Cypryjska kocica

Nadzwyczaj porządny z ciebie chłop, Harringay, że przyszedłeś mnie tu odwiedzić. Doceniam to, naprawdę! Nie każdy tak znakomity adwokat zrobiłby tyle dla klienta w beznadziejnej sprawie. Chciałbym ci zaprezentować jakąś bardziej obiecującą wersję, ale słowo honoru, że mogę ci opowiedzieć tylko i dokładnie to samo, co słyszał już ode mnie Peabody. Rozumiem, oczywiście, że w ani jedno słowo nie uwierzył, i nie mam mu tego za złe. On sądzi, że powinienem wymyślić coś bardziej prawdopodobnego: i chyba umiałbym to zrobić, ale po co? Kiedy człowiek próbuje pod przysięgą zeznawać kłamstwa, i tak prawie na pewno się na czymś potknie. A ja powiem ci wyłącznie prawdę. Strzeliłem raz i tylko jeden raz, do kota! Czy to nie zabawne: wisieć za to, że zastrzeliło się kota?

Merridew i ja byliśmy zawsze najbliższymi z przyjaciół: w szkole, na uczelni i tym podobne. Nie widywaliśmy się dużo od czasu wojny, bo mieszkaliśmy na przeciwległych końcach kraju; ale spotykaliśmy się czasami w stolicy, pisywaliśmy do siebie od czasu do czasu i każdy z nas – że tak powiem – był świadom, że ten drugi gdzieś jest. Przed dwoma laty napisał, że się niedługo żeni. Właśnie mu stuknęła czterdziestka i dziewczyna była o piętnaście lat młodsza, a on strasznie w niej zakochany. Trochę mnie to rąbnęło: wiesz, jak to bywa, kiedy przyjaciele się żenią. Czuje się, że już nie będą tacy jak przedtem; a zdążyłem się przyzwyczaić do myśli, że Merridew i ja stworzeni jesteśmy na starych kawalerów. Ale oczywiście posłałem mu gratulacje i prezent ślubny, i miałem szczerą nadzieję, że będzie szczęśliwy. A wpadł najwyraźniej po uszy: wydawało mi się, biorąc wszystkie okoliczności pod uwagę, że aż niebezpiecznie. Wprawdzie – poza różnicą wieku – mariaż był w zasadzie jak znalazł! Napisał mi, że ją poznał – wyobraź sobie – na przyjęciu w ogrodzie parafialnym gdzieś w Norfolk i że ona w życiu nie wyjrzała ze swojej wsi. Dosłownie! nawet tyle, co pojechać do najbliższego miasta. Nie chcę przez to powiedzieć, żeby pochodziła z nieodpowiednich sfer, nic podobnego! Z jej ojca


był jakiś dziwny odludek – specjalista od średniowiecza, coś w tym rodzaju – żyjący w okropnej biedzie. Umarł niedługo potem, jak się pobrali.

Przez pierwszy rok, czy coś koło tego, nie spotkałem się z nimi. Bo widzisz, Merridew jest inżynierem, i po upływie miodowego miesiąca zabrał żonę do Liverpoolu, gdzie budował coś w porcie. Dla niej to musiała być wielka zmiana w porównaniu do dzikiego Norfolku. Ja przebywałem w Birmingham, po uszy w robocie, więc pisywaliśmy do siebie tylko czasami. W jego listach aż się przelewało – tak bym to nazwał – od nieprzytomnego szczęścia, zwłaszcza z początku. Potem jakby zaczął niepokoić go z lekka stan jej zdrowia. Nie może sobie znaleźć miejsca; życie w mieście jej nie odpowiada; więc on się nie może doczekać, kiedy skończy tę pracę w Liverpoolu i wywiezie ją z powrotem na wieś. Nie ulegało wątpliwości – rozumiesz – że są szczęśliwi; on był jej oddany duszą i ciałem, jak to mówią, i wszystko mi wskazywało na to, że z pełną wzajemnością. Chciałbym, żeby co do tego nie było cienia wątpliwości.

Żeby nie przedłużać tej opowieści – Merridew napisał do mnie z początkiem ubiegłego miesiąca, że właśnie się przenosi na nowe stanowisko;- rozbudowa urządzeń wodnych gdzieś w Somerset – i pytał, czy nie mógłbym się wyrwać i wpaść do nich na parę tygodni. Chce się ze mną nagadać, a Felice też chciałaby mnie poznać. Wynajęli mieszkanie w wiejskiej gospodzie. Że miejsce jest oddalone od świata, ale są ryby i krajobraz, i tym podobne, a Felice miałaby dzięki mnie towarzystwo, kiedy on pracuje przy zaporze. A ponieważ mnie obrzydło już Birmingham, jego zaduch i to, i owo – a nieźle mi to wyglądał* – zresztą i tak należał mi się urlop – więc postanowiłem się tam wybrać. Miałem coś do załatwienia w stolicy, liczyłem, że mi to zajmie jakiś tydzień, więc ustaliłem, że przyjadę do Little Hexham 20 czerwca.

Moje sprawy w Londynie trwały niespodziewanie krótko, tak iż szesnastego nic już nie miałem do roboty, za to pod oknami hotelu młoty pneumatyczne i w dodatku maszynę, która bryzgała smołą, żeby było zabawniej. Pamiętasz, jaki to był upalny miesiąc? pożar czerwca i tyle! Nie miałem na co czekać, więc wysłałem do Merridew telegram, spakowałem walizkę i tegoż wieczora udałem się na pociąg do Somerset. Nie dostałem osobnego przedziału, ale trafił mi się przedział I klasy dla palących, w którym zajęte były tylko trzy miejsca, tak że z przyjemnością usadowiłem się w czwartym rogu. Jechał ze mną starszy pan o wojskowym wyglądzie, też niemłoda kobieta z mnóstwem torb i koszyków oraz młoda dziewczyna. Myślałem, że będę miał przyjemną, spokojną podróż.

I miałbym, gdyby nie jeden niefortunny szczegół w mojej naturze. Jakiś czas wszystko było w porządku – nawet zdaje się, że na wpół zasnąłem i rozbudziłem się dopiero o wpół do siódmej – kiedy przeszedł kelner z obwieszczeniem, że już podają obiad. Inni pasażerowie go nie jedli, a wróciwszy z wagonu restauracyjnego stwierdziłem, że starszego pana już nie ma i zostały tylko dwie panie. Znów usadowiłem się w moim kącie i po trochu, gdy tak jechaliśmy, zaczęło mnie prześladować okropne uczucie, że w przedziale znajduje się kot. Należę bowiem do tych nieszczęśników, co nie mogą znieść kotów. Nie to, żebym po prostu wolał psy! chodzi o to, że od samej obecności kota w pokoju zaczynam chodzić po ścianach. Nie umiem tego opisać, ale wydaje mi się, że sporo ludzi na to cierpi. Ktoś mi chyba mówił, że to się wiąże z elektrycznością. Czytałem, że ta niechęć bywa często wzajemna, ale nie ze mną. Do mnie te ścierwa jakby odczuwały jakieś obrzydliwe ciągoty – od razu, jak po sznureczku, prosto do moich nóg! To dziwna przypadłość, która wcale nie przysparza mi popularności u przemiłych staruszek.

W każdym razie czułem się coraz i coraz okropniej, aż stwierdziłem, że to stara panna, siedząca w przeciwległym kącie po mojej stronie, musi ukrywać kota w jednym ze swych niezliczonych koszyków. Czy nie poprosić jej o wystawienie go na korytarz? a może wezwać konduktora i kazać go usunąć? ale wiedziałem, jak głupio by to zabrzmiało, więc postanowiłem zacisnąć zęby i przetrwać. Nie mógłbym twierdzić, że to bydlę jest uciążliwe, czy coś w tym rodzaju, a starsza pani wyglądała całkiem sympatycznie: czy to jej wina, że ja mam bzika na tym punkcie? Żeby zająć myśli czym innym, patrzyłem na dziewczynę.

A było na co popatrzeć.

Bardzo szczupła, ciemnowłosa, o takiej śmiertelnie białej karnacji, co kojarzy się z kwiatem magnolii. Miała też zdumiewające oczy – w życiu podobnych nie widziałem – wyjątkowo blady brąz, niemalże bursztyn, szeroko rozstawione i nieco skośne, jak gdyby świecące własnym blaskiem od wewnątrz, jeżeli wiesz, co mam na myśli. Nie wiem, może to brzmi – żebyś tylko nie myślał, że mi zawróciła w głowie, czy coś – w istocie nawet mi się wcale nie podobała, choć mogę sobie wyobrazić, że jakiś inny mężczyzna mógłby dla niej oszaleć. Po prostu była niezwykła, i na tym koniec. Ale bez


względu na to, jak bym się próbował zająć czymś innym, to niemiłe uczucie prześladowało mnie, aż poddałem się i wyszedłem na korytarz. Wspominam o tym, żebyś łatwiej zrozumiał resztę. Gdybyś sobie mógł uświadomić, jak potwornie ja czuję się w obecności kota – choćby i zamkniętego w koszyku, nieważne – zrozumiałbyś, dlaczego kupiłem rewolwer.

No, więc dojechaliśmy do Hexham Junction, czyli następnej stacji za Little Hexham, i tam już na peronie czekał poczciwy Merridew. Dziewczyna również wysiadła – ale starsza pani z kotem, dzięki Bogu. jechała dalej – i właśnie podawałem jej manatki, kiedy Merridew podbiegł z powitalnym okrzykiem.

– Hej! – zawołał. – To cudownie! Już zapoznaliście się? – Wtedy połapałem się, że ta dziewczyna to pani Merridew, która wybrała się na zakupy do stolicy, i wyjaśniłem jej, że moje plany uległy zmianie – a ona powiedziała, jak to wspaniale, że mogłem przyjechać – to co zwykle. Zauważyłem wtedy, jaki ona ma urzekający, niski głos i jaki wdzięk w każdym ruchu, i zrozumiałem – choć nie podzielałem tego uczucia, podkreślam – dlaczego Merridew tak się w niej rozkochał.

Wsiedliśmy do jego samochodu – pani Merridew z tyłu, a ja obok niego – i tak dobrze mi było czuć powietrze i pozbyć się tego dręczącego wrażenia, jakby naelektryzowania, które czułem w pociągu! Opowiedział mi, jakie to wymarzone dla nich miejsce i że Felice -jak to określił – odżyła jak nowo narodzona. Stwierdził, że on też czuje się tu świetnie; aleja pomyślałem, że wygląda raczej na ciągnącego resztkami i w nerwach.

Spodobałaby ci się ta gospoda, Harringay. Prawdziwa, staroświecka gospoda, z tych najosobliwszych, a wszystko w niej autentyczne: nie jakieś tam starocie z Tottenham Court Road. Zjedliśmy posiłek, po czym pani Merridew stwierdziła, że jest zmęczona; więc położyła się wcześnie, a Merridew i ja, wypiwszy po jednym, wybraliśmy się na przechadzkę po wiosce. To niewielka osada, położona tam, gdzie pieprz rośnie; wszyscy gaszą światła o dziesiątej; domki pokryte strzechą z okienkami strychów, nastroszonymi jak kosmate uszy, tylko pomrukują przez sen. Załoga, którą kierował Merridew, oczywiście tu nie nocowała; postawili sobie baraki przy zaporze, oddalone milę od wioski.

Gospodarz właśnie zamykał bar, kiedyśmy weszli: postawny drab o twarzy kompletnie pozbawionej wyrazu. Jego żona była chuda, z włosami jak piasek, wyglądająca na zbyt przydeptaną, aby mogła otworzyć usta. Ale później przekonałem się, że to złudzenie, bo kiedy gospodarz chlapnął sobie parę głębszych po ósmej i przejawił jak gdyby chęć zabawienia się do późna, małżonka wyprawiła go na górę jednym gestem i spojrzeniem, od którego aż oklapł. W ten pierwszy wieczór siedziała na ganku i prawie nie spojrzała na nas, kiedyśmy ją mijali. Zawsze sprawiała jakoś niezręczne wrażenie, ale dom utrzymywała w nieskazitelnym porządku i czystości.

Dali mi wspaniały pokój tuż pod nawisem okapu, z szerokim, niskim oknem wychodzącym na ogród. Wyciągnąłem się w pościeli pachnącej lawendą i usnąłem, zanim byś doliczył do dziesięciu. Rozumiesz, byłem zmęczony. Ale przebudziłem się w nocy. Było mi za gorąco, więc odrzuciłem parę koców i podszedłem do okna, żeby odetchnąć. Ogród był skąpany w świetle księżyca i ujrzałem, że na trawniku coś dziwnie wije się i skręca. Wpatrywałem się w to przez dłuższą chwilę, nim poznałem, że to dwa koty. Nie przeszkadzały mi na tę odległość, więc poprzyglądałem się im trochę, zanim wróciłem do łóżka. Kotłowały się jeden przez drugiego, uskakiwały i goniły swe cienie po trawie, zajęte swymi tajemniczymi sprawami, z powagą, jak to zwykle koty. Wyglądało to na rodzaj rytualnego tańca. Potem coś jakby je spłoszyło i pierzchły.

Położyłem się, ale nie mogłem zasnąć. Nerwy miałem rozedrgane. Leżałem, patrząc w okno i nadsłuchując, jak coś szeleści w liściach bujnej głicynii, pnącej się po mojej stronie domu. Potem coś upadło z miękkim tąpnięciem na parapet: był to wielki cypryjski kot.

Proszę? No, taki w szare i czarne paski. Tak, pręgowany, U nas je nazywają kotami z Cypru albo cypryjskimi. W życiu nie widziałem takiego potwora! Stał z głową przechyloną na bok, łagodnie czochrając się uszami o pion framugi.

Jasne, że nie mogłem tego znieść! Przepędziłem to bydlę, a ono się bezszelestnie wyniosło. Mimo upału zamknąłem okno na cztery spusty. Wydało mi się, że słyszę gdzieś daleko w krzakach ciche miauczenie; a potem już nic. Natychmiast usnąłem i leżałem jak kłoda, aż pokojowa przyszła mnie obudzić.

Nazajutrz Merridew zawiózł nas samochodem, żebyśmy obejrzeli miejsce, gdzie stanie zapora, i wtedy po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że nerwy Felice ciągle nie są w porządku. Pokazywał nam, gdzie odprowadzono część rzeki w bystry, wąski kanał, który miał napędzać prądnicę elektrowni. Nad kanałem położono dwie deski, po których Merridew chciał nas przeprowadzić, abyśmy zobaczyli maszynę. Nie było to przejście zbyt dalekie ani też ryzykowne, lecz pani Merridew stanowczo odmówiła i wpadła w histerię, kiedy ją próbował nakłonić. W końcu poszliśmy z nim we dwóch i sami oDejrzeliśmy tę maszynerię. Kiedy wróciliśmy, odzyskała już równowagę i przepraszała za swe niemądre zachowanie. Merridew się oczywiście gęsto usprawiedliwiał i poczułem, że mnie tu być nie powinno. Później wytłumaczyła mi, że jako dziecko wpadła do rzeki, omal się nie utopiła i został jej po tym – jak to się mówi – uraz na tle płynącej wody. Z wyjątkiem tego drobnego incydentu nigdy nie słyszałem, w czasie mego pobytu, aby padło między nimi choć jedno ostrzejsze słowo; i przez cały tydzień nie zauważyłem niczego, co by świadczyło o najdrobniejszej skazie w kwitnącym zdrowiu pani Merridew. Co więcej! w miarę jak dzień po dniu szło na letnie przesilenie i wzmagał się upał, z ciała jej aż promieniowała żywotność. Jakby ją coś rozświetlało od wewnątrz.

Merridew ciężko pracował i nie było go całymi dniami. Uważałem, że to przesada i spytałem go, czy źle sypia. Wprost przeciwnie – odpowiedział mi – zasypia, ledwie głową dotknie poduszki, a nawet – co u niego wyjątkowe – nic mu się nie śni. Ja też czułem się całkiem dobrze, tylko rozleniwiony od upału i nieskłonny do wysiłku. Pani Merridew zabierała mnie ria długie przejażdżki samochodem. Siedziałem w nim godzinami, na wpół uśpiony od pędu ciepłego powietrza i mruczenia motoru, przyglądając się, jak ona prowadzi, wyprostowana przy kierownicy, z oczyma wpatrzonymi bez mrugnięcia w nawijającą się drogę. Zwiedziliśmy cały kraj na południe i wschód od Little Hexham, a na północ dojechaliśmy.-raz czy drugi aż do Bath. Kiedyś zaproponowałem, abyśmy skręcili przez most na wschód i zapuścili się w te pięknie wyglądające okolice leśne, ale jej ten pomysł się nie spodobał; oświadczyła, że tam drogi są złe i że krajobraz po drugiej stronie rzeki nie jest wart oglądania.

W sumie spędziłem w Little Hexham przyjemny tydzień i czułbym się wspaniale, gdyby nie koty. Co noc było ich pełno w ogrodzie: ta cypryjska kocica, którą widziałem pierwszej nocy, i coś rudego i ohydny, śmierdzący czarny kocur, najbardziej z nich nieznośny, a którejś nocy jeszcze wystraszone, białe kociątko przez bitą godzinę miauczało pod moim oknem. Rzucałem w tych nieproszonych gości butami i książkami, do upadłego, ale one jakby się zmówiły na spotkania w ogrodzie gospody. Co noc było gorzej i gorzej, aż kiedyś naliczyłem piętnaście sztuk, usadowionych w krąg na tyłku, a wśród nich cypryjska kocica wykonywała swe tańce z cieniem,.przelatując tam i z powrotem niby czółenko tkackie. Okno musiałem stale trzymać zamknięte, bo cypryjska kocica najwyraźniej miała zwyczaj wdrapywać się po glicynii.


Drzwi również, bo kiedy zszedłem raz po coś do salonu, wróciwszy zastałem ją na swoim łóżku, jak łapami ugniatała narzutę – prrp, prrp, prrp – z oczyma przymkniętymi w zmysłowej ekstazie. Spędziłem ją klapsami, a ona fukając na mnie uciekła w ciemny korytarz.

Zagadnąłem o nią gospodynię, która dość chłodno odparła, że w gospodzie nie ma żadnego kota – i faktycznie w porze dziennej nie zdarzyło mi się spotkać tych bestii – ale raz wieczorem, o zmierzchu, natknąłem się w jednej z przybudówek na gospodarza. Na ramieniu trzymał rudego kota i karmił go czymś wyglądającym na pokrajaną w kostki wątrobę. Wytknąłem mu, że zachęca koty do panoszenia się i poprosiłem o inny pokój, bo przeszkadza mi ta kocia muzyka po nocach. Uchyliwszy nieco szparek swych oczu wymamrotał, że spyta się żony; ale skończyło się na niczym; chyba zresztą nie mieli do wyboru innej sypialni.

A pogoda wciąż robiła się coraz to gorętsza i bardziej duszna, zbierało się na burzę z piorunami, niebo jak mosiądz i ziemia jakby z żelaza, a powietrze nad nią tak rozedrgane, aż oczy bolały od patrzenia.

Dobrze, Harringay, dobrze! staram się nie odchodzić od właściwego tematu. I niczego przed tobą nie ukrywam. Mówię ci, że moje stosunki z panią Merridew były jak najzwyklejsze. Pewnie, że dużo się z nią widywałem, bo – jak już mówiłem – Merridew całymi dniami nie pokazywał się w domu. Rano jechaliśmy z nim na zaporę i odstawialiśmy samochód, a później musieliśmy się wzajemnie zabawiać, w miarę swych możliwości, aż do wieczora. Jej chyba odpowiadało moje towarzystwo, a ja nie mogłem jej nie polubić. Nie powiem ci, co było tematem naszych rozmów: nic specjalnego. Felice nie była kobietą zbyt rozmowną. Przesiadywała albo leżała godzinami na słońcu, prawie nie odzywając się, tylko przeciągała się w blasku i upale. Nieraz całe popołudnie spędzała bawiąc się gałązką albo kamyczkiem, gdy ja siedziałem paląc. Spokojna? Nie. To nie… spokojną bym jej nie nazwał. Mnie w każdym razie nie napawała spokojem. Pod wieczór ożywiała się i była rozmowniej sza, zwykle jednak wcześnie się kładła i zostawiała nas obu w ogrodzie, żebyśmy sobie pogawędzili.

A! rewolwer. Tak. Kupiłem go w Bath, dokładnie w tydzień po przyjeździe do Little Hexham. Pojechaliśmy tam z samego rana i podczas gdy pani Merridew robiła jakieś zakupy dla męża, ja zacząłem szperać po antykwariatach. Chciałem kupić wiatrówkę, pistolet na groch czy coś w tym rodzaju, kiedy go zobaczyłem. Oczywiście widziałeś go. Jest malutki – w książkach pisze się o tym, że „prawie jak zabawka" – ale zabić można. Staruszek, który mi go sprzedał, chyba nie znał się za bardzo na broni palnej. Mówił mi, że przyjął go kiedyś w zastaw; i było do niego dziesięć naboi. Nie robił kwestii z pozwoleniem na broń i tym podobnych, pewnie cieszył -się, że może go sprzedać, i kropka, a nie żeby jeszcze coś klientowi utrudniać. Zapewniłem go, że umiem się z tym obchodzić, i niby dla żartu napomknąłem, że chciałbym postrzelać sobie do kotów. Na to antykwariusz jakby się trochę ocknął. Był to zasuszony człeczyna o wątłej, siwej bródce i żylastej szyi. Zapytał, gdzie mieszkam. Odparłem, że w Little Hexham.

– To niech pan uważa – powiedział. – Oni tam bardzo szanują swoje koty i sądzą, że zabić coś takiego to nieszczęście. – Po czym dodał coś niezbyt zrozumiałego, coś o srebrnej kuli. Był to zramolały staruszek i jakby wahał się, czy dać mi ten zapakowany już rewolwer, ale zapewniłem go, że potrafię dbać o niego i o siebie. Kiedy odchodziłem, stał we drzwiach sklepu, tarmosząc się za bródkę i wypatrując za mną.

Tej nocy zaczęło grzmieć. Przed wieczorem niebo stało się ołowiane, ale przygaszony upał okazał się jeszcze gorszy od prażącego słońca. Państwo Merridew oboje byli rozdygotani: on posępny, klął na pogodę i na muchy, a ona jakby dziwnie ożywiona czy podniecona. Grzmoty wywierają taki wpływ na niektórych. Ja czułem się też nieszczególnie, a co gorsza, ogarnęło mnie wrażenie, że dom jest pełen kotów. Nie mogłem ich wyśledzić, ale wiedziałem, że są, przyczajone gdzieś za szafą i przemykające bezgłośnie po korytarzach. Nie mogłem wytrzymać w salonie i rad uciekłem do swego pokoju. Koty nie koty, musiałem otworzyć okno i siedziałem tak w rozpiętej piżamie, usiłując odetchnąć. Ale pokój był jak miedziany piec. I czarny jak smoła. Z okna ledwie dostrzegałem, gdzie kończą się krzewy i zaczyna trawnik. Słyszałem jednak i czułem wszędzie te koty. Coś chwilami skrobało w pnączach glicynii, szurało wśród liści, aż około jedenastej któryś z nich przeraźliwym, ohydnym wrzaskiem rozpoczął koncert. Przyłączył się następny i jeszcze następny… słowo daję, musiało ich być z pół setki. Niebawem ogarnęło mnie to wstrętne uczucie mdłości i ciarki mnie przeszły, i już wiedziałem, że któryś czai się nie opodal w mroku. Obejrzałem się gwałtownie i proszę! znowu ta cypryjska kocica! stała prawie dotykając mego ramienia, z oczyma jarzącymi się jak zielone latarki. Krzyknąłem i uderzyłem ją, a ona wrzasnęła i wyskoczyła. Słyszałem, jak buchnęła o żwir, i po całym ogrodzie znów się rozległ tym dzikszy wizgot. Potem w jednej chwili zapadła cisza i w oddali zamigotał niebieski błysk, a później drugi. W pierwszym z nich ujrzałem odległy mur ogrodu, którego brzeg na całej długości obsiadły koty, kot przy kocie, jakby szlaczek w dziecinnym pokoju. W drugim rozbłysku krawędź muru znów okazała się pusta.

O drugiej spadł deszcz. Trzy godziny wcześniej siedziałem już w oknie, przyglądając się, jak bryzgają po niebie błyskawice i radując się z grzmotu. Burza jakby oczyściła me ciało z wszelkich elektrycznych zakłóceń; chciało mi się krzyczeć z podniecenia i z ulgi. Aż upadły pierwsze ciężkie krople; potem ulewa; i wreszcie istny potop. Waliło to w spiekły na żelazo ogród z hałasem, jakby się rozsypywały stalowe pręty. Uniósł się odurzający zapach od ziemi, wiatr zerwał się i zacinał mnie deszczem po twarzy. Usłyszałem, że w drugim końcu korytarza ktoś z trzaskiem zamyka i rygluje okno, ale ja, wychylony w ten zgiełk, rozkoszowałem się wodą nasączającą mi włosy i ramiona. Ciągle grzmiało od czasu do czasu, ale już ciszej i dalej, i dostrzegałem niekiedy w rozbłysku białe okratowanie z wody, dzielące mnie od ogrodu.

Po którymś przetoczeniu się grzmotu usłyszałem, że ktoś puka do moich drzwi. Otworzyłem i był to Merridew. Trzymał świecę i twarz miał przerażoną.

– Felice! – wyrzucił z siebie. – Zachorowała. Nie mogę jej obudzić. Proszę cię, chodź i pomóż mi.

Pośpieszyłem za nim korytarzem. W ich pokoju stały dwa łóżka: jedno wielkie z baldachimem z purpurowego adamaszku na czterech słupach i drugie polowe, rozstawione pod oknem. To było puste, z odrzuconym przykryciem, z niego się widać zerwał. Pod baldachimem zaś leżała pani Merridew, naga, tylko nakryta prześcieradłem. Wyciągnięta na wznak; długie, czarne włosy miała splecione na ramionach. Twarz miała jak z wosku i stężałą niby u trupa; a kiedy poszukałem tętna, było tak wątłe, że z początku prawie niewyczuwalne. Oddech bardzo płytki i powolny, ciało zimne. Potrząsnąłem nią, ale bez skutku. Uniosłem jej powieki i stwierdziłem, że gałki oczne są wywrócone do góry, widać tylko białka. Dotknięcie ich wrażliwej powierzchni czubkiem palca nie wywołało żadnej reakcji. Od razu pomyślałem: czy nie zażyła czegoś?

Merridew jakby uważał za konieczne jakieś wyjaśnienia. Zaczął coś bełkotać o upale – że ona może znieść tylko jedwabną koszulę nocną, nic ponadto – że prosiła go, aby spał osobno – że spał jak zabity – nawet grzmotów nie słyszał. Obudził go deszcz siekący po twarzy. Wstał i zamknął okno. Potem odezwał się do Felice, czy dobrze się czuje, czy burza jej nie przestraszyła? Nie było odpowiedzi. Zapalił światło. Przeraził się widząc jej stan… i tak dalej.

Powiedziałem mu, żeby się wziął w garść i że trzeba spróbować, czy nie przywrócimy krążenia rozcierając jej dłonie i stopy. Byłem przekonany, że to wpływ jakichś środków nasennych. Wzięliśmy się do niej energicznie, nacierając, szczypiąc i klepiąc ją wilgotnym ręcznikiem, wykrzykując jej imię do ucha. Jakbyśmy się zajmowali umarłą! z tą jedynie różnicą, że wciąż unosiła się i opadała leciutko, ale najzupełniej regularnie, jej pierś, na której – jakby ze zdziwieniem, że na tej magnoliowej bieli może być jakaś skaza – spostrzegłem tuż nad sercem duże brązowe znamię. Dla mej roztrzęsionej wyobraźni była to jakby rana i pogróżka. Tak męczyliśmy się przy niej jakiś czas, aż spostrzegliśmy, że coś dzieje się za oknem, jakieś ukradkowe tłuczenie się i skrobanie po szybach.

Złapałem świecę i wyjrzałem.

Na parapecie siedziała cypryjska kocica, pazurami drapiąc po framudze. Oblepiało ją przemokłe, ociekające futro, ślepia wbijała w moje oczy, pysk rozdziawiał się z furią. Usiłowała wściekle dobrać się do zamknięcia, tylne łapy jej obsuwały się, orząc po drewnie. Zakołatałem w szybę i krzyknąłem na nią, a ona uderzyła w szkło z tamtej strony, jak opętana. Gdy zakląłem i odwróciłem się, wydała rozpaczliwy, przeciągły jęk.

Merridew zawołał, że potrzebuje świecy i żebym dał spokój zwierzęciu. Wróciłem do łóżka, ale jej posępny wrzask rozlegał się i rozlegał bez ustanku. Podsunąłem mu, żeby obudził gospodarza i kazał przynieść butelki z gorącą wodą, brandy z baru na dole, wyprawić kogoś po lekarza. Merridew poszedł to załatwiać, a ja dalej stosowałem masaż. Wydawało mi się, że tętno słabnie. Wtem przypomniałem sobie, że mam buteleczkę brandy w walizce. Pobiegłem po nią i w tej samej chwili kot przestał wyć.

Kiedy wszedłem do swego pokoju, uderzył mnie odświeżający podmuch z otwartego okna. Znalazłem po ciemku walizkę i szukałem w niej butelki, grzebiąc w koszulach i skarpetkach, gdy nagle dobiegło mnie głośne, triumfalne miauknięcie i odwróciłem się w porę, by ujrzeć, jak cypryjska kocica przysiadła do skoku na parapecie, po czym buchnęła obok mnie w drzwi i na korytarz. Znalazłem flaszkę i wróciłem z nią w momencie, gdy Merridew i gospodarz wbiegali po schodach.

Razem wpadliśmy do pokoju. Na to pani Merridew poruszyła się, usiadła i spytała, co takiego się stało?

Chyba nigdy jeszcze nie czułem się tak głupio.


Nazajutrz ochłodziło się; burza odświeżyła powietrze. Nie wiem, co Merridew powiedział swojej żonie. Nikt z nas nie wspomniał przy innych

0 nocnym rejwachu, pani Merridew zaś wydawała się być w jak najlepszym zdrowiu i nastroju. Merridew zwolnił się na jeden dzień z pracy i pojechaliśmy we trójkę na daleki piknik. Stosunki między nami były wyśmienite: spytaj Merridew, on to potwierdzi. Nie powiedziałby – nie mógłby powiedzieć – nic innego. Nie wierzę, Harringay, po prostu nie wierzę, aby mógł sobie coś wyobrażać czy podejrzewać mnie. Mówię, że nie było czego podejrzewać! Nic a nic.

Tak – data jest tu ważna – 24 czerwca. Nie potrafię ci podać innych szczegółów; nie ma czego. Wróciliśmy i siedli do obiadu jak zwykle. Wszyscy troje byliśmy razem, cały czas, aż do położenia się. Słowo honoru, że nie miałem tego dnia żadnej rozmowy w cztery oczy, z nim ani też z nią. Pierwszy poszedłem do łóżka i w pół godziny potem usłyszałem, że oni też wchodzą na górę. Rozmawiali sobie wesoło.

Noc była księżycowa. Raz wreszcie bez kociej muzyki. Nawet nie zamknąłem drzwi ani okna. Rewolwer położyłem przy łóżku na krześle. Owszem, nabity. Kładąc go tam nie miałem nic specjalnego na myśli, chyba to, żeby go wypróbować na kotach, gdyby znów zaczęły swoje igraszki.

Byłem okropnie zmęczony i myślałem, że zasnę od razu; ale nie. Widocznie tak bywa z przemęczenia. Leżałem zapatrzony w światło księżyca. Aż koło północy usłyszałem to, czego na wpół się spodziewałem: skryty szmer w glicynii i cichy miauk.

Siadłem w łóżku i sięgnąłem po rewolwer. Usłyszałem: plop! gdy ogromna kocica skoczyła na parapet; dostrzegłem jej czarnosrebrzyste boki, okrągły zarys głowy, sterczące uszy i postawiony do góry ogon. Wymierzyłem w nią i dałem ognia; bestia wydała przeraźliwy wrzask i wskoczyła mi do pokoju.

Zerwałem się z łóżka. Wystrzał rozległ się straszliwie po cichym domu i usłyszałem, jak w oddaleniu ktoś krzyknął. Wybiegłem za kociskiem na korytarz, z rewolwerem w dłoni, pewnie w odruchu, żeby to bydlę wykończyć.

1 wtedy – u drzwi sypialni państwa Merridew – ją zobaczyłem. Pani

Merridew stała, trzymając się framugi po dwóch stronach i chwiejąc się w przód i do tyłu. Potem upadła u moich stóp. Krew zbroczyła jej nagie piersi. I kiedy tak stałem, wpatrzony w nią, ściskając rewolwer, Merridew wyszedł i tak nas zastał.

No i widzisz, Harringay, to cała moja historia! ta sarna, którą słyszał ode mnie Peabody. Obawiam się, że w sądzie to nie zabrzmi: ale co mam powiedzieć? Ślady krwi prowadziły od mojego do jej pokoju; tak jak kot przebiegł; ja wiem, że strzeliłem do kota. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Nie wiem, kto zastrzelił panią Merridew i dlaczego. Nic na to nie poradzę, jeżeli ci w gospodzie twierdzą, że nigdy nie widziano tam cypryjskiej kocicy! Merridew widział ją poprzedniej nocy, on przynajmniej nie skłamie. Przeszukajcie dom, Harringay! nic innego nie można zrobić. Rozbierajcie go na kawałki, aż znajdziecie w nim trupa cypryjskiej kocicy. Będzie w niej kula z mego rewolweru.

Загрузка...