narastała jakaś inna pustka.
I nagle zobaczyłem w ciemnościach dwa rozjarzone ślepia. Były daleko i poruszały się gwałtownie. Potem nadciągnął szum motoru, zobaczyłem ciężarówkę, usłyszałem głosy w niezrozumiałym dla mnie języku. – Salim! – powiedziałem. Pochyliło się nade mną kilka ciemnych, podobnych do niego twarzy.