— Wstawaj. Obudź się, chłopcze. Żyjesz jeszcze czy już po tobie?
Zeke nie wiedział, kto wypowiada te słowa ani czy są skierowane do niego. Czuł swędzenie na policzku od podbródka aż po ucho — to było pierwsze, na co zwrócił uwagę. Skóra go paliła, jakby tracąc przytomność, upadł twarzą na rozpalone fajerki. Potem poczuł ogromny ciężar w okolicach żołądka, jakby leżało na nim coś wielkiego i twardego. Na koniec pojawił się ból w plecach, zdaje się, że leżał na czymś nierównym i chyba ostro zakończonym.
Ktoś szarpał go za ramię tak mocno, że głowa chwiała mu się w przód i w tył, próbując chyba tym sposobem zwrócić na siebie uwagę.
Coś tu dziwnie pachniało.
— Obudź się wreszcie, chłopcze. Nie udawaj martwego. Przecież widzę, że oddychasz.
Zeke nadal nie wiedział, kto do niego mówi. Na pewno nie była to jego matka. I nie… Rudi. To imię natychmiast przywróciło go do przytomności. Przypomnienie sobie całej reszty było trudne i… bolesne. Już wiedział, gdzie się znajduje. Przynajmniej z grubsza.
Otworzył oczy, ale nie rozpoznał pochylającej się nad nim twarzy. Była niemalże androginiczna ze starości, uznał jednak, że należy do kobiety. Mogłaby być moją babką, pomyślał, aczkolwiek w słabym świetle latarni nie potrafił dostrzec zbyt wielu szczegółów. Miała skórę nieco ciemniejszą niż on, przypominającą kolorem szwedzkie kapciuchy na tytoń albo włosie jeleni. Marynarka, którą nosiła, należała kiedyś do mężczyzny. Skrojono ją na znacznie postawniejszą osobę. Spodnie miały podwinięte nogawki. Musiała je też spiąć w pasie, żeby nie spadały. Jej oczy przypominały barwą czystą kawę, a krzaczaste siwe brwi opadały na nie jak markizy osłaniające okno wystawowe.
Poruszała rękoma jak krab, szybko i ze znacznie większą siła, niż można by sądzić po tak kruchym wyglądzie. Uciskała mu boki twarzy.
— Widzę, że oddychasz.
— Tak… psze pani — odparł.
Zastanawiał się, dlaczego leży w takiej pozycji. I gdzie podziewa się Rudi. Dręczyły go pytania o to, jak dostał się w to miejsce i jak długo w nim przebywa. A nade wszystko się martwił, jak zdoła w takim stanie wrócić do domu.
Krzaczaste brwi za wizjerem maski nastroszyły się mocniej.
— Nie nawdychałeś się czasem Zguby?
— Nie wiem, psze pani. — Nadal leżał na plecach, usiłując znaleźć odpowiedzi. Gapił się na tę kobietę zbyt oszołomiony, by zrobić coś więcej, niż tylko odpowiadać w najprostszy sposób.
Dopiero gdy wstała, Zeke zrozumiał, że do tej pory kucała u jego boku.
— Gdybyś się nawdychał, nie byłbyś teraz taki wygadany. Na moje oko nic ci się nie stało, jeśli czegoś sobie nie połamałeś przy tym upadku. Czujesz jakieś pogruchotane kości?
— Nie jestem pewien, psze pani.
— Pani… Masz się za żartownisia. — To na pewno nie było pytanie.
— Nie próbuję być zabawny — wymamrotał zbyt słaby, by usiąść. Coś wielkiego i płaskiego nie pozwalało mu dźwignąć tułowia. Gdy zacisnął na tym palce, zrozumiał, że leży pod drzwiami.
— Dlaczego leżą na mnie?
— Chłopcze, gdyby nie te drzwi, pewnie postradałbyś życie. Osłaniały cię jak tarcza, kiedy spadałeś ze schodów. Dzięki nim nie zostałeś zmiażdżony, choć w takiej sytuacji wydawało się to nieuniknione. Pytasz, co się stało… Widzisz, w szczyt wieży uderzył statek powietrzny. Przydzwonił prosto w ścianę, można by powiedzieć, że to było coś w rodzaju lądowania awaryjnego. Gdyby walnął nieco mocniej, przebiłby się na wylot przez nieukończone piętro, a ty byłbyś teraz małym trupkiem.
— Chyba tak, psze pani. Psze pani…? — zaczął zadawać pytanie.
— Przestań mówić do mnie „psze pani”.
— Dobrze, psze pani — powtórzył z przyzwyczajenia, nie ze złośliwości. — Przepraszam. Zastanawiałem się tylko, czy pani jest tą księżniczką, którą spotkaliśmy w tunelu?
— Możesz mi mówić „panno Angelino”. To mnie w pełni zadowoli, chłopcze.
— Jestem Zeke, panno Angelino — przedstawił się.
Prostując nogi, zdołał odsunąć drzwi na bok. Dzięki temu mógł usiąść. Przy pomocy kobiety wstał, ale musiała go podtrzymywać, żeby znowu nie zwalił się z nóg. Przed oczami rozbłysły mu gwiazdy, oczy zaszły mgłą. Nic nie widział prócz tych światełek błyskających we wnętrzu głowy. Żyły pulsowały mu mocno na skroniach.
Zdołał się jednak zebrać w sobie. Uznał nawet, że tak właśnie się czuł na moment przed utratą przytomności, a potem pomyślał, że księżniczka Angelina ma silniejszy chwyt niż niejeden mężczyzna, którego spotkał na swojej drodze.
Podtrzymała go, wręcz uniosła, by w końcu mógł stanąć o własnych siłach pod ścianą.
— Nie wiem, co się stało z twoim dezerterem — stwierdziła nagle. — Pewnie ciebie też porzucił.
— Rudi mi mówił, że nie zdezerterował — zapewnił ją Zeke.
— Bo jest nie tylko dezerterem, ale i kłamcą. Masz tu swoją maskę. Powietrze w tych pomieszczeniach nie jest za czyste. W czasie kolizji wyleciało kilka okien na górnych kondygnacjach i do środka cały czas sączy się gaz. Jesteśmy teraz w piwnicach, tutaj powietrze wciąż jest najczystsze, ale wszystkie zasłony są zniszczone.
— Moja maska… Miałem mocno zapchane filtry.
— Już masz nowe. Docięłam dwa moje na wymiar i wymieniłam ci. Powinny wystarczyć na jakiś czas, a już na pewno na opuszczenie tego miasta.
— Nie mogę wrócić w tej chwili — jęknął. — Muszę się najpierw dostać na Denny Hill.
— Chłopcze, jesteś kawał drogi od tego wzgórza. To właśnie chciałam ci powiedzieć tam, w Dzikich Tunelach. Stary Osterude nie prowadził cię wcale do domu. Moim zdaniem chciał cię oddać potworowi zwanemu doktorem Minnerichtem. Jeden Jezus Chrystus wie, co by się z tobą stało, gdybyś wpadł w jego łapy, ja nawet nie chcę sobie tego wyobrażać. Zeke — dodała już nieco łagodniejszym tonem — tam, na zewnątrz, czeka na ciebie mama. Jeśli nie wrócisz do domu, zacznie się o ciebie niepokoić. Nie możesz jej tego zrobić. Nie pozwól, żeby uznała, iż straciła dziecko.
Przez jej twarz przemknął grymas bólu. Oblicze Angeliny zastygło na moment, wyglądało, jakby zostało wykute w kamieniu.
— Psze pani…
Poruszyła się i wrażenie skamienienia zniknęło.
— Nie wolno robić matkom takich rzeczy. Wracaj do domu. Nie było cię cały dzień, a mamy już za sobą większą część nocy, lada moment zacznie świtać. Chodź ze mną, proszę. — Wyciągnęła do niego dłoń, którą ujął głównie dlatego, że nie wiedział, jak się powinien zachować. — Znam jeden skrót, którym możesz wrócić na Przedmieścia.
— Może… może to faktycznie najlepsze rozwiązanie — stwierdził. — W końcu mogę tu znowu przyjść.
— Oczywiście, jeśli naprawdę chcesz się dać zabić. Staram się wyświadczyć ci przysługę.
— Wiem i dziękuję za to — odparł, wciąż czując się niepewnie. — Ale wolałbym jeszcze nie wracać. Chciałbym najpierw zobaczyć dom mojego ojca.
— Nie zdołasz tam dojść w tym stanie, młody człowieku. Spójrz tylko na siebie: głowa rozbita, ubranie w strzępach. Masz szczęście, że tu nie zginąłeś. Masz szczęście, że szłam za wami, aby wyrwać cię przy pierwszej okazji ze szponów tego demona z grzmiącym kijem.
— Podobała mi się ta jego laska — wyznał Zeke, z niechęcią przyjmując od niej maskę. — Fajna była. Pomagała mu chodzić i zarazem bronić się w razie zagrożenia. Po wojnie, na której został ranny…
— Osterude nie został ranny na żadnej wojnie — wtrąciła. — Zdążył zwiać z frontu, zanim zrobiło się naprawdę gorąco. Zranił się w udo, gdy kilka lat temu spadł z drabiny, po pijaku zresztą. Od tamtej pory pali opium, żłopie gorzałkę i ten żółty sok, żeby nie czuć bólu. Zapamiętaj sobie jedno, chłopcze: on nie jest twoim przyjacielem. A raczej nigdy nim nie był. Nie wiem, czy waląca się ściana przygniotła także jego. W każdym razie nie mogłam go znaleźć pod gruzami.
— Jesteśmy w piwnicy? — Zeke postanowił zmienić temat.
— Przecież już ci mówiłam. Zjechałeś tu po schodach z samej góry, kiedy statek powietrzny rozbił się o szczyt wieży.
— Statek powietrzny rozbił się o wieżę? — dopytywał się chłopak. — Dlaczego?
— Na pewno nie zrobiono tego celowo, głupku. Skąd mam wiedzieć, dlaczego tak się stało? Brink jest doskonałym kapitanem, ale nie wiedziałam, że lata teraz takim statkiem. Może jest nowy i nie nauczyli się nim jeszcze sterować. To musiał być wypadek, tyle mogę ci powiedzieć. A teraz chłopaki siedzą na szczycie i dokonują potrzebnych napraw, żeby odlecieć.
Jego wzrok powoli się przyzwyczajał do ostrego światła lampy trzymanej przez Angelinę. Nie była to jednak tradycyjna lampa naftowa.
— Cóż to takiego?
— Lampa.
— Jaka?
— Dobra i jasna. Taka, której deszcz mi nie zgasi — wyliczyła. — Zbieraj się już, chłopcze. Musimy się wspiąć kilka pięter do miejsca, gdzie przycumowano statek. To po części stary dobry piracki zeppelin zwany „Clementine”. Jak się zapewne domyślasz — zniżyła konfidencjonalnie głos — kiedy mówiłam, że kapitan lata nowym statkiem, nie miałam na myśli całkiem nowej konstrukcji. Chodziło mi raczej o to, że go nie ukradł.
— Chce mnie pani oddać w jego ręce? — żachnął się Zeke. — Nie podoba mi się to. Piraci zrzucą mnie ze szczytu muru.
— Nic ci nie zrobią — upierała się przy swoim. — Znają mnie doskonale, bo wiele towaru od nich kupiłam, więc dotrzymają danego mi słowa. Nie będą się z tobą pieścić, ale na pewno dostarczą cię na drugą stronę w lepszym stanie, niż jesteś.
Angelina popchnęła go w kierunku zasypanych gruzem schodów, zupełnie jak matka.
— No chodźże wreszcie — ponagliła go. — Droga na górę jest łatwiejsza, niż to się zdaje. Wszystko zwaliło się na sam dół razem z tobą.
Zeke wciąż nie wiedział, co myśleć, gdy wspinał się za nią między tonami gruzu. Na schodach panowała absolutna ciemność rozjaśniana wyłącznie blaskiem lampy trzymanej przez Angelinę. Nawet gdy dotarli na wyższe piętra, widział przez okna w mijanych niewykończonych pomieszczeniach, że na zewnątrz noc jest czarna jak atrament. Wiedział, że ciemności są najgłębsze tuż przed świtem.
— Zostawiłem jej wiadomość… Mama zabije mnie za to jak nic.
— Zależy, kiedy wrócisz — stwierdziła Angelina. — Sztuka polega na tym, by nie było cię wystarczająco długo, wtedy bowiem wygasa złość i pojawia się niepokój… Ale jeśli nie ma cię zbyt długo, narastająca obawa może się znów przerodzić we wściekłość.
— Pani też musi mieć dzieci — wysapał, z uśmiechem wynurzając się za nią na kolejny podest.
Nie okazała radości. Zeke wiedział o tym. Mimo że nosiła maskę, potrafiłby rozpoznać charakterystyczny ruch mięśni na policzkach. Zatrzymała się jedynie przed większą kupą gruzu, jakby się zawahała, a potem spokojnie podjęła wędrówkę.
— Kiedyś, dawno temu, miałam córkę — odparła.
Ton, jakim wypowiedziała to zdanie, był tak znaczący, że Zeke natychmiast stracił ochotę na drążenie tematu.
Dyszał ciężko, pnąc się w ślad za Angeliną, i zastanawiał się, skąd ta wątła kobiecina czerpie energię i siły. Te rozważania naprowadziły go na kolejne niezbyt stosowne sprawy. Korciło go, by ją zapytać, ile ma lat, lecz zdołał się powstrzymać i zamiast tego rzucił:
— Dlaczego ubiera się pani jak mężczyzna?
— Bo czuję się, jakbym nim była.
— Dziwne.
— I co z tego? — zapytała, a potem zaraz dodała: — Możesz też zadać to drugie pytanie. Przecież widzę, jak cię korci. Masz je wymalowane na twarzy, w sumie nie musisz nawet otwierać ust, żebym wiedziała, o co chcesz zapytać.
Zeke nie miał pojęcia, o co jej chodziło. Za żadne skarby świata nie zamierzał jednak poruszać kwestii liczby wiosen, które przeżyła, chodząc po tej ziemi, dlatego znów spróbował zmienić temat.
— Dlaczego tutaj jest tak mało młodych ludzi?
— Młodych ludzi?
— No, Rudi mógłby bez problemu być moim ojcem. Widziałem też kilku Chińczyków, ale większość wyglądała staro, a nawet starzej. No i… panią. Czy wszyscy tutaj są…
— …starzy? — dokończyła za niego. — Mając na uwadze to, że twoje pojęcie starości jest zupełnie inne niż moje, masz rację, synku. Tak samo jak słusznie się domyśliłeś, że muszą być tego powody. Tyle że to żadna skomplikowana sprawa. Sam byś znalazł odpowiedź, gdybyś tylko wysilił mózgownicę.
Zeke odsunął zawaloną podporę, aby przejść dalej, nie wspinając się na nią.
— Jestem teraz zbyt zajęty, by rozmyślać o takich rzeczach — stwierdził.
— A to ci dopiero! Zbyt zajęty, by mieć czas na myślenie. Kiedy jesteś zajęty, musisz myśleć w dwójnasób. Inaczej nie przeżyjesz tutaj dłużej niż pchła na końcu psiego ogona. — Zatrzymała się na kolejnym podeście i poczekała, aż Zeke pokona ostatnie schody. Unosząc lampę, zlustrowała kolejne piętro. — Słyszałam ich gdzieś tutaj, znaczy się ludzi z załogi tego statku powietrznego. To dość opryskliwe typy, jakkolwiek na to patrzeć, ale krzywdy ci nie zrobią. Będziesz myślał w trakcie lotu, prawda, synku?
— Tak, psze pani.
— Dobrze. W takim razie powiedz mi, zanim wejdziemy na kolejne schody, dlaczego twoim zdaniem nie ma tutaj dzieci?
— Bo… — Przypomniał sobie uwagę Rudiego dotyczącą braku kobiet wśród tutejszych Chińczyków. — Bo nie ma tutaj kobiet. A to one zazwyczaj zajmują się dziećmi.
— Nie ma kobiet? — Udała, że czuje się urażona. — A ja to niby co? Nie kobieta? Mamy tu sporo kobiet.
— Ale mnie chodziło o młode panny — plątał się, wiedząc, że brnie coraz bardziej. — To znaczy młodszych od… chciałem powiedzieć, takich, które mogą mieć dzieci. Rudi powiedział mi, że Chińczycy nie mają tu żadnych kobiet, stąd wiem.
— Patrzcie no tylko. Rudi powiedział ci prawdę na jakiś temat. Był u Chińczyków, znaczy się. „Nie ma w mieście chińskich kobitek, bo ja ich tam nie widziałem”, to właśnie ci powiedział. Posłuchaj mnie teraz uważnie. Ja wiem o co najmniej jednej kobiecie, która mieszka za tym murem. To jednoręka barmanka nazwiskiem Lucy O’Gunning. Ta kobitka potrafi jedyną ręką rozwalać drzwi, mężczyzn i zgnilasów. To naprawdę twarda suka. — W głosie Angeliny dało się wyczuć cień podziwu. — Ale muszę przyznać, że ma już swoje lata i równie dobrze mogłaby być moją córką. Albo twoją matką, a nawet babką. Myśl dalej, chłopcze, może dojdziesz do tego, dlaczego nie mamy tutaj dzieci.
— Może mi pani podpowie — poprosił, wspinając się jej śladem po zakurzonych stopniach. Nie miał pojęcia, ile pięter pokonali do tej pory, lecz był już potwornie zmęczony i nie miał ochoty na dalszy marsz w górę. Księżniczka zdawała się tego nie zauważać. Nie zwolniła nawet na moment, a skoro to ona dzierżyła w ręku jedyne źródło światła, musiał się jej trzymać.
— Chcesz podpowiedzi? Dobrze, dostaniesz ją. Ile lat minęło od postawienia muru?
— Piętnaście — odparł. — Plus minus kilka miesięcy. Mama mówiła, że budowę zakończono w dniu moich urodzin.
— Naprawdę?
— Tak słyszałem.
Zaczął się zastanawiać, ile lat mogą mieć teraz ludzie, którzy wtedy nie byli oseskami. Przypomniał sobie, ile lat miała jego mama, gdy kończono budować mur. Niespełna dwadzieścia przed piętnastoma laty.
— Większość ludzi mieszka tutaj od czasu katastrofy? — wysapał przez maskę, wolno cedząc słowa ze zmęczenia.
— A i owszem, większość.
— Jeśli byli wtedy dorośli… tak między dwudziestką a trzydziestką — dodał szybko — to teraz dobiegają czterdziestki albo już ją przekroczyli.
Zatrzymała się i odwróciła, trzymając lampę przed sobą. O mało nie dostał nią w czoło.
— I wymyśliłeś! Grzeczny chłopczyk. Umie myśleć, choć dyszy jak szczeniak po biegu… — Po chwili namysłu dodała jeszcze: — Słyszałam, że w Chinatown jest kilku chłopców. Sprowadzili ich tutaj ojcowie albo wujowie. Niektórzy mogą też być sierotami. Sama nie wiem. Minnericht, kiedy zmienił nazwisko, także sprowadził tutaj trochę młodej siły roboczej. Ale powinieneś zrozumieć jedno: młodzi ludzie, którzy pojawili się za murem długo po katastrofie, nie są w stanie wytrzymać w takim miejscu. Nie zostają tutaj długo. I szczerze mówiąc, nie winię ich za to.
— Ja też — odparł, pragnąc z całego serca, żeby ktoś spełnił trzy jego życzenia. Pierwszym byłoby odstawienie do domu. Był wyczerpany, cuchnące powietrze przepuszczane przez filtry przyprawiało go o mdłości, skóra piekła niemiłosiernie wokół krawędzi maski. Gdy tylko przymykał oczy, dręczył go widok zabijanego Chińczyka. Chciał się znaleźć jak najdalej od jego ciała, to znaczy za murem.
— Jeszcze chwila — obiecała Angelina.
— I co?
— I będziesz leciał do domu.
— Czy pani umie czytać w myślach? — zapytał, mrużąc oczy pod wizjerem.
— Nie — odparła. — Ale potrafię czytać z ludzi.
Zeke usłyszał pomruk gdzieś powyżej, jakby po lewej. Do tego brzęk narzędzi uderzających o metal i przekleństwa ludzi odzianych w ochronne maski. Budynek chwiał się co chwila, jakby coś w niego nieustannie uderzało. Zeke musiał się przytrzymać ściany, by ustać na nogach. Rudi miał rację co do dwóch rzeczy: w Chinatown nie było kobiet, a na najwyższych piętrach wieży brakowało poręczy.
— Pani Angelino? — zagaił, gdy po kolejnym zakręcie świat wokół zrobił się o kilka odcieni jaśniejszy.
— Czego chcesz? — zapytała. — Już prawie jesteśmy. Widzisz? Okna są powybijane i wpada przez nie poświata księżyca. Zbliżamy się do miejsca, gdzie zderzyli się z tą kupą gruzu.
— Świetnie. Ale tak się zastanawiam… bo Rudi nie chciał mi powiedzieć, pani też omija ten temat, a ja jestem ciekawy, kim jest ten tajemniczy doktor Minnericht, o którym wspominaliście.
Księżniczka się nie zatrzymała, za to spojrzała przez ramię i zadrżała, jakby zobaczyła ducha albo scenę zabójstwa. Zdaje się, że zesztywniała nieco, sądząc po jej ruchach. Wyglądała jak wymizerowany zegar, który ktoś nakręcił tak mocno, że mu zaraz sprężynka pęknie.
— To nie jest jego prawdziwe nazwisko — powiedziała.
Znów się odwróciła, o mało nie uderzając Zeke’a lampą. Idąc przodem, nie miała pojęcia, ile przestrzeni ich dzieli. Nawet przez tak niewielkie wizjery maski chłopak widział głębokie kaniony bruzd na jej twarzy, do tego sokoli nos i głęboko osadzone lekko skośne oczy, które dopełniały tego złowieszczego krajobrazu.
Pochwyciła ramię Zeke’a wolną ręką i przyciągnęła go do siebie. Mało brakowało, a rozgrzane mocno szkło lampy oparzyłoby mu czoło. Potrząsnęła nim, a potem powiedziała:
— Jeśli coś pójdzie nie tak, o jednym powinieneś wiedzieć: znajdujemy się na jego ziemi, w części miasta, którą on rządzi. Jeśli śmierć zajrzy nam w oczy, a ty nie zdołasz wsiąść na pokład tego statku i trafisz w jego łapy, powinieneś być przygotowany na to spotkanie.
Z góry dobiegł stek przekleństw, ci ludzie mówili po angielsku, ale z wieloma obcymi akcentami. Zeke starał się ich nie słuchać, tak samo jak unikał wzrokiem głębokich bruzd na twarzy Angeliny. Niestety, trzymała go mocno i chcąc nie chcąc spoglądał jej prosto w oczy.
— To żaden doktor i na dodatek nie jest Niemcem, choć używa nazwiska sugerującego takie pochodzenie. Nie jest najemnikiem ani obcokrajowcem, ani tym bardziej człowiekiem stąd. Tak lubi o sobie mówić — poinformowała go Angelina i nagle zaczęła mówić dalej takim tonem, jakby coś nagle wpadło jej do głowy. — Cokolwiek ci powie — wysyczała z płonącymi oczyma — nie wierz mu. Nie pochodzi stąd i nie jest tym, za kogo się podaje. Nigdy nie powie ci prawdy na temat swojego pochodzenia, bo za wszelką cenę stara się je ukryć. Jeśli cię znajdzie, zatrzyma cię na zawsze, im więcej o tym myślę, tym bardziej jestem tego pewna. Cokolwiek od niego usłyszysz, to nie będzie prawda. Jeśli to zrozumiesz, będziesz miał szanse na przeżycie. Niewielkie, ale zawsze. Niemniej… — zamilkła nagle, lecz zauważył, że gniew rozpalający jej twarz zmalał do rozmiarów maleńkiego płomyczka. — Niemniej musimy zrobić wszystko, by do spotkania z nim nigdy nie doszło — dodała, klepiąc Zeke’a po głowie i czochrając po włosach. Ten ostatni ruch poruszył także mocowania maski, co podrażniło skórę wokół uszczelki.
— Chodźmy na górę do tego statku.
Puściła go i z uśmiechem na twarzy ruszyła na kolejny ciąg niekończących się schodów. Tym razem dotarli wreszcie na otwarty szczyt wieży i poczuli powiew świeżego powietrza.
Ezekiel powtarzał sobie, że to tylko pozory, ponieważ nawet na takiej wysokości pełno było wokół trującego gazu. Nie mógł wszakże zaprzeczyć, że wiatr wiejący zza muru niósł miły chłodek. To jednak nic nie znaczyło i na pewno nie powinien zdejmować maski — mimo że oddałby wszystko, byle pozwolono mu ją zedrzeć z twarzy. Wciąż był wstrząśnięty tyradą Angeliny i zaniepokojony gniewnym tonem, jakim mówili ludzie pracujący wyżej.
Angelina szła przodem z lampą i to ona powitała załogę statku powietrznego siarczystym przekleństwem, które rozbawiło Zeke’a. Piraci odwrócili głowy do zbliżającej się kobieciny z dziwacznym niezwykle jasnym źródłem światła i idącego za nią chudego kędzierzawego chłopca.
Było ich co najmniej pięciu, tylu w każdym razie widział Zeke. Rozrzuceni po całym piętrze zajmowali się naprawianiem gigantycznego kadłuba — z miejsca gdzie stał Ezekiel, nie było widać jego końca — większość zbijała młotkami wystające ze szkieletu sterowca nity, inni łatali dziury w poszyciu. Tylko niewielka część olbrzyma otarła się o ścianę, wybijając w niej wszystkie okna jak leci.
„Clementine” albo utknął na szczycie wieży, albo został do niej przycumowany na sztywno. Zeke nie potrafił powiedzieć, jak jest naprawdę i czy w tej sytuacji ma to jakieś znaczenie.
Przyciśnięty do filarów nośnych budynku statek powietrzny zdawał się wnikać do pomieszczenia, w którym pięciu ludzi pracowało nad usunięciem najpoważniejszych uszkodzeń. Największe rozdarcie zmniejszało się sukcesywnie, gdy potężnie zbudowany mężczyzna prostował kolejne skrawki blachy przy użyciu łomu wielkości pnia młodego drzewka. W tym samym czasie biały pirat w pomarańczowej masce na twarzy starał się przyciągnąć krawędzie otworu do siebie, oplatając je gęstą siecią lepkich lin.
Dwaj z pięciu piratów odpowiedzieli Angelinie jeszcze bardziej wyrafinowanymi przekleństwami. Jeden z nich wyglądał na herszta tej bandy.
Spod uprzęży jego maski wystawały jaskraworude włosy, masywne ciało pokrywały liczne tatuaże i blizny. Na jednej z jego rąk Zeke dostrzegł rybę pokrytą srebrnymi łuskami, na drugiej pirat miał granatowego byka.
— Jesteś już gotów do odlotu, kapitanie Brink? — zapytała go Angelina.
— Tak, księżniczko — odparł. — Jak tylko uda nam się załatać tę szczelinę w poszyciu, będziemy mogli się wznieść w powietrze z jednym, a może nawet z dwoma pasażerami. To ten twój przyjaciel?
— Tak, to ten chłopak — odparła, ucinając wszelkie domysły, jeśli ci ludzie mogli je mieć. — Możecie go wysadzić gdziekolwiek na zewnątrz, byle znalazł się za murem. Zapłacę resztę umówionej sumy, jak pojawicie się tutaj następnym razem.
Poprawiając maskę, pirat obejrzał sobie Zeke’a z góry na dół, jakby oglądał wystawionego na sprzedaż konia.
— Nie ma sprawy, księżniczko. Chciałbym tylko zaznaczyć, że nasza następna wizyta może się nieco opóźnić. Chwilowo musimy wykonać inny lot, i to daleki.
— A to niby dlaczego? — zapytała.
— Powiedzmy, że w poszukiwaniu nowych rynków zbytu — odparł zwięźle i zaraz dodał: — To nic takiego, czym powinniście się martwić. Wsiadaj na pokład, chłopcze. A ty, Angelino, na pewno nie chcesz wyskoczyć za miasto?
— Nie, kapitanie, dziękuję. Mam tu kilka spraw do załatwienia. I jednego dezertera do odstrzału — dodała pod nosem, ale Zeke to usłyszał.
— Chyba nie zamierza go pani zastrzelić? — zapytał
— Masz rację, nie zamierzam. Raczej zadźgam go nożem — rzuciła mimochodem, przyglądając się pracującym piratom. — Ten statek nie przypomina, tego na którym ostatnio latałeś — powiedziała do Brinka.
Kapitan wyklepywał właśnie młotkiem kolejny płat blachy.
— Szczerze mówiąc, to nowa jednostka — odparł, przerywając na moment. — Masz dobre oko, kobieto.
— Ale nadal nazywa się „Clementine”?
— Zgadza się. Nazwałem go tak po mojej mamie, której nie było dane dożyć pierwszego rejsu tej ślicznotki.
— Jakie to miłe z twojej strony — mruknęła, lecz mimo że bardzo się starała, Zeke zdołał wychwycić w jej głosie powątpiewanie.
— Czy coś jest nie tak? — zapytał szeptem.
— Skąd — odpowiedziała, nie zniżając głosu. — Wszystko w porządku. Znam tych gości — zapewniła go. — Ten tam to kapitan Brink, czego mogłeś się już domyślić, za nim masz pierwszego oficera Parksa, a ten z siecią to Guise, jeśli się nie mylę.
— Nie mylisz się — przyznał kapitan, nie oglądając się nawet.
— A ci dwaj, których nie rozpoznałaś, to Skyhand i Bearfist. Są braćmi. Przywiozłem ich z ostatniej wyprawy do Oklahomy.
— Z Oklahomy? — powtórzyła Angelina. — Jesteście moimi braćmi? — zawołała w kierunku wspomnianych mężczyzn.
— Ma pani braci, o których nie wie? — zdziwił się Zeke.
— Ależ skąd, głupku — burknęła, lecz bez jadu w głosie. — Zastanawiam się tylko, czy są z tego samego plemienia co ja.
Żaden z braci nie odpowiedział. Grzebali w wielkim silniku, zanurzając w nim ręce po łokcie. Z jednej strony był osmalony, z drugiej wciąż unosiła się para.
— Nie myśl, Angelino, że okazują ci brak szacunku — wtrącił kapitan. — Żaden z nich nie zna jeszcze dobrze angielskiego. Wątpię też, by zrozumieli, gdybyś zagadała do nich w języku Duwamiszów. Ale są wytrzymalsi od mułów i znają się na obsłudze maszynerii.
Pod paskami podtrzymującymi maski braci Zeke dostrzegł długie czarne włosy. Skórę na przedramionach mieli brązowawą, choć to akurat mogli zawdzięczać warstwie brudu albo smaru. Niemniej wyglądali na Indian, podobnie jak Angelina. W każdym razie albo nie zdawali sobie sprawy, że kapitan rozmawia na ich temat, albo mieli to po prostu gdzieś.
— Jak pani poznała tych ludzi? — zapytał Zeke półgłosem.
— Tutaj wszyscy się znamy.
— No dobrze, za kilka minut będziemy mogli ruszyć — oświadczył kapitan. Zdaniem Ezekiela zabrzmiało to tak, jakby starał się ukryć podniecenie.
Pierwszy oficer Parks wyjrzał przez okno, to znaczy spróbował wyjrzeć, bo po drugiej stronie ściany miał kadłub swojego statku powietrznego. Obrzucił potem zdziwionym wzrokiem kapitana, ale ten tylko machnął ręką, jakby zachęcał załogę do zwiększenia tempa pracy.
— Jak blisko celu jesteśmy? — zapytał.
— W sumie moglibyśmy już odlecieć — stwierdził Guise, grubas w spodniach z podwiniętymi nogawkami i podkoszulku. — Pakujmy się na pokład i znikajmy stąd.
Angelina przyglądała się tej scenie z widoczną obawą, gdy jednak zauważyła, że Zeke na nią patrzy, natychmiast ukryła ją za maską optymizmu.
— Już czas — powiedziała. — Było mi niezwykle miło poznać cię, chłopcze. Wyglądasz mi na dobre dziecko, mam więc nadzieję, że matka nie spierze cię zbyt mocno. Wracaj do domu, może zobaczymy się jeszcze kiedyś.
Zeke myślał, że zaraz weźmie go w ramiona, ale księżniczka nie zrobiła tego. Po prostu cofnęła się na klatkę schodową i zniknęła mu z oczu, idąc na niższe piętro.
Zeke pozostał pośrodku zrujnowanego pokoju z powybijanymi oknami i okrętem wojennym wiszącym za ścianą.
Okręt wojenny.
Słowo to nie chciało opuścić jego umysłu, choć nie wiedział, dlaczego tak się dzieje. „Clementine” był tylko zlepkiem niezbyt dobrze pasujących do siebie części, które tworzyły statek powietrzny zdolny do przenoszenia ciężkich ładunków na drugą stronę gór. Może zaniepokoiło go, że sterowiec ma mocno opancerzone segmenty wpasowane w czarny matowy kadłub?
— Przepraszam, gdzie mam… — zaczął zadawać pytanie kapitanowi, który pakował właśnie narzędzia do cylindrycznej skórzanej torby mogącej zmieścić dorosłego człowieka.
— Gdzie chcesz — odparł pospiesznie pirat. — Księżniczka opłaciła twoją podróż, a my nie zamierzamy jej oszukać. To już starowinka, ale nie chciałbym się znaleźć na jej celowniku. Wolę, by moje flaki zostały tam, gdzie są.
— Cóż… dziękuję, sir. Mam po prostu… wejść do środka?
— To chyba oczywiste. Tylko trzymaj się blisko włazu. W tej sytuacji będziemy musieli cię wykopać na zewnątrz z nieco większej wysokości, niżbyśmy chcieli.
— Zamierzacie… — Zeke zrobił wielkie oczy. — Zamierzacie wyrzucić mnie na zewnątrz?
— Owszem, ale najpierw obwiążemy cię liną. Nie chciałbyś chyba rozdyźdać się o ziemię?
— Nie chciałbym — przyznał Zeke, lecz nadal nie był pewien, czy kapitan żartuje, i ze strachu nogi zaczynały mu mięknąć.
Niepewność chłopca, wzmocniona niepokojem dostrzeżonym w oczach Angeliny, jeszcze wzrosła, gdy obserwował nerwową krzątaninę otaczających go mężczyzn. A zaczęli się zwijać, ledwie księżniczka zniknęła im z oczu, co sprawiało wrażenie, że była to inscenizacja robiona wyłącznie na jej użytek. Nie spodobała mu się ta konkluzja.
Kadłub statku powietrznego przylegał szczelnie do ściany wieży, więc załoga nie zamykała włazu znajdującego się praktycznie nad krawędzią podłogi, by móc swobodnie chodzić w tę i z powrotem. Zeke wskazał ręką w tamtym kierunku, na co kapitan skinął głową, zachęcając go do wejścia na pokład.
— Tylko niczego nie dotykaj! To rozkaz, chłopcze, więc lepiej mnie posłuchaj, inaczej pozostanie ci tylko modlitwa o skrzydła, kiedy wzbijemy się w powietrze. Jak będziesz grzeczny, zrzucimy cię na linie — obiecał.
Zeke uniósł obie dłonie i zawołał:
— Słyszałem. Słyszałem! Niczego nie będę dotykał. Wejdę tylko do środka i… — W tym momencie zdał sobie sprawę, że nikt go nie słucha, więc zamilkł i przekroczył wysoki próg włazu.
Wnętrze gondoli było szare, zimne i nie do końca suche. Za to jaśniejsze, niż myślał, dzięki wielu małym lampom gazowym rozwieszonym wzdłuż burt na uchylnych ramionach. Jedna z nich została stłuczona, jej części leżały na pokładzie.
Wyprostował się i uważnie rozejrzał po wszystkich zakamarkach, trzymając jednak ręce z daleka od skomplikowanego systemu dźwigni i rączek zwisających z sufitu. Matka zwykła mówić, że powinien unikać zła jak diabeł święconej wody, uznał więc, że dzisiaj zastosuje się do tego porzekadła, jakby od tego miało zależeć jego życie.
Ładownia wciąż była otwarta. Gdy Zeke zajrzał do niej, dostrzegł stosy skrzyń ustawionych w rogach i worki zwisające spod sufitu. Jego przyjaciel Rector powiedział mu co nieco na temat metod pozyskiwania i przetwarzania Zguby, dlatego domyślił się od razu, czym są te gumowane sflaczałe pojemniki. Za to nie miał bladego pojęcia, co może być w nieoznakowanych skrzyniach. Wywnioskował jednak, że „Clementine” nie przyleciał tutaj po gaz, tylko z dostawą.
Ktoś na zewnątrz upuścił ciężkie metalowe narzędzie. Zeke odskoczył jak oparzony, ale w pobliżu nie dostrzegł nikogo, kto mógłby zauważyć, że oddalił się od włazu, przy którym kazano mu stać. Zdążył wrócić na czas, zanim Guise i Parks wkroczyli na pokład z resztą narzędzi. Żaden z nich nie zwrócił na niego uwagi, za to idący za nimi kapitan od razu zapytał:
— Stałeś tu cały czas?
— Tak, sir.
— Dobry chłopczyk. Nad twoją głową wisi pas, chwyć się go mocno. Zaraz odbijamy.
— Już? — zdziwił się Zeke.
Guise ściągnął kamizelkę wiszącą na jednym z foteli i nałożył ją na grzbiet.– Wolałbym odlecieć stąd dwadzieścia minut temu, ale teraz też nie powinno być problemów.
— Zgadzam się — poparł go Parks. — Lada minuta mogą nam siąść na ogonie.
Gdy kończył mówić, dostrzegł kątem oka chłopca i powstrzymał się od dalszych komentarzy.
— Wiem — przyznał kapitan, odpowiadając na nie wyrażoną myśl pierwszego oficera. — A Guise zmarnował nam co najmniej czterdzieści minut, tak że godzinę przewagi na starcie szlag trafił.
Parks zacisnął zęby tak mocno, że linia jego szczęki widoczna poza zasłoną maski wyglądała jak wykuta z granitu.
— Nie moja wina, że dysze zostały źle oznaczone. Przecież nie wpakowałbym nas celowo w sam środek tej wieży.
— Nikt nie mówi, że to twoja wina — uspokoił go Brink.
— I lepiej, żeby tego nie powiedział — odwarknął jego pierwszy oficer.
— Ja na pewno nie powiem — wtrącił Zeke, uśmiechając się nerwowo.
Zignorowali go. Indiańscy bracia wrócili na pokład i od razu zajęli się zamykaniem włazu. Zaokrąglone drzwi zablokowały się, ale przyciągane siłą czworga potężnych ramion i dźwigni powoli osiadły na kołnierzu. Na koniec Indianie zablokowali je pokrętłem umieszczonym pośrodku i zajęli swoje miejsca w niewielkiej sterówce.
— Gdzie są te cholerne odpowietrzniki? — Guise wyciągnął rękę w górę, lecz zaraz zacisnął ją w pięść.
— Poszukaj na lewym panelu — poradził mu kapitan.
Otyły mężczyzna opadł na rozchybotany środkowy fotel. Zaparł się stopami o mocowania konsoli i spróbował się przysunąć do niej, siedzisko wszakże nawet nie drgnęło.
Zeke cofnął się pod ścianę i tam pozostał, wsunąwszy dłoń w zwisającą z sufitu pętlę. Zauważył, że jeden z Indian spogląda w jego kierunku, więc rzucił od niechcenia:
— Wygląda na to… że od niedawna nim latacie.
— Niech ktoś uciszy tego gnojka — warknął Parks, nie odwracając głowy. — Wisi mi, jak to zrobicie, byle więcej się nie odzywał.
Kapitan wodził wzrokiem pomiędzy pierwszym a stojącym w oddali Zekiem, w końcu utkwił spojrzenie w chłopaku.
— Już nic nie mówię! — bełkotał Zeke. — Już się zamykam. Przepraszam, ja tylko… tak sobie rzuciłem luźną uwagę.
— Nikogo nie obchodzi, co masz do powiedzenia — ofuknął go Guise. — Zamknij jadaczkę — poparł go kapitan — a nic ci się nie stanie. Nie chcę mieć zatargów z tą obłąkaną staruchą. Nie zmuszaj mnie, bym kazał cię zrzucić z pokładu bez sieci albo chociaż liny. Zrobimy to, jeśli zajdzie taka potrzeba, a jej powiemy, że przydarzył ci się wypadek. Niczego nam nie udowodni.
Tyle Zeke już wiedział. Skulił się jak tylko potrafił, wciskając między wręgi. Ze strachu nie mógł nawet odetchnąć.
— Zrozumiano? — mruknął pirat, spoglądając mu prosto w oczy.
— Tak, sir — wyszeptał chłopak. Chciał jeszcze zapytać, czy może już zdjąć maskę, ale obawiał się kolejnego wybuchu złości. Zdawał sobie sprawę, że każdy z obecnych na pokładzie gotów by go zastrzelić bez mrugnięcia okiem, gdyby usłyszał z jego ust nawet tak niewinne słowa jak „dzień dobry”.
Uszczelnienie maski drażniło mu skórę, a paski uprzęży gniotły w głowę tak mocno, że zaczynał się obawiać, czy nie wycisną mu mózgu oczodołami. Chciało mu się płakać, był jednak tak przerażony, że nie potrafił nawet pociągnąć nosem.
Guise zaczął naciskać guziki w przypadkowej kolejności, nieomal waląc w nie pięścią, jakby nie wiedział, do czego służą.
— Nie ma tu dźwigni zwalniającej te cholerne chwytaki. Jak mamy odlecieć od tej…
— Przecież nie dokowaliśmy normalnie — uspokoił go Parks.
— Walnęliśmy w wieżę i wbiliśmy się w ścianę. Trzeba wyjść i odepchnąć kadłub własnymi rękami.
— Nie ma na to czasu. Gdzie jest przycisk uwalniający kotwiczki? Gdzieś tu powinna być dźwignia. Rzuciliśmy je, żeby ustabilizować gondolę na czas remontu, ale jak je wciągnąć z powrotem?
— Może tym? — podsunął Brink. Pochylił się nad pierwszym oficerem i pociągnął bladą dłonią jedną z dźwigienek.
Stuknięcia dobiegające z zewnątrz zmniejszyły napięcie w sterowni.
— To było to? Zwolniliśmy kotwiczki? — dopytywał się Guise, jakby pozostali orientowali się w tym lepiej niż on.
Odpowiedział mu statek, odsuwając się od zmasakrowanej ściany nieukończonej wieży. Zachwiał się, a potem zaczął powoli opadać w dół. Zdaniem Zeke’a „Clementine” nie tyle wystartowała, ile oderwała się bezwładnie od budowli. Żołądek podszedł mu do gardła, gdy poczuł, jak sterowiec zaczyna dziobem sunąć w dół. Wyprostował się po chwili, niemniej dolnymi pokładami wciąż kiwało jak fotelem na biegunach.
Zeke był już o krok od zwymiotowania.
Mdliło go, odkąd był świadkiem zamordowania młodego Chińczyka. Od tamtej pory paliło go w przełyku i musiał się mocno starać, by powstrzymywać nudności.
— Ja zaraz… — zaczął.
— Puść pawia do maski — ostrzegł go kapitan — a będziesz musiał oddychać przez rzygowiny, dopóki nie znajdziesz się na ziemi. Zdejmij maskę, a padniesz trupem na miejscu.
Zeke’owi się odbiło, poczuł w masce żółć i wszystko to, co zjadł ostatnio, choć prawdę powiedziawszy, nie pamiętał, kiedy to było.
— Nie — wycharczał, ponieważ mówienie pozwalało mu się skupić na czymś innym niż podchodząca do krtani treść żołądka.
— Nie zwymiotuję — mruknął do siebie, mając nadzieję, że go zrozumieli, i przynajmniej przestaną sobie zaprzątać nim głowę.
Lewa dysza bluznęła parą, wprowadzając sterowiec w łagodny korkociąg, zanim załoga zdołała wyrównać kurs i rozpocząć wznoszenie.
— Za wolno — rzucił kapitan.
— Idź do diabła! — odwrzasnął Parks.
— Wznosimy się — oznajmił Guise. — Kurs stały.
— Wynosimy się stąd — dodał kapitan.
— Szlag!… — zaklął jeden z Indian.
To było pierwsze angielskie słowo, jakie Zeke usłyszał z jego ust, ale nie wróżyło niczego dobrego. Mimo że bardzo się starał, nie był w stanie powstrzymać pytania.
— Co się dzieje?
— Jezu! — jęknął Brink, zezując w prawe okno. — Crog i jego koleś znaleźli nas. Do diabła, miałem nadzieję, że zabierze im to nieco więcej czasu. Zapnijcie cholerne pasy. Trzymajcie się mocno albo wszyscy zginiemy.