II Wspaniały Kraj

Zwycięża gracz, który widzi dalej – to znaczy ten, który przejrzy

zamiary przeciwnika i umie im się przeciwstawić; ten, który atakując,

potrafi uprzedzić wszystkie defensywne ruchy drugiej strony.

Gra wei-chi

ROZDZIAŁ CZWARTY

Życie pracownika rogatki przy wjeździe do Nowego Jorku nie jest usłane różami. Ale siedzący tuż po godzinie ósmej rano w budce przed tunelem Queens Midtown emerytowany nowojorski gliniarz cieszył się, że nareszcie coś się dzieje. Wszyscy poborcy opłat w pobliżu Manhattanu otrzymali informację o statku z nielegalnymi imigrantami, który zatonął przy wybrzeżu Long Island. Chińczycy, którzy nim płynęli, a także sam szmugler zmierzali teraz do miasta. Jechali białą furgonetką z nazwą kościoła, a także czerwoną hondą. W raporcie uprzedzano, że niektórzy mogą być uzbrojeni.

Z Long Island można się dostać na Manhattan kilkoma drogami, ale najkrótsza trasa wiedzie przez tunel Queens Midtown. Policja przy wsparciu FBI uzyskała zgodę na zamknięcie pasów ekspresowych i tych, gdzie pobierana jest odmierzona kwota, w związku z czym sprawcy będą musieli zatrzymać się przy jednej z budek obsadzonych przez kasjerów.

Emerytowany gliniarz wycierał teraz spocone dłonie o spodnie i obserwował zbliżającą się do jego budki, prowadzoną przez Chińczyka, białą furgonetkę z jakimś napisem z boku.

Zostało jeszcze dziesięć… dziewięć samochodów.

Kasjer wyciągnął z kabury starego służbowego smitha & wessona i położył go po drugiej stronie kasy. Zastanawiał się, jak rozegrać tę sytuację. Mógłby zgłosić to już teraz, ale co będzie, jeśli wytną jakiś numer albo wezmą nogi za pas? Postanowił, że weźmie ich na muszkę i każe wysiadać.

Furgonetka była już trzecia w kolejce. Kasjer ponownie wytarł prawą dłoń o spodnie.

Widząc przed sobą długi sznur samochodów, Sam Chang w pierwszej chwili przeraził się, że na drodze ustawiono blokadę. Potem jednak zobaczył z boku budki i uznał, iż to przejście graniczne. Spanikowany, na próżno wypatrywał jakiejś bocznej drogi.

– Musimy zapłacić – oznajmił spokojnie William.

– Płacić? Dlaczego? – zapytał Chang syna, ich eksperta w sprawach Ameryki. -

– To rogatka – wyjaśnił chłopak, jakby to było oczywiste. – Muszę mieć amerykańską walutę. Trzy i pół dolara.

W torbie przy pasku Chang miał wyłącznie przesiąknięte słoną wodą tysiące juanów. Bał się wymienić je na dolary na czarnym rynku w Fuzhou, gdyż urząd bezpieczeństwa mógłby wówczas odkryć, że chcą uciec z kraju. W przegródce między przednimi fotelami znaleźli jednak pięciodolarowy banknot.

Furgonetka toczyła się powoli do przodu. Przed nimi został już tylko jeden samochód. Mężczyzna w budce bacznie im się przyglądał.

– Nie podoba mi się to – mruknął William. – On coś podejrzewa.

– Nie możemy nic poradzić – powiedział mu ojciec. – Ruszaj.

William podjechał do budki i zatrzymał się. Mężczyzna w środku przełknął ślinę i wziął do ręki jakiś przedmiot, który leżał przy kasie. William wyciągnął amerykańskie pieniądze z przegródki między fotelami. Kasjer zamrugał oczyma.

Co się stało? Czy dał za dużo? Czy za mało?

Mężczyzna w budce wziął drżącą ręką banknot i robiąc to, zerknął na bok furgonetki, na której widniał napis: DOM I OGRÓD.

Odliczając resztę, zajrzał do środka pojazdu. Chang modlił się, by nie zobaczył tam nic poza kilkudziesięcioma sadzonkami, które on, William i Wu wykopali w parku i załadowali do furgonetki, żeby wyglądało na to, iż są dostawcami roślin. Pozostali członkowie obu rodzin leżeli na podłodze, przykryci sadzonkami.

Kasjer wydał im resztę.

– Porządna firma – oznajmił. – Dom i Ogród.

– Dziękuję – powiedział William i ruszył z miejsca. Po chwili przy spieszył i wjechali do tunelu.

Plan Changa powiódł się. Po drodze z plaży uświadomił sobie, że tutejsza policja może zrobić to samo, co robi chiński urząd bezpieczeństwa, kiedy chce ująć poszukiwanych dysydentów – to znaczy ustawić blokady na drogach. Zatrzymali się więc przy dużym centrum handlowym, w którego środkowej części znajdował się otwarty przez dwadzieścia cztery godziny na dobę sklep: DOM I OGRÓD. O tak wczesnej porze nie było tam prawie nikogo. Chang, Wu i William bez trudu zakradli się do środka przez rampę załadowczą. Ukradli z magazynu puszki z farbą, a także pędzle i narzędzia, lecz zanim wymknęli się na zewnątrz, Chang zajrzał ostrożnie do sklepu i oszołomiony zobaczył całe kilometry zabudowy kuchennej, tysiące opraw świetlnych, setki ogrodowych mebli w różnych kolorach i grillów, drzwi, okien i dywanów.

– Zabieram teraz te rzeczy, bo są nam potrzebne, żeby przeżyć – wyjaśnił Williamowi. – Ale kiedy zarobię pierwsze jednokolorowe pieniądze, mam zamiar za nie zapłacić.

Przy rampie znalazł stosy kolorowych gazetek i dukając z trudem po angielsku, zorientował się, że to ulotki reklamowe i że wydrukowane są na nich adresy sklepów tej sieci. Postanowił, że po otrzymaniu pierwszej wypłaty prześle im pieniądze.

Kiedy wrócili do furgonetki, William zamienił ich tablice rejestracyjne na te, które zdjął ze stojącej w pobliżu ciężarówki, i pojechali dalej. W opuszczonej hali fabrycznej Chang i Wu zamalowali nazwę kościoła i kiedy wyschła biała farba, Chang, który był świetnym kaligrafem, namalował napis: DOM I OGRÓD tego samego kroju literami co na ulotce.

Sztuczka się udała. A teraz wyjechali z tunelu i podążali ulicami Manhattanu. Chang uświadomił sobie, że dominującym kolorem jest tu szarość. Diamentowe miasto i złote drogi, które obiecał im biedny kapitan Sen, leżały chyba gdzie indziej.

Przyglądając się ulicom i budynkom, zastanawiał się, jaki czeka ich los. Teoretycznie nadal był winien Duchowi mnóstwo pieniędzy za przeszmuglowanie rodziny. Zawierając umowę z Duchem, obiecał, że co miesiąc będzie spłacał dług jego poborcom. Wielu imigrantów pracowało bezpośrednio dla szmuglerów, którzy sprowadzili ich do Ameryki. Ale Chang nie ufał Duchowi i już przed wyjazdem załatwił sobie mieszkanie oraz pracę dla siebie i starszego syna. Pomógł mu w tym brat jego przyjaciela. Pierwotnie zamierzał wywiązać się z umowy, jednak teraz, po tym jak Duch zatopił statek i próbował ich zabić, uznał ją za nieważną.

Przyjrzał się siedzącym z tyłu pasażerom. Żona Wu, Yong-Ping, była w fatalnym stanie. Rozbiła sobie rękę o skałę i wciąż krwawiła. Ładna kilkunastoletnia córka Wu, Chin-Min, robiła wrażenie ciężko przerażonej. Jej brat Lang był w tym samym wieku co młodszy syn Changa i obaj chłopcy szeptali do siebie, wyglądając przez okno.

Stary Chang Jiechi siedział z tyłu furgonetki ze skrzyżowanymi nogami i zaczesanymi do tyłu rzadkimi siwymi włosami. Nieruchomy i milczący, przyglądał się bacznie wszystkiemu przez półprzymknięte oczy.

Furgonetka zatrzymała się w korku i William nacisnął klakson.

– Cicho – warknął jego ojciec. – Nie ściągaj na nas uwagi.

Chłopak ponownie zatrąbił.

Chang nie mógł opanować gniewu.

– Ta furgonetka… – odezwał się ostrym szeptem. – Gdzie nauczyłeś się uruchamiać w ten sposób samochody?

– Okradam tylko partyjnych bonzów i szefów komun. Chyba ci to nie przeszkadza?

William nawiązywał złośliwie do pisanych przez ojca antykomunistycznych artykułów, które przysporzyły rodzinie tyle cierpień i zmusiły ich do ucieczki do Ameryki.

Chang odwrócił głowę, czując się, jakby ktoś dał mu po twarzy. Och, z Williamem były problemy już w przeszłości. Przynosząc do domu list od nauczyciela, który strofował go za złe stopnie, tłumaczył, że to nie jego wina. Prześladowano go w szkole, ponieważ jego ojciec był dysydentem, który podważał zasadę jednego dziecka i krytykował Komunistyczną Partię Chin. Nie pomógł widać fakt, że dali Williamowi imię najsłynniejszego amerykańskiego biznesmena ostatnich lat, Ronaldowi zaś prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Chang uświadomił sobie, że pracując po dziesięć godzin dziennie w drukarni i prowadząc działalność opozycyjną w nocy, prawie nie zajmował się synem. Przez chwilę przyglądał się zatłoczonym ulicom.

– Masz rację – powiedział w końcu do Williama. – Sam nie potrafiłbym uruchomić silnika. Dziękuję.

William nie skinął nawet głową w odpowiedzi.

Dwadzieścia minut później znaleźli się w Chinatown. Jechali szeroką ulicą, która zarówno po angielsku, jak i po chińsku nazywała się ulicą Kanałową, Canal Street. Deszcz ustawał i na chodnikach było mnóstwo ludzi. Mijali dziesiątki sklepów, w których sprzedawano artykuły spożywcze, pamiątki i wyroby jubilerskie, a także stragany ze świeżą rybą i piekarnie.

– Zaparkuj tutaj – polecił Chang i William zatrzymał furgonetkę przy krawężniku.

Chang i Wu weszli do najbliższego sklepu i zapytali sprzedawcę o tongi, organizacje sąsiedzkie, które zrzeszały mieszkańców tych samych rejonów Chin. Chang szukał tongu fujiańskiego, ponieważ ich rodziny pochodziły z tej właśnie prowincji. Okazało się, że tong mieści się zaledwie kilka przecznic dalej. Obaj ojcowie rodzin ruszyli pieszo w tamtą stronę.

Prezes Fujiańskiego Stowarzyszenia Wschodniego Broadwayu, Jimmy Mah, przywitał ich i zaprosił do gabinetu na piętrze. Miał na sobie przyprószony popiołem z papierosa szary garnitur i był de facto burmistrzem tej części Chinatown.

– Siadajcie, proszę – powiedział po chińsku, wskazując dwa niedobrane krzesła i przyglądając się ich brudnemu odzieniu i zmierzwionym włosom. – Wy dwaj macie chyba do opowiedzenia ciekawą historię – dodał.

Chang istotnie miał zamiar opowiedzieć mu ciekawą historię. Tyle że zmyśloną. Postanowił nie mówić nikomu, że byli pasażerami „Fuzhou Dragona” i że może ich ścigać Duch.

– Przypłynęliśmy właśnie dzisiaj do portu honduraskim statkiem – oznajmił.

– Kto był waszym szmuglerem?

– Nigdy nie poznaliśmy jego prawdziwego nazwiska. Mówili na niego Moxige.

– Meksykanin? Nie pracuję z latynoskimi szmuglerami.

– Wziął od nas pieniądze – powiedział z goryczą Chang – i zostawił nas tak jak staliśmy, na nabrzeżu. Miał nam załatwić dokumenty i jakiś transport. Mam dwoje dzieci i niemowlę – dodał, udając gniew. – A mój przyjaciel ma żonę, która jest ciężko chora. Potrzebujemy pomocy.

– O jaką pomoc wam chodzi?

– O papiery. Dokumenty. Dla mnie, mojej żony i najstarszego syna.

– Jasne, jasne. Część mogę załatwić: prawo jazdy i numer ubezpieczenia społecznego. Ale z takimi papierami nie znajdziecie dobrej roboty. Te sukinsyny z urzędu imigracyjnego każą teraz firmom dokładnie sprawdzać zatrudnionych.

– Mam załatwioną pracę – powiedział Chang. – Mój ojciec musi iść do doktora – dodał, po czym wskazał głową Wu. – Jego żona także.

– Idźcie do miejskiego szpitala. Przyjmą was.

– Dobrze – odparł Chang. – Ile za dokumenty?

– Tysiąc pięćset w jednokolorowej walucie.

Tysiąc pięćset dolarów! To jakiś obłęd, pomyślał Chang, choć nic po sobie nie pokazał. W torbie przy pasku miał około pięciu tysięcy dolarów w chińskich juanach – wszystkie pieniądze, jakie posiadała jego rodzina.

– Nie, to niemożliwe – oznajmił.

Po kilku minutach targów zgodzili się na dziewięćset dolarów za wszystkie dokumenty.

– Potrzebujemy również furgonetki. Czy mógłbym ją u pana wynająć? – zapytał Chang.

– Oczywiście, oczywiście. – Po kolejnych targach uzgodnili cenę za wynajem. – Podajcie nazwiska i adresy, które mamy umieścić w dokumentach. – Mah odwrócił się do swojego supernowoczesnego komputera i uderzając szybko w klawisze, zapisał podane mu przez Changa informacje. – A więc zatrzymacie się w Queens? – zapytał, podnosząc wzrok.

– Tak. Znajomy załatwił nam mieszkanie.

– Może mój pośrednik znalazłby wam coś lepszego?

– To brat mojego najlepszego przyjaciela.

– Aha, brat przyjaciela. Dobrze. Obaj będziecie pod tym samym adresem? – zapytał Mah, wskazując ekran monitora.

Chang chciał odpowiedzieć, że tak, ale Wu podniósł rękę i nie dał mu dojść do słowa.

– Nie, nie. Ja chcę zostać w Chinatown. Czy pański pośrednik nie mógłby znaleźć nam mieszkania?

– Ma tymczasowe pokoje. Możecie się tam zatrzymać, dopóki nie znajdzie wam czegoś na stałe.

Kiedy Mah znowu zaczął stukać w klawisze, Chang przysunął się do Wu.

– Nie, Qichen – szepnął tak, żeby prezes ich nie słyszał. – Musisz jechać z nami. Tutaj dopadnie cię Duch.

Ale Wu podjął już decyzję.

– Nie. Zostajemy w Chinatown.

Chang umilkł, a Mah napisał na kartce kilka słów i podał ją Wu.

– To adres pośrednika. Zapłacicie mu prowizję – powiedział, poczym kazał podstawić pod dom furgonetkę. – A zatem interesy mamy z głowy – oznajmił. – Czyż nie jest przyjemnie pracować z rozsądnymi ludźmi?

Wszyscy wstali i uścisnęli sobie dłonie.

– Jeszcze jedno – dodał Mah. – Ten meksykański szmugler… nie ma chyba powodu was ścigać? Wyrównaliście z nim rachunki?

– Tak, jesteśmy kwita.

– To dobrze. W życiu i tak ściga nas dość demonów.

W porannym powietrzu zabrzmiały policyjne syreny. Ich dźwięk zbliżał się i Lincoln Rhyme miał nadzieję, że zapowiada przybycie Amelii Sachs. Dowody rzeczowe, które zebrała na plaży, zostały mu już dostarczone. W drodze powrotnej do miasta Sachs musiała jeszcze odwiedzić miejsce innego przestępstwa. Skradziona kościelna furgonetka odnalazła się w Chinatown, porzucona w bocznej uliczce. Imigrantom udało się w niej pokonać blokadę nie tylko dlatego, że przykręcili skradzione tablice rejestracyjne, lecz ponieważ nazwę kościoła zastąpili umiejętnie namalowanym logo sklepu z artykułami dla domu i ogrodu.

– Sprytnie – mruknął Rhyme, po czym zadzwonił do Sachs i kazał jej podjechać do Chinatown i sprawdzić furgonetkę. Czekał już tam na nią autobus ekipy dochodzeniowej.

Harold Peabody z urzędu imigracyjnego musiał wyjść, lecz w domu Rhyme'a nadal przebywali Alan Coe, Lon Sellitto i Fred Dellray, a także schludny, ostrzyżony na jeża detektyw Eddie Deng. Dodatkowo pojawił się jeden z czołowych techników laborantów działu kryminalistycznego przy Nowojorskim Wydziale Policji, Mel Cooper, szczupły, łysiejący, powściągliwy facet, który montował właśnie sprzęt i rozkładał znalezione na plaży dowody rzeczowe.

Na polecenie Rhyme'a Thom przypiął plan Nowego Jorku obok morskiej mapy Long Island, która była im potrzebna do śledzenia kursu „Fuzhou Dragona”.

Chwilę później otworzyły się drzwi i do pokoju weszła szybkim krokiem Amelia Sachs. Miała mokre i zapiaszczone dżinsy oraz koszulę, a w potarganych włosach piasek i kawałki wodorostów.

Dellray przyjrzał się uważnie jej ubraniu i podniósł brew.

– Miałam wolną chwilę – wyjaśniła. – Poszłam popływać. Cześć, Mel.

– Witaj, Amelio – odparł Cooper, nasuwając na nos okulary.

Sachs wręczyła mu kolejne torebki z dowodami rzeczowymi i ruszyła w stronę schodów.

– Wracam za pięć minut – zawołała.

Rhyme usłyszał szum wody z prysznica i rzeczywiście pięć minut później pojawiła się z powrotem, ubrana w rzeczy, które trzymała w szafie w sypialni: niebieskie dżinsy i czarny T-shirt.

Cooper w gumowych rękawiczkach układał dowody rzeczowe według miejsca ich odnalezienia – na plaży bądź w furgonetce w Chinatown. Rhyme czuł podniecenie, które zawsze towarzyszy rozpoczęciu łowów.

– W porządku. Zabierajmy się do dzieła – powiedział i rozejrzał się po pokoju. – Thom! Będziesz naszym skrybą. Zapisuj swoim eleganckim charakterem pisma nasze trafne domysły. – Tu skinął głową w stronę tablicy.

Thom westchnął i wsunął fioletowy krawat pod koszulę, żeby nie pobrudzić go flamastrem.

– Wiecie już, jak nazwać tę sprawę? – zapytał.

– Co byście powiedzieli na „Wyzionąć Ducha”? – zaproponował Dellray.

Thom zapisał to na samej górze.

– Mamy dwa miejsca przestępstwa: plażę w Easton oraz furgonetkę – zaczął Rhyme. – Najpierw plaża.

Thom zapisał nagłówki i w tej samej chwili zadzwonił telefon Dellraya. Po krótkiej rozmowie agent rozłączył się i przekazał członkom zespołu, czego się dowiedział.

– Na razie nie ocalał nikt więcej. Ale straż przybrzeżna wyłowiła z morza kilka ciał: dwie ofiary zostały zastrzelone, jedna utonęła. Przesyłają nam odciski i zdjęcia.

– Teraz ty, Sachs – rzucił zwięźle Rhyme. – Plaża. Co się wydarzyło?

Amelia pochyliła się nad laboratoryjnym stołem i zajrzała do swoich notatek.

– Czternaście osób dobiło do brzegu w tratwie ratunkowej niespełna kilometr na wschód od Easton. – Podeszła do ściany i pokazała to miejsce na mapie Long Island. – Kiedy podpływali, ponton uderzył o skały i zaczęło z niego uchodzić powietrze. Czworo imigrantów wypadło do wody i fale wyrzuciły ich na brzeg. Dziesięcioro innych trzymało się razem. Ukradli kościelną furgonetkę i uciekli.

– Fotografie odcisków stóp? – zapytał Rhyme.

Sachs wręczyła kopertę Thomowi, który przypiął do tablicy zrobione polaroidem zdjęcia.

– Dobrze – mruknął Rhyme, studiując rozmiary butów. – Wygląda na to, że mamy siedmioro dorosłych albo dorastających, dwoje sporych dzieci i jednego malucha. Jeden z dorosłych może być w podeszłym wieku… powłóczy nogami. I ktoś jest ranny, chyba kobieta, sądząc z rozmiaru jej butów. Idący obok mężczyzna podtrzymuje ją.

– Na plaży i w furgonetce była krew – dodała Sachs.

– Masz próbki? – zapytał Cooper.

Amelia odnalazła plastikową torebkę z kilkoma próbówkami i podała mu ją. Laborant przygotował próbki do oznaczenia grupy krwi i wypełnił formularz dla pracowni serologicznej.

– Duch dobił do brzegu mniej więcej dwieście metrów na wschód od miejsca, do którego dotarli imigranci – powiedziała Sachs.

Nagle wbiła palce w swoje bujne rude włosy i zaczęła skubać skórę czaszki. Przepiękna kobieta, była modelka Amelia Sachs często zadawała sobie w podobny sposób ból. Rhyme przestał już dociekać, skąd wziął się u niej ten odruch.

– Następnie – kontynuowała lekko drżącym z emocji głosem – zaczął ścigać i zabijać imigrantów. Odnalazł dwie osoby, które wypadły z pontonu, i zabił je. Jednego mężczyznę ranił. Czwartego imigranta jeszcze nie odnaleźliśmy.

– Gdzie jest ten ranny? – zapytał Coe.

– Zabrali go do izby zatrzymań urzędu imigracyjnego na Manhattanie. Powiedział, że nie wie, dokąd mogli się udać pozostali uratowani i Duch. – Sachs ponownie zajrzała do notatek. – Na drodze przy plaży pojawił się jakiś pojazd, ale odjechał… kierowca gwałtownie zawrócił poślizgiem. Moim zdaniem, Duch strzelał do tego pojazdu. Możemy więc mieć świadka, jeśli uda nam się ustalić markę.

– Kierowca mógł przyjechać po Ducha i uciec, widząc, że wcale mu się nie śpieszy – rzucił domysł Rhyme.

Sachs podała Melowi Cooperowi kartkę.

– Masz tam szerokość opony. A to są fotografie bieżnika.

Technik przeskanował dane do komputera i wysłał je do policyjnej bazy danych.

– To nie powinno potrwać długo – zapewnił ich spokojnym głosem.

– A inne ciężarówki? – zapytał młody detektyw, Eddie Deng.

– Jakie ciężarówki? – zdziwiła się Sachs.

– W ramach kontraktu szmugler zapewnia również transport lądowy – wyjaśnił Alan Coe. – Powinny tam czekać jakieś ciężarówki, żeby zabrać imigrantów do miasta.

Sachs potrząsnęła głową.

– Nie widziałam żadnych śladów ciężarówek – powiedziała i ponownie przyjrzała się torebkom z dowodami. – Ale znalazłam to – dodała, podnosząc torebkę z telefonem komórkowym.

– Doskonale! – ucieszył się Rhyme. – Fred, każ sprawdzić aparat swoim ludziom.

– Załatwione – odparł Dellray.

– Czy znalazłaś na plaży jakieś ślady tajemniczego pomocnika? – zapytał Rhyme.

Sachs wskazała zdjęcia odcisków stóp.

– Nie. Duch był w drugim pontonie sam i tylko on strzelał.

Rhyme zmarszczył czoło.

– Nie lubię niezidentyfikowanych sprawców. Nie macie żadnych informacji, kto mógł być tym pomocnikiem, tym bangshou?

– Nie – mruknął Sellitto. – Duch ma ich dziesiątki.

– I żadnego śladu czwartego imigranta? Tego, który wypadł z pontonu?

– Nie.

– Jakie mamy dane balistyczne? – zapytał Rhyme.

Sachs pokazała mu torbę z łuskami nabojów.

– Kaliber siedem sześćdziesiąt dwa milimetry – stwierdził. – Ale łuska ma dziwną długość. I jest nierówno obrobiona. Sprawdź typy łusek w bazie danych, Mel.

Kiedy Rhyme był szefem działu kryminalistycznego w nowojorskiej policji, przez długie miesiące gromadził dane dotyczące najbardziej powszechnych dowodów rzeczowych: próbek substancji, takich jak oleje silnikowe, nici, włókna, ziemia, wraz ze szczegółowym opisem miejsca ich pochodzenia. Jedna z największych baz danych obejmowała informacje o łuskach i nabojach.

– Wracamy do twojej zajmującej opowieści o plaży, Sachs.

– Duch wiedział, że straż przybrzeżna orientuje się z grubsza, gdzie go szukać. Dostrzegł w wodzie trzeciego imigranta… Johna Sunga… postrzelił go, po czym ukradł hondę i odjechał. – Sachs zerknęła na Rhyme'a. – Czy mamy o niej jakieś informacje?

– Nie było żadnych informacji o hondzie – odparł Sellitto. – Ale Duch bywał już wcześniej w Nowym Jorku – dodał. – I to wiele razy. Zna drogi. Na pewno już tu jest.

Rhyme zauważył troskę na twarzy agenta FBI.

– O co chodzi, Fred?

– Z raportów, których dostarczają moi ludzie, wynika, że Duch ma w mieście całkiem rozległą siatkę informatorów. W jej skład wchodzą oczywiście ludzie z tongów i ulicznych chińskich gangów. Ale to sięga o wiele wyżej… podobno ma na swojej liście płac nawet ludzi z kręgów władzy.

A więc, pomyślał Rhyme, mamy szpiegów we własnych szeregach.

– Linie papilarne? – zapytał, zerkając na Sachs i używając zbiorczej nazwy odcisków palców, dłoni i stóp.

– Fragmentaryczne, pobrane z tratwy i telefonu komórkowego.

– Zeskanuj je i daj na AFIS.

System automatycznej identyfikacji odcisków palców AFIS przeszukiwał przetworzone cyfrowo zbiory danych, stanowe i federalne.

– Znalazłam również to. – Sachs pokazała im zabezpieczoną w plastikowej torbie metalową rurkę. – Jeden z imigrantów wybił tym szybę furgonetki.

Mel Cooper wziął od niej torbę, założył bawełniane rękawiczki i wyjął rurkę, trzymając ją za oba końce.

– Zastosuję VMD – oświadczył.

Metoda próżniowego natapiania metalu VMD uważana jest za rolls-royce'a w dziedzinie pozyskiwania odcisków palców. Polega na pokryciu obiektu mikroskopową warstwą pyłu metalowego, a następnie na jego napromieniowaniu. Po kilku minutach Cooper uzyskał ostry jak brzytwa obraz kilku utajonych odcisków. Wydrukował je i wręczył Thomowi, który przypiął zdjęcia do tablicy.

– To tyle, jeśli chodzi o plażę, Rhyme – zakomunikowała Sachs.

Kryminolog spojrzał na tablicę. Dowody na razie niedużo mu mówiły.

– Teraz furgonetka – powiedział.

Amelia Sachs przypięła do tablicy zdjęcia pojazdu.

– Skąd wzięli tablice rejestracyjne? – zapytał Rhyme.

– Odkręcili z ciężarówki na parkingu w hrabstwie Suffolk – poinformował go Sellitto.

– Co znalazłaś w środku?

– Wykopali sadzonki i załadowali je z tyłu, aby, jak się domyślam, ukryć pod nimi resztę imigrantów i podszyć się pod dostawców ze sklepu: DOM I OGRÓD. Poza tym niewiele znalazłam. Tylko odciski palców, jakieś szmaty i krew.

Sachs podała Cooperowi polaroidowe zdjęcia odcisków pochodzących z furgonetki.

Rhyme przyglądał się przez chwilę tablicy niczym rzeźbiarz, który ocenia surowy blok kamienia, zanim przystąpi do ociosywania.

– Jak chcecie poprowadzić tę sprawę? – zapytał Dellraya.

– Po pierwsze, chcemy ująć Ducha. Po drugie, musimy odnaleźć te rodziny, zanim on to zrobi. – Rhyme pokiwał głową. – Dostanę do tej sprawy jeszcze tuzin agentów i załatwię grupę SPEC-TAC z Quantico. – Skrót SPEC-TAC oznaczał specjalne oddziały taktyczne. Ten mało znany oddział należący do FBI był najlepszą jednostką taktyczną w kraju.

Zadzwonił telefon Alana Coe, który przez chwilę słuchał rozmówcy, a potem rozłączył się.

– Dzwonili z urzędu imigracyjnego w sprawie tego rozbitka, Johna Sunga. Został właśnie zwolniony za poręczeniem jednego z naszych agentów – powiedział, unosząc brew. – Wszyscy złapani na nielegalnym przekroczeniu granicy starają się o azyl, ale ten Sung może go chyba rzeczywiście otrzymać. W Chinach był raczej znanym dysydentem.

– Gdzie jest teraz? – zapytała Amelia.

– U adwokata, do którego skierowano go w ośrodku praw człowieka. Facet załatwia mu mieszkanie przy Canal Street. Mam tutaj adres. Pojadę go przesłuchać.

– Lepiej będzie, jeśli ja to zrobię – zaproponowała. – Uratowałam mu życie. Tak jakby.

Coe dał jej niechętnie adres. Amelia Sachs pokazała go Lonowi Sellitto.

– Powinniśmy tam wysłać patrol – rzekła. – Jeśli Duch się dowie, że Sung nadal żyje, on też może stać się celem.

– Okay, wy wszyscy, jakie jest nasze hasło? – zawołał Rhyme.

– Szukajcie pilnie, ale miejcie się na baczności – wyrecytowała Sachs.

– Nie zapominajcie o tym. Nie wiemy, gdzie jest Duch. Nie wiemy, kim jest ani gdzie się podziewa jego bangshou.

Powiedziawszy to, Rhyme przestał zwracać na nich uwagę i wpatrzył się intensywnie w tablicę, tak jakby chciał nakłonić dowody, aby wyjawiły mu swój sekret i doprowadziły do zabójcy oraz nieszczęsnych ofiar, na które polował.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Wykąpany i przebrany w skromne, nierzucające się w oczy ubranie Duch siedział na skórzanej kanapie i popatrywał na nowojorski port z okien mieszczącego się na osiemnastym piętrze apartamentu, który był jego główną kwaterą w tym mieście. Luksusowy wieżowiec stał w Battery Park City, mieszkaniowej dzielnicy na południowo-zachodnim krańcu Manhattanu, niedaleko Chinatown.

Teraz, kiedy wydostał się z tonącego statku i udało mu się uciec z plaży, zastanawiał się, czy nie dać sobie spokoju z rodzinami Changów i Wu. Nie leżało to jednak w jego naturze. Rodziny prosiaków musiały umrzeć.

Naixin – wszystko w swoim czasie.

Zbliżała się jedenasta. Co się dzieje z Turkami?

Po przybyciu do apartamentu zadzwonił z jednej z trzymanych tam kradzionych komórek do pewnego ośrodka etnicznego w Queens, z którym kontaktował się już wcześniej w podobnych sprawach, i wynajął za ich pośrednictwem trzech mężczyzn, aby pomogli mu odnaleźć i zabić imigrantów. Nie chcąc, by w jakikolwiek sposób łączono go z planowaną zbrodnią, nie zwrócił się do żadnego z tradycyjnych tongów w Chinatown; zamiast tego zatrudnił Ujgurów.

Państwo chińskie zamieszkują w dziewięćdziesięciu dwu procentach Chińczycy Han – mieszkańcy Syczuanu, Honanu, Kantonu i tak dalej. Na pozostałe osiem procent składają się mniejszości narodowe: Tybetańczycy, Mongołowie, Mandżurowie. Do takich mniejszości zaliczają się również Ujgurowie, mieszkający w zachodniej części kraju. Przed zaanektowaniem przez Chiny region ten nazywany był Wschodnim Turkiestanem. Dlatego Duch nazywał ich Turkami.

Ponieważ chodziło o zamordowanie rdzennych Chińczyków, wybór był idealny. Ujgurów motywowały odpowiednio zarówno długie lata prześladowań, jak i pokaźna suma, którą obiecał im Duch.

Przybyli dziesięć minut później. Wymieniono uściski dłoni i Turkowie podali swoje imiona: Hajip, Yusuf i Kashgari. Byli śniadzi, małomówni, chudzi i mniejsi od niego. Mówili po ujgursku, w języku należącym do rodziny języków tureckich, którego Duch nie rozumiał, przeszli zatem na angielski. Szmugler wyjaśnił, o co mu chodzi, i zapytał, czy nie mają nic przeciwko zabijaniu nieuzbrojonych ludzi, w tym kobiet i dzieci.

Yusuf był ich rzecznikiem.

– To żaden problem. Zrobimy, co pan chce – oświadczył, tak jakby regularnie mordował kobiety i dzieci.

Być może, pomyślał Duch, rzeczywiście to robił.

Sonny Li siedział wewnątrz wlokącego się w deszczu i porannych korkach podmiejskiego autobusu z Long Island i obserwował rosnące na tle nieba wieżowce Manhattanu. Mimo że cyniczny z natury, szczerze podziwiał swój środek lokomocji. Nigdy w życiu nie widział pojazdu, który byłby podobny do tego Behemota. Wielki luksusowy autobus miał miękkie wyściełane siedzenia, czystą podłogę i nieskazitelne okna. Nawet klimatyzacja działała bez zarzutu.

Po ucieczce z plaży, na której wylądowali rozbitkowie z „Fuzhou Dragona”, Li zatrzymawszy przygodną ciężarówkę, dotarł na lśniący dworzec autobusowy. Tutaj, wyjaśnił mu szofer, może wsiąść do autobusu jadącego tam, gdzie się wybierał – na Manhattan.

Li wręczył kasjerowi jeden z dwudziestodolarowych banknotów, które skradł z samochodu Hongse.

– Do Nowego Jorku, proszę – powiedział z najlepszym, na jaki go było stać, akcentem, naśladując aktora Nicholasa Cage'a.

Kasjer wydał mu resztę.

Li doprowadził się do porządku w męskiej toalecie i dołączył do elegancko ubranych pasażerów na peronie.

Autobus zwolnił przed rogatką i wkrótce wjechali do długiego tunelu. Wyłoniwszy się z niego, znaleźli się w samym centrum. Po dziesięciu kolejnych minutach autobus stanął przy zatłoczonej handlowej ulicy i Li wysiadł. Ładna Azjatka zapytana, jak się dostać do Chinatown, skierowała go do metra.

Przecisnął się przez tłum pasażerów, kupił żeton. Po kilku minutach pociąg wjechał z hukiem na stację i Li wsiadł do wagonu. Wysiadł na stacji Canal Street, po czym wynurzył się na kipiącą życiem ulicę. Gdzieś tutaj, pomyślał, powinien znaleźć coś, na czym się dobrze znał.

Po dziesięciu minutach trafił na to, czego szukał. Przed mieszczącym się na parterze lokalem z zamalowanymi na czarno szybami stał, paląc papierosa i lustrując uważnym wzrokiem przechodniów, młody ochroniarz z komórką. W lokalu znajdowało się czynne przez dwadzieścia cztery godziny kasyno. Li podszedł do ochroniarza.

– W co tu grają? – zapytał po angielsku.

Facet ocenił wzrokiem jego ubranie i zignorował go.

– Mam pieniądze! – zawołał z gniewem Li. – Chcę wejść, więc wpuść mnie do środka!

– Jesteś z Fujian. Poznałem cię po akcencie. Nie jesteście tu mile widziani – oświadczył ochroniarz, odsłaniając kolbę pistoletu pod marynarką.

Doskonale! Na to właśnie liczył Li. Udając przestraszonego, odwrócił się do niego plecami, a potem gwałtownie się odwinął i rąbnął ochroniarza pięścią w pierś, pozbawiając go tchu. Młodzik padł na trotuar i próbował rozpaczliwie złapać powietrze. Li kopnął go jeszcze w bok.

Odebrawszy ochroniarzowi pistolet, dodatkowy magazynek oraz papierosy, spojrzał w górę i w dół ulicy. Nie widząc nikogo, ukradł mu jeszcze zegarek i mniej więcej trzysta dolarów w gotówce.

– Jeśli powiesz komuś, że to ja – zagroził w dialekcie Putonghua – odnajdę cię i zabiję.

Po chwili znalazł się z powrotem na jednej z tłocznych handlowych uliczek. Wszedł do sklepu z tanią odzieżą i kupił sobie dżinsy, podkoszulek i wiatrówkę Nike'a. Przebrał się na zapleczu, wyrzucił stare ubrania do kosza, po czym wszedł do chińskiej restauracji i zamówił herbatę oraz talerz makaronu. Jedząc, wyjął z portfela kartkę, którą zabrał z samochodu Hongse.

8 sierpnia

Od: Harold C. Peabody, zastępca dyrektora, Urząd do spraw Imigracji i Naturalizacji Stanów Zjednoczonych

Do: Det. kpt. (emer.) Lincoln Rhyme

Temat: Powołanie wspólnego (INS/FBI/NYPD) zespołu roboczego w sprawie Kwana Anga vel Gui, vel Ducha.

Potwierdzamy nasz udział w spotkaniu jutro o godzinie dziesiątej w celu omówienia planu ujęcia ww. podejrzanego.

Do kartki przypięta była wizytówka:

Lincoln Rhyme

Central Park West 345

Nowy Jork, NY 10022

Li skinął na kelnerkę i zadał jej pytanie. Ta kiwnęła głową, po czym wyjaśniła, jak trafić na ulicę o nazwie Central Park West.

– Wygląda pan już lepiej – powiedziała Amelia Sachs. – Jak się pan czuje?

John Sung zaprosił ją gestem do środka mieszkania.

– Jestem bardzo obolały – odparł, po czym zamknął drzwi i wszedł w ślad za nią do salonu. Adwokat załatwił mu obskurną norę przy Bowery. Piętro niżej mieściła się chińska restauracja i całe mieszka nie przesiąknięte było zapachem czosnku i oliwy.

Ranny w pierś Sung odruchowo się garbił. Patrząc na jego niepewny krok, Amelia zdała sobie sprawę, że mu współczuje. Jako lekarz w Chinach posiadał jakiś prestiż. Tutaj nie miał nic.

– Zaparzę herbatę – zaproponował.

W mieszkaniu nie było oddzielnej kuchni; przy ścianie dziennego pokoju stała kuchenka, minilodówka oraz zardzewiały zlewozmywak. Sung postawił tani czajnik na palącym się nierówno palniku i wyjął z szafki paczkę z herbatą.

– Urząd wypuścił pana za poręczeniem? – zapytała Sachs.

Sung kiwnął głową.

– Wystąpiłem oficjalnie o azyl. Spędziłem dwa lata w obozie reedukacyjnym. I publikowałem artykuły atakujące Pekin za łamanie praw człowieka. Ściągnęliśmy parę z nich w charakterze dowodów rzeczowych. Urzędnik, który mnie przesłuchiwał, powiedział, że powinienem uzyskać azyl.

Sachs patrzyła, jak stawia na tacy dwie filiżanki, a potem rozdziera saszetki z herbatą, wrzuca je do glinianego imbryka i zalewa gorącą wodą. Postawił tacę na stole, nalał herbaty do filiżanek i podał jej jedną z nich. Biorąc ją z jego rąk, poczuła, że dłonie ma delikatne, a jednocześnie bardzo silne.

– Czy pojawiły się jakieś wiadomości o innych? – zapytał.

– Są gdzieś na Manhattanie. Niedaleko stąd znaleźliśmy porzuconą furgonetkę, którą ukradli. Chciałabym zadać panu parę pytań na ich temat.

– Udało się uciec dwóm rodzinom, Changom i Wu, a także paru innym osobom. Kilku marynarzy też wyskoczyło ze statku. Chang próbował ich ratować, ale zginęli od strzału Ducha.

Sachs skosztowała herbaty.

– A Duch? Wie pan o nim coś, co pomogłoby nam go znaleźć?

Sung potrząsnął głową.

– Pomniejsi szmuglerzy w Chinach mówili, że po wylądowaniu nigdy go już nie zobaczymy.

– Naszym zdaniem miał na pokładzie pomocnika, który udawał imigranta. Wie pan, kto to mógł być?

– Nie – odparł Sung. – W ładowni było kilka osób, które trzymały się na uboczu. To mógł być każdy z nich. – Nagle spoważniał i zaczął się nad czymś zastanawiać. – Jedna rzecz… – mruknął. – Nie wiem, czy to wam pomoże… chodzi o coś, co słyszałem. Mówiąc raz o Duchu, kapitan użył zwrotu: Po fu chen zhou. W dosłownym tłumaczeniu znaczy to: „Rozbijcie sagany i zatopcie łodzie”. Wy powiedzielibyście pewnie „nie ma odwrotu”. Przypisuje się to powiedzenie pewnemu wodzowi z czasów dynastii Qin. Gdy jego oddziały przekroczyły rzekę, żeby zaatakować przeciwnika, to właśnie kazał zrobić swoim żołnierzom: rozbić sagany i zatopić łodzie. Jeśli chcieli przeżyć, musieli ruszyć do przodu i zwyciężyć wroga. Duch jest tego rodzaju przeciwnikiem.

A więc nie spocznie, dopóki nie pozabija wszystkich członków obu rodzin, uświadomiła sobie z dreszczem grozy Sachs.

Zapadło milczenie i przez chwilę słyszeli tylko odgłosy ulicznego ruchu na Canal Street.

– Pana żona jest w Chinach? – zapytała wiedziona dziwnym impulsem.

Sung spojrzał jej prosto w oczy.

– W zeszłym roku zmarła w obozie reedukacyjnym. Władze nie powiedziały mi, na co chorowała.

– Też była dysydentką?

– Dzięki temu się spotkaliśmy. Na manifestacji w Pekinie – dodał cicho i wypił łyk herbaty. – Doszedłem do wniosku, że nie mogę dłużej zostać w kraju. Postanowiłem przyjechać tutaj i poprosić o azyl.

Mówiąc te słowa, dotknął amuletu, który nosił. Sachs podążyła wzrokiem za jego dłonią. Spostrzegłszy to, zdjął wisiorek z szyi i podał jej.

– Mój szczęśliwy talizman. Może naprawdę jest skuteczny – dodał ze śmiechem. – Sprowadził panią, kiedy tonąłem.

– Co to jest? – zapytała, przyglądając się z bliska amuletowi.

– To figurka z Qingtian, na południe od Fuzhou. Tamtejszy steatyt jest bardzo znany. To prezent od mojej żony.

– Jest pęknięta – stwierdziła, wodząc paznokciem po rysie.

Od figurki odłupał się kawałek miękkiego minerału.

– Rozbiła się o skałę, której się czepiałem, kiedy pani przypłynęła mi na ratunek.

Figurka przedstawiała siedzącą na piętach małpę. Zwierzę miało w sobie coś ludzkiego, wydawało się przebiegłe i sprytne.

– To słynna postać z chińskiej mitologii – wyjaśnił Sung. – Małpi król.

Oddała mu wisiorek. Sung zawiesił go na szyi i amulet znalazł się ponownie na jego muskularnej piersi. Bandaży po postrzale Ducha nie było prawie widać pod niebieską flanelową koszulą. Nagle stał się dla niej kimś ważnym. Poczuła, że w jakiś niewytłumaczalny sposób ten mężczyzna, który był jej prawie obcy, dodaje jej otuchy. Wstała z fotela.

– Muszę już wracać do człowieka, z którym pracuję – powiedziała. – Do Lincolna Rhyme'a.

– Niech pani zaczeka – poprosił Sung i wziął ją za rękę. Poczuła łagodną siłę emanującą z jego dłoni. – Proszę otworzyć usta.

– Po co?

– Jestem lekarzem. Chcę obejrzeć pani język.

Rozbawiona, zrobiła to, o co prosił.

– Ma pani artretyzm – stwierdził.

– Chroniczny – odparła. – Jak pan to odgadł?

– Mówiłem już pani: jestem lekarzem. Niech pani do mnie wróci, to panią wyleczę. Chińska medycyna jest najlepsza na chroniczne bóle i dyskomfort. Ocaliła mi pani życie. Byłbym niepocieszony, gdy bym się pani za to nie odwdzięczył.

Kiedy się wahała, jakby w odpowiedzi na jego prośbę, kolano przeszył jej ostry ból. Wyjęła długopis i zapisała Sungowi numer swojego telefonu.

Stojąc na Central Park West Street, Sonny Li nie wiedział, co ma o tym wszystkim sądzić. Kim są tutaj pracownicy urzędu bezpieczeństwa publicznego? Najpierw Hongse, która prowadziła ten żółty sportowy wóz niczym jakaś policjantka z telewizyjnego serialu. A teraz ten luksusowy dom, w którym podobno policjanci mieli prowadzić śledztwo przeciwko Duchowi. Żadnego funkcjonariusza chińskiego urzędu bezpieczeństwa nie byłoby stać na takie luksusy.

Li odrzucił na bok papierosa, przeszedł szybko na drugą stronę ulicy i skręcił w alejkę, która prowadziła na tyły budynku. Przystanął na chwilę, wyjrzał zza rogu i odkrył, że tylne drzwi są otwarte. Po chwili wyszedł przez nie starannie uczesany młody blondyn, ubrany w ciemne spodnie, jasną koszulę i kwiecisty krawat. W ręku niósł dwie plastikowe torby ze śmieciami, które wrzucił do dużego metalowego pojemnika. Następnie rozejrzał się dookoła i zamknął za sobą drzwi, które nie zatrzasnęły się jednak jak trzeba.

Sonny Li wślizgnął się do piwnicy. Słysząc oddalające się na górze kroki, schował się za stosem dużych pudeł na wypadek, gdyby blondyn wrócił, on jednak najwyraźniej udał się do innych zajęć. Li opuścił kryjówkę i powoli wspiął się po schodach. Na piętrze stanął przy drzwiach i lekko je uchylił.

Usłyszał głośne kroki.

– Wrócimy za parę godzin, Linc – zawołał ktoś.

– Hej, Lincoln, a może chcesz, żeby jeden z nas został? – zapytał ktoś inny.

I kolejny głos, poirytowany:

– Został? Po co miałbym chcieć, żeby ktoś został? Chcę wreszcie trochę popracować.

– Dobra, dobra.

Odgłosy wychodzących z domu osób i zamykanych drzwi. A potem cisza. Sonny Li otworzył nieco tylne wejście i zerknął do środka. Miał przed sobą długi korytarz, który prowadził do frontowych, dopiero co zamkniętych drzwi. Po prawej stronie znajdował się chyba salon. Li zajrzał tam. Dziwny widok: cały pokój wypełniony był naukową aparaturą, komputerami, roboczymi stołami, diagramami i książkami.

Najdziwniejszy był jednak ciemnowłosy mężczyzna, który siedział w czerwonym wózku inwalidzkim pośrodku pokoju i wpatrując się w ekran komputera, mówił, jak się zdawało, sam do siebie. Po chwili Li zorientował się, że mówi do mikrofonu przy ustach. Mikrofon przekazywał chyba sygnały do komputera, mówił mu, co ma robić. Czy ten osobnik to był właśnie Lincoln Rhyme?

Sonny Li podniósł pistolet i wszedł do pokoju.

Nie miał zielonego pojęcia, skąd się nagle wzięli ci faceci. Jeden z nich – o wiele od niego wyższy – był czarny jak węgiel i miał na sobie garnitur i jasnożółtą koszulę. Płynnym ruchem wyrwał pistolet z dłoni Li i przystawił mu lufę do skroni. Drugi mężczyzna, niski i gruby, przewrócił go na podłogę i ukląkł mu na plecach. Li poczuł, że brakuje mu tchu. Ostry ból przeszył jego brzuch i boki.

– Mówisz po angielsku? – rzucił ostro czarny facet.

Li był zbyt wstrząśnięty, żeby odpowiedzieć.

Nagle pojawił się przy nim Chińczyk w stylowym ciemnym garniturze, z wiszącą na szyi odznaką, i zadał to samo pytanie po chińsku. Mówił w dialekcie kantońskim, ale Li zrozumiał go.

– Tak – odparł zdyszany. – Mówię po angielsku.

Mężczyzna w wózku odwrócił się w jego stronę.

– Zobaczmy, co wpadło nam w ręce.

Czarny facet pomógł Sonny'emu wstać i trzymając go jedną ręką, drugą zaczął mu przeszukiwać kieszenie. Wyciągnął z nich gotówkę, papierosy, amunicję oraz kartkę, którą Li skradł na plaży.

– Wygląda na to, że nasz chłoptaś pożyczył sobie od Amelii coś, czego nie powinien.

– I w ten sposób do nas trafił – powiedział Lincoln Rhyme, oglądając kartkę, do której przypięta była jego wizytówka. – Właśnie się nad tym zastanawiałem.

W drzwiach pojawił się schludny blondyn.

– Więc już go macie – rzekł bez zdziwienia.

Li zrozumiał, że ów młody człowiek spostrzegł go w alejce i celowo zostawił otwarte drzwi. A inni mężczyźni specjalnie hałasowali, udając, że wychodzą i zostawiają Lincolna samego.

Mężczyzna w wózku zauważył niesmak w jego oczach.

– Zgadza się – oznajmił. – Mój spostrzegawczy Thom zobaczył cię, wynosząc śmieci, a potem… Polecenie, ochrona, tylne drzwi – dodał, po czym wskazał ekran monitora, na którym natychmiast ukazała się alejka i tylne drzwi do budynku.

Li nagle pojął, dzięki komu straży przybrzeżnej udało się zlokalizować „Fuzhou Dragona”. Sprawił to ten człowiek: Lincoln Rhyme.

– Piekielni sędziowie – mruknął.

Grubas roześmiał się.

– Masz dzisiaj wyjątkowy niefart, co?

A potem czarny facet wyciągnął mu z kieszeni portfel, wycisnął mokrą skórę i podał go chińskiemu policjantowi.

Grubas wyjął z kieszeni krótkofalówkę.

– Mel, Alan, wejdźcie z powrotem. Mamy go.

Do pokoju wrócili dwaj mężczyźni, których głośne pożegnanie z gospodarzem Li przed chwilą słyszał. Z lekka łysiejący facet zignorował go, podszedł do komputera i zaczął gorączkowo stukać w klawisze. Drugi, w garniturze, miał jaskrawo rude włosy.

– Chwileczkę, to nie jest Duch – oznajmił.

– No to jego brakujący pomocnik – powiedział Rhyme. – Jego bangshou.

– Nie – odparł rudzielec. – Znam tego gościa. Kilku naszych agentów uczestniczyło w zeszłym roku w konferencji zorganizowanej w urzędzie bezpieczeństwa publicznego w Fuzhou. Chodziło o przemyt ludzi. On był jednym z nich.

– Znaczy jednym…? – warknął grubas.

Chiński policjant parsknął śmiechem i pokazał im legitymację, którą wyciągnął z portfela Li.

– Jednym z nas – powiedział. – To gliniarz.

Rhyme także przyjrzał się legitymacji i prawu jazdy, na których widniały zdjęcia mężczyzny. Wedle dokumentów nazywał się Li Kangmei i był detektywem urzędu bezpieczeństwa publicznego w Liu Guoyuan.

– Sprawdź, czy nasi ludzie w Chinach to potwierdzą – zwrócił się kryminolog do Dellraya i w ręku agenta pojawiła się komórka.

– Li to twoje imię czy nazwisko? – zapytał Rhyme.

– Nazwisko. I nie lubię imienia Kangmei. Wolę Sonny.

– Co tutaj robisz?

– Duch, on rok temu zabił w moim mieście trzy osoby. Chcieliśmy go aresztować, ale on ma bardzo duże… – Li szukał odpowiedniego słowa. W końcu odwrócił się do Eddiego Denga. – Guanxi – powiedział.

– To znaczy „koneksje” – wyjaśnił Deng.

Li pokiwał głową.

– Nikt nie chciał przeciwko niemu zeznawać. A potem dowody raz-dwa znikały z komendy. – Oczy Chińczyka zrobiły się twarde jak krążki hebanu. – On zabił ludzi w moim mieście – powtórzył. – Ja chcę go postawić przed sądem.

– Jak się dostałeś na statek? – zapytał Dellray.

– Mam dużo informatorów w Fuzhou. W zeszłym miesiącu dowiedziałem się, że Duch zabił dwóch ludzi na Tajwanie i wyjeżdża z Chin, dopóki tajwański urząd bezpieczeństwa nie przestanie go szukać. Wyjechał na południe Francji, a potem zabrał imigrantów z Wyborga w Rosji do Nowego Jorku na frachtowcu „Fuzhou Dragon”.

Rhyme roześmiał się. Ten mały niepozorny człowieczek zdołał zebrać więcej informacji aniżeli FBI i Interpol razem wzięte.

– Więc zostałem tajnym agentem. Udałem imigranta.

– Ale co miałeś zamiar zrobić? – zapytał Alan Coe. – Przecież wiesz, że nie zgodzimy się na jego ekstradycję do Chin.

– A po co mnie ekstradycja? Wy nic nie słuchacie. Mówiłem przecież: on ma guanxi. W Chinach natychmiast go wypuszczą. Ja miałem go aresztować, gdy tylko wylądujemy. A potem oddać waszemu urzędowi bezpieczeństwa.

Coe roześmiał się.

– Duch miał przecież swojego bangshou i opłaconą załogę statku. No i pomniejszych szmuglerów tu, na miejscu. Zabiliby cię.

– Mówicie, duże ryzyko? Jasne, jasne. Ale taka jest nasza praca, nie? – odparł Li, sięgając machinalnie po papierosy, które odebrał mu Dellray.

– Tu nie wolno palić – oznajmił Thom.

W pokoju rozległo się ciche brzęczenie. Mel Cooper spojrzał na swój komputer. Biuro FBI w Singapurze przysłało e-mailem potwierdzenie, że Li Kangmei jest rzeczywiście funkcjonariuszem urzędu bezpieczeństwa publicznego w Liu Gouyuan w Chińskiej Republice Ludowej.

Li wytłumaczył następnie, w jaki sposób Duch zatopił frachtowiec. Sam Chang i Wu Qichen ze swoimi rodzinami, a także doktorem Sungiem, kilkorgiem innych imigrantów i małą córeczką pewnej kobiety, uciekli na tratwie ratunkowej. Cała reszta utonęła.

– Sam Chang, on został przywódcą na tratwie. Dobry człowiek, mądry. Uratował mi życie. Wyciągnął mnie z wody, kiedy Duch zaczął strzelać do ludzi. Wu ojciec drugiej rodziny. Wu nie jest zrównoważony. Dysharmonia wątroby i śledziony. Robi impulsywne rzeczy.

Rhyme nie miał czasu na słuchanie opowieści o niezrównoważonych śledziennikach.

– Trzymajmy się faktów – rzucił.

Li opowiedział im, jak ponton uderzył o skały, jak on, Sung i dwoje innych wypadli za burtę i morze wyrzuciło ich potem na brzeg. Kiedy Li dotarł do miejsca, w którym ponton dopłynął do plaży, Duch zdążył już zabić dwoje imigrantów.

– Chciałem go szybko aresztować, ale kiedy tam przybiegłem, już go nie było. Widziałem, jak kobieta z rudymi włosami uratowała jednego człowieka.

– Johna Sunga – wyjaśnił Rhyme. – Amelia… kobieta, o której mówisz… teraz go przesłuchuje.

– Nazwałem ją Hongse. Hej, ładna dziewczyna. Powiem nawet: seksowna.

Sellitto i Rhyme wymienili rozbawione spojrzenia.

– Zabrałem adres z jej samochodu i przyszedłem tutaj. Myślałem, że może uda mi się zdobyć rzeczy, które doprowadzą mnie do Ducha. To znaczy informacje. Dowody.

– Chciałeś je wykraść? – zapytał Coe.

– Tak, jasne. Musiałem je mieć dla siebie. Bo wy nie pozwolicie mi pomagać, nie? Wy mnie po prostu wyślecie z powrotem. A ja chcę go aresztować.

– No cóż, masz rację – uciął Coe. – Nie będziesz tu nikomu pomagał. Wracasz do kraju. – Młody agent urzędu imigracyjnego zdecydowanym ruchem sięgnął po kajdanki. – Li Kangmei, jest pan aresztowany za nielegalne przekroczenie granicy Stanów Zjednoczonych…

– Nie – odezwał się nagle Lincoln Rhyme. – Chcę go zatrzymać.

– Co takiego? – zapytał zaskoczony agent.

– Będzie konsultantem. Tak jak ja. Jeśli ktoś zadaje sobie tyle trudu, żeby przyskrzynić sprawcę, chcę, żeby pracował po naszej stronie.

– Zobaczysz, ja wam pomogę, Loaban – rzekł żarliwie Li. – Naprawdę pomogę, mówię wam.

– Jak mnie nazwałeś? – zapytał Rhyme.

– Loaban. Znaczy „szef”. Zatrzymaj mnie. Ja potrafię pomóc. Ja wiem, jak Duch myśli. Jesteśmy z tego samego świata.

– Nie ma mowy – warknął Coe. – Ten człowiek naruszył prawo.

Li zignorował go.

– W moim kraju – oznajmił rozsądnym tonem – to, co ktoś robi, jest ważniejsze od tego, ile ma pieniędzy. I wiecie, jaki jest największy honor? Pracować dla kraju, pracować dla narodu. Ja to robię. Ze mnie cholernie dobry gliniarz, naprawdę.

– Skąd mamy wiedzieć, że on nie jest na przykład na żołdzie Ducha? – wtrącił Coe.

Li roześmiał się.

– Hej, a skąd mamy wiedzieć, że ty dla niego nie pracujesz?

– Niech cię szlag – odparł rozwścieczony Coe.

– Spokojnie – wtrącił się Dellray. – Li zostaje tu dopóty, dopóki Lincoln go potrzebuje. Jakoś to załatw, Coe. Daj mu tymczasową wizę.

– To dobra decyzja. Ja wam dużo pomogę – oświadczył Li, po czym podszedł do stołu i sięgnął po pistolet, z którym wkradł się do domu Rhyme'a.

– Hej-hej – zawołał Dellray. – Nie dotykaj tego.

– No dobrze, dobrze. Na razie zatrzymajcie pistolet.

– Witaj na pokładzie, Sonny – powiedział Rhyme, po czym zerknął na zegar. Była dokładnie dwunasta. Minęło sześć godzin od chwili, kiedy Duch zaczął bezwzględny pościg za imigrantami. Mógł ich dopaść lada chwila. – W porządku, zajmijmy się dowodami.

– Jasne, jasne – potwierdził Li, nagle roztargniony. – Ale najpierw muszę zapalić. To jak, Loaban? Pozwalasz?

– Zgoda – burknął Rhyme. – Ale na zewnątrz.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Wu Qichen otarł czoło swojej żonie, która leżała zlana potem, rozgorączkowana i wstrząsana dreszczami na materacu w sypialni. Ich małe mieszkanko znajdowało się w suterenie na tyłach Canal Street w samym sercu Chinatown. Załatwił je pośrednik, do którego posłał ich Jimmy Mah – prawdziwy zbój, pomyślał z gniewem Wu. Czynsz był astronomicznie wysoki.

Wu przyjrzał się żonie. Dotkliwe bóle głowy, poty i letarg, które dręczyły ją na statku, wcale nie ustąpiły.

Zerknął w stronę drzwi i zobaczył ich kilkunastoletnią córkę, Chin-Mei, która wieszała pranie na sznurze rozciągniętym w sąsiednim pokoju. Zaraz po wprowadzeniu się cała rodzina wzięła prysznic i przebrała w odzienie, które Wu kupił w sklepie z przecenioną odzieżą. Chin-Mei uprała w kuchennym zlewie ich pokryte skorupą soli stare łachy i wieszała je teraz, żeby wyschły.

Wu wstał i przeszedł do skromnie umeblowanego salonu.

– Mama dobrze się czuje? – zapytała dziewczyna.

– Tak. Niedługo wyzdrowieje. Idę kupić jakieś lekarstwa – powiedział, po czym wyszedł na zewnątrz, zamykając za sobą drzwi.

Przemierzając rozbrzmiewające kakofonią języków rojne ulice Chinatown, gapił się na wystawy sklepowe i stosy towarów, a także na otaczające dzielnicę olbrzymie wieżowce.

Po jakimś czasie znalazł chińską aptekę, wszedł do środka i opowiedział zielarzowi o dolegliwościach żony. Ten uważnie go wysłuchał i postawił diagnozę: wszystkiemu winien był niedobór qi - duchowej esencji – oraz obstrukcja krwi; poza tym dolegliwości nasiliły się z powodu skrajnego wyziębienia. Na koniec dał mu zawiniątko z ziołami.

Wyszedłszy od zielarza, Wu skręcił w stronę domu, ale już po chwili dał nurka w labirynt uliczek. Po kilku minutach znalazł to, czego szukał: kasyno, którego klientami byli jego ziomkowie z prowincji Fujian. Pokazał pieniądze stojącemu przy drzwiach ochroniarzowi i ten wpuścił go do środka. Wu siedział z początku cicho jak trusia, pijąc, paląc i grając w trzynaście punktów, potem jednak nawiązał rozmowę z sąsiadami. Przez jakiś czas opowiadali sobie wzajemnie o krnąbrnych żonach, niegrzecznych dzieciach i okolicy, gdzie teraz mieszkali.

– Jest pan tutaj nowy – zauważył w końcu jeden z mężczyzn. – Kiedy pan przypłynął?

– Dzisiaj rano – odparł Wu, który trochę już wypił i nie miał nic przeciwko temu, żeby znaleźć się w centrum zainteresowania. – Na pokładzie tego statku, który zatonął.

– „Fuzhou Dragona”? – zaciekawił się mężczyzna. – Mówili o tym w telewizji.

– Szmugler chciał nas wszystkich zabić – dodał Wu – ale ja uratowałem tuzin osób z ładowni. A potem dopłynąłem z nimi do brzegu tratwą ratunkową.

– Jak wygląda ten Duch? – zapytał inny mężczyzna.

– To tchórz. Stale nosi przy sobie pistolet. Gdyby walczył jak mężczyzna… na noże… wtedy łatwo bym go zabił. – Wu zdał sobie sprawę, że nie powinien mówić takich rzeczy, i nagle zmienił temat. – Jest tutaj posąg, który chcę zobaczyć… Posąg kobiety trzymającej księgi rachunkowe.

– Księgi? – zdziwił się jeden z obecnych.

– Tak. Można ją obejrzeć na filmach o Wspaniałym Kraju – wyjaśnił Wu. – Stoi na wyspie i w jednej ręce trzyma pochodnię, a w drugiej rachunki swojej firmy. Czy to nie jest gdzieś w Nowym Jorku?

– Tak, to tutaj – odparł mężczyzna i wybuchnął śmiechem. – Jedzie się do miejsca, które nazywa się Battery Park, i wsiada na prom, żeby obejrzeć statuę.

– Statuę księgowej – dodał inny i on również się roześmiał. A potem wszyscy wypili swoje drinki i wrócili do gry.

Rhyme z rozbawieniem obserwował Amelię Sachs, która wróciwszy od świadka, zmierzyła ostrym spojrzeniem Sonny'ego Li, kiedy ten oświadczył z dumą, iż jest „detektywem urzędu bezpieczeństwa publicznego Chińskiej Republiki Ludowej” i będzie pracował teraz razem z Lincolnem.

– Sprawdziliście go? – zapytała Lona Sellitto, przyglądając się bacznie Chińczykowi.

– Oni mnie dobrze sprawdzili, Hongse. Jestem czysty.

– Hongse? Co to znaczy, do diabła? – zdziwiła się.

Li uniósł ręce w pojednawczym geście.

– Znaczy „ruda”. Tylko to. Nic złego. Mówię o włosach. Widziałem cię na plaży, widziałem twoje włosy.

– Facet jest w porządku – potwierdził Dellray.

Sachs wzruszyła ramionami.

– O co chodzi z tą plażą? – zapytała Chińczyka. – Szpiegowałeś mnie?

– Bałem się, że mnie odeślecie. Chcę też złapać Ducha – odparł Li i wręczył jej pomięte banknoty.

Sachs zjeżyła się.

– Co to takiego?

– Na plaży, z twojej torebki. Potrzebowałem pieniędzy. Teraz oddaję. Dziesięć dolarów ekstra. Odsetki.

Sachs wzięła od niego z westchnieniem pieniądze i oddała dziesięć dolarów, które jej doliczył.

Następnie zrelacjonowała im to, czego dowiedziała się od świadka, Johna Sunga. Rhyme odprężył się nieco, słysząc, że doktor potwierdza informacje, jakie uzyskali od Li. Zatroskał się jednak, gdy Sachs przytoczyła zdanie kapitana na temat Ducha.

– Rozbijcie sagany i zatopcie łodzie – powiedziała i objaśniła znaczenie tego zwrotu.

Po fu chen zhou. – Li pokiwał ponuro głową. – To trafnie określa Ducha. On nigdy nie odpuszcza ani się nie cofa, póki nie zwycięży.

Amelia wraz z Melem Cooperem zabrali się do opisywania dowodów rzeczowych znalezionych w furgonetce. Wkładała właśnie zakrwawiony gałgan do plastikowej torby, gdy Cooper zerknął na arkusz białego papieru pod torbą i marszcząc brwi, przyjrzał mu się przez szkło powiększające.

– To dziwne, Lincoln – oświadczył. – Pominąłem te fragmenty. Jakiś rodzaj porowatego kamienia.

Sachs zaczerwieniła się i podniosła w górę dłonie.

– To z moich rąk. Wzięłam ten gałgan bez rękawiczek.

– Bez rękawiczek? – powtórzył groźnym tonem Rhyme.

– Przepraszam – tłumaczyła się Amelia. – Wiem, skąd się to wzięło. John… doktor Sung pokazywał mi ten swój amulet. Był poobijany i chyba wodziłam po nim paznokciem.

Li pokiwał głową.

– Pamiętam – oznajmił. – Sung pozwalał dzieciom na statku bawić się tym. To kamień z Qingtian. Na szczęście. To była małpa – dodał. – Bardzo znana w Chinach.

Ale Rhyme miał to w nosie. Próbował dociec, dlaczego Sachs popełniła tak podstawowy błąd. Błąd żółtodzioba. Błąd osoby, której myśli bujają zupełnie gdzie indziej.

– Wyrzućcie ten papier – rozkazał.

Technik oddarł arkusz i w tej samej chwili zabrzęczał komputer.

– Poczta przychodząca – oświadczył Cooper, zerkając na ekran. – Mamy grupę krwi. Wszystkie próbki pochodzą od tej samej osoby, najprawdopodobniej rannej kobiety. Ma grupę AB, Rh minus.

– Daj to na ścianę, Thom – zawołał Rhyme i jego asystent zapisał grupę krwi na tablicy.

Jeszcze nie skończył, kiedy komputer Mela Coopera ponownie się odezwał.

– Wyniki AFIS – powiedział technik.

Z przykrością dowiedzieli się, że żaden z pobranych przez Amelię odcisków palców nie został zidentyfikowany. Rhyme zaobserwował jednak coś niezwykłego w najwyraźniejszych odciskach, pochodzących z rurki użytej do rozbicia szyby. Wiedzieli, że to odciski Sama Changa, ponieważ pasowały do tych, które pozostawił na silniku pontonu, a Li potwierdził, że to właśnie Chang sterował nim do brzegu.

Rhyme podjechał bliżej do ekranu. Na opuszkach palca wskazującego i środkowego oraz kciuka prawej ręki Changa widniały podobne do siebie bruzdy.

Kryminolog polecił Thomowi zapisać to spostrzeżenie na tablicy, a potem odebrał telefon od agenta specjalnego Tobe'a Gellera, jednego z elektronicznych guru FBI, i przełączył rozmowę na tryb głośno mówiący.

Geller zakończył właśnie analizę telefonu komórkowego Ducha, który Sachs znalazła w drugim pontonie w Easton Beach.

– Pozwolę sobie zauważyć, że to niebywale interesujący aparat -powiedział. – Jest praktycznie nie do wyśledzenia… karta pamięci została skasowana. To telefon satelitarny. Sygnał jest przekazywany za pośrednictwem rządowej sieci w Fuzhou. Duch albo ktoś, kto dla niego pracuje, włamał się do systemu i go aktywował.

– No, to zadzwońmy do kogoś w tej pieprzonej Republice Ludowej i powiedzmy, że facet korzysta z ich systemu – warknął Dellray.

– Próbowaliśmy to zrobić. Chińczycy twierdzą, że nikt nie może włamać się do ich systemu, w związku z czym jesteśmy w błędzie. Wymieniłem Kwana Anga z nazwiska, ale oni nadal nie byli zainteresowani. Chyba ich opłacono.

Jeden do zera dla Ducha, pomyślał gniewnie Rhyme.

Trochę więcej szczęścia mieli w wypadku broni palnej. Mel Cooper odkrył, że łuski pasują do dwóch typów pistoletu, obu sprzed prawie pięćdziesięciu lat. Jednym z nich był rosyjski tokariew kalibru 7,62 milimetra.

– Ale założę się, że używają modelu pięćdziesiąt jeden, chińskiej wersji tokariewa – dodał Cooper.

– Tak, tak – potwierdził Sonny Li. – To musi być model pięćdziesiąt jeden. Ja też miałem tokariewa, ale zginął w oceanie. W Chinach przeważnie mają model pięćdziesiąt jeden.

Chwilę później posłaniec dostarczył im kopertę. Lon Sellitto wyjął z niej kilka fotografii i spojrzał na Rhyme'a.

– Trzy ciała, które straż przybrzeżna wydobyła z wody – powiedział. – Dwóch zastrzelonych, jeden zatonął.

Do zdjęć dołączone były karty z odciskami palców.

– Ci dwaj – oświadczył Li – to członkowie załogi. Trzeci to imigrant. Był z nami w ładowni. Nie znam nazwiska.

– Przypnij zdjęcia – powiedział Rhyme – i daj odciski na AFIS.

Sonny Li mruknął coś po chińsku.

– Co powiedziałeś? – zapytał Rhyme.

Li zerknął na kryminologa.

– Powiedziałem „piekielni sędziowie”. To takie wyrażenie. W Chinach mamy mit: dziesięciu piekielnych sędziów decyduje, gdzie będzie twoje nazwisko w Księdze Żywych i Umarłych. Sędziowie decydują, kiedy się rodzisz i kiedy umierasz. Wszyscy na świecie mają swoje nazwiska w tej księdze.

Rhyme pomyślał przez chwilę o ostatnich wizytach u lekarzy i o zbliżającej się operacji. Zastanawiał się, w którym miejscu zapisano jego nazwisko w Księdze Żywych i Umarłych.

Ciszę przerwał kolejny sygnał z komputera. Mel Cooper spojrzał na ekran.

– Mamy markę samochodu z plaży. BMW X-pięć. To jedno z tych cacek z napędem na cztery koła.

– Daj na tablicę.

– Czyj to samochód? – zapytał Li, kiedy Thom zapisywał markę na tablicy.

– Naszym zdaniem ktoś czekał na plaży, żeby odebrać Ducha – powiedział Sellitto. – Prowadził właśnie ten samochód.

– Co się z nim stało? – zapytał Li.

– Wygląda na to, że spanikował i dał nogę – wyjaśnił Deng. – Duch strzelił do niego, ale facetowi udało się zwiać.

– Sprawdźcie w rejestrze pojazdów mechanicznych – rozkazał Rhyme.

– Tak jest. – Cooper połączył się z bezpieczną bazą danych wydziału komunikacji. – To bardziej popularna marka, niż sądziłem. Są ich setki – rzekł po chwili. Przesunął listę po ekranie. – Wyłania się pewna możliwość. Około czterdziestu X-pięć zarejestrowano na firmy, a kolejne pięćdziesiąt na agencje leasingu.

– Czy któraś z tych firm nie ma chińskiej nazwy? – zapytał Rhyme.

– Nie – odparł Cooper. – Mam tu w większości nazwy rodzajowe. Szykuje się cholernie żmudna robota, ale będziemy chyba musieli skontaktować się ze wszystkimi. Trzeba odkryć, kto konkretnie prowadzi te samochody.

– To zbyt daleki strzał – uznał Rhyme. – Każcie kilku funkcjonariuszom sprawdzić firmy mieszczące się najbliżej Chinatown, ale…

– Nie, nie, Loaban – zaprotestował Sonny Li. – Ty musisz znaleźć ten samochód. To pierwsza rzecz, jaką trzeba zrobić.

Rhyme uniósł ze zdziwieniem brew.

– Znajdź go teraz – kontynuował chiński policjant. – Poślij do tego dużo ludzi. Wszystkich twoich gliniarzy, mówię ci. Cały zespół.

– To zajmie zbyt dużo czasu – odparł Rhyme. – Nie mamy aż tylu ludzi. Chcę się skoncentrować przede wszystkim na szukaniu Changów i Wu.

– Nie, Loaban – nalegał Li. – Duch, on zabije tego kierowcę za to, że go zostawił. To właśnie teraz robi, szuka go.

– Uważam, że się mylisz – rzekł Dellray.

– Nie, nie – upierał się Li. – Trzeba znaleźć tego kierowcę. On was zaprowadzi do szmuglera.

– Na jakiej podstawie doszedłeś do takiego wniosku, Sonny? – mruknął ze zniecierpliwieniem Lincoln Rhyme. – Na jakich opierasz się przesłankach?

– W autobusie do miasta dziś rano zobaczyłem znak. – Li sięgnął machinalnie po papierosy i cofnął dłoń, napotkawszy ostre spojrzenie Thoma. – Zobaczyłem na drodze wronę. Dziobała jedzenie. Inna wrona próbowała je ukraść i pierwsza wrona nie tylko ją odgoniła, ale ją ścigała i próbowała wydziobać jej oczy.

– I co z tego?

– Przypomniałem sobie teraz tę wronę i pomyślałem o kierowcy. Dla Ducha on jest wróg. Tak jak wrona kradnąca jedzenie. Wu, Changowie, oni nie zrobili mu osobiście nic złego, mówię wam. Kierowca… – Li zmarszczył brwi i spojrzał na Denga.

– Zdradził? – podsunął mu tamten.

– Tak, zdradził go. Teraz jest wrogiem Ducha.

Lincoln starał się powstrzymać śmiech.

– Zanotowane, Sonny – oznajmił.

– Widzę twoją minę, Loaban – rzekł urażony Li. – Przecież nie mówię, że bogowie przychodzą i dają mi znaki. Ale te wrony każą mi myśleć inaczej, otworzyć umysł. Przewietrzyć go.

– Ee, jakieś bzdurne zabobony – mruknął Rhyme.

– Znajdź tego kierowcę. Musisz, Loaban.

– Może byśmy zlecili to Beddingowi i Saulowi, Rhyme – wtrącił Sellitto. – I dali im sześciu łebków ze służby patrolowej. Mogliby sprawdzić bmw zarejestrowane w firmach i agencjach leasingowych na Manhattanie oraz w Queens. W tutejszym Chinatown oraz we Flushing.

– No dobrze, dobrze – zgodził się w końcu poirytowany Rhyme. Dziobiące wrony, kamienne małpy, do tego jeszcze Księga Żywych i Umarłych… – Westchnął i omiótł spojrzeniem członków zespołu. – Czy możemy się wreszcie zająć prawdziwą policyjną robotą?

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Chang znaczy po chińsku „łucznik”. Siedząc w kręgu razem z ojcem, żoną i dziećmi, Sam Chang wyczarował z niebytu swoje nazwisko, kreśląc tworzące je chińskie hieroglify na znalezionej przed domem złamanej listewce. Obite jedwabiem pudełko, w którym przechowywał cenne pędzelki z włosia wilka, kozła i królika, a także obsadkę i kamienny kałamarz, poszło na dno razem z „Fuzhou Dragonem” i musiał niestety skorzystać z okropnego amerykańskiego długopisu.

Mimo to Chang, który nauczył się kaligrafii od ojca we wczesnej młodości i praktykował tę sztukę przez całe życie, potrafił nadać idealny kształt swoim literom. Wziął listewkę i umieścił ją w prowizorycznym tekturowym ołtarzyku na obramowaniu kominka w ich nowym mieszkaniu.

– Nasz nowy dom – oznajmił.

Chang Jiechi uścisnął rękę syna.

– Bywało gorzej – powiedział.

Mimo tych krzepiących słów Sam Chang poczuł, jak ogarnia go paląca niczym gorączka fala wstydu. Wstydził się, że naraża ojca na takie niewygody. Według Konfucjusza tylko powinności, jakie ma się względem władcy, są ważniejsze od tego, co syn winien jest ojcu. A obecnie trudno było liczyć na rychłe polepszenie ich sytuacji.

Nagle rozległo się zdecydowane pukanie do drzwi.

Przez chwilę nikt się nie poruszył. A potem Chang wyjrzał zza zasłony na zewnątrz, odetchnął z ulgą i otworzył z uśmiechem drzwi. Do środka wszedł Joseph Tan i obaj mężczyźni uścisnęli sobie dłonie,

Tan, brat przyjaciela Changa z Fujian, przybył tutaj przed kilkoma laty. Miał amerykańskie obywatelstwo i ponieważ nigdy nie angażował się w działalność opozycyjną, mógł swobodnie podróżować między Chinami i Stanami Zjednoczonymi. Kiedy ubiegłej wiosny Chang zawiadomił go, że chce zabrać swoją rodzinę do Wspaniałego Kraju, Tan załatwił im mieszkanie oraz pracę w swojej drukarni dla Changa i jego najstarszego syna.

– Słyszeliśmy o waszym statku w wiadomościach – powiedział. – Mówili, że wasz szmugler to Duch.

Chang potwierdził to.

– W takim razie musicie być bardzo ostrożni. Myślałem, że będziecie mogli od razu pójść do pracy, ale skoro to Duch… Lepiej będzie zaczekać. Może w przyszłym tygodniu – zaproponował Tan i dodał, że chciałby poznać Williama.

Chang otworzył drzwi do sypialni i początkowo ze zdumieniem, a potem z konsternacją omiótł wzrokiem puste wnętrze. Podszedł do tylnych drzwi i odkrył, że nie są zamknięte na klucz. Wymykając się, William zostawił je otwarte. Chang poczuł, jak ogarnia go panika.

– Muszę poszukać mojego syna – oświadczył i razem z Tanem wyszedł na ulicę.

– Teraz cię pożegnam – rzekł Tan. – I radzę, bądź stanowczy wobec syna. Musisz nad nim panować.

Idąc ze spuszczoną głową, Chang mijał delikatesy, restauracje i sklepy. W żadnym z tych miejsc nie było Williama. W końcu, zerknąwszy w głąb mrocznej alejki, spostrzegł go w towarzystwie dwóch Chińczyków. William wręczył coś jednemu z nich, a Chińczyk wcisnął mu w zamian do ręki małą torebkę, którą chłopak natychmiast schował do kieszeni. Dwaj Chińczycy oddalili się. No nie! Czyżby jego syn kupował narkotyki?

Kiedy wyłonił się z alejki, złapał zaskoczonego chłopaka za rękę.

– Jak mogłeś to zrobić? – zapytał wzburzony. – Nie wiesz, że Duch nas szuka i chce zabić?

– Zostaw mnie w spokoju.

Chang dowiedział się tego dnia wielu rzeczy o swoim synu: że jest krnąbrny, że potrafi kraść samochody i że rodzinne więzi, które nadawały sens życiu Changa, nic dla niego nie znaczą.

– Co to za ludzie, z którymi byłeś? – zapytał Williama, kiedy zbliżali się do domu.

– Z nikim nie byłem.

– Co ci sprzedali? Narkotyki?

Jedyną odpowiedzią było pełne irytacji milczenie.

Stanęli przed frontowymi drzwiami. William chciał minąć ojca, lecz ten sięgnął do jego kieszeni, wyciągnął torebkę i zaskoczony ujrzał w środku srebrzysty pistolet.

– Po co ci to? – szepnął ostro.

– Zdobyłem to, żeby nas bronić! – krzyknął chłopak.

– Ja będę nas bronił. I nie tym.

– Ty? – roześmiał się drwiąco William. – Ty pisałeś tylko te swoje artykuły o Tajwanie i demokracji, i wpędziłeś nas w tarapaty. To ty postanowiłeś tu przyjechać. Duch zabił już innych. Co będzie, jeśli spróbuje zabić i nas? Co wtedy zrobimy?

– Ukryjemy się, dopóki nie znajdzie go policja.

– A jeśli go nie znajdzie?

– Dlaczego okrywasz mnie hańbą? – zapytał z gniewem Chang. William potrząsnął głową, wszedł do mieszkania i zatrzasnął za sobą drzwi sypialni.

– Dokąd poszedł? – zapytał Chang Jiechi.

– Niedaleko. Przyniósł to. – Sam Chang pokazał ojcu pistolet. – Dlaczego on mnie nie szanuje? – westchnął boleśnie, po czym schował broń na pawlaczu i usiadł obok starca na cuchnącej stęchlizną kanapie.

Ojciec przez chwilę się nie odzywał.

– Gdzie nauczyłeś się wszystkich mądrych rzeczy, synu? – zapytał w końcu z kpiącym błyskiem w oku. – Co ukształtowało twój umysł i twoje serce?

– Moi profesorowie, książki, koledzy. Ale przede wszystkim ty, Baba.

– Ja? Nauczyłeś się czegoś ode mnie? – udał zdziwienie Chang Jiechi.

– Oczywiście.

Starzec nic nie odrzekł, ale na jego poszarzałej twarzy pojawił się uśmieszek.

– Chcesz powiedzieć, że William nauczył się ode mnie? – zapytał w końcu Sam Chang. – Ja się nigdy przeciwko tobie nie buntowałem, Baba.

– Nie przeciwko mnie. Ale z pewnością buntowałeś się przeciwko komunistom. Przeciwko Pekinowi i lokalnym władzom. Jesteś dysydentem, synu. Całe twoje życie to bunt.

– Ale ja walczyłem z prześladowaniami, przemocą i korupcją.

– William widział tylko, jak ślęczysz w nocy przy komputerze, atakując władze i nie martwiąc się o konsekwencje.

Chang miał ochotę zaprotestować, ale zmilczał. A potem zdał sobie wstrząśnięty sprawę, że ojciec ma chyba rację.

Starzec skrzywił się nagle z bólu.

– Baba! – zawołał przerażony Chang.

Jedną z nielicznych rzeczy, które uratowali ze statku, była należąca do Changa Jiechi prawie pełna buteleczka z morfiną. Była szczelnie zamknięta i do środka nie dostała się morska woda. Chang podał ojcu dwie tabletki i przykrył go kocem.

Stracili wszystko, co posiadali, ścigał ich bezwzględny zabójca, ojciec musiał się pilnie poddać kuracji, a syn okazał się renegatem i przestępcą. Tyle było dookoła problemów. Chang mógł się tylko modlić, aby opowieści o życiu tutaj okazały się prawdą, nie mitem – aby Wspaniały Kraj okazał się rzeczywiście krainą cudów, gdzie zło wydobywa się na jaw, by je wyplenić, i gdzie spełnia się obietnica wolności, iż udręczone serca nie będą już dłużej udręczone.

O wpół do drugiej po południu Duch przemierzał szybko uliczki Chinatown. W stowarzyszeniu sąsiedzkim czekali już na niego Turkowie. Znalazł tylne wejście i szybko wspiął się na najwyższe piętro. Nadeszła pora, by załatwić pewną ważną sprawę.

W dużym gabinecie zastał Yusufa i dwóch innych Turków. Nie trwało długo ustalenie nazwiska mężczyzny, który siedział ze łzami w oczach przy swoim własnym biurku.

Jimmy Mah wbił wzrok w podłogę, kiedy szmugler wszedł do pokoju. Duch przysunął sobie krzesło i usiadł obok niego. Wziął rękę Jimmy'ego w swoją dłoń – dość powszechny gest wśród Chińczyków – i poczuł, jak drżą mu mięśnie.

– Nie wiedziałem, że przypłynęli na pokładzie „Fuzhou Dragona” – tłumaczył się gorączkowo Mah. – Nie powiedzieli mi, przysięgam! Okłamali mnie.

Trzymając nadal jego rękę, Duch lekko ją ścisnął.

– Changowie i Wu… gdzie oni są? – zapytał, ściskając dłoń jeszcze silniej i z zadowoleniem usłyszał cichy jęk.

Mah zerknął na Turków. Zastanawiał się, jaką mają broń – noże, garoty czy pistolety. W końcu jednak wystarczył słaby uścisk dłoni Ducha, by zaczął mówić.

– W dwóch różnych miejscach. Wu Qichen zamieszkał w Chinatown. Załatwił mu mieszkanie mój pośrednik.

– Gdzie mogę znaleźć tego pośrednika?

Mah szybko wyrecytował nazwisko i adres.

– A ci drudzy?

– Sam Chang zabrał rodzinę do Queens.

– Do Queens? – zdziwjł się Duch. – A konkretnie?

Mah wskazał głową biurko.

– Tutaj. Adres jest na tej kartce.

Duch podniósł ją, zerknął na adres i schował kartkę do kieszeni. Następnie puścił dłoń szefa tongu i powoli start kciukiem pot, który spłynął z ręki Maha.

– Wyświadczył mi pan grzeczność, za co dziękuję – powiedział. – Jestem pańskim dłużnikiem. Teraz dla odmiany ja wyświadczę panu grzeczność.

– Grzeczność? – zapytał drżącym głosem Mah.

– Jakie inne firmy pan posiada, panie Mah?

– Głównie kasyna – odparł pewniejszym głosem Chińczyk.

– No tak, hazard, jasne. Proszę mi powiedzieć, kto przeszkadza panu w interesach? Inny tong? Policja? Mogę pomówić z ludźmi. Mam koneksje we władzach. Bardzo wysoko. Mogę sprawić, że nikt nie będzie nachodzić pańskich kasyn.

– Nie chodzi o Chińczyków ani o policję. Szykanują nas Włosi. Młodzi Włosi podkładają bomby, biją klientów, rabują kasyna.

– Włosi – zadumał się Duch. – Jak ich nazywają? Jest takie pogardliwe określenie. Nie mogę sobie przypomnieć.

– Makaroniarze – podpowiedział po angielsku Mah.

– Makaroniarze. – Duch rozejrzał się po pokoju i zmarszczył brwi. – Ma pan grubo piszący flamaster? Albo jakieś farby?

– Farby? – Mah podążył wzrokiem w ślad za Duchem. – Nie. Ale mogę wezwać z dołu moją asystentkę. Każę jej przynieść.

– Nie trzeba – odparł Duch. – Mam już inny pomysł.

Lon Sellitto przestał na chwilę rozmawiać przez swoją nokię i spojrzał na członków zespołu.

– Mamy trupa w Chinatown. Zadzwonił do mnie detektyw z piątego komisariatu – oznajmił.

Rhyme zmarszczył z niepokojem czoło. Czy Duch wyśledził już i zabił kolejnego imigranta?

Sellitto zakończył tymczasem rozmowę.

– Nie wygląda, żeby Duch maczał w tym palce – oświadczył. – Ofiara nazywa się Jimmy Mah.

– Znałem go – powiedział Eddie Deng. – Był szefem tongu.

Alan Coe pokiwał głową.

– Ja też o nim słyszałem. Organizował komitet powitalny.

– Co to znaczy? – zapytał cierpko Rhyme.

– Przybywając do Chinatown, bezpaństwowcy zwracają się do ludzi, którzy załatwiają im bezpieczne mieszkania i dają trochę pieniędzy – wyjaśnił agent urzędu imigracyjnego. – Nazywa się to komitetem powitalnym.

– Dlaczego sądzisz, że to morderstwo nie jest związane ze sprawą? – zapytał Rhyme, zwracając się do Sellitta.

– Na ścianie za biurkiem, gdzie znaleziono zwłoki, namalowany był napis: „Nazywacie nas makaroniarzami i zabieracie nasze domy”. Tak się składa, że namalowany był krwią Jimmy'ego Maha.

– Stara rywalizacja między mafiosami i tongami – mruknął Deng.

Amelia Sachs spojrzała na Rhyme'a.

– A może Duch zabił Maha i zaaranżował to tak, żeby rzecz wyglądała na mafijne porachunki? Czy nie powinnam sprawdzić miejsca zbrodni?

Rhyme przez chwilę się nad tym zastanawiał.

– Nie. Jesteś mi potrzebna tutaj – uznał. – Zadzwoń do Dellraya w Federal Building – polecił Eddiemu Dengowi – i zawiadom go o zabójstwie.

Dellray był w tej chwili na Dolnym Manhattanie, gdzie zabiegał o przydział dodatkowych agentów i specjalny zespół taktyczny.

Rhyme ponownie podjechał wózkiem do tablicy i stołu, na którym leżały dowody rzeczowe. Zastanawiał się, co jeszcze mogą zrobić.

– Przyjrzyjmy się jeszcze raz krwi – rzekł w końcu i spojrzał na pobrane przez Sachs próbki krwi rannej imigrantki.

Dla Lincolna Rhyme'a krew była ulubionym dowodem rzeczowym. Łatwo dało się ją spostrzec; przywierała niczym klej do wszystkich powierzchni; zawarte w niej informacje można było odtworzyć po wielu latach.

– Sprawdźmy, czy nasza ranna nie zażywała narkotyków albo jakiegoś rzadkiego lekarstwa. Zadzwońcie do zakładu medycyny sądowej i każcie zrobić pełne badanie.

Kiedy Cooper rozmawiał z zakładem medycyny, zadzwonił telefon Sellitta. Rhyme domyślił się z wyrazu twarzy detektywa, że otrzymał złe wiadomości.

– To znowu piąty komisariat – rzekł Sellitto. – Kolejne zabójstwo. Chinatown. Tym razem to na pewno Duch. Oj ludzie, to mi się nie podoba – dodał, potrząsając głową.

– To znaczy?

– Powiedzieli, że to nieprzyjemne, Linc.

„Nieprzyjemne” nie jest słowem, które pada zbyt często z ust nowojorskich funkcjonariuszy wydziału zabójstw.

Sellitto zapisał jakieś informacje, po czym wyłączył telefon i zerknął na Amelię Sachs.

– Szykuj się – powiedział. – Trzeba zbadać miejsce zbrodni.

– Hej, Hongse – bąknął nerwowo Sonny Li, gdy pędzący z szybkością stu dziesięciu kilometrów na godzinę autobus ekipy dochodzeniowej wyprzedził taksówkę na szosie Roosevelta. – My jedziemy naprawdę szybko.

Z tyłu za nimi siedzieli Eddie Deng i agent Alan Coe.

– Którędy, Eddie? – zapytała Sachs.

– Przy Bowery skręć w lewo i po dwóch przecznicach w prawo.

Zwolniwszy do osiemdziesięciu, Sachs skręciła w zalaną deszczem Canal Street, opanowała poślizg, mijając o włos ciężarówkę, po czym dodała gazu.

– Dziesięciu piekielnych sędziów… – zamruczał Li.

Trzy minuty później autobus zatrzymał się przy wylocie alejki prowadzącej do uchylonych drzwi niewielkiego magazynu. Sachs i Deng wysiedli.

– Hej, detektywie – zawołał Deng do blondyna w garniturze.

Kiedy ten skinął do nich głową, Deng przedstawił go Amelii Sachs. Facet pracował w wydziale zabójstw piątego komisariatu.

– Co to za miejsce? – zapytała.

– Magazyn. Wygląda na to, że właściciel jest czysty. Skontaktowaliśmy się z nim i nie wie nic prócz tego, że zabity… nazywał się Jerry Tang… pracował tutaj. Zajmował się głównie podrasowywaniem bryk i ich prowadzeniem.

Detektyw wskazał na stojące w alejce srebrzyste bmw X5. To był samochód, którym Tang pojechał rano na Long Island, żeby odebrać Ducha. W tylnych drzwiach widać było dziurę po kuli.

Okazało się, że patrolująca teren funkcjonariuszka usłyszała jakieś krzyki i strzały dochodzące z budynku i spostrzegła stojące przed nim bmw. Postanowiła wejść do środka i wówczas zobaczyła to, co zostało z Jerry'ego Tanga. Torturowano go nożem lub brzytwą. Nie miał skóry, w tym również powiek. Sonny Li, wroni detektyw, miał rację: Duch w pierwszej kolejności zabił człowieka, który go zdradził.

– Kto wchodził do środka? – zapytała Sachs blondyna.

– Tylko ta mundurowa… żeby zobaczyć, czy ofiara jeszcze żyje.

– To dobrze. Chcę z nią porozmawiać.

Detektyw dał znak umundurowanej policjantce.

– Chciała się pani ze mną zobaczyć? – zapytała.

– Chcę zobaczyć wyłącznie pani but.

Kobieta zdjęła z nogi pantofel i podała Amelii, która zrobiła zdjęcie podeszwy i zanotowała rozmiar, aby móc odróżnić później jej ślady od tych; które pozostawili Duch i jego wspólnicy.

Następnie włożyła biały kombinezon z tyveku i naciągnęła gumowe opaski na własne buty. Podnosząc wzrok, zobaczyła stojącego w drzwiach Sonny'ego Li.

– Przepraszam – powiedziała cierpko. – Mógłbyś się cofnąć?

– Jasne, jasne, Hongse – odparł szybko, odsuwając się na bok. – To duży pokój. Dużo rzeczy do obejrzenia. Znasz Konfucjusza, prawda?

– No, niezupełnie – mruknęła, koncentrując się na czekającym ją zadaniu.

– Konfucjusz napisał: „Nawet najdłuższa podróż musi się zacząć od pierwszego kroku”. To znaczy, myślę, że to chyba Konfucjusz. Może ktoś inny? Ja czytam więcej Mike'a Spillane'a niż Konfucjusza.

Sachs założyła na głowę słuchawki i włączyła motorolę.

– Słuchaj, Rhyme, mamy tu prawdziwy syf – szepnęła, zerkając na zwłoki.

– Opowiadaj – zażądał. – Najpierw plan budynku.

– Magazyn połączony z biurem. Mniej więcej dziesięć na piętnaście metrów, biuro trzy na sześć. Cztery metalowe biurka, osiem krzeseł. Nie, dziewięć. Jedno przewrócone. – Przewrócone było krzesło, do którego przywiązano Tanga, gdy Duch go torturował i zabił. – Rzędy metalowych regałów, na nich kartony z artykułami spożywczymi. Puszki i celofanowe opakowania. Dostawy dla restauracji.

– Dobrze – odezwał się Rhyme. – Zacznij rysować siatkę, Sachs.

Zabrała się do roboty. Znalazła dwie łuski i na tym koniec. Po dwudziestu minutach metodycznego przeszukiwania nie odkryła właściwie nic więcej, co mogłoby im wskazać miejsce, gdzie ukrywa się Duch.

Obejrzała dokładnie sufit i wciągnęła w nozdrza zapachy – dwie ważne dyrektywy Rhyme'a – ale i to nic jej nie dało. Aż podskoczyła w miejscu, usłyszawszy nagle jego głos.

– Mów do mnie, Sachs.

– Miejsce zostało zdemolowane. Pootwierane szuflady, poprzewracane krzesła, rozbite szkło.

– W trakcie walki?

– Niewykluczone, ale moim zdaniem, to głównie wandalizm.

– Jak wyglądają ich odciski butów?

– Wszystkie gładkie.

Wiedziała, że Rhyme liczy na jakieś okruchy gruntu albo włókna, które mogłyby doprowadzić ich do kryjówki Ducha, jednak do gładkich podeszew nic nie przylega.

– Dobrze, Sachs, kontynuujmy. Co mówią ci odciski stóp?

– Myślę, że…

– Nie myśl, Sachs. Poczuj to.

Jego uwodzicielski, niski glos hipnotyzował ją; każde słowo przenosiło ją bliżej samej zbrodni, jakby w niej uczestniczyła.

– Zawęźmy to, Sachs. Jesteś szmuglerem. Znalazłaś człowieka, który cię zdradził. Co masz zamiar zrobić?

– Mam zamiar go zabić.

„Zobaczyłem na drodze wronę. Dziobała jedzenie. Inna wrona próbowała je ukraść i pierwsza wrona nie tylko ją odgoniła, ale ją ścigała i próbowała wydziobać jej oczy”.

Nagle ogarnął ją gwałtowny, nieukierunkowany gniew.

– Właściwie uśmiercenie go nie jest ważne. Przede wszystkim chcę mu zadać ból, okaleczyć.

– Co robisz? Dokładnie.

Zawahała się, oblewając się potem w gorącym kombinezonie.

– Ja nie… ja nie mogę…

– „Ja”, Sachs? Kim jest to „ja”? Jesteś przecież Duchem, pamiętasz o tym?

– Mam z nim kłopoty, Rhyme – odparła, czując się solidnie usadowiona we własnej osobowości. – W Duchu jest coś takiego… – Ponownie się zawahała. – On jest daleko po drugiej stronie. Tam naprawdę jest dosyć podle.

– Idź tam, Sachs – wymamrotał Rhyme. – Idź. Sprowadzę cię z powrotem. Znalazłaś człowieka, który cię zdradził. Jesteś na niego wściekła. Co robisz?

– Trzej towarzyszący mi ludzie przywiązują Tanga do krzesła i kaleczymy go nożami lub brzytwami. Jest przerażony, krzyczy. Nie śpieszy się nam.

Wyobrażony gniew nagle znikł i jego miejsce zajął niesamowity spokój. Ogarnęło ją szokujące, wręcz magnetyczne doznanie. Oddychając ciężko, czuła to, czego doświadczał Duch – sięgającą trzewi satysfakcję, jaką dawał widok pełnej męki i powolnej śmierci człowieka, który go zdradził.

W ślad za tą myślą przyszła następna.

– Ja… nie torturuję Tanga. Mają to robić inni, tak że ja mogę się przyglądać. To daje mi więcej satysfakcji. I każę im najpierw odciąć mu powieki, żeby Tang musiał patrzeć, jak go obserwuję. – Przełknęła ślinę. – Chcę, żeby to trwało i trwało.

– No dobrze, Sachs. To znaczy, że jest jakieś miejsce, z którego go obserwujesz…

– Tak. Jest tutaj krzesło stojące naprzeciwko Tanga, mniej więcej trzy metry od ciała. – Nagle załamał jej się głos. – Sama nie wiem… Co nam da wiedza o tym, gdzie siedział? Na nogach miał te cholerne buty o gładkich podeszwach. To jedyne znane nam miejsce, w którym przebywał Duch, ale jakie tu można znaleźć dowody?

Wciąż czując się splugawiona przez obecność Ducha wewnątrz swego umysłu, spojrzała na krzesło.

– Musi tam coś być – kontynuował Rhyme.

Słyszał w jej głosie frustrację. Przypuszczał, iż wolałaby, by sam tu przyjechał i sam rysował siatkę.

– Nie wiem… – powtórzyła słabym głosem.

– Ja też nie wiem, do diabła – zaklął nagle Rhyme. – Czy to krzesło stoi?

– To, na którym siedział Duch, żeby się przyglądać? Tak.

– Ale co z tego wynika dla nas?

W jego głosie też zabrzmiała frustracja.

Amelia Sachs utkwiła wzrok w krześle i uważnie mu się przyjrzała.

– Mam pewien pomysł. Poczekaj. – Podeszła bliżej i zajrzała pod krzesło. – Na podłodze są rysy, Rhyme. Duch pochylił się do przodu, żeby lepiej widzieć. Skrzyżował nogi pod krzesłem. To oznacza, że na podłogę mogły spaść drobiny, które utkwiły między podeszwą i górną częścią buta. Odkurzę to miejsce.

– Doskonale, Sachs – powiedział. – Użyj odkurzacza. Roześmiała się cicho.

– Jestem z tobą, Rhyme. Dzięki.

Zdała sobie sprawę, że od początku wiedział, iż pod krzesłem będą jakieś ślady. Udał frustrację, żeby zwrócić na siebie jej uwagę i wydobyć ją z ciemności. Właśnie w takich zmyłkach można odnaleźć miłość.

– Przecież obiecałem, że sprowadzę cię z powrotem. Teraz trochę posprzątaj.

Sachs odkurzyła podłogę pod krzesłem i wokół niego, po czym wyjęła filtr z przenośnego odkurzacza marki Dustbuster i umieściła go w plastikowej torebce na dowody.

– Co się stało potem? – zapytał Rhyme.

Oceniła kąt, pod jakim trysnęła krew po strzałach, które zabiły Tanga.

– Wygląda to tak, że kiedy Tang w końcu skonał, Duch wstał z krzesła i strzelił do niego. A potem jego pomagierzy zdemolowali magazyn.

– Skąd wiesz, że wydarzyło się to w takiej kolejności?

– Ponieważ jedną z łusek znalazłam pod śmieciami. A na krześle, na którym siedział Duch, leżało szkło. Zrobię elektrostatyczne odciski butów.

– Nie mów mi, co zrobisz, Sachs. Po prostu zrób to – mruknął Rhyme, który znowu był sobą.

– Mam już wszystko – oznajmiła po pół godzinie żmudnej roboty. – Będę za dwadzieścia minut.

Kiedy wychodziła z magazynu, zadzwoniła jej komórka. Była zaskoczona i zadowolona, gdy okazało się, że to John Sung.

– Jak się pan czuje? – zapytała.

– Dobrze. Rana trochę swędzi. Chciałem powiedzieć – dodał – że mam zioła na pani artretyzm. W moim domu jest na dole restauracja. Czy moglibyśmy się tam spotkać?

Sachs spojrzała na zegarek. Cóż to mogło szkodzić? Spotkanie z Sungiem nie potrwa długo. Pozostałych członków zespołu mógł odwieźć do Rhyme'a inny policjant. Zdjęła z siebie kombinezon, po czym przekazała dowody Dengowi i Alanowi Coe. Powiedziała im, że musi jeszcze gdzieś wpaść i będzie u Rhyme'a za pół godziny.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Amelia Sachs zaparkowała autobus ekipy dochodzeniowej w alejce niedaleko domu Johna Sunga. Wysiadając, spojrzała na ręcznie malowany szyld kwiaciarni mieszczącej się na parterze budynku tuż obok restauracji: „Brakuje ci w życiu szczęścia – kup nasz szczęśliwy bambus”.

Chwilę później zauważyła w oknie restauracji Sunga. Pomachał do niej i uśmiechnął się. Weszła do środka i usiadła naprzeciwko niego.

– Ma pani ochotę coś zjeść?

– Nie, nie mam dużo czasu.

– W takim razie herbata.

Nalał herbaty do małej filiżanki i przesunął ją ku niej.

– Znaleźliście go już? – zapytał. – Ducha?

Nie chcąc zdradzać szczegółów śledztwa, odparła jedynie, że mają kilka tropów.

– Nie lubię tej niepewności – westchnął Sung. – Słyszę kroki na korytarzu i zastygam w bezruchu. Zupełnie tak jak w Fuzhou. Słychać, że ktoś podjeżdża pod dom, i nigdy nie wiadomo czy to sąsiedzi, czy służba bezpieczeństwa.

– Po całym tym medialnym hałasie wokół „Fuzhou Dragona” – powiedziała – można by się spodziewać, że Duch wróci raczej do Chin.

– Rozbijcie sagany… – przypomniał jej Sung.

– I zatopcie łodzie – dokończyła, kiwając głową. – Nie tylko jemu jednemu przyświeca ta dewiza – dodała nagle.

Sung przez chwilę jej się przyglądał.

– Jest pani silną kobietą. Zawsze była pani funkcjonariuszką bezpieczeństwa?

– U nas nazywa się to policją. Nie, zanim poszłam do Akademii Policyjnej, kilka lat pracowałam. – Opowiedziała mu o swojej karierze na wybiegu.

– Była pani modelką? – zdziwił się z wesołym błyskiem w oku.

– Byłam młoda. Namówiła mnie właściwie matka. Pamiętam, jak naprawiałam raz samochód razem z ojcem. On też był gliniarzem, ale miał hopla na punkcie samochodów. Remontowaliśmy silnik w jego starym thunderbirdzie. Miałam wtedy… nie wiem… jakieś dziewiętnaście lat. Leżałam pod samochodem, a on upuścił klucz. Trafił mnie prosto w policzek.

– Uch!

Sachs kiwnęła głową.

– Ale największe „uch!” było, kiedy moja matka zobaczyła skaleczenie. Nie wiem, na kogo była bardziej wściekła: na mnie czy na ojca.

– Co robi pani matka? – zapytał Sung. – Czy opiekuje się wnukami, kiedy pani idzie do pracy?

Spojrzała mu prosto w oczy.

– Nie mam dzieci.

– Nie ma pani… przepraszam. – W jego głosie zabrzmiało współczucie. – W Chinach dzieci są dla nas bardzo ważne. Oczywiście, mamy przeludnienie, ale jedną z najbardziej znienawidzonych zasad, jakie narzuciły nam centralne władze, jest zakaz posiadania więcej niż jednego dziecka. Obejmuje tylko rasę Han, która stanowi w Chinach większość etniczną.

Czuła ciepło, które emanowało z jego oczu. I z jego uśmiechu.

– Pewnie pani wie, że nasz alfabet jest oparty na piktogramach. Chiński znak oznaczający „miłość” przedstawia matkę trzymającą dziecko.

Miała ochotę powiedzieć mu coś więcej, wyznać, że owszem, bardzo chce mieć dzieci. Nagle zachciało jej się płakać.

– Jest pani zamężna? – zapytał Sung.

– Nie. Ale jestem z kimś związana.

– To dobrze – powiedział, studiując ją wzrokiem. – Wyczuwam, że pracuje w tej samej dziedzinie co pani. Czy to przypadkiem nie jest ten mężczyzna, o którym mi pani mówiła? Lincoln…

– Rhyme. – Sachs roześmiała się. – Jest pan bardzo spostrzegawczy.

– W Chinach doktorzy są detektywami duszy. – Sung pochylił się do przodu. – Proszę mi podać rękę.

Zrobiła to, a on położył dwa palce na jej nadgarstku i po chwili odchylił się do tyłu.

– Moja diagnoza była prawidłowa – oznajmił. – Pani śledziona ma zbyt wiele wilgoci. To powoduje artretyzm.

– Zatem czego potrzebuje moja śledziona?

– Mniej wilgoci. – Sung przesunął w jej stronę torebkę. – To dla pani. – Sachs otworzyła ją; w środku były zioła i suszone rośliny. – Niech pani zaparzy z tego herbatkę i popija powoli przez dwa dni. Mogę również zastosować masaż. Nazywacie to chyba akupresurą. Jest bardzo skuteczna. Pokażę pani.

Sung pochylił się nad stołem i kamienna małpa zakołysała się na zabandażowanej piersi. Jego palce dotknęły pewnych miejsc na jej ramionach i wpiły się mocno w skórę, a potem znalazły nowe miejsca i zrobiły to samo. Po minucie odchylił się do tyłu.

– Teraz proszę podnieść ręce.

Zrobiła to i chociaż nadal odczuwała pewien ból w stawach, miała wrażenie, że jest znacznie mniejszy niż ostatnio.

– Poskutkowało – przyznała zaskoczona. – Dziękuję. Muszę już jechać – dodała, spoglądając na zegarek.

– Proszę zaczekać – rzekł z naciskiem. – W Chinach doktorzy patrzą, dotykają i rozmawiają, żeby ustalić, co dolega pacjentowi. – Spojrzał jej w oczy. – Jest w pani jeszcze inna dysharmonia. Chce pani czegoś, czego nie może mieć. Nie może albo myśli, że nie może.

– Jakiej chcę harmonii?

– Może rodziny. Miłości. Miała pani kłopoty z kochankami.

– Kiedy byłam modelką, wartościowi mężczyźni bali się zaprosić mnie na randkę.

– Dlaczego mężczyzna miałby się bać kobiety? – zapytał z autentycznym zdziwieniem Chińczyk.

– Ci, którzy mieli odwagę mnie poderwać, chcieli tylko jednego.

– Energia seksualna jest bardzo ważna – potwierdził Sung. – To jedna z najważniejszych części qi… siły duchowej.

– Przez jakiś czas mieszkałam z mężczyzną. Też był gliniarzem. Było dobrze, ale go aresztowali. Okazało się, że brał łapówki.

– A teraz jest pani w związku z tym człowiekiem, z którym pani pracuje.

– Tak.

– Może to jest źródło problemu – powiedział cicho.

Nagle zadzwoniła jej komórka i Sachs aż podskoczyła z wrażenia. Sięgając po nią, uświadomiła sobie, że dłoń Sunga nadal spoczywa na jej ramieniu.

– Halo? – powiedziała, odsuwając się do tyłu.

– Gdzie się, do diabła, podziewacie, agentko Sachs? – usłyszała w słuchawce głos Lona Sellitto.

Nie chciała się przyznawać, ale jej wzrok padł na stojący po drugiej stronie ulicy wóz patrolowy, w którym siedzieli gliniarze pilnujący Sunga. Coś jej podszepnęło, że to oni poinformowali Sellitta, gdzie jest.

– Jestem ze świadkiem, Johnem Sungiem – powiedziała. – Musiałam sprecyzować kilka spraw.

– Więc kończ precyzować – warknął Sellitto. – Jesteś potrzebna u Rhyme'a.

Co go ugryzło?

– Zaraz tam będę – rzekła krótko i rozłączyła się. – Muszę jechać – zwróciła się do Sunga.

– Czy odnaleźliście Sama Changa i innych ze statku? – zapytał z nadzieją w głosie doktor.

– Jeszcze nie.

– Będę zaszczycony, jeśli mnie pani jeszcze odwiedzi – dodał szybko, kiedy wstała. – Mógłbym kontynuować kurację.

– Jasne. Bardzo chętnie – odparła po krótkim wahaniu.

– Mam nadzieję, że nie przeszkodziłem w niczym ważnym, agentko Sachs – mruknął zgryźliwie Lon Sellitto, gdy weszła do pokoju Rhyme'a.

Chciała zapytać detektywa, co miał na myśli, ale w tej samej chwili Rhyme spojrzał na trzymaną przez nią torebkę i zmarszczył nos.

– Co to jest?

– Lekarstwo. Na mój artretyzm. Robi się z tego herbatkę.

– No, to miejmy nadzieję, że będzie ci smakowało. Ja pozostanę wierny szkockiej. – Rhyme przez chwilę jej się przyglądał. – Przyjemnie było zobaczyć się z doktorem Sungiem, Sachs?

– Ja… – zaczęła niepewnie, zaniepokojona jego ostrym tonem.

– Pogadaliście sobie o jego domu w Chinach? O jego podróżach?

– Do czego zmierzasz? – zapytała ostrożnie.

– Jestem po prostu ciekaw, czy przyszło ci do głowy to samo co mnie.

– Co na przykład…

– Że Sung jest bangshou Ducha… jego pomocnikiem.

– Co takiego? – wykrztusiła. – On nie może być w żaden sposób związany z Duchem. To znaczy…

– Tak się składa – przerwał jej Rhyme – że nie jest. Dostaliśmy właśnie raport z biura FBI w Singapurze. Pomocnikiem Ducha na „Fu-zhou Dragonie” był Victor Au. Zdjęcie i odciski pasują do jednego z trzech ciał, które straż przybrzeżna wyłowiła dziś rano. Sung jest czysty – dodał surowym tonem, wskazując podbródkiem komputer. – Ale dowiedzieliśmy się tego dopiero przed dziesięcioma minutami. Nie rób mi takich rzeczy.

– Przepraszam.

Rhyme zastanawiał się, co ją wprawiło w takie roztargnienie.

– No nic. Do roboty, chłopcy i dziewczęta – mruknął wreszcie, wskazując głową umieszczone przez Thoma na tablicy elektrostatyczne odciski stóp z magazynu, gdzie zamordowano Tanga. Niewiele mogli o nich powiedzieć z wyjątkiem tego, że odciski Ducha, chociaż niezbyt duże, były i tak większe od odcisków jego trzech wspólników.

– Co można powiedzieć o śladach pochodzących z butów Ducha, Mel?

Technik spojrzał na ekran chromatografu.

– Proszę bardzo, Lincoln. Mamy tu utlenione opiłki żelaza, włókna starej wełny, popiół i krzem. Wygląda jak szklany pył. Głównym składnikiem jest występujący w dużych skupiskach ciemny matowy minerał… montmorylonit. A także tlenki wapniowców.

Kiedy Rhyme był szefem działu kryminalistycznego w Nowojorskim Wydziale Policji, obszedł wszerz i wzdłuż cały Nowy Jork. W kieszeniach miał zawsze małe torebki i słoiczki i umieszczał w nich próbki ziemi, betonu, kurzu i roślinności, które miały wzbogacić jego wiedzę o mieście.

Zorientował się, że jest coś znajomego w śladach, które opisywał Cooper. Ale co to było? Zamknął oczy i zaczął w wyobraźni uważnie przemierzać, a potem szybować nad kolejnymi ulicami. Przefrunął nad wieżą Uniwersytetu Columbia, unosząc się nad Central Parkiem, z jego gliniastymi piaskami i ekskrementami żyjących na swobodzie zwierząt; nad ulicami Midtown, na których osiadały tony kopcia; nad basenami portowymi z ich mieszanką benzyny, propanu i ropy; nad zaniedbanymi okolicami Bronksu z ołowiowymi farbami i starymi tynkami.

Unosząc się, unosząc… Aż dotarł do pewnego miejsca i otworzył oczy.

– W śródmieściu – powiedział. – Duch jest w śródmieściu.

– To jasne – mruknął Alan Coe, wzruszając ramionami. – W Chinatown.

– Nie – odparł Rhyme. – W Battery Park City albo w pobliżu.

– Jak na to trafiłeś? – zdziwił się Sellitto.

– Montmorylonit. To główny składnik bentonitu, glinianej zaprawy chroniącej fundamenty przed wodami podskórnymi. Przy budowie wież World Trade Center zatopiono fundamenty na głębokość dwudziestu jeden metrów w skalnym podłożu. Budowlańcy użyli milionów ton bentonitu. Jest tam wszędzie.

– Ale przecież bentonitu używa się także w innych miejscach – zauważył Cooper.

– Jasne, ale są tam również inne materiały, które znalazła Sachs. Cały teren to dawne składowisko odpadów; pełno tam skorodowanych metali i szkła. A popiół? Żeby pozbyć się starych elementów konstrukcyjnych, budowlańcy spalili je.

– No i jest stamtąd tylko dwadzieścia minut do Chinatown – dodał Eddie Deng.

Sonny Li zaczął chodzić w tę i z powrotem po pokoju.

– Hej, Loaban, mam parę pomysłów.

– Mów, Sonny – rzucił z roztargnieniem Rhyme.

– Ja też byłem na miejscu zbrodni. Widziałem dysharmonię.

– Wyjaśnij to – poprosił Rhyme.

– Harmonia bardzo ważna w Chinach. Nawet zbrodnia ma swoją harmonię. A w tamtym miejscu, w tamtym magazynie, w ogóle nie ma harmonii. Duch dopada człowieka, który go zdradził. Torturuje go, zabija i wychodzi. Ale, hej, Hongse, pamiętasz? Całe miejsce zniszczone. Plakaty z Chin podarte, posążki Buddy i smoków rozbite. Żaden Chińczyk Han tak by nie zrobił. Duch pewnie wyszedł, a ci ludzie, których wynajął, zdemolowali miejsce. Ja myślę, że on szukał swoich ba-tu wśród mniejszości etnicznych.

Ba-tu znaczy zbirów, oprychów – przetłumaczył Deng.

– Tak, tak, zbirów. On szukał ich wśród mniejszości: Mongołów, Mandżurów, Tybetańczyków, Ujgurów. Chcecie dowodów? – zapytał Li, wskazując tablicę. – Dobrze, oto dowody. Odciski butów. Mniejsze niż Ducha. Chińczycy Han nieduzi. Tak jak ja. Nie tacy duzi jak wy. Ale ludzie z mniejszości na zachodzie i północy jeszcze mniejsi niż my, naprawdę.

Rhyme zerknął na Amelię i zobaczył, że pomyślała to samo co on: nie zaszkodzi sprawdzić.

– Dobrze, więc gdybyśmy poszli tym tropem – rzucił – to jak?

– Tongi – odparł Li. – Tongi wiedzą o wszystkim.

– Czym dokładnie jest tong? – zapytał Rhyme.

Eddie Dong wyjaśnił, że tongi są stowarzyszeniami Chińczyków, którzy mają wspólne interesy; pochodzą z tej samej prowincji bądź też uprawiają ten sam zawód. Zawsze otoczone były tajemnicą i w dawnych czasach ich spotkania odbywały się przy drzwiach zamkniętych – stąd nazwa „tong”, która oznacza izbę. W Stanach Zjednoczonych powstały, by chronić Chińczyków przed białymi i jako zalążki samorządności.

– Czy w którymś z tongów znajdzie się osoba, z którą możemy porozmawiać? – zapytała Sachs.

Deng przez chwilę się zastanawiał.

– Złożyłbym wizytę Tony'emu Cai. Trochę nam pomaga i jest jednym z najbardziej ustosunkowanych loabanów na tym terenie. Kieruje Publicznym Stowarzyszeniem Wschodnich Chin.

– Zadzwoń do niego – polecił Rhyme.

Alan Coe pokręcił głową.

– Nie, nie, to kwestia kultury. W pewnych okolicznościach trzeba się spotkać osobiście. Ale jest tu pewien haczyk. Cai nie będzie chciał, aby widziano, że kontaktuje się z policją w sprawie Ducha.

Rhyme'owi przyszedł do głowy pewien pomysł.

– Powiedz, że potrzebujemy jego pomocy i że burmistrz przysyła po niego limuzynę.

– W pewnych okolicznościach musimy być bardzo ostrożni, Linc – zaznaczył Sellitto.

– Będziemy ostrożni, kiedy złapiemy Ducha.

Deng kiwnął głową i zadzwonił do Tony'ego Cai.

– W porządku, zgodził się – oświadczył po krótkiej rozmowie.

Sonny Li miał jakąś niewyraźną minę.

– Hej, Loaban, chcę cię o coś prosić. Prywatnie. Możesz mi pozwolić zadzwonić? Do Chin?

– Do kogo? – zapytał bez ogródek Coe.

Li zmierzył agenta chłodnym wzrokiem.

– Telefon jest do mojego ojca.

Rhyme dał znak Thomowi, który połączył się z centralą, wykręcił numer i podał słuchawkę chińskiemu policjantowi.

W Sonnym Li zaszła nagła zmiana. Rozmawiając z ojcem, był spięty i uniżony. Pochylił się i kiwał głową niczym uczeń w szkole. W końcu odłożył słuchawkę i przez chwilę wbijał wzrok w podłogę. Wreszcie westchnął i odwrócił się do Rhyme'a.

– Okay, Loaban, i co teraz robimy?

– Przyjrzymy się pewnym odznaczającym się harmonią dowodom rzeczowym – odparł Rhyme.

Pół godziny później odezwał się dzwonek u drzwi i Thom zniknął w przedpokoju. Po chwili wrócił z postawnym Chińczykiem.

– Nazywam się Cai – oznajmił nowo przybyły.

Rhyme przedstawił się.

– Wyłonił się pewien problem, panie Cai, i mam nadzieję, że będzie mógł pan nam pomóc.

– Pracuje pan dla burmistrza?

– Zgadza się.

Kiedy Cai usiadł, Rhyme opowiedział mu o katastrofie frachtowca i ukrywających się gdzieś w mieście imigrantach. Następnie dał znak Dengowi, który poinformował gościa o zabójcach, dodając, że należą oni prawdopodobnie do którejś z chińskich mniejszości etnicznych.

Cai pokiwał głową.

– Duch… słyszeliśmy o nim. Wyrządza nam wszystkim wiele złego. Pomogę wam. Mam dużo znajomości. Gdyby wasz kierowca mógł mnie odwieźć, zabiorę się od razu do dzieła – zakończył, po czym podniósł się i ruszył w stronę drzwi.

Ting!- zawołał nagle ostro Sonny Li.

– Powiedział: zaczekaj – wyjaśnił cicho Eddie Deng.

Cai odwrócił się z chmurną miną. Li podszedł do niego i wszczęli ożywioną rozmowę po chińsku. Przywódca tongu w końcu umilkł, opuścił głowę i wbił wzrok w podłogę.

Rhyme spojrzał na Denga, ale ten wzruszył ramionami.

– Mówili za szybko. Nic nie zrozumiałem.

Li znowu zabrał głos. Cai kiwał głową i odpowiadał. W końcu wyciągnął rękę, wymienili uścisk dłoni i przywódca tongu wyszedł.

– Dlaczego pozwoliliście mu tak wcześnie odejść? – zapytał Li z pretensją w głosie. – On wam nie pomoże.

– Owszem, obiecał pomoc.

– Nie, nie, nie. To, co obiecał, nieważne. Pomagać nam niebezpiecznie. Nic za to od was nie dostanie. Wcale się nie nabrał na limuzynę. Wiedział, że burmistrz nie ma z tym nic wspólnego.

– Powiedział przecież, że pomoże – mruknął Sellitto.

– Chińczycy nie lubią mówić „nie” – wyjaśnił Li. – Dla nas łatwiej znaleźć wymówkę albo zgodzić się i potem zapomnieć. Naprawdę.

– Co mu powiedziałeś? O co się kłóciliście?

– To nie żadna kłótnia, to negocjacje. No wiecie, interesy. Teraz on poszuka wśród mniejszości. A wy mu zapłacicie.

– Co takiego? – obruszył się Sellitto.

– Niedużo. Będzie was kosztować tylko dziesięć tysięcy. Dolarów, nie juanów.

Rhyme i Amelia spojrzeli na siebie i wybuchnęli śmiechem.

– Co chcecie, to przecież wielkie miasto. Hej, Cai na początku chciał wiele więcej.

– Nie możemy płacić… – zaczął Sellitto.

– W porządku – przerwał mu Rhyme. – Podpiszę pokwitowanie.

– To ja zrobię sobie chwilę przerwy, dobrze, Loaban? Potrzebuję dobrych papierosów.

– Zgoda, Sonny. Zasłużyłeś na nie.

Duch w towarzystwie trzech Turków skręcił skradzionym blazerem w alejkę, przy której miał się znajdować dom Changów. Nagle zobaczyli duży parking i stanęli w miejscu. Duch spojrzał na Turków, którzy rozglądali się zdumieni dookoła.

– Gdzie to jest? – zapytał Yusuf. – Gdzie jest dom Changów?

Nigdzie w pobliżu nie było domów mieszkalnych.

Duch sprawdził adres. Numery się zgadzały; byli we właściwym miejscu. Tyle że stali przed dużym centrum handlowym. Szmugler zaklął pod nosem.

– Co się stało? – zapytał jeden z siedzących z tyłu Turków.

Duch uświadomił sobie, że Chang nie ufał Jimmy'emu Mahowi i podał przywódcy tongu fałszywy adres. Podniósł wzrok i zobaczył nad głową duży napis: DOM I OGRÓD.

Zastanawiał się, co robić. Drugi imigrant, Wu, nie był pewnie taki sprytny. Skorzystał z usług narajonego przez Maha pośrednika. Duch znał jego nazwisko.

– Zajmiemy się teraz rodziną Wu – powiedział. – A potem Changami.

Naixin – wszystko w swoim czasie.

Sam Chang odłożył słuchawkę i cały odrętwiały wpatrywał się przez chwilę w ekran telewizora, na którym widać było głupkowatą i zadowoloną z siebie amerykańską rodzinę, tak różniącą się od jego własnej.

– Mah nie żyje – powiedział, kucając przy swoim ojcu. -Mah?

– Ten loaban w Chinatown, który nam pomógł. Zadzwoniłem w sprawie dokumentów. Jego pracownica powiedziała, że nie żyje.

– Myślisz, że to Duch go zabił?

– A któż inny?

– Czy Mah wiedział, gdzie jesteśmy? – zapytał ojciec.

– Nie.

W rzeczywistości Changowie nie zamieszkali wcale w Queens, lecz w Brooklynie, w dzielnicy o nazwie Owls Head, która leżała niedaleko portu.

Nagle Sam Chang uświadomił sobie coś z przerażeniem.

– Wu! Duch może ich znaleźć. Muszę ich ostrzec – powiedział, ruszając ku drzwiom.

– Nie – zaprotestował ojciec. – Nie możesz ocalić człowieka przed jego własną głupotą.

– On też ma rodzinę: dzieci i żonę. Nie możemy pozwolić, żeby zginęli.

Chang Jiechi przez chwilę się zastanawiał.

– Dobrze – rzekł w końcu – ale skorzystaj z telefonu. Zadzwoń do tej kobiety i poproś, żeby ostrzegła Wu.

Chang podniósł słuchawkę i ponownie wykręcił numer Maha. Porozmawiał jeszcze raz z jego pracownicą i poprosił, żeby przekazała wiadomość Wu.

– Niech mu pani powie, by się natychmiast stamtąd wynosił. On i jego rodzina są w niebezpieczeństwie.

– Tak, tak – odparła roztargnionym głosem.

Ojciec Changa zamknął oczy i położył się na kanapie. Powinni jak najszybciej zaprowadzić go do lekarza.

Tyle trzeba było załatwić spraw, tyle przedsięwziąć środków ostrożności. Na moment Chang stracił wszelką nadzieję. Ale potem spojrzał na swoją rodzinę i brzemię, które spoczywało na jego barkach, wydało mu się lżejsze. William roześmiał się z czegoś, co pokazywali w telewizji. Śmiał się autentycznie rozbawiony, oglądając jakiś frywolny program. Ronald także. Wzrok Changa padł na żonę, której całą uwagę zajmowała mała Po-Yee.

W Chinach rodziny modlą się o syna, aby dalej przekazał ich nazwisko. Chang był oczywiście zachwycony, kiedy urodził się William, a w ślad za nim Ronald. Ale smutek Mei-Mei, która ubolewała nad tym, że nie ma córki, udzielił się w końcu i jemu. Będąc w ciąży z Ronaldem Mei-Mei była bardzo chora. Lekarze uznali, że nie będzie mogła mieć więcej dzieci. Przyjęła to ze stoicyzmem.

Jednak bogowie albo duchy przodków wybawiły ich z tej straszliwej niedoli, zsyłając Po-Yee, córkę, której sami nie mogli mieć, i tym samym przywracając wewnętrzną harmonię jego żonie.

Chang wstał, podszedł do synów i usiadł przed telewizorem. Zrobił to powoli i cicho, tak jakby każde nagłe poruszenie mogło, niczym rzucony do stawu kamień, zakłócić ten kruchy rodzinny spokój.

Загрузка...