Fontanna nuci w basenie

Owszem – stwierdził z zadowoleniem pan Spiller – przyznam, że lubię ozdobne wodotryski. To daje ten ostateczny szlif porządnej rezydencji.

– Coś z Wersalu – zgodził się Ronald Proudfoot.

Pan Spiller zerknął na niego bacznie, jakby go podejrzewał o sarkazm, ale szczupła twarz tamtego była pozbawiona wyrazu. Pan Spiller nigdy nie czuł się swobodnie przy narzeczonym swej córki, chociaż dumny był z jej podboju. Niezależnie od swych niemiłych (dla pana Spillera) cech Ronald Proudfoot stanowił wzór dżentelmena. Betty zaś wpadła w niego po uszy.

– Jedyne, czego mu brakuje – podjął pan Spiller – na mój gust, to jakiegoś Podejścia. Żeby zaistniała Perspektywa, że się tak wyrażę. Bo w tych krzakach ze wszystkich czterech stron ginie cały Efekt.

– Och, nie powiedziałabym, panie Spiller – sprzeciwiła się łagodnym głosem pani Digby. – Nie uważa pan, że to fascynujące zaskoczenie? Idzie się po tej ścieżce, nie wyobrażając sobie, że coś będzie za tymi bzami, wychodzi się zza rogu i nagle… proszę! Kiedy pan mnie tu dzisiaj po południu przyprowadził, żebym to zobaczyła, doprawdy! aż dech rni zaparło.

– Pewnie, że coś w tym jest – zgodził się pan Spiller. Nie pierwszy raz pomyślał sobie, że w srebrzystej osobowości pani Digby jest coś bardzo atrakcyjnego. I ta jej dystynkcja. Wdowiec i wdowa w rozsądnym wieku, oboje nie bez grosza, może by nie najgorzej zrobili, osiadając dogodnie w przyjemnym domostwie, mającym pół akra ogrodu i ozdobny wodotrysk.

– Jakież to ładne i intymne – ciągnęła pani Digby – pośród tych przepysznych rododendronów. Proszę spojrzeć, jakie one są piękne – zroszone wodą -jak baśniowe klejnoty – i ta sielska ławka na tle ciemnych cyprysów. Doprawdy jak we Włoszech. I cudowny zapach tych bzów!

Pan Spiller był świadom, że cyprysy to faktycznie cisy, ale jej nie poprawił. Z odrobiną ignorancji kobiecie do twarzy. Przeniósł spojrzenie


z jednej strony wodotrysku, gdzie rosły irgi, na drugą, gdzie kwietne baldachy rododendronów iskrzyły się od brylantowych kropli.

– Nie myślałem o naruszeniu irg czy rododendronów – oświadczył. – Chciałem tylko przeciąć się przez te zarośla bzu, aby powstał prześwit od strony domu. Ale ostatnie słowo należy do pań, nieprawdaż… ee… Ronaldzie? (Nigdy nie potrafił w naturalny sposób zwrócić się do Proudfoota po imieniu). Skoro pani się podoba, jak jest, pani Digby, to sprawa przesądzona. Nie ruszymy tych bzów.

– Pan mi pochlebia – rzekła pani Digby – ale proszę z mego powodu nie odstępować od swoich zamierzeń! Nie mam prawa ingerować w piękno pańskiego ogrodu.

– Ależ ma pani – zapewnił ją pan Spiller. – Całkowicie polegam na pani smaku. Skoro pani się wypowiedziała po stronie bzów, odtąd będą święte i nietykalne.

– A ja będę odtąd się obawiała wyrażać jakiekolwiek opinie – rzekła, potrząsając głową, pani Digby. – Ale cokolwiek pan postanowi, jestem przekonana, żę będzie ślicznie. Umieszczenie tutaj fontanny było znakomitym pomysłem. Ogród przedstawia się dzięki temu zupełnie inaczej.

Pan Spiller pomyślał, że ona ma rację. I rzeczywiście, mimo że nazwa „ozdobnych wodotrysków" była cokolwiek ponad stan jego fontanny, składającej się z marmurowej czaszy pośrodku zbiornika mierzącego jakieś cztery stopy w kwadracie, jednak spisywała się ona dzielnie, wyrzucając pióropusz rozigranej wody na wysokość niemalże pięciu metrów, ponad niskie krzewy i prawie nad wierzchołki wysokich bzów. A jej orzeźwiający plusk i ciurkanie mile koiły ucho w ten przyjemny dzień wczesnego lata.

– To musi sporo kosztować, co? – zapytał pan Gooch. Do tej pory milczał i pani Digby uznała jego wypowiedź za świadectwo dość obrzydliwego stosunku do życia. Od pierwszej chwili, kiedy przedstawiono jej pana Goocha, uznała go za człowieka nader pospolitego i dziwiło ją, że jest taki spoufalony z gospodarzem.

– Nie, skądże – odrzekł pan Spiller. – To wcale niedrogie. Bo używa w kółko tej samej wody. Bardzo pomysłowe. Fontanny na Trafalgar Sąuare, o ile mi wiadomo, działają na podobnej zasadzie. Pewnie, że jej zainstalowanie trochę mnie kosztowało, sądzę jednak, że było tego warte.

– Ależ naturalnie – odrzekła pani Digby.


– Zawsze mówiłem, że ty się ciepło trzymasz, Spiller – rzekł pan

Gooch i zaśmiał się wulgarnie. – Chciałbym być w twojej skórze. Przytulny masz tu kącik. Całkiem przytulny.

– Milionerem nie jestem – rzekł pan Spiller, trochę opryskliwie. – Ale mogłoby mi się gorzej powodzić, jak na te czasy. Oczywiście – dodał już weselej – trzeba uważać. Na przykład na noc wyłączam fontannę, aby uniknąć wycieków i marnotrawstwa.

– Przysiągłbym, że to robisz, ty stary kutwo – zawołał obelżywie pan Gooch.

Rozlegający się w oddali gong zaoszczędził panu Spillerowi odpowiedzi.

– O! już obiad – obwieścił tonem wyrażającym ulgę. Towarzystwo wydostało się spomiędzy bzów i ruszyło niespiesznie długim, fantazyjnie wykładanym chodnikiem, mijając trawiaste rabatki i dwie podłużne grzędy nie przycinanych, zaopatrzonych w etykietki różyczek, ku odrobionej na wysoki połysk willi, której pan Spiller nadał miano: La Merveilleuse.

Pani Digby odniosła wrażenie, że atmosfera przy obiedzie jest nieco napięta, chociaż Betty, śliczna jak obrazek i bardzo zakochana w swoim Ronaldzie Proudfoocie, była zachwycająca w roli pani domu. Zgrzyt wprowadzał obecnością swoją pan Gooch. Jadł zbyt hałaśliwie, pił bez umiaru, działał Proudfootowi na nerwy, a do pana Spillera odnosił się z zawoalowaną impertynencją, której żenująco i przykro było słuchać. Znów zadała sobie pytanie, skąd on się tu wziął i dlaczego pan Spiller go toleruje. Mało o nim wiedziała, poza tym, że zjawia się czasami w La Merveilleuse i spędza tu około miesiąca, a pieniędzy mu raczej nie brakuje. Tłukło jej się po głowie, że to jakiś agent handlowy, choć nie pamiętała, czy ktoś to wyraźnie powiedział. Pan Spiller osiadł tu około trzech lat temu i od razu go polubiła. Nie był wprawdzie człowiekiem wielkiej kultury, w żadnym tego słowa znaczeniu, był jednak łagodny, hojny i bezpretensjonalny, i wzruszająco oddany swej córce. Pan Gooch zaczął się pokazywać w rok później. Pani Digby obiecała sobie, że gdyby kiedykolwiek zyskała prawo decydowania o czymkolwiek w La Merveilleuse – a zaczęła podejrzewać, że sprawy jak gdyby zmierzają w tym kierunku – to użyje swego wpływu, aby pozbyć się pana Goocha.

Co byśmy powiedzieli na brydżyka? – podsunął Ronald Proudfoot, gdy już podano kawę. Jakie to miłe, pomyślała pani Digby, kiedy kawę podaje służący! Masters nie był wprawdzie lokajem wysokiej klasy, za to łączył te obowiązki z funkcją szofera. Przyjemnie byłoby żyć w La Merveilleuse!


Z okna jadalni widziała porządny garaż, mieszczący w sobie limuzynę marki Wolseley, z mieszkaniem dla szofera na piętrze i ładną, pozłacaną chorągiewką od wiatru, błyskającą na szczycie w ostatnich promieniach słońca. Dobra kucharka, elegancka pokojówka i wszystko, jak tylko można sobie wymarzyć… Gdyby wyszła za pana Spillera, byłoby ją stać, pierwszy raz w życiu, także i na własną pokojówkę. Miejsca w domu by nie zabrakło… i oczywiście, gdy Betty wyjdzie za mąż…

Betty nie jest zachwycona, pomyślała, że Ronald zaproponował brydża. Ta gra niezbyt się nadaje do wyrażania tkliwych uczuć i może byłoby stosowniej, gdyby Ronald wyciągnął Betty na dwór,.gdzie mogliby usiąść o zmierzchu w zapachu bzów, pod cisowym żywopłotem u fontanny… Pani Digby obawiała się niekiedy, że z nich dwojga Betty jest bardziej zakochana. Ale jeżeli Ronald czegoś chce, to mu się należy, oczywiście! pani Digby zaś nade wszystko lubiła -jeśli o nią chodzi – spokojnego roberka. I w dodatku była to szansa pozbycia się pana Goocha. – W brydża nie gram – zwykł mówić pan Gooch. – Nie miałem kiedy się nauczyć. Tam, gdzie ją się chowałem, nie grali w brydża. – Teraz też wygłosił tę uwagę i zakończył ją pogardliwym czmychnięciem na pana Spillera.

– Nigdy nie jest za późno – rzekł tamten pojednawczo.

– To nie dla mnie! – odwarknął pan Gooch. – Ja posiedzę w ogródku. Gdzie ten Masters? Powiedz, żeby mi przyniósł whisky i sodę pod fontańiję. Ale pamiętaj, karafkę! Jeden głębszy to dla mnie tyle co splunąć. – Zanurzył grube łapsko w pudełku cygar Corona, z boku ną osobnym stoliku, wyjął ich garść i wyszedł przez drzwi balkonowe z biblioteki na taras. Pan Spiller zadzwonił i wydał polecenie, bez komentarzy; po chwili ujrzano, jak Masters drepce wzdłuż fantazyjnie pstrokatej ścieżki między grządkami róż i trawiastymi rabatkami, niosąc na tacy karafkę whisky i syfon.

Czwórka pozostałych grała do dziesiątej trzydzieści, kiedy dograno robra i pani Digby wstała, mówiąc, że na nią już pora. Gospodarz kurtuazyjnie ofiarował się, że ją odprowadzi. – Tych dwoje poradzi sobie przez jakiś czas bez naszego towarzystwa – dodał z konspiracyjnym uśmiechem.

– Młodzi zawsze radzą sobie, w dzisiejszych czasach, lepiej od starszych! – Zaśmiała się nieco wstydliwie i nie sprzeciwiała się, gdy pan Spiller włożył sobie jej dłoń pod ramię, aby przejść te sto jardów do jej domku. Zawahała się chwilę, czy go nie zaprosić, ale zdecydowała, że do jej stylu pasuje miła przystojność. Wyciągnęła do niego miękką dłoń w pierścionkach ponad białą furteczką. Uścisk jego palców się przedłużył -ucałowałby tę dłoń, tak zdradliwie pachniał czerwony i biały głóg w jej wypielęgnowanym ogródku – ale zanim się zebrał na odwagę, ona wysunęła dłoń z jego uścisku i znikła.

Kiedy w miłym rozmarzeniu otwierał frontowe drzwi swego domu, trafił na Mastersa.

– Gdzie się wszyscy podziali, Masters?

– Pan Proudfoot wyszedł pięć albo dziesięć minut temu, a panna Elizabeth się położyła, proszę pana.

– O! – pan Spiller był nieco zaskoczony. Młode pokolenie, pomyślał ze smutkiem, nie uprawia zalotów jak niegdyś. Miał nadzieję, że się nie pokłócili. Z irytacją pomyślał jeszcze o czymś.


– Czy pan Gooch wrócił?

– Nie wiem, proszę pana. Czy mam zobaczyć?

– Mniejsza o to. – Jeśli Gooch zalewał się whisky od samego obiadu, lepiej, żeby Masters się do niego nie zbliżał. Nigdy nic nie wiadomo. Masters to cicha woda, ale mógłby wykorzystać okazję. Służbie lepiej nie dowierzać.

– Kładź się spać. Ja sam pozamykam.

– Tak jest.

– A, nawiasem mówiąc, fontanna wyłączona?

– Tak jest, proszę pana. Sam ją wyłączyłem o wpół do jedenastej, ponieważ pan był zajęty.

– To świetnie. Dobranoc, Masters.

– Dobranoc panu.

Usłyszał, jak służący wychodzi tylnymi drzwiami i przez brukowane podwórze do garażu. Zaryglował w zadumie oba wejścia i wrócił do biblioteki. Karafka z whisky nie stała na zwykłym miejscu – z pewnością Gooch raczył się z niej w ogrodzie – ale zmieszał sobie trochę brandy z wodą sodową i wypił. Teraz pewnie czeka go ten przykry wysiłek, żeby Goocha zataszczyć do łóżka. Potem nagle uświadomił sobie, że ich spotkanie odbędzie się tu, a nie w ogrodzie. Gooch wynurzył się z drzwi balkonowych. Był pijany, ale nie w sztok, jak zauważył z ulgą pan Spiller.

– No? – odezwał się Gooch?

– Co no? – odpowiedział pan Spiller.

– Zabawiłeś się z ciepłą wdówką, co? Fajnie było? Ty stary szczęściarzu! Miękniesz na stare lata, co?


– No, dość tego – powiedział pan Spiller.

– Tak? A to dobre. Co ty mnie nie powiesz. Dość, powiadasz? Zdaje ci się, że będziesz do mnie gadał jak do tego fagasa, jak do Mastersa? – Pan Gooch grubo'zarechotał. – Aleja nie jestem tu za fagasa. Ja tu jestem pan! Wbij to sobie do głupiego łba. Ja tu rządzę i masz o tym pamiętać.

– W porządku – rzekł potulnie pan Spiller – ale teraz do łóżka, no! i bądź grzeczny. Robi się późno i ja jestem zmęczony.

– Ja ci zrobię, że będziesz mocniej zmęczony! – Pan Gooch wbił ręce w kieszenie i stał, zwalista i groźna postać, chwiejąc się dość ryzykownie. – Forsy mi zabrakło – dorzucił. – Miałem niedobry tydzień. Spłukałem się. Odpalisz mi trochę.

– Bzdura – ożywił się nieco pan Spiller. – Wypłacam ci regularnie, tak jak była umowa, i jak ci potrzeba, zawsze możesz się tu zatrzymać. Na więcej nie licz.

– Ach, to tak? Nie za bardzo się przypadkiem nadymasz, ty, dziobany numerku 413-2, co?

– Pst! – szepnął pan Spiller, rozglądając się prędko, jakby meble posiadały uszy i język.

– Pst! pst! – przedrzeźnił go pan Gooch. – Akurat jesteś w sytuacji, żeby dyktować warunki, co, 413-2? Pst! bo służba może usłyszeć! Betty może usłyszeć! Narzeczony Betty może usłyszeć. Ha! Jej narzeczony – on by się najbardziej ucieszył, że tatuś ukochanej Betty uciekł z więzienia – co? Że w każdej chwili można go zgarnąć, żeby odsiedział swoje dziesięć lat za fałszerstwo? A jak sobie pomyślę – dodał pan Gooch – że taki jak ja, co niedużo dostał i uczciwie swoje odsiedział, jest na łaskawym chlebie – ha ha! – u takiego jak mój kochany przyjaciel 413-2, który się tarza w bogactwie…

– Wcale się nie tarzam w bogactwie, Sam – rzekł pan Spiller – i ty doskonale wiesz o tym. Ale nie chcę kłopotów. Zrobię, co będę mógł, tylko mi uczciwie obiecaj, że nie będziesz mnie więcej prosił o te wygórowane sumy, bo moich dochodów na to nie starczy.

– Czemu nie, mogę ci obiecać – zgodził się radośnie pan Gooch. – Dasz mi pięć tysięcy gotówką…

Pan Spiller wydał zdławiony okrzyk.

– Pięć tysięcy? A jak ty sobie wyobrażasz, skąd ja wezmę nagle pięć tysięcy? Nie bądź idiotą, Sam! Dostaniesz ode mnie czek na pięćset funtów…


– Pięć tysięcy – uparł się pan Gooch – albo idzie bomba w górę i koniec.

– Kiedy ja ich nie mam – zaprostestował pan Spiller.

– No to je, do ciężkiej cholery, weźmiesz i znajdziesz – zareplikował pan Gooch.

– A gdzie według ciebie mam je znaleźć?

– Twoja sprawa. Nie bądź taki rozrzutny. Żeby porządną forsę, co się mnie należy, wyrzucać na jakieś fontanny i różne takie duperele! Nie, szanowny panie 413-2, ty mi nie podskakuj! Ja tu rządzę, a ty leżysz, pętaku, jak nie będziesz się o mnie należycie troszczył. Zrozumiano?

Pan Spiller aż za dobrze zrozumiał. Że jego przyjaciel Gooch, co zresztą już od dawna rozumiał, trzyma go za gardło. Jeszcze raz próbował się z nim słabo wykłócać, na co pan Gooch odpowiedział rechotem i plugawą aluzją do pani Digby.

Pan Spiller nie był świadom siły swojego ciosu. Nawet nie bardzo sobie uświadamiał, że uderzył. Wydawało mu się, że chciał uderzyć, a Gooch się uchylił i potknął o nogę jakiegoś stołu. Zresztą w ogóle nie uświadamiał sobie jasno niczego, z jednym wyjątkiem. Że Gooch nie żyje.

Nie zemdlał. Nie był ogłuszony. Był trupem. Widocznie padając uderzył się o krawędź mosiężnej osłony kominka. Nie było krwi, ale obmacując bezwładną głowę trwożnymi palcami pan Spiller znalazł miejsce ponad skronią, gdzie kość ustępowała pod naciskiem jak rozbita skorupka od jajka. Hałas upadku rozległ się jak grzmot. Klęcząc na podłodze w bibliotece, pan Spiller czekał na nieunikniony okrzyk i kroki zbiegające po schodach.

Nic takiego nie nastąpiło. Przypomniał sobie – z trudem, bo umysł jego pracował powoli i drętwo – że nad biblioteką jest tylko długi salon, a za nim pokój zapasowy i łazienki. Żadna używana sypialnia nie wychodziła na tę stronę domu.

Wzdrygnął się na powolny, ochrypły, zgrzytliwy odgłos. Aż go odwróciło w popłochu. Staroświecki zegar szafkowy, rzężąc, ilekroć młoteczek się wznosił do uderzenia, wybił jedenastą. Pan Spiller otarł pot z czoła, wstał i nalał sobie drugi, mniej rozwodniony kieliszek brandy.

To mu pomogło. Jakby odhamowało umysł i kółka w nim zaczęły się żwawo obracać. W miejsce poprzedniego zamętu pojawiła się niezwykła jasność myślenia.


Zamordował Goocha. Właściwie nie miał takiego zamiaru, ale zrobił to. Osobiście nie miał poczucia, że to morderstwo, ale nie było cienia wątpliwości, jak to potraktuje policja. A gdyby się tylko znalazł w rękach policji… pan Spiller zadrżał. Prawie na pewno wzięliby mu odciski palców i ze zdziwieniem rozpoznaliby w nich garstkę starych znajomków.

Mastersowi powiedział, że zaczeka na Goocha. Masters wiedział, że oprócz niego wszyscy już poszli spać. Masters się na pewno czegoś domyśli… Zaraz!

A czy Masters może udowodnić, że poszedł do łóżka? Owszem, chyba mógłby. Okazałoby się, że ktoś go słyszał idącego przez podwórze i widział, jak nad garażem się zapala światło. Nie sposób liczyć, że udałoby się skierować podejrzenie na Mastersa… zresztą człowiek na to nie zasługuje. Ale sam pomysł naprowadził mózg pana Spillera na inny i kuszący tok myślenia.

W gruncie rzeczy potrzebuje tylko alibi. Wystarczyłoby zmylić policję co do czasu, kiedy Gooch umarł. Gdyby się udało sprawić… jakimś sposobem… wrażenie, że Gooch jeszcze żył, kiedy faktycznie był martwy.

Powrócił myślami do powieści, czytywanych podczas świąt i obracających się wokół tego właśnie tematu. Można przebrać się za nieboszczyka i udawać go. Można zatelefonować w jego imieniu. Można, kiedy lokaj to słyszy, rozmawiać ze zmarłym, jak gdyby żył. Albo nagrać jego głos na płycie i odtworzyć. Albo ukryć zwłoki, a potem wysłać z odległej miejscowości sfałszowany list z jego podpisem…

To go zastopowało… Fałszerstwo… do tego nie chciałby wracać. A wszystkie te rzeczy są zbyt skomplikowane lub z innych przyczyn niewykonalne o tej godzinie nocnej.

Aż nagle uświadomił sobie własną głupotę. Nie musi sprawić, żeby Gooch dłużej był żywy, tylko żeby wcześniej był nieżywy. Powinien był umrzeć przed wpół do jedenastej, w czasie, kiedy pan Spiller w obecności trojga świadków grał w brydża.

Jak dotąd idea była słuszna i nawet – w ogólnych zarysach – oczywista. Ale jak będzie ze szczegółami? Jak ustalić czas śmierci? Czy coś wydarzyło się o wpół do jedenastej?

Nalał sobie jeszcze jednego i raptem, jakby mu się zapalił reflektor, ujrzał przed sobą cały plan, żywo i ostro nakreślony we wszystkich złączach i szczegółach.


Spojrzał na zegarek: wskazówki stały na jedenastej dwadzieścia. Cała noc była do jego rozporządzenia.

Wziął z holu elektryczną latarkę i wyszedł śmiało przez drzwi balkonowe. Tuż za nimi, na ścianie budynku, znajdowały się dwa kurki, jeden z zakończeniem do węża ogrodowego, a drugi od fontanny w głębi ogrodu. Ten kurek odkręcił, a potem, nawet nie starając się cicho stąpać, poszedł fantazyjnie wykładanym chodnikiem aż do gęstwiny bzów i okrążył ją z tej strony, gdzie rosły irgi. Mimo tak pięknego wieczoru niebo stało się czarne i prawie nie mógł dojrzeć bladej, wysoko tryskającej wody ponad ciemnymi zaroślami, ale słyszał jej krzepiący plusk i ciurkanie, a gdy wszedł na otaczający trawnik, poczuł, jak wilgotna mgiełka mu wionęła w twarz. W blasku latarki ukazała się ławka pod cisami i na niej, jak przewidywał, taca z karafką whisky, napełnioną mniej więcej do połowy. Wylał jej większość do basenu, szyjkę owinąwszy chusteczką, żeby nie zostawić odcisków. Następnie, wróciwszy na drugą stronę bzów, upewnił się, że pióropusza fontanny nie widać z domu ani z ogrodu.

Następny etap wcale mu się nie podobał. Istniało ryzyko, że ktoś go usłyszy; co więcej, chciał, żeby go usłyszano, jeśli to konieczne; niemniej było to ryzykowne. Oblizał wyschnięte wargi i zawołał zmarłego po nazwisku:

– Gooch! Gooch!

Nie było odpowiedzi, jedynie plusk fontanny, dla jego trwożnych uszu przeraźliwie głośny w tej ciszy. Rozejrzał się, prawie jakby się spodziewał, że trup wykusztyka na niego z ciemności, z głową obwisłą i opadłą szczęką, ukazującą blady połysk uzębienia. Potem, wziąwszy się w garść, poszedł w pośpiechu ścieżką i pod domem znów nasłuchiwał. Nic się nie poruszyło, nic nie było słychać prócz tykania zegarów. Przymknął ostrożnie drzwi biblioteki. Odtąd już musiała być cisza.

Z garderoby obok spiżarni wziął kalosze. Nałożył je i znów wymknął się jak cień przez drzwi balkonowe, a potem wokół domu i na podwórze. Spojrzał na garaż, ale nie świeciło się tam na piętrze, więc odetchnął z ulgą, bo Mastersowi zdarzało się długo nie spać. Dotarł po omacku do przybudówki i poświecił sobie latarką. Kilka lat przed śmiercią jego żona nie mogła już chodzić; przywiózł do La Merveilleuse jej fotel inwalidzki, bo mglisty jakiś sentyment nie dał mu się go pozbyć. Teraz dziękował za to Bogu; jak i za to, że kupił go w dobrej firmie i że fotel sunął tak leciutko i cicho na swych oponach. Znalazł pompkę od roweru i nadmuchał je do twardości, a na wszelki wypadek wpuścił jeszcze tu i ówdzie kroplę oleju. Potem, nadzwyczaj ostrożnie, przetoczył fotel wokół domu pod okno biblioteki. Co za szczęście, że kazał wszędzie położyć płyty i ten fantazyjny chodnik! tak że nigdzie nie mógł zostać ślad opon.

Mało nie skonał, wynosząc ciało przez okno i na fotel. Gooch był zwalistym mężczyzną, a on w nie za dobrej kondycji. Wreszcie się z tym uporał. Tłumiąc odruch, żeby puścić się biegiem, pchał ten ciężar ostrożnie i równo po wąskim chodniku. Słabo widział, a bał się za często używać latarki. Osunięcie się z. chodnika na którąś z rabatek byłoby fatalne; zacisnął zęby i patrzył wprost przed siebie. Miał wrażenie, że gdyby się odwrócił i spojrzał na dom, ujrzałby górne okna pełne białych, wypatrujących twarzy. Czuł prawie nieodparty impuls, żeby odwrócić głowę, ale się zawziął, że nie spojrzy do tyłu.

Wreszcie skręcił za gęstwinę bzów i stał się niewidoczny od strony domu. Pot ściekał mu po twarzy, a najgorsze miał jeszcze przed sobą. Choćby mu serce pękło z wysiłku, musi przenieść trupa przez trawnik. Nie mogą na nim pozostać ślady kół, obcasów ani ciągnięcia po ziemi, które by wypatrzyła policja. Zebrał się w sobie do najcięższego wysiłku.

Udało się.

Gooch leżał teraz przy fontannie, jego zgruchotana skroń była umieszczona starannie na kamiennej, ostrej krawędzi basenu, jedna dłoń zanurzona w wodzie, członki rozrzucone jak najnaturalniej, aby wyglądało, że się potknął i upadł. Zwłoki jego, od stóp do głów, spryskiwała bijąca fontanna, tańcząc i chyląc się od nocnego wiatru. Pan Spiller obejrzał swe dzieło i widział, iż było dobre. Powrót z lekkim fotelem nie nastręczył trudności. Kiedy odstawił go do przybudówki i wszedł ostatni raz przez okno do biblioteki, poczuł, jakby mu się brzemię lat obsunęło z ramion.

Skoro już mowa o ramionach! Kiedy schylał się pod mżawką fontanny, nie zapomniał o zdjęciu żakietu, więc przemokła mu jedynie koszula. Wrzucił ją do kosza na brudną bieliznę. Zaniepokoiło go tylko siedzenie spodni. Osuszył się, ile tylko mógł, chusteczką. Potem zaczął obliczać. Jeśli zostawi fontannę włączoną mniej więcej na godzinę, to chyba osiągnie właściwy efekt. Z trudem panując nad niecierpliwością usiadł i zmieszał sobie ostatni kieliszek brandy.


O pierwszej wstał, wyłączył fontannę, zamknął balkonowe okno biblioteki tak mocno i głośno, jak zwykle, nie mniej i nie bardziej, i pewnym krokiem udał się na spoczynek.

Inspektor Frampton, ku zadowoleniu pana Spillera, okazał się policjantem nader inteligentnym. Wywęszył zostawione mu poszlaki z gorliwością wyszkolonego teriera. Denata widział po raz ostatni żywego Masters, po obiedzie, koło ósmej trzydzieści. Po czym reszta towarzystwa grała w brydża do 10.30. Następnie pan Spiller odprowadził panią Digby. Zaraz po jego wyjściu Masters wyłączył fontannę. Pan Proudfoot wyszedł o 10.40, po czym panna Spiller i służąca udały się na spoczynek. Pan Spiller wrócił około 10.45 lub 10.50 i pytał o pana Goocha. Następnie Masters udał się do garażu, a drzwi pozamykać miał pan Spiller. Nieco później pan Spiller zszedł do ogrodu w poszukiwaniu pana Goocha. Doszedł tylko do bzów, gdzie zawołał go i nie słysząc odpowiedzi wywnioskował, że gość już wrócił i też udał się na spoczynek. Służącej wydaje się, że słyszała, jak wołał Goocha po nazwisku. Według niej mogło to być o wpół do dwunastej, na pewno nie później. Następnie pan Spiller siedział i czytał w bibliotece do pierwszej, po czym zamknął okno i też udał się na spoczynek.

Ciało, gdy je ogrodnik znalazł o 6.30 rano, było jeszcze mokre od fontanny, która nawilżyła też okoliczny trawnik. Ponieważ fontannę wyłączono o 10.30, znaczy to, że Gooch musiał leżeć tam dość długo już przedtem. Ze względu na dużą ilość whisky, którą wypił, jest prawdopodobne, że serce go zawiodło albo potknął się po pijanemu i padając uderzył głową o krawędź basenu. Wszystkie te okoliczności pozwoliły ustalić, że śmierć nastąpiła między godziną 9.30 a dziesiątą; z którą to opinią zgodził się również doktor, z zastrzeżeniem, iż mógłby to stwierdzić jedynie z tolerancją wynoszącą około godziny; i koroner wydał werdykt o śmierci na skutek przypadku.

Jedynie ten, kto przez długie lata był ofiarą szantażu i nic na to nie mógł poradzić, w pełni pojąłby uczucia pana Spillera. Nie grały w nich żadnej roli skrupuły; ulga była zbyt wielka. Pozbyć się codziennej udręki, jaką niosła obecność Goocha – jego nie kończące się żądania pieniędzy – wieczna groźba jego pijackiej złośliwości – te korzyści warte były morderstwa. A przy tym – - wmawiał sobie pan Spiller, siedząc w zadumie na sielskiej ławce opodal fontanny – nie było to w istocie morderstwo. Zdecydował się, że złoży po południu wizytę pani Digby. Teraz już mógł ją poprosić o rękę bez doskwierającego lęku o przyszłość. Zapach bzów był odurzający.

– Przepraszam pana – rzekł Masters.

Pan Spiller, odrywając zadumane spojrzenie od tryskającej wody, spojrzał pytająco na Mastersa, który stał przy nim w postawie pełnej szacunku.

– Gdyby pan się zgodził, proszę pana, chciałbym zmienić sypialnię. Pragnąłbym sypiać w domu.

– Tak? – zdziwił się pan Spiller. – A dlaczego?

– Bo ja mam bardzo lekki sen, proszę pana, od czasu wojny, i bardzo mi przeszkadza skrzypienie chorągiewki od wiatru.

– A to ona skrzypi?

– Tak, proszę pana. Tej nocy, kiedy pan Gooch padł ofiarą nieszczęśliwego wypadku, wiatr zmienił kierunek piętnaście po jedenastej. Skrzypienie chorągiewki wyrwało mnie z pierwszego snu i bardzo mi to podziałało na nerwy.

Pan Spiller poczuł raptem chłód w żołądku. Wzrok służącego dziwnie mu w tej chwili przypomniał Goocha. Nigdy przedtem nie zauważył tego podobieństwa.

– To dziwne, proszę pana, jeśli wolno mi tak powiedzieć, że fontanna tak przemoczyła zwłoki pana Goocha, skoro wiatr zmienił kierunek o 11.15. Przecież do 11.15 mżawka z fontanny padała na drugą stronę. Mogłoby to, proszę pana, stwarzać wrażenie, że ciało umieszczono tam po godzinie 11.15 i ponownie włączono fontannę.

– Bardzo to dziwne – rzekł pan Spiller. Z drugiej strony bzów słyszał dolatujące głosy Betty i Ronalda Proudfoota, jak sobie gawędzą, przechadzając się między rabatkami. Byli chyba szczęśliwi. Cały dom wydawał się teraz szczęśliwszy, kiedy nie było w nim Goocha.

– W rzeczy samej dziwne, proszę pana. Pragnąłbym dodać, że po wysłuchaniu spostrzeżeń inspektora nie omieszkałem wysuszyć pana zamoczonych spodni od garnituru, schowanych do bieliźniarki w łazience.


– Ach tak – rzekł pan Spiller.

– Oczywiście nie mam zamiaru informować władz o tym, że wiatr się zmienił, a teraz, już po werdykcie, nie wydaje się prawdopodobne, aby komuś to przyszło do głowy, chyba że ktoś im na to zwróci uwagę. Spodziewam się, proszę pana, że biorąc to wszystko pod rozwagę uzna pan, iż warto mnie zatrzymać na stałe z pensją wynoszącą na początek, przypuśćmy dwa razy więcej niż dotąd?

Pan Spilller otworzył usta, żeby powiedzieć: – Wynoś się do diabła! – i głosu mu zabrakło. Pochylił głowę.

– Jestem panu ogromnie wdzięczny – rzekł Masters i po cichutku odszedł.

Pan Spiller popatrzył na fontannę, której wysoki pióropusz chwiał się i pochylał na wietrze.

– Pomysłowe – wymamrotał bezmyślnie – i prawie nic nie kosztuje.

Używa w kółko jednej i tej samej wody.

Загрузка...