III Księga Żywych i Umarłych

W wei-chi… zasiadający przy pustej planszy dwaj gracze

zaczynają od zajęcia pól, które ich zdaniem mogą im się przydać.

Stopniowo znikają puste obszary. A potem dochodzi

do starcia między wrogimi siłami; strategie obronne i ofensywne

rozwijają się, tak jak się to dzieje w świecie.

Gra wei-chi


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Żona Wu czuła się coraz gorzej. Był wczesny wieczór. Wu Qichen od godziny zwilżał jej czoło. Ich córka parzyła posłusznie ziołową herbatę, którą kupił, i razem poili rozgorączkowaną kobietę. Nie było jednak widać poprawy.

– Daj matce czyste ubranie, Chin-Mei – powiedział.

Dziewczynka przyniosła niebieskie spodnie i T-shirt, po czym razem ubrali Yong-Ping. Wu odwiedził następnie pobliski sklep z elektroniką i zapytał, gdzie jest najbliższy szpital. Sprzedawca zapisał mu adres i Wu wrócił do mieszkania.

– Na pewno niedługo będziemy z powrotem – powiedział córce. – Nie wolno ci w tym czasie nikomu otwierać. Kiedy wyjdziemy, zamknij drzwi na klucz.

Podał rękę żonie i razem wyszli na ulicę. Na Canal Street otaczało ich tylu ludzi, tyle możliwości, tyle pieniędzy – jednak w tym momencie nie miało to żadnego znaczenia dla biednego wystraszonego imigranta.

– Tutaj – rzucił nagle Duch, podjeżdżając do krawężnika na Canal Street, przy skrzyżowaniu z Mulberry Street, w Chinatown. – To właśnie małżeństwo Wu.

Zanim jednak Turcy wyskoczyli z samochodu, Wu pomógł żonie wsiąść do taksówki, wsunął się w ślad za nią i odjechali.

Duch zaparkował samochód dokładnie naprzeciwko domu, którego adres i klucze do frontowych drzwi dał mu przed pół godziną – na chwilę zanim został zastrzelony – pośrednik współpracujący z Mahem.

Omiótł wzrokiem ulicę, ocenił odległości i zauważył, jak wiele jest w pobliżu sklepów jubilerskich. To oznaczało, że na ulicy będą dziesiątki uzbrojonych strażników. Jeśli zabiją Wu przed zamknięciem sklepów, można się spodziewać, że któryś z nich usłyszy strzały i przybiegnie. Nawet później istniało pewne ryzyko. Będą musieli założyć kominiarki.

– Myślę, że powinniśmy to załatwić w następujący sposób – powiedział powoli po angielsku i Turcy nadstawili uszu.

Po wyjściu rodziców Chin-Mei zrobiła herbatę swojemu braciszkowi Langowi, dała mu bułkę i ryż, po czym usiadła razem z nim przed telewizorem.

Nagle rozległo się głośne, natarczywe pukanie do drzwi. Wstrzymując ze strachu oddech, Chin-Mei ściszyła telewizor. Lang spojrzał na nią zdziwiony, lecz ona przystawiła palec do ust, pokazując, żeby był cicho.

– Panie Wu? – odezwał się kobiecy głos. – Jest pan tam, panie Wu? Mam wiadomość od pana Changa.

Chin-Mei pamiętała, że Chang był człowiekiem, który uratował ich ze statku.

– To ważne – mówiła kobieta. – Pan Chang powiedział, że jesteście w niebezpieczeństwie. Pracowałam z panem Mahem. Zabito go. Wam też to grozi. Musicie znaleźć sobie jakieś nowe mieszkanie. Pomogę wam je znaleźć.

Chin-Mei zastanawiała się, czy nie powinna pójść z tą kobietą. Potem jednak przypomniała sobie, że ojciec zakazał jej otwierać komukolwiek drzwi. Nie mogła być nieposłuszna.

Kobieta chyba sobie poszła – pukanie ustało. Chin-Mei włączyła z powrotem fonię i przez kilka minut oglądała komediowy serial. Potem usłyszała zgrzyt klucza w zamku. Czyżby rodzice już wrócili?

Kiedy wyjrzała do przedpokoju, drzwi otworzyły się i do środka wtargnął nieduży śniady mężczyzna. Zamknął za sobą drzwi i wycelował do niej z pistoletu. Chin-Mei krzyknęła i próbowała podbiec do telefonu, lecz mężczyzna skoczył za nią, złapał ją wpół i przygwoździł do podłogi, a potem zawlókł jej płaczącego brata do łazienki, wepchnął go do środka i zamknął drzwi.

– Stul gębę – nakazał dziewczynie. – Jeśli jeszcze raz krzykniesz, zabiję cię. – Wyjął z kieszeni komórkę i wystukał numer. – Jestem w środku – powiedział. – Są tutaj dzieciaki.

W mieszkaniu Lincolna Rhyme'a, pogrążonym w półmroku z powodu szalejącej za oknem burzy, śledztwo nie posuwało się w ogóle do przodu. Sachs siedziała, popijając spokojnie ziołową herbatkę, co z jakiegoś powodu potwornie irytowało Rhyme'a.

Fred Dellray pojawił się z powrotem i międlił w palcach niezapalonego papierosa.

– Nie byłem zadowolony, kiedy to usłyszałem, i nie jestem zadowolony teraz – oznajmił. – Nie. Jestem. Zadowolonym. Facetem.

Nawiązywał do tak zwanych problemów z dyslokacją zasobów wewnątrz Biura, które spowodowały poślizg w przydzieleniu im większej liczby agentów. Osobiście Dellray podejrzewał, że facetom z Departamentu Sprawiedliwości przemyt ludzi nie wydaje się szczególnie seksowny i z tego względu nie poświęcają mu zbyt dużo czasu.

Z dowodami rzeczowymi ze wszystkich miejsc przestępstw też raczej im się nie szczęściło.

– No dobra, a co z tą czerwoną hondą, którą Duch ukradł na plaży? – odezwał się z niecierpliwością Rhyme. – Czy ktoś jej szuka w leśnych ostępach? Pojazd jest przecież na liście pilnie poszukiwanych.

– Przykro mi, Linc – odparł Sellitto. – Zero informacji.

– Mam ochotę się napić – westchnął zniechęcony Rhyme. – Nadeszła pora na koktajl.

– Doktor Weaver zakazała ci alkoholu przed operacją – przypomniał Thom.

– Powiedziała, żebym unikał alkoholu, Thom. Unikanie to jeszcze nie abstynencja.

– Nie będę się z tobą wdawał w spory semantyczne, Lincoln. Żadnego alkoholu – zaznaczył zdecydowanym tonem asystent i wycofał się do kuchni.

Rhyme zamknął oczy i z gniewem wcisnął głowę w oparcie fotela. Wyobrażał sobie – co było kompletnym absurdem – że w wyniku operacji odzyska władzę w ramieniu. Nikomu o tym nie mówił, ale często fantazjował, iż operacja pozwoli mu podnosić różne rzeczy. Czuł niemal, jak jego palce zaciskają się na chłodnej szklance whisky.

Naraz zamrugał powiekami, słysząc brzęk szkła na stojącym obok stoliku. W nozdrza wpadł mu surowy, przydymiony zapach whisky. Otworzył oczy. To Amelia Sachs postawiła małą szklaneczkę szkockiej na poręczy jego wózka.

– Nie jest zbyt pełna – mruknął, ale w podtekście zrozumiałym dla nich obojga zabrzmiało to jak „dziękuję”.

Wypił przez słomkę whisky, jednak nie ukoiła ona frustracji i zniecierpliwienia, które odczuwał z powodu ślimaczącego się śledztwa. Spojrzał na tablicę i nagle jego wzrok przyciągnęła jedna z pozycji.

– Sachs! – zawołał. – Potrzebny mi jest numer telefonu. Szybko.

Duch trzymał tuż przy policzku lufę tokariewa model 51. Rozgrzany metal dodawał mu otuchy. Minęła prawie godzina, odkąd jeden z Turków wszedł do środka, żeby przypilnować dzieci Wu. Na tym odcinku Canal Street zamykano już sklepy. Uzbrojeni strażnicy zniknęli, był tego pewien. Chcę już mieć to z głowy, pomyślał.

Nagle zobaczył na rogu dwie osoby, które wysiadały z taksówki: Wu i jego żonę. Ze spuszczonymi bojaźliwie głowami weszli do drogerii; on podtrzymywał ją w pasie, ona miała rękę w gipsie.

Pięć minut później wyszli ze sklepu.

– Ty zostaniesz w samochodzie – powiedział Duch do Hajipa. – Ja i on… – skinął głową na Yusufa – wejdziemy za Wu do środka.

Małżonkowie Wu zbliżali się do bramy, nieświadomi obecności bogów śmierci, którzy trzepotali nad nimi skrzydłami.

Duch wyjął komórkę i zadzwonił do Kashgariego, Turka, który był w ich mieszkaniu.

– Wu podchodzą do budynku. Wejdziemy za nimi, kiedy tylko miną bramę.

Duch i Yusuf naciągnęli na twarze kominiarki i wysiedli z blazera. Hajip usiadł za kierownicą.

Przebiegając razem z Yusufem na drugą stronę Canal Street, Duch czuł podniecenie, które ogarniało go zawsze, gdy miał kogoś zabić.

Dokładnie w tym samym momencie rozległ się głośny huk i w stojący tuż obok samochód trafiła kula.

– Cholera! – zawołał ktoś gniewnie. – Kto strzelił? Wstrzymać ogień!

– Kwan Ang! – ryknął ktoś inny przez megafon. – Zatrzymaj się! Tu Urząd do spraw Imigracji Stanów Zjednoczonych!

Szmugler odwrócił się i podniósł wysoko pistolet, rozglądając się za celem.

– To zasadzka! – krzyknął do Yusufa. – Wracamy do samochodu!

Na ulicy zapanował chaos – ludzie krzyczeli i padali na ziemię, szukając osłony przed spodziewanymi strzałami. Otworzyły się drzwi dwóch stojących nieco dalej białych furgonetek i na ulicę wybiegli z bronią w ręku mężczyźni i kobiety w czarnych mundurach.

A to co takiego? Oboje Wu również wyciągnęli broń. Duch zdał sobie nagle sprawę, że to nie byli Wu, lecz przebrani za nich agenci. Policja odnalazła jakimś cudem parę i wysłała do ich domu swoich ludzi, żeby wywabić go z ukrycia.

Oddał na oślep pięć albo sześć strzałów, żeby nie pozwolić podnieść się ludziom i zasiać panikę. Siedzący za kierownicą Turek otworzył drzwiczki i zaczął strzelać w stronę białych furgonetek. Policjanci rozbiegli się po drugiej stronie ulicy.

– Kto strzelił? – usłyszał Duch, kucając za maską blazera. – Wsparcie nie zajęło jeszcze pozycji… Co się stało?

– Kwan Ang! – rozległ się kolejny, elektroniczny głos z megafonu. – Tu FBI. Odłóż…

Duch uciszył agenta, strzelając dwa razy w jego stronę, po czym wskoczył do blazera. Ujgurowie błyskawicznie zajęli miejsca z tyłu.

– Kashgari! – zawołał nagle Yusuf. – Został w mieszkaniu! – dodał, wskazując dom Wu.

– Nie będziemy czekać – warknął Duch. Kiedy przekręcił kluczyk w stacyjce i zapalił silnik, spomiędzy stojących w szeregu samochodów wysunął się policjant, podniósł pistolet i wziął na cel blazera.

– Schylić się! – ryknął Duch.

Wszyscy trzej pochylili się i w tej samej chwili policjant oddał kilka strzałów. Spodziewali się, że usłyszą brzęk rozbijanej przedniej szyby, zamiast tego jednak rozległy się dwa głośne chrupnięcia. Kule trafiły w przód pojazdu. Zaraz potem łopatki wiatraka wypadły z hurkotem z obudowy i wbiły się w inne części silnika, który zazgrzytał i zgasł.

– Wysiadać! – rozkazał Duch. Trzej mężczyźni wyskoczyli z samochodu i przyczaili się na chodniku. Przez chwilę panowała cisza. Duch obejrzał się. – Tędy!

Zerwał się na równe nogi, strzelił kilka razy do policjantów i wbiegł na targ rybny. Kilku klientów i sprzedawców schowało się za koszami z drobniejszą rybą i węgorzami. Duch i dwaj Turcy dobiegli do tylnej alejki. Przy dostawczej furgonetce stał tam starszy mężczyzna. Widząc broń i maski na ich twarzach, padł na kolana i podniósł w górę ręce.

– Wsiadajcie! – zawołał Duch do Turków.

Kiedy wskoczyli do furgonetki, obejrzał się i zobaczył kilku policjantów, którzy zbliżali się ostrożnie do wejścia na targ. Oddał w ich stronę kilka strzałów i rozpierzchli się.

Pięć minut później na Canal Street zjawiła się Amelia Sachs. Fred Dellray klęczał przy postrzelonym policjancie. Był wściekły.

– Mieliśmy go już w ręku. Ukradł furgonetkę z targu rybnego po drugiej stronie ulicy. Szukają jej wszyscy, którzy noszą w tym mieście odznakę.

Zdesperowana Sachs zamknęła oczy. Cały geniusz Rhyme'a i nadludzkie wysiłki, żeby zmontować na czas ekipę, która ujęłaby Ducha, poszły na marne.

Tym, co przykuło uwagę Rhyme'a na tablicy, była informacja o grupie krwi rannej imigrantki. Nagle zdał sobie sprawę, że nie dostali wyników badań z laboratorium. Skontaktował się z biurem lekarza sądowego i kazał mu szybko kończyć analizę. Doktor odkrył kilka ciekawych szczegółów: obecność we krwi szpiku kostnego, co wskazywało na poważne złamanie kości; posocznicę, sugerującą głębokie cięcie albo otarcie; oraz obecność bakterii coxiella burnetti powodującej gorączkę typu Q, chorobę, którą można się zarazić w miejscach, gdzie trzymane są przez dłuższy czas zwierzęta, w portowych zagrodach albo w ładowniach statków.

– Gorączka typu Q jest u nas rzadka – oświadczył patolog.

Rhyme polecił następnie Dengowi i Lonowi Sellitto zebrać ekipę agentów, którzy zaczęli wydzwaniać do szpitali i klinik w Chinatown oraz Queens, żeby sprawdzić, czy nie przyjęto tam Chinki z gorączką typu Q albo fatalnie złamaną, zainfekowaną kończyną.

Już po dziesięciu minutach dostali telefon od policjanta w śródmieściu. Pewien Chińczyk przyprowadził właśnie swoją żonę do kliniki w Chinatown. Chinka pasowała idealnie do opisu: miała zaawansowaną gorączkę typu Q i wielokrotne złamanie. Nazywała się Wu Yong-Ping.

Funkcjonariusze z piątego komisariatu, a także Amelia Sachs i Deng, popędzili do kliniki, żeby ich przesłuchać. Wu powiedzieli policji, gdzie mieszkają, i napomknęli, że dzieci nadal przebywają w mieszkaniu. Rhyme poinformował następnie Amelię, iż otrzymali wyniki AFIS z miejsca zabójstwa Jimmy'ego Maha. Część odcisków pasowała do tych, które zdjęli z wcześniejszych miejsc; to szmugler popełnił tę zbrodnię. Kiedy Wu wyjaśnił, że mieszkanie załatwił im pośrednik narajony przez Maha, Rhyme i Sachs zdali sobie sprawę, iż Duch doskonale wie, gdzie mieszka rodzina.

Z powodu jednego przedwczesnego strzału cały ten wysiłek poszedł jednak na marne.

– Macie coś na temat tej furgonetki z targu rybnego? – rzucił gniewnie Dellray do jednego z agentów.

– Nic. Nikt jej nie odnalazł i nikt nie widział jej na drodze.

– Jak to się stało, że nikt jej nie widział? Coś. Tu. Nie. Gra.

Dellray ruszył wielkimi krokami w stronę targu rybnego. Amelia dołączyła do niego. Tuż przy wejściu stali obok wielkiego pojemnika z lodem trzej Chińczycy, jak domyślała się Sachs, sprzedawcy. Przesłuchiwało ich dwóch policjantów. Dellray spojrzał na starszego mężczyznę, który natychmiast wbił wzrok w podłogę. Agent FBI wskazał go palcem.

– To on powiedział, że Duch ukradł furgonetkę, tak?

– Zgadza się, agencie Dellray – potwierdził jeden z gliniarzy.

– No więc, okłamał was!

Dellray i Sachs przebiegli przez targ i znaleźli furgonetkę ukrytą w tylnej alejce za kontenerem ze śmieciami. Dellray zawrócił do sprzedawców.

– Powiedz mi, co się stało – rozkazał staremu.

– On mnie zabić – odparł tamten, szlochając. – Kazać powiedzieć, że oni ukraść furgonetkę. Pistolet do głowy. Nie wiem, gdzie oni pójść.

Chwilę później jeden z policjantów podał informację, że porwano samochód. Trzej uzbrojeni mężczyźni w kominiarkach podbiegli do stojącego na światłach lexusa, kazali wysiąść siedzącej w środku parze i odjechali.

– Kto oddal strzał, który ich spłoszył? – zwróciła się do Dellraya Amelia Sachs.

– Jeszcze nie wiem.

Nie musieli jednak długo szukać. Dwaj umundurowani policjanci podeszli do Dellraya i przez chwilę z nim konferowali. Agent FBI ruszył ze wściekłą miną w kierunku winnego.

Był nim Alan Coe.

– Jak to się, do jasnej cholery, stało? – warknął Dellray.

Rudy agent nie zamierzał kłaść uszu po sobie.

– Musiałem strzelić – oznajmił. – Duch chciał zabić naszych przebierańców. Nie widziałeś?

– Nie, nie widziałem. Trzymał broń z boku.

– Z miejsca, gdzie stałem, wyglądało to inaczej. To, co zrobiłem, wynikało z bieżącej oceny sytuacji. Gdybyście zajęli wyznaczone pozycje, i tak byśmy go przyskrzynili.

– Mieliśmy zamiar aresztować go bez przypadkowych ofiar, nie na środku zatłoczonej ulicy. – Dellray potrząsnął wściekle głową i wycedził: – Trzydzieści cholernych sekund i mielibyśmy go podanego na tacy.

– W tych okolicznościach uważałem jednak, że tak właśnie powinienem postąpić – powtórzył Coe, lecz w jego głosie zabrzmiała nutka skruchy.

– To wszystko zaszło za daleko – rzekł stanowczo agent FBI. – Od tej chwili urząd imigracyjny pełni wyłącznie rolę doradczą.

– Nie może pan wydać takiej decyzji – odparł Coe ze złowrogim błyskiem w oku.

– Żebyś wiedział, że mogę, synu. Na mocy odpowiedniej dyrektywy. Jadę zaraz do miasta, żeby to załatwić – oświadczył Dellray i oddalił się.

Sachs patrzyła, jak wsiada do swojego samochodu, zatrzaskuje drzwiczki i odjeżdża.

– Czy ktoś się zajął dziećmi? – zwróciła się do Alana Coe.

– Dziećmi Wu? Nie wiem. Poinformowałem o nich centralę – rzucił ze złością Coe i odszedł do swojego samochodu.

Dopiero teraz Sachs zadzwoniła do Rhyme'a i przekazała mu złe wiadomości.

– Co się stało? – zapytał Rhyme, wściekły jeszcze bardziej niż Dellray.

– Jeden z naszych ludzi strzelił, zanim zajęliśmy pozycje. Ulica nie była zamknięta i Duchowi udało się wymknąć. Strzelał Alan Coe. Dellray chce ograniczyć rolę urzędu w tej sprawie.

– Peabody'emu się to nie spodoba.

Amelia spostrzegła nagle Eddiego Denga.

– Muszę się zająć dziećmi Wu, Rhyme. Zadzwonię, kiedy przeszukam miejsce przestępstwa – powiedziała szybko i rozłączyła się. – Potrzebny mi tłumacz, Eddie! – zawołała do Denga. – Idę do dzieci Wu.

– Jasne.

Zeszli po kilku schodkach do mieszkania w suterenie. Deng nacisnął klamkę i w tej samej chwili Sachs zauważyła sterczący w zamku klucz.

– Nie! – zawołała, wyjmując broń z kabury. – Zaczekaj.

Ale było już za późno. Deng otworzył drzwi i gwałtownie się cofnął na widok niskiego śniadego mężczyzny, który trzymał płaczącą dziewczynkę, wbijając jej w szyję lufę pistoletu.

Mężczyzna ruszył do przodu, dając Dengowi znak, żeby się cofnął. Ani Sachs, ani młody detektyw nie ruszyli się z miejsca.

– Jesteś w kamizelce, Deng? – zapytała szeptem Amelia.

– Tak – padła udzielona drżącym głosem odpowiedź.

– Odsuń się – szepnęła. – Muszę mieć lepsze światło, żeby strzelić. Odłóż broń – zwróciła się bardzo powoli i spokojnie do mężczyzny zasłaniającego się dziewczynką.

Sachs i Deng cofnęli się. Napastnik, ciągnąc przerażoną małą, znalazł się na progu mieszkania.

– Ty! Na ziemię! – warknął okaleczoną angielszczyzną do Sachs.

– Nie – odpowiedziała. – Nie położymy się. Proszę, żebyś odłożył broń. Nie uda ci się uciec. Setki policjantów.

Mężczyzna zerknął ponad nimi w ciemną alejkę. Deng sięgnął po broń pod pachą.

– Eddie, nie! – krzyknęła Sachs.

Napastnik strzelił Dengowi prosto w pierś. Detektyw jęknął głośno i padł na ziemię, zbijając Amelię z nóg. Podniosła się oszołomiona na kolana, lecz napastnik wziął ją na muszkę, zanim zdążyła unieść broń.

Mimo to nie strzelił. Coś odwróciło jego uwagę. W mrocznej alejce Sachs zobaczyła niewielką postać – pędzącego mężczyznę, który trzymał coś w ręku.

Napastnik odwrócił się i podniósł broń, ale biegnący był szybszy i rąbnął go w głowę trzymaną w dłoni cegłą.

– Hongse! – zawołał Sonny Li do Amelii.

Odciągnął ją na bok i odwrócił się z powrotem do napastnika. Ten trzymał się za krwawiącą głowę, ale potem wycelował nagle z pistoletu i zaskoczony Li zatoczył się na ścianę.

Trzy oddane przez Sachs szybkie strzały trafiły napastnika, który padł niczym kukła na bruk.

– Piekielni sędziowie – wyjąkał Sonny Li, przyglądając się nieruchomemu ciału.

Dał krok do przodu, sprawdził puls mężczyzny i wyjął pistolet z jego martwej dłoni. Następnie pomógł wstać zapłakanej dziewczynce, która mijając Amelię, pobiegła alejką i wpadła w ramiona chińskiej policjantki z piątego komisariatu.

Pielęgniarze podbiegli do Denga, żeby sprawdzić, jak się czuje.

– Przepraszam – wyszeptał ranny do Sachs. – To było odruchowe.

– Twoja pierwsza strzelanina?

Deng kiwnął głową.

– Witaj w klubie – odparła z uśmiechem.

Sachs i dwaj policjanci z jednostki taktycznej sprawdzili mieszkanie i znaleźli w łazience małego, spanikowanego, mniej więcej ośmioletniego chłopca. Medycy przebadali rodzeństwo i ustalili, że żadne z nich nie zostało fizycznie skrzywdzone przez wspólnika Ducha.

Wkładając kombinezon z tyveku, Amelia Sachs podniosła wzrok i zobaczyła zmierzającego ku niej Sonny'ego Li. Widząc, że nieduży Chińczyk uśmiecha się od ucha do ucha, roześmiała się także.

– Skąd wiedziałeś, że Wu tu mieszkają? – zapytała.

Li zapalił papierosa.

– W Chinach pracowałem tak: chodziłem w różne miejsca, rozmawiałem z ludźmi. Dzisiaj poszedłem do kasyn, do trzech. W końcu spotkałem faceta przy pokerowym stoliku. On opowiedział mi o mężczyźnie, który był tam wcześniej. Skarżył się wszystkim, że ma chorą żonę. Potem powiedział, że był na „Fuzhou Dragonie” i wszystkich uratował. To musiał być Wu. Dysharmonia wątroby i śledziony, mówiłem wam. Wu powiedział, że mieszka gdzieś blisko. Zacząłem się rozglądać, pytać ludzi i dowiedziałem się, że rodzina taka jak Wu dzisiaj się wprowadziła. Spojrzałem przez tylne okno i zobaczyłem faceta z pistoletem. Hej, ty też patrzysz najpierw przez tylne okno, Hongse? To dobra zasada.

– Powinnam była to zrobić, Sonny.

– A jak wy znaleźliście Wu? – zapytał Chińczyk.

Sachs wyjaśniła, że trafili na ślad rodziny dzięki urazowi żony. Li pokiwał głową, wyraźnie pod wrażeniem zdolności dedukcyjnych Rhyme'a. Sachs opowiedziała mu następnie o przedwczesnym strzale i ucieczce szmuglera.

– Coe? On mi się nie podoba, naprawdę. Kiedy był na konferencji w Fuzhou, myśmy mu nie ufali. Mówił do nas jak do dzieci, chciał samemu załatwić Ducha. Źle się wyrażał o imigrantach. – Li przyjrzał się kombinezonowi z tyveku. – Dlaczego zakładasz to ubranie, Hongse?

– Żeby nie pomylić dowodów rzeczowych.

– Nie powinnaś nosić się na biało. W moim kraju to kolor śmierci. Zły omen.

– Nie jestem przesądna – stwierdziła Sachs.

– Ja jestem – odparł Li. – W Chinach wiele ludzi przesądnych. Trzeba odmawiać modlitwy, składać ofiary, ucinać ogon demonowi…

– Ucinać co? – przerwała zaskoczona.

– Ucinać ogon demonowi. Demony zawsze cię ścigają, więc kiedy przechodzisz przez ulicę, trzeba przebiec szybko przed samochodem. To ucina ogon demona, pozbawia go siły.

Uzyskawszy od Li obietnicę, że nie będzie jej wchodził w drogę, Sachs zbadała ciało martwego napastnika, przeszukała mieszkanie Wu i na koniec poprzeszywany kulami samochód Ducha. Następnie razem z Chińczykiem pojechała do kliniki, gdzie zastali całą rodzinę Wu w pokoju strzeżonym przez dwóch umundurowanych policjantów oraz agentkę urzędu imigracyjnego o kamiennym obliczu.

– Nie będzie wam przeszkadzało, jeśli umieścimy ich w jednym z naszych domów? – zapytała Amelia Sachs.

Nowojorska policja dysponowała kilkoma położonymi w mieście strzeżonymi mieszkaniami, z których korzystali objęci ochroną świadkowie. Duch, który spodziewał się raczej, że Wu zamieszkają w ośrodku dla imigrantów, mógł przekupić kogoś, by go tam wpuścił, albo choćby jego bangshou.

– Nie mamy nic przeciwko temu – odparła agentka.

Sachs, która wiedziała, że wolny jest akurat dom w Murray Hill, podyktowała jej adres. Następnie dała znak Sonny'emu i oboje pożegnali przygnębioną rodzinę. Po wyjściu z kliniki przystanęli na moment przy krawężniku, a potem jak na komendę przebiegli między dwiema pędzącymi taksówkami. Sachs zastanawiała się, czy druga z nich minęła ją dostatecznie blisko, aby uciąć ogony prześladującym ją demonom.

Obawy przed zamachem bombowym skłoniły administrację budynków rządowych do ograniczenia dostępu na parking pod Federal Plaza na Manhattanie. Mogli z niego korzystać wyłącznie wyżsi urzędnicy; dla innych pracowników dobudowano aneks. Tam również przedsięwzięto oczywiście niezbędne środki ostrożności, jednak tego dnia, o godzinie dziewiątej wieczorem, nie funkcjonowały one najlepiej, ponieważ uwagę jedynego pełniącego służbę strażnika zaabsorbowało niecodzienne wydarzenie: płonący na Broadwayu pojazd. Dlatego też nie spostrzegł niosącego teczkę niedużego mężczyzny w garniturze, który zbiegł szybko po rampie na opustoszały parking.

Mężczyzna pamiętał dobrze numery rejestracyjne granatowego rządowego samochodu, którego szukał, i odnalezienie go zajęło mu tylko pięć minut. Rozejrzawszy się dookoła, założył rękawiczki, wetknął szybko dźwignię między szybę i bok drzwi, po czym wsunął tam specjalny pręt, który odblokowywał zamek. Następnie otworzył teczkę i wyjął z niej ciężką papierową torbę z trzydziestocentymetrowymi żółtymi laskami. Do detonatora jednej z nich podłączony był przewód, który biegł do zasilacza, stamtąd zaś do prostego wyłącznika przyciskowego. Mężczyzna umieścił torbę pod fotelem kierowcy i wsunął wyłącznik między sprężyny siedzenia. Każdy, kto ważył więcej niż czterdzieści kilogramów, mógł uruchomić detonator, po prostu siadając w fotelu.

Mężczyzna włączył zasilacz, zamknął drzwi samochodu i opuścił parking, mijając zdecydowanym krokiem strażnika, który nieświadom niczego, nadal obserwował z zainteresowaniem strażaków gaszących płonącą furgonetkę.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Siedzieli w milczeniu, oglądając wiadomości na ekranie małego telewizora. William tłumaczył słowa, których nie rozumieli jego rodzice. W telewizji nie podali nazwisk ludzi, którzy o mały włos nie zginęli na Canal Street, ale nie ulegało wątpliwości, że chodziło o Wu Qichena i jego rodzinę. Reporter wspomniał, że przypłynęli tego ranka na pokładzie „Fuzhou Dragona”. Jeden ze wspólników Ducha zginął, jednak samemu szmuglerowi udało się uciec.

Wiadomości dobiegły końca i na ekranie pojawiły się reklamy. Mei-Mei skończyła zszywać małego wypchanego kotka dla Po-Yee i położyła go na krześle. Dziewczynka chwyciła go w rączki i przyglądała się uszczęśliwiona zabawce.

Sam Chang usłyszał jęk dobiegający z kanapy, na której leżał ojciec. Natychmiast wstał, znalazł lekarstwo i podał mu tabletkę morfiny. Doktor w Chinach rozpoznał raka, ale Chang Jiechi był ojcem dysydenta i znalazł się w związku z tym na samym końcu kolejki do leczenia.

Kiedy przyglądał się ojcu, ten otworzył nagle oczy.

– Duch jest wściekły, bo zabili jednego z jego ludzi – powiedział. – I nie udało mu się zabić Wu. Teraz ruszy w pościg za nami.

Taki był jego ojciec – siedział sobie cichutko i chłonął informacje, a potem wydawał opinię, która była nieodmiennie słuszna. W tym przypadku również miał rację, pomyślał zdesperowany Sam Chang.

Niezmiernie żałował decyzji, która przysporzyła tylu nieszczęść jego najbliższym. A więc, tak miał odtąd wyglądać los, jaki zgotował swojej rodzinie – nie czekało ich nic poza lękiem i mrokiem.

Siedząc na ławce w Battery Park City, Duch obserwował oświetlone statki, które płynęły rzeką Hudson. Deszcz przestał padać, ale nadal wiał porywisty wiatr i nisko nad głowami sunęły zwały purpurowych chmur, rozzłoconych od dołu przez światła wielkiego miasta.

Zastanawiał się, w jaki sposób policja dotarła do Wu. Może to jakieś czary?

Nie, nie było w tym żadnych czarów. Miał kolejny dowód na to, że jego przeciwnik i ludzie, którzy z nim pracowali, byli nieubłagani i niesłychanie zdolni. Gdyby nie ten przedwczesny strzał na Canal Street, gryzłby teraz ziemię albo siedział za kratkami. Kim był, u diabła, ów Lincoln Rhyme, o którym dowiedział się ze swojego źródła informacji?

Teraz już nic mu nie groziło. Na Canal Street miał na głowie kominiarkę, nikt go stamtąd nie ścigał, a Kashgari nie miał przy sobie niczego, co pozwoliłoby go powiązać z Duchem względnie z turkiestańskim centrum etnicznym w Queens.

Jutro odnajdzie Changów.

Późnym wieczorem Fred Dellray wstał i przeciągnął się przy swoim biurku w biurze FBI na Manhattanie. Czas się zbierać. Przekartkował raport o strzelaninie przy Canal Street, nanosząc tu i tam poprawki i przez cały czas zastanawiając się, dlaczego w ogóle bierze udział w operacji „Wyzionąć Ducha”.

Frederick Dellray, który ukończył kryminologię, psychologię i filozofię, był w dziedzinie tajnych operacji alfą i omegą, podobnie jak Rhyme w dziedzinie kryminalistyki. Zgubił go jednak własny talent. Okazał się zbyt dobry. Wieści o odnoszonych przez niego sukcesach rozeszły się po całym przestępczym światku. Podczas pracy w terenie groziło mu zbyt wielkie niebezpieczeństwo. W związku z czym awansowano go i od tej pory jedynie nadzorował innych tajnych agentów i współpracowników policji w Nowym Jorku.

Gdy skierowano go do operacji opatrzonej później kryptonimem „Wyzionąć Ducha”, wpadł w konsternację. Nigdy dotąd nie miał do czynienia z przemytem ludzi i uświadomił sobie, że kierując tą operacją, zajmuje się przestępstwami, o których naprawdę niewiele wie. Po dzisiejszych zmaganiach poczuł się jednak dużo lepiej. Nazajutrz miał umówione spotkanie z agentami specjalnymi kierującymi dystryktem południowym i wschodnim, a także z jednym z wicedyrektorów Biura z Waszyngtonu. Przekona ich, żeby dali mu to, czego potrzebował: pełną jurysdykcję FBI, specjalny oddział taktyczny oraz zepchnięcie urzędu imigracyjnego do roli doradczej.

Idąc korytarzem, skinął głową dwóm agentom.

– „Tyle jest zbrodni w świecie – zaintonował, mijając ich – a taki krótki czas”.

Pożegnali go gestem uniesionych dłoni.

Dellray zjechał na dół windą, wyszedł z biura frontowymi drzwiami i przeciął ulicę, zmierzając do aneksu parkingu federalnego. Po drodze zauważył tlący się nadal szkielet furgonetki, która spaliła się wcześniej tego wieczoru.

Minąwszy strażnika, zszedł na pogrążony w półmroku parking, odnalazł swego rządowego forda, otworzył drzwiczki i cisnął do środka poobijaną teczkę.

Wsiadając, zauważył, że uszczelka przy bocznej szybie jest wciśnięta do środka – ktoś wsunął tam dźwignię, żeby otworzyć samochód. A potem zobaczył wystające spod fotela przewody i pochylił się gwałtownie do przodu, usiłując złapać się prawą ręką drzwi i nie uruchomić własnym tyłkiem detonującego bombę wyłącznika przyciskowego.

Ale było już za późno.

Sachs, Mel Cooper i Rhyme badali ślady, które Amelia znalazła wcześniej w skradzionym przez Ducha blazerze – kilka małych szarych włókien z dywanu pod pedałem hamulca i gazu. Lon Sellitto rozmawiał przez telefon. Sonny Li kręcił się gdzieś w pobliżu, chwilowo nie miał jednak do zaoferowania żadnych złotych myśli ze skarbnicy azjatyckiego detektywa.

Pobrane przez Sachs włókna nie pasowały do dywaników w blazerze ani do żadnych innych znalezionych wcześniej.

– Spalcie je i zajrzyjcie do bazy danych – zlecił Rhyme.

Cooper przepuścił dwa włókna przez chromatograf gazowy sprzężony ze spektrometrem masowym, które podały dokładny wykaz substancji, z których składał się ten typ dywanu. Kiedy czekali na wyniki, rozległo się pukanie do frontowych drzwi.

Przybył Harold Peabody. Towarzyszył mu ktoś jeszcze. Rhyme zorientował się. że to zastępca agenta specjalnego kierującego biurem FBI na Manhattanie. Obaj mieli posępne miny.

Chwilę później pojawił się trzeci mężczyzna. Przyjrzawszy się jego świeżo wyprasowanemu granatowemu garniturowi i białej koszuli. Rhyme uznał, że to kolejny agent FBI. lecz gość przedstawił się zwięźle jako Webley ze Stanu.

A więc sprawą zainteresował się również Departament Stanu, pomyślał Rhyme. To był dobry znak. Dellray musiał rzeczywiście użyć bardzo wysokich guanxi. żeby załatwić im posiłki.

– Przepraszam, że przeszkadzam. Lincoln – bąknął Peabody.

– Musimy z panem porozmawiać. Coś się wydarzyło dziś wieczorem w centrum Manhattanu – oznajmił zastępca agenta specjalnego.

– W związku ze sprawą? – zapytała Sachs.

– Nie wydaje nam się, żeby to było z nią związane. Ale obawiam się. że będzie miało pewne implikacje.

No dalej, wyrzućcie to z siebie wreszcie, pomyślał niecierpliwie Rhyme.

– Ktoś podłożył dziś wieczorem bombę na podziemnym parkingu naprzeciwko Federal Building.

– Dobry Boże… – szepnął Mel Cooper.

– Zrobił to w samochodzie Freda Dellraya.

– Nie! – krzyknęła Amelia.

– Nic mu się nie stało – dodał szybko zastępca agenta specjalnego. – Ładunek nie wybuchł.

Rhyme zamknął na chwilę oczy.

– Co to było? – zapytał.

– Dynamit z wyłącznikiem przyciskowym. Wybuchł tylko detonator.

– Dlaczego uważacie, że to nie ma związku ze sprawą? – zapytał Rhyme.

– Dwadzieścia minut przed wybuchem anonimowy rozmówca zadzwonił pod numer dziewięćset jedenaście. Męski głos o nieustalonym akcencie oznajmił, że rodzina Cherenko planuje kroki odwetowe za aresztowania, do których doszło w zeszłym tygodniu.

Rhyme przypomniał sobie, że Dellray przeprowadził niedawno dużą tajną operację w Brooklynie, mateczniku rosyjskiej mafii.

Zauważył również, że Webley z Departamentu Stanu nie powiedział ani słowa od momentu, gdy się pojawił. Skrzyżował ręce na piersi i stał w milczeniu przy tablicy, wbijając w nich wzrok. Rhyme uświadomił sobie, na czym polegają „implikacje”, o których wspomniał zastępca agenta specjalnego. Partner Dellraya zginął w zamachu bombowym w Oklahoma City.

– Fred chce, żeby wyłączyć go ze sprawy? – zapytał.

Zastępca agenta specjalnego pokiwał głową.

– Uprzątnął już biurko.

Rhyme'owi trudno było go winić.

– Potrzebujemy pomocy – rzekł. – Fred załatwiał nam właśnie specjalną grupę taktyczną i kilku dodatkowych agentów. Brakuje nam wsparcia.

– Rano będziecie mieli nowego agenta oraz informację w sprawie grupy taktycznej – zapewnił go zastępca agenta specjalnego.

– Słyszałem o tym, co się przytrafiło Alanowi Coe – rzekł Peabody. – Przed domem Wu. Przepraszam.

– Złapalibyśmy Ducha, gdyby Coe nie strzelił – powiedział z naciskiem Li.

– Wiem. Słuchajcie, to porządny facet. Jest tylko trochę narwany. Staram się nie oceniać go zbyt surowo. Załamał się lekko, kiedy zaginęła jedna z jego informatorek. Domyślam się, że czuł się winny. Wziął bezpłatny urlop. Nie chce o tym mówić, ale słyszałem, że wyjeżdżał za granicę, by się dowiedzieć, co się z nią stało. W końcu wrócił do pracy i od tego czasu nie odpuszcza nikomu. To jeden z moich najlepszych agentów.

Oczywiście pominąwszy drobne uchybienia w rodzaju umożliwienia ucieczki podejrzanym, pomyślał cierpko Rhyme.

Peabody, Webley i zastępca agenta specjalnego wyszli, zapewniwszy Rhyme'a raz jeszcze, że rano zgłosi się do niego nowy oficer łącznikowy z FBI.

– W porządku, zabieramy się z powrotem do roboty – zawołał kryminolog, zwracając się do Sellitta, Amelii Sachs, Coopera i Li. – Czego dowiedziałaś się w klinice?

Sachs powtórzyła dokładnie, co powiedzieli jej Wu. Changowie byli gdzieś w Queens i jeździli niebieską furgonetką nieznanej marki o nieznanych numerach rejestracyjnych. Mieli również niemowlę, którego matka utonęła na frachtowcu.

– Ma na imię Po-Yee. To znaczy „Drogocenne Dziecko”.

Rhyme zauważył szczególny wyraz twarzy Sachs, kiedy wspomniała o niemowlęciu. Wiedział, jak bardzo chciała dziecka – i że chciała je mieć z nim. Bez względu na to, jak dziwny mógł mu się wydać ten pomysł przed kilku laty, w głębi ducha nawet mu się podobał. Jego motywy jednak przynajmniej po części nie miały nic wspólnego z pragnieniem bycia ojcem. Amelia Sachs, jak żaden inny znany mu zawodowy policjant poza nim samym, posiadła umiejętność wczuwania się w sposób myślenia sprawcy i odnajdywała dzięki temu dowody rzeczowe, które umykały uwagi innych. Ale to, co czyniło z niej idealną policjantkę na miejscu zbrodni, narażało ją również na niebezpieczeństwo. Sachs, która władała po mistrzowsku bronią palną i była prawdziwym asem kierownicy, często zjawiała się pierwsza, gdy trzeba było kogoś aresztować, gotowa wyciągnąć broń i ująć sprawcę. Tak jak to się stało dzisiaj przy domu Wu. Rhyme nigdy nie poprosiłby jej, by przestała się narażać. Żywił jednak nadzieję, że mając w domu dziecko, ograniczyłaby się wyłącznie do czynności dochodzeniowych, w czym była jako policjantka najlepsza.

Tok jego myśli przerwał nagle Mel Cooper.

– Są wyniki chromatografii włókien.

Po kilku sekundach pojawiły się na ekranie.

– To wykładzina dywanowa marki Lustre-Rite. Producentem jest firma Arnold Textile & Carpeting w Wallingham w stanie Massachusetts. Mam ich numery telefonów.

– Niech ktoś do nich zadzwoni – polecił Rhyme. – Interesują nas zamówienia z Dolnego Manhattanu. Z ostatniego okresu, prawda, Mel?

– Najprawdopodobniej, skoro tych włókien jest aż tyle. Większość włókien odpada od wykładziny najpóźniej w ciągu sześciu miesięcy od założenia.

– Zajmę się tym – powiedział Sellitto. – Ale nie oczekujcie cudów – dodał, wskazując głową zegar. Dochodziła jedenasta wieczór.

– Chyba mają tam nocną zmianę – rzekł Rhyme. – Brygadzista będzie znal domowy numer szefa.

– Zobaczę, co się da zrobić.

Cooper tymczasem badał ślady, które Amelia znalazła w blazerze.

– Jak sądzisz, Lincoln? Czy to mierzwa? Pochodzi z dywanika.

– Polecenie, wejście, mikroskop – rozkazał Rhyme i obraz z mikroskopu pojawił się na ekranie jego komputera. Kryminolog rozpoznał ślady świeżej cedrowej mierzwy.

– Dużo zieleni jest wokół Battery Park City – mruknął Sellitto, mając na myśli luksusowe apartamentowce na Dolnym Manhattanie, gdzie, na co wskazywały uzyskane wcześniej dowody, Duch mógł posiadać mieszkanie.

Za dużo zieleni, pomyślał Rhyme.

– Co wiemy na temat zwłok? – zapytał.

– Niewiele – odparła Sachs.

Wspólnik Ducha nie miał przy sobie dokumentów.

– Hej, jest tak, jak myślałem, Loaban – odezwał się nagle Sonny Li, wskazując zrobione polaroidem zdjęcie zabitego. – Jego twarz, widzisz? On jest Kazach, Tadżyk, Ujgur… Z mniejszości, tak jak mówiłem, pamiętasz?

– Pamiętam – powiedział Rhyme. – Zadzwoń do naszego przyjaciela z tongu… do pana Cai. Powiedz, że naszym zdaniem bandyci rekrutują się z tych mniejszości. To pomoże mu zawęzić poszukiwania. Balistyka? – zapytał po chwili.

– Duch nadal używa tokariewa model pięćdziesiąt jeden – poinformowała go Sachs.

– Mówiłem, to bardzo solidny pistolet – wtrącił Li.

– A broń zabitego?

– Zbadałam ją. To stary walther PPK.

– Gdzie jest teraz? – zapytał Rhyme, do którego nie dotarła ta broń.

Amelia Sachs i Sonny Li wymienili między sobą szybkie porozumiewawcze spojrzenia.

– Mają go chyba federalni – powiedziała z roztargnieniem Amelia.

Li uciekł wzrokiem w bok i Rhyme od razu domyślił się, że po zbadaniu pistoletu Sachs przekazała go chińskiemu policjantowi. Cóż, chyba mu się należał, pomyślał. Gdyby nie Li, niewykluczone, że zginęliby Deng, Sachs i córka Wu.

– Właśnie rozmawiałem z jednym z szefów Arnold Textile – zawołał Sellitto. – Ta konkretna wykładzina jest wyłącznie w sprzedaży komercyjnej. To ich czołowy produkt. Dał mi listę dwunastu działających na tym terenie dużych przedsiębiorców budowlanych i dwudziestu sześciu hurtowni, które sprzedają wykładziny instalatorom i podwykonawcom.

– Do diabła – zaklął Rhyme. Sporządzenie pełnej listy mieszkań wyposażonych w wykładzinę Lustre-Rite mogło się okazać trudnym zadaniem. – Zleć to komuś.

W tym momencie zadzwonił jego prywatny telefon i Rhyme odebrał go. Aparat nastawiony był na tryb głośno mówiący.

– Lincoln? – odezwał się kobiecy głos.

– Dobry wieczór, doktor Weaver – odparł, czując, jak przechodzi go dreszcz.

– Wiem, że jest późno. Nie przeszkadzam panu?

– Nie, skądże – zapewnił ją Rhyme.

– Mam już dokładne informacje na temat operacji. Odbędzie się w Manhattan Hospital w przyszły piątek o dziesiątej rano. Spotkamy się na sali przedoperacyjnej oddziału neurochirurgii na trzecim piętrze.

– Doskonale – odparł i życzył jej dobrej nocy.

Amelia Sachs nie odezwała się ani słowem. Rhyme wiedział, że wolałaby, aby nie poddawał się zabiegowi. Jak dotąd pozytywne rezultaty odnotowano głównie u pacjentów, których urazy były o wiele mniej poważne niż Rhyme'a. Przy tym operacja wiązała się z ryzykiem: jego stan mógł się po niej nawet pogorszyć. Sachs rozumiała jednak, jakie to dla niego ważne, i miała zamiar go wspierać.

– No cóż – oznajmiła w końcu ze stoickim spokojem. – W takim razie musimy złapać Ducha przed przyszłym piątkiem.

Rhyme zauważył, że Thom bacznie mu się przygląda.

– Na dzisiaj koniec – oświadczył nagle stanowczym głosem asystent.

Amelia, Sellitto i Cooper również byli za tym, żeby zakończyć dzień pracy.

– Bunt na pokładzie – mruknął Rhyme. Odczuwał dziwne zmęczenie, lecz składał je na karb zaangażowania w sprawę, która tak go pochłaniała. – Zostajesz dzisiaj na noc, Sonny – powiedział.

– I tak nie mam gdzie pójść, Loaban. Jasne.

– Thom przygotuje ci pokój. Ja będę na górze. Jeśli masz ochotę, możesz mnie odwiedzić. Daj mi tylko dwadzieścia minut.

Li kiwnął głową.

– Zawiozę cię na górę – zaproponowała Amelia.

Rhyme wjechał wózkiem do małej windy i Sachs weszła tam za nim. Lincoln zerknął na jej twarz. Była zamyślona, ale wyczuwał, że to nie wiąże się ze sprawą.

– Czy jest coś, o czym chciałabyś porozmawiać, Sachs? – zapytał.

Nie odpowiadając, wcisnęła guzik windy.

Zbliżała się północ. Przywódca Stowarzyszenia Pracowników Wschodniego Broadwayu siedział w swoim gabinecie od ulicy, rozmawiając z człowiekiem, którego widział po raz pierwszy w życiu. Jego gość mógł się jednak okazać bardzo cenny, wiedział bowiem, gdzie ukrywają się Changowie.

– Skąd znasz tych ludzi? – zwrócił się do mężczyzny, który podał mu tylko swoje nazwisko: Tan.

– Chang jest przyjacielem mojego brata w Chinach. Załatwiłem im mieszkanie, a także pracę dla Changa i jego syna.

– Gdzie jest to mieszkanie? – zapytał od niechcenia przywódca tongu.

– To jest właśnie informacja, którą chcę sprzedać – odparł mężczyzna, energicznie gestykulując. – Jeśli Duch chce znać adres, musi za to zapłacić. Będę pertraktował tylko z Duchem.

– To niebezpieczne – ostrzegł przywódca tongu. – Ile nam zapłacisz, jeśli cię z nim skontaktujemy?

– Dziesięć procent od tego, co mi zapłaci.

Określiwszy wstępne warunki, przystąpili do negocjacji. W końcu zgodzili się na trzydzieści procent, pod warunkiem, że suma będzie wypłacona w amerykańskich dolarach.

Przywódca tongu wyjął komórkę i wystukał numer. Kiedy Duch odebrał telefon, przedstawił mu się.

– Mam tutaj kogoś – oznajmił – kto wynajął mieszkanie rozbitkom z „Fuzhou Dragona”. Rodzinie Changów.

Duch przez chwilę milczał.

– Niech to udowodni – rzekł w końcu.

Przywódca tongu przekazał to swojemu gościowi.

– Zachodnie imię Changa brzmi Sam – odpowiedział Tan. – Jest tam też starszy mężczyzna, jego ojciec. I dwaj chłopcy. Aha, i żona, Mei-Mei. Mają też niemowlę.

– Skąd on ich zna? – zapytał Duch.

– To brat przyjaciela Changa z Chin.

– Powiedz mu, że zapłacę za informację sto tysięcy jednokolorowych – odparł po krótkim zastanowieniu Duch.

Przywódca tongu zapytał, czy Tan akceptuje tę sumę. Jego gość natychmiast się zgodził i wiadomość została przekazana Duchowi.

– Każ mu przyjść do mnie jutro rano o wpół do dziewiątej. Wiesz gdzie – powiedział szmugler i się rozłączył.

Ręce Sama Changa drżały, a oddech był urywany i krótki, kiedy opuścił siedzibę Stowarzyszenia Pracowników Wschodniego Broadwayu. Nagle jednak się zaśmiał. Cóż za niesamowity pomysł – targował się z tym człowiekiem o cenę życia swojej rodziny.

Zdawał sobie sprawę, że pewnie zginie. I w tym momencie pomyślał przede wszystkim o Williamie, swoim pierworodnym. Och, synu. Owszem, zaniedbywałem cię. Ale powinieneś zrozumieć, że robiłem to, bo chciałem lepszej ojczyzny dla ciebie i twoich dzieci. A kiedy życie w Chinach stało się zbyt niebezpieczne, przywiozłem cię tutaj, porzucając mój ukochany kraj.

O miłości, synu, nie świadczy kupowanie gadżetów, częstowanie łakociami ani zapewnienie komuś własnego pokoju. Miłość to dyscyplina, dawanie przykładu i poświęcenie – nawet własnego życia.

Amelia Sachs jechała do śródmieścia, nie przekraczając raczej, co dla niej nietypowe, limitu szybkości, i powtarzając w myśli rozmowę z lekarzem sprzed kilku tygodni.

– A, pani Sachs. Tu pani jest.

– Dzień dobry, doktorze.

– Właśnie rozmawiałem z lekarzem Lincolna Rhyme'a.

– Po pana minie widzę, że nie ma pan dla mnie dobrych wiadomości.

– Może usiądziemy tam w rogu?

– Tu jest dobrze. Niech mi pan powie. Bez owijania w bawełnę.

Cały jej świat legł nagle w gruzach, załamały się wszystkie plany na przyszłość. Jak mogła temu zaradzić?

Cóż, pomyślała, zatrzymując samochód, jest jedna rzecz…

Przez dłuższy czas siedziała, nie ruszając się z miejsca. To szaleństwo, powiedziała sobie. Ale potem wiedziona jakimś impulsem, wysiadła z camaro i ze spuszczoną głową weszła do bloku. Wspięła się po schodach. I zapukała do drzwi.

Kiedy się otworzyły, uśmiechnęła się do Johna Sunga. On też się do niej uśmiechnął i zaprosił gestem do środka.

Sonny Li wszedł do sypialni Lincolna Rhyme'a, trzymając w ręku reklamówkę.

– Kiedy byłem w Chinatown z Hongse, Loaban, kupiłem kilka rzeczy. Mam dla ciebie prezent.

– Prezent? – zapytał Rhyme ze swojego nowego łóżka marki Hill-Room Flexicair.

– Patrz, co tu mam. – Li trzymał w rękach nefrytową figurkę groźnie wyglądającego mężczyzny z łukiem i strzałą. Postawił ją na stoliku przy północnej ścianie, po czym wrócił do torby i wyjął z niej kilka kadzidełek.

– Nie będziesz tego tutaj palił!

– Tak trzeba, Loaban. To cię nie zabije. – Li umocował kadzidełko w uchwycie i zapalił je. Następnie wyjął jasnozieloną butelkę i wlał z niej jakiś płyn do plastikowej filiżanki.

– Co, u diabła, robisz? Stawiasz tu kapliczkę?

– To Guan Di, bóg wojny – wyjaśnił Li. – Złożymy mu ofiarę. On lubi słodkie wino i ja mu kupiłem.

Li skłonił się przed figurką i powiedział kilka słów po chińsku. Następnie wyjął z torby inną białą butelkę, usiadł na krześle przy łóżku Rhyme'a i nalał sobie do jednorazowej filiżanki. Na koniec napełnił jeden z kubków Rhyme'a i wsadził do środka słomkę.

– A to co? – zapytał Rhyme.

– Dobry alkohol, Loaban. Jak whisky. Złożymy teraz ofiarę sobie.

Nie, to nie była wcale whisky, ale chociaż trunek smakował paskudnie, miał w sobie piekielną moc.

Li wskazał głową prowizoryczny ołtarzyk.

– Znalazłem Guan Di w sklepie w Chinatown. Ale nie kupiłem go z powodu wojny. On jest także bogiem detektywów, naprawdę.

– Zasuwasz.

– Że niby żartuję? Nie, to prawda. W każdym urzędzie bezpieczeństwa, każdym, gdzie byłem, stoi Guan Di. Kiedy śledztwo nie idzie dobrze, detektywi składają ofiary tak jak my. A ta operacja, o której mówiłeś… – podjął po chwili Chińczyk. – Czy ci się polepszy?

– Możliwe. Trochę. Mógłbym odzyskać w niewielkim stopniu władzę w kończynach.

– Na czym to polega?

Rhyme opowiedział Sonny'emu Li o doktor Cheryl Weaver, która wykonywała eksperymentalne zabiegi u pacjentów z uszkodzonym rdzeniem kręgowym. Nadal pamiętał dokładnie, co mówiła lekarka na temat swojej techniki.

„Układ nerwowy zbudowany jest z aksonów, które przenoszą impulsy nerwowe. Kiedy następuje uraz rdzenia kręgowego, aksony ulegają zerwaniu lub zmiażdżeniu, a następnie obumierają. Przestają w związku z tym przenosić impulsy i przekaz z mózgu nie dociera do reszty ciała. W obwodowym układzie nerwowym – w naszych rękach i nogach – zniszczone aksony mogą się zregenerować. W ośrodkowym układzie – czyli w mózgu i rdzeniu kręgowym – nie. Ale nauczyliśmy się robić pewne rzeczy, aby pomóc im się odtworzyć. Najpierw stosujemy tradycyjne metody chirurgiczne, mające na celu odbudowanie struktury kostnej kręgów oraz odbarczenie miejsca, w którym nastąpił uraz. Następnie dokonujemy dwóch przeszczepów. Jeden to przeszczep własnych tkanek nerwowych z układu obwodowego pacjenta, drugi to komórki pobrane z ośrodkowego systemu nerwowego embrionu”.

– Pobierają je z embrionu rekina – dodał Rhyme.

Sonny Li roześmiał się.

– Z ryby?

– Tak jest. Rekiny są bardziej kompatybilne z ludźmi niż inne organizmy.

– Hej, Loaban, ta operacja, ona niebezpieczna?

– Owszem, jest niebezpieczna – potwierdził Rhyme.

– Wygląda mi to na yi luan tou shi. Znaczy „rzucać się z jajkami na skały”. Czyli robić to, co nie może się udać, naprawdę. Więc po co ci ta operacja?

Dla Rhytne'a sprawa była oczywista. Żeby zyskać trochę więcej niezależności. Móc podrapać się w głowę. Być bliżej Amelii Sachs. Być lepszym ojcem dla dziecka, którego Sachs tak bardzo pragnęła.

– To jest coś, co po prostu muszę zrobić, Sonny – powiedział.

Li potrząsnął głową.

– Nie, nie. Lepiej przyjąć swoje ograniczenia. Los zrobił cię takim, jakim jesteś, Loaban. Może jesteś lepszym detektywem dlatego, że to się stało. Teraz twoje życie jest zrównoważone.

Rhyme mimo woli się roześmiał.

– Nie mogę chodzić. Nie mogę wziąć do ręki dowodu rzeczowego. Jak to może być, do diabła, lepsze?

– Może twój umysł, on teraz lepiej pracuje, naprawdę. Może masz silniejszą wolę. Może twój jizhong, twoje skupienie teraz lepsze.

– Chcę znowu chodzić – szepnął z naciskiem Rhyme, zastanawiając się, dlaczego otwiera duszę przed tym dziwnym człowieczkiem. – Nie pragnę chyba zbyt wiele.

– A może to zbyt wiele – odparł Li. – Słuchaj, Loaban, patrz na mnie. Może ja bym chciał być wysoki i wyglądać jak Chow Yun-Fat, żeby uganiały się za mną dziewczęta. Może bym chciał być bankierem w Hongkongu. Ale to nie jest moja natura. Moja natura to być dobrym gliniarzem. Może gdybyś zaczął znowu chodzić, straciłbyś coś ważnego. – Li dolał sobie alkoholu. – Słuchaj, Loaban, w Chinach mamy dwóch wielkich filozofów: Konfucjusza i Lao-tsy. Konfucjusz uważał, że dla ludzi najlepsze jest słuchać zwierzchników, wykonywać rozkazy, siedzieć cicho. Ale Lao-tsy, on mówi, najlepsze dla każdego jest iść własną drogą życia. Znaleźć harmonię i naturę. W „Tao” Lao-tsy mówi: „Żyj pośrodku twojego bytu. Po prostu bądź”.

Przez dłuższą chwilę obaj milczeli. Po jakimś czasie Li zaczął opowiadać o życiu w Chinach.

– Jakiego typu przestępczość występuje w Liu Guoyuan? – zapytał Rhyme.

– Dużo przekupstwa, pieniędzy za protekcję. Dużo innych przestępstw. W Chinach dużym problemem jest porywanie kobiet. Na każde sto kobiet mamy stu dwudziestu mężczyzn. Ludzie nie chcą rodzić dziewczynek, naprawdę. A skąd potem wziąć żonę? Więc dużo porywaczy łapie kobiety i sprzedaje je potem na żony. Ja odnalazłem sześć w zeszłym roku. Rekord w naszym urzędzie. Dobre uczucie złapać porywacza, aresztować go.

Przez chwilę pili w milczeniu. Rhyme czuł się zadowolony. Większość ludzi, którzy tu przychodzili, widziała w nim mniej lub bardziej jawnie wybryk natury. Ale Li w ogóle się nie przejmował stanem Rhyme'a. Tak jakby to było zupełnie naturalne. Rhyme zdał sobie sprawę, że prawie wszyscy ludzie, których poznał w ciągu ostatnich kilku lat z wyjątkiem Amelii Sachs, to wyłącznie znajomi. Tego mężczyznę znał dopiero jeden dzień, ale Sonny Li już teraz wydawał mu się kimś więcej.

– Wspomniałeś o swoim ojcu – powiedział. – Kiedy do niego wcześniej dzwoniłeś, nie wyglądało to najlepiej. W czym rzecz?

– Aaa… mój ojciec. Ja nie dorastam do tego, co on chce.

– Dlaczego?

– Aaa… dużo rzeczy. Dam ci naszą historię w tabletce.

– W pigułce.

– Mój ojciec podczas wojny domowej walczył razem z Mao, wypędzał nacjonalistów na Tajwan. W październiku czterdziestego dziewiątego roku stał z przewodniczącym Mao przy Bramie Niebiańskiego Pokoju w Pekinie. Och, Loaban, słyszałem tę historię milion razy. Wielki patriotyczny moment. Mój ojciec, on ma guanxi. Wysokie koneksje. On wielki działacz partii komunistycznej w Fujian. On chciał, żebym ja też. Ale ja widziałem, co komuniści zrobili w sześćdziesiątym szóstym roku: wielką proletariacką rewolucję kulturalną. Zniszczyli wszystko, krzywdzili ludzi, zabijali ludzi. Rząd i partia nie robili dobrych rzeczy.

– To nie było w zgodzie z naturą – wtrącił Rhyme. – Nie było w zgodzie z harmonią.

– Dokładnie tak, Loaban – roześmiał się Li. – Mój ojciec chciał, żebym ja wstąpił do partii. Ale ja nie dbam o partię. Lubię pracę w policji. Lubię łapać przestępców. – Li nagle zmarkotniał. – Inne złe rzeczy to że nie mam syna… że nie miałem dzieci, kiedy byłem żonaty. Nikogo, żeby zachować nazwisko.

– Jesteś rozwiedziony? – zapytał Rhyme.

– Moja żona, ona umarła. Na bardzo złą gorączkę. Byłem żonaty tylko kilka lat, bez dzieci. Mój ojciec mówi, że to moja wina. – Li wstał i podszedł do okna. – Nic z tego, co ja robię, mu nie wystarcza. Pilnie się uczyłem. W wojsku dostawałem medale. Ożeniłem się z ładną, porządną dziewczyną, dostałem pracę w urzędzie bezpieczeństwa, zostałem detektywem. Co tydzień przychodzę do mojego ojca, daję mu pieniądze, odwiedzam grób matki. Ale nic z tego, co robię, mu się nie podoba. Może zostanę tutaj – mruknął, wyglądając przez okno. – Mówię dobrze po angielsku. Mogę być tutaj oficerem bezpieczeństwa.

Sonny Li roześmiał się i powiedział na głos to, co obaj w tym momencie myśleli.

– Nie, nie, już na to za późno. Nie, jak złapiemy Ducha, ja wrócę do domu i będę nadal dobrym detektywem. Guan Di i ja wyjaśnimy jakąś ważną zbrodnię i może mój ojciec pomyśli, że ja w końcu nie jestem takim złym synem. Okay, ty i ja, może w coś zagramy, Loaban – dodał, odwracając się do Rhyme'a.

– Nie mogę grać w większość gier, Sonny. Nie mogę trzymać kart w ręku.

– Aaa, karty – prychnął drwiąco Li. – Karty dobre, żeby zarobić pieniądze. Najlepsze gry to takie, kiedy sekrety siedzą w głowie, naprawdę. Wei-chi… słyszałeś o tej grze? Nazywa się także go.

Rhyme zerknął na planszę, którą Li wyjął z reklamówki i położył na stoliku przy łóżku. Narysowana na niej była siatka, którą tworzyły liczne krzyżujące się pod kątem prostym linie. Li wyciągnął następnie dwie torby z setkami czarnych i białych kamyków oraz zaczął wyjaśniać zasady i cel gry.

Rhyme starał się go uważnie słuchać.

– Wydaje się to dość proste – stwierdził.

Gra polegała w skrócie na tym, że gracze ustawiali na zmianę swoje kamyki na planszy, próbując otoczyć kamyki przeciwnika i wyeliminować je w ten sposób z gry.

– Wei-chi jest jak wszystkie wielkie gry: zasady proste, ale trudno wygrać. – Li podzielił kamyki na dwa stosy. – Teraz – powiedział – ponieważ nigdy nie grałeś, dam ci fory. Dam ci trzy kamyki ekstra. Nie wydaje się dużo, ale to wielka, wielka przewaga w wei-chi.

– Nie – zaprotestował Rhyme. – Nie chcę żadnych forów.

Li doszedł chyba do wniosku, że to ma jakiś związek z niesprawnością gospodarza.

– Dam ci fory tylko dlatego, że nigdy przedtem nie grałeś – wyjaśnił. – To normalne.

Rhyme zrozumiał i był mu wdzięczny za jasne postawienie sprawy, lecz nadal upierał się przy swoim.

– Nie. Twój ruch pierwszy. Zaczynaj – rzekł i patrzył, jak Li koncentruje się na leżącej między nimi planszy.

Загрузка...