Śnieg był miękki, puszysty, zupełnie nie przypominał chropawego jak szmergiel krystalicznego firnu polarnych pustaci. Antarktyczne lato, miły łagodny mrozek, który nawet nie szczypie w uszy, stwarzały atmosferę turystycznej przejażdżki. Tam gdzie w zimie nawet płozy samolotu nie mogły się oderwać od przechłodzonych kryształków śniegu, nasza trzydziestopięciotonowa amfibia sunęła jak osobowy samochód po autostradzie. Wano prowadził wóz po mistrzowsku, nie hamował nawet na widok podejrzanych lodowych nawisów.
– Bez brawury, Wano – zawołał z kabiny nawigacyjnej Ziernow. – Mogą być szczeliny.
– Gdzie, kochanie? – zapytał z powątpiewaniem Wano, wpatrując się przez okulary słoneczne w strumień oślepiającego światła wlewający się do kabiny przez przedni iluminator. – Czy to jest droga? To bulwar Rustawelego a nie droga. Macie jakieś wątpliwości? Nigdy nie byliście w Tbilisi? W takim razie wszystko jest jasne.
Wygramoliłem się z kabiny radiooperatora i usiadłem na strapontenie obok Wano. Nie wiedzieć czemu odwróciłem się i spojrzałem na stolik w salonie, przy którym przeprowadzał jakieś meteorologiczne obliczenia Tolek Diaczuk. Nie powinienem był się oglądać.
– Jesteśmy świadkami narodzin nowego kierowcy-amatora – zachichotał Tolek. – Wano, kinetyk za chwilę cię poprosi, żebyś mu oddał kierownicę.
– A wiesz przynajmniej, co to znaczy kinetyk? – odgryzłem się.
– Ja tylko naukowo uogólniłem twoje specjalności kinooperatora i kinomechanika.
– Idiota. Kinetyka to nauka o ruchu.
– W takim razie muszę poprawić błąd terminologiczny.
A ponieważ nic na to nie odpowiedziałem, dodał zaraz.
– Twoja próżność cię zgubi, Jurek. Dwa zawody to dla niego już za mało.
Każdy z nas, uczestników wyprawy, łączył co najmniej dwa, a niekiedy nawet trzy zawody. Ziernow, który w zasadzie był glacjologiem, mógł w razie czego zastąpić geofizyka i sejsmologa. Tolek pełnił obowiązki meteorologa, lekarza i kucharza. Wano był mechanikiem samochodowym i kierowcą specjalnie skonstruowanej dla Dalekiej Północy gigantycznej amfibii śnieżnej, a poza tym potrafił zreperować wszystko, poczynając od zerwanej gąsienicy, a kończąc na przepalonej maszynce elektrycznej. Pod moją zaś opieką oprócz kamery filmowej i projektora znajdowała się również kabina radiooperatora. Ale do Wano ciągnęła mnie nie próżność, nie chęć zwiększenia liczby moich specjalizacji, tylko miłość do jego „Charkowianki”.
Kiedy ujrzałem ją po raz pierwszy z pokładu samolotu, wydała mi się czerwonym smokiem z bajek dzieciństwa, oglądana zaś z bliska, rozparta na wysuniętych do przodu gąsienicowych łapach szerokich co najmniej na metr, z wielkimi kwadratowymi ślepiami iluminatorów wydała mi się tworem z innej planety. Umiałem prowadzić samochód, a nawet dużą ciężarówkę i Wano pozwolił mi już wypróbować amfibię na jeziorze lodowca koło Mirnego, wczoraj jednak, kiedy już wyruszyliśmy na wyprawę – dzień był chłodny i wietrzny – nie zaryzykował. Ale dzisiejszy poranek tak kusił, powietrze było kryształowo przejrzyste.
– Puść mnie do kierownicy, Wano – poprosiłem, zaciskając zęby i usiłując nie obejrzeć się tym razem. – Na pół godzinki.
Wano już wstawał, ale powstrzymał go okrzyk Ziernowa:
– Żadnych eksperymentów z prowadzeniem. Odpowiadacie za każde uszkodzenie pojazdu, Czocheli. A wy, Anochin, włóżcie szkła.
Natychmiast wykonałem polecenie – Ziernow jako kierownik był wymagający i stanowczy, a patrzenie na miriady iskier zapalanych przez zimne słońce na śnieżnej równinie nie osłoniętymi ochronnymi okularami oczyma nie było bezpieczne. Śnieżna równina ciemniała dopiero pod horyzontem, zlewała siłę tam z rozmytą ultramaryną nieba, bliżej zaś powietrze wydawało się być jarzące białe.
– Spójrzcie lepiej w boczmy iluminator, Anochin – ciągnął Ziernow. – Czy nic was nie niepokoi?
O jakieś pięćdziesiąt metrów na lewo wznosiła się zupełnie pianowa ściana lodowa. Błyszcząca i tęczująca jak smuga diamentowego pyłu ciemniała u dołu, tam gdzie zleżały rozwarstwiony śnieg przekształcał się już w zmętniały chropowaty firn. A jeszcze niżej widać było warstwę lodu, jakby odciętą nożem olbrzyma, błękitniejącą w słońcu niczym niebo odbite w lustrze. Ściana ciągnęła się w nieskończoność, bez najmniejszej przerwy, aż zniknęła gdzieś tam w śnieżnej dali. Można było pomyśleć, że potężne wielkoludy z bajki wydźwignęły ją tu, ową, nie wiadomo czego broniącą i nie wiadomo komu zagrażającą twierdzę.
– Lodowy płaskowyż, Borysie Arkadiewiczu. Może to szelfowy lodowiec?
– Bywalec – uśmiechnął się Ziernow, robiąc aluzję do drugiej już mojej wizyty na Biegunie Południowym. – Czy wiecie, co to jest szelf? Nie wiecie? Szelf to platforma cokołu kontynentalnego. Lodowiec szelfowy schodzi w ocean. A to nie jest czoło lodowca, a my nie płyniemy po oceanie. – Zamilkł na chwilę, potem dorzucił, zamyślony: – Stańcie, Wano. Obejrzymy to z bliska. To ciekawy fenomen. A wy się ubierzcie, towarzysze. Żebyście się nie ważyli wychodząc w swetrach.
Z bliska ściana okazała się jeszcze piękniejsza – nieprawdopodobny blok zamarzniętego nieba odcięty aż po horyzont. Ziernow milczał. Może przytłoczył go ogrom, a może niezrozumiałość tego, co widzieli. Długo wpatrywał się w śnieżny szlak śniegowy u szczytu ściany, potem nie wiedzieć czemu popatrzył pod nogi, deptał śnieg, rozgarniał go nogą. Nic nie rozumiejąc śledziliśmy jego ruchy.
– Zwróćcie uwagę na śnieg pod nogami – powiedział nagle Ziernow.
Zaczęliśmy deptać śnieg za jego przykładem i pod cieniutką warstwą odkryliśmy twardą powierzchnię lodu.
– Ślizgawka – powiedział Diaczuk. – Idealna płaszczyzna, jakby sam Euklides robił lodowisko. Ale Ziernow nie zareagował na żart.
– Stoimy na lodzie – ciągnął zamyślony. – Pokrywa śnieżna ma najwyżej dwa centymetry grubości. A spójrzcie, ile go jest na ścianie. Całe metry. Czemu? Takie same wiatry, takie same warunki, a zupełnie odmienny rezultat. Macie jakąś koncepcję?
Nikt nie odpowiedział. Ziernow po prostu głośno myślał.
– Struktura lodu na pierwszy rzut oka jest taka sama. Powierzchnia lodu także. Wrażenie sztucznego wygładzenia. A gdyby zmieść spod nóg tę centymetrową warstwę śniegu, ukazałaby się identyczna nienaturalna płaszczyzna. Ale to przecież nonsens.
– Wszystko w państwie Królowej Śniegów jest nonsensowne – stwierdziłem.
– Dlaczego Królowej a nie Króla? – zapytał Wano.
– Wyjaśnij mu to, Tolek – powiedziałem – jesteś przecież specjalistą od map. Gdzie się znajdujemy? Obok Ziemi Królowej Mary. A co jest tam dalej? Ziemia Królowej Maud. A z tamtej stromy? Ziemia Królowej Wiktorii.
– Po prostu Wiktorii – poprawił mnie Tolek.
– To była królowa Anglii, erudyto z Instytutu Prognoz.
Ziernow nie słuchał nas.
– Czy jesteśmy mniej więcej w tym rejonie? – zapytał nagle.
– To znaczy w jakim?
– W tym, w którym Amerykanie obserwowali różowe obłoki?
– O wiele dalej na zachód – uściślił Diaczuk. – Sprawdzałem to na mapie.
– Powiedziałem: „mniej więcej”. Różowe obłoki na ogół znajdują siłę w ruchu.
– Dzikie kaczki także – zachichotał Tolek.
– Nie wierzycie, Diaczuk?
– Nie wierzę. To po prostu śmieszne – nie kłębiaste, nie pierzaste. Zresztą teraz nie ma ich w ogóle. – Popatrzył na bezchmurne niebo. – A może to obłoki warstwicowe? Są podobne do nadtopionych od góry soczewek. A zaróżawia je słońce. No nie – gęste, ciemnoróżowe jak kisiel malinowy. Znacznie niżej niż chmury kłębiaste, wyglądają jak wydęte przez wiatr worki albo jak sterówce, którymi nikt nie kieruje. Bzdury!
Chodziło o tajemnicze różowe obłoki, o których Amerykanie nadali z zimowiska Mac Murdoch komunikat przez radio. Obłoki te podobne do różowych sterowców przeszły nad wyspą Rossa, widziano je w rejonie szelfowego lodowca Shackletona i nad Ziemią Adeli, a jakiś amerykański lotnik napotkał je o trzysta kilometrów od Mirnego. Amerykański radiooperator w rozmowie z Kolą Samojłowem, który przyjmował ten komunikat, dodał od siebie: „Sam widziałem te cholerne obłoki. Pędzą po niebie jak świnki Disneya!”.
W mesie w Mirnym różowe obłoki nie cieszyły się powodzeniem. Częściej można było usłyszeć sceptyczne uwagi niż komentarze świadczące o poważniejszym zainteresowaniu. „Król wisusów” Zora Bruk z „klubu wesołych pomysłów” nacierał na flegmatycznego sejsmologa, weterana Antarktydy:
– Słyszeliście o latających talerzach?
– A bo co?
– A o bankiecie w Mac Murdoch?
– A bo co?
– Odprowadzaliście korespondenta „Life’u”, kiedy leciał do Nowego Jorku?
– A bo co?
– Bo nic. Tylko że za nim poleciały do redakcji różowe kaczki.
– Wiesz co? Całuj psa w nos!
Zora uśmiechał się, wyszukiwał następną ofiarę. Mnie oszczędził, nie uważał się widocznie za dostatecznie uzbrojonego do potyczki ze mną. Jadłem obiad z glacjologiem Ziernowem, który był ode mnie starszy zaledwie o osiem lat, ale mógł już pisać przed swoim nazwiskiem „prof.”. Cokolwiek by się o tym mówiło, każdy chciałby mieć stopień doktorski w trzydziestym szóstym roku życia, chociaż mnie, humaniście z zamiłowania, glacjologia nie wydawała się być tak bardzo ważną dla postępu ludzkości nauką. Kiedyś wyraziłem ten pogląd w rozmowie z Ziernowem.
Odpowiedział mi:
– A wiecie, ile jest na Ziemi lodu i śniegu? Na samej tylko Antarktydzie powierzchnia pancerza lodowego w zimie sięga dwudziestu dwóch milionów kilometrów kwadratowych, a w Arktyce jedenastu milionów plus Grenlandia i wybrzeża Oceanu Lodowatego. A dodajcie jeszcze do tego wszystkie szczyty górskie z wiecznym śniegiem i lodowce, nie licząc już zamarzających w zimie rzek. Ile to będzie razem? Mniej więcej jedna trzecia powierzchni wszystkich lądów. Kontynent lodowy jest dwakroć większy niż Afryka. To nie jest takie nieważne dla ludzkości.
Jak to się mówi – wzięły mnie te lody. Przełknąłem także serdeczne życzenia, żebym się czegoś nauczył w czasie mego pobytu na Antarktydzie. Ale od tego czasu Ziernow obdarzał mnie swoją łaskawą uwagą, a w dniu, kiedy nadszedł komunikat o różowych obłokach, spotkawszy mnie na obiedzie od razu zaproponował:
– Chcecie odbyć małą przejażdżkę w głąb kontynentu? Ze trzysta kilometrów?
– W jakim celu?
– Zamierzamy sprawdzić, jak to jest z tym amerykańskim zjawiskiem. Wszyscy uważają to za mało prawdopodobne. Będziecie robili kolorowe zdjęcia, obłoki są przecież różowe.
– Wielkie rzeczy – powiedziałem – najbanalniejszy efekt optyczny.
– Nie wiem. Nie mogę kategorycznie temu zaprzeczyć. W komunikacie podkreśla się, że ich kolor nie zależy podobno od oświetlenia. Oczywista można przyjąć, że jest tam jakaś domieszka aerosolu pochodzenia ziemskiego, albo, przypuśćmy, pochodzący z meteorytów pył z kosmosu. Zresztą interesuje mnie coś innego.
– Co?
– Stan lodów w tym rejonie.
Nie zapytałem wtedy, dlaczego interesuje go stan lodów w tym rejonie, ale przypomniałem sobie o tym, kiedy Ziernow rozmyślał na głos przed tajemniczą ścianą lodową. Najwyraźniej łączył ze sobą te dwie rzeczy.
W amfibii przysiadłem się do roboczego stolika Diaczuka.
– Dziwna ściana, dziwnie ścięta – powiedziałem. – Piłą ją ktoś spiłował czy jak? Ale co tu mają do rzeczy oblekli?
– Czemu łączysz z tym obłoki? – zdziwił się Tolek.
– To nie ja je łączę. Dlaczego Ziernow, zastanawiając się nad lodowcem, nagle napomknął o obłokach?
– Nie bądź za mądry. To rzeczywiście dziwny lodowiec, ale obłoki nic tu nie mają do rzeczy. Przecież nie są produktem lodowca.
– A gdyby tak było?
– Gdyby ciocia miała wąsy… Pomóż mi lepiej przygotować śniadanie. Jak myślisz – omlet z proszku czy konserwy?
Nie zdążyłem mu odpowiedzieć. Nastąpił wstrząs i upadliśmy na podłogę. „Spadamy w przepaść, czy po prostu amfibia się obsunęła?” W tejże chwili straszliwe czołowe uderzenie odrzuciło nas do tyłu. Poleciałem na przeciwległą ścianę. Coś zimnego i ciężkiego zwaliło mi się na głowę, straciłem przytomność.
Ocknąłem się, ale niezupełnie, leżałem bowiem bez ruchu, nie mając siły otworzyć oczu. Pracowała tylko świadomość, a może raczej podświadomość – mętne, nieokreślone wrażenia przebiegały mi przez mózg, a równie nieokreślona i równie mętna myśl usiłowała je uściślić. Byłem chyba w stanie nieważkości, wydawało mi się, że płynę czy też wiszę nie w powietrzu nawet i nie w próżni, lecz w jakimś ciepławym bezbarwnym koloidzie, gęstym i niewyczuwalnym, a zarazem wypełniającym mnie bez reszty. Ów koloid przenikał przez pory skóry, przenikał do oczu i ust, wypełniał żołądek i płuca, mieszał się z krwią, a może nawet zmienił jej krążenie w moim ciele. Miałem dziwne, wszelako uparcie nie opuszczające mnie uczucie, że ktoś niewidzialny uważnie patrzy przez moje ciało, przygląda się ciekawie każdej komórce i każdemu nerwowi, zaziera do każdego zakątka mózgu. Nie odczuwałem ani strachu, ani bólu, spałem i nie spałem zarazem, śnił mi się bezsensowny, bezkształtny sen, a jednocześnie wiedziałem, że nie jest to sen.
Kiedy odzyskałem świadomość, dookoła było tak samo jasno i cicho. Z trudem uniosłem powieki, towarzyszył temu dotkliwy kłujący ból w skroniach. Tuż przed moimi oczyma wystrzelał w górę gładki, rdzawy, jak gdyby wypolerowany pień drzewa. Eukaliptus czy palma? A może maszt okrętowy, którego wierzchołka nie widziałem – nie byłem w stanie podnieść głowy. Namacałem coś twardego i zimnego, chyba kamień. Popchnąłem ten kamień, bezszelestnie odtoczył się w trawę. Moje oczy szukały zieleni trawnika w podmoskiewskim parku, ale trawnik ten nie wiedzieć czemu miał barwę ochry. Zaś z góry, z okna albo z nieba napływało tak oślepiająco białe światło, że pamięć podsunęła mi natychmiast zarówno obraz nieskończonej białej pustyni, jak i błękitny odblask ściany lodowej. Od razu wszystko sobie przypomniałem.
Pokonując ból uniosłem się i usiadłem, rozglądałem się dokoła, poznawałem wszystko. Brunatny trawnik to było linoleum, rudawy pień był nogą stołu, a kamień w zasięgu mojej ręki okazał się moją własną kamerą filmową. Z pewnością właśnie ta kamera uderzyła mnie w głowę, kiedy amfibia zaczęła spadać. Ale gdzie jest w takim razie Diaczuk? Zawołałem go, nie odpowiedział. Nie odpowiedzieli także na moje wołanie ani Ziernow, ani Czocheli. W ciszy nie przypominającej bynajmniej ciszy pokoju, w którym mieszkasz lub pracujesz, czytelniku – w którym zawsze kapie skądś woda, skrzypi podłoga, tyka zegarek albo brzęczy mucha, co przypadkowo wleciała z ulicy – słychać było tylko mój głos. Przyłożyłem rękę z zegarkiem do ucha – zegarek szedł. Było dwadzieścia po dwunastej.
Jakoś tam wstałem i przytrzymując się ściany podszedłem do kabiny nawigatora. Była pusta, ze stołu zniknęły nawet rękawiczki i lornetka, a z oparcia krzesła podbita futrem kurtka Ziernowa. Nie było także dziennika, który Ziernow prowadził podczas wyprawy. Wano zaginął, zniknęły także i jego rękawice i kurtka. Wyjrzałem przez iluminator czołowy, szkło ochronne iluminatora było stłuczone i wgięte do wewnątrz. A za iluminatorem bielał gładki iskrzący śnieg, jakby nie zdarzyła się żadna katastrofa.
Ale pamięć nie oszukiwała mnie, ból głowy także mnie nie oszukiwał. W lustrze pokładowym zobaczyłem moją twarz z zaschniętą na czole krwią. Byłem ranny, ale kość została nienaruszona, rękojeść kamery zdarła tylko skórę. A więc coś się jednak zdarzyło. A może moi towarzysze znajdują się gdzieś nie opodal, na śniegu? Poszedłem do suszarni, obejrzałem zaciski na narty – nart nie było. Nie było także duralowych sanek. Zniknęły wszystkie kurtki, wszystkie czapki, została tylko moja kurtka i moja czapka. Otworzyłem drzwi, zeskoczyłem na lód – lód przebłyskiwał błękitnawo spod zwiewanego przez wiatr sypkiego śniegu. Ziernow miał rację, kiedy mówił o niezwykłości tak cienkiej pokrywy śnieżnej w głębi polarnego kontynentu.
Rozejrzałem się. Obok naszej „Charkowianki” stała jej siostra, równie wielka i piękna, równie przyprószona śniegiem. Dogoniła nas zapewne jadąc z Mirnego, a może spotkała nas w drodze powrotnej do Mirnego. Z pewnością udzieliła nam pomocy. Nasza amfibia wpadła bowiem rzeczywiście do szczeliny, w odległości dziesięciu metrów zobaczyłem ślad tego upadku – czarny otwór studzienny w maskującej szczelinę lodową firnowej skorupie. Chłopcy z tamtej amfibii musieli zauważyć naszą kraksę (na szczęście uwięźliśmy zapewne gdzieś w górnych partiach rozpadliny) i wyciągnęli na górę i nas, i nasz nieszczęsny pojazd.
– Hej! Jest tam kto? – zawołałem obchodząc tamtą amfibię od przodu.
Nikt nie ukazał się w żadnym z czterech iluminatorów, nie rozległ się żaden głos. Przyjrzałem się amfibii uważniej i zamarłem – amfibia – bliźniak miała identycznie jak nasza stłuczone i wgięte do wewnątrz szkło ochronne iluminatora czołowego. Spojrzałem na lewą gąsienicę – nasz transporter miał znak szczególny, jedno z kolczastych ogniw gąsienicy przyspawane na nowo, wyraźnie odróżniało się od pozostałych. Takie samo ogniwo miała i ta amfibia. Stały przede mną nie bliźniaki z tej samej serii fabrycznej, ale sobowtóry, dokładne repliki w każdym szczególe. I otwierając drzwi „Charkowianki” sobowtóra zadrżałem w przeczuciu czegoś niedobrego.
Przeczucie mnie nie zawiodło. Pomost był pusty, nie znalazłem ani nart, ani sanek, tylko na haku wisiała samotnie moja skórzana kurtka na futrze. Właśnie moja kurtka. Takie samo zacerowane rozdarcie na lewym rękawie, tak samo powycierane futro na mankietach, dwie dobrze mi znane ciemne tłuste plamy na ramieniu – kiedyś dotknąłem ramienia dłonią umazaną w oleju maszynowym. Szybko wszedłem do kabiny i oparłem się o ścianę, żeby nie upaść – wydało mi się, że moje serce przestaje bić.
Na podłodze koło stołu… leżałem ja! Miałem na sobie ten sam brązowy sweter, te same watowane spodnie, moja twarz tak samo dotykała nogi stołu i tak samo przyschła krew na czole, dłoń tak samo dotykała kamery filmowej. Mojej kamery filmowej.
Być może, że to był sen, być może, że się jeszcze nie obudziłem i jakimś dodatkowym wzrokiem widziałem siebie samego leżącego na podłodze? Rąbnąłem pięścią w stół – zabolało. Oczywiście, obudziłem się, to nie sen. W takim razie zwariowałem. Ale wiedziałem z przeczytanych książek i artykułów, że wariaci nigdy nie zdają sobie sprawy z tego, że ogarnął ich obłęd. W takim razie, co to jest? Halucynacja? Miraż? Dotknąłem ściany. Bynajmniej nie była widmowa. A więc nie byłem zjawą i ja, ten ja, który leżałem na podłodze u moich stóp. Bzdura, nonsens. Przypomniałem sobie swoje własne słowa o tajemnicach Królowej Śniegów. A może Królowa Śniegów jednak istnieje, może zdarzają się cuda, widmowe sobowtóry, a nauka to jedynie próba uspokojenia samego siebie?
Cóż zatem powinienem zrobić? Uciekać na złamanie karku, zamknąć się w mojej amfibii i czekać nie wiadomo na co, dopóki nie zwariuję ostatecznie? Przypomniałem sobie czyjeś powiedzenie: „jeżeli to, co widzisz, sprzeczne jest z prawami przyrody, to wiedz, że jesteś winien ty, a nie przyroda – to ty się mylisz”. Strach minął, zostało niezrozumienie i gniew i nie próbując nawet zachować ostrożności, potrąciłem nogą leżącego. Jęknął, otworzył oczy. Potem uniósł się na łokciu, zupełnie tak samo jak przedtem ja, i usiadł, rozglądając się dokoła nieprzytomnie.
– A gdzie jest reszta? – zapytał.
Nie poznałem tego głosu, należał do mnie i nie do mnie zarazem, ściślej był to mój głos, ale w zapisie magnetofonowym. Ale do jakiego stopnia ta zjawa była identyczna ze mną, skoro ocknąwszy się myślała o tym samym, o czym myślałem ja.
– Gdzie oni są? – powtórzył i zawołał: – Tolek! Diaczuk!
Podobnie jak i mnie nikt mu nie odpowiedział.
– Co się stało? – zapytał.
– Nie wiem – odpowiedziałem.
– Zdawało mi się, że amfibia zwaliła się do szczeliny lodowej. Poczuliśmy wstrząs, potem uderzenie, na pewno o ścianę lodową. Upadłem… Potem… Ale dokąd oni wszyscy poszli?
Nie poznawał mnie.
– Wano! – zawołał wstając;
I znowu odpowiedziała mu cisza. Wszystko, co się działo przed kwadransem, powtarzało się teraz w przedziwny sposób. Chwiejąc się podszedł do kabiny nawigacyjnej, obmacał puste siedzenie kierowcy, przeszedł do suszami, nie znalazł tam, jak i ja, nart ani sanek, potem przypomniał sobie o mnie i zawrócił.
– A wy skąd jesteście? – zapytał przyglądając mi się i nagle odskoczył, zasłonił twarz dłonią. – To niemożliwe! Śnię czy co?
– Ja też tak myślałem… z początku – powiedziałem. Już się nie bałem.
Przysiadł na perlonowej kanapce.
– Wy… ty… przepraszam… o, do diabła… jesteś do mnie podobny jak moje własne odbicie w lustrze. Nie jesteś zjawą?
– Nie. Możesz mnie dotknąć, przekonasz się.
– Kim w takim razie jesteś?
– Jurij Pietrowicz Anochin. Kinooperator i radiotelegrafista ekspedycji – powiedziałem dobitnie.
Zerwał się.
– Nie! To ja jestem Jurij Pietrowicz Anochin, operator i radiotelegrafista wyprawy! – krzyknął i znowu usiadł.
Milczeliśmy teraz obaj przyglądając się sobie nawzajem – jeden spokojniejszy, bo widział już i wiedział odrobinę więcej, drugi z obłędem w oczach, powtarzający z pewnością wszystkie moje myśli, które przemknęły przez moją głowę, kiedy po raz pierwszy go zobaczyłem.
W ciszy kabiny miarowo oddychali dwaj jednakowi mężczyźni.
Nie pamiętam, jak długo to trwało. Wreszcie on przemówił pierwszy:
– Nic nie rozumiem.
– Ja także.
– Człowiek nie może się przecież rozdwoić.
– I mnie się tak wydawało.
Zamyślił się.
– A może jednak Królowa Śniegów istnieje?
– Powtarzasz się – powiedziałem. – Ja o tym pomyślałem już wcześniej. A nauka to tylko bzdury i próby uspokojenia samego siebie.
Roześmiał się, zmieszany, jak gdyby przywołał go do porządku starszy towarzysz. Rzeczywiście byłem starszy od niego. I natychmiast skorygowałem nasze wzajemne stosunki.
– No, dość tych żartów. To jakieś psychofizyczne złudzenie. Nie mogę się jeszcze zorientować, jakie mianowicie. Ale złudzenie. Wiesz co? Chodźmy do kabiny Ziernowa.
Zrozumiał mnie w pół słowa – był przecież moim odbiciem. Jednocześnie obaj pomyśleliśmy o tym samym – czy mikroskop wyszedł cało z awarii? Okazało się, że ocalał, stał na swoim miejscu w szafce. Nie potłukły się także szkiełka do preparatów. Mój sobowtór wyjął je niezwłocznie z pudełeczka. Porównaliśmy nasze dłonie – nawet odciski i zadry skóry mieliśmy identyczne.
– Zaraz sprawdzimy – powiedziałem.
Każdy z nas nakłuł sobie palec, rozmazał krew na szkiełku i porównaliśmy oba preparaty pod mikroskopem. Krew również obaj mieliśmy identyczną.
– Ten sam materiał – uśmiechnął się – moja kopio.
– To ty jesteś kopią.
– O nie, ty.
– Poczekaj – powstrzymałem go – a kto cię zaprosił do wzięcia udziału w wyprawie?
– Ziernow. A któż by?
– A po co?
– Wypytujesz mnie, żeby potem powiedzieć to samo?
– Po co? Sam ci mogę podpowiedzieć. Chodziło o różowe obłoki, prawda?
Zmrużył oczy coś sobie przypominając i zapytał chytrze:
– A do jakiej szkoły chodziłeś?
– Skończyłem instytut.
– Ale ja pytam o szkołę. O numer szkoły. Czyżbyś zapomniał?
– To ty zapomniałeś. Ja chodziłem do siedemset dziewiątej.
– Powiedzmy. A kto tam u nas siedział na ostatniej ławce z lewej strony?
– Dlaczego mnie egzaminujesz?
– Taka mała kontrola… Więc nie pamiętasz Lenki? Nawiasem mówiąc Lenka wyszła potem za mąż.
– Za Fibicha – powiedziałem.
Westchnął.
– A więc i życiorys mamy ten sam.
– Mimo wszystko jestem przekonany, że jesteś kopią, widmem i przywidzeniem – rozgniewałem się ostatecznie. – Kto się pierwszy ocknął? Ja. Kto pierwszy zobaczył, że są dwie „Charkowianki”? Też ja.
– Jak to dwie? – zapytał.
Zachichotałem triumfująco. Mój priorytet został potwierdzony w sposób niepodważalny.
– Tak to, że obok stoi druga. Prawdziwa. Możesz ją sobie obejrzeć.
Przywarł do bocznego iluminatora, obejrzał się, spojrzał na mnie niepewnie, potem w milczeniu włożył kopię mojej kurtki i wyszedł na lód. Tak samo przyspawane ogniwo gąsienicy, tak samo wgniecione szkło iluminatora sprawiły, że się zasępił. Ostrożnie zajrzał na pomost, poszedł do kabiny nawigacyjnej, wrócił do stolika, na którym leżała moja kamera filmowa. Dotknął kamery.
– Bliźniaczka – powiedział posępnie.
– Jak widzisz. I ja i ona urodziliśmy się wcześniej.
– Ty tylko ocknąłeś się wcześniej – nachmurzył się – a który z nas jest właściwy, jeszcze nie wiadomo. Ja to zresztą wiem.
– A może on ma rację? – pomyślałem. – Może to właśnie ja a nie on jest sobowtórem i zjawą? I któż to, u diabła jest w stanie rozstrzygnąć, skoro mamy nawet tak samo połamane paznokcie i tych samych kolegów ze szkoły? Nawet nasze myśli się dublują, nawet nasze uczucia, jeśli bodźce zewnętrzne są takie same.
Patrzyliśmy na siebie, jak gdybyśmy patrzyli w lustro. Ze też coś takiego mogło się zdarzyć.!
– Wiesz, o czym teraz myślę? – powiedział nagle.
– Wiem – odpowiedziałem. – Chodź, zobaczymy.
Wiedziałem, o czym pomyślał, bo i ja pomyślałem o tym samym. Skoro na lodzie stoją dwie „Charkowianki” i skoro nie wiadomo, która z nich wpadła w szczelinę lodową, to dlaczego obie mają rozbite iluminatory? A jeżeli obie wpadły w szczelinę, to jak się w takim razie z niej wydostały?
W milczeniu pobiegliśmy do wyrwy w skorupie firnu. Położyliśmy się na brzuchach, podczołgaliśmy się nad samą krawędź szczeliny lodowej i od razu wszystko zrozumieliśmy. Tylko jedna amfibia wpadła do szczeliny, były bowiem ślady upadku jednego tylko pojazdu. Ugrzęzła o jakie trzy metry poniżej krawędzi szczeliny, pomiędzy jej zbliżającymi się do siebie ścianami. Zobaczyliśmy także stopnie wyrąbane w lodzie zapewne przez Wano albo przez Ziernowa, przez tego z nich, który pierwszy zdołał się wydostać. A zatem druga „Charkowianka” zjawiła się już po katastrofie pierwszej. Ale kto w takim razie wyciągnął tę pierwszą? Przecież sama nie mogłaby się wydostać ze szczeliny.
Jeszcze raz spojrzałem w przepaść. Czerniała coraz to głębsza, złowieszcza, bezdenna. Wyszukałem kawałek lodu odłupany od krawędzi szczeliny, odkruszony zapewne kilofem, którym wyrąbywano schodki, i cisnąłem go w przepaść. Natychmiast zniknął z pola widzenia, ale nie usłyszałem upadku. Przemknęła mi przez głowę myśl – a gdyby tak zepchnąć tam i tego narzuconego mi sobowtóra? Podbiec, chwycić go za nogi…
– Nie wyobrażaj sobie, że to ci się uda – powiedział.
Zmieszałem się najpierw, potem zrozumiałem.
– Ty też o tym pomyślałeś?
– Oczywiście.
– No cóż, zmierzmy się. Któryś z nas powinien przecież zniknąć.
Staliśmy naprzeciw siebie, rozeźleni, zacietrzewieni, rzucaliśmy na śnieg jednakowe cienie. I nagle obydwu nam zachciało się śmiać.
– Farsa – powiedziałem. – Kiedy wrócimy do Moskwy, będą nas pokazywali w cyrku. Anochin do kwadratu.
– Dlaczego w cyrku? W Akademii Nauk. Nowy fenomen, coś jak różowe obłoki.
– Przecież jesteś przekonany, że nie ma żadnych różowych obłoków.
– Tak samo jak ty.
Spojrzałem na niebo i zamarłem. On również uniósł głowę i podobnie jak ja znieruchomiał z otwartymi ustami.
Na matowym błękicie nieba ukazał się różowy obłok. Jeden jedyny, nie miał sąsiadów ani towarzyszy podróży, był jak plama z wina na obrusie. Zbliżał się do nas niezmiernie powoli, bardzo nisko, znacznie niżej niż chmury burzowe i bynajmniej nie przypominał obłoku. Nie porównałbym go ze sterowcem. Najbardziej ze wszystkiego obłok ten przypominał kawałek rozwałkowanego na stolnicy ciemnoróżowego ciasta albo puszczony na niebo duży malinowy latawiec. Dziwnie podrygując, pulsując zniżał się skośnie ku ziemi jak gdyby był istotą żywą.
– Meduza – powiedział mój „dubler” powtarzając moją własną myśl – żywa, różowa meduza. Tyle że bez macek.
– Nie powtarzaj moich głupich myśli. To jest rzecz, a nie żywe stworzenie.
– Tak sądzisz?
– Podobnie jak ty. Przyjrzyj się uważniej.
– Ale czemu tak podryguje?
– Kłębi się. To przecież gaz albo para wodna. Zresztą może nie wodna. A może… pył – dorzuciłem bez przekonania.
Malinowy latawiec zatrzymał się dokładnie nad nami i zaczął się zniżać. Był o pięćset metrów od nas, nie wyżej. Jego rozedrgane krawędzie odchylały się ku dołowi i ciemniały. Latawiec przekształcał się w dzwon.
– Co za bęcwał ze mnie! – krzyknąłem, pomyślawszy o kamerze. – Przecież trzeba to sfilmować.
I rzuciłem się ku swojej „Charkowiance”. Sprawdzenie, czy kamera działa i czy kaseta z kolorowym filmem nie jest uszkodzona zajęło mi nie więcej niż minutę. Zacząłem filmować od razu, w otwartych drzwiach, potem zeskoczyłem na lód, obiegłem obie amfibie i znalazłem inne stanowisko do robienia zdjęć. I dopiero wtedy zauważyłem, że mój „alter ego” nie ma kamery, że stoi i niepewnie przygląda się mojej krzątaninie.
– Czemu nie filmujesz? – krzyknąłem, nie odrywając oka od wizjera.
– Nie… wiem. Coś mi nie pozwala… nie mogę.
– Co to znaczy: „nie mogę”?
– Nie mogę… tego wytłumaczyć.
Przyjrzałem mu się, zapominając nawet o napowietrznym zjawisku. Nareszcie jest między nami jakaś różnica, i to zasadnicza! A więc nie jesteśmy tak zupełnie identyczni. On przeżywa teraz coś, czego ja w ogóle nie odczuwam. Jemu coś przeszkadza, ja zaś czuję się zupełnie swobodnie. Nie namyślając się długo uchwyciłem go w kadr i sfilmowałem stojącego na tle bliźniaczej amfibii. Na moment zapomniałem nawet o różowym obłoku, ale on mi o nim przypomniał.
– Pikuje na nas!
Malinowy dzwon nie zniżał się już, ale po prostu spadał. Instynktownie odskoczyłem.
– Zwiewaj! – krzyknąłem.
Mój nowo narodzony bliźniak poruszył się wreszcie, nie pobiegł jednak, tylko jakoś tak dziwnie podreptał do swojej „Charkowianki”.
– Dokąd?! Zwariowałeś?!
Dzwon spadał wprost na niego, ale on mi nawet nie odpowiedział. Znów przywarłem do wizjera – nie mogłem przecież przegapić takich kadrów. Teraz nie czułem już nawet strachu. Żaden operator nigdy nie sfilmował czegoś takiego.
Obłok wyraźnie zmniejszył swoje rozmiary i pociemniał. Przypominał teraz odwrócony rozwinięty kielich olbrzymiego kwiatu tropikalnego. Dzieliło go od ziemi najwyżej jakie sześć albo siedem metrów.
– Uważaj! – krzyknąłem.
Zupełnie nie pamiętałem o tym, że on również jest zjawą a nie żywym człowiekiem, i gigantycznymi, niezwykłymi dla mnie skokami pobiegłem mu na pomoc. Jak się potem okazało i tak nie mógłbym mu pomóc, ale te skoki zmniejszyły dzielącą nas odległość o połowę. Jeszcze kilka takich skoków i znalazłbym się obok niego. Ale coś mnie powstrzymało, ba, nawet odrzuciło ku tyłowi, coś jak uderzenie fali albo podmuch huraganu. Omal nie przewróciłem się, ale utrzymałem się na nogach, nie wypuściłem nawet kamery z rąk. A niesamowity kwiat dotknął tymczasem ziemi i jego płatki, teraz już nie malinowe, ale purpurowe, przedziwnie pulsując okryły oba sobowtóry – amfibię i tego, który był mną. Jeszcze sekunda i dotknęły przyprószonego śniegiem lodu. Teraz obok mojej „Charkowianki” wznosił się dziwny purpurowy pagórek. Wyglądało, jakby się pienił czy też kipiał i otulała go zwiewna malinowa mgiełka. Coś, co przypominało wyładowania elektryczne, rozjarzało się w niej pozłocistymi iskierkami. Ciągle filmowałem starając się jednocześnie podejść jak najbliżej. Krok… jeszcze krok… jeszcze krok… Moje nogi w niezrozumiały sposób stawały się coraz cięższe, jak gdyby uginały się pode mną, przyciągane przez pole lodowe. Niewidzialny magnes tego pola zdawał się rozkazywać mi: „Stop! Ani kroku dalej!” Stanąłem więc.
Wzgórek odrobinę się rozjaśnił, nie był już purpurowy, znowu zrobił się malinowy i nagle lekko poderwał się do góry. Rozrósł się odwrócony kielich kwiatu, jego poróżowiałe brzegi powoli odchylały się ku górze. Dzwon przekształcał się znowu w latawca, zaś różowy obłok stał się grzybem gęstego skłębionego gazu unoszonym przez wiatr. Nie zabrał z ziemi niczego, w jego ulotnym kształcie nie widać było żadnych zagęszczeń, a jednak na polu lodowym stała teraz samotnie tylko moja „Charkowianka”. I jej zagadkowy sobowtór, i „drugi Anochin” zniknęli równie nagle, jak się pojawili. Tylko na śniegu widać było jeszcze ślady szerokich gąsienic, wiatr jednak już je zawiewał. Zniknął także „obłok”, skrył się gdzieś poza krawędzią ściany lodowej. Popatrzyłem na zegarek. Od chwili kiedy ocknąwszy się spojrzałem nań po raz pierwszy, minęły trzydzieści trzy minuty.
Doznawałem niezwykłego uczucia ulgi, wywołanej tym, że zniknęło z mojego życia coś niezmiernie strasznego, strasznego, bo nie dającego się wyjaśnić i tym straszniejszego, że powoli zaczynałem już się przyzwyczajać do jego zagadkowości. Zniknęła również owa niewidzialna przegroda, która nie pozwalała mi się zbliżyć do mojego sobowtóra. Teraz bez żadnych przeszkód podszedłem do amfibii śnieżnej i przysiadłem na jej żelaznym stopniu ani myśląc o tym, że na mrozie przymarznę do żelaza. Nic mnie już nie zaprzątało prócz myśli o tym, jak wytłumaczyć ów półgodzinny koszmar. Opierając twarz na dłoniach pytałem na głos po raz drugi, trzeci i dziesiąty:
– Cóż więc się stało po katastrofie?
I odpowiedziano mi:
– Najważniejsze, że żyjecie, Anochin. Prawdę mówiąc byłem przygotowany na najgorsze.
Podniosłem głowę. Stali przede mną Ziernow i Tolek. Mówił Ziernow, Tolek przestępował z nogi na nogę na nartach i machał kijkami. Jak zawsze gruby i kudłaty stracił teraz, jak się zdawało, cały swój ironiczny sceptycyzm, był wesoły i podniecony jak dziecko.
– Skądżeście się wzięli? – zapytałem.
Byłem tak wyczerpany i znużony, że nie miałem nawet dość sił, by się uśmiechnąć.
Tolek zaterkotał:
– Jesteśmy tu bliziutko. No, jakieś półtora kilometra, najwyżej dwa. Rozbiliśmy namiot…
– Poczekajcie, Diaczuk – przerwał mu Ziernow – o tym zdążycie jeszcze powiedzieć. Jak się czujecie, Anochin? Jakżeście się stamtąd wydostali? Dawno?
– Tyle pytań naraz – powiedziałem. Z trudem poruszałem językiem, jak gdybym był pijany. – Zaraz, po kolei… Czy dawno się wydostałem? Nie wiem. Jak się wydostałem? Tego także nie wiem. Jak się czuję? W ogóle to dość normalnie. Żadnych kontuzji, niczego sobie nie połamałem.
– A moralnie?
Uśmiechnąłem się wreszcie, ale musiał to być jakiś kwaśny i nieszczery uśmiech, bo Ziernow natychmiast zapytał znowu:
– Czyżbyście sądzili, żeśmy was tu porzucili na pastwę losu?
– Ani przez chwilę tak nie myślałem – powiedziałem – ale przeżyłem tu dziwne rzeczy.
– Widzę – Ziernow obejrzał naszą nieszczęsną „Charkowiankę”. – Okazało się, że to mocna sztuka. Tylko maleńkie wgięcia. Kto was wyciągnął?
– Nie mam pojęcia – powiedziałem. – Ocknąłem się już tu, na równinie.
– Borysie Arkadiewiczu! – zawołał nagle Tolek. – Jest tylko jeden pojazd. A zatem drugi już odjechał. Mówiłem przecież – amfibia śnieżna albo traktor. Zaczepili stalową linę i rrraz, dwa – hopla!
– Wyciągnęli i odjechali? – powątpiewał Ziernow. – Nie zabierając z sobą Anochina, nie udzielając mu pomocy? Dziwne, bardzo dziwne.
– Może nie mogli się go docucić? Albo może byli przekonani, że nie żyje? Może zresztą jeszcze wrócą, ich obozowisko jest z pewnością gdzieś tutaj w pobliżu.
Miałem dosyć tego fantazjowania Diaczuka.
– Przymknij się, jasnowidzu! – skrzywiłem się. – Nawet dziesięć traktorów nie dałoby tu rady. Lin także nie było. A ta druga amfibia wcale nie odjechała, tylko zniknęła.
– A więc jednak była druga amfibia? – zapytał Ziernow.
– Była.
– Co to znaczy: „zniknęła”? Uległa zniszczeniu? – W pewnym sensie. W dwóch słowach nie da się tego opowiedzieć. To był sobowtór naszej „Charkowianki”. Nie, nie identyczny egzemplarz z tej samej serii, tylko sobowtór. Zjawa. Widmo. Ale widmo realne, materialne.
Ziernow słuchał uważnie, z zainteresowaniem. Jego oczy nie mówiły bynajmniej: wariat, obłąkany, trzeba cię dostarczyć do czubków!
Za to Diaczuk najwyraźniej nie skąpił mi w myślach stosownych epitetów, na głos zaś powiedział:
– Ty to zupełnie jak Wano. Obu wam nie wiadomo co się zwiduje. Przybiegł, rozumiesz, i krzyczy: „Tam są dwie amfibie i dwóch Anochinów!” I zęby mu dzwonią.
– Ty byś w takim wypadku zmykał szybciej niż zając! – przerwałem mu. – Nic się nikomu nie zwidywało. Były dwie „Charkowianki” i dwóch Anochinów.
Tolek otworzył usta, ale nic nie powiedział, tylko popatrzył na Ziernowa, ten jednak nie wiedzieć czemu odwrócił wzrok. Zamiast odpowiedzieć wskazał ruchem głowy znajdujące się za moimi plecami drzwi i zapytał:
– Tam – wszystko w porządku?
– Chyba tak, choć nie sprawdzałem dokładnie – odpowiedziałem.
– W takim razie zróbmy sobie śniadanie. Nie macie nic przeciwko temu? Już od dawna nic przecież nie jedliśmy.
Zrozumiałem psychologiczny manewr Ziernowa – chciał mnie uspokoić, byłem okropnie zdenerwowany, chciał stworzyć odpowiednie sprzyjające warunki do rozmowy. Przy stole, kiedy pochłanialiśmy z apetytem paskudny omlet sporządzony przez Tolka, kierownik wyprawy pierwszy opowiedział o tym, co zaszło bezpośrednio po katastrofie na równinie.
Kiedy nasza amfibia śnieżna przebiwszy zdradziecką skorupę zamarzniętego śniegu zwaliła się w szczelinę i utknęła w niej na stosunkowo niewielkiej głębokości zaklinowana pomiędzy ścianami lodowego wąwozu to, choć uderzenie było bardzo silne, ucierpiało jedynie szkło czołowego iluminatora. W kabinie nie zgasło nawet światło. Tylko ja i Diaczuk straciliśmy przytomność. Ziernow i Czocheli utrzymali się na swoich miejscach, wymigali się kilkoma tylko zadrapaniami i zaczęli przede wszystkim cucić mnie i Tolka. Diaczuk ocknął się od razu, miał tylko zawrót głowy i nogi jak z waty. „Niewielki wstrząs mózgu – powiedział – to minie. Zobaczmy lepiej, co z Anochinem”. Odezwał się w nim lekarz. Podprowadzili go i we trójkę starali się przywrócić mi przytomność. Ale ani amoniak, ani sztuczne oddychanie nie pomagały. „Moim zdaniem to jest szok” – powiedział Tolek. Wano, który zdążył już przez górny luk wyjść na dach amfibii, zakomunikował, że będziemy mogli bez trudu wydostać się z tej szczeliny. Ale Tolek zaprotestował przeciwko wynoszeniu mnie z kabiny: „Teraz trzeba uważać, żeby się nie przeziębił. Moim zdaniem szok przechodzi już w sen, a sen wzmocni hamowanie pozakresowe”. Powiedziawszy to Tolek o mało co nie zwalił się na ziemię, ponieważ znowu stracił przytomność, więc ewakuowanie pojazdu postanowiono zacząć właśnie od niego, mnie pozostawiając na razie w kabinie. Zabrali narty, sanki, namiot, piecyk przenośny i brykiety, latarki i część zapasów żywności. Chociaż amfibia utknęła na dobre i nie było obaw o to, że osunie się głębiej, nikt jednak nie miał ochoty pozostawać nad przepaścią. Ziernow przypomniał sobie wgłębienie w ścianie lodowca przypominające naturalną grotę. Postanowili, że przeniosą najpierw Tolka, rozbiją namiot, postawią piec, a potem wrócą po mnie. Dosłownie w pół godziny później byli już w grocie. Ziernow z Totkiem, który tymczasem poczuł się już zupełnie dobrze, zostali, aby rozbić namiot, Wano zaś z pustymi sankami wrócił po mnie. Właśnie wtedy stało się to, co uznali za przejściowe osłabienie władz umysłowych Wano. Nie minęła godzina, a Wano przybiegł z powrotem z obłędem w oczach, rozdygotany i nieprzytomny ze zdenerwowania. Amfibia, jak twierdził, nie znajduje się już w szczelinie, ale na polu lodowym, a obok niej stoi druga, identyczna, ł ta druga ma tak samo wgniecione szkło czołowe. I w każdej z tych dwóch amfibii Wano znalazł w kabinie mnie, leżącego na podłodze i nieprzytomnego. Wówczas wrzasnął z przerażenia, był bowiem pewien, że oszalał, i pobiegł z powrotem, a kiedy dobiegł do towarzyszy, wychylił duszkiem pełną szklankę spirytusu i kategorycznie odmówił ponownej wyprawy. Poszedł po mnie zatem Ziernow z Totkiem.
Opowiedziałem im w zamian swoją historię. Słuchali mnie bez niedowierzania, chciwie, tak jak dzieci słuchają bajki, na twarzy żadnego z nich nie zauważyłem ani śladu sceptycznego uśmiechu, tylko Diaczuk co chwila podskakiwał niecierpliwie i mruczał: „gadanie…” a oczy ich obu błyszczały tak, że kusiło mnie, by doradzić im powtórzenie doświadczenia Warno ze szklanką spirytusu. Ale kiedy skończyłem, obaj długo milczeli, woleli najwidoczniej, abym ja sam im to wszystko wyjaśnił.
Ja jednak milczałem.
– Nie gniewaj się, Jurek – powiedział wreszcie Diaczuk i zaczął mamrotać: – Czytałem pamiętnik Scotta czy coś w tym rodzaju, dokładnie już nie pamiętam. Z grubsza rzecz ujmując – samohipnoza. Halucynacje śniegowe. Białe sny.
– Wano także miał to? – zapytał Ziernow.
– Oczywiście. Ja, jako medyk…
– Co z ciebie za medyk – przerwał mu Ziernow – dajmy temu spokój. Jest tu zbyt dużo niewiadomych, by tak od razu móc rozwiązać to równanie. Zacznijmy od pierwszej niewiadomej. Kto wyciągnął amfibię? Z głębokości sześciu metrów, w dodatku ściśniętą w takim imadle, jakiego próżno by szukać w fabrykach… Nawiasem mówiąc ten drobiazg waży trzydzieści pięć ton. I czym ją wyciągnięto? Na linach? Bzdura! Stalowe liny musiałyby pozostawić ślady na obudowie. A gdzież te ślady?
Wstał i milcząc przeszedł do swojej kabiny nawigacyjnej.
– Ale przecież to bzdury, Borysie Arkadiewiczu! – zawołał w ślad za nim Tolek.
Ziernow odwrócił się.
– Co macie na myśli?
– Jak to co? Przygody Anochina. Nowy baron Munchhausen. Sobowtóry, obłoki, kwiat-wampir, tajemnicze zniknięcie.
– Wydaje mi się, Anochin, że trzymaliście w ręku kamerę, kiedyśmy tu podchodzili – powiedział Ziernow. – Czy filmowaliście coś?
– Wszystko – powiedziałem. – Obłok, zniknięcie „Charkowianki”, sobowtóra. Mam z dziesięć minut filmu.
Tolek mrugał, ciągle jeszcze gotów wznowić spór. Nie zamierzał się poddać.
– Zaraz to zobaczycie – usłyszeliśmy głos Ziernowa. – Spójrzcie w iluminator.
O jakie pół kilometra nad równiną płynął ku nam malinowy racuch. Niebo zasnuło się już pierzastymi białymi nićmi i na ich tle racuch ów był jeszcze mniej podobny do obłoku. Diaczuk krzyknął i podskoczył ku drzwiom, my za nim. Obłok nie zmieniając kursu przepłynął nad nami gdzieś na północ, tam gdzie skręcała lodowa ściana. „W stronę naszego namiotu” – szepnął Tolek i podszedł do mnie.
– Wybacz, Jurek – powiedział i wyciągnął rękę. – Okazuje się, że cała ta sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana…
Bynajmniej nie miałem ochoty triumfować.
– To w ogóle nie jest obłok – ciągnął zamyślony Tolek, snując jakąś myśl, która go zaniepokoiła. – W znaczeniu zwykłej kondensacji pary wodnej. To nie żadne kropelki ani kryształki. W każdym razie na pierwszy rzut oka. Dlaczego sunie tak nisko nad ziemią? Dlaczego ma taką dziwną barwę? Gaz? Wątpię. Nie jest to także pył. Pobrałbym próbkę, gdybyśmy mieli samolot.
– Akurat, pozwoliłby ci się zbliżyć – powiedziałem, pamiętając o niewidzialnej przegrodzie i o tym, jak próbowałem ją pokonać z kamerą. – Przyciska do ziemi jak na ostrym wirażu. Myślałem, że mam magnetyczne podeszwy.
– Sądzisz, że ten obłok jest żywy?
– Może i żywy.
– Jakaś istota?
– Któż to może wiedzieć… Może i istota – przypomniałem sobie swoją rozmowę z moim sobowtórem i dodałem: – To pewne, że jest zdalnie sterowany.
– W jaki sposób?
– To już ty powinieneś wiedzieć. Jesteś meteorologiem.
– Uważasz, że ten obłok ma coś wspólnego z meteorologią?
Nie odpowiedziałem. A kiedy wróciliśmy do kabiny, Tolek powiedział nagle coś zupełnie niesłychanego:
– A jeżeli są to jacyś nie znani nauce mieszkańcy pustyń lodowych?
– Genialne – powiedziałem – w dodatku w stylu Conan Doyle’a. Odważni podróżnicy odkrywają nieznaną cywilizację na równinie antarktycznej. Kto będzie lordem Rockstone? Ty?
– To niezbyt mądre. Wyłóż swoją hipotezę, jeżeli ją masz.
Tak sprowokowany powiedziałem pierwsze lepsze, co mi przyszło do głowy:
– To raczej jakieś mechanizmy cybernetyczne.
– Skąd?
– Z Europy oczywiście. A może z Ameryki. Ktoś je wynalazł i wypróbowuje tutaj.
– A do czego służą?
– Na początek mogą być używane, powiedzmy, jako ekskawatory dla wydobywania i podnoszenia ciężkich ładunków. „Charkowianka” nadawała się do eksperymentu, więc ją wyciągnęli.
– Po co zatem ją zdublowano?
– Możliwe, że są to nie znane nam urządzenia służące do reprodukowania dowolnych struktur atomowych, białkowych i krystalicznych.
– Ale po co… po co? Nie rozumiem…
– Zdolność rozumienia u ludzi cierpiących na niedorozwój móżdżka według danych Baudouina zmniejsza się o czternaście do dwudziestu trzech procent. W twoim wypadku – mniej więcej o piętnaście. Zestaw fakty i pomyśl, poczekam. Jest jeszcze jeden istotny element hipotezy.
Tolek tak bardzo chciał zrozumieć wszystko jak najprędzej, że bez mrugnięcia okiem przełknął i Baudouina, i procenty.
– Poddaję się – powiedział. – Jaki element?
– Sobowtóry – oświadczyłem. – Byłeś na najlepszej drodze do poznania prawdy, kiedy wspomniałeś o samohipnozie. Ale – zaledwie na drodze. Prawda leży zupełnie gdzie indziej. To nie samohipnoza tylko interwencja w opracowywanie informacji. Tak naprawdę nie było żadnych sobowtórów. Ani drugiej „Charkowianki”, ani drugiego Anochina, ani sobowtórów różnych przedmiotów, jak na przykład moja kurtka albo kamera. „Obłok” przekształcił moją psychikę, spowodował rozdwojenie postrzegania świata. A co za tym idzie rozdwojenie osobowości, ponury nastrój, złe samopoczucie.
– A jednak twoja hipoteza ma jedną wadę – nie wyjaśnia ani fizykochemicznej natury tych urządzeń, ani ich bazy technicznej, ani celów, dla których zostały skonstruowane i użyte.
Nazwać hipotezą te bzdury, które plotłem, można było tylko w malignie. Wymyśliłem je pośpiesznie, od ręki, byle nie dać Tolkowi ostatniego słowa, a kontynuować tę bzdurę kazał mi upór. Dla mnie samego było oczywiste, że hipoteza taka niczego nie wyjaśnia, że co najważniejsze nie udziela odpowiedzi na pytanie, dlaczego sobowtóry istniejące tylko w mojej świadomości musiały zostać fizycznie unicestwione, dlaczego w dodatku nie dopuszczono mnie do owego tajemniczego laboratorium. To, co wymyśliłem, było całkowicie uzależnione od wywołania taśmy filmowej. Jeżeli obiektyw zarejestrował wszystko, co widziałem, to moja tak zwana hipoteza nie nadawała się nawet na anegdotę.
– Roztrzygnijcie nasz spór – błagał Ziernowa Tolek.
– Po co? – odpowiedział Ziernow, który, jak się wydawało, w ogóle nie słuchał tego, co mówiliśmy. – Anochin ma nader bujną wyobraźnię. To bardzo cenne i dla artysty, i dla uczonego.
– Anochin już wysunął hipotezę.
– Każda hipoteza musi zostać sprawdzona.
– Ale każda hipoteza musi być choć trochę prawdopodobna.
– Słabość hipotezy Anochina – zgodził się z nim Ziernow – polega na tym, że nie tłumaczy ona sprawy lodów w naszym rejonie. Ta hipoteza nie może wyjaśnić, kto i po co usunął dziesiątki, a może nawet setki kilometrów sześciennych lodu.
Sens tej wypowiedzi nie dotarł do nas, więc Ziernow, który najwidoczniej to zauważył, wyjaśnił łaskawie:
– Jeszcze przed katastrofą zwracałem wam uwagę na idealnie równy uskok ściany lodowej, która nie wiedzieć skąd się wzięła i nie wiadomo jak daleko się ciągnie. Wydało mi się, że ten uskok powstał sztucznie. Pod naszymi stopami lód był także sztucznie wygładzony, już wtedy zauważyłem, jak cienka i sypka była warstwa leżącego na nim śniegu. Prześladuje mnie myśl, że o kilkadziesiąt kilometrów stąd może znajdować się taka sama, równoległa do naszej ściana lodowa. Oczywista, jest to tylko domysł. Ale jeśli ten domysł miałby się okazać słuszny, to jaka siła byłaby w stanie wyciąć i przenieść taką taflę lodu? Obłok? Powiedzmy. Nie znamy przecież jeszcze jego możliwości. Ale obłok europejskiego czy też amerykańskiego pochodzenia? – Wzruszył ramionami z niedowierzaniem – Powiedzcie mi w takim razie, Anochin, komu były potrzebne i gdzie się podziały te miliony ton lodu.
– Ale czy je stąd wydobyto, Borysie Arkadiewiczu? Waszym zdaniem ten przerębel ma dwa brzegi? Na jakiej podstawie tak sądzicie? – broniłem się. – Gdzie są w takim razie przecięcia poprzeczne? Zresztą wygodniej by przecież było wyjmować tę taflę przy skośnych nacięciach. Kopać w jednym miejscu, głębiej, wykopać krater…
– Oczywiście, gdyby się nie pamiętało o potrzebach komunikacji po kontynencie. A oni zapewne nie chcieli utrudniać komunikacji. Dlaczego? Za wcześnie jeszcze, żeby wyciągać wnioski, wydaje mi się wszakże, że oni nie są wrogo wobec nas usposobieni, raczej są nam życzliwi. A poza tym komuż to łatwiej byłoby wydobywać lód w ten a nie inny sposób? Mnie, wam? My postawilibyśmy bariery ochronne, wywiesilibyśmy tabliczki ze strzałkami, nadalibyśmy komunikat radiowy? A może oni nie mogli albo nie umieli tego zrobić?
– „Oni” to znaczy kto?
– Nie konstruuję hipotez – oschle powiedział Ziernow.
W krótką podróż do namiotu zabrałem kamerę filmową, ale „obłok” już się nie ukazał. Na naradzie wojennej postanowiono, że bazę przeniesiemy z powrotem do kabiny amfibii, że usuniemy uszkodzenia i pojedziemy dalej. Otrzymaliśmy zezwolenie na kontynuowanie poszukiwań różowych „obłoków”. Przed naradą połączyłem Ziernowa z Mirnym. Ziernow zwięźle zameldował o awarii, o widzianych przez nas „obłokach” i o pierwszych ich zdjęciach, jakie już zrobiłem. Nie raportował jednak o sobowtórach i innych tajemniczych historiach. „Za wcześnie” – powiedział mi.
Nie znaleźliśmy w namiocie Wano, za to panował tu niepojęty bałagan – piecyk i skrzynia z brykietami były przewrócone, na ziemi poniewierały się narty, a nie opodal wejścia – skórzana kurtka kierowcy. Wszystko to zdziwiło nas i zaniepokoiło. Nie odpinając nart ruszyliśmy na poszukiwania i znaleźliśmy Czocheli pod ścianą lodową, niedaleko od namiotu. Leżał na śniegu, był tylko w swetrze. Jego nie ogolone policzki i czarna czupryna przyprószone były śniegiem. W odrzuconym ręku zaciskał nóż, na nożu były ślady zamarzniętej krwi. Koło jego ramienia różowiała na śniegu niewyraźna plama. Śnieg dookoła był zdeptany, ale jedyne ślady, jakie udało nam się znaleźć, to były ślady butów Wano – „zawsze kupował buty numer czterdzieści pięć”.
Czocheli żył. Kiedyśmy go unieśli, jęknął, ale nie otworzył oczu. Ja, jako najsilniejszy, niosłem go na plecach, a Tolek pomagał mi. W namiocie ściągnęliśmy z niego ostrożnie sweter – rana była niegroźna, krwi stracił niewiele, krew zaś na ostrzu noża musiała być krwią jego nieznanego przeciwnika. Niepokoiła nas zatem nie utrata krwi, ale niebezpieczeństwo odmrożeń – nie wiedzieliśmy, jak długo tam leżał. Mróz jednak był lekki, a Wano miał mocny organizm. Natarliśmy chłopaka spirytusem i rozwarłszy zaciśnięte zęby, wleliśmy mu do gardła szklankę spirytusu. Wano zakrztusił się, otworzył oczy i wymamrotał cos po gruzińsku. „Leż!” – zawołaliśmy, pakując go, okutanego jak egipska mumia, do śpiwora. „Gdzie on jest?” – zapytał ocknąwszy się Wano. „Kto? Kto?”. Nie odpowiedział, stracił przytomność, zaczął majaczyć. W chaosie rosyjskich i gruzińskich słów nie można było nic zrozumieć. „Królowa Śniegów” – usłyszałem. „Bredzi” – zmartwił się Diaczuk.
Postanowiliśmy, że na razie zostaniemy na miejscu. Wano powinien się porządnie wyspać, spirytus zaczął już działać. Dziwna senność opanowała także i nas. Tolek sapnął, wśliznął się do leżącego na sankach śpiwora i natychmiast usnął. Ja i Ziernow początkowo trwaliśmy na posterunku, paliliśmy papierosy, ale potem popatrzyliśmy na siebie, roześmieliśmy się i rozścieliwszy matę z gąbki, również wleźliśmy do śpiworów. „Odpoczniemy godzinkę, a potem się przeprowadzimy”. „Tak jest, szefie, odpoczniemy godzinkę” I zamilkliśmy obaj.
Jakoś tak wyszło, że ani ja, ani Ziernow nie snuliśmy żadnych przypuszczeń na temat tego, co spotkało Wano. Powstrzymaliśmy się od komentarzy, jak gdybyśmy to zawczasu uzgodnili między sobą, choć pewien jestem, że obaj myśleliśmy o tym samym. Kim był przeciwnik Wano i skąd ów nieznajomy wziął się na polarnej pustyni? Dlaczego Wano, kiedy go znaleźliśmy, leżał poza grotą? Dlaczego był rozebrany – nie zdążył nawet włożyć skórzanej kurtki? A więc walka zaczęła się już w namiocie? Co ją poprzedziło? I dlaczego nóż, który trzymał Wano, był zakrwawiony? Przecież Czocheli przy całej swojej zapalczywości nigdy nie sięgnąłby po broń, gdyby nie został do tego zmuszony. Co więc go do tego zmusiło? Takie same pytania z pewnością zadawał sobie i Ziernow. Milczał jednak. Ja również milczałem.
W namiocie nie było ani zimno, ani ciemno – przez okienka z miki przenikało słabe światło zmierzchu. Wszelako – nie zauważyłem jak ani kiedy, od razu czy też stopniowo – zmierzch ów nie ściemniał ani nie gęstniał, ale jakoś tak sfioletowiał, jak gdyby ktoś rozpuścił w powietrzu kilka ziarenek nadmanganianu potasu. Chciałem się unieść, trącić Ziernowa, odezwać się, ale nie mogłem – coś przytłaczało mnie, przygniatało do ziemi, ściskało za gardło zupełnie tak jak przedtem w kabinie amfibii śnieżnej, kiedy odzyskiwałem świadomość. Ale wówczas miałem wrażenie, że ktoś widzi mnie na wylot i zarazem jest obecny w całym moim ciele, zrośnięty z każdą moją tkanką. Teraz, jeżeli mam się już posłużyć tym samym kodem obrazów, ktoś jak gdyby zajrzał do mojego mózgu, ale tylko przez moment. Zmętniały zmrok także odpłynął osnuwszy mnie fioletowym kokonem – mogłem patrzyć, choć niczego nie widziałem, mogłem rozmyślać o tym, co zaszło, chociaż nie rozumiałem, co właściwie zaszło, mogłem się poruszać i oddychać, ale tylko na tyle, na ile pozwalał mi ów kokon. Najmniejsze zetknięcie z fioletowym półmrokiem owego kokonu działało jak porażenie prądem.
Nie wiem, jak długo to trwało, nie patrzyłem na zegarek. Ale nagle kokon się rozsnuł, zobaczyłem ściany namiotu i śpiących towarzyszy w tej samej zmętniałej, ale już nie fioletowej szarości zmierzchu. Coś kazało mi wyjść ze śpiwora, złapać kamerę i wybiec na zewnątrz. Padał śnieg, niebo zasnuwała skłębiona piana kłębiastych chmur i tylko gdzieś w zenicie mignęła mi znana różowa plamka. Mignęła i znikła. Możliwe jednak, że mi się to tylko przywidziało.
Kiedy wróciłem, Tolek siedział na sankach i przeraźliwie ziewał, Ziernow zaś wyłaził powoli ze swego śpiwora. Rzucił okiem na mnie, na kamerę i swoim zwyczajem nic nie powiedział. Diaczuk natomiast zawołał między jednym ziewnięciem a drugim:
– Jakie dziwne sny miałem przed chwilą, towarzysze! Zupełnie jakbym zarazem spał i nie spał. Chce mi się spać, a zasnąć nie mogę. Leżę, drzemię i nic nie widzę, nie widzę ani namiotu, ani was. I jak gdyby zwaliło się na mnie coś, co było lepkie, gęste i nieprzenikliwe jak galareta. Miałem uczucie, jakbym się rozpływał. Zupełnie jak w stanie nieważkości – niby płynę, niby wiszę. Śmieszne, nie?
– To ciekawe – powiedział Ziernow i odwrócił się.
– A wam nic się nie śniło? – zapytałem Ziernowa.
– A wam?
– Teraz nie, ale w kabinie, w amfibii, nim się obudziłem, śniło mi się to samo co Diaczukowi. To samo – nieważkość, coś nieuchwytnego, niby sen, niby jawa.
– To interesujące – wycedził przez zęby Ziernow. – Kogo to przyprowadziliście, Anochin?,
Odwróciłem się. Odchyliwszy brezentowe drzwi wszedł do namiotu – widocznie idąc za mną – rosły nie ogolony chłopak w wysokiej czapie z misia, w nylonowej kurtce podbitej takim samym misiem, zapinanej na zamek błyskawiczny. Był wysoki, barczysty;, zarośnięty i robił wrażenie niezmiernie przerażonego.
Czy ktoś tu mówi po angielsku? – zapytał, w jakiś bardzo specjalny sposób przeżuwając i rozciągając słowa.
Najlepiej z nas wszystkich znał angielski Ziernow. On więc odpowiedział:
– Kim pan jest i czego pan potrzebuje?
– Donald Martin – przedstawił się chłopak. – Pilot z Mac Murdoch. Czy macie coś do wypicia? Coś możliwie mocnego – przeciągnął kantem dłoni po gardle – koniecznie muszę się czegoś napić.
– Dajcie mu spirytusu, Anochin – powiedział Ziernow.
Nalałem do szklanki spirytusu z kanistra i podałem ją chłopakowi – nie był chyba starszy ode mnie. Wypił całą szklankę jednym haustem, zaparło mu dech, spojrzał na nas przekrwionymi oczyma.
– Dzięki, sir – złapał wreszcie oddech i przestał dygotać. – Miałem przymusowe lądowanie, sir.
– Może pan sobie darować tego sira – powiedział Ziernow. – Nie posiadam tego zaszczytnego tytułu. Nazywam się Ziernow. Ziernow – przesylabizował. – Gdzie pan lądował?
– Niedaleko stąd.
– Szczęśliwie?
– Nie mam paliwa. I coś się stało z radiem. – W takim razie proszę zostać z nami. Pomoże nam pan przenieść obozowisko do naszej amfibii śnieżnej. Miejsce dla pana się znajdzie. Radio też mamy.
Amerykanin ciągle jeszcze zwlekał, jak gdyby nie mógł się zdecydować czy ma coś powiedzieć, potem stanął na baczność i wyrecytował po żołniersku:
– Proszę mnie aresztować, sir. Zdaje się, że zabiłem człowieka.
Ziernow podszedł do opatulonego Wano, odkrył mu twarz i ostro zapytał Amerykanina:
– Tego?
Martin zbliżył się ostrożnie i jak mi się wydało, nie bez lęku, powiedział niepewnie:
– N-nie…
– Proszę się przyjrzeć dokładniej – jeszcze ostrzej powiedział Ziernow.
Lotnik ze zdumieniem pokręcił głową.
– Nie ma żadnego podobieństwa, sir. Mój leży koło samolotu. A poza tym… – dodał niepewnie – w ogóle nie wiem, czy to jest człowiek.
W tej samej chwili Wano otworzył oczy. Jego spojrzenie prześliznęło się po stojącym obok śpiwora Amerykaninie, jego głowa uniosła się nieco i znowu opadła na poduszkę.
– To… nie ja – powiedział i zamknął oczy.
– Ciągle jeszcze majaczy – westchnął Tolek.
– Nasz towarzysz jest ranny. Ktoś na niego napadł. Nie wiemy, kto – wyjaśnił Amerykaninowi Ziernow – dlatego, kiedy pan powiedział… – I taktownie zamilkł.
Martin odsunął sanki Tolka i usiadł. Ukrył twarz w dłoniach i kiwał się, jakby go coś straszliwie hulało.
– Nie wiem, czy mi uwierzycie, bo to wszystko jest tak niezwykłe i tak nieprawdopodobne – opowiadał. – Leciałem jednomiejscowym samolotem. To nie jest samolot sportowy, to był kiedyś myśliwiec, taki mały „Lockhead”, wiecie? Ma nawet sprzężony karabin maszynowy. Tutaj nie jest to oczywiście potrzebne, ale regulamin każe utrzymywać uzbrojenie w gotowości bojowej, a nuż się nagle przyda? I przydało się, tyle, że bez rezultatu… Słyszeliście o różowych obłokach? – zapytał nagle i nie czekając na odpowiedź ciągnął dalej swoją opowieść: – Dogoniłem je w półtorej godziny po starcie.
– Je? – przerwałem, zdziwiony. – Było ich parę?
– Cała eskadra. Leciały zupełnie nisko, o jakie dwie mile niżej niż ja, wielkie różowe meduzy, właściwie nie tyle różowe ile raczej malinowe. Naliczyłem ich siedem, różnego kształtu i różnych odcieni, od jasnoróżowej niedojrzałej maliny do płomiennego owocu granatu, W dodatku ich kolor nieustannie się zmieniał, gęstniał albo rozwadniał się niby rozmywany. Zmniejszyłem szybkość i zszedłem niżej, żeby wziąć próbkę, miałem zainstalowany po to specjalny zasobnik pod kadłubem. Ale nie udało mi się to, meduzy uciekły. Dogoniłem je, ale znowu umknęły, bez najmniejszego Wysiłku. A kiedy znowu dodałem gazu, wzniosły się i poleciały wyżej niż ja – są lekkie jak dziecinne baloniki, tylko płaskie i o wiele większe, zakasują nie tylko mojego komara, ale nawet porządnego Boeinga. I tak się zachowywały, jak gdyby były żywe. Tylko żywa istota może się tak zachowywać, kiedy zagraża jej jakieś niebezpieczeństwo. Pomyślałem nawet, że być może powinienem odlecieć. Ale one jak gdyby przewidziały mój manewr. Trzy malinowe meduzy z niesłychaną szybkością wyskoczyły do przodu i bez żadnego wirażu, bez hamowania, z taką samą siłą i szybkością poleciały prosto na mnie. Nie zdążyłem nawet krzyknąć, a już samolot wszedł w mgłę, która, diabli wiedzą, skąd się wzięła, a właściwie nawet to nie była mgła tylko jakiś śluz, gęsty i śliski. Od razu wytraciłem szybkość, straciłem, panowanie nad maszyną, widzialność była żadna. Nie mogłem ruszyć ani ręką ani nogą. A samolot nie spadał, ale ześlizgiwał się w dół jak szybowiec. I wylądował. Nawet nie poczułem, kiedy i jak wylądowałem. Jak gdybym utonął w tym malinowym śluzie. Patrzę – dookoła śnieg, a obok mnie samolot, taki sam jak mój, maleńki „Lockhead”. Wysiadłem, rzuciłem się do tamtego samolotu, a naprzeciw z kabiny tamtego samolotu wyskakuje taki sam dryblas jak ja. Nie mogę się połapać – znajomy, nie znajomy. Pytam: „Kto ty jesteś?”. „Donald Martin” – mówi. „A ty?”. A ja patrzę na niego, jak gdybym patrzył w lustro. Nie, powiadam, kłamiesz to ja jestem Don Martin, a on się już zamachnął. Dałem mu nura pod ramię i zaprawiłem go lewym w szczękę. Upadł, trzasnął skronią o drzwi. Patrzę – leży. Trąciłem go nogą – ani drgnie. Potrząsnąłem nim – głowa mu się majta. Podciągnąłem go do swojego samolotu, myślę – zawiozę go do bazy, tam mu udzielą pomocy. Patrzę – a tu ani kropli paliwa. Myślę – nadam chociaż meldunek – a tu radio wysiadło. Wtedy zupełnie mi się zmąciło w głowie, wyskoczyłem i pobiegłem wprost przed siebie, gdzie oczy poniosą, wszystko jedno dokąd, byleby jak najdalej od tego diabelskiego cyrku. I raptem zobaczyłem wasz namiot.
Słuchałem, wspominałem swoją przygodę i wydawało mi się, że już zaczynam rozumieć, co się przytrafiło Wano. Po oczach Tolka trudno się było zorientować, o czym myśli, zapewne miał wątpliwości i wyważał każde wypowiedziane przez Martina słowo. Zaraz zacznie zadawać pytania swoją szkolną angielszczyzną. Ale Ziernow był szybszy.
– Zostańcie z Wano, Diaczuk, a ja i Anochin pójdziemy z Amerykaninem. Chodźmy, Martin – dodał po angielsku.
Zabrałem kamerę. Zacząłem kręcić, skoro tylko zbliżyliśmy się do miejsca przymusowego lądowania Martina. Stał tam już tylko jeden samolot. A obok niego wznosił się znany mi już spieniony malinowy wzgórek. Wzgórek ten parował, mienił się i dziwnie pulsował, zupełnie jak gdyby oddychał. Przelatywały po nim białe wyładowania przypominające iskry, które sypią się w czasie spawania. „Nie podchodźcie!” – ostrzegłem Martina i Ziernowa, którzy mnie wyprzedzili. Ale odwrócony kwiatek już użył swej niewidzialnej tarczy obronnej. Martin, który biegł pierwszy, natknąwszy się na nią, jakoś dziwnie zwolnił, a Ziernow po prostu przysiadł, ugięły się pod nim nogi. Ale obaj nadal posuwali się do przodu usiłując przezwyciężyć przyciskającą ich do ziemi siłę.
Nie przestając filmować wyminąłem teren nowego „cudu” i natknąłem się na ciało zabitego czy też może tylko rannego sobowtóra Martina. Miał na sobie taką samą nylonową kurtkę na misiu, leżał o jakie trzy albo cztery metry od samolotu, śnieg już go przyprószył.
– Chodźcie, on tu jest! – krzyknąłem.
Wówczas od wibrującego kwiatu oderwał się malinowy płatek, wzniósł się, pociemniał, zwinął się w powietrzu w coś na kształt pąsowej tutki, wyprężył się i okrył leżące przed nami ciało. Przez minutę czy dwie owa wężowata macka iskrzyła się i pieniła, potem oderwała się od ziemi, ale nie dostrzegliśmy niczego w jej wielkiej, chyba dwumetrowej gardzieli. Następnie płatek znowu połączył się z kielichem. Na śniegu zostało tylko wgłębienie – ślad człowieka, który leżał tu przed chwilą.
Ciągle filmowałem obawiając się, że mogę przegapić ostatnią metamorfozę. Metamorfoza ta już się rozpoczynała. Teraz oderwał się od ziemi cały kwiat, unosząc się odchylał płatki ku górze. Ten rozpływający się w powietrzu dzwon również był pusty, widzieliśmy wyraźnie jego różowiejące już wnętrze – nic w nim nie było. Za chwilę przekształci się w różowy obłok i skryje się za prawdziwymi chmurami. Na ziemi zaś pozostanie tylko jeden samolot i tylko jeden lotnik. Tak się też stało.
Ziernow i Martin stali w milczeniu, wstrząśnięci podobnie jak ja, który wszystko to przeżyłem już rano. Martina zaś wprawiała w rozpacz sama myśl o tym, że to, co widział, było jedynie płodem jego rozstrojonej wyobraźni.
– Więc kogo ja zabiłem? – zapytał.
– Możemy uznać, że nikogo – powiedział Ziernow.
– Ale przecież to był człowiek, żywy człowiek – powtarzał Martin.
– Jest pan tego zupełnie pewien? – zapytał Ziernow.
Martin stropił się.
– Nie wiem…
– No właśnie. Ja bym powiedział – czasowo żywy. Powołała go do życia i unicestwiła ta sama siła.
– Ale po co? – zapytałem ostrożnie. Odpowiedział mi z niespotykanym u niego rozdrażnieniem:
– Myślicie; że wiem więcej niż wy? Kiedy wywołacie film, obejrzymy go sobie i pomyślimy.
I ruszył, nie prosząc nawet, abyśmy szli za nim. Ja i Martin popatrzyliśmy na siebie i poszliśmy także.
– Jak masz na imię? – zapytał Martin z bezpośredniością rówieśnika, ujmując mnie pod łokieć.
– Jurij.
– Juri. Juri – powtórzył. – Będę pamiętał. A ja jestem Don.
– Myślisz, że to jest żywe?
– Powinieneś to wiedzieć lepiej ode mnie. To przecież ty chciałeś pobrać próbkę, Martin. Roześmiał się.
– Nikomu bym nie radził tego robić. Ciekawe, dlaczego nie pożarł mnie wtedy? Połknął – i wypluł.
– Widocznie mu nie smakowałeś.
– Ale jego pożarł.
– Nie wiem – powiedziałem.
– Przecież sam widziałeś.
– Widziałem, że go okrył, ale nie widziałem, żeby pożerał. Może raczej rozpuścił albo zamienił w parę…
– Jaka to by musiała być temperatura!
– A mierzyłeś tę temperaturę?
Martin aż przystanął, porażony domysłem.
– Temperatura, w której roztopiłby się taki samolot? I to w ciągu trzech minut? Superodporne duraluminium?
– Jesteś pewien, że to było duraluminium a nie powietrze?
Nie zrozumiał, ja nie wyjaśniałem. Szliśmy już w milczeniu aż do samego namiotu. Tutaj także coś musiało zajść – uderzyła mnie dziwna poza Tolka, który skulił się na skrzynce brykietów i głośno szczękał zębami, ni to z zimna, ni to ze strachu.
– Co wam się stało, Diaczuk? – zapytał Ziernow. – Zimno wam?
Tolek nie odpowiedział, tylko jak zahipnotyzowany przykucnął przy drzwiczkach pieca.
– Troszeczkę wariujemy – oświadczył ze swojego futrzanego schowka Wano. Jego oczy były bystre i wesołe.
– My także mieliśmy gości – dodał i mrugnął, ruchem głowy wskazując Tolka.
– Ja nie miałem żadnych gości! Mów za siebie! – pisnął Tolek i odwrócił się do nas. Twarz miał wykrzywioną, wydawało się, że jeszcze chwila i zacznie płakać.
Wano pokręcił palcem koło skroni.
– Kolega się troszkę zdenerwował. Czego się krzywisz, przecież nic nie mówię. Będziesz chciał, to sam opowiesz – powiedział do Tolka i odwrócił się. – Ja się też odrobinkę zaniepokoiłem, kiedy cię zobaczyłem w dwóch egzemplarzach, Tolek. Nie mogłem na to patrzeć. Strach mnie zdjął, to było nie do zniesienia. Pociągnąłem spirytusu, przykryłem się kurtką, leżę. Chcę zasnąć – nie mogę. Niby śpię, niby nie śpię, ale coś mi się śni. Długi sen, śmieszny i straszny zarazem. Jak gdybym jadł jakiś kisiel, bardzo ciemny, nie czerwony, ale fioletowy, tyle go, że zalewa mnie całego, jeszcze chwila i zaleje mi usta, zachłysnę się nim. Nie pamiętam, jak długo to trwało. A skoro tylko otworzyłem oczy, zobaczyłem, że wszystko jest po dawnemu, zimno, namiot pusty, was nie ma. I nagle wchodzi on. Widzę jak w lustrze – to jestem ja! Ja we własnej osobie, tyle że bez kurtki i w samych skarpetkach.
Martin, choć nie rozumiał, to słuchał z taką uwagą, jak gdyby się domyślał, że mowa o czymś bardzo dlań interesującym. Zacząłem więc tłumaczyć. Podczas gdy Wano opowiadał, Martin wczepił się we mnie i tylko co chwila mnie potrącał – tłumacz! Ale trudno jest tłumaczyć słowo w słowo, więc po prostu opowiedziałem mu po krotce o tym, co się przydarzyło Wano. W przeciwieństwie do nas Wano od razu zauważył różnice między sobą a swoim gościem. Już dawno wytrzeźwiał, strach minął, tylko głowa trochę bolała, a przybysz patrzył zmętniałymi, osowiałymi oczyma. „Daj spokój z tymi figlami – krzyknął po gruzińsku – nie boję się żadnej Królowej Śniegów, mogę ją przerobić na szaszłyk!” Najzabawniejsze, że Wano pomyślał coś takiego, w tych samych słowach wtedy, kiedy Ziernow i Tolek poszli po mnie. Gdyby wtedy miał kogoś pod ręką, bez wątpienia wdałby się z nim w bójkę. Teraz przybysz zaatakował. Ale oprzytomniały już Wano chwycił kurtkę i wybiegł z namiotu zorientowawszy się od razu, że należy trzymać się jak najdalej od takiego gościa. Wano nie pomyślał nawet o tym, że pojawienie się owego gościa urągało wszelkim znanym mu prawom natury. Wano chciał mieć swobodę manewru, kiedy zacznie się nieunikniona batalia. Sobowtór już go doganiał, w dłoni sobowtóra błysnął nóż, świetny nóż myśliwski Wano, przedmiot zazdrości wszystkich kierowców w Mirnym. Oryginał tego noża Wano miał w kieszeni, ale nie pomyślał nawet, że jest w tym coś dziwnego, tylko po prostu wyciągnął nóż, kiedy zjawa zadała mu pierwszy cios. Jedynie w porę podstawiona kurtka ocaliła Wano. Czocheli cisnął tę kurtkę pod nogi prześladowcy i pobiegł w kąt, tam gdzie ściana skręcała na północ. Drugi cios noża dosięgnął go już tutaj, ale na szczęście nóż musnął Wano tylko w ramię, sweter był gruby. Trzeci cios Wano zdołał odparować, przy czym udało mu się przewrócić przeciwnika. Co było potem, nie pamiętał – zapadła wokół niego krwawa ciemność i jakaś siła przypominająca podmuch wybuchu odrzucała go na bok. Odzyskał przytomność na posłaniu w namiocie, opatulony futrami i jak najzdrowszy. Ale cuda trwały nadal. Teraz rozdwoił się Diaczuk.
Wano nie zdążył jeszcze skończyć zdania, kiedy Tolek cisnął brykietem o ziemię – dokładał akurat do ognia – i zerwał się z histerycznym wrzaskiem:
– W tej chwili przestań! Słyszysz?!
– Wariat – powiedział Wano.
– Niech ci będzie. Nie ja jeden. Wszyscyście powariowali. Wszyscy! Mnie nikt nie odwiedzał. Nikt się nie rozdwajał. To bzdury, wymysł!
– Dość tego, Diaczuk – przerwał mu Ziernow. – Zachowujcie się przyzwoicie. Jesteście pracownikiem naukowym a nie klownem w cyrku. Nie należało tu przyjeżdżać, skoro nerwy macie nie w porządku.
– A właśnie że stąd wyjadę! – odgryzł się Tolek, ale już spokojniej, reakcja Ziernowa trochę go otrzeźwiła. – Nie jestem Scottem ani Amundsenem, dość mam tego obłędu.
– Co lnu się stało? – szepnął do mnie Martin.
Wyjaśniłem.
– Gdybym miał benzynę, zwiałbym stąd natychmiast – powiedział. – Za dużo cudów jak na mój gust.
Nie dowiedzieliśmy się więc, co się działo z Tolkiem, wszystko jednak wskazywało na to, że musiało to być raczej komiczne niż straszne. Wano się wykręcał: „Nie chce powiedzieć, to go nie pytajcie. Obaj żeśmy stchórzyli. A ja nie mam zwyczaju robić plotek”. Nie nabijał się z Totka, chociaż ten najwyraźniej szukał kłótni. „Masz taki akcent jak maszyna do pisania Ostapa Bendera” – docinał, ale Wano tylko się uśmiechał i znosił to w milczeniu – nie miał czasu. Ja i Martin wymieniliśmy pod kierownictwem Wano zmiażdżony plastyk iluminatora. Sam Wano nie mógł tego zrobić, obandażowane ramię utrudniało mu pracę. Ustalono także, że ja i Martin (po kolei będziemy go zastępowali za kierownicą. Nic nas już tutaj nie zatrzymywało. – Ziernow uznał, że zadanie wyprawy zostało wykonane, i chciał się jak najszybciej znaleźć w Mirnym. Myślę, że tak się śpieszył, by zdążyć uciec przed swoim sobowtórem, był przecież jedynym wśród nas, któremu udało się jak dotąd uniknąć tego niezbyt przyjemnego spotkania. Łamiąc ustanowiony przez siebie samego i ściśle przestrzegany harmonogram prac i wypoczynku ustalony po przeprowadzce do kabiny amfibii nie spał przez całą noc. Budziłem się tej nocy kilkakrotnie i za każdym razem widziałem światło jego nocnej lampki na górnym łóżku. Czytał.
Nie rozmawialiśmy więcej o sobowtórach, ale rano po śniadaniu twarz Ziernowa najwyraźniej się rozpromieniła, kiedy amfibia wreszcie ruszyła w drogę. Kierował Martin. Wano siedział obok niego na strapontenie i instruował go na migi. Ja wystukałem depeszę do Mirnego, zamieniłem parę słów z dyżurnym radiostacji Kolą Samojłowem i zanotowałem prognozę pogody. Była bardzo pomyślna, zanosiło się na to, że nasz powrót odbędzie się bez żadnych przeszkód – pogodnie, wiatry słabe, temperatura nie moskiewska nawet, ale zgoła czarnomorska: dwa – trzy stopnie poniżej zera.
Ale ciążyło nam panujące w kabinie milczenie i wreszcie nie wytrzymałem:
– Chciałem o coś zapytać, Borysie Arkadiewiczu. Dlaczego nie podajemy przez radio żadnych szczegółów?
– Jakich mianowicie?
– Wszystkich. Co się działo ze mną, z Wano. Czegośmy się dowiedzieli o różowych obłokach. O tym, co mam na filmie.
– A jak, waszym zdaniem, należałoby napisać takie opowiadanie? – odpowiedział mi pytaniem na pytanie Ziernow. – Zrelacjonować niuanse psychologiczne, analizę doznań, cały podtekst? Niestety nie dysponuję odpowiednim talentem, nie jestem pisarzem. A i wam, jak sądzę, też by się to nie udało, mimo całego bogactwa waszej wyobraźni i mimo tego, że wasze hipotezy były tak efektowne. A gdybyśmy to wszystko podali w telegraficznym skrócie, wyglądałoby to jak notatki szaleńca.
– Pewne rzeczy można jednak założyć z dużym prawdopodobieństwem.
– Oczywiście. Zacznijmy od was. Co bylibyście skłonni przyjąć za pewnik? Czym jest, waszym zdaniem, ten różowy obłok?
– Jakimś organizmem.
– Żywym?
– Niewątpliwie. To żywy, myślący organizm, którego struktura fizyko-chemiczna nie jest nam znana. Jakaś biozawiesina albo biogaz. Kołmogorow nie wykluczał przecież możliwości istnienia myślącej pleśni? Z równym stopniem prawdopodobieństwa można założyć istnienie myślącego gazu, myślącego koloidu czy myślącej plazmy. Wahania barwy to reakcja obronna i zarazem zewnętrzny wyraz emocji – zdziwienia, zainteresowania, złości. Zmienność kształtu to reakcje ruchowe umożliwiające poruszanie się w przestworzach. Człowiek idąc macha rękami, zgina nogi w kolanach i porusza nogami. Obłok wypręża się, podwija brzegi, zwija się w dzwon.
– O czym mówicie? – zainteresował się Martin.
Przetłumaczyłem mu.
– Obłok także pieni się, kiedy oddycha, i wyrzuca z siebie macki, kiedy napada – dodał.
– A zatem jest to zwierzę? – zapytał Ziernow.
– Zwierzę – przytaknął Martin.
Ziernow nie przypadkiem zadawał te pytania. Każde z nich miało jakiś określony cel, który nie był jeszcze dla mnie jasny. Ziernow najwidoczniej sprawdzał nasze i własne odczucie nie kwapiąc się z wyciąganiem wniosków.
– Dobrze – powiedział – odpowiedzcie mi w takim razie na takie pytanie: w jaki sposób to zwierzę modeluje ludzi i maszyny? Po co je modeluje? I dlaczego model zostaje zniszczony, skoro tylko „wypróbuje” się go w kontakcie z ludźmi?
– Nie wiem – przyznałem. – Obłok potrafi syntetyzować dowolne struktury złożone z atomów, to jasne. Ale po co je syntetyzuje i dlaczego je potem niszczy – to pozostaje dla mnie zagadką.
Wtedy wtrącił się do rozmowy Tolek, który do tej chwili zachowywał niezrozumiałą dla nas wszystkich obojętność:
– Moim zdaniem sam problem został błędnie sformułowany. Jak modeluje? Po co modeluje? Obłok niczego nie modeluje. To tylko zakłócenie funkcjonowania naszego postrzegania. Coś dla psychiatrów a nie dla fizyków.
– Spójrzcie w prawo! – krzyknął nagle Wano.
To, co ujrzeliśmy przez boczny iluminator, sprawiło, że natychmiast zapomnieliśmy o naszym sporze. Martin włączył hamulce. Włożyliśmy kurtki i wyskoczyliśmy z amfibii. Natychmiast zacząłem filmować, wyglądało bowiem na to, że będą to moje najbardziej efektowne zdjęcia.
To, co się działo na naszych oczach, wyglądało na cud, wyglądało jak scena z życia innej planety. Nic – ani chmury, ani śnieg, nie przesłaniało tego, na co patrzyliśmy. Słońce wisiało nad horyzontem i przekazywało cały swój blask piętrzącym się przed nami szmaragdowobłękitnym masom lodu. Idealnie gładko ścięta na głębokość wielu metrów ściana lodowa robiła wrażenie szklanej. Nigdzie, wzdłuż ściany, nic widać było żadnego człowieka ani żadnej maszyny. Tylko gigantyczne różowe dyski – naliczyłem więcej niż dziesięć takich tarcz – bezgłośnie i bez trudu cięły lód, jakby to było masło. Wyobraźcie sobie, że kroicie rozgrzanym nożem dopiero co wyjętą z lodówki ćwiartkę masła. Nóż wejdzie w kostkę masła od razu, nieomal bez tarcia, będzie się prześlizgiwał między topniejącymi ściankami. Tak samo topniały stumetrowe ściany lodowe, kiedy zagłębiał się w nie różowy nóż. Nóż ten miał kształt nieprawidłowego owalu czy może raczej trapezu o wyokrąglonych rogach, powierzchnia zaś tarczy miała, sądząc na oko, ponad sto metrów kwadratowych, takie to przynajmniej wrażenie robiło z daleka. Grubość tarczy była niewielka, kilka centymetrów. A zatem dobrze nam już znany „obłok” najwyraźniej spłaszczył się, rozprasował rozciągnął i przekształcił w olbrzymie narzędzie tnące, pracujące zadziwiająco szybko i precyzyjnie.
Dwa takie „noże” oddalone od siebie o jakie pół kilometra cięły ścianę lodową prostopadle do jej podstawy. Dwa inne podcinały ją od dołu miarowymi, doskonale skoordynowanymi ruchami wahadłowej piły. Następna czwórka pracowała obok, a trzeciej już nie widziałem – zagłębiła się całkowicie w warstwach lodu. Wkrótce zniknęła w lodzie także i druga, a czwórka, która byłą najbliżej nas, wykonała trik cyrkowy godny zaiste samego Guliwera. Niespodziewanie uniosła w powietrze precyzyjnie wyciętą z płaszcza lodowca szklaną taflę długą prawie na kilometr, doskonały geometrycznie błękitny równoległościan. Równoległościan ów wzniósł się powoli i uleciał, lekko i niedbale niczym dziecinny balonik. Zaledwie dwa „obłoki” uczestniczyły w tej operacji. Najeżyły się i pociemniały, przekształciły się w znane nam już kielichy, tyle, że tym razem nie odwrócone, lecz skierowane ku niebu – dwa niewiarygodne olbrzymie pąsowe kwiaty na niewidzialnych łodyżkach. W dodatku bynajmniej nie podtrzymywały lecącej tafli – tafla wznosiła się nad nimi zachowując pewną odległość i nic jej z „obłokami” nie łączyło.
– Na czym ona się trzyma? – zadziwił się Martin. – Na poduszce powietrznej? Ileż na to potrzeba energii?
– To nie poduszka – powiedział Tolek, z trudem odnajdując potrzebne angielskie słowa. – To pole. Antygrawitacja… – I popatrzył błagalnie na Ziernowa.
– Pole siłowe – wyjaśnił Ziernow. – Pamiętacie, Martin, przeciążenie, kiedy próbowaliśmy zbliżyć się do samolotu? To przeciążenie wtedy zwiększało siłę ciążenia, teraz ją neutralizuje.
Tymczasem z lodowego płaskowzgórza poderwała się do lotu jeszcze jedna taka kilometrowa tafla wyrzucona w przestrzeń przez niewidzialnego tytana. Wznosiła się szybciej niż tamta pierwsza i niebawem dogoniła ją na wysokości, na jakiej zazwyczaj odbywa się rejsy polarne. Widzieliśmy doskonale, jak te dwie gigantyczne cegły zbliżyły się do siebie w powietrzu, jak otarły się bokami i połączyły w jedną szeroką taflę, która znieruchomiała i zawisła w powietrzu. A z dołu startowała już trzecia, która legła na tamtych, i czwarta, która z kolei zrównoważyła całą płytę. Płyta stawała się coraz grubsza, „obłoki” potrzebowały trzech lub czterech minut, by wyciąć z płaszcza kontynentalnego lodowca nową cegłę i unieść ją w powietrze. Po wzniesieniu każdej kolejnej tafli ściana lodowa coraz bardziej zbliżała się do horyzontu, a wraz z nią oddalały się od nas różowe „obłoki”, wyglądało to, jak gdyby rozpuszczały się i niknęły w śnieżnej dali. Wysoko zaś na niebie wisiały nadal dwie czerwone róże, a nad nimi prześwietlony przez słońce olbrzymi kryształowy sześcian.
Oczarowani tym zjawiskiem staliśmy w milczeniu. Specyficzna gracja i wyrazistość ruchów różowych tarcz, ich precyzyjny rytm, wzloty błękitnych lodowych tafli układających się w przestworzach w gigantyczny promieniejący sześcian – wszystko to dźwięczało w naszych uszach niczym niesłyszalna, bezgłośna muzyka jakichś obcych i nieznanych sfer. Nie zauważyliśmy nawet – zdołał to zarejestrować jedynie mój obiektyw – kiedy słoneczny diamentowy sześcian zaczął maleć wznosząc się coraz to wyżej, aż wreszcie zupełnie zniknął nam z oczu za siateczką pierzastych smug cirrusów. Zniknęły również oba kierujące nim „kwiaty”.
– Miliard metrów sześciennych lodu – jęknął Tolek.
Spojrzałem na Ziernowa. Spotkały się nasze spojrzenia.
– Otóż mamy odpowiedź na podstawowe pytanie, Anochin – powiedział Ziernow. – Wiemy już, skąd się wzięła ta lodowa ściana i dlaczego mamy pod nogami tak mało śniegu. Oni zrywają pancerz lodowy Antarktydy.
Oficjalnie sprawozdanie naszej wyprawy składało się z następujących punktów: wykład Ziernowa o zjawisku różowych obłoków, moja opowieść o sobowtórach i projekcja nakręconego przeze mnie filmu. Ale już na samym początku zebrania Ziernow zlekceważył ustalony porządek. Oprócz wrażeń osobistych i oprócz przywiezionego przez wyprawę filmu nie mamy żadnych materiałów, na których można by było oprzeć wykład naukowy – powiedział – te zaś obserwacje astronomiczne, z którymi zapoznał się po powrocie do Mirnego, nie stwarzają dostatecznych przesłanek do wysnuwania jakichkolwiek konkretnych wniosków. Okazuje się, że zarówno nasze, jak i zagraniczne obserwatoria na Antarktydzie zarejestrowały pojawienie się w atmosferze na różnych wysokościach ogromnych skupisk lodu. Ale ani dokonywane obserwacje, ani specjalne zdjęcia nie pozwalają na określenie ilości tych ciał quasiniebieskich ani też na określenie kierunku, w którym się poruszają. A zatem możemy mówić jedynie o wrażeniach, jakie odnieśliśmy, i o przypuszczeniach, które bywają niekiedy nazywane hipotezami. Ponieważ jednak minęły już przeszło trzy doby od powrotu wyprawy, ponieważ gadatliwość i ciekawość właściwa jest ludziom, to wszystko to, co widzieli uczestnicy ekspedycji, jest już znane całemu Mirnemu, a także daleko poza jego granicami. Jeśli zaś chodzi o domysły, to lepiej będzie, gdy zajmiemy się nimi po projekcji filmu, ponieważ bez wątpienia dostarczy on materiału do tego rodzaju rozważań.
Nie wiem, kogo miał na myśli Ziernow, kiedy mówił o gadatliwości, ale zarówno ja, jak Wano i Tolek wzburzyliśmy wiele umysłów, a słuchy o filmie, który nakręciłem, obiegły cały kontynent. Na projekcję filmu przyjechał Francuz i dwóch Australijczyków oraz cała grupa Amerykanów, na której czele stał admirał w stanie spoczynku, Thompson. Admirał dawno już zamienił admiralskie galony i dystynkcje na futrzaną kamizelkę i sweter polarnika. Wszyscy słyszeli już o filmie, niecierpliwie czekali na projekcję i po cichu dzielili się najprzeróżniejszymi hipotezami. Nasz drugi kinomechanik Żenią Łaziebnikow zawył z zazdrości, kiedy obejrzał wywołaną taśmę.
– No cóż! Jesteś teraz znakomitością. Możesz uważać, że nagrodę Łomonosowa masz już w kieszeni.
Ziernow powstrzymał się od komentarzy, tylko wychodząc z laboratorium zapytał:
– A nie boicie się, Anochin?
– Czego? – zdziwiłem się.
– Być może, że nawet sobie nie wyobrażacie, o jak wielkim odkryciu zakomunikujecie światu.
Gorączkowe ożywienie zapanowało już w czasie pierwszej projekcji filmu w stołówce. Przyszli wszyscy, którzy mogli przyjść, ludzie stali i siedzieli wszędzie, gdzie się tylko dało usiąść lub stanąć. Cisza panowała taka, jak w pustym kościele, tylko od czasu do czasu mącił ją szmerek zdumienia i chyba nawet lęku – w tych momentach, kiedy nie wytrzymywali nawet przyzwyczajeni do wszystkiego zahartowani weterani Antarktydy. Sceptycyzm i niedowierzanie, z jakim ten i ów przyjmował nasze opowieści, zniknęły już po pierwszych kadrach filmu na widok dwóch identycznych „Charkowianek” z jednakowo wgniecionymi iluminatorami i różowego „obłoku”, który sunął nad nimi przez bladoniebieskie niebo. Zdjęcia się udały nadspodziewanie, bardzo wiernie oddawały kolory – „obłok” na ekranie purpurowiał, fioletowiał, zmieniał kształt, rozwijał się w kielich kwiatu, pienił się i pochłaniał wielki pojazd wraz z całą jego zawartością. Sfilmowany przeze mnie mój sobowtór w pierwszej chwili nikogo nie zdziwił ani nie przekonał – uznano go po prostu za mnie samego, chociaż od razu zauważyłem, że filmować samego siebie, w dodatku w ruchu i w różnych ujęciach nie potrafiłby nawet najwybitniejszy dokumentarzysta. Ale dopiero zdjęcia sobowtóra Martina sprawiły, że wszyscy uwierzyli w sobowtóry – udało mi się zbliżenie sobowtóra Martina na tle podchodzącego do miejsca katastrofy Martina i Ziernowa. Sala zahuczała. A kiedy malinowy kwiat wyrzucił z siebie wężowatą mackę i ten drugi, leżący bez ruchu Martin, zniknął w czeluści jej kielicha, ktoś w ciemnościach aż krzyknął. Ale największe wrażenie wywarła część końcowa filmu, owa lodowa symfonia.
Zaledwie projekcja dobiegła końca, a już wśród hucznych oklasków dało się słyszeć żądanie powtórzenia pokazu filmu. Po raz drugi film wyświetlano wśród grobowej ciszy, nie rozległ się na sali ani jeden głos, nikt nie odkaszlnął, nie odezwał się do sąsiada, nie było słychać nawet szeptu. Cisza trwała także wtedy, kiedy ekran już zgasł, ludzie jak gdyby nie mogli się wyzwolić z napięcia, które ich opanowało. Dopiero najstarszy ze stałych mieszkańców bazy, nazywany dziekanem korpusu polarników, profesor Kiedrin, wyraził życzenie, które było życzeniem wszystkich obecnych:
A teraz, Borys, powiedz nam, co o tym myślisz. Tak będzie najlepiej, my przecież nie możemy przetrawić tego tak od razu.
– Mówiłem już, że nie mamy dowodów – powiedział Ziernow. – Martinowi nie udało się pobrać próbki, „obłok” nie dopuścił go do samolotu. Nie dopuścił także i nas, na ziemi, zwalił na nas taki ciężar, jak gdyby ktoś napełnił nas ołowiem. A zatem „obłok” jest w stanie wytwarzać pole grawitacyjne. Potwierdza to unoszący się w powietrzu lodowy sześcian, który widzieliście wszyscy. Zapewne w ten sam sposób zmuszono do lądowania samolot Martina, tym samym sposobem wydobyto ze szczeliny lodowej naszą amfibię. Za bezsporny fakt uznać można także i to, że „obłok” może bez trudu zmieniać kształt i kolor – to widzieliście również. Umie on także wytwarzać dowolne temperatury – tak ciąć stumetrowy płaszcz lodowy można tylko przy zastosowaniu bardzo wysokich temperatur. W powietrzu „obłok” zachowuje się podobnie jak ryba w wodzie – nie musi zakręcać po łuku, może błyskawicznie zmieniać szybkość. Martin zapewnia, że zauważony przez niego „obłok” uciekał przed nim z szybkością przekraczającą szybkość dźwięku. „Koledzy” owego „obłoku” lecieli wolniej, najwyraźniej dlatego jedynie, by stworzyć zasłonę grawitacyjną wokół samolotu. Wniosek możemy wysnuć tylko jeden – fenomen różowych obłoków nie ma nic wspólnego z meteorologią. „Obłok” taki to albo żywy i myślący organizm, albo odpowiednio zaprogramowany biosystem. Podstawowym zadaniem obłoków jest zerwanie i przemieszczenie w przestrzeni olbrzymich mas kontynentalnego płaszcza lodowego. Niejako przy okazji syntetyzują się, a raczej powiedziałbym modelują się – nie wiadomo jak ani po co – a następnie zostają unicestwione – także nie wiadomo po co – wszelakie napotkane struktury złożone z atomów – ludzie, maszyny, przedmioty.
Pierwsze pytanie zadał Ziernowowi Amerykanin Thompson:
– Z tego, co pan mówił, nie mogłem zrozumieć, czy te istoty są wrogo ustosunkowane do ludzi.
– Sądzę, że nie. Unicestwiają tylko sporządzone przez siebie kopie.
– Czy jest pan tego pewien?
– Przecież sam pan to przed chwilą widział – pytanie Thompsona zdziwiło Ziernowa.
– Interesuje mnie, czy jest pan przekonany o tym, że unicestwione zostały na pewno kopie a nie ludzie? Skoro kopie są identyczne z ludźmi, to któż mi potrafi dowieść, że mój lotnik Martin jest rzeczywiście moim lotnikiem Martinem, a nie jego modelem o identycznej strukturze atomowej.
Rozmawiali po angielsku, ale wielu obecnych na sali znało ten język i tłumaczyło treść rozmowy sąsiadom. Nikt się nie uśmiechnął – pytanie było istotne. Nawet Ziernow zastanowił się nad odpowiedzią.
Martin poderwał się z miejsca, ale pociągnąłem go z powrotem. Powiedziałem:
– Zapewniam pana, admirale, że ja to naprawdę ja, operator filmowy ekspedycji, Jurij Anochin, a nie mój model sporządzony przez obłok. Kiedy filmowałem, mój sobowtór cofał się ku amfibii jak zahipnotyzowany, widział pan to na ekranie. Powiedział mi, że ktoś czy też coś każe mu wrócić do kabiny. Najwidoczniej przygotowywano się już do unicestwienia go – patrzyłem na połyskujące okulary admirała i dosłownie kipiałem ze złości.
– Być może – powiedział admirał – aczkolwiek to, co pan mówi, nie bardzo jest przekonujące. Mam pytanie do Martina. Proszę wstać, Martin.
Martin wyprostował swe dwumetrowe ciało koszykarza.
– Czy próbował pan strzelać, kiedy stało się dla pana jasne, że „obłok” ma agresywne zamiary?
– Strzelałem, sir. Oddałem dwie serie pociskami świetlnymi.
– Z jakim wynikiem?
– Bez żadnego wyniku, sir. To było tak, jak gdybym strzelił śrutem do lawiny śnieżnej.
– A gdyby miał pan inne uzbrojenie? Powiedzmy – miotacz ognia albo napalm?
– Trudno mi powiedzieć, sir.
– Może pan usiąść, Martin. I proszę się na mnie nie gniewać, próbowałem tylko wyjaśnić pewne niejasne dla mnie fragmenty oświadczenia pana Ziernowa. Dziękuję panom za wyjaśnienie.
Atak admirała rozwiązał języki innym. Posypały się pytania jedno za drugim, niczym na konferencji prasowej.
– Użył pan sformułowania: „obłoki przerzucają masy lodowe w przestrzeń”. W jaką przestrzeń? Do atmosfery czy też w przestrzeń kosmiczną?
– Jeżeli do atmosfery, to w jakim celu? Co za pożytek z lodu wprowadzonego do atmosfery?
– Czy ludzkość może się zgodzić na zabieranie z Ziemi lodu w takiej ilości?
– A komu w ogóle są potrzebne lodowce Ziemi?
– Co się stanie z kontynentem pozbawionym płaszcza lodowego? Czy podniesie się poziom wody w oceanie światowym?
– Czy klimat ulegnie zmianie?
– Nie wszystko naraz, towarzysze – błagalnie rozłożył ręce Ziernow. – Spróbujmy po kolei. W jaką przestrzeń? Sądzę, że w przestrzeń kosmiczną. Lodowce w zasięgu atmosfery ziemskiej mogą się przydać jedynie glacjologom. Jakże mógłby się podnieść poziom wody w oceanie światowym, skoro ilość wody się nie zwiększyła? Pytanie stosowne na lekcji geografii, w klasie, no powiedzmy, piątej. Pytanie dotyczące klimatu także mogłoby się znaleźć w podręczniku szkolnym.
– Jaka jest, waszym zdaniem, najbardziej prawdopodobna struktura „obłoku”? Odniosłem wrażenie, że jest to gaz.
– Myślący gaz – zachichotał ktoś. – A to z jakiego podręcznika?
– Jesteście fizykiem? – zapytał Ziernow.
– Powiedzmy.
– Powiedzmy zatem, że to właśnie wy napiszecie ten podręcznik.
Wstał korespondent „Izwiestii”. Znałem go.
– W jakiejś fantastycznonaukowej powieści zdarzyło mi się czytać o przybyszach z Plutona. Nawiasem mówiąc, wylądowali również na Antarktydzie. Czy uważacie to za możliwe?
– Nie wiem. Przecież ani słowem nic wspomniałem o Plutonie.
– Powiedzmy, że nie z Plutona. Powiedzmy, że w ogóle skądś z kosmosu. Z jakiegokolwiek układu słonecznego. Po cóż mieliby latać po lód aż na Ziemię? Na sam koniec naszej galaktyki. We wszechświecie jest lodu pod dostatkiem, można by go było znaleźć gdzieś bliżej.
– Bliżej czego? – zapytał Ziernow z uśmiechem.
Podziwiałem go. Pod gradem pytań nie zatracił ani humoru, ani spokoju. Nie był autorem odkrycia naukowego, ale tylko przypadkowym świadkiem unikalnego, niewyjaśnionego fenomenu, o którym wiedział nie więcej niż każdy inny widz mojego filmu. Ale sala Tlie wiedzieć czemu najwyraźniej zapominała o tym, on zaś niezmordowanie odpowiadał na każdą replikę.
– Lód to woda – powiedział tonem zmęczonego pod koniec lekcji nauczyciela – związek bynajmniej nie tak często spotykany nawet w naszym układzie planetarnym. Nie wiemy, czy jest woda na Wenus, na Marsie jest jej bardzo mało, na Jowiszu i na Uranie nie ma jej w ogóle. A i we wszechświecie nie znajduje się bynajmniej tak wiele lodu ziemskiego pochodzenia. Niechże mnie poprawią nasi astronomowie, jeśli się omylę, ale o ile pamiętam lód kosmiczny to głównie zamarznięte gazy, amoniak, metan, dwutlenek węgla, azot.
– Czemu nikt nie pyta o sobowtóry? – szepnąłem do Tolka. I w tejże chwili profesor Kiedrin przypomniał sobie o mnie.
– Chciałbym zadać pytanie Anochinowi. Czy kontaktowaliście się ze swoim sobowtórem, czyście z nim rozmawiali? Jeśli tak, to ciekawe o czym?
– Rozmawialiśmy dość dużo, o różnych rzeczach – powiedziałem.
– Czy zauważyliście jakąkolwiek różnicę, choćby czysto zewnętrzną, choćby w jakichś drobiazgach, w niepozornych szczegółach? Mam na myśli różnicę między wami oboma?
– Nie, żadnej. Nawet nasza krew była identyczna. – Opowiedziałem o mikroskopie.
– A pamięć? Wspomnienia z dzieciństwa, z młodości? Nie sprawdzaliście tego?
Opowiedziałem także i o tym, co pamiętaliśmy. Nie mogłem zrozumieć, do czego profesor zmierza. Ale sam to zaraz wyjaśnił:
– W takim razie pytanie admirała Thompsona, pytanie bardzo niepokojące, nawet przerażające, powinno zaniepokoić także i nas. Skoro ludzie-sobowtóry nadal będą się pojawiali, skoro pojawią się, że tak powiem, nieunicestwione sobowtóry, to w jaki sposób zdołamy odróżnić człowieka od jego modelu? A także w jaki sposób oni będą odróżniać sami siebie? Chodzi tu, jak mi się wydaje, nie tylko o absolutne podobieństwo, ale także o wewnętrzne przekonanie każdego, że to właśnie on jest tym prawdziwym a nie tym zsyntetyzowanym.
Przypomniałem sobie moje spory z moim nieszczęsnym „dublerem” i zmieszałem się. Wyręczył mnie Ziernow.
– Jest tu pewien ciekawy szczegół – powiedział Ziernow. – Sobowtóry pojawiają się zawsze po takim samym śnie. Człowiek ma wrażenie, że pogrąża się w czymś czerwonym czy też malinowym, a niekiedy fioletowym, ale zawsze gęstym i chłodnym jak galareta albo kisiel. Ta niewyjaśniona substancja wypełnia całego człowieka, jego wnętrzności i wszystkie naczynia. Nie mogę stwierdzić z całą stanowczością, że rzeczywiście je wypełnia, ale w każdym razie człowiek odnosi takie wrażenie. Nie może się poruszyć, jest jak gdyby sparaliżowany i zaczyna się czuć podobnie jak człowiek, który znajduje się w stanie hipnozy – wydaje mu się, że ktoś niewidzialny zagląda do jego mózgu, widzi każdą komórkę jego ciała. Potem ta szkarłatna ciemność znika, powraca jasność myśli i swoboda ruchów, człowiek sądzi, że przyśnił mu się po prostu bezsensowny i straszny sen. A po pewnym czasie pojawia się sobowtór. Człowiek zdążył już wszakże po przebudzeniu coś zrobić, pomyśleć o czymś, z kimś porozmawiać. Sobowtór o tym nie wie. Anochin obudziwszy się zobaczył nie jedną, ale dwie „Charkowianki”, z których każda miała tak samo wgniecioną przednią szybę i tak samo zespawaną gąsienicę. Dla jego sobowtóra to były odkrycia. Pamiętał bowiem tylko to, co pamiętał sam Anochin, zanim się zapadł w szkarłatną ciemność. Analogiczne różnice dadzą się zauważyć także ł w pozostałych przypadkach. Diaczuk po przebudzeniu ogolił się i zaciął się przy tym w policzek. Sobowtór, który go odwiedził, nie miał takiej ranki. Czocheli położył się spać mocno podchmielony po wypiciu szklanki spirytusu, wstał zaś zupełnie trzeźwy, z pełną jasnością umysłu. Sobowtór zaś zjawił się przed nim z trudem utrzymując się na nogach, miał zmętniało oczy, był zupełnie pijany – Wydaje mi się, że właśnie ten okres, a ściślej – działanie człowieka po przebudzeniu się ze „szkarłatnego snu” w wątpliwych wypadkach zawsze umożliwią odróżnienie oryginału od kopii.
– Czy wam również przyśnił się taki sen? – zapytał ktoś.
– Tak.
– Ale nie miał pan sobowtóra?
– To mnie właśnie niepokoi. Dlaczego jestem wyjątkiem?
– Nie jesteście wyjątkiem – odpowiedział Ziernowowi jego własny głos.
Ten, który to powiedział, stał w końcu sali, za wszystkimi, nieomal w drzwiach i ubrany był nieco inaczej niż Ziernow. Ziernow miał na sobie szary wizytowy garnitur, zaś ów nowy Ziernow był w starym ciemnozielonym swetrze, takim, jaki nosił Ziernow podczas wyprawy. Nieznajomy miał na sobie również watowane spodnie Ziernowa i futrzane buty kanadyjskie, na które z zazdrością spoglądałem w czasie naszej podróży. Czy zresztą można go było uznać za nieznajomego? Nawet ja, który spędziłem z Ziernowem tyle dni, nie mogłem teraz odróżnić obu Ziernowów. Jeśli ten, który stał na mównicy, był Ziernowem, to w drzwiach stała idealna jego kopia.
Sala jęknęła, część obecnych wstała i przyglądała się w osłupieniu to jednemu, to drugiemu Ziernowowi, pozostali siedzieli z rozdziawionymi po dziecinnemu ustami. Kiedrin oglądał z zainteresowaniem sobowtóra, na wąskich wargach amerykańskiego admirała pojawił się złośliwy uśmiech – był on, jak się wydaje, zadowolony z tak nieoczekiwanego potwierdzenia jego niepokojów.
A Ziernow-sobowtór nie śpiesząc się przeszedł na estradę odprowadzany tak ciekawymi spojrzeniami, jakimi zaszczycane bywają tylko największe sławy światowe. Obejrzał się, przysunął sobie taboret i usiadł przy tym samym stoliku, zza którego komentował film Ziernow. Widok ów nie miał w sobie niczego nadzwyczajnego – siedziało oto dwóch braci bliźniaków, którzy spotkali się po długiej rozłące. Ale każdy rozumiał, że nie ma tu mowy ani o rozłące, ani o braciach. Po prostu jeden z siedzących był niepojętym dla ludzkiego umysłu dziwem. Ale który? Rozumiałem teraz admirała Thompsona.
– Dlaczego nie zjawiłeś się podczas podróży? Czekałem na ciebie – powiedział Ziernow numer jeden.
Ziernow numer dwa wzruszył ramionami.
– Pamiętam wszystko aż do chwili, kiedy przyśnił mi się ten różowy sen. Potem mam lukę w pamięci. A potem nagle wchodzę do tej sali, patrzę, słucham i wydaje mi się, że zaczynam rozumieć… – Spojrzał na Ziernowa i uśmiechnął się. – Ależ my jesteśmy do siebie podobni!
– Przewidywałem to – wzruszył ramionami Ziernow.
– A ja nie. Gdybyśmy się byli spotkali tam, tak jak Anochin ze swoim sobowtórem, za nic w świecie nie zrezygnowałbym ze swojego autentyzmu. Któż zdołałby mi udowodnić, że to ty jesteś oryginałem a ja zaledwie repliką? Przecież ja – to ty, pamiętam całe twoje czy swoje – sam już nie wiem czyje właściwie – życie, każdy drobiazg, pamiętam zapewne lepiej niż ty, zsyntetyzowana pamięć jest zapewne lepsza. Antenie Kuźmiczu – zwrócił się do sali – czy pamiętacie naszą rozmowę przed wyjazdem wyprawy? Nie to, co mówiliśmy o doświadczeniach, ale po prostu nasze ostatnie słowa? Pamiętacie?
Profesor Kiedrin zmieszał się.
– Nie pamiętam.
– Ja także nie pamiętam… – powiedział Ziernow numer jeden.
– Stukaliście, profesorze, ustnikiem papierosa w pudełko „Kazbeków” – nie bez pewnej chełpliwości przypomniał Ziernow numer dwa – i powiedzieliście: „Chcę rzucić palenie, Borys. Od jutra z tym skończę”.
Odpowiedział mu huragan śmiechu – profesor Kiedrin gryzł ustnik zagasłego niedopałka.
– Mam pytanie – wstał admirał Thompson. – Pytanie do pana Ziernowa w zielonym swetrze. Czy pamięta pan nasze spotkanie w Mac Murdoch?
– Oczywiście – odpowiedział po angielsku Ziernow-sobowtór.
– A ten drobiazg, który tak się panu wtedy podobał?
– Oczywiście – powtórzył Ziernow-sobowtór. – Podarował mi pan wieczne pióro z pańskim złotym monogramem. Pióro jest w tej chwili w moim pokoju, w kieszeni mojej letniej kurtki.
– Mojej letniej kurtki – żartobliwie poprawił go Ziernow.
– Nie zdołałbyś mnie o tym przekonać, gdybym nie obejrzał waszego filmu. Teraz już wiem, że nie wracałem z wami amfibią, nie spotkałem amerykańskiego lotnika, a zagładę jego sobowtóra widziałem jedynie na ekranie. Przewiduję, że i mnie także czeka taki koniec.
– Być może, że jesteśmy wyjątkiem – powiedział Ziernow – być może, że zostanie nam podarowane współistnienie…
Teraz zauważyłem różnicę między nimi. Jeden z nich mówił spokojnie, nie tracąc właściwej mu zimnej krwi, drugi był napięty wewnętrznie.
– Sam w to nie wierzysz – powiedział. – Nas tworzą eksperymentalnie i unicestwiają jako produkty tego eksperymentu. Dlaczego – tego nie wie nikt, ani wy, ani my. Mam w pamięci, w twojej pamięci, w naszej wspólnej pamięci, opowieść Anochina – spojrzał na mnie i coś we mnie zadrżało, kiedy napotkałem to tak bardzo znajome spojrzenie. – Kiedy obłok zaczął lądować, Anochin wezwał swojego sobowtóra do wspólnej ucieczki. Sobowtór odmówił. „Nie mogę” – powiedział. – „Coś mi nakazuje pozostać”. I wrócił do kabiny, by zginąć – wszyscy to widzieli. Więc tak to jest: ty możesz wstać i wyjść stąd, ja – nie. Już teraz coś mi każe nie poruszać się.
Ziernow wyciągnął do niego rękę, dłoń jego natknęła się na niewidzialną przeszkodę.
– To się nie uda – uśmiechnął się ze smutkiem Ziernow-sobowtór. – Pole. Używam waszego terminu, bo podobnie jak wy nie znam innego… A zatem – już się utworzyło pole. Przebywam w nim jak w skafandrze.
Ktoś, kto siedział obok nich, również spróbował dotknąć syntetycznego człowieka, ale także mu się to nie udało, jego ręka napotkała zgęstniałe, twarde jak drzewo powietrze.
– Wiedzieć, że zbliża się koniec, i nie móc temu przeciwdziałać to straszne – powiedział Ziernow numer dwa. – Mimo wszystko jestem człowiekiem a nie biomasą.
Pełna zgrozy cisza przytłoczyła całą salę. Ktoś oddychał ciężko. Ktoś zakrył oczy dłonią. Admirał Thompson zdjął okulary. Ja zmrużyłem oczy.
Ręka, którą położył Martin na moim kolanie, zadrżała.
– Look up! – krzyknął Martin.
Spojrzałem ku górze i zamarłem – z sufitu w stronę siedzącego bez ruchu Ziernowa w zielonym swetrze spełzała pulsująca fioletowa rura. Zakończona czymś na kształt gramofonowej trąby rozszerzała się i pieniła, powoli ł dokładnie okrywała niczym pokrowiec znajdującego się pod nią człowieka. W minutę później zobaczyliśmy coś, co przypominało fioletowy żeliwny stalaktyt i łączyło się z podobnym, wyrastającym z estrady stalagmitem. Podstawa stalagmitu znajdowała się na podłodze koło stolika, stalaktyt zaś spływał z sufitu, przebijając dach i trzymetrową warstwę leżącego na dachu śniegu. Po następnych trzydziestu sekundach spieniona krawędź trąby zaczęło się odwijać ku górze, a w jej pustym różowym wnętrzu, które widzieliśmy wszyscy, nie było ani człowieka, ani krzesła. Minęła jeszcze minuta i różowa piana przeniknęła przez sufit niczym coś niematerialnego, nie uszkodziła ani plastyku, ani izolacji termicznej.
– Koniec – powiedział „nasz” Ziernow i wstał. – Finis, jak mówiono w starożytnym Rzymie.