Jechałem na zachód – z Nairobi do Kampali. Zaczynał się niedzielny poranek, droga była pusta, prowadziła przez ziemię sfałdowaną, pagórkowatą. Przede mną promienie słońca tworzyły na szosie jeziora świateł, połyskujące, rozwibrowane. Kiedy podjeżdżałem bliżej, światło znikało, przez moment asfalt był szary, potem wpadał w czerń, ale za chwilę zapalało się następne jezioro i za jakiś czas – znowu następne. Podróż zamieniała się w rejs przez krainę rozjarzonych wód, które raptownie zapalały się i gasły jak błyski reflektorów w zwariowanej dyskotece. Po obu stronach szosy pięła się bujna zieleń, eukaliptusowe lasy, rozległe plantacje „Tea and Bond Co.", to tu, to tam mignął stojący wśród cyprysów i cedrów biały dworek angielskiego farmera. Nagle daleko, daleko, na końcu szosy zobaczyłem świetlistą kulę, która zaczęła gwałtownie rosnąć i zbliżać się do mnie. Ledwie zdążyłem zjechać na pobocze, kiedy koło mnie przemknęła kolumna motocykli i samochodów, w środku jechał czarny mercedes, zobaczyłem, że siedzi w nim Jomo Kenyatta. Kenyatta rzadko bywał w swoim biurze premiera w Nairobi, większość natomiast czasu spędzał w Gatundu – prywatnej rezydencji położonej o 160 kilometrów od stolicy. Jego ulubioną rozrywką było tam oglądanie zespołów tanecznych różnych ludów kenijskich, które przyjeżdżały umilać czas swojemu przywódcy. Mimo hałasu, jaki czyniły bębny, piszczałki i okrzyki tancerzy, Kenyatta, siedząc w fotelu, wsparty o laskę – zapadał w drzemkę. Ożywał dopiero wówczas, kiedy po skończonym pokazie tancerze wychodzili na palcach i zapadała cisza.
Ale Kenyatta tu, teraz? W niedzielę rano? Jego wozy pędzące z taką szaloną szybkością? Coś musiało się stać nadzwyczajnego!
Bez namysłu zawróciłem i pognałem śladem kolumny. Po kwadransie byliśmy w mieście. Wozy zajechały pod gmach Urzędu Premiera – nowoczesny dwunastopiętrowiec na City Square w centrum Nairobi; natomiast mnie policja zastawiła drogę – musiałem się zatrzymać. Zostałem sam, na pustej ulicy, nie było nikogo, żeby zasięgnąć języka. W każdym razie nie wyglądało na to, żeby coś działo się w samym Nairobi: miasto było senne, niedzielnie rozlazłe, puste.
Pomyślałem, że byłoby dobrze zajrzeć do Feliksa – on mógł coś wiedzieć. Feliks Naggar był szefem biura Agence France Presse w Afryce Wschodniej. Mieszkał w willi w Ridgeways – ekskluzywnej, supereleganckiej dzielnicy Nairobi. Feliks to była cała instytucja. Wiedział wszystko, sieć jego informatorów rozciągała się od Mozambiku po Sudan, od Kongo do Madagaskaru. Sam rzadko wychodził z domu. Albo nadzorował swoich kucharzy – prowadził najlepszą kuchnię w Afryce – albo siedział w hallu przed kominkiem i czytał kryminały. Cały czas trzymał w ustach cygaro. Nigdy go nie wyjmował, może tylko na moment, żeby przełknąć kęs pieczonego homara albo spróbować łyżeczkę pistacjowego sorbetu. Od czasu do czasu dzwonił telefon. Naggar podnosił słuchawkę, zapisywał coś na skrawku papieru i szedł na koniec domu, gdzie przy dalekopisach siedzieli jego pomocnicy (byli to najbardziej przystojni młodzi Hindusi, jakich mógł znaleźć w Afryce). Dyktował im tekst depeszy płynnie, jednym ciągiem, bez żadnej poprawki. I wracał albo do kuchni – mieszać w garnkach, albo przed kominek – czytać kryminały.
Właśnie teraz zastałem go siedzącego w fotelu; jak zawsze – z cygarem i z kryminałem.
– Feliks – wrzasnąłem od progu – coś się dzieje, bo Kenyatta wrócił właśnie do Nairobi! I opowiedziałem mu o kolumnie rządowej, którą spotkałem, jadąc do Ugandy.
Naggar pobiegł do telefonu i zaczął wydzwaniać na wszystkie strony. A ja włączyłem jego radio. Był to zenith, odbiornik telekomunikacyjny, fenomenalny, o którym marzyłem od lat. Odbierał kilkaset stacji, nawet radiostacje okrętowe. Z początku łapałem same transmisje z nabożeństw, niedzielne kazania i muzykę organową. Reklamy, audycje w niezrozumiałych językach, wołania muezinów. Aż nagle, przez szum i trzaski, przebił się ledwie dosłyszalny głos:…tyrania sułtana Zanzibaru skończyła się raz na zawsze… rządy krwiopijców, które… podpisany sztab generalny rewolucji, marszałek polny…
Nowe szumy i trzaski, odpływające, luźne słowa i rytmy modnego tu zespołu Mount Kenya. To było wszystko, ale wiedzieliśmy najważniejsze – przewrót w Zanzibarze! Musiało się to stać dzisiejszej nocy. Teraz wyjaśniło się, dlaczego Kenyatta wrócił w pośpiechu do Nairobi. Rewolta mogła ogarnąć Kenię i całą Afrykę Wschodnią. Mogła przemienić jaw drugą Algierię, w drugie Kongo. Ale w tej chwili, dla nas – dla Feliksa i dla mnie – decydujące było jedno: dostać się na Zanzibar.
Zaczęliśmy od telefonu do East African Airways. Powiedzieli, że najbliższy samolot na Zanzibar odlatuje w poniedziałek. Zarezerwowaliśmy miejsca. Jednakże zadzwonili po godzinie, że lotnisko na Zanzibarze jest zamknięte i że loty zostały wstrzymane. Co robić, jak dostać się na Zanzibar? Jest samolot, który leci wieczorem do Dar es-Salaam. Stamtąd na wyspę już blisko – czterdzieści kilometrów oceanem. Nie ma wyboru, decydujemy się lecieć do Dar i stamtąd dotrzeć na wyspę. Tymczasem do domu Feliksa zjechała się reszta stacjonujących w Nairobi korespondentów. Było nas czterdziestu. Amerykanie, Anglicy, Niemcy, Rosjanie, Włosi. Wszyscy postanowili lecieć tym samym samolotem.
W Dar es-Salaam zajęliśmy hotel Imperiał. Stary hotel z wielką werandą, z której widać było zatokę. Na jej wodach kołysał się biały jacht sułtana Zanzibaru. Młody sułtan -Seyyid Jamshid bin Abdulla bin Khalifa bin Harub bin Thwain bin Said – uciekł tym jachtem, zostawiając pałac, skarbiec i czerwonego rolls-royce'a. Ludzie z załogi jachtu opowiadali nam o wielkiej rzezi na wyspie. Wszędzie leżą zabici. Ulicami płynie krew. Dzicz rabuje, gwałci kobiety, podpala domy. Nie ma ocalenia dla nikogo.
Na razie Zanzibar był odcięty od świata. Ich radio ogłaszało co godzina, że każdy samolot, który będzie próbował lądować na wyspie, zostanie zestrzelony. I że zatopią łódź czy statek, jeżeli się zbliżą. Ostrzegali w ten sposób, ponieważ musieli obawiać się interwencji. Słuchaliśmy tych komunikatów skazani na bezczynność, na nie kończące się wyczekiwanie. Jeszcze rano otrzymaliśmy wiadomość, że w stronę Zanzibaru płyną brytyjskie okręty wojenne. Tom z Reutersa zacierał ręce, liczył, że przewiozą go helikopterem na okręt i wyląduje na wyspie z pierwszym oddziałem piechoty morskiej. Wszyscy myśleliśmy o jednym – jak dostać się na wyspę? Byłem w najgorszej sytuacji, bo nie miałem pieniędzy. W takich wypadkach, jak rewolucje, przewroty i wojny, wielkie agencje nie liczą się z wydatkami. Płacą tyle, ile trzeba, żeby zdobyć wiadomość z pierwszej ręki. Korespondent AP, AFP czy BBC wynajmie samolot, wynajmie statek, kupi samochód potrzebny mu tylko na kilka godzin – wszystko to, byle dostać się na miejsce wydarzenia. W takiej konkurencji nie miałem szans, mogłem liczyć tylko na okazję, na łut szczęścia.
W południe blisko hotelu podpłynęła łódź rybacka. Przywiozła kilku dziennikarzy amerykańskich, mieli twarze czerwone od słońca, spalone na raka. Rano próbowali tą łodzią dostać się na wyspę, byli już blisko, ale z brzegu zaczęli do nich tak gęsto strzelać, że musieli zrezygnować i zawrócić: droga morska była zamknięta.
Po obiedzie pojechałem na lotnisko zobaczyć, co się tam dzieje. W holu było pełno dziennikarzy, leżały stosy kamer i walizek. Większość reporterów drzemała w fotelach, inni popijali w barze piwo, spoceni, znużeni upałem, tropikalnie rozmemłani. Odleciał samolot do Kairu i wokół zrobiło się cicho. Przez pas startowy przechodziło stado krów. Poza tym żadnego śladu życia w tej przestrzeni rozgrzanej i martwej, w tej bezludnej pustce na końcu świata.
Myślałem już wracać do miasta, kiedy nagle pojawił się Naggar, zatrzymał mnie i odprowadził na bok. Rozejrzał się, czy aby nikt go nie słyszy, i choć w tym miejscu byliśmy sami, powiedział szeptem, bardzo tajemniczo, że on i Arnold (operator NBC) wynajęli awionetkę i opłacili pilota, który zgodził się polecieć na Zanzibar, ale nie mogą się ruszyć, bo lotnisko jest tam nadal zamknięte. Byli właśnie na wieży kontrolnej i rozmawiali z wieżą lotniska na Zanzibarze, pytając, czy będą mogli przylecieć, ale tamci odpowiedzieli, że nie i że otworzą ogień.
Mówiąc o tym wszystkim, Naggar był zdenerwowany, bo zauważyłem, że wyrzucił ledwie zapalone cygaro i pośpiesznie wyciągnął nowe.
– Jak myślisz – powiedział – co by można zrobić?
– Jaki to samolot? – spytałem.
– Cessna – odparł – czteroosobowa.
– Feliks – powiedziałem – a jeżeli uda mi się załatwić zgodę na lądowanie, to weźmiesz mnie za darmo?
– Oczywiście! – zgodził się od razu.
– Dobrze. Potrzebuj ę jednej godziny.
Kiedy to wszystko mówiłem, wiedziałem, że blefuję, ale później okazało się, że nie był to tak już zupełny blef. Wskoczyłem w samochód i pognałem do miasta.
W samym centrum, w połowie Independence Avenue, stoi czteropiętrowy, szalowany budynek, który okalaj ą cieniste, ażurowe balkony – New Africa Hotel. Na jego dachu znajduje się wielki taras. Jest tam kontuar barowy i stoi kilka stolików. Oto miejsce, w którym konspiruje dziś Afryka. Tu spotykają się uciekinierzy, zbiegowie i emigranci z różnych stron kontynentu. Przy jednym stoliku zwykle siadają Mondlane z Mozambiku, Kaunda z Zambii, Mugabe z Zimbabwe. Przy innym – Karume z Zanzibaru, Chisiza z Malawi, Nujoma z Namibii itd. Tanganika jest w tych stronach pierwszym niepodległym państwem, więc tu ciągną ludzie z wszystkich kolonii. Wieczorem, kiedy robi się chłodniej i górą wieje od morza orzeźwiający wiaterek, taras zapełnia się ludźmi, którzy dyskutują, ustalają plany działania, obliczają siły i szansę. Staje się on centrum dowodzenia, prowizorycznym mostkiem kapitańskim. My, korespondenci, zachodzimy tu często, żeby się czegoś dowiedzieć. Znamy już wszystkich liderów, wiemy, do kogo warto się przysiąść. Wiemy, że pogodny, otwarty Mondlane rozmawia chętnie, a tajemniczy, zamknięty Chisiza nawet nie otworzy ust.
Na tarasie zawsze słychać było dochodzącą z dołu muzykę. Dwa piętra niżej pan Henryk Subotnik z Łodzi prowadzi nocny lokal Paradise. Kiedy wybuchła wojna, Subotnik znalazł się w Związku Radzieckim, a następnie, przez Iran, dotarł statkiem do Mombasy. Tu zachorował na malarię i zamiast dołączyć do armii Andersa i wylądować w Europie, znalazł się ostatecznie w Tanganice.
W jego lokalu zawsze panuje tłok, ścisk i jest hałas. Klientów przyciąga tu uroda czekoladowej Miriam, pięknej striptizerki z odległych Seszelów. Jej popisowy numer to obieranie i zjadanie, w specjalny sposób, banana.
– Czy wie pan, panie Henryku – spytałem Subotnika, którego akurat zastałem w barze – że na Zanzibarze jest zawierucha?
– Czy wiem? – zdziwił się. – Wiem wszystko!
– Panie Henryku – spytałem znowu – a czy pan myśli, że Karume tam jest?
Abeid Karume był na Zanzibarze przywódcą Afro-Shirazi Party. Choć partia ta, skupiająca czarną, afrykańską ludność wyspy, zdobyła w ostatnich wyborach większość, rząd stworzyła popierana przez Londyn partia mniejszości arabskiej – Zanzibar Nationalist Party. Oburzeni tym faktem Afrykanie zrobili rewoltę i obalili rząd Arabów. Oto co właśnie stało się przed dwoma dniami na wyspie.
– Czy Karume tam jest? – Subotnik roześmiał się w taki sposób, że wiedziałem jedno: jest tam na pewno.
I tylko to mi było potrzebne.
Wróciłem na lotnisko. Klucząc z Feliksem, tak aby nikt nie zobaczył, dokąd idziemy, dotarliśmy do wieży kontrolnej. Feliks poprosił jednego z dyżurnych, aby połączył nas telefonicznie z wieżą kontrolną lotniska na Zanzibarze. Kiedy po tamtej stronie odezwał się czyjś głos, wziąłem słuchawkę i spytałem, czy mogę rozmawiać z Karume. Nie było go w pobliżu, ale miał tam być lada moment. Odłożyłem słuchawkę i postanowiliśmy czekać. Po kwadransie zadzwonił telefon. Poznałem jego tubalny, zachrypnięty głos. Przez dwadzieścia lat Karume pływał po świecie jako zwykły marynarz i teraz, nawet jeśli mówił coś komuś na ucho, grzmiał tak donośnie, jakby przekrzykiwał ryk sztormującego oceanu.
– Abeid – powiedziałem – mamy tu mały samolot i jest nas trzech: Amerykanin, Francuz i ja. Chcieliśmy do was przylecieć. Czy jest to możliwe? Nie będziemy pisać żadnych świństw, to obiecuję. Przysięgam – żadnych kłamstw.
Czy mógłbyś sprawić, żeby do nas nie strzelali, kiedy będziemy lądować?
Zapadła długa cisza, nim ponownie usłyszałem jego głos. Powiedział, że mamy zgodę i że będą czekać na lotnisku. Pobiegliśmy do samolotu i po chwili byliśmy już w powietrzu, nad morzem. Siedziałem obok pilota, a z tyłu – Feliks i Arnold. W kabinie panowało milczenie. Na pewno byliśmy radzi, że udało się przełamać blokadę i że na wyspie będziemy pierwsi, ale zarazem tak naprawdę nie wiedzieliśmy jednak, co nas czeka.
Z jednej strony doświadczenie uczyło mnie, że takie kryzysowe sytuacje wyglądają z daleka gorzej i groźniej, niż okaże się potem z bliska. Nasza wyobraźnia bowiem łaknie i łapczywie chłonie każdą odrobinę sensacji, najsłabszy sygnał zagrożenia czy najlżejszy zapach prochu, aby natychmiast rozmnożyć te oznaki do monstrualnych, obezwładniających rozmiarów. Z drugiej jednak strony wiedziałem też, że wszelkie wybuchy społeczne, te chwile, kiedy spokojna i ociężała woda zaczyna burzyć się i kipieć, to momenty ogólnego chaosu, bezhołowia, szalonego zamętu. Łatwo wtedy zginąć z powodu bałaganu, przez pomyłkę, bo ktoś czegoś nie dosłyszał lub w porę nie zauważył. W takich dniach przypadek przeżywa wielkie chwile, staje się prawdziwym panem i władcą historii.
Kilkadziesiąt minut lotu i zbliżamy się do lotniska. Zanzibar: biała, kamienna, kunsztownie rzeźbiona brosza starego, arabskiego miasta, a dalej lasy palmy kokosowej, olbrzymie, rozgałęzione drzewa goździkowe i pola kukurydzy, pola kassawy, a to wszystko obramowane świecącym piaskiem plaż z wyżłobieniami seledynowych zatok, w których kołyszą się flotylle łódek rybackich.
Już kiedy jesteśmy blisko ziemi, widzimy uzbrojonych ludzi rozstawionych po obu stronach pasa startowego. Uczucie ulgi, ponieważ nie mierzą do nas, nie strzelają. Jest ich kilkudziesięciu i od razu widać, że są licho, byle jak ubrani, że są półnadzy. Pilot podprowadza maszynę do głównego budynku. Nie ma Karume, ale są jacyś ludzie, którzy przedstawiają się jako jego pomocnicy. Mówią, że zawiozą nas do hotelu i proszą, żeby samolot od razu odleciał.
Dwoma policyjnymi wozami jedziemy do miasta. Droga jest pusta, widać mało ludzi, mijamy jakieś zniszczone domy, jeden rozbity, wybebeszony sklepik. Do miasta wjeżdża się przez okazałą masywną bramę, za którą zaraz zaczynają się wąskie uliczki, tak wąskie, że ledwie mieści się w nich samochód. Jeżeli ktoś idzie naprzeciw, musi wejść do bramy i przeczekać, aż przejedziemy.
Ale w tej chwili miasto jest głuche, drzwi do domów pozamykane albo wyrwane z framug, okiennice zatrzaśnięte. Oberwany szyld z napisem: „Maganlal Yejchand Shah", rozbita wystawa sklepu Noorbhai Aladin and Sons, podobnie otwarty i pusty sklep sąsiedni M.M. Bhagat and Sons, Agents for Favre Leuba-Geneva.
Idzie kilku bosonogich chłopców, jeden z nich ma karabin.
– To nasz problem – mówi jeden z przewodników. Ma na imię Ali. Pracował na plantacji goździków. – Mieliśmy tylko kilkadziesiąt starych karabinów, odebranych policji. Bardzo mało broni automatycznej. Główne uzbrojenie to maczety, noże, łomy, pałki, kije, siekiery, młotki. Zresztą sami zobaczycie.
Dostaliśmy pokoje w opustoszałej dzielnicy arabskiej w Zanzibar Hotel. Dom tak zbudowany, że zawsze dawał chłód i cień. Usiedliśmy w barze, żeby odetchnąć. Jacyś nie znani nam ludzie przychodzili nas zobaczyć i pozdrowić. W pewnej chwili weszła drobna, rześka staruszka. Zaczęła nas rozpytywać: a co my tu, a po co, a skąd. Kiedy doszła do mnie i powiedziałem jej, skąd jestem, kobieta chwyciła mnie za rękę, znieruchomiała i zaczęła płynnie deklamować:
Pogodą rana lśni polana.
Cisza opieszcza smukłość drzew,
Dygotem liści rozszeptana.
Źdźbła trawy kłoni lekki wiew.
Naggar, Arnold, nasza obstawa, wszyscy ci bosonodzy bojownicy, którzy już zdążyli zapełnić hol recepcyjny hotelu, stali zaskoczeni.
Tak cicho jest i słodko wszędy
I tak przedziwny wkoło świat,
Jakbyś przed chwilą przeszła tędy,
Musnąwszy trawy skrajem szat.
– Staff? – zapytałem z wahaniem.
– Oczywiście, że Staff. Leopold Staff! – powiedziała triumfująco. – Nazywam się Helena Trembecka. Z Podola. Mam tu obok hotel. Nazywa się Pigalle. Niech pan przyjdzie. Zastanie pan Karume i tych wszystkich jego ludzi, bo daję im piwo za darmo!
Co stało się na Zanzibarze? Dlaczego jesteśmy tu, w hotelu, pilnowanym przez kilku bosonogich zapaleńców z maczetami? (co prawda ich dowódca ma karabin, ale nie jestem pewien, czy w magazynku jest jakiś nabój).
Otóż, jeśli ktoś spojrzy uważnie na dokładną mapę Afryki, zauważy, że kontynent ten jest otoczony licznymi wyspami. Niektóre są tak małe, że rejestrują je tylko drobiazgowe mapy nawigacyjne, ale inne są już na tyle duże, że można je odnaleźć w zwykłych atlasach. Po zachodniej stronie kontynentu leżą: Dżalita i Kerkena, Lampione i Lampedusa, Wyspy Kanaryjskie i Zielonego Przylądka, Goree i Fernando Po, Książęca i Świętego Tomasza, Tristana da Cunha i Annobón, a po stronie wschodniej – Szaduan i Gifatun, Szuakin i Dahlak, Sokotra, Pemba i Zanzibar, Mafia i Amiranty, Komory, Madagaskar i Maskareny. W rzeczywistości wysp tych jest znacznie, znacznie więcej, można ich naliczyć dziesiątki, jeśli nie setki, bo wiele z nich rozgałęzia się w całe archipelagi, inne są otoczone przedziwnym światem koralowych łach i piaszczystych mielizn, który ukazuje nam całe swoje olśniewające bogactwo barw i kształtów tylko w godzinach odpływów. Tych wysp i przylądków są takie krocie, iż można by wyobrazić sobie, że w wypadku Afryki dzieło stworzenia zostało jakby zaniechane, nie dokończone i to, co jest dziś widocznym i dotykalnym kontynentem, jest tylko wyłonioną z oceanów częścią Afryki geologicznej, której reszta pozostała na dnie, i że te wyspy to są właśnie jej wystające ponad powierzchnię wody szczyty.
Ten fenomen geologiczny miał swoje historyczne następstwa. Bo od dawna Afryka była jednocześnie postrachem i pokusą. Z jednej strony wśród cudzoziemców budziła lęk, istniała nie poznana i niezdobyta. Wiekami skutecznie broniły jej wnętrza – ciężki, tropikalny klimat, nieuleczalne kiedyś, zabójcze choroby (malaria, ospa, śpiączka, trąd itd.), brak dróg i transportu, a także, jakże często, zaciekły opór jej mieszkańców. Ta nieprzystępność Afryki zrodziła mit jej tajemniczości: conradowe jądro ciemności zaczynało się już u słonecznych wybrzeży kontynentu, po zejściu ze statku na ląd.
Ale zarazem Afryka wabiła, przyciągała mirażem sutych zdobyczy, obfitego łupu.
Kto wyprawiał się ku jej brzegom, przystępował do gry najbardziej ryzykownej, ostatecznej, na śmierć i życie: jeszcze w pierwszej połowie XIX wieku ponad połowa Europejczyków, którzy tu docierali, umierała na malarię, ale jednocześnie wielu z tych, co przeżyli, wracało już jako posiadacze nagłych i wielkich fortun – ładunków złota, kości słoniowej i przede wszystkim – czarnych niewolników.
I tu właśnie z pomocą międzynarodówce żeglarzy, kupców i rabusiów przychodzą owe rozsiane u wybrzeży kontynentu tuziny wysp. Stają się one dla nich punktami zaczepienia, ostoją, przystanią i faktorią. Są przede wszystkim bezpieczne: leżą dostatecznie daleko, aby Afrykanie nie mogli dosięgnąć ich na swoich chybotliwych, dłubanych w kadłubach drzew – czółnach, natomiast są dość blisko lądu, aby nawiązać i utrzymywać z nimi kontakt.
Rola tych wysp wzrasta szczególnie w epoce handlu niewolnikami – albowiem wiele z nich zamieniono w obozy koncentracyjne, w których więziono niewolników w oczekiwaniu na statki, jakimi byli przewożeni do Ameryki, Europy i Azji.
Handel niewolnikami: trwa czterysta lat, zaczyna się w połowie XV wieku, a kończy? Oficjalnie – w drugiej połowie XIX wieku, ale bywa też, że później, np. w Nigerii Północnej dopiero w 1936 roku. Ten handel zajmuje centralne miejsce w dziejach Afryki. Miliony (różnie liczą: 15-30 milionów ludzi) porwano i wywieziono w strasznych warunkach za Atlantyk. Szacują, że w czasie takiej podróży (trwała ona dwa-trzy miesiące) wymierała z głodu, duchoty i pragnienia blisko połowa niewolników, czasem ginęli na statku wszyscy. Ci, co przeżyli, pracowali później na plantacjach trzciny cukrowej i bawełny w Brazylii, na Karaibach, w Stanach Zjednoczonych, budując bogactwo tamtej półkuli. Handlarze niewolników (głównie Portugalczycy, Holendrzy, Anglicy, Francuzi, Amerykanie, Arabowie i ich afrykańscy wspólnicy) wyludnili kontynent i skazali go na apatyczną wegetację: jeszcze w naszych czasach duże połacie tego lądu były opustoszałe i zamienione w pustynię. Afryka do dziś nie podniosła się z tego nieszczęścia, z tego koszmaru.
Ale handel niewolnikami miał także swoje zgubne skutki psychologiczne. Zatruł wśród mieszkańców Afryki stosunki międzyludzkie, rozkrzewił nienawiść, rozmnożył wojny. Silniejsi starali się obezwładnić słabszych i sprzedać ich na targu, królowie handlowali poddanymi, zwycięzcy -jeńcami, sądy – skazanymi.
A także handel ów zostawił w psychice Afrykanina skazę może najgłębszą i boleśnie trwałą- kompleks niższości: ja, Czarny, to znaczy ten, którego Biały handlarz, okupant, oprawca może porwać z domu lub z pola, zakuć w dyby, zagnać na statek, wystawić na sprzedaż, potem pędzić batogiem do upiornej harówki.
Ideologią handlarzy niewolników był pogląd, że Czarny to nie-człowiek, że ludzkość dzieli się na ludzi i podludzi i że z tymi ostatnimi można zrobić, co się chce, najlepiej – wykorzystać ich pracę, a potem unicestwić. W notatkach i zapiskach tych handlarzy wyłożona jest (co prawda w prymitywnej formie) cała późniejsza ideologia rasizmu i totalitaryzmu, z jej tezą-rdzeniem, że Inny – to wróg, więcej – to nie-człowiek. Cała ta filozofia obsesyjnej pogardy i nienawiści, podłości i zdziczenia, nim zainspirowała budowę Kołymy i Oświęcimia, została wieki wcześniej sformułowana i zapisana przez kapitanów „Marthy" i „Progresso", „Mary Ann" czy „Rainbow" w ich kabinach, kiedy patrząc przez okno na lasy palmowe i rozgrzane plaże, czekali w swoich statkach, uczepionych wysp Sherbro, Kwale czy Zanzibar, na załadunek kolejnej partii czarnych niewolników.
W tym handlu, właściwie planetarnym, bo brały w nim udział Europa, obie Ameryki, wiele krajów Bliskiego Wschodu i Azji – Zanzibar jest smutną, czarną gwiazdą, ponurym adresem, przeklętą wyspą. W jej stronę ciągną latami, ba, wiekami, karawany niewolników świeżo pojmanych we wnętrzu kontynentu, w Kongu i Malawi, w Zambii, Ugandzie i Sudanie. Często powiązani sznurami, żeby nie zbiegli, służą zarazem jako tragarze – niosą do portu, na statki cenny towar – tony kości słoniowej, oleju palmowego, skór dzikich zwierząt, drogich kamieni, hebanu.
Przewiezieni łodziami z lądu na wyspę są wystawiani na targu – na sprzedaż. Targ nazywa się Mkunazini i jest to położony niedaleko mojego hotelu plac, na którym stoi dziś katedra anglikańska. Ceny – różne: od jednego dolara za dziecko, do dwunastu – za młodą, piękną dziewczynę. Dość drogo, skoro w Senegambii Portugalczycy dostawali za jednego konia – dwunastu niewolników.
Najzdrowszych i najsilniejszych pędzą następnie z Mkunazini do portu: to blisko, kilkaset metrów. Stąd, na statkach specjalnie przeznaczonych do przewozu niewolników, popłyną albo do Ameryki, albo na Bliski Wschód. Ciężko chorych, za których nikt nie chciał dać nawet kilku centów, kiedy kończy się ruch na targu – wyrzucają na kamienisty brzeg: tu zjadają ich grasujące stadami dzikie psy. Natomiast ci, którym uda się z czasem wyzdrowieć i nabrać sił, zostaną na Zanzibarze i jako niewolnicy będą pracować u Arabów – właścicieli wielkich plantacji drzew goździkowych i palm kokosowych. Wielu wnuków tych niewolników weźmie udział w rewolucji.
Wczesnym rankiem, kiedy wiatr od morza jest jeszcze rześki i względnie chłodny, ruszyłem do miasta. Tuż za mną poszli dwaj młodzi ludzie z maczetami. Ochrona? Straż? Policja? Nie próbowałem się z nimi porozumieć. Proste i liche maczety, które posiadali, stwarzały im wyraźnie problem. Jak je nieść? Z dumą i groźnie czy raczej nieśmiało i skrycie? Maczeta była dotąd narzędziem wyrobnika, pariasa, oznaką niskiego stanu, a oto od kilku dni stała się symbolem prestiżu i władzy. Kto miał ją przy sobie, musiał należeć do klasy zwycięskiej, pokonani bowiem chodzili z pustymi rękoma, bezbronni.
Z hotelu wchodzi się od razu w wąskie uliczki, typowe dla starych arabskich miast. Trudno mi powiedzieć, dlaczego ci ludzie tak ciasno i tłoczno budowali, tak się cisnęli, że jedni drugim musieli siedzieć na głowie. Żeby nigdzie za daleko nie chodzić? Żeby łatwiej obronić miasto? Nie wiem. Z drugiej strony ta masa spiętrzonego w jednym miejscu kamienia, to nagromadzenie ścian, nawarstwienie krużganków, wnęk, okapów i dachów, pozwalało przetrzymać i zachować, jak w lodowatym skarbcu – cień, odrobinę chłodu i przewiewu w godzinach najstraszniejszego upału w czasie południa.
Z podobną przezornością i wyobraźnią planowano ulice. Są bowiem wytyczone i rozmieszczone w ten sposób, że którąkolwiek się pójdzie i w jakimkolwiek kierunku i tak ostatecznie trafi się na brzeg morza, na szeroki bulwar, gdzie jest przestronniej i przyjemniej niż w zagęszczonym śródmieściu.
Miasto jest teraz puste i martwe. Jakiż kontrast z tym, jak wyglądało wcześniej, jeszcze kilka dni temu! Bo Zanzibar to było miejsce, w którym spotykało się pół świata. Wieki temu, na wyspie zamieszkanej przez tubylcze ludy osiedlili się muzułmańscy uchodźcy z irańskiego Szirazu, którzy z czasem zmieszali się z miejscową ludnością, stali się jej częścią, choć zachowali pewne poczucie odrębności: nie pochodzili z Afryki, lecz z Azji. Potem zaczęli napływać Arabowie z Zatoki Perskiej. Pokonali rządzących wyspą Portugalczyków i zdobyli władzę, którą sprawowali przez dwieście sześćdziesiąt lat. Zajęli dominujące pozycje w najbardziej dochodowych dziedzinach – handlu niewolnikami i kością słoniową. Stali się właścicielami najlepszych ziem i największych plantacji. Posiadali wielką flotę. Poważną pozycję w handlu zdobyli z czasem Hindusi i Pakistańczycy, a także Europejczycy – głównie Anglicy i Niemcy.
Formalnie wyspą rządził sułtan – potomek Arabów z Omanu; faktycznie – była ona brytyjską kolonią (oficjalnie: protektoratem).
Bujne, rodne plantacje Zanzibaru przyciągają ludzi z kontynentu. Znajdują tu pracę przy zbiorach goździków i kokosów. Coraz częściej też pozostają tu, zaczynają się osiedlać. W tym klimacie i w takim ubóstwie przenoszenie się z miejsca na miejsce nie jest trudne: w kilka godzin można postawić szałas i złożyć w nim cały swój dobytek: koszulę, garnek, butelkę na wodę, kawałek mydła i matę. W ten sposób człowiek ma już dach nad głową i przede wszystkim – ma już swoje miejsce na ziemi i teraz zaczyna się rozglądać, co by tu zjeść. Z tym jest gorzej. Praktycznie pracę można dostać tylko na plantacji Araba – wszystko jest w ich rękach. Ten porządek rzeczy przybysz z kontynentu traktuje latami jako normalny, dopóki w okolicy nie pojawi się jakiś lider, jakiś agitator i nie powie mu, że ten Arab -to inny i że pojęcie innego ma swoje złowrogie, szatańskie konsekwencje, bo inny – to obcy, to krwiopijca i wróg. Świat, który ów przybysz postrzegał jako urządzony raz na zawsze przez bogów i przodków, teraz widzi jako krzywdzącą go i poniżającą rzeczywistość, którą- aby żyć dalej – trzeba zmienić.
Na tym polega atrakcyjność etnicznej agitacji -na jej łatwości i przystępności: innego się widzi, każdy może go zobaczyć i zapamiętać jego wizerunek. Nie trzeba czytać książek, zastanawiać się, dyskutować: wystarczy zobaczyć.
Na Zanzibarze ową dychotomię etniczną, coraz bardziej napiętą, tworzą z jednej strony panujący Arabowie (dwadzieścia procent ludności), z drugiej – ich poddani: czarni Afrykanie z wyspy i z kontynentu, a więc drobni farmerzy i rybacy, nieokreślona i płynna masa wyrobnicza, służba domowa, poganiacze osłów, tragarze.
To, o czym piszę, dzieje się w chwili, kiedy jednocześnie i świat arabski, i czarna Afryka są w drodze do niepodległości. Ale co to oznacza na Zanzibarze? Tu Arabowie mówią: chcemy niepodległości (przez co rozumieją: chcemy pozostać u władzy). Afrykanie mówią to samo: chcemy niepodległości, ale nadają temu hasłu inny sens, a mianowicie -ponieważ jesteśmy większością, władza powinna przejść w nasze ręce.
Oto kość niezgody i istota konfliktu. A jeszcze oliwy do ognia dolewają Anglicy. Ponieważ mają dobre stosunki z sułtanami Zatoki Perskiej (z których wywodzi się sułtan Zanzibaru), a boją się zrewoltowanej Afryki, ogłaszają, że Zanzibar jest częścią świata arabskiego, a nie afrykańskiego i przyznając mu niepodległość jednocześnie utwierdzają Arabów u władzy. Przeciw temu protestuje partia afrykańska -Afro-Shirazi Party, której przywódcą jest Abeid Karume, ale protestuje legalnie, przestrzegając prawa, ponieważ co prawda jest opozycją, ale opozycją parlamentarną.
Tymczasem na Zanzibarze pojawia się młody człowiek z Ugandy – John Okello. Właśnie skończył dwadzieścia pięć lat. Jak to często w Afryce, ma czy udaje, że ma, wiele zawodów -jest kamieniarzem, murarzem, potem malarzem pokojowym. Półanalfabeta, ale obdarzony charyzmą, samorodek z poczuciem misji. Kieruje nim kilka prostych myśli, które przychodzą mu do głowy, kiedy łupie kamień albo układa cegłę:
– Pan Bóg dał Zanzibar Afrykanom i obiecał mi, że teraz wyspa do nas wróci;
– Musimy pokonać i wyrzucić Arabów, inaczej nie ustąpią i będą nas dalej uciskać;
– Trzeba wiedzieć, po której stronie chleb jest posmarowany masłem: nie ma co liczyć na poparcie tych, co mają pracę, poprzeć sprawę mogą tylko głodni;
– Nie będziemy wciągać do walki polityków takich jak Karume i inni. To wielcy ludzie i szkoda, jeśli przegramy, żeby ich zabili;
– Zaczekamy, aż pójdą Anglicy. Anglikom nie damy rady. Jak zostaną tylko Arabowie, uderzymy następnego dnia.
Te myśli tak go absorbują i pochłaniają, że musi często przebywać sam w lesie, bo tylko tam może się im spokojnie oddawać. Równocześnie jednak, już na rok przed niepodległością Zanzibaru, Okello na własną rękę zaczyna organizować swoją tajną armię. Jeżdżąc po wyspie, po wsiach i miasteczkach, tworzy oddziały, w których w sumie znajdzie się ponad trzy tysiące ludzi. Od razu rozpoczyna się szkolenie. Obejmuje ono trening w posługiwaniu się hakami, nożami, kijami i dzidami. Inne oddziały ćwiczą walkę z użyciem siekier, maczet, łańcuchów i młotów. Dodatkowe zajęcia obejmują naukę zapasów, boksu i rzucania kamieniami.
W przededniu powstania Okello mianuje się marszałkiem polnym, a kilku swoim najbliższym pomocnikom, najczęściej robotnikom plantacji i byłym policjantom, nadaje stopnie generałów armii.
W trzy tygodnie po tym, jak książę Filip w imieniu królowej Elżbiety przekazuje wyspę w ręce rządu arabskiego, marszałek polny John Okello w ciągu jednej nocy zdobywa na Zanzibarze władzę.
Przed południem Feliks, Arnold i ja jedziemy z naszą obstawą do kwatery marszałka polnego. Na dziedzińcu jakiegoś arabskiego domu (nie wiem, co to za dom), tłoczą się dziesiątki ludzi. Kobiety gotują na ogniskach kassawę i jarzyny, pieką kurczaki i baranie szaszłyki. Nasi przewodnicy popychaj ą nas przez ten tłum – do wnętrza. Tłum rozstępuje się niechętnie, patrzy na nas podejrzliwie, ale i z ciekawością, w takich godzinach wszyscy Biali kryją się gdzieś po kątach. W wielkim, orientalnym holu siedzi w hebanowym fotelu Okello i pali papierosa. Ma bardzo ciemną karnację skóry, twarz masywną, o grubych rysach. Na głowę wciśnięta czapka policyjna, bo zdobyli magazyny policyjne, a w nich trochę karabinów i mundurów. Ta czapka ma jednak otok przepasany kawałkiem niebieskiego materiału (dlaczego akurat niebieskiego – nie wiem). Okello jest jakby nieobecny, w szoku, sprawia wrażenie, że nas nie widzi. Ludzie tłoczą się wokół niego, pchają się, napierają, wszyscy coś mówią, gestykulują, bałagan jest kosmiczny, nikt nie próbuje nad nim zapanować. O rozmowie, oczywiście, ani myśleć. Chodzi nam już tylko o jedno – żeby dał nam zgodę na dalszy pobyt na wyspie. Nasi przewodnicy mówią mu o tym. Okello kiwa przyzwalająco głową. Po chwili coś nagle trafia do niego, bo ciska papierosa i postanawia nas odprowadzić. Zarzuca na ramię stary karabin, a następny bierze do ręki. Drugą ręką poprawia najpierw pistolet wetknięty za pas, a potem bierze w nią inny pistolet. I tak uzbrojony po zęby pcha nas przed sobą, wyprowadza na dziedziniec, jak na rozstrzelanie.
Jednym z objawów choroby, która mnie trawi, jest stała, wyczerpująca gorączka. Wzrasta ona wieczorem i wtedy ma się dziwne wrażenie, że to nasze kości promieniują tą wysoką temperaturą. Jakby ktoś w miejsce szpiku umieścił metalowe spirale i połączył je z prądem elektrycznym. Spirale rozgrzewają się do białości, a cały nasz szkielet, objęty niewidocznym, wewnętrznym pożarem, staje w ogniu. Nie można zasnąć. W takie wieczory, w Dar es-Salaam, leżę w pokoju i patrzę, jak polują jaszczurki. Te, które zwykle kręcą się po mieszkaniu, są małe, bardzo ruchliwe, o ceglanej albo jasnoszarej skórze. Zręczne i zwinne -łatwo biegają po ścianach i suficie. Nigdy nie poruszają się normalnym, spokojnym krokiem. Najpierw stoją sparaliżowane i nieruchome, aż nagle puszczają się pędem, dopadają jakiegoś sobie tylko wiadomego celu i znowu zamierają. Widzimy tylko po ich szybko pulsującym tułowiu, że ten sprint, ten rzut ciała na niewidoczną taśmę tak je wyczerpał, iż muszą teraz naprawdę odetchnąć, wypocząć i nabrać sił przed następnym błyskawicznym szusem.
Polowania zaczynają wieczorem, kiedy już w pokoju pali się światło. Obiektem ich zainteresowania i ataku są wszelkie owady – muchy, żuczki, mole, ćmy, ważki i przede wszystkim moskity. Jaszczurki zjawiają się nagle, jakby ktoś wystrzelił je z katapulty i przylepił do ściany. Rozglądają się, nie poruszają głową: mają oczy umieszczone na samodzielnych łożyskach, jak teleskopy astronomów, dzięki czemu widzą także wszystko przed i za sobą. Oto jaszczurka dostrzegła nagle moskita. Rusza w jego stronę. Moskit widzi niebezpieczeństwo, podrywa się i ucieka. Co ciekawe, nie ucieka nigdy w dół, w przepaść, na której dnie leżą deski podłogi, lecz wzbija się w powietrze, krąży zdenerwowany i zły, a potem biegnąc w górę i w górę, ląduje na suficie. Nie wie jeszcze i z pewnością nie przeczuwa, że ta decyzja będzie miała dla niego skutki śmiertelne. Bo raz uczepiony sufitu, zawieszony głową na dół, traci orientację, poczucie kierunku, mylą mu się strony świata. W rezultacie, miast czmychać z pola zagrożenia, jakim dla niego jest sufit, zachowuje się tak, jakby wpadł w ślepą i bezwyjściową pułapkę.
Teraz jaszczurka, która ma już moskita na suficie, może cieszyć się i oblizywać pyszczek; zwycięstwo jest blisko. Nie spoczywa jednak na laurach – nadal jest skupiona, czujna i pełna determinacji. Wpada na sufit i zaczyna teraz, biegając, zakreślać wokół moskita coraz mniejsze i mniejsze koła. Musi tu występować jakiś element magii, zaczarowania, hipnozy, bo moskit, mimo że mógłby ratować się ucieczką w przestrzeń, w której żaden napastnik nie zdołałby go dosięgnąć, daje się coraz szczelniej otaczać przez jaszczurkę, która dalej spokojnie posuwa się swoim rytmem: skok i – znieruchomienie, skok i – znieruchomienie. W pewnym momencie moskit zauważa z przerażeniem, że nie zostało mu już żadne pole manewru, że jaszczurka jest tuż-tuż i ta myśl go dodatkowo oszałamia i obezwładnia tak, że już, zrezygnowany i przegrany, daje się bez najmniejszego oporu połknąć.
Wszelkie próby zaprzyjaźnienia się z jaszczurkami kończą się niczym. Są to stworzenia bardzo nieufne i płochliwe, które chodzą (czy raczej – biegają) swoimi drogami. To nasze niepowodzenie ma także pewien sens metaforyczny: potwierdza ono, że można żyć razem, pod jednym dachem, a jednak nie sposób się porozumieć, znaleźć wspólny język.
Na Zanzibarze nie mogę patrzeć na harce jaszczurek, ponieważ wieczorem wyłączaj ą tu światło i muszę w ciemnościach cierpliwie czekać, aż przyjdzie dzień. Trudne są te długie i puste godziny spędzone w półśnie na bezczynnym wypatrywaniu pierwszego brzasku.
Wczoraj o świcie (który nie jest tu nigdy blady, lecz od razu purpurowy, kolorowy, ognisty) rozległ się na ulicy dźwięk małego dzwonka. Z początku odległy i przytłumiony, przybliżał się coraz bardziej, aż stał się wyrazisty, silny i wysoki. Wyjrzałem przez okno. W perspektywie wąskiej uliczki zobaczyłem Araba – sprzedawcę gorącej kawy. Na głowie miał haftowany czepek muzułmanina, z ramion zwisała mu luźno biała galabija. W jednej ręce niósł stożkowate, metalowe naczynie z dzióbkiem, w drugiej koszyk pełen porcelanowych filiżanek.
Picie porannej kawy jest tu odwiecznym rytuałem, od którego – razem z modlitwą- muzułmanie zaczynają dzień. Dzwonek sprzedawcy kawy, który ulica po ulicy o świcie obchodził swój rewir, był ich tradycyjnym budzikiem. Na głos tej pobudki zrywali się i wychodzili przed domy czekać, aż pojawi się ów człowiek roznoszący świeżą, aromatyczną, mocną kawę. Picie porannej kawy to moment wymiany powitań i pozdrowień. Chwila wzajemnych zapewnień, że noc minęła szczęśliwie, i wyrażenia wiary, że zapowiada się -jeżeli Allah pozwoli! – dobry dzień.
Kiedy tu przyjechaliśmy, sprzedawcy kawy nie było. A teraz, ledwie minęło pięć dni, pojawił się znowu: życie i wchodziło w stare łożyska, wracała norma, wracała codzienność. Piękne i krzepiące w człowieku jest to uporczywe, heroiczne dążenie do normalności, jej poszukiwanie – niemal odruchowe i na przekór wszystkiemu. Bo zwykli ludzie traktują tu kataklizmy polityczne – zamachy stanu, przewroty wojskowe, rewolucje i wojny -jak zjawiska należące do świata natury. Podchodzą też do nich z tą samą apatyczną rezygnacją i fatalizmem. Jak do nawałnicy, jak do burzy. Nic nie można na nie poradzić, trzeba je przeczekać, schować się pod dachem i od czasu do czasu spoglądać w niebo – czy już zniknęły błyskawice, czy odchodzą chmury? Jeśli tak, to można wyjść na zewnątrz i wrócić do tego, co zostało na chwilę przerwane – do pracy, do podróży, do słońca.
Przywracanie normalności jest w Afryce o tyle łatwe i może być szybkie, że tu wszystko jest wielce prowizoryczne, nietrwałe, lekkie i liche, że więc da się błyskawicznie zniszczyć wioskę, uprawę czy drogę, ale też potem prędko je odbudować.
Zwykle przed południem chodziliśmy na pocztę wysyłać korespondencje. Było nas już dziesięciu, gdyż wpuszczono później jeszcze siedmiu dziennikarzy zagranicznych. Mały budynek poczty, zdobny we wzorzyste arabeski, miał swoją historię: stąd nadawali swoje depesze wielcy podróżnicy – Livingstone i Stanley, Burton i Speke, Cameron i Thomson. Stojące we wnętrzu dalekopisy przypominały zresztą tamten zamierzchły czas. Ich odsłonięte wnętrza wyglądały jak mechanizmy wielkich, starych zegarów na wieżach średniowiecznych ratuszy, tyle tu było kółek, trybów, przekładni i dźwigni.
John z UPI, wysoki i wiecznie zaaferowany blondyn, po odebraniu i przeczytaniu depeszy, którą właśnie otrzymał, złapał się za głowę, a kiedy wyszliśmy z poczty, wziął mnie na bok i pokazał blankiet z alarmującym tekstem. Redakcja zawiadamiała Johna, że w Kenii, Tanganice i Ugandzie wybuchły w nocy bunty wojskowe i że musi natychmiast udać się do tych krajów. – Natychmiast! – zawołał John. – Natychmiast, ale jak?
Wiadomość była zaskakująca. Bunt wojska! Wyglądało to poważnie, choć nie znaliśmy żadnych szczegółów. Ledwie tydzień temu – Zanzibar. Dziś już cała Afryka Wschodnia! Najwyraźniej kontynent wchodził w niespokojny okres zamieszek, rewolt, przewrotów. Ale my, mieszkańcy Zanzibar Hotel, mieliśmy teraz inny problem – jak stąd wyjechać? Dalszy pobyt nie miał zresztą sensu – ludzie Okello, marszałka polnego, nie chcieli wypuścić nas poza miasto na prowincję, do miejsc, w których toczyły się wcześniej walki i w których, podobno, trzymali wielu więźniów. A w samym mieście? Panował spokój, było sennie, dni upływały bez zdarzeń.
Po powrocie do hotelu odbyliśmy naradę, na której John poinformował o swojej depeszy. Wszyscy chcieli wracać na kontynent, ale nikt nie wiedział jak. Wyspa była nadal odcięta od świata, nie istniała żadna komunikacja. Co gorsza, wyglądało na to, że miejscowi, ciągle bojąc się interwencji, trzymali nas jako zakładników. Karume, jedyny człowiek, który mógł nam pomóc, był nieuchwytny, najczęściej przebywał na lotnisku, ale teraz nawet tam go nie widywano.
Właściwie jedynym wyjściem było próbować drogi morskiej. Ktoś przeczytał w przewodniku, że do Dar es-Salaam jest stąd 75 kilometrów. Z pewnością statkiem to przyjemna podróż, ale skąd wziąć statek? Łódź też nie wchodziła w grę. Nie można było wtajemniczać tutejszych właścicieli łodzi, bo albo siedzieli w więzieniach (jeżeli w ogóle żyli), albo baliby się czy mogliby donieść. Przede wszystkim istniało niebezpieczeństwo, że niedoświadczeni i przypadkowi ludzie marszałka polnego, rozproszeni wzdłuż całego brzegu, jeżeli zobaczą łódź, zaczną do niej strzelać – nikt nad nimi na dobrą sprawę przecież nie panował.
W czasie naszej narady goniec przyniósł z pocztą nową depeszę. Redakcja ponaglała Johna: wojska zajęły już lotniska i budynki rządowe, a premierzy trzech krajów gdzieś zniknęli, być może ukrywają się, ale nie jest pewne, czy jeszcze żyją. Słuchaliśmy tych sensacji i – uwięzieni na wyspie – zaciskaliśmy zęby z bezradności i wściekłości. Tak naprawdę narada skończyła się niczym. Pozostało jedno: czekać. Dwóch Anglików – Peter z Reutersa i Aidan z Radia Tanganika – poszło do miasta szukać swoich pobratymców i próbować z ich pomocą znaleźć wyjście. Zdesperowani czepialiśmy się już każdej szansy.
Pod wieczór Peter i Aidan wrócili i zwołali nową naradę. Znaleźli pewnego starego Anglika, który postanowił stąd wyjechać przy najbliższej okazji i chce sprzedać łódź motorową w dobrym stanie. Łódź stoi niedaleko, w porcie, w bocznym, ustronnym akwenie. Ten człowiek zaprowadzi nas tam wieczorem, bocznymi ścieżkami i pod osłoną ciemności. Ukryci w łodzi będziemy czekać do późnej nocy, aż zasną straże. Stary Anglik, stary kolonialista, powiedział:
– Murzyn to jest Murzyn. Co jak co, ale spać to on musi.
– Kiedy minie pomoc, uruchomimy silnik i zaczniemy uciekać. Noce są teraz takie ciemne, że nawet gdyby próbowali strzelać, wątpliwe, czy w nas trafią.
Kiedy skończyli, zapadło milczenie. Potem odezwały się pierwsze głosy. Jak to zwykle, znaleźli się zwolennicy i przeciwnicy pomysłu. Padały pytania, zaczęła się dyskusja. Z pewnością gdyby były jakieś inne możliwości, ta ucieczka łodzią wydałaby się zbyt ryzykowna i szaleńcza, ale byliśmy przyciśnięci do muru i desperacko przekonani, że za wszelką cenę, właśnie: za wszelką! musimy wydostać się z tej matni. Grunt palił się nam pod nogami i czas naglił. Zanzibar? Z tą samą determinacją, z jaką próbowaliśmy się tu dostać, teraz chcieliśmy stąd wyjechać. Tylko Feliks i Arnold byli przeciw. Feliks uważał, że to głupota i że jest już za stary na takie przygody, a Arnold miał po prostu dużo cennego sprzętu filmowego, który bał się stracić. Żeby nie budzić podejrzeń, zgodzili się jednak zapłacić za nasz hotel, kiedy będziemy już na morzu.
Wieczorem przyszedł drobny, siwy pan ubrany w tradycyjny strój brytyjskich urzędników kolonialnych: w białą koszulę, szerokie białe szorty i białe podkolanówki. Poszliśmy za nim. Ciemności były tak gęste, że ledwie migotała przed nami jego niewyraźna sylwetka: to pojawiając się, to znikając, jak zjawa. W końcu poczuliśmy pod nogami deski – z pewnością byliśmy na molo. Teraz szeptem stary powiedział, żebyśmy schodzili po stopniach do łodzi. Po jakich stopniach? Do jakiej łodzi? Nic nie było widać. Ale kolonialista nalegał, jego głos nabrał tonów rozkazujących, a poza tym, gdzieś w pobliżu mogli czaić się ludzie marszałka polnego. Mark, Australijczyk, duże, masywne chłopisko o szerokiej, poczciwej twarzy, schodził pierwszy, gdyż jeszcze w czasie narady utrzymywał, że umie żeglować i może poprowadzić łódź. On też miał klucz do łańcucha, którym łódź była przypięta do mola, i wiedział, jak uruchomić silnik. Kiedy Mark trafił stopą w dno łodzi, rozległ się plusk i wszyscy syknęli, żeby ciszej! Ciszej! Schodziliśmy teraz po kolei: Anglicy – Peter i Aidan, Niemiec – Thomas, Amerykanin – John, Włoch – Carlo, Czech – Jarek, i ja. Każdy po omacku starał się ustalić kształt łodzi, wyczuć ręką brzeg burty i to, jak są rozmieszczone grodzie, a następnie usiąść gdzieś na ławeczce albo po prostu rozłożyć się wygodnie na dnie.
Stary Anglik szybko zniknął i zostaliśmy sami. Nie było widać żadnych świateł. Panowała głęboka i coraz bardziej przejmująca cisza. Czasem tylko można było usłyszeć plusk uderzającej o molo fali i gdzieś z daleka, z bardzo daleka, dobiegający szum niewidocznego oceanu. Żeby się nie zdradzić, siedzieliśmy w milczeniu, nie odzywając się słowem. John, który miał fosforyzujący zegarek, puszczał go od czasu do czasu w obieg – miniaturowy, świetlny punkcik przechodził z rąk do rąk: 22.30, 23.00, 23.30. Trwaliśmy tak, na dnie ciemności, półsenni, odrętwiali i niespokojni. Aż zegarek Johna pokazał drugą w nocy. Wtedy Mark pociągnął linkę uruchamiającą silnik. Motor, jak znienacka ugodzony zwierz, warknął i zawył. Łódź zakołysała się, uniosła dziób i ruszyła przed siebie.
Port Zanzibar znajduje się na zachodnim brzegu wyspy, tym, który jest najbliżej kontynentu. Logicznie więc, aby dotrzeć do kontynentu, trzeba było kierować się na zachód, a nawet w wypadku Dar es-Salaam na południowy zachód. Ale na razie chcieliśmy jednego – znaleźć się jak najdalej od portu. Mark uruchomił wszystkie moce silnika, łódź lekko drżała, ale sunęła szybko po spokojnej i gładkiej toni. Nadal panowała zupełna ciemność, a od strony wyspy nie słychać było żadnych strzałów. Ucieczka udała się, byliśmy bezpieczni. Ta świadomość wyrwała nas z odrętwienia, poprawiła nastroje. I tak płynęliśmy w tej błogości ponad godzinę, gdy nagle wszystko zaczęło się zmieniać. Gładka dotychczas toń wody poruszyła się niespokojnie i gwałtownie. Podniosły się fale, które teraz uderzyły o burtę, od razu silne i natarczywe. To było tak, jakby ktoś potężną, mocarną pięścią walił ze złością w łódź. Była w tym wielka determinacja, wściekła furia, ślepa zajadłość, a zarazem zimna systematyczność. Jednocześnie zerwał się wicher i lunął deszcz, taki, jaki bywa tylko w tropikach: deszcz – wodospad, deszcz – ściana wody. Ponieważ nadal było ciemno, zupełnie straciliśmy orientację, gdzie jesteśmy, w jakim płyniemy kierunku. Ale nawet i to przestało być wkrótce ważne, ponieważ łodzią miotała coraz większa i wyższa fala, tak już groźna i rozszalała, że nie wiedzieliśmy, co się z nami stanie za minutę, za chwilę. Najpierw łódź niosło z łoskotem w górę, tam nieruchomiała na moment na niewidocznym szczycie fali, a potem gwałtownie leciała w przepaść, w huczącą otchłań, w ryczący mrok.
W pewnej chwili zalany wodą zgasł silnik. Zaczęło się piekło. Łodzią rzucało teraz na wszystkie strony, obracała się bezwładna i bezbronna w koło i tylko czekaliśmy przerażeni, że wywróci ją następna fala. Każdy trzymał się kurczowo burty. Ktoś krzyczał histerycznie, ktoś wołał Boga na pomoc, ktoś leżał na dnie, jęcząc i wymiotując żółcią. Nawałnica skąpała nas wiele razy, kolejne ataki choroby morskiej wyrwały z nas już całe wnętrzności i jeżeli coś jeszcze w nas istniało, to tylko zwierzęcy, lodowaty strach. Nie mieliśmy żadnych kół ani kamizelek ratunkowych, każda nadciągająca fala mogła nieść w sobie naszą śmierć.
Silnik był martwy, nie dawał się uruchomić. Nagle Peter krzyknął przez wichurę: – Olej! Skojarzył sobie, że taki silnik potrzebuje nie tylko benzyny, ale i zmieszanego z nią oleju. Zaczęli przeszukiwać z Markiem schowek. Znaleźli puszkę i dolali oleju do zbiornika. Mark kilka razy pociągnął za linkę i silnik zapalił. Wszyscy krzyknęli z radości, choć sztorm ciągle szalał. Ale przynajmniej błysnęła jakaś iskra nadziei.
Świt był zrazu ponury, chmury wisiały nisko, ale deszcz ustawał i w końcu zrobiło się widno. Zaczęliśmy rozglądać się – gdzie jesteśmy? Wokół woda i woda, ogromna, ciemna, ciągle rozkołysana. Daleko – horyzont, który unosi się i opada, faluje w jakimś miarowym, kosmicznym rytmie. Potem, kiedy słońce było już wysoko, dostrzegliśmy ciemną linię na horyzoncie. Ląd! Popłynęliśmy w tamtym kierunku. Przed nami był płaski brzeg, palmy, grupa ludzi, a w tyle – chatki. Okazało się, że jesteśmy znowu na Zanzibarze, tylko hen powyżej miasta. Nie znając morza, nie wiedzieliśmy, że porwał nas wiejący o tej porze roku monsun, który na szczęście wyrzucił łódź tutaj, bo mógł ponieść nas do Zatoki Perskiej, Pakistanu lub Indii. Ale takiej podróży nie przeżyłby nikt – umarlibyśmy z pragnienia albo pozjadali się nawzajem z głodu.
Wszyscy wyszli z łodzi i padli półżywi na piasek. Nie byłem w stanie uspokoić się i zacząłem rozpytywać zebranych ludzi, jak dostać się do miasta. Jeden z nich miał motocykl i zgodził się mnie zawieźć. Pognaliśmy przez zielone, pachnące tunele, między krzewami bananowców, mangowcami i drzewami goździkowymi. Pęd rozgrzanego powietrza suszył na mnie koszulę i spodnie – były białe i słone od wody morskiej. Po godzinie dotarliśmy na lotnisko, gdzie liczyłem, że spotkam Karume i on pomoże mi dotrzeć do Dar. Nagle zobaczyłem, że na pasie startowym stoi mały samolot i że Arnold ładuje do kabiny swój sprzęt. W cieniu skrzydła stał Feliks. Kiedy podbiegłem do niego, spojrzał na mnie, przywitał się i powiedział:
– Twoje miejsce jest wolne. Czeka na ciebie. Możesz wsiadać.