Na dole schodów Briar trafiła do pomieszczenia z zapadniętą podłogą. Na środku zapadlisko miało niemal stopę głębokości, przy ścianach najwyżej dwa, trzy cale. Stały tam wózki pełne węgla, które można było przetoczyć tam, gdzie miały dotrzeć przez otwór wybity w przeciwległej ceglanej ścianie.
Tunel ten był wyjątkowo dobrze oświetlony. Nie widząc innej drogi ucieczki, Briar przecisnęła się między wózkami wypełnionymi czarnym urobkiem. Na podłodze nie ułożono torów, została jednak utwardzona i wyłożona kamieniem, aby koła nie grzęzły podczas transportowania ładunku — zapewne przy wydatnej pomocy jakiejś maszynerii, sądząc po systemie mocno wytartych łańcuchów i dźwigni, które widziała na podłodze i ścianach.
Pod sklepieniem między filarami wisiała gruba lina, do niej podwieszano przeszklone latarnie w stalowych klatkach.
Briar podążała wzdłuż liny, pędząc tak szybko, jak tylko mogła. Wciąż trzymała w rękach sztucer Maynarda, gotowa podnieść jego lufę i wystrzelić, jeśli zajdzie taka potrzeba, ale na razie przeszkadzał jej tylko w biegu. Nie spotkała po drodze ani jednej osoby, a jeśli Chińczycy ruszyli w pościg za nią, poruszali się nadzwyczaj sprawnie i cicho. Zza jej pleców nie dochodził tupot stóp, nie słyszała także głosów, kaszlnięć ani wybuchów śmiechu z kierunku, w którym podążała.
Jakieś pięćdziesiąt jardów dalej tunel rozdzielał się na cztery bardzo podobne do siebie odnogi. Każda z nich była przesłonięta gumowaną segmentową kotarą przypominającą bardzo tę, która zabezpieczała miechownię.
Briar rozsunęła pasma gumowanego materiału, tylko na kilka cali, w sam raz, żeby mogła zerknąć na drugą stronę.
Dwa tunele były oświetlone, w dwóch kolejnych panowały kompletne ciemności. W jednym z oświetlonych ktoś się głośno kłócił. W drugim panowała cisza. Bez namysłu wybrała ten, w którym było spokojniej, mając nadzieję, że to naprawdę lepszy wybór. Niestety, zaledwie dwadzieścia stóp dalej trafiła na grubą żelazną bramę, do której ruszenia trzeba by stada słoni.
Jej futryna trzymała się na palach wbitych głęboko w podłoże, grube bale ledwie wystawały ponad powierzchnię kamienia. Była mocno pochylona na zewnątrz, jakby uległa działaniu potwornej siły, która usiłowała pokonać najeżoną ostrzami przeszkodę. Po drugiej stronie Briar widziała ścianę z grubych bali pokrytą zwojami drutu kolczastego. Wstawione w nią kloce przypominały barwą i wyglądem podkłady kolejowe. Obok nich zauważyła wielką poziomą zasuwę, którą blokowano tę masywną drewnianą zaporę. Gdy przyjrzała się jej uważniej, zauważyła wyraźne linie w miejscach, gdzie ruchoma część wpasowana była w resztę konstrukcji.
Przywarła do bramy, wsuwając ręce pomiędzy kraty, by obmacać jej drugą stronę. Dość szybko wyczuła pod palcami skobel. Nie był zabezpieczony, tylko opuszczony na leże, więc bez problemu go obróciła, otwierając sobie drogę.
Podbiegła do zasuwy i spróbowała ją pociągnąć do siebie, ale uchylne drzwi nawet nie drgnęły. Potem ją popchnęła. Ściana drewna poddała się z głuchym zgrzytem, wpuszczając do podziemnej komory strumienie powietrza. Briar nie musiała czuć charakterystycznego zapachu przez filtry maski ani patrzeć przez polaryzowane szkła, by wiedzieć, z czym ma do czynienia.
Za balami znalazła kamienne schody. Prowadziły w górę, na powierzchnię.
Nie zastanawiała się długo, żeby przypadkiem nie zmienić zdania i nie szukać innej drogi wyjścia z podziemi. Szybciej dotrze do celu, jeśli będzie się poruszała ulicami. Przecisnęła się przez szparę w drewnianej ścianie na klatkę schodową, potem oparła się o odchylone bale i zamknęła za sobą przejście. Chwyciła sztucer i ruszyła przed siebie, zachowując wzmożoną ostrożność. Była bowiem w samym centrum Seattle. Na skażonej ziemi otoczonej murem, którą z tego co wiedziała, zamieszkiwały krwiożercze monstra i bezwzględni ludzie.
Dzięki sztucerowi czuła się bezpieczniej. Ściskała go mocno w dłoniach i dziękowała w duchu zmarłemu ojcu, że znał się tak doskonale na broni.
Ze schodów nie widziała nic prócz wypełnionego brudną szarością prostokąta, ale to nie była typowa dla tej pory roku pokrywa chmur, tylko wymuszony wysokością muru wieczny zmierzch, który panował w rzucanym przez niego cieniu. Pojawiające się zimą tylko na kilka godzin blade, zasnute mgłą słońce nie miało szans przebić się do tego miejsca.
— Co to za ulica? — mruczała do siebie Briar, jednak brzmienie własnego głosu nie uspokajało jej tak bardzo jak dotyk chłodnej stali. — Gdzie ja jestem?
Coś było nie tak z tymi drzwiami, lecz zrozumiała, o co chodzi, dopiero gdy przyjrzała im się dokładniej. Nie miały klamki, gałki ani niczego innego, co służyłoby do otwierania. Wykonano je tak, by nikt z zewnątrz nie mógł się dostać do środka, jeśli nie życzą sobie tego właściciele.
Gdy dotarło to w końcu do niej, o mało nie spanikowała. W razie potrzeby nie mogła liczyć na ucieczkę w bezpieczne miejsce. Ale nie przybyła tu przecież, by uciekać.
Miała plan. Musiała wyjść na ulicę, dotrzeć do najbliższej tabliczki z jej nazwą, sprawdzić, gdzie jest, a potem ruszyć w kierunku…
Czego? No tak. To jednak był też jej dom.
Mieszkała w budyneczku na zboczu wzgórza bardzo krótko, zaledwie kilka miesięcy, nawet nie rok. A odkąd się dowiedziała, że za murem żyją ludzie, zyskała pewność, że dom został ograbiony ze wszystkiego, co mogło stanowić jakąś wartość. Sądziła jednak, że rabusie mogli przeoczyć kilka użytecznych rzeczy. Leviticus skonstruował wiele machin i urządzeń, a najcenniejsze jego zdaniem pozamykał w przemyślnych skrytkach, których normalni włamywacze w życiu by nie znaleźli.
Poza tym wiedziała, że plan Ezekiela polega na dotarciu do laboratorium ojca w poszukiwaniu dowodów jego niewinności.
Czy on w ogóle wie, gdzie dokładnie jest ten dom?
Według niej nie mógł wiedzieć, ale jeszcze niedawno była przekonana, że nie potrafiłby się dostać do miasta za murem, tymczasem życie pokazało, że się myliła. Jej syn był bardzo pomysłowym chłopcem, musiała mu to przyznać. Najrozsądniej byłoby więc założyć, że i tym razem dopnie swego.
Briar powoli zbierała się w sobie, stojąc na obłupanych kamiennych stopniach i obserwując pogrążoną w półmroku ulicę. Nikt nie próbował otworzyć ponownie drzwi, nikt jej nie szukał. Nie docierały tu też żadne dźwięki, nawet głośny klekot maszyn pracujących we wnętrzu budynku.
Może nie będzie tak źle.
Przeniosła obutą stopę na wyższy stopień. Na następny wspięła się równie wolno i cicho. Starała się obserwować drzwi za sobą, sprawdzając jednocześnie perspektywę ulicy, co było dość trudnym zadaniem, zważywszy na ograniczone pole widzenia w masce.
Słyszała wiele opowieści o zgnilasach, widziała też kilku w pierwszych dniach po pojawieniu się Zguby, nie miała jednak pojęcia, ilu mogło zostać po tej stronie muru. Na pewno większość musiała skonać po jakimś czasie, rozpaść się z powodu postępującego rozkładu i z braku pokarmu. A te, które przetrwały, z pewnością są w opłakanym stanie, słabsze może nawet od kociąt, o ile nadal mogą się poruszać.
To właśnie usiłowała sobie wmówić, wspinając się na kolejne stopnie.
Przykucnęła, aby do ostatniej chwili trzymać głowę jak najbliżej nawierzchni ulicy. Cały czas też rozglądała się czujnie we wszystkich kierunkach, wyciągając mocno szyję.
Było ciemno, ale nie na tyle, by potrzebowała źródła światła, choć już niedługo cienie rzucane przez mur i ściany okolicznych budynków zamienią to miejsce w smoliście mroczną czeluść.
Jej oczy znalazły się na poziomie pokrytego szlamem i mokrego od deszczu bruku, na którym zalegała warstwa Zguby. Kamienna kostka była popękana i pokruszona. Na całej powierzchni ulicy widać było zapadliska i wybrzuszenia. Oraz mnóstwo gruzu. Widziała wywrócone do góry kołami wozy, obok leżały szkielety rozszarpanych koni i psów, które przypominały teraz sterty luźnych kości połączonych strzępami wyschniętych ścięgien i szarozielonkawej skóry.
Briar obróciła wolno głowę w lewo, potem w prawo. Niestety, nie mogła spojrzeć zbyt daleko.
Gęsta gazowa zawiesina pozwalała zobaczyć to, co się znajdowało nie dalej niż pół przecznicy od miejsca, gdzie stała, dlatego nie była w stanie określić, w jakim kierunku biegnie ta ulica. Nie widząc słońca, nie miała pojęcia, gdzie jest geograficzna północ, południe, wschód albo zachód.
Najlżejszy nawet podmuch wiatru nie rozwiewał jej włosów wystających spod kapelusza. Nie słyszała szumu wody ani śpiewu ptaków. A kiedyś mieszkały tutaj tysiące tych latających stworzeń, głównie kruków, wron i mew. Wszystkie potrafiły narobić nieludzkiego hałasu. Gdy ich stada przelatywały koło domu, słychać było nieustający łopot skrzydeł i skrzeczenie, którym się nawoływały.
Kompletna cisza pogłębiała upiorność tego miejsca. Nie było ptaków, nie było ludzi. Nie skrzypiały wozy, podkowy koni nie uderzały o bruk.
Nic się nie poruszało.
Podpierając się ręką, Briar wstała i wysunęła się z zagłębienia. Jej obute w skórę buty pozwalały stąpać bezgłośnie, więc nie zakłócała martwej ciszy żadnym dźwiękiem.
W końcu stanęła na otwartej przestrzeni, tuż pod ścianą obok schodów prowadzących do piwnicy.
Jedynym dźwiękiem, jaki słyszała, był szelest wydawany przez włosy ocierające się przy uchu o paski uprzęży podtrzymującej maskę, a gdy przestawała się poruszać, nawet te tak ciche odgłosy milkły.
Stała na środku wzniesienia, widziała dolną część ulicy, która opadała pod znacznie ostrzejszym kątem i niknęła w zawiesinie gazu. W oddali widać było stragany zagracone pustymi skrzynkami. Kiedy przeniosła wzrok w drugą stronę, nieco wyżej od miejsca, gdzie stała, dostrzegła przekrzywiony znak i ogromny zegar pozbawiony wskazówek.
To musi być…
— Targowisko. Jestem w pobliżu Pike Street.
O mało nie wypowiedziała tej nazwy na głos, na szczęście zdołała się opamiętać w porę i wymamrotała ją niemal bezgłośnie. Ulica dobiegała do targowiska i tam się kończyła, dalej był brzeg zatoki, to znaczy byłby, gdyby nie mur odcinający tę część miasta od nabrzeży.
Budynki za jej plecami musiały stać przy Commercial Avenue, szerokiej ulicy biegnącej niegdyś wzdłuż brzegu oceanu, który dzisiaj znajdował się za wysokim na dwieście stóp ceglanym murem.
Jeśli przejdzie kilka przecznic, każda ulica przecinająca Pike Street powinna doprowadzić ją do miejsca, którego poszukiwała.
Trzymała się blisko ścian mijanych domów. Szła z bronią gotową do strzału, omiatając wzrokiem na przemian górę i dół ulicy. Oddychanie przez filtry maski nie zrobiło się nawet odrobinę łatwiejsze, ale zaczynała się już do tego przyzwyczajać, zresztą i tak nie miała innego wyjścia. Mięśnie klatki piersiowej bolały ją już od dodatkowego wysiłku, jakiego wymagało każdorazowe napełnienie i opróżnienie płuc. W dodatku dolna część lewej soczewki bez przerwy zachodziła jej parą, jeszcze ograniczając i tak niewielkie pole widzenia.
Wchodząc na wzgórze, oddalała się od muru, którego nie miała nawet szans zobaczyć. Zdawała sobie sprawę, że jeszcze przed chwilą majaczył jej za plecami, potem stał się tylko wysokim cieniem, a gdy zniknął zupełnie we mgle, od razu zapomniała o jego obecności.
Idąc, nieustannie kalkulowała. Jak daleko jeszcze do lawendowego domu na wzgórzu? Ile czasu będzie potrzebowała, by dotrzeć do niego biegiem, spokojnym krokiem albo czając się przez cały czas, by pozostać niewidoczną w trzymających się nad ziemią cuchnących oparach gazu?
Poruszała ustami w masce, starając się dmuchnąć na zaparowane szkło.
Nie udało się. Para mocno przylgnęła do soczewki.
Westchnęła głośno, za drugim razem usłyszała zabawne echo tego dźwięku.
Zaskoczona potrząsnęła głową. To na pewno efekt związany z mocowaniem maski albo z tym, że tak szczelnie przylega do czoła. A może przyczyną tego dźwięku były włosy ocierające się o zewnętrzną część skórzanej osłony? Albo postawienie buta na jakiejś luźnej części wyłożonego płytami chodnika? Taki dźwięk mógł dobiec zewsząd. Było tu przecież tak cicho. Cisza aż dzwoniła w uszach.
Nie potrafiła poruszyć stopą. Podobnie było z rękami zaciśniętymi kurczowo na sztucerze. Nawet kark jej zesztywniał, jakby się obawiała, że kręcąc głową, ponownie wywoła ten dźwięk albo wręcz przeciwnie. Gorsza od jego ponownego usłyszenia byłaby tylko świadomość, że to nie ona go wydawała.
Briar cofnęła się tak wolno, że nawet luźne poły jej płaszcza nie miały szansy załopotać przy tym ruchu, modląc się, żeby za nią nie było niczego. Trafiła obcasem na krawężnik i dopiero tam się zatrzymała.
A potem uniosła nogę i postawiła ją na granitowym bloku.
Dźwięk się powtórzył. Coś jakby świst i do tego jęk. Kojarzył się z sykiem lub sapaniem kogoś duszonego. Ale wokół było spokojnie, wciąż panował bezruch. Zdawać się mogło, że ten dźwięk nie ma źródła.
Szept.
Briar usiłowała ustalić, skąd dobiegał, uznała bowiem, że teraz, gdy się powtórzył, na pewno nie jest wytworem jej wyobraźni, co więcej, zaczynała mieć pewność, że dochodzi gdzieś z lewej, od strony muru. Spomiędzy straganów, na których nikt od szesnastu lat nic nie sprzedał ani nie kupił.
Szept przerodził się w pomruk, a potem umilkł.
Briar w tym momencie zamarła, to znaczy zamarłaby, gdyby już od dłuższej chwili się nie poruszała. Pragnęła całkowicie wtopić się w tło. Stać się niesłyszalną i niewidzialną. Jednakże nie miała gdzie się ukryć, w każdym razie w polu widzenia nie było żadnego miejsca, które oferowałoby schronienie. Miała za sobą rzędy starych straganów. Drzwi do nich zostały pozabijane deskami, podobnie zabezpieczono okna. Gdy zrobiła krok do tyłu, nadziała się ramieniem na narożnik ceglanego budynku.
Dźwięk ustał.
Nowy rodzaj ciszy wydał się Briar jeszcze straszniejszy niż poprzednie poczucie całkowitej pustki. Było znacznie gorzej, bowiem zasnuty gazową zawiesiną krajobraz teraz nie był już tak martwy. Teraz wstrzymywał oddech i nasłuchiwał.
Briar zdjęła lewą dłoń z lufy sztucera i sięgnęła w tył, starając się namacać koniec ściany. Jej palce wyczuły w końcu to miejsce, mogła bezgłośnie wycofać się za załom muru. Wprawdzie nie była to zbyt bezpieczna kryjówka, ale przynajmniej nie będzie jej widać z targowiska.
Maska uciskała ją coraz mocniej, zaparowana soczewka rozpraszała, a smród gumy i spalenizny drażnił jej gardło.
Zakręciło ją w nosie, lecz zagryzała mocno zęby, dopóki nie minęło.
Za rogiem kolejne westchnienie rozdarło ciszę. Ucichło, a potem się powtórzyło, znacznie jednak głośniej. Dołączył do niego kolejny dźwięk, potem trzeci. Chwilę później nie była w stanie ich zliczyć.
Pragnęła zacisnąć powieki i odciąć się od tych hałasów, ale nie potrafiła się do tego zmusić, bez przerwy zerkając zza węgła, by wypatrzeć źródło niepokojących dźwięków. A nasilały się z każdą chwilą. Jedyne co mogła i powinna teraz zrobić, to uciekać.
Środek ulicy był w miarę pusty, pobiegła więc tam, lawirując pomiędzy wywróconymi powozami i przeskakując przez sterty gruzu ze ścian powalonych trzęsieniami ziemi.
Nie dbała już o zachowanie ciszy.
Jej stopy uderzały o bruk, karabin obijał się o udo, gdy Briar pędziła w dół zbocza, mimo że wiedziała, iż tym sposobem oddala się od celu. Nie mogłaby pokonać tego wzniesienia, nie potrafiła zaczerpnąć wystarczającej ilości powietrza do płuc, by poradzić sobie z takim wysiłkiem. Zatem pozostała jej tylko droga w dół. W stronę podnóża wzniesienia, ale niezupełnie w przeciwnym kierunku, pocieszała się w myślach. Biegła bowiem wzdłuż muru i znajdującego się za nim wybrzeża. Commercial Avenue biegła w dół, to prawda, niemniej okrążała wzgórze, więc Briar mogła przebiec nią dowolną odległość i nie oddalała się za bardzo od celu.
Zaryzykowała i zerknęła w tył, potem drugi raz, coraz bardziej przyspieszając, gdyż zrozumiała, jaki błąd popełniła w swoich kalkulacjach. Zbliżali się z zastraszającą szybkością.
Te dwa szybkie spojrzenia uświadomiły jej, że teraz powinna zrobić tylko jedno: biec, biec i nie zatrzymywać się nawet na moment.
Na razie byli daleko. Właśnie wyłaniali się zza zakrętu szeroką ławą, kuśtykając, podrygując i kołysząc się dziwnie, a mimo całej tej niezdarności w ruchach pokonując przestrzeń w zadziwiająco szybkim tempie. Bardziej nadzy niż odziani, z szarą skórą nie przypominającą w niczym widoku ludzkiego ciała, wlewali się tłumnie w gardziel alei. Zgnilasy pędziły przed siebie, nie bacząc na nic, pokonując każdą przeszkodę, na którą mogły się wdrapać, i omijając te, które spowolniłyby zbytnio pościg.
Bez cienia lęku, nie odczuwając bólu, wpadały na wozy i sterty gruzu, odbijały się od nich, ale nie przystawały nawet na moment. Przebijały się przez spróchniałe deski, rozdeptywały szkielety zwierząt, a gdy któryś się potknął i padł, z równą obojętnością był miażdżony stopami swoich pobratymców.
Briar wciąż miała przed oczyma widok pierwszych nieszczęsnych ofiar zatrucia Zgubą. Większość konała w bólach, lecz kilku przeżyło. Jęcząc i z trudem chwytając ustami powietrze, pożerali wszystko, co im wpadło w ręce. Nie myśleli o niczym innym, tylko o jedzeniu, pragnęli wyłącznie świeżego krwistego mięsa. Zwierzęta nie cieszyły się wielkim wzięciem, aczkolwiek nie gardzili i nimi. Prawdziwym przysmakiem był jednak człowiek — o ile zgnilasy posiadały jakikolwiek zmysł smaku.
A teraz pragnęły nade wszystko dopaść Briar.
Gdy obejrzała się po raz pierwszy, było ich tylko czterech. Za drugim razem, dosłownie po kilku krokach, widziała już ośmiu. Bóg jeden wie, ilu ich było, gdy dobiegła do następnej przecznicy.
Weszła na wysoki krawężnik i ruszyła dalej chodnikiem.
Pędząc przed siebie, widziała namalowane na płytach wielkie litery, ale była zbyt roztrzęsiona, by odczytać, jaką ulicę mijała. Choć czy to miało jakieś znaczenie, skoro przecznica biegła w stronę szczytu wzgórza, na który za cholerę nie dotarłaby w tym stanie?
Wciąż brakowało jej powietrza, mimo że biegła w dół, nie obciążając tak bardzo układu oddechowego. Czuła w krtani żywy ogień. Nie miała pojęcia, jak długo jeszcze wytrzyma. A ilekroć zwalniała, by przejść pod pogrążoną w gazowej zawiesinie przeszkodą lub ją ominąć, traciła trochę przewagi nad ścigającymi ją bestiami.
Kątem oka dostrzegła pionowy stalowy pręt, moment później drugi.
To była drabina prowadząca na schody przeciwpożarowe. Uświadomiła to sobie zbyt późno, by pochwycić jej szczeble i wspiąć się do góry. Nie potrafiła zdecydować, czy rezygnując z zawrócenia do drabiny, zmarnowała doskonałą okazję do ucieczki, czy raczej uniknęła śmiertelnej pułapki. Straciłaby wiele sił, wdrapując się po pionowej ścianie, ale tam mogła przecież znaleźć schronienie. Czy zgnilasy potrafiłyby pójść w jej ślady?
Słyszała coraz wyraźniej charkot wydawany przez wygłodniałe wściekłe bestie. Wiedziała, że zaczynają ją doganiać. To nie one przyspieszały, tylko ona zwalniała. Nie miała jednak szans na wykrzesanie z siebie choćby odrobiny dodatkowej energii. Bez względu na to, jak bardzo się starała, i tak nie mogła zaczerpnąć więcej powietrza do płuc.
A mgła była wszędzie, czasem rzadsza, w innych miejscach gęstsza. W jednym z takich przerzedzeń mignęła jej ściana budynku i kolejna drabina. Gaz skrył ją po sekundzie, a zaparowana lewa soczewka dodatkowo utrudniała jej odszukanie.
Tym razem nie miała czasu na roztrząsanie wszystkich za i przeciw. Dopadła do metalowych prętów, chwyciła za nie, by wyhamować. Zacisnęła palce na najbliższym szczeblu i uwiesiła się na nim z całych sił.
Podciągała się, próbując znaleźć na ceglanym murze oparcie dla stóp, dopóki nie trafiła kolanem na najniższy stopień.
Pierwszy zgnilas nie zdołał jej chwycić za zwisającą wciąż stopę, ale wczepił się palcami w płaszcz, szarpiąc za niego jak oszalały.
Dłonie Briar zaczęły się ześlizgiwać ze szczebla, więc zacisnęła palce z całych sił, by utrzymać się w górze. Przełożyła ramię za metalową konstrukcję, aby zawisnąć na nim i zyskać możliwość kopnięcia atakującego ją potwora. I zrobiła to. Nie mogła go zranić, lecz celnie wymierzone razy powinny go odepchnąć albo połamać mu nadgniłe paluchy, gotowa była zrobić cokolwiek, byle ją puścił.
Nie mogła się wspiąć wyżej, dźwigając uczepionego płaszcza zgnilasa, więc wisiała nad nim uczepiona ręką drabiny, widząc, że reszta hordy już nadbiega, by dokończyć dzieła.
Rozkołysała ciało w nadziei, że tym sposobem strząśnie napastnika. Jej głowa i łokieć obijały się przy tym boleśnie o ścianę, a gdy uderzyła się o drabinę, aż zadzwoniło jej w uszach.
W końcu kombinacja kopnięć i szarpnięć posłała zgnilasa prosto pod nogi nadbiegających kamratów. Włazili na niego, by sięgnąć wyżej kościstymi łapskami, które wyglądały, jakby ktoś próbował je poogryzać, ale Briar była już tak wysoko, że nie mieli na to szans. Chyba że zdołaliby wejść na drabinę.
Czy to było w ogóle możliwe?
Nie miała pojęcia i nie chciała tego sprawdzać. Wspinała się, przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę, dłoń za dłonią, stopa za stopą. Momentalnie znalazła się poza zasięgiem łap nawet tych najwyższych długorękich potworów. Nie zatrzymywała się jednak, jeszcze nie teraz. Zwłaszcza że drabina zaczęła drżeć, jakby potwierdzały się najgorsze koszmary Briar i zgnilasy znalazły sposób, by dosięgnąć szczebli, albo uwiesiły się na konstrukcji, usiłując ją wyrwać ze ściany i zrzucić ofiarę na ulicę. Każdy wysiłek był niewystarczający, jeśli chodziło o ucieczkę przed tymi monstrami.
Briar widziała, jak śruby mocujące zaczynają się wyginać i z przeciągłym jękiem wychodzić spomiędzy cegieł.
— O Boże… — wyszeptała. Zaklęłaby szpetnie, gdyby tylko miała w płucach wystarczającą ilość powietrza.
Spojrzała w górę, ale koniec drabiny znikał w żółtawej zawiesinie. Równie dobrze mogła mieć przed sobą dziesięć stóp wspinaczki, jak i dziesięć pięter.
Dziesięć pięter?… Takiej wysokości na pewno nie pokona.
Drabina się zachwiała i zatrzęsła mocno. Jedna z podpór zupełnie się poddała. Zanim konstrukcja zaczęła się walić, Briar pochwyciła obramowanie najbliższego okna i zawisła na nim. Stała teraz w rozkroku z jedną nogą na szerokim parapecie i z drugą na szczeblu drabiny, która gięła się i przechylała coraz bardziej. Jasne było, że długo nie wytrzyma.
Zwisający z ramienia sztucer zaklekotał o kamienny parapet.
Briar zaryzykowała i oparła się najmocniej, jak tylko mogła na drabinie. Odsunęła się tym samym od okna, by wziąć zamach i uderzyć kolbą w szybę. Cios był tak mocny, że strzaskał szkło, a pociągnięta jego impetem Briar straciła równowagę, gdy ponownie próbowała się chwycić muru.
Nie trafiła tam, gdzie chciała, zdołała jednak opaść prawą nogą na parapet.
Ostre odłamki wbiły się jej w łydkę, ale zignorowała ból, zaciskając zęby, i podciągnęła się do okna. Gdy zawisła we względnej równowadze z nogą na zewnątrz i głową w środku, wymierzyła ze sztucera w dół. W jej polu widzenia pojawiała się co chwilę paskudna, pokryta bliznami łysa głowa. Briar podziękowała Bogu, że miała wcześniej czas przeładować broń.
Strzeliła. Czaszka zgnilasa eksplodowała. Coś brązowawego i lepkiego plasnęło o jej maskę. Gdyby nie fragmenty zakrwawionych kości spływające po soczewce nie wiedziałaby, że potwór był tak blisko.
Na miejscu pierwszego zgnilasa pojawił się już następny, wykorzystując jego martwe ciało, by sięgnąć wyżej.
Nie sięgnął. Jego oczodół zamienił się w krwawą miazgę, a z rany wylotowej trysnęła fontanna resztek mózgu. Padł jak ścięty, pozostawiając jedną dłoń na szczeblu. Trzeci trzymał się niżej, dlatego Briar musiała strzelić dwukrotnie, by go zabić. Pierwsza kula roztrzaskała mu tylko czoło, za to druga weszła w kark, miażdżąc kręgi, na których trzymała się czaszka. Szczęka potwora opadła, a potem cała głowa przetoczyła się w tył i oderwała od ciała.
Zgnilas numer trzy, padając, podciął nogi czwartemu. Piąty stracił twarz, gdy kula trafiła go w okolice nosa.
Kolejni zbliżali się ze wszystkich stron, ale drabina była chwilowo od nich wolna. Briar wstrzymała oddech i podciągnęła się na parapet wybitego okna. W nodze nadal miała odłamki szyby, lecz nie miała czasu na wydłubywanie ich z poranionej skóry. Nie teraz, gdy zgnilasy odkryły ponownie sztukę radosnego wspinania się po drabinach.
Stanęła na podłodze, oparła się o framugę i wysunęła sztucer na zewnątrz. Nie strzelała jednak, starała się użyć jego lufy jak dźwigni, aby wydłubać osłabione śruby ze ściany. Jedna strona konstrukcji wisiała już w powietrzu, druga kiwała się, zgrzytając, gdy poruszała bronią tam i z powrotem, luzując kolejne mocowania, dopóki całkowicie nie wyszły spomiędzy cegieł. Drabina zaczęła się w końcu odchylać od ściany, powoli, bez głośnych protestów, a gdy osiągnęła zbyt wielki kąt, runęła w dół z głośnym hukiem.
Trzy zgnilasy — numer sześć do osiem — spadły razem z nią, ale to niewiele zmieniało sytuację, jako że za nimi pojawiły się już następne.
Wiły się i wrzeszczały jakieś trzy piętra poniżej.
Briar cofnęła się od okna, próbując uspokoić oddech. To chyba najczęściej podejmowana przeze mnie czynność po tej stronie muru, pomyślała. Dopiero po dłuższej chwili przysiadła, by powyjmować odłamki szkła z poranionej nogi.
Skrzywiła się, jeżdżąc palcami po pociętych spodniach. Nie podobało jej się, że musi odsłonić skórę w miejscu, gdzie jest tyle Zguby, tyle że oczyszczenie ran w rękawicach byłoby niemożliwe. Ściągnęła więc tę z prawej dłoni, starając się ignorować obecność lepkiego powietrza.
Mogło być gorzej.
Nie znalazła w nodze odłamka większego niż ziarnko słonecznika. Nie krwawiła zbyt mocno, ale rozdarcia w materiale sprawiały, że Zguba miała łatwiejszy dostęp do ranek, przez co Briar odczuwała o wiele silniejsze pieczenie. Gdyby miała ze sobą bandaże albo chociaż jakąś czystą szmatę, mogłaby obwiązać łydkę. Niestety, nie zabrała ze sobą żadnych środków opatrunkowych, pozostało jej więc zadbać jedynie o to, by powyjmować wszystkie odłamki szkła.
Gdy uporała się z tym zadaniem, przeniosła wzrok na otaczające ją meble i sprzęty.
To na pewno nie było najwyższe piętro budynku, sądząc po schodach widocznych po przeciwnej stronie pomieszczenia. Wszystko wskazywało na to, że trafiła do hotelu. Na podłodze przy oknie leżało mnóstwo odłamków stłuczonej szyby, część doleciała nawet na ciężkie łoże z mosiężnym wezgłowiem, które po tylu latach pokryło się odrażającym brązowawym nalotem. Przy ścianie zauważyła połamany stolik nocny. W rogu leżała miska i potłuczony dzbanek.
Podłoga skrzypiała, gdy stawiała na niej stopy, ale te dźwięki były o wiele mniej stresujące od nieustannego jazgotu dochodzącego z zewnątrz. Coraz to nowe zgnilasy dołączały do czekającego na ulicy tłumu, zwabiane z dalszych okolic hałasem. W końcu znajdą sposób, by dostać się do środka, to było raczej pewne, albo Briar zabraknie filtrów do maski i zadławi się Zgubą na śmierć.
Tym wszakże nie musiała się teraz przejmować. Chwilowo była bezpieczna. A w każdym razie nieco bezpieczniejsza niż jeszcze parę minut wcześniej. W tym miejscu pojęcie „bezpieczeństwo” było bardzo względne.
Wyglądając przez okno, widziała skrzyżowanie z przecznicą biegnącą w dół zbocza. Zgnilasy roiły się przy narożniku, tam gdzie wypisana była nazwa ulicy. Ale to akurat nie miało teraz znaczenia, i tak nie mogła zejść na dół i kontynuować wędrówki. Nie dało się przejść tymi ulicami. Zapewne tak było od momentu uwolnienia Zguby. Briar spróbowała, ponieważ nie znała innej drogi. Starała się zachować kompletną ciszę, była nadzwyczaj ostrożna, lecz to nie wystarczyło. I oto efekt. Ulice mogła przebyć tym samym sposobem co mur.
Albo górą, albo dołem. Przejście nimi kosztowałoby ją zbyt wiele.
Briar podeszła do klatki schodowej i pchnęła drzwi, wyrywając je z zawiasów. Schody miały tylko kilka kondygnacji. Ruszyła w górę, aby rozejrzeć się z góry.
Na schodach panowały kompletne, niczym niezmącone ciemności. Zawodzenia tłoczących się na zewnątrz zgnilasów powoli cichły, aż w końcu stały się ledwie słyszalne. Próbowała zapomnieć o nich, wsłuchując się we własny oddech.
Nie potrafiła ich jednak odegnać od siebie. Jęki wciąż wibrowały jej w uszach, zmuszając do nasłuchiwania, choćby nie wiadomo jak bardzo starała się pozbyć ich ze świadomości. Przed oczyma miała widok łuszczącej się szarej skóry na kościstych palcach oderwanej dłoni, która została na szczeblu drabiny.
Powoli zbierała się w sobie. Gdy zwolniła kroku, oddech także się jej uspokajał. Wspinanie się po schodach w tak wolnym tempie nie obciążało płuc jak ucieczka.
Na szczycie schodów znalazła drzwi prowadzące na dach, na którym znalazła kilka śladów dawnego życia. W rogu leżała para rozbitych gogli, pustą torbę ktoś zmiął i rzucił w kałużę żółtawej wody zbierającej się w zagłębieniu papy. Wokół widać było także liczne odciski butów.
Ruszyła ich tropem w kierunku krawędzi dachu. Kończyły się przy obmurowaniu, zastanawiała się więc, czy człowiek, który je zostawił, zeskoczył czy może spadł. W oddali dostrzegła zarys budynku po przeciwnej stronie ulicy. Był wyższy o jedno piętro. Dokładnie naprzeciw miejsca, gdzie stała, znajdowało się okno. Z jego parapetu można było się dostać na sąsiedni budynek pomostem wykonanym z dwojga drzwi zbitych w taki sposób, aby jedno skrzydło stanowiło przedłużenie drugiego. Konstrukcja ta przypominała most zwodzony, który można podnosić bądź opuszczać w zależności od stopnia zagrożenia.
W dole Briar zauważyła jednego ze zgnilców, który podążył za nią aż za róg budynku. Stał tam, zadzierając głowę, i zawodził tęsknie, co natychmiast ściągnęło masę innych wygłodniałych nieumarłych. Za moment otoczą cały budynek szczelnym kordonem.
Z tego co widziała Briar, dom po przeciwnej stronie wyglądał na całkowicie opuszczony. Okna miał albo zabite, albo szczelnie zasłonięte grubymi kotarami. Gdy na nie patrzyła, nie drgnęły ani razu.
Może będzie miała więcej szczęścia, jeśli zejdzie na sam dół. Dostała się na ulicę z piwnic, więc może marsz przez podziemia okaże się najbezpieczniejszy?
Całkiem niedaleko, ale na pewno gdzieś poniżej, coś zatrzeszczało głośno i rozpadło się z hukiem. Zawodzenie nieumarłych stało się o wiele głośniejsze, lecz nie tylko z powodu wciąż rosnącej ich liczby.
Briar sięgnęła do sakwy po naboje i szybko naładowała magazynek sztucera. Jeśli zgnilasy włamały się do budynku, będzie musiała się przebić przez nich, by dotrzeć do piwnic.
Ręka trzymająca pudełko z nabojami zamarła, choć tylko na moment. Jeśli nieumarli dotrą do schodów przed nią, zostanie uwięziona. Szybko dokończyła ładować broń. Uwięziona na dole, uwięziona na górze. Żadna różnica, w obu przypadkach będzie zgubiona. Lepiej mieć naładowaną broń pod ręką i kilka opcji do wyboru.
Kakofonia głosów wciąż narastała. Briar zaczęła się nawet zastanawiać, czy zgnilasy już nie odcięły jej możliwości poszukania wyjścia przez piwnice. Schowała resztę naboi do sakwy i wychyliła się za obmurowanie.
Tłum nieumarłych na ulicy wcale się nie przerzedzał. Liczba zgnilasów zdążyła się za to potroić, to już nie była skromna garstka, która zapędziła ją do tego hotelu.
Nie potrafiła jednak dostrzec, którędy się dostawały do budynku. Nie znikały pojedynczo albo grupami, by kontynuować łowy na nią — gdziekolwiek ich widziała, tłoczyli się tylko przy zabitych oknach i przy ścianach.
Znów usłyszała charakterystyczny trzask pękającego przegniłego drewna.
Skąd dochodził? I co go powodowało?
Zgnilasy zawyły i poruszyły się nerwowo. One także usłyszały te dziwne dźwięki i zaczęły szukać ich źródła. Z drugiej jednak strony nie zamierzały tak łatwo porzucać wyczutej zdobyczy zapędzonej w kozi róg.
— Hej, ty tam, na hotelu Seaboard! Masz maskę?
Dźwięk tych słów przeraził ją bardziej niż skowyt zgnilasów. Były bardzo głośne i wyraźne, ale brzmiały w jej uszach dziwnie i niezwykle obco. Docierały do niej skądś z dołu, na pewno jednak nie z poziomu ulicy.
— Hej, ty tam, na dachu hotelu Seaboard, zadałem ci pytanie: masz maskę czy właśnie umierasz?
Briar nie miała pojęcia, czy ten hotel nazywa się Seaboard, jej zdaniem wszakże ten człowiek kierował swoje słowa właśnie do niej. Zawołała więc najgłośniej, jak potrafiła:
— Tak! Mam maskę!
— Co mówisz?
— Mówię, że mam maskę!
— Słyszę, że coś mówisz, ale za cholerę nie rozumiem. Mam nadzieję, że masz na twarzy coś z filtrami! Kimkolwiek jesteś, padnij i zatkaj dobrze uszy!
Rozglądała się nerwowo po morzu zgnilasów, szukając źródła tych rozkazów.
— Gdzie jesteś? — próbowała odkrzyknąć, co było nader głupie z jej strony, bowiem człowiek z głośnikiem nie mógł jej usłyszeć z powodu ryku wydawanego przez setki nieumarłych tłoczących się na ulicy.
— Powiedziałem — powtórzył nieco metaliczny głos — padnij i zakryj dobrze te pieprzone uszy!
Briar zauważyła ruch w jednym z wybitych okien po drugiej stronie ulicy. Błysnęło coś jasnego i niebieskiego, potem zniknęło na mgnienie oka i pojawiło się znowu, tym razem w asyście jasnego światła i brzęczącego dźwięku. Owo brzęczenie zdawało się przenikać ciało i kości, jakby było ostrzeżeniem nadawanym prosto do mózgu.
Nie musiał powtarzać jej po raz trzeci.
Przypadła do dachu, zwinęła się w najbliższym rogu obmurowania i przycisnęła dłonie do uszu. To nie wystarczyło, więc otoczyła głowę rękami, ale i tak nie powstrzymała ostrych jak igły elektrycznych trzasków. W końcu nie wytrzymała, włożyła głowę do sakwy i zamarła z twarzą tuż przy ceglanym murku i warstwie papy dosłownie na moment przed ogłuszającą eksplozją. Jej ciało przeszyła fala uderzeniowa wywracająca wszystkie wnętrzności, lecz trwająca znacznie dłużej niż podobny efekt po wystrzale z działa.
Gdy minęło najgorsze i dzwonienie w uszach przycichło nieco, do Briar dotarła kolejna instrukcja wypowiedziana mechanicznym głosem. Niestety nie była w stanie jej zrozumieć ani się poruszyć.
Powieki miała nadal zaciśnięte, rękami przytrzymywała sakwę na głowie, a kolana podciągnęła pod brodę tak mocno, że nie mogła ich rozprostować.
— Nie… — wyszeptała, nie mogąc poruszyć szczękami. — Nie słyszę cię…
— Wstawaj! Wstawaj natychmiast!
— Nie mogę…
— Masz trzy minuty, żeby zabrać dupę w troki, zejść na dół i dostać się do nas. Po tym czasie zgnilasy się pozbierają, a kiedy to nastąpi, mnie tu już nie będzie. Jeśli chcesz przeżyć, będziesz mnie potrzebował, durny stary draniu!
— Tylko nie draniu — mruknęła Briar na tę typowo męską tyradę. Spróbowała przekuć irytację w impuls, który pozwoliłby jej się ruszyć. Niestety, to także nie na wiele się zdało.
Bardzo powoli rozluźniała ciało, staw po stawie, począwszy od rąk i nóg. Podniosła się w końcu i stanęła, choć kolana jeszcze jej drżały.
Opadła na nie, by zabrać z dachu sakwę i sztucer, który ześlizgnął jej się z ramienia. Kiedy go podniosła, musiała raz jeszcze wysilić rozedrgane mięśnie. W uszach wciąż jej dzwonił ten okropny dźwięk i kolejne okrzyki człowieka czekającego po drugiej stronie ulicy. Nie przestawał wrzeszczeć, mimo że nie mogła go zrozumieć. Wciąż była tak wstrząśnięta, że nie potrafiła iść i słuchać jednocześnie.
Drzwi na klatkę schodową nie były zamknięte na zasuwkę.
Gdy oparła się o nie ramieniem, o mało nie zleciała ze schodów. Tylko dzięki resztkom instynktu nie upadła i zdołała zbiec na dół. Chwiała się ciągle i miała zawroty głowy, ale im dłużej była na własnych nogach, tym łatwiej przychodziło jej utrzymać równowagę. Zanim dotarła na parter, mogła znów przyspieszyć, niemal biec.
Wszystkie okna przestronnego holu szczelnie pozabijano. Było tu ciemno jak diabli, jedyne źródło światła stanowiły promienie popołudniowego słońca przesączające się wąskimi pasami przez szpary między deskami. Briar potrzebowała krótkiej chwili, by wzrok jej się przyzwyczaił do tej zmiany, potem dostrzegła ladę recepcji pokrytą grubą warstwą kurzu i dziesiątki odcisków stóp na podłodze.
Główne wejście zabezpieczono wyjątkowo grubą dechą. Briar oderwała ją i pociągnęła za masywne uchwyty.
Panika, którą poczuła w tym momencie, zadziwiła ją. Była pewna, że wyczerpała już wszystkie pokłady strachu, gdy jednak drzwi ani drgnęły, poczuła znowu, jak miękną jej nogi.
— Halo! — usiłowała krzyczeć przez drzwi, kiedy opanowała trochę nerwy. — Halo? Jest tam kto?
Ale nawet w jej uszach te wołania były zaledwie cichym pomrukiem. Człowiek znajdujący się po drugiej stronie z pewnością by ich nie usłyszał. Teraz zrozumiała, jak głupio postąpiła. Powinna była zejść na któreś z pięter i poszukać innego wyjścia przeciwpożarowego. Po jaką cholerę zbiegała na sam parter?
W głowie nadal jej szumiało po niedawnej eksplozji bólu, z trudem ogniskowała wzrok.
— Pomóżcie mi! Wypuśćcie mnie stąd!
Uderzała w drzwi kolbą sztucera, robiąc sporo hałasu.
Kilka chwil później usłyszała stukanie dochodzące z drugiej strony.
— Co z tobą, u licha? Mam cię stamtąd wyprowadzić czy co?
— Jakbyś zgadł — wymamrotała uradowana, że słyszy czyjś głos, choć nadal nie miała pewności, jakie zamiary żywi wobec niej ten człowiek. Mógł ją uratować albo obrabować z maski i zabić. Ale cokolwiek od niej chciał, zadał sobie wystarczająco wiele trudu, by nawiązać kontakt, a to już było coś.
— Wypuść mnie stąd! — powtórzyła nieco głośniej.
— Odsuń się od drzwi!
Nauczona doświadczeniem zareagowała na polecenie od razu i ukryła się za kontuarem recepcjonisty. Coś walnęło w drzwi z ogromnym hałasem i nie mniejszą siłą, nie rozbiło ich jednak. Drugi cios naruszył zawiasy, a trzeci wysadził drzwi z framugi.
Do holu wpadł razem z nimi potężny mężczyzna, z trudem wyhamowując.
— Ty… — zaczął i przerwał w pół słowa. — Jesteś kobietą.
— Zgadza się — odparła, wytaczając się zza kontuaru.
— Dobrze. Chodź za mną, tylko szybko. Za minutę się ockną.
Mężczyzna przemawiał do niej cienkim głosikiem przez zakrywający mu twarz hełm, który przypominał skrzyżowanie końskiego łba z odwłokiem ośmiornicy. Jego maska rozszerzała się u dołu i dzieliła na dwa okrągłe filtry umieszczone po obu stronach nosa. Konstrukcja wyglądała na ciężką, ale i mężczyzna, który nosił ten hełm, do ułomków nie należał.
Mimo że z trudem mieścił się w drzwiach, nie był otyły. Wrażenie ogromu potęgował masywny pancerz, który okrywał jego ciało. Na barkach miał osłony ze stali, kark i szyję okrywał mu wysoki metalowy kołnierz sięgający powyżej krawędzi hełmu. Łokcie, przeguby oraz inne stawy chroniła gruba kolczuga, którą połączono poszczególne elementy zbroi. Całość na miejscu utrzymywały grube skórzane pasy spięte na klatce piersiowej i brzuchu.
Wyglądał jak człowiek, który postanowił przerobić rycerską zbroję na wyjściową marynarkę.
— Kobieto, nie mamy na to całej nocy — ponaglił ją.
Chciała mu odpowiedzieć, że do nocy jeszcze daleko, lecz wciąż była oszołomiona i przestraszona. Czuła też irracjonalną radość z pojawienia się opancerzonego osobnika.
— Już idę — wymamrotała.
Ruszyła chwiejnym krokiem, odbijając się od jego ramienia, i dopiero po kilku krokach odzyskała równowagę.
Nie podtrzymał jej, by pomóc, ale i nie popchnął, by ruszała się szybciej. Po prostu odwrócił się na pięcie i pomaszerował w kierunku wyłamanych drzwi.
Poszła jego śladem.
— Co to było? — zapytała.
— Zapytasz później. Uważaj, jak idziesz.
Ulica i chodniki pełne były wijących się i mamroczących zgnilasów. Briar miała początkowo problem z omijaniem ich ciał, gdy zobaczyła jednak, że jej towarzysz zaczyna się oddalać, przestała zwracać uwagę na szczegóły i stawiała nogi tam, gdzie wypadło, obok i na nieumarłych. Jej buty łamały kościste kończyny i miażdżyły klatki piersiowe. Zaczepiła obcasem o twarz leżącej kobiety, odzierając ją z wyschniętej skóry do gołej czaszki i rozwlekając strzępy gnijącego ciała po płycie chodnika.
— Zaczekaj — poprosiła.
— Nie czekam. Spójrz na nich — odparł i sam przestał zważać na rozkładające się ciała.
Briar pomyślała, że jej przewodnik dziwnie się wyraża, ale wbrew sobie popatrzyła w dół: zgnilasy leżały wszędzie, zajmując całą powierzchnię ulicy, przy krawężnikach i ścianach. Wybałuszając oczy i wywalając jęzory.
W tym momencie zrozumiała, o co chodziło opancerzonemu mężczyźnie. Potwory zaczynały się żywiej ruszać. Wyciągały ku niej ręce składniej i z większym zdecydowaniem. Kopiące bruk stopy obracały się, jakby nieumarli próbowali znaleźć punkt podparcia i wstać. Z każdą sekundą odzyskiwali więcej zmysłów — o ile można było w odniesieniu do nich mówić o zmysłach — albo najzwyklejszą w świecie koordynację ruchów.
— Tędy. Szybciej.
— Staram się.
— Za mało. — Wyrzucił rękę do tyłu i chwycił Briar za nadgarstek. Z taką łatwością, jakby nic nie ważyła, przyciągnął ją do siebie ponad kolejnymi zwałami przytomniejących nieumarłych.
Jeden z tych odrażających tworów rzucił się nagle, próbując chwycić Briar za kostkę. Kopnęła, mierząc w patykowatą kończynę, ale chybiła, ponieważ mężczyzna w masce szarpnął ją jeszcze raz, pociągając za sobą między siedzącymi już jęczącymi zgnilasami.
— Dobra, teraz idziemy prosto — powiedział.
— Czyli gdzie?
— Do podziemi. Pospiesz się. Tędy.
Wskazał na kamienną budowlę ozdobioną wizerunkami sów. Sądząc po napisie zdobiącym główne wejście, kiedyś musiał być tu bank. Wyłamane drzwi zastąpiły ciężkie skrzynie z grubych desek, wszystkie okna w polu widzenia zabezpieczono kratami.
— Jak…
— Trzymaj się blisko mnie. Najpierw idziemy w górę, potem w dół.
Wokół nie było niczego, co by przypominało drabinę, nawet prowizoryczną, ani innych bezpiecznych dróg prowadzących w górę, ale gdy Briar zadarła głowę, zobaczyła nad sobą spodnią część rozklekotanego balkonu.
Człowiek w marynarce ze stali wyjął zza pasa paskudnie wyglądający ciężki hak na długim sznurze i rzucił nim w górę. Kiedy hak zniknął za krawędzią balkonu, opancerzony zbawca pociągnął za sznur i ściągnął rozkładaną drabinę. Zsunęła się z głośnym terkotem jak zbyt pospiesznie opuszczony most zwodzony.
Mężczyzna pochwycił jej dół i przytrzymał. Najniższy szczebel znajdował się mniej więcej na wysokości pasa Briar.
— Wchodź.
Skinęła głową, przerzuciła sztucer przez plecy, aby podczas wspinaczki mieć wolne ręce.
Ale zdaniem jej towarzysza nie poruszała się wystarczająco szybko. Poczuła na sobie jego dłoń — podsadził ją z całych sił, pomagając jej odbić się od chodnika. Nie protestowała jednak przeciw tak jawnemu naruszeniu swojej cielesności: dzięki temu zdołała pochwycić wyższy szczebel i podciągnąć nogi na tyle, że i one znalazły oparcie.
Ciężar jej ciała ustabilizował wiszącą nad chodnikiem drabinę, a gdy opancerzony zbawca poszedł jej śladem, metalowa konstrukcja wydała żałosny jęk i zatrzęsła się mocniej, lecz wytrzymała. Przy każdym ruchu protestowała jednak, skrzypiąc głośno i złowieszczo, jakby chciała dać im znak, że nie została stworzona do dźwigania tak wielkich obciążeń.
Briar nie zważała na to, wspinała się najszybciej, jak potrafiła, czując, że szczeble opadają pod jej stopami, ilekroć o wiele cięższy mężczyzna posuwał się o stopień wyżej.
Mocny klaps w pośladek wyrwał ją z zamyślenia.
— Tam. Na pierwszym piętrze. Tylko nie wybij okna. Można je otworzyć.
Skinęła głową, zeszła z drabiny na balkon. Okno było opuszczone, ale nie zamknięte. W dolnej części jego ramy zauważyła małą zasuwę. Pociągnęła za nią i otworzyła je bez trudu.
Mężczyzna stanął za nią na balkonie. Drabina za jego plecami natychmiast wróciła na swoje miejsce. Pozbawiona obciążenia złożyła się płynnie, zawisając na takiej wysokości, do jakiej żaden zgnilas, choćby najwyższy i dysponującymi najdłuższymi kończynami, nie mógł dosięgnąć.
Briar pochyliła głowę i wsunęła się bokiem do środka. Opancerzony mężczyzna poszedł jej śladem. Przestał się już poruszać z takim pośpiechem i nerwowością. Teraz gdy znaleźli się wewnątrz banku, z dala od nieumarłych, zdecydował się nawet zrzucić część pancerza.
Odczepił stalowe rękawy, rozprostował ręce, potem przekrzywił szyję w obie strony, rozciągając mięśnie karku. Musiał się zająć też linką doczepioną do haka. Zrobił to sprawnie, zwijając kolejne pętle na przedramieniu, a potem narzędzie do ściągania drabiny wróciło za jego pas. Następnie wyjął z kabury na ramieniu tulejowate urządzenie nieco dłuższe od jego uda. Wyglądało z grubsza jak pistolet, ale zamiast spustu miało mosiężne wiosełko i kratkę na wylocie lufy, bardzo podobną do tej, którą Briar widziała na masce swojego wybawiciela.
— Czy to ten przedmiot narobił takiego hałasu? — zapytała. — On powalił tych zgnilasów?
— Tak, madame — odparł. — Oto Oszołamiający Ogłuszacz doktora Minnerichta, a mówiąc w skrócie, Stokrotka. To niezwykle użyteczna broń i jestem dumny, że ją mam, chociaż niestety ma także kilka ograniczeń.
— Jak choćby te trzy minuty?
— W rzeczy samej, działa tylko przez trzy minuty. Źródło zasilania znajduje się tutaj — wskazał palcem na uchwyt pokryty plątaniną cieniutkich rurek z mosiądzu i szkła. — Ponowne naładowanie go trwa całą wieczność.
— Wieczność?
— No, jakiś kwadrans na pewno. To zależy.
— Od czego?
— Od elektryczności statycznej — odparł. — Ale nie pytaj mnie, co to takiego. Pojęcia nie mam, na jakiej zasadzie to działa.
Przyglądała się z niekłamanym zachwytem urządzeniu potrafiącemu narobić takiego hałasu.
— Nigdy w życiu nie widziałam czegoś podobnego. Kim jest ten doktor Minnericht?
— To dupek, ale czasami nawet on może się do czegoś przydać. A teraz pozwól, że cię zapytam, kim jesteś i co porabiasz w naszym pięknym, aczkolwiek niezbyt czystym mieście?
— Szukam syna — odparła, pomijając pierwszą część pytania. — Wiem, że przyszedł tutaj wczoraj w nocy, korzystając ze starego kanału odpływowego.
— Kanały są zamknięte.
— Teraz tak. Po trzęsieniu ziemi. — Oparła się o parapet zbyt zmęczona, by mówić dłuższymi zdaniami. — Wybacz… — dodała, nie precyzując za co przeprasza. — Wiedziałam o mieście, zdawałam sobie sprawę, że jest tu źle, ale…
— Tak, wiem. Właśnie to „ale” zabije cię, jeśli nie zachowasz wystarczającej ostrożności. Powiadasz zatem, że przyszłaś tu w poszukiwaniu dziecka? — Zmierzył ją wzrokiem. — Ile masz lat? — zapytał bez ogródek i Briar zaczęła żałować, że nie widzi jego twarzy zasłoniętej szczelnie hełmem.
— Wystarczająco wiele, by dorobić się syna, który jest na tyle głupi, żeby tu przyłazić — odparła. — Ma piętnaście lat. Nie widziałeś go w tej okolicy?
— Piętnaście lat, powiadasz? Czy to najdokładniejszy rysopis, jaki możesz mi podać?
— A ilu zagubionych piętnastolatków mogłoby tędy przechodzić w minionym tygodniu?
— Zdziwiłabyś się — stwierdził, wzruszając ramionami. — Wielu przybłędów z Przedmieść przyłazi za mur. Patrzą, co by tu ukraść albo przehandlować. Są też tacy, którzy chcieliby się nauczyć, jak robić sok ze Zguby. Rzecz jasna, mało który przeżywa takie wycieczki. — Mimo soczewek maski mężczyzna zauważył, że Briar zmrużyła oczy, więc dodał pospiesznie: — Nie twierdzę, że twój syn musi zginąć, co to, to nie. Powiadasz, że pojawił się tutaj wczoraj?
— Tak, wczoraj.
— Cóż, jeśli żyje, to pewnie nic mu nie będzie. Nie widziałem go tutaj, co wcale nie znaczy, że tędy nie przechodził. A jak ty się dostałaś za mur?
— Podrzucił mnie tu jeden z lotników.
— Który?
— Posłuchaj — przerwała mu, unosząc ostrzegawczo dłoń. — Chcesz pogadać? Możemy kontynuować tę rozmowę w innym miejscu? Muszę jak najszybciej zdjąć tę maskę. Czy tu w pobliżu jest jakieś zabezpieczone pomieszczenie, w którym da się normalnie oddychać? Zaczynam się dusić.
Ujął jej twarz w obie dłonie, przesunął do światła i obejrzał uważnie maskę.
— To stary model, ale jeden z lepszych. Jeśli jednak filtry się zapchały, jej jakość nie będzie miała znaczenia. Dobra. Chodź za mną na parter. Mamy tutaj śluzę połączoną z systemem tuneli.
Sprowadził ją na dół, tym razem nie popychając ani nie ciągnąc za rękę. Po prostu poszedł przodem.
Przy wejściu do holu, do którego nie docierało światło dzienne, na drzwiach wisiała lampa oliwna. Mężczyzna wziął ją, zapalił i trzymając wysoko nad głową, oświetlał im dalszą drogę do piwnic.
— Dziękuję — rzuciła Briar, gdy przeszła za nim przez pogrążony w ciemności hol i znalazła się na prowadzących w dół schodach. — Powinnam to powiedzieć wcześniej, ale naprawdę jestem wdzięczna za to, co dla mnie zrobiłeś.
— Tylko wykonywałem swoją robotę — odparł.
— Jesteś kimś w rodzaju komitetu powitalnego miasta Seattle?
Pokręcił głową.
— Nie, ale mam oko na hałasujących przybyszów takich jak ty. Większość dzieciaków śpi spokojnie i trzyma gęby na kłódkę, ale gdy z zewnątrz dochodzą strzały, robi się niespokojnie. Dlatego wychodzę i sprawdzam, co się dzieje. — Płomień w lampie zamigotał, więc zakręcił nią, by nasączyć mocniej knot. — Czasami trafiam na kogoś, kogo nie chcielibyśmy tu widzieć, wtedy nie reaguję. Natomiast jak widzę małą kobietkę z wielką spluwą, to zupełnie inna sprawa. Taka gratka nie trafia się tutaj codziennie.
Natknęli się na drzwi uszczelnione lepikiem. Każde pęknięcie w deskach zostało dodatkowo zabezpieczone paskiem skóry.
— Jesteśmy na miejscu. Kiedy otworzę te drzwi, przejdziesz jak najszybciej na drugą stronę. — Podał jej latarnię. — A ja tuż za tobą. Mam nadzieję, że wiesz, dlaczego drzwi nie mogą być zbyt długo otwarte.
— Wiem — potwierdziła, odbierając od niego lampę.
Wyjął z kieszeni pęk czarnych kluczy, miał ich tam co najmniej tuzin. Wybrał właściwy i wepchnął go pod gumową uszczelkę w miejscu, gdzie przynajmniej według Briar, nikt przy zdrowych zmysłach nie umieściłby zamka. Niemniej gdy przekręcił dłoń, usłyszała ciche kliknięcie, drzwi poruszyły się lekko, kiedy przesuwał rękę.
— Liczę do trzech. Jeden, dwa… trzy. — Pociągnął drzwi do siebie. Lepik puścił z cichym cmoknięciem.
Briar wkroczyła w jeszcze gęstsze ciemności, a mężczyzna w zbroi, zgodnie z zapowiedzią, skoczył za nią, momentalnie zatrzaskując zamek.
— To już niedaleko — zapewnił ją.
Zabrał na powrót lampę i poprowadził ją korytarzem, w którym co chwilę natykali się na kolejne zasłony z pasów gumy albo grubej skóry, a potem innym, węższym i krótszym, lecz pozbawionym przeszkód. Na jego końcu znajdowały się dziwne drzwi, bardziej przypominające parawan z grubego płótna. Zabezpieczono je wokół lepikiem, podobnie jak każde inne drzwi w podziemiach, na które Briar do tej pory się natknęła. Tutaj jednak trudno było mówić o szczelności.
Gdy przyłożyła ucho do naciągniętego płótna, usłyszała wyraźnie, że przepuszcza powietrze.
— Uważaj. Tutaj obowiązuje ta sama zasada. Musisz być szybka. Raz, dwa… trzy.
Nie musiał szukać klucza ani zamka, te drzwi odsuwały się na bok po zmyślnej szynie. Zniknęły w ścianie, piszcząc przeraźliwie.
Briar przeskoczyła do następnego pomieszczenia, w którym na sporym stole wypalało się kilka świec. Wokół niego znajdowało się sześć krzeseł przysuniętych niemal do samego blatu. W głębi widziała jakieś skrzynie, więcej świec i wylot korytarza zasłoniętego znajomymi już pasami skóry.
Mężczyzna mocował się przez chwilę z drzwiami, lecz zdołał je w końcu zamknąć. Przeszedł potem na drugą stronę pomieszczenia i tam zaczął ściągać elementy zbroi.
— Nie zdejmuj na razie maski. Poczekaj jeszcze chwilę — poradził. — Ale czuj się jak u siebie w domu.
Metalowe osłony zabrzęczały, gdy składał je na blacie stołu. Jego rurowy pistolet soniczny, czyli Stokrotka, także wylądował obok opancerzenia z głośnym łoskotem, co mogło wskazywać na jego pokaźną wagę.
— Spragniona? — zapytał.
— Tak — odparła ochryple.
— Mamy tu wodę. Może nie jest zbyt smaczna, ale gasi pragnienie. No i mamy mnóstwo piwa. Lubisz coś mocniejszego?
— Jasne.
— Możesz już zdjąć maskę, jeśli chcesz. Ja jestem przesadnie ostrożny, dlatego zdejmuję sprzęt z twarzy dopiero po minucie od zamknięcia drzwi z filtrem. — Sięgnął do skrzyni oznaczonej napisem: „Wyroby gliniane” i wyjął z niej kubek. W kącie stała ciemnobrązowa beczka. Zdjął z niej przykrywkę i zaczerpnął wody do naczynia.
Potem postawił je przed Briar.
Spojrzała na wodę łapczywym wzrokiem, ale nie chciała zdjąć maski pierwsza, a on nie kwapił się jeszcze do tego. Zauważył jej wahanie i sięgnął do pasków podtrzymujących dziwaczne ustrojstwo na jego twarzy. Hełm zsunął mu się na klatkę piersiową, gdzie zawisł na dłuższym rzemieniu, odsłaniając płaską szeroką twarz. Dość przeciętnie wyglądającą, niespecjalnie urodziwą, choć też niezbyt brzydką. Z tego oblicza emanowała inteligencja. Mężczyzna miał krzaczaste ciemne brwi, płaski nos i zaciśnięte mocno grube wargi.
— Oto i ja — oznajmił. — Może nie piękniejszy, ale na pewno lżejszy. — Teraz, gdy nie korzystał ze wzmacniacza w masce, mówił niskim, nieco nosowym, z pewnością jednak ludzkim głosem. — Jeremiasz Swakhammer, do usług szanownej pani. Witam w podziemiach.