– Od fisharmonii zrobiło się więcej miejsca!

– Ale gdzieś to miejsce znikło. Sama przenosiłaś co popadło, jak ktoś przyjeżdżał. Z tym że to jeszcze nie było prawdziwe szukanie… I nie wiem, co dokładałaś, bo nie siedziałam tu bez przerwy. Na grzebanie i szukanie wygląda to dopiero teraz i wcale nie wiem, czy nie od wiosny. Od wizyty Blekota.

– No więc właśnie, co z tym Blekotem? – zniecierpliwił się Paweł. – Nie znam człowieka, ale źle o nim słyszę…

– I słusznie – powiedziały równocześnie Alicja i Marzena.

– Anita coś wie – podjęłam, zbaczając trochę z tematu. – O coś Blekota podejrzewa. Nie wiem, czy to czasopismo Jasia ma jakiekolwiek znaczenie, o co tu chodzi, o porost islandzki czy o klejnoty królowej Klemencji, ale stąd mi się zalęgło jajeczko Fabergé. Czasopismo może być po prostu mylące. Gdzie ono w ogóle jest, Alicja, znajdź je i przeczytajcie całość porządnie, od deski do deski, niech nam nie bruździ. Wy obie, ty i Marzena, bo reszta po duńsku nie umie.

– Noga barania wskazuje, że on się pcha do kotów w worku – powiedziała Alicja w zadumie.

– Mnie też się tak wydaje – przyświadczyła pośpiesznie Marzena. – Ale gdzie to ma sens, skoro nikt nie wie, co w nich jest?

– Otóż to! – podchwyciłam skwapliwie. – Zakładając, że chodzi nie o żadne jajeczka, tylko o szachy, skoro ona ma w kocich workach podarte rajstopy i mydło Siedem Kwiatów, równie dobrze może mieć i szachy. Ten poszukiwacz nie wie przecież, kiedy ona to znalazła, jeśli w ogóle znalazła, a mieszkające tu osoby zdołały może poznać jej obyczaje!

– Ten pasożyt jakoś mi się nie bardzo podoba. – zauważyła nieśmiało Beata. – Wnioskuję tylko z tego, co słyszę, bo ludzi nie znam i przy niczym mnie nie było.

– Pamela – zdecydowała się nagle Alicja z jakąś zaciętą satysfakcją. – Jak to? Nie mam już kawy…? Najchętniej stawiałabym na Pamelę, siedzi tu od lat, po duńsku umie, przyjaźni się z pasożytem, zna Marianka… Beata, włącz wodę na kawę!

– Czego ty chcesz od tej Pameli, dziewczyna, jak dziewczyna, może trochę interesowna, ale nic poza tym…

– Cha, cha! – powiedziała drwiąco Alicja.

Pamela, jako młoda dzieweczka, przyjechała do Danii, poślubiła Duńczyka i została na zawsze. No i cóż takiego, wielkie rzeczy, nie ona jedna. Urodziła syna, prowadziła dom, a że Duńczyk zaliczał się do zamożniejszych, to co? Nigdzie nie jest powiedziane, że koniecznie trzeba poślubiać nędzarzy! Ładna była i wcale nie głupia, język opanowała w tempie godnym podziwu, niby same zalety, a jednak Alicji zdołała się narazić. Może brakiem taktu, a może przesadną szczerością, nie kryła bowiem, iż węzłem małżeńskim połączyło ją wygodne życie, nie zaś wielka miłość. Trudno się w końcu dziwić, że z octu na półkach i pustych haków w mięsnym sklepie chętnie przeniosła się do kraju obfitości, bo akurat jej to wypadło w tamtych pięknych czasach, męża traktowała dosyć przyzwoicie, żadne zdrady w grę nie wchodziły, bo z kim, do licha, miałaby go zdradzać, z Turkami…? Skandynawia wybuchom erotycznym nie sprzyja… Gdyby oszalał na jej tle jakiś milioner, bez chwili namysłu dokonałaby zamiany, nie kryła tego, ale gdzież niebieskooka blondynka miała w Danii znaleźć tego milionera? W Argentynie, w Brazylii, w Egipcie, a, to owszem, ale nie tu! Trwała zatem przy mężu i całkiem niepotrzebnie ujawniała Alicji naganne cechy charakteru.

Osobiście Pamelę nawet dosyć lubiłam, nie trawiłam natomiast jej mamusi, która naraziła się Alicji znacznie bardziej i pojąć nie mogłam, jak ona tę mamusię wytrzymuje. W kolekcji głupich bab u mnie zajmowała z pewnością jedno z pierwszych miejsc, kto wie czy nie naczelne, i kontaktu z nią, po pierwszym doświadczeniu, unikałam jak ognia. Pamela zresztą też nie rwała się namiętnie do zapraszania rodzicielki. Może Alicja cechy mamusi bezwiednie przerzuciła na córkę? A może zraziło ją, że córka trochę nachalnie poszukiwała w Danii męża dla mamusi, bogatego i możliwie starego, najlepiej po dziewięćdziesiątce, żeby szybko umarł i zostawił jej spadek. Nie mogłam jej za to potępiać, bo tylko takim sposobem uwolniłaby się wreszcie od koszmarnej, dennie głupiej wiedźmy. Gdybym miała taką mamusię, wydałabym ją bodaj za smoka wawelskiego…!

Alicja, jak zwykle w tym miejscu niekonsekwentna, zdając sobie sprawę z przeraźliwej głupoty tej podstarzałej idiotki, uparcie dziwiła się wynikającym z kretyństwa poczynaniom. Wciąż wydawało się jej, że umówiona na piątą po południu mamusia przyjdzie o piątej po południu, a nie o dwunastej w nocy, względnie o piątej rano, i pozostanie przez uzgodnione trzy kwadranse, nie zaś przez całkowicie nie uzgodnioną dobę. Albo nie wpadnie na dwugodzinny momencik skorzystać z maszyny do szycia dla obrębienia sobie szlafroczka, dokładnie w chwili, kiedy Alicja z walizkami w rękach odjeżdża na lotnisko, gdzie już jej warczy samolot do Kalifornii. Albo nie wywinie jeszcze jakiegoś innego, podobnego numeru. Za każdym razem oburzone zdumienie Alicji wybuchało z taką siłą, jakby niczego podobnego nie można się było spodziewać, ze mnie zaś wyrywały się rozpaczliwe jęki.

Moim zdaniem, Pamela swojej mamusi do pięt nie sięgała. Charakter mogła sobie mieć gorszy, ale przynajmniej rozumiała, co się do niej mówi.

Tym razem o Pamelę kłóciłyśmy się krótko, bo z wielką energią wkroczyła Marzena.

– Pameli wykluczyć nie można, ale pierwszego miejsca bym jej nie dawała. Chyba że zna Blekota…?

Popatrzyła na nas pytająco i bez rezultatu, bo nikt z nas nie wiedział, jakie znajomości Pamela mogła pozawierać, poza tym, kiedy Blekot obrażał mnie tu deklaracjami przyjaźni za swoją pierwszą wizytą, była jeszcze dziewczynką, chodzącą w Polsce do szkoły. Przyjechała do Danii parę lat później.

– Zna Marianka, psychopatę, o ile wiem, a teraz słyszę, że i pasożyta – wyliczyłam. – Co do Blekota, należałoby spytać Anitę. Obie z Pamelą też się znają. A…! Anita zna i mamusię, ale gdyby miała wybierać między mamusią a czarną mambą, stawiam na mambę wszystko, co posiadam.

– A raz się ostatnio z mamusią widziała – zachichotała Alicja. – Tu, u mnie, w zeszłym roku.

– A miałaś gdzieś mambę na podorędziu? Dałaś jej wybór…?

– Boże, przecież wy jesteście cudowne! – wyjęczała nabożnie Beata, zastygła nad czajnikiem, który już dawno prztyknął.

– Tak, z nimi można zwariować – przyświadczył Paweł z przekonaniem i sięgnął po butelkę piwa.

– Uspokójcie się! – zirytowała się Marzena. – Ja sama nie wiem, którą z nich wolę, z tym że mamby stanowczo nie chcę. Skoro prowadzimy śledztwo… Prowadzimy, nie…? Trzeba sprawdzić, czy Pamela zna Blekota. Gdzie Anita? Spodziewasz się jej wizyty?

– Gdzie ta kawa? – spytała z naganą Alicja. – Miałaś tam wodę… Czy ktoś mógłby znaleźć czyste popielniczki…?

Musiałam ją zastąpić, bo głowę położyłabym na pniu, że nie słuchała wczoraj wyjaśnień i zwierzeń Anity w kwestii jej obowiązków służbowych i żadnej sensownej odpowiedzi nie mogłaby udzielić. Drogą dedukcji owszem, doszłaby do czegoś, ale nie tak zaraz i w ogóle by się jej nie chciało.

– Anita będzie, tylko patrzeć – zapewniłam Marzenę. – Robi coś tam w Helsingør i jeździ codziennie. Jest zaciekawiona, już samo to jedno by wystarczyło, ale chce także odzyskać czasopismo Jasia.

– Alicja, znalazłaś już…?

– Nie i teraz szukać nie będę. Podobno mamy je przedtem przeczytać czy może tylko tak mi się wydaje…? GDZIE. TA. KAWA?!

Beacie zatrzęsły się ręce, ale mimo wszystko trafiła wodą do filiżanek. Sięgnęłam po puszkę, Paweł obrzucił wzrokiem stół i pośpiesznie wygrzebał zza zasłony na końcu bufetu trzy czyste popielniczki, upychając na ich miejsce używane. Oceniłam to jako zły znak, wiedział oczywiście, że umyte popielniczki Alicja trzyma na samym skraju kuchennego bufetu, pomiędzy zasłoną a wiaderkiem ze składnikami kompostowymi, ale gdyby nie Beata, pamięć z pewnością odmówiłaby mu usług. Niedobrze. Chyba za dużo się między nimi zalęgło…

Marzena z uporem starała się uporządkować sytuację.

– Ale nawet jeśli do tego całego grona podejrzanych dołożymy Pamelę… Nie, nie tak, zostawmy ją na koniec, jak zapytamy Anitę. Mówicie o kotach w worku, Alicja, przypominam ci, sama trafiłam na kocie worki pod szafą na bieliznę, w ostatnim pokoju, tym dla Pawła…

– Dla Beaty – poprawiła Alicja. – Paweł śpi w telewizyjnym.

– Bez znaczenia. Wlazłam na nie. Czy to są worki wybebeszone? Bo zdawało mi się, że nie?

– A skąd ja to mam wiedzieć? Jesteś pewna, że to były kocie worki? Musiałabym popatrzeć.

– To może popatrz, co?

– Teraz zaraz?

– A kiedy? Jak już ten poszukiwacz straci cierpliwość i rozwali ci łeb?

– I co mu z tego przyjdzie? Tylko straty poniesie.

Na moment z resztkami woni nogi baraniej wymieszała się ogólna dezorientacja. No owszem, każdy zabójca, o ile oczywiście zostanie złapany, ponosi niewątpliwe straty, ale tak od razu, przy Alicji, i czy na pewno zostanie złapany…?

– Jakie straty? – spytała Marzena podejrzliwie.

– Małga przyleci pierwszym samolotem i natychmiast zacznie robić porządki w domu. I nie spocznie, póki nie skończy. Myślisz, że da mu jakąś szansę? Czegokolwiek on szuka, ona to znajdzie wcześniej, więc na co mu te komplikacje? Ona jest moją spadkobierczynią, o czym wszyscy wiedzą, a wykonawcą testamentu jest Elżbieta. Przyleci ze Szwecji jeszcze szybciej niż Małga z Francji i jak się złapią za te porządki wspólnymi siłami, kamień na kamieniu tu nie zostanie…

Wyraźne zadowolenie Alicji w obliczu katastroficznej wizji wydawałoby się całkowicie niezrozumiałe, gdyby nie znało się źródła. Znaliśmy je wszyscy, z wyjątkiem Beaty, która już zaczynała coś węszyć, chociaż o konkretach nie miała pojęcia.

Już raz tak było. Alicja miała wypadek, nie własny, cóż znowu, jechała jako pasażer z Edith, duńską przyjaciółką. Jakoś nigdy nie miałam nabożeństwa do Edith, okazało się, że słusznie. Prawie nic im się nie stało, Edith miała złamane parę żeber i rękę, Alicja zaś wyleciała na zewnątrz i walnęła głową w kamień.

Okres lekkiego zachwiania równowagi przetrwała w domu, gdzie całe grono powinowatych, przyjaciół i krewnych otaczało ją opieką, od której to opieki zgrzyt jej zębów wywoływał gromkie echo. Małga z Elżbietą, pielęgniarką z zawodu, z opiekuńczej nadgorliwości zrobiły jej wtedy porządek w szafkach kuchennych, uchetały się jak woły robocze, przebaczenia nie uzyskały nigdy, Alicja zaś, odzyskawszy zdrowie, z powrotem poustawiała prawie wszystko, co wyrzuciły, a czego nie zdążyli wywieźć śmieciarze. Przepadło jej parę drobnostek, obtłuczona i nadpęknięta miśnieńska solniczka z osiemnastego wieku, puszeczka z resztką skamieniałej kawy rozpuszczalnej, silnie obdrapana patelnia teflonowa, słoik idealnie zwietrzałego pieprzu, słoik jeszcze bardziej zwietrzałego chrzanu, jedno dziurawe siteczko i coś tam jeszcze podobnego. Jedynym pozytywnym osiągnięciem trwałym okazało się odnalezienie w najdalszym kącie górnej półeczki dawno zaginionego filmu z fiordów norweskich i wyłącznie przez ten film Alicja nie zerwała na wieki wszelkich kontaktów z własną siostrzenicą i córką najbliższych przyjaciół. Aczkolwiek usunięcie plastikowych miseczek po krewetkach wymawiała im do tej pory.

Teraz myśl, że w rozpędzie powyrzucają wszystko z szachami włącznie, najwyraźniej w świecie sprawiła jej żywą przyjemność. Mnie sprawiłaby również, gdyby nie to, że wątpiłam w wyrzucenie.

– Ty się tak nie ciesz – powiedziałam karcąco. – Po tych twoich dolarach w makulaturze skrupulatnie obejrzą każdy przedmiot. Co prawda, dla złoczyńcy tym bardziej przepadnie, więc może ma tyle rozumu, żeby cię nie zabijać. To jak? Robimy coś czy czekamy na Anitę?

– Czy pozwolisz, że pójdę do twojego pokoju i wyciągnę spod łóżka czasopismo Jasia, bo pewnie tam leży? – spytała Marzena.

– Jeśli je znajdziesz… – zgodziła się Alicja z powątpiewaniem.

Znalazła. Obie przystąpiły do lektury. Anity można było spodziewać się dopiero późnym popołudniem, zdecydowałam się zatem jechać po zakupy spożywcze. Beata wyjawiła chęć pójścia do sklepu po swoje oczekiwane narzędzie, w czym, oczywiście, Paweł musiał jej pomóc, nagle zapłonął dzikim uczuciem do przyrządów technicznych. Machnęłam na nich ręką, chociaż wcale nie przestałam być zmartwiona, i zabrałam jedną śmierdzącą torbę spod furtki, z nadzieją, że uda mi się gdzieś ją ukradkiem wepchnąć. Pozostały jeszcze trzy torby i jedno pudło, zamrażalnik Alicji był, jak się okazało, zdumiewająco pojemny.

Śmietnika sklepowego nie zdołałam wykorzystać, bo akurat go opróżniali. Cofnęłam się, włożyłam wonny ciężar z powrotem do samochodu i odpracowałam produkty jadalne. Kiedy wracałam na parking z tobołami, dwie osoby sprzątały placyk przy śmietniku, więc znów nie mogłam popełnić wykroczenia. Rozzłościło mnie to, uparłam się przy swoim i postanowiłam jechać na stację kolejową, gdzie też stały śmietniki, a ludzi, pomiędzy pociągami, prawie nie było. A w każdym razie nie powinno być.

Nie spełnili powinności, byli. Siedzieli przy stoliku na zewnątrz i pili piwo, w dodatku na postoju czekały dwie taksówki, których kierowcy wysiedli i gapili się na okolicę. Do śmietnika na drugim peronie musiałabym lecieć po schodach, co mi się wcale nie podobało, przypomniałam sobie o jeszcze jednym śmietniku na malutkim parkingu po przeciwnej stronie ulicy. Stał w zieleni, więc był słabo widoczny. Zawróciłam, podjechałam tam i wreszcie pozbyłam się świństwa.

Po czym nie zawracałam ponownie, tylko pojechałam dalej, ruszając do Alicji drogą nieco okrężną, mało uczęszczaną, ale wiodącą po skręcie wprost do jej domu. Zdążyłam jeszcze pomyśleć, że gdybym skręciła w lewo, a nie w prawo, dojechałabym do Pameli, która mieszkała gdzieś tam, po drugiej stronie toru kolejowego, i zatrzymałam się na światłach.

I wówczas na pustej ulicy zobaczyłam dwie osoby rozmawiające głowa przy głowie, prawie wtulone w żywopłot. Prawdopodobnie równoczesna niemal myśl o Pameli sprawiła, że poznałam ją natychmiast, głównie po wspaniałych włosach. Stała z jakimś facetem odwróconym ku mnie twarzą. W odległych zakamarkach pamięci pisnęło mi wspomnienie, znałam tę twarz, widziałam ją, nie mąż Pameli, bo jej mąż był znacznie chudszy, skąd ja go…?

Blekot! Rany boskie, to przecież Blekot! Tak samo unosił jedną brew, kiedy pokazywał zdjęcie żony w paryskiej halce, w czasach, kiedy po halki z jugosłowiańskiego importu trzeba było stać trzy godziny w kolejce, a i to pieniędzy na nie nie miałam, takich przeżyć się nie zapomina! Grubszy i starszy, ale on z pewnością!

No to już nie musimy pytać Anity, czy Pamela zna Blekota…

Światło mi się zmieniło, ruszyłam, niezmiernie przejęta. Wkroczyłam do domu Alicji i okrzyki wydałyśmy równocześnie, Marzena i ja.

– Słuchajcie, panienki, widziałam Pamelę na konszachtach z Blekotem! – zawołałam już w korytarzyku.

– Dobrze, że jesteś! – ucieszyła się na mój widok Marzena. – Co to było z tym twoim jajkiem Fabergé?

Zważywszy, iż zarazem wnosiłam do domu część zakupów i trudno mi było pomieścić się z torbami w ciasnym przejściu, Alicja zaś zaczęła dopytywać się z naciskiem, czy nie kupiłam przypadkiem czegoś zamrożonego, osiągnięcie wzajemnego porozumienia napotkało niejakie trudności. Dopiero po przyniesieniu reszty produktów i pozbyciu się ich w kuchni mogłyśmy rozmawiać całymi zdaniami.

– O jajku będzie krócej, więc powtórz jej od razu – zarządziła Alicja. – Ja tak dokładnie nie pamiętam.

– Chcę piwa, póki zimne – odparłam stanowczo i wygrzebałam butelkę z torby.

– Czy miałaś jakieś jasnowidzenie? – zainteresowała się Marzena, kiedy skończyłam sensacyjną opowieść o cennej zgubie. – Czy wymyśliłaś tylko tak sobie? Bo to wcale nie jest takie nieprawdopodobne. Też bym chciała zimnego piwa, mogę sobie wziąć?

– Wymyśliłam, ale to przez to całe gadanie o kocich workach. Gdyby ona się wreszcie zdecydowała, czy ma jakieś nie rozkopane, ile i gdzie…

– Wiem, że mam, wiem, że kilka, i wiem, że w różnych miejscach – zirytowała się Alicja. – Obie jesteście głupie. Naprawdę wam się wydaje, że tak łatwo je znaleźć w tym domu? Przyjdzie taki łachmyta trzy razy, rozejrzy się i już ma, tak? I jeszcze bez trudu je wyniesie, akurat. Może i mam tu trochę bałaganu, ale proszę, jaki się okazuje użyteczny!

– Jest w tym odrobina racji – przyznałam z niechęcią, popijając piwo.

– Ale może jednak zacznij zamykać drzwi – zaproponowała Marzena z troską. – Przynajmniej na noc.

– Zacznę, jak przestanie śmierdzieć.

– Już przestaje. Z atelier wychodzi, prawie wyszło, główne źródło tkwi teraz przy furtce, wieczorem usuniemy to z Pawłem do reszty. A w ogóle na razie jest dzień. Poza tym, chciałabym się dowiedzieć, czy wy głuche jesteście, podobno obie macie świetny słuch, mówię do was jak do ściany, widziałam Pamelę z Blekotem!

– No właśnie, powiedz o tym! – ożywiła się zmartwiona całą sytuacją Marzena.

– Rozpoznałaś Blekota? – spytała Alicja niedowierzająco. – Po tylu latach? Przecież go nie widziałaś od wieków.

– Mam pamięć wzrokową, a on ma taki charakterystyczny nawyk, zawsze miał, unosi jedną brew. I sama mi powiedziałaś, jak obecnie wygląda. Zresztą, przyznaję, gdybym się na niego natknęła zwyczajnie, na ulicy, wcale bym go sobie nie przypomniała, to znaczy owszem, wiedziałabym, że znam tę gębę z dawnych czasów, ale kto to może być…? Zgadłabym po godzinie, po tygodniu albo wcale. Ale tu mi pomogło skojarzenie, tyle gadania o nim i do tego Pamela. Akurat o niej myślałam. W dodatku rozmawiali jakoś tak konspiracyjnie, wciśnięci w żywopłot…

– Trzeba było podsłuchać, co mówią.

– Na pustej ulicy? Zostawić samochód pod światłami i zakradać się ku nim na czworakach, rzeczywiście, nie zwróciliby na mnie żadnej uwagi!

Marzena zastanawiała się intensywnie.

– Nie podoba mi się to wszystko. Czy oni tworzą całą szajkę? Pasożyt, Pamela, Blekot, Marianek…

– Anita… – podsunęła zachęcająco Alicja.

– Anita niepewna – zaprotestowałam. – Odczep się od niej chwilowo.

– Zaraz – ciągnęła Marzena. – Nie przeszkadzajcie mi, ja myślę. To ma jakiś logiczny ciąg, niech go znajdę. Był Blekot. Marianek zwierzał się Alicji z kłopotów i twierdził, że musi coś znaleźć…

– Mętnie twierdził – przypomniała Alicja.

– Mętnie, nie szkodzi. Wpatrywał się w kocie worki, ale mógł nawet nie wiedzieć, w co się wpatruje. Blekot zostawił lekturę Jasia i chce ją odzyskać, zależy mu, załóżmy, że wysłał Marianka, żeby znalazł i ukradł…

– W atelier…?!

– U Alicji wszystko może leżeć wszędzie. Wyobraź sobie – Marzena odwróciła się nagle do mnie – Alicja czyta to… no, przegląda… na tarasie, wpada jej w oko jakaś roślina, trzeba jej podsypać trochę nawozu, idzie do atelier po miskę z mierzwą, czasopismo zostawia gdziekolwiek wśród ceramiki…

– Wyobrażam to sobie bez najmniejszego trudu – zapewniłam ją. – W ten sposób właśnie ona gubi najrozmaitsze rzeczy. Zresztą, nie tylko ona, ja też. A jeszcze jak akurat zadzwoni telefon…

– No więc właśnie. Można zestawić Blekota z Mariankiem, ale co w tym robią Pamela i pasożyt? A, już wiem! Nie mogąc wydusić nic sensownego z Marianka, Blekot próbuje zaangażować Pamelę, niech tu przyjdzie do ciebie z wizytą i może jej się uda trochę rozejrzeć…

– Nie uda jej się – mruknęła Alicja.

– Ale on tego nie wie. Działa na dwa fronty. Pasożyta Pamela może znać tylko przypadkowo, chociaż, jeśli szajka… Czy naprawdę nie masz nic cennego, oprócz szachów, o czym on mógłby wiedzieć? Alicja…?

Alicja skrzywiła się, obejrzała, wstała od stołu i wstawiła do mikrokuchenki filiżaneczkę z odrobiną wody.

– Nie chcecie kawy?

– Nie chcemy. Zastanów się, co masz?

– Nie wiem. Nic. Srebra po ciotce. Obrazy po pradziadku. Nie trzeba ich szukać, bo wiszą na ścianach. I te szachy, o których nikt nie wie. Pasożyt mieszkał w tym pokoju, gdyby wiedział, uważacie, że jeszcze by tam stały?

– No to zostają tylko koty w worku i czasopismo Jasia – orzekła Marzena stanowczo. – W tym tkwi sedno rzeczy. Marianek i Pamela dowiedzieli się od Blekota, a pasożyt od Pameli…

– A, właśnie! – przypomniałam sobie. – Przeczytałyście tę prasę?

– Tak. I mnie się wydaje… – zaczęła Marzena i nie dokończyła.

Głuchy rumor dobiegł nagle z atelier. Coś się tam zwaliło i zleciało ze schodów. Poderwałyśmy się wszystkie trzy, od razu popełniając błąd, bo popędziłyśmy przez salon i pokój telewizyjny i otwieranie po drodze podwójnych drzwi zmarnowało nam trochę czasu. Tymczasem wyjście na taras było szeroko otwarte i przez nie można było w mgnieniu oka wypaść na zewnątrz. Przepadło, kiedy udało nam się przedostać na pierwsze schodki, w głębi ogrodu mignęły tylko nogi w spodniach i był to jedyny dowód na upór i wytrwałość bezczelnego poszukiwacza.

Zeszłyśmy jednak na dół, żeby ocenić rodzaj i rozmiar zniszczeń.

– No, no – powiedziała Marzena, taktownie usiłując ukryć triumf.

W połowie dolnych schodów leżał wypchany koci wór.

– Cholera – powiedziała Alicja, zła jak diabli. – Skąd on to wywlókł?

Skąd wywlókł, to wywlókł, ale najwyraźniej w świecie nie mógł z pękatym ciężarem przedostać się na górę. Zepchnął dużo różnych rzeczy, w tym skrzynkę z suchym nawozem, drugą z jakimiś drewnianymi kawałkami, stos papierów i dwa pudła, z czego jedno pełne kamieni. Kamienie, turlając się, narobiły największego łoskotu, z tym że zepchnięte zostały nie sprawcą bezpośrednio, tylko wystającą deską, która wyglądała mi na połowę solidnej szuflady. Tkwiła jeszcze w poprzek i łatwo było odgadnąć, dlaczego wystraszony hałasem złoczyńca porzucił swój łup i uciekł z pustymi rękami.

Wściekłość Alicji nieco się zmniejszyła.

– Wiedziałam, że ta resztka szuflady na coś mi się przyda, no i proszę. Swoją drogą, to już szczyt wszystkiego, grzebać mi tu w biały dzień! A ten wór… Zaraz… Czy on nie leżał pod schodami? Świetnie ten kretyn trafił!

– Bo co tam jest? – zaciekawiłam się natychmiast.

– Nie jestem pewna, ale zdaje się, że stare koło garncarskie…

Zmusiłyśmy ją do sprawdzenia zawartości od razu, bo nadmiar wątpliwości zaczynał przytłaczać. Istotnie, na dnie wora spoczywało średnie koło garncarskie, wyżej zaś liczne szczątki starych butów, dwie pary łyżew, cztery zleżałe dętki samochodowe i połamane kawałki czegoś, przeważnie metalowe. Oraz coś dużego, tekstylnego, podartego porządnie, zasłona okienna chyba albo narzuta na tapczan, która skutecznie taiła kanciastą zawartość worka.

– Z koła wnioskując, to jednak twoje, a nie kolejowe – westchnęłam z żalem, bo już nabrałam nadziei na jakieś odkrycie.

– No więc jednak – powiedziała ze skrywanym triumfem Marzena, wracając do salonu. – To przesądza sprawę. Możesz nie myśleć o własnych drogocennościach, chodzi o koty w worku. Symbolicznie nazwijmy tę poszukiwaną rzecz jajkiem Fabergé i zastanówmy się wreszcie porządnie!

– Jak myślicie, kto uciekł? Facet czy baba? – spytała Alicja z namysłem.

W korytarzyku pojawili się Paweł z Beatą i natychmiast zostali poinformowani o wydarzeniach. Przejęli się średnio, Beata bardziej, Paweł mniej, przez lata znajomości z Alicją człowiek się uodparniał. Paweł poleciał do ogrodu sprawdzić drogę ucieczki poszukiwacza, nie wiadomo, do czego mu to było potrzebne, ale stwierdził, iż uciekł przez dziurę w żywopłocie, istniejącą od dawna i nigdy porządnie nie zarośniętą. Z jakiegoś tajemniczego powodu żywopłot, wszędzie bujny, w tym akurat miejscu nie życzył sobie gęstnieć.

– Te dzieci, które kiedyś tę dziurę zrobiły, jak jeszcze miałaś śliwki – zauważyłam w zadumie – obecnie są już dorosłe. Może należałoby zażądać od nich naprawienia dewastacji?

Alicja wzruszyła ramionami.

– Nie wiem, które to były, nie rozpoznaję ich. Tam nawet pokrzywy nie chcą rosnąć. Poza tym, jej nie widać i jeśli się nie wie…

– Ale ten jakiś wiedział!

– Znajomy. Cały czas przecież mówimy o znajomych, nie?

– A, właśnie! – przypomniałam sobie. – Co tam jest, w tej lekturze Jasia? Zaczęłyście mówić i przerwało nam.

– Marzena zaczęła – uściśliła Alicja, najwyraźniej odcinając się od przeczytanych tekstów.

– Wszystko jedno. Zaczęła od jasnowidzenia na tle jajeczka…

– Bo jedyne, co mogłoby zainteresować złodzieja, to te różne zaginione rzeczy – podjęła żywo Marzena. – Najwięcej piszą o historycznej biżuterii, ale dalej jest cały artykuł na temat tajnych dokumentów. W zasadzie też historycznych, ale dochodzą do współczesności. Korespondencja, umowy, różne zdrady i tak dalej, zaginęło jakieś doniesienie do papieża w siedemnastym wieku, jakiś list kardynała Aleksandra do kochanki, nie wiem co to za kardynał… coś tam z ostatniej wojny, parę innych dyrdymałów, za niektóre można by dostać ciężką forsę. Podają nazwiska posłańców albo odbiorców i potem kamień w wodę. To wszystko, to nie są duże rzeczy, opakowane były różnie, to rulon, to koperta, któreś było w pudełku, podrobionym na tabakierkę. Biorę pod uwagę coś, co można zgubić, zostawić, na przykład, w pociągu, a potem łatwo mieściło się w kocim worku. Bo w taki naszyjnik królowej Klemencji nie wierzę, klabzdron wielki…

– Srebrny lis też był dosyć duży – zauważyła sucho Alicja. – Co nie znaczy, że wierzę bodaj w jedno słowo tego szmatławca. Ale jeśli przypadkiem wymknęło im się coś zbliżonego do prawdy, to ona uważa, że któreś zaginione mogło się zaplątać do worka. I ja to mam. Bzdura.

– To jak inaczej skojarzyć namiętność Blekota do tego pisma z grzebaniem w twoich workach? – spytał logicznie Paweł. – Co to ma być, zbieg okoliczności? Nie chce mi się wierzyć.

– Najprościej byłoby rozbebeszyć worki – podsunęłam złośliwie.

– Co ty powiesz? – prychnęła rozzłoszczona Alicja. – To spróbuj!

– Spróbuję. Na razie oczami.

Poszłam do pokoju Beaty, gdzie Marzena deptała po dwóch workach, i popatrzyłam. Dosyć, trzeba przyznać, smętnie. Żeby się do nich dostać, należało usunąć dwa zasobniki na butelki po piwie, zapełnione częściowo pustymi butelkami, a częściowo różnorodnym chłamem: jakimiś patykami, rulonami ozdobnego papieru pakowego, drewnianymi listewkami różnej długości, narzędziami w rodzaju młotków, przecinaków, obcęgów i pilników z gatunku raszpli, a także długimi skalówkami i jedną, sterczącą w górę przykładnicą. Następnie ominąć stojący w poprzek niewielki regał z mnóstwem papierów, komódkę, na której spoczywał potężny tobół, na oko tekstylny, trzy kolejne stosy papierów, głównie gazet, kolorowych czasopism, kopert i prospektów, starą walizę, z pewnością czymś wypełnioną, tajemniczy, żelazny, trójnożny stojak i wspartą o niego, złożoną drabinkę. Ponadto przedrzeć się przez olbrzymią ilość pudeł i pudełek, w większości kartonowych, chociaż co najmniej trzy były drewniane, a przynajmniej tyle udało mi się dostrzec. Przejścia do okna i stojącej przy nim szafy nie było, chyba że górą, po tym wszystkim, podobnie jak przełaziła Marzena z ręcznikami, ale wtedy niektóre rzeczy trzymałyśmy w objęciach.

Powinno się cały ten nabój usunąć z pokoju kawałek po kawałku i nawet obejrzałam się za siebie, chociaż z góry wiedziałam, że nie ma gdzie. Korytarzyk był wąski i też zastawiony regałami. Wynieść na zewnątrz, do ogrodu…? Galernicza praca!

Wróciłam do kuchni.

– Oczami się nie dało – oznajmiłam. – Zniechęciłam się. Podwójna robota.

– Dlaczego podwójna? – zaciekawiła się Beata.

– Wyniósłszy, trzeba później wnieść z powrotem, bo nigdzie indziej nie ma na to miejsca. Nawet korciło mnie, żeby zrobić początek i zabrać to, co miałam najbliżej, na przykład młotek i przykładnicę, ale co bym z tym zrobiła? Siedziałabym tu, trzymając je w rękach?

– To już nie chcesz rozbebeszać worków? – wyzłośliwiła się słodko Alicja.

– Chcieć, nie chcę, ale gdyby było pewne, że warto…

– To zdecydujcie się, czy warto, bo póki tu jesteśmy, możemy pomóc – poprosił Paweł. – Sama Alicja nie da rady.

– Ale przecież tych worków jest więcej – przypomniała zmartwiona Marzena. – Może do któregoś jest łatwiejszy dostęp? Alicja, gdzie…?!

– Jacyś strasznie nudni jesteście – zaopiniowała Alicja z naganą. Zajrzała do filiżanki po kawie i podniosła się od stołu. – Ty, zdaje się, jakieś mięso kupiłaś?

– Owszem. Schab. I do niego majeranek, bo nie wiem, czy masz. Schab lubi majeranek.

– To trzeba go upiec. Zaraz wstawię. Możemy, ostatecznie, z całym dalszym ciągiem poczekać na Anitę…


* * *

Anita pojawiła się, kiedy właśnie kończyliśmy obiad. Nie była głodna, nie chciała jeść, ale nadłamał ją schab, pachnący majerankiem. Zjadła kawałek, dostała wina i kawy.

– No i co? – spytała. – Macie pismo Jasia?

– Mamy. Tu leży, o! – Alicja poklepała lekturę na stole. – Ale oni uważają, że powinnaś odpowiedzieć na kilka pytań. Ja się nie wtrącam, nie upadłam na głowę.

– Uwielbiam odpowiadać na pytania. Zawsze mogę przecież nałgać, nie? A z pytań człowiek się czasem więcej dowiaduje niż z odpowiedzi.

– Z łgarstw też – przypomniałam jej. – Anita, co z tym Blekotem? Wychodzi nam, że on tu rozwija jakąś akcję poszukiwawczą. Działa w licznym towarzystwie, pcha się do tego czytadła, a tam jest dużo o przedmiotach wartościowych, zaginionych. Myślisz, że on myśli…

– Za dużo tego myślenia, nie popadaj w przesadny optymizm. Nie jestem pewna, czy myślę, a jeszcze bardziej wątpię, że on myśli.

– O pieniądzach – powiedziałam surowo.

– A, o pieniądzach z pewnością. Tak, takie założenie można uczynić. I co?

– I co, spodziewa się ten kretyn, że w kocim worku u Alicji spoczywają diamenty królowej Wiktorii? Albo szczegóły spisku papieża z cesarzem przeciwko Hiszpanii, odręcznie spisane…

– Którego papieża?

– Nie mam pojęcia.

– W zasadzie Hiszpania przez dość długi czas stanowiła część cesarstwa niemieckiego…

– Rzymskiego. Cesarstwo rzymskie narodu niemieckiego. Habsburgowie. Jakoś tak na samym początku osiemnastego wieku wymienili ich w tej Hiszpanii na Burbonów. Co to ma do rzeczy?

– Nie, nic. Cesarz spiskował z papieżem przeciwko samemu sobie?

– O, był tam taki bałagan, że wszystko jest możliwe. Chcesz, to sprawdź, co tam piszą, któryś mało znany papież, a Hiszpania była wściekle, katolicka, może cesarz chciał ją przydusić, a papież nie mógł go poprzeć jawnie? Papieży i cesarzy mam w domu, u Alicji nie ma ich z pewnością.

– Czy zaczynacie pisać powieść historyczną? – spytała Marzena z przekąsem. – Alicja, powiedz im coś!

Alicja, jak zwykle, dywagacji historycznych nie słuchała. Podniosła się od stołu i oglądała na bufecie wyjętą z lodówki rybę dla kotów. Ryba zdążyła się już rozmrozić doszczętnie, mignęło mi w głowie, że lada chwila zyskamy nowe źródło atrakcyjnych zapachów.

– Daj im to wszystko naraz – poradziłam. – Do rana zeżrą, nie ma obawy. A ta resztka w lodówce może wytrzyma, wykończą ją jutro wieczorem. Pojutrze mogę kupić nową.

– Ale to już im chyba nie dam nic więcej?

– Sama ryba, bez niczego więcej, też je bardzo ucieszy.

Alicja skrzywiła się z powątpiewaniem.

– Mnie by nie ucieszyła – mruknęła, ale nałożyła porcje na talerz, szarpiąc je i krojąc niedbale. Po czym wróciła do stołu.

– No i co wam tam wyszło? – spytała z roztargnieniem, siadając.

Anita zdążyła sięgnąć po czasopismo Jasia i przeglądała je ze zmarszczonymi brwiami.

– O co ten cały krzyk? Właściwie nic się takiego nie dzieje, no owszem, wychodek ryczy, jakaś niezdara wyłączyła zamrażalnik, ale już śmierdzi o wiele mniej i tylko koło furtki, przedmioty spadają, bo może leżą w takiej trochę chwiejnej równowadze, wielkie rzeczy. Zdarza się. Żadnych nadzwyczajnych sensacji nie widzę i nie wiem, o co by się tu szarpać.

Prawie usłyszałam, jak w tym momencie ze świstem przeleciała nad nami zła godzina.

Alicja najwidoczniej na zjawiska metafizyczne ogłuchła, bardzo się ucieszyła i czym prędzej poparła Anitę. Pewnie, że nic się szczególnego nie dzieje, w nas wszystkich jakieś idiotyzmy zakwitły, ona nie będzie dla głupich mrzonek rujnować sobie domu, odczepmy się od niej z cesarzami, papieżami i królową Wiktorią! Wynośmy się w ogóle do salonu, bo tu ma się zrobić jadalnia dla kotów.

Marzena nie popuściła i przenosiny na salonowy stół nie wybiły jej z tematu.

– Dobrze, ale co z tym, jak mu tam, Blekotem? Skąd u niego taka komitywa z Pamelą? Wiesz coś o tym?

– Komitywa z Pamelą? – zainteresowała się Anita. – Skąd wiecie?

– Joanna ich złapała na poufnej pogawędce. Wyglądało na bliską znajomość.

– To szybki jest – pochwaliła Anita. – Coś mu się musiało o uszy obijać jeszcze w Polsce, bo fakt, pytał mnie o Pamelę. Na wiosnę, jak kradł Jasiowi lekturę…

– Może mamusia…? – wtrąciłam słodko.

– Nader prawdopodobne. Ale nie wiem, skąd ją wytrzasnął… A nie, wiem. Wspólni znajomi, przeróbka domu tuż obok mamusi, łatwo było się spiknąć, a na mamusi nie warto sobie języka strzępić, wścibska suka, ja jej do pięt nie sięgam. Pamela go zafrapowała, mówiłam o niej, bo dlaczego nie, no i proszę! Już ją zdążył poderwać?

– To nie podrywka, to konszachty.

– Możliwe. I co?

– Plącze się tu pasożyt – podjęła nieustępliwie Marzena. – Chciałam powiedzieć, Anatol. Też zna Pamelę, Alicja ich razem widziała, uważa, że on u niej mieszka.

Anita zaczęła kręcić głową.

– To mi się wydaje wątpliwe, bo kto kogo…? On niewyrywny do płacenia, ona nie filantropka. Romans…? Wykluczyć nie można, ale jakoś mi się nie widzi, chociaż już prędzej romans niż świadczenia finansowe. Zaraz, czy Blekot zna Anatola…? Niech sobie przypomnę… Nie, chyba nie, nic o tym nie wiem, żeby się zetknęli.

– Ale tam jeszcze między nimi plącze się Marianek. On zna wszystkich.

– Ten półgłówek? No, to jeśli ktokolwiek cokolwiek zamyśla w sekrecie, nie ma obawy, Marianek rozniesie jak czarną ospę.

– A co Blekot zamyśla?

– Nie zwierzał mi się – wyznała Anita z lekkim żalem – ale wydedukowałam i bardzo chętnie naplotkuję. O dedukcjach powiem prawdę. Wykombinował sobie, nie wiem, na jakiej podstawie, że Alicja ma jakiś skarb, o którym sama nie wie. Chętnie to znajdzie i zagarnie dla siebie, a ma to być coś z tych rzeczy – klepnęła o stół trzymanym w ręku czasopismem. – Niekoniecznie rubiny Romanowów, może tylko jakieś skojarzenie, może wie coś więcej o pogubionych przedmiotach, a do Alicji doszedł bardzo krętą drogą.

Staraliśmy się nie wymieniać pomiędzy sobą znaczących spojrzeń.

– Kretyn – powiedziała Alicja z politowaniem.

– To z pewnością. Ale zwracam wam uwagę, że nie mówił mi tego, ja tylko zgadłam i nie dam głowy, że trafnie.

– A co myślisz o całej reszcie? Co wiesz?

– O jakiej reszcie?

– O związku jednego z drugim i wszystkiego ze sobą wzajemnie. Blekot wymyślił, chce znaleźć, zna Marianka, który zna dom Alicji, zna Pamelę, w domu Alicji dzieją się dziwne rzeczy, w dzień i w nocy przedmioty się przemieszczają, brandy ginie z butelki, kot w worku wyłazi z kąta. I tak dalej.

– Na wszelki wypadek bym ten dom zamykała – poradziła Anita po krótkim namyśle.

– Nie możemy, bo śmierdzi…

Paweł i Beata zaczęli wyłazić zza stołu.

– No więc właśnie, to już trzeba ukrócić – powiedział Paweł stanowczo. – Jedziemy powyrzucać resztę, zabieram wszystko do końca, choćbym miał jechać do Holte i Lyngby! Najwyższy czas!

– Ale…! – przypomniałam sobie. – Beata, kupiłaś tę rzecz do polerowania?

Beata spłoszyła się lekko.

– Nie, jeszcze nie było, przepraszali, miała być po południu, wyleciało mi z głowy. Teraz już chyba zamknięte?

– Zamknięte gwarantowanie.

– Och, Alicja, bardzo cię przepraszam…

– Nie szkodzi, kupisz jutro – powiedziała Alicja z roztargnieniem. – Tylko, zaraz, gdyby was ktoś złapał, nie przyznawajcie się do mnie. Paweł, czekaj, dam ci zapasowy klucz…

Znikli nam z oczu.


* * *

– Może pozmywać, co? – powiedziała Alicja niepewnie, kiedy już Marzena odjechała razem z Anitą i zostałyśmy same.

Zajrzałam do otwartej zmywarki.

– Naprawdę masz nadzieję, że uda tam się zmieścić jeszcze cokolwiek?

– Czy ja wiem? Jakaś łyżeczka może się gdzieś plącze?

– Już i szpilka nie wejdzie. Nasyp tam czegoś i mogę prztyknąć za ciebie, jeśli masz jakieś osobiste opory. Waham się strasznie i grzęznę w niepewności.

– Jak to? – zdziwiła się Alicja, wyciągając z szafki proszek do zmywania. – Przecież przed chwilą zadecydowałaś…?

– O zmywaniu! W twoim domu się waham!

– Pozwolisz, że we własnym domu będę się wahać samodzielnie?

– We własnym domu będziesz robić, co ci się spodoba, ale ja lubię mieć jakieś wyrobione poglądy. Niczego sobie nie mogę wyrobić, bo mi głupoty wychodzą. Na cholerę Blekotowi Pamela…?

Alicja włączyła zmywarkę, usiadłyśmy przy stole, niemrawo kontynuując dyskusję, zapoczątkowaną przez Marzenę. Anita z pewnością nie powiedziała wszystkiego, ukryła jakąś część swojej wiedzy i domysłów, ale i tak wyraźnie wychodziło, że coś się wokół nas dzieje. Tajemnicza zmowa krąży nad dachem Alicji, nie wiadomo, czy ma sens, i nie wiadomo, co z nią robić.

– Nie wierzę, że oni wszyscy żyją w zgodzie – rzekła w zadumie Alicja. – Popatrz, jak te koty dekoracyjnie się rozmieszczają… Pasożyt i Pamela? Pamela i Bełkot? No, może Marianek nieszkodliwy…

– Nie tyle nieszkodliwy, ile głupi – skorygowałam.

– Ma swój rozum…

– Zaczynam w to wątpić. Instynktem wybiera sobie to coś, na czym może żerować, ciebie na przykład. To gdzie mu do Blekota, gdzie do Pameli, gdzie do pasożyta? Powinien ich unikać jak trądu.

– Dał się otumanić…

– A, to rzeczywiście doskonale świadczy o jego rozumie! Chyba że się wyrobił życiowo i udając głupotę, ich wszystkich wyroluje.

– No i niechby!

– Tylko może już nie twoim kosztem?

– A co tu ma do rzeczy mój koszt, nie zawracaj głowy. Niech oni się ze sobą kotłują, nic mnie to nie obchodzi i w ogóle zaczyna to być nudne. A propos, Paweł zabrał te śmieci spod furtki?

– Śmieci…! – prychnęłam ze zgorszeniem. – Elegancko to określasz. Ale zabrał, owszem, Beata nawet pozamiatała resztki.

– I co z nimi zrobiła? – zaniepokoiła się Alicja.

– Wgarnęła do torby i też zabrali.

– Mam nadzieję, że nie przywiozą z powrotem.

– Gdybyśmy chciały, możemy iść spać, skoro mają klucze.

– Nie wiem, czy warto, bo wrócą, któreś pójdzie do wychodka, zapomni się i spuści wodę…

Siedziałyśmy nadal, nie ruszając się z miejsca i powoli dochodząc do wniosku, że Blekot, spiritus movens całej akcji, starannie wybrał sobie pomocników spośród osób, znających dom Alicji. Poszukiwania nie ulegały wątpliwości, w kwestii kotów w worku Alicja się wahała. Moim zdaniem, to wahanie wtłaczała w siebie siłą, żeby nie poczuć się zmuszona do odnalezienia wszystkich i sprawdzenia ich zawartości, ale nie chciało mi się teraz z nią kłócić. Bardziej była skłonna zgodzić się na romans, cokolwiek by myśleć o charakterze Pameli, urodą dysponowała bezsprzecznie, a Blekot, mimo wieku, mógł stanowić miłą odmianę po skandynawskiej oziębłości.

W chwili kiedy szumiąca i powarkująca zmywarka wreszcie zamilkła i zdążyłam z niechęcią pomyśleć, że teraz te wszystkie naczynia trzeba wyjąć i sensownie pochować, w drzwiach na taras pojawili się Paweł z Beatą. Pojawili się jakoś tak, że od razu w salonie strzeliło napięcie.

– Alicja – powiedział Paweł z potwornym zakłopotaniem – ja nie chcę się powtarzać, ale chyba jest kłopot…

– Złapali was ze śmieciami? – zgadła żywo Alicja. – No trudno, zapłacę karę.

– Nie. Śmieci przeszły ulgowo. Ale tu u ciebie w ogrodzie leży trup.

– Oszalałeś? Jaki trup?

– Damski. Jak Boga kocham, nie wygłupiam się wcale.

Alicja z niesmakiem popatrzyła na niego, popatrzyła w ciemny ogród, popatrzyła na mnie i zachowała zimną krew.

– Niech ktoś wyjmie tę resztkę Napoleona, bo Beacie się przyda, chyba że udaje. Ale udaje tak dobrze, że nagroda jej się należy. Trup, doskonale, i kto to jest, ten trup?

Z westchnieniem podniosłam się i przedarłam do szafki z Napoleonem. Beata milczała, relację kontynuował Paweł.

– Nie wiem. Za to wiem, że w takich wypadkach świadek powinien być ścisły. Znaczy, mam na myśli, znalazca, trupa. Na twarzy leży, plecami do góry, więc za plecy głowy nie daję, ale gdyby mi pod karą śmierci kazali zgadywać, powiedziałbym, że Pamela.

– Pamela. Świetnie. I gdzie dokładnie leży?

– Na samym końcu. Pomiędzy dziurą a kompostem. Bliżej dziury.

Posiadłość Alicji, licząca sobie trzy tysiące metrów, miała kształt prostokąta, z czego wynika, że dwa jej boki były dłuższe, a dwa krótsze. Dom stał blisko ulicy przy krótszym boku i cała reszta ogrodu ciągnęła się w głąb. Zakrzewiona była tak, że z tarasu widziało się zaledwie jedną czwartą z kawałkami trawniczka, reszta ginęła w malowniczym gąszczu i dla obejrzenia zachwycająco pięknej całości należało odbyć kręty spacer. Wszędzie rosło coś prześlicznego i ukazywały się nowe widoki, zaskakujące na tak niewielkiej przestrzeni. Na samym końcu, pod ogrodzeniem sąsiada, akurat po przeciwnej stronie niż dziura w żywopłocie, znajdowały się zasobniki z kompostem i w rogu szopka na narzędzia, wszystko osłonięte rozmaitym zielskiem.

W dzień tego miejsca nie było widać, a co mówić w ciemnościach. Paweł wskazywał tamten kierunek, trochę niepewnie, trochę z przekonaniem, a trochę przepraszająco. Wyszło nam, że ów trup powinien leżeć w zdziczałych truskawkach, poprzerastanych rdestem i czymś jeszcze, płożącym się dywanowo, czego nazwy nie znałam. Także pokrzywami, perzem i koniczyną, Alicja ten koniec ogrodu trochę zaniedbywała.

Zawahała się teraz. Dałam Beacie napój wzmacniający, weszła do salonu, padła na fotel i chlapnęła sobie bez oporu. Paweł ciągle stał w drzwiach.

– Mam się wypierać, że to widziałem, czy coś zrobisz?

Alicja jeszcze nie ruszyła się z miejsca.

– Uważasz, że co mam zrobić? Pochować tego trupa od razu czy próbować go ożywić? Skąd w ogóle wiesz, że to trup? Może ci się tylko tak wydało?

– Mnie też się tak wydało! – jęknęła cichutko Beata od stołu salonowego. – Zimne to bardzo! I chyba sztywnieje! I baba! Alicja, nie mam słów, żeby cię przepraszać, ale naprawdę nikogo u ciebie nie zabiłam! To nie ja!

– Wcale cię nie posądzam – powiedziała Alicja łaskawie. – Okropnie mi się teraz nie chce rozwijać jakiejś kryminalnej akcji, myślałam, że pójdziemy spać, jak normalni ludzie. Joanna…

Westchnęłam naprawdę bardzo ciężko.

– Jako kryminalistka, czuję się zmuszona cię zastąpić, ale w razie czego macie twierdzić, że Alicja akurat siedziała w wychodku i dlatego ja tam poszłam. Wbijcie to sobie do głowy na mur. No dobrze, pokaż tego trupa.

Paweł miał przy sobie reflektorek, który stał się potrzebny dopiero przy znalezisku, bo w chwilę po wyjściu z domu okazało się, że coś widać. Gdzieś na ulicy świeciły latarnie, sąsiad na tyłach miał piętrowy dom i z góry świeciło z okna, pogodne niebo było usiane gwiazdami, dawało się odróżnić rododendron od trawiastej ścieżki, poza tym znałam ten ogród. Nie przewracając się o nic, dotarłam aż do truskawek, wedle wskazówek Pawła skręciłam trochę w prawo, oparzyłam się tylko raz i zostałam zatrzymana. Paweł zapalił latarkę.

Zważywszy, iż uwierzyłam mu od pierwszej chwili, nie doznałam wstrząsu. Na wesołej i bujnej, acz dość niskiej zieleni leżała postać ludzka, jakoś było widać, że płci żeńskiej, okryta częściowo blond włosem do pozazdroszczenia. Natychmiast zrozumiałam, skąd się Pawłowi wzięła Pamela, miała te włosy konkursowe, prawdziwe, nie farbowane, popielaty blond, takim samym odcieniem szczyciłam się w wieku lat sześciu i nie mogłam odżałować, że mi przeszło, a zapomnieć tym bardziej. Upinała je w kok, plotła warkocz, rzadko nosiła rozpuszczone, ale czasem jej się zdarzało i widziałam to na własne oczy. Też od pierwszego kopa wymyśliłabym Pamelę, nie zważając na dżinsy.

– Macaliście ją? – spytałam surowo po chwili.

– Niestety, tak. Ściśle biorąc, Beata na niej usiadła, ale nie mów o tym nikomu, bardzo cię proszę…

– No co ty, głupi…?

– No, rozumiesz, opanowała się, nawet nie krzyknęła, ale tego… Zaświeciłem, no, rozumiesz, sama widzisz… Sprawdź, ja nie patolog, ale to już chyba rigor mortis…

Zaprotestowałam z szaloną energią.

– Mnie widoki wystarczą, ona leży, chyba to rzeczywiście Pamela, ale możemy się mylić. Nie ma siły, Alicja musi coś zrobić, chyba że…

– No…? – spytał z nadzieją Paweł po chwili milczenia.

Przeleciało mi przez głowę mnóstwo pomysłów. Poczekać do rana, kto po nocy łazi po ciemnym ogrodzie… Poczekać w nieskończoność, można długo nie odwiedzać zaniedbanego i niewidocznego zakątka… Zakopać ją w kompoście, to ledwo kilkanaście metrów… Wyciągnąć przez dziurę w żywopłocie i porzucić na ulicy, i niech ją znajdzie ktoś inny, tu mały ruch, do jutra przeleży…

Kto wie co uczyniłabym we własnym kraju, tu jednak uznałam, że decyzję należy zostawić Alicji. Można najwyżej upewnić się, czy to rzeczywiście Pamela…

Ćwiczenia gimnastyczne, jakie wykonałam, żeby spojrzeć od dołu na wciśniętą w trawę twarz, były doprawdy godne osoby o ćwierć wieku młodszej, Paweł patrzył na mnie z nieskrywanym podziwem. Ujrzałam tej twarzy jedną czwartą, ale ta jedna czwarta pasowała mi do włosów. Skłoniłam Pawła do podobnych oględzin, poszło mu łatwiej, ale przy okazji musnął dłonią włosy, które odsłoniły ucho. W uchu tkwiły trzy malutkie szafirki.

– Pamela – zawyrokowałam. – Poznaję ozdobę. Było gadanie o szafirach, jednym przynoszą szczęście, a drugim wręcz przeciwnie.

– Jej chyba wręcz przeciwnie…

– Wracamy.

Beata przyszła już do siebie do tego stopnia, że robiła Alicji kawę. Sobie też. Obydwoje z Pawłem zgodnie sięgnęliśmy po Napoleona.

– Jutro kupię nową flachę – obiecałam ponuro. – Alicja, przykro mi, ale to ty musisz zadecydować. W twoim ogrodzie leży Pamela, całkiem nieżywa, nie wiem od czego, bo żadnych uszkodzeń na niej nie widzę…

– Trochę ciemno – zauważyła Alicja, jakby nieco sarkastycznie.

– Paweł poświecił. Może padła na serce…

– W moim ogrodzie?

– A w czym twój ogród gorszy od innych miejsc? Ładny. Gdybym miała gdzieś padać, wolę w ładnym niż w obrzydliwym…

– Idiotka.

– To swoją drogą, ale coś powinno się zrobić i możliwości widzę następujące…

Wyliczyłam jej wszystko, co mi przyszło do głowy, dokładając pogotowie, różne beznadziejne zabiegi medyczne i wywiezienie Pameli w bagażniku dokądkolwiek, z utopieniem w morzu włącznie. Dania to morski kraj, a obydwoje z Pawłem bagażniki mieliśmy dość duże. Mignęło mi w głowie, że nieszczęsny Paweł, młodszy od moich synów, uparcie uczestniczy w wydarzeniach, jakie ich zdołały ominąć, i właściwie nie wiadomo, co z tym fantem zrobić, współczuć mu czy składać gratulacje. Nie wyglądał zbyt nieszczęśliwie, więc dałam spokój głupiej myśli.

Alicja patrzyła w ogród, prawdopodobnie zastanawiając się nad rozwiązaniem.

– A dlaczego właściwie was tam zaniosło, w te zdziczałe truskawki? – spytała rzeczowo. – Coś przecież trzeba będzie glinom powiedzieć?

Przez długą chwilę panowało milczenie.

– Wyrzucaliśmy… takie te rzeczy… do kompostu… – zaczął Paweł straszliwie niepewnie.

Alicja z powątpiewaniem spojrzała na osłonięte kotarą, czubato wypełnione wiaderko z kompostowymi składnikami.

– Teraz? Po ciemku?

– No… bo już było strasznie pełno…

– Nadal jest – zauważyłam odkrywczo.

– W takim razie trzeba będzie rzeczywiście wyrzucić. We dwoje musieliście? To takie ciężkie?

Ocknął się we mnie przestępczy umysł.

– Zaraz, spokojnie. Jak na wyrzucanie do kompostu, ona źle leży. Z tym wiaderkiem Paweł poszedłby lewą stroną, zakładamy w ogóle, że poszedł sam…

– A ślady? – przypomniał niespokojnie Paweł.

– Śladów się narobiło, bo wszyscy polecieli obejrzeć, ale nie w tym rzecz. Po cholerę poszedł od prawej strony? Na te śmieci kuchenne jest lewy zasobnik, a nie prawy, trzeba wykombinować przyczynę… O, wiem! Po lewej stronie jest całkiem ciemno, drzewa zasłaniają wszelkie światło, nic nie widać, podeptałby paprocie, osty, poziomki, czy co tam jeszcze rośnie, więc poszedł od prawej… A, i jeszcze ominął tę kępę zielska, bo nie pamiętał, co to jest, i też nie chciał podeptać, więc poszedł takim łukiem i światłem latarki zahaczył o jej włosy. Włosy leżą doskonale, pasuje. Poświecił, zobaczył, zdenerwował się…

– A co z wiaderkiem? – przerwała Alicja, słuchająca wyjątkowo uważnie. – Powinien był je upuścić.

– Słusznie, zaraz je upuści. Przyleciał, powiedział, że ktoś tam leży, poleciałyśmy zobaczyć… Alicja, ty też powinnaś, nawet jeśli w pierwszej chwili siedziałaś w wychodku, musiałaś już wyjść. Ale siedziałaś i dlatego myśmy z Beatą były pierwsze, a ty na końcu…

– Myślisz, że naprawdę odgadną kolejność?

– Bezproblemowo. Jeśli umarła sama z siebie, odpuszczą, ale jeśli ją ktoś rąbnął, sprężą się maksymalnie. Nie ma na świecie takiej istoty ludzkiej, która dzwoni do glin z komunikatem, że na jej terenie leży trup, nie sprawdziwszy tego naocznie!

– A rozwiązania alternatywne…?

Zastanawiałam się przez chwilę i własne pomysły stopniowo przestawały mi się podobać.

– Wywozimy…? Nie byłoby to najgorzej… Ale to już tylko do morza, a ja nie znam tego wybrzeża dokładnie, tu jest gęste zaludnienie. Gdziekolwiek ją znajdą na lądzie, puszczą psa, pies ich doprowadzi do twojego ogrodu i dopiero wtedy zrobi się pożar burdelu. Zakopać w twoim kompoście… też na nic, pies dojdzie. Niemożliwe, żeby tu nie mieli psów!

– Kurwa – powiedziała Alicja beznamiętnie i z najwyższą niechęcią podniosła się od stołu. – No dobrze, idę. Ale zwracam wam uwagę, że w tych ciemnościach to ja jestem gruziński uczony.

– Jaki gruziński uczony? – wyrwało się zaskoczonej Beacie.

– Ten, co wymyślił okulary – wyjaśniłam niecierpliwie. – Uczony gruziński Gównowidze. Paweł z tobą pójdzie, bo i tak musi upuścić wiaderko, Paweł, upuść je jakoś inteligentnie. I nie podnoś, nawet jeśli źle upadnie!

Zostałyśmy z Beatą same.

– Musieliście tam? – spytałam z lekkim wyrzutem. – To już nie ma innej zieleni dookoła miasta?

– Strasznie tu wszystko zagospodarowane. I uporządkowane…

Westchnęłam ciężko, bo nic mi innego nie pozostało. Beata nie wytrzymała.

– Słuchaj, ja nie chcę rozbijać dwóch małżeństw, Paweł też nie, ale… jak by ci tu powiedzieć… No co ja poradzę, ssie mnie do niego…

– I wzajemnie – mruknęłam.

– A tu, w domu… Wszyscy są już uczuleni na dźwięki…

– Szczególnie na te ryki z wychodka.

– A Alicja ma słuch jak nietoperz. No, nie zwracaj uwagi, patrz w inną stronę, niech to będzie taki sobie krótki, wystrzałowy romansik…

– Wracasz ze mną – zadecydowałam stanowczo.

– Z tobą…? No dobrze, wrócę z tobą.

Na razie wrócili z ogrodu Alicja z Pawłem. Alicja, podrapana o jakiś patyk i wściekła, wciąż się wahała, dzwonić od razu czy zaczekać do rana, świadoma przy tym, że poranny telefon wymagałby zmodyfikowanej wersji wydarzeń. Mogłam tę zmodyfikowaną wersję wymyślić na poczekaniu i bez trudu, ale właśnie doszłam do wniosku, że jednak bezpieczniej będzie trzymać się bliżej prawdy. Z drugiej znów strony podzielałam jej obawy, że w ciemnościach podepczą ogród, a dla uniknięcia takiej klęski gotowa byłam przez tydzień ukrywać dziesięć trupów. Świtu należało oczekiwać dopiero za jakieś dwie godziny, ponadto kolejna noc przechodziła nam jakoś nie bardzo spokojnie i zastanawiałam się, ile też wytrzymamy.

– Sama nie wiem – powiedziałam w rozterce. – A jak do rana ona zniknie?

– Twoje zmartwienie…? Ja jej tu nie zapraszałam!

– W takie bingo nie wierzę – orzekł z rozgoryczeniem Paweł. – Próbuję się nie wtrącać, ale mi źle wychodzi. Ja wam radzę: róbcie, jak uważacie.

– Może lepiej mieć z głowy. Oni świecą reflektorami… I sami usiłują niczego nie zadeptać… Prześpimy się w dzień… Trudno, Alicja, dzwoń!

Duńskie gliny rozwiązały sprawę w sposób niewiarygodnie ulgowy. Przyjechało dwóch, Paweł ich doprowadził do Pameli, przeszli gęsiego, nie dewastując żadnej zieleni, rozmawiali z nim po angielsku bez szczególnej dociekliwości, po czym jeden został na straży przy zwłokach, a drugi znikł z horyzontu. I nastał święty spokój aż do białego rana.

– Taki niebiański kraj po prostu nie może istnieć na świecie – zaopiniowała z przekonaniem Beata, udając się do swojego pokoju.


* * *

Odganiali nas wprawdzie bardzo starannie, ale coś niecoś udało się zobaczyć i usłyszeć. Szczególnie Alicja, która do swojej własności miała sokole oko, ponadto znała miejscowy język, rychło jęła dysponować imponującym zasobem informacji.

– No i trzeba było – powiedziała z irytacją przy bardzo późnym śniadaniu. – Czasami miewasz całkiem rozsądne pomysły, nie mogłabyś ich realizować?

Zaciekawiła mnie bez granic.

– A co takiego wymyśliłam?

– Nikt jej nie zabijał w moim ogrodzie, okazuje się, że została tu przywleczona przez tę cholerną dziurę w żywopłocie. Sama widziałam, potrafię jeszcze rozróżnić, w którą stronę gałąź jest przełamana. Podrzucili mi to kukułcze jajo i rzeczywiście należało podrzucić je komu innemu i gdzie indziej. Ale psa mają, owszem, przepiękny!

– I co ten pies powiedział?

– Alicja, zaraz, moment – poprosił Paweł. – Powiedz jakoś wszystko porządnie i po kolei. Będą nas przesłuchiwać?

– Będą. Z tłumaczem.

– I co?

– I nie wiem co, ale została zamordowana, więc potraktują sprawę poważnie.

– Jak zamordowana?

– Nożem. Sprężynowym. Takim, co to robi się prztyk i ostrze wyskakuje. Ktoś jej przyłożył do pleców i zrobił prztyk. Pies twierdzi, że nastąpiło to na granicy mojego ogrodu, blisko dziury, z tym że na ulicy. Zabójca był mało nerwowy, odczekał, aż krew skrzepła, i dopiero wtedy wyjął z niej nóż, więc na zewnątrz nie napaskudził…

– O Jezu! – jęknęła Beata. – Dobrze, że nie mam apetytu…

– Przecież nie napaskudził, więc o co ci chodzi? Żadnych obrzydliwych widoków nie było. Przewlókł ją przez dziurę, zostawił, wyszedł i wsiadł do samochodu na placyku, koło byłego kupca. Ona od siebie z domu przyszła tutaj piechotą. Tyle informacji od psa.

– Szkoda, że nie powiedział więcej, bo to najpewniejsze – pożałowałam.

– A…! – zgadł Paweł. – To dlatego tak nas obwąchiwał! I co, wyszło mu, że to nikt z nas?

– Nikt, ale za to wszyscy byliśmy koło niej, nie moglibyśmy się wyprzeć, ale chyba nie mieliśmy takiego zamiaru? Tylko koło niej, przy dziurze i na ulicy nikt z nas. To bardzo mądry pies, może nawet przesadnie mądry… Według lekarza, nastąpiło to dosyć wcześnie, pi razy oko między dziewiątą a jedenastą wieczorem. Ledwo zmierzch, ale tędy prawie nikt nie chodzi. Poza tym, zaraz, pies mówi, a oni dedukują, wyszło im, że on latał po ulicy, ten zabójca, to znaczy metę miał chyba na parkingu, tam wysiadł i poszedł ulicą zwyczajnie, Kajerød, w kierunku stacji, w połowie drogi zawrócił, przylazł tu, przepchnął ją do mnie przez dziurę i wrócił na parking. Przypuszczają, że spotkał Pamelę i szedł razem z nią, więc musiał to być ktoś znajomy.

– Mógł być i obcy, który udawał, że pyta ją o drogę i nie rozumie wskazówek.

– I co? Zamordował ją wyłącznie dla przyjemności? Bo nie została ani obrabowana, ani zgwałcona. Tak, sztuka dla sztuki? Sobie a muzom?

– Zboczeniec – podsunął z nadzieją Paweł. – I z nami nie ma nic wspólnego.

– Dobrze, że jej dawno u ciebie nie było – powiedziałam pocieszająco. – Nie będą przeszukiwać domu ani nic takiego.

– Akurat! – prychnęła z irytacją Alicja. – Właśnie, że była! Mówię przecież, że ten pies jest przesadnie mądry! Pokazał i zachował się jakoś tam, i ten jego idiotyczny przewodnik mówi, że pokazał wcześniejszy ślad. Słaby… jak on to nazwał… o, słaby trop. Była tu, przeszła przez ogród od dziury do atelier i z powrotem…

– Ejże! Z tego wynika, że to ona uciekła poprzedniej nocy?

– Nie w nocy, tylko w dzień! Nie myl wydarzeń!

– …ale z węszeniem w atelier ma kłopoty, bo okazuje się, że tam się wylało trochę rozpuszczalnika z puszki, nawet tego nie zauważyłam, ale pies owszem. No i ten dezodorant… Zgadza się, ja też uważam, że to Pamela uciekła. I to ona mi tu grzebała, a nie Bełkot. Pytali, czy coś mi zginęło, powiedziałam, że nie, powiedziałam, że usłyszeliśmy hałasy i od razu została wypłoszona. Uciekła, ale nie wiedzieliśmy, kto to był, i wcale nie jestem pewna, czy mi uwierzyli.

– W gadanie zapewne uwierzyli, bo to Duńczycy, ale mogą myśleć, że ty źle wiesz – ostrzegłam. – Nie zauważyłaś własnych strat.

– Zaraz – powiedział Paweł. – Coś mi się tu wyłania. Co to ma być, konkurencja czy spółka? Pamela razem z Blekotem czy Pamela kontra Blekot?

– I jedno jest możliwe, i drugie…

– I gdzie, w takim razie, byłoby miejsce dla Marianka? Gdzie dla pasożyta?

– To ile z tego możemy wyjawić policji?

– Nic – zażyczyła sobie rozzłoszczona Alicja. – Możecie udawać idiotów, debili i półgłówków. Inaczej wpadną na pomysł, żeby mi przeszukać cały dom, a wtedy szlag mnie trafi.

– I będziesz musiała kupić nowy rezerwuar, bo wstyd przed ludźmi, żeby tak ryczał…

– Odczep się!

– W ostateczności możemy twierdzić, że chodzi im o szachy – podpowiedziała w nagłym natchnieniu Beata. – Bezsporna własność Alicji i ona wie, gdzie są, a oni chcieli jej podwędzić. Jako zdobycz godna pożądania, w zupełności wystarczą.

– Jesteś bardzo mądra – pochwaliła natychmiast Alicja. – Prawie jak ten pies. Możesz do mnie przyjeżdżać, kiedy ci się żywnie spodoba!

– Dobra, możemy twierdzić wszystko, a imbecyla zrobię z siebie bez trudu – zgodził się Paweł. – Ale wolałbym wiedzieć, co się dzieje i co się stało naprawdę. Na razie jedyne, co wiemy, to opinia psa, Pamela w biały dzień zakradła się tu i grzebała w atelier. Musi to być ze sobą wszystko powiązane, bo wywlokła koci worek, Marianek, jak sama mówisz, łypał oczami po kotach w worku, a Blekot węszył po kątach. I można uznać, że Pamela nic nie znalazła, bo szła tu ponownie, tym razem wieczorem, prawdopodobnie w celu kontynuowania poszukiwań…

– Mogła iść gdzie indziej, w jakimś innym celu…

– Alicja, pozbądź się złudzeń! Dokąd miała iść tędy? Na spacer? Świeże powietrze i zieleń ma dookoła własnego domu…

– Miała.

– Miała. Niech będzie. Do sklepu na pewno nie, sklepy są w przeciwnej stronie, poza tym były już zamknięte. Autostradę chciała obejrzeć czy jak? Szła do ciebie, żeby grzebać. I ktoś jej to uniemożliwił radykalnie. Kto?

– Nie ja.

– Nie ty – przyświadczyłam. – Siedziałyśmy tu razem, najpierw z Marzeną i Anitą, a potem same, ponadto pies nie powiedział, że my. Trzeba przycisnąć Anitę…

– Znów jej nie lubię – skrzywiła się Alicja. – W złą godzinę powiedziała, że nic szczególnego się nie dzieje.

– Nawet słyszałam, jak leciała nad nami…

– Kto? Anita? Zwariowałaś?

– Nie, zła godzina. W obliczu zbrodni może wydusi z siebie tę ukrywaną prawdę…

– Zła godzina?

– Nie, Anita. Policji na nią napuszczać nie możemy, bo rzeczywiście skończy się to generalnym remontem twojego domu, ale musimy zgodzić się na jedno. Aż mi przykro to mówić.

– Wcale ci nie przykro, bo już wiem, co powiesz. Chcę kawy. I to od razu, bo za chwilę ci gliniarze nam przeszkodzą.

Wyglądało na to, że cholerna zła godzina krąży nad nami bezustannie ze złośliwym chichotem, przepowiednia Alicji bowiem spełniła się natychmiast. Gliniarze grzecznie zapukali do drzwi.

Mieli już tego swojego służbowego tłumacza. Znając duńskie możliwości językowe, z wielkim zainteresowaniem czekaliśmy na jego pierwszą wypowiedź, ale doznaliśmy rozczarowania. Był to prawdziwy Polak, osiadły w Danii podobnie jak Anita, z tą tylko różnicą, że ona chodziła do podstawowej szkoły w Danii, a potem mieszkała w Polsce, on zaś odwrotnie. Chodził do szkoły w Polsce, a potem już zamieszkał w Danii. Mamusię miał Dunkę, babcię Polkę i babcia pracowała w kraju jako wykładowca języka polskiego w szkole średniej. Na żadne rozrywki nie było szans.

Powiedział nam o tym od razu, przedstawiając się, żeby nie stwarzać niepotrzebnych nadziei. Nazywał się zwyczajnie, Daniel Meller.

– Mam obowiązek wyłącznie tłumaczyć – oznajmił na wstępie. – Pracuję w policji i obowiązki traktuję poważnie. Ale gliniarz to też człowiek, więc liczę na to, że parę słów na marginesie uda nam się zamienić. Na pierwszy ogień ten, kto znalazł zwłoki. Pan – wskazał Pawła. – Tu jest Dania, stosujmy duńskie obyczaje. Mogę ci mówić „ty”?

– Możesz – zgodził się Paweł bez namysłu, bo ów Daniel wyglądał sympatycznie. – Wal!

– O której godzinie poszedłeś do ogrodu?

– O, cholera – zakłopotał się Paweł. – Od razu zaczynają się schody. Dziewczyny, która to mogła być? Beata, nie pamiętasz?

Beata zachowała zdumiewającą przytomność umysłu.

– Późno dosyć. Spojrzeliśmy na zegarek, bo sama powiedziałam, że one chyba jeszcze nie śpią, i była za dwadzieścia jedenasta. I zmartwiłeś się, czy nam dadzą kolację.

– Zgadza się – potwierdził to łgarstwo Paweł z zimną krwią. – Za dwadzieścia jedenasta już dojeżdżaliśmy. One nie spały, siedziały przy stole, kolację udało się zjeść. Ile to mogło trwać? Gadaliśmy…

– Miałam zegar przed nosem – wtrąciłam się na ryzyk-fizyk, niepewna, czy dobrze robię. – Ten kuchenny, nad oknem. Koło północy wszyscy się ruszyli…

– To on zeznaje – przypomniał mi karcąco Daniel.

– Przepraszam, już milczę.

– Ruszyli, ale bez pośpiechu – podjął Paweł. – Do ogrodu poszedłem jakieś dziesięć minut później.

– Po co?

– Wyrzucić śmieci na kompost.

Przez chwilę gliny, w liczbie, razem z tłumaczem, trzech, dyskutowały między sobą. Alicja, która doskonale rozumiała każde słowo, symulowała głuchotę absolutną. Całe przesłuchanie, rzecz jasna, odbywało się w zwolnionym tempie, bo Daniel wszystko tłumaczył na bieżąco, powodując tym stosowne przerwy.

– Wyjaśnij to dokładniej – poprosił. – Dziesięć minut po północy wyrzucasz śmieci na kompost. Co to znaczy?

Paweł z wielką przyjemnością wyjaśnił, że kompostowe śmieci składały się, jak zwykle, z produktów wyłącznie przyrodniczych, zapełniających wiaderko za kotarą, że wyrzucane były do pierwszego zasobnika pod ogrodzeniem, gdzie miały obowiązek macerować się i użyźniać ziemię, że wiaderko było już przesadnie pełne i zabrakło w nim miejsca na fusy po herbacie, Alicja zatem kazała mu usunąć to od razu, wiadomo było bowiem, że nazajutrz o poranku jedna z nas wyprodukuje następne fusy. Ogólnie biorąc, wiaderko opróżnia się w miarę potrzeby i nie jest to zjawisko regularne.

Spełnił polecenie, wziął wiaderko, wziął latarkę i udał się do ogrodu środkiem, bo na środku było widniej, na końcu sobie poświecił, żeby czegoś nie podeptać i nie wleźć w pokrzywy, w promieniu światła ujrzał coś dziwnego, poświecił i były to włosy Pameli. Zajął się tym widokiem i przykro mu, ale za cholerę nie pamięta, co zrobił z wiaderkiem.

Przetłumaczona opowieść skończyła się tym, że wszyscy zajrzeli za kotarę. Stało tam kilogramowe opakowanie po lodach, już do połowy zapełnione fusami od herbaty, skorupkami jajek, połówką wyciśniętej cytryny, resztką sałaty, pomidorów, ogórków, papryki i kukurydzy, oraz skórami mandarynek i grejpfrutów.

– Nie znalazłam jeszcze drugiego wiaderka – usprawiedliwiła się ze skruchą Alicja.

– Fusy po herbacie, to ja – pozwoliłam sobie dodać.

Gliny przetrzymały cały kompost z kamiennym spokojem.

– Zgłoszenie do policji nastąpiło o zero pięćdziesiąt – zwrócił się znów Daniel do Pawła. – Za dziesięć pierwsza. Co robiliście przez ten czas?

– Nic – odparł Paweł. – To znaczy, mnóstwo. Najpierw wróciłem do domu i one mi nie uwierzyły. Myślały, że się wygłupiam. Alicja w ogóle zlekceważyła mnie i poszła do… tego… do toalety…

– Tak często się wygłupiasz?

– A skąd! Może w młodości się zdarzało, ale dawno mi przeszło, Joanna świadkiem…

Z lekkim wysiłkiem udało mi się powstrzymać nerwowe drgnięcie. Nie dalej jak w zeszłym roku Paweł na własnych imieninach wywinął numer nie do zapomnienia, jego szatański pomysł o politykę zahaczał tak, że lepiej było tego nie rozgłaszać. Na szczęście uwagę zwracali teraz na niego, nie na mnie.

– Dobrze, nie uwierzyły ci i co?

– Udało mi się je namówić, żeby same poszły popatrzeć. W końcu poszły, popatrzyły, Joanna rozpoznała Pamelę bez dotykania… Jej włosy… To znaczy… No, odsłonięte było ucho i Joanna powiedziała, że zna te kolczyki, czy jak to nazwać, no, to co miała w uchu, pamięta je, więc to musi być Pamela. Wróciliśmy. Alicja jeszcze nie chciała uwierzyć, ale też wreszcie poszła popatrzeć, chociaż sprawiło to kłopoty, bo ona w ciemnościach gów… tego, źle widzi. Wróciliśmy. Jeszcze w jakimś momencie Joanna szukała koniaku, bo jakoś nam było głupio… Chyba ogólnie jakieś takie ogłuszenie na nas spadło, wszystko to razem trochę potrwało, aż w końcu Alicja zadzwoniła. Myliła się parę razy. Nie wiem, co mówiła, bo po duńsku…

– A gdzie byliście przedtem? Mówisz, że skądś wróciliście?

– Wszędzie. Gdzie popadło. Beata jest w Danii pierwszy raz i przyjechała na krótko, więc uzgodniliśmy, że pokażę jej okolicę, jeździliśmy dookoła, chciałem znaleźć dojazd do jeziora, ale coś pomyliłem i nie udało mi się. Zaczęło się robić całkiem ciemno, więc wróciliśmy. Jeśli idzie o to, czy ktoś nas widział, to owszem, tłumy ludzi, ale osobiście ich nie znam. Wszędzie się pętali.

Dokładnie zrozumiałam, po co im był potrzebny cichy zakątek ogrodu Alicji w zdziczałych truskawkach…

Daniel przyjrzał się Beacie, coś powiedział i temat został porzucony. Byłam zdania, że tę kwestię załatwił głównie pies, wykluczając udział ich dwojga w zabójstwie.

Złapali się teraz za Alicję. Tłumacz nie był potrzebny, załatwili to między sobą bezpośrednio. Daniel milczał jak głaz.

Mnie, chwalić Boga, zlekceważyli całkowicie, dowiedziawszy się, że bywam tu zaledwie raz do roku, a Pamelę widziałam wszystkiego raptem ze sześć razy w życiu i o szczegółach jej egzystencji nie mam najmniejszego pojęcia. Strzegłam się pilnie, żeby przypadkiem nie napomknąć o mamusi. Beacie dali spokój i, razem wziąwszy, przeszło ulgowo.

– Nie wychodzimy im na prowadzenie, co? – spytał niespokojnie Paweł, kiedy znikli nam z oczu.

– Alicja, co zeznałaś?

– Takie głupoty, że aż mi się samej niedobrze robiło – odparła Alicja z wielkim zadowoleniem. – Dajcie wreszcie, na litość boską, tej kawy! Zdaje się, że zalęgły się w nich podejrzenia… że jeśli Pamela pchała się tu potajemnie… no… chyba głupio mi trochę…

– Bo co?

– Ja naprawdę uważam, że to idiotyczne…

– Bo co?! – ryknęłam okropnie, z trzaskiem stawiając przed nią puszkę z kawą.

– …to chciała mi rąbnąć coś z ceramiki. Skoro nie chcę sprzedawać i nie chciałam jej dać w prezencie… Ja im niczego takiego nie powiedziałam, sami to sobie wymyślili. Ale wiecie… Mnie rzeczywiście głupio…

Dawno nie widziałam Alicji tak zakłopotanej. Z jednej strony własne zeznania bardzo ją cieszyły, z drugiej napełniały niesmakiem. Konflikt wewnętrzny, zapewne szkodliwy.

– Ale nie mogą uznać za motyw twojej ceramiki, skoro nie ty jesteś zabójcą – spróbowałam ją pocieszyć. – Pies cię nie wskazał, a trudno sobie wyobrazić, że wynajmujesz ochroniarza do skorup, zarazem zostawiając atelier otworem…

– Może właśnie dlatego? – wtrącił z troską Paweł.

– Nie – powiedziała Alicja. – Nie przyznałam się, że zostawiam w nocy, a w dzień tu wszyscy wszystko zostawiają otworem. Poza tym, u normalnych ludzi trudno grzebać w dzień, jeśli są w domu, i w ogóle tu ciągle jeszcze nie bardzo kradną.

– I o co więcej cię pytali?

– O znajomości Pameli. Powiedziałam, że ona dla mnie za młoda, inna grupa towarzyska i ja o niej nic nie wiem. Prawie nie zełgałam, jeżeli nie liczyć Bełkota, pasożyta i Marianka… i Anity… Pomijając już, że to nie są jej znajomości, tylko moje, przez nią, można powiedzieć, przywłaszczone.

– I myślicie, że co teraz…?

Westchnęłam ciężko i zawahałam się nad stołem, niepewna, czego się napić. Kawy, herbaty, piwa…? Zdecydowałam się na kawę, bo stała pod ręką, a Beata uparcie gotowała wodę w czajniku.

– Alicja, teraz muszę ci powiedzieć to coś, od czego mi jest przykro – oznajmiłam grobowo i na tym się skończyło, bo w przedpokoju pojawiła się Marzena, tak zdenerwowana, że nawet nie zapukała.

– Co się dzieje? Policja, tutaj…?! Jezus Mario, co się stało…? – obrzuciła nas bacznym spojrzeniem i jakby doznała ulgi. – No, jesteście wszyscy, a już się przestraszyłam… Co się tu dzieje?!

– A co, jeszcze tam stoją? – zaciekawiła się Alicja.

– No, tu, niestety, mamy zwłoki – powiedział równocześnie Paweł za moimi plecami. – Alicja chciała użyźnić ogród, ale się sprzeciwili.

– Co…?!

– No wiesz, najżyźniejsza ziemia jest na cmentarzach…

– Może ci zrobię kawę, bo akurat jest gorąca woda – zaproponowała gorliwie Beata.

– Usiądź – zaleciłam przezornie. – Cholera, zapomniałam pojechać do sklepu, a miałam kupić nowy koniak. Czekajcie, może zaraz szybko skoczę, to parę minut…

– Siedź! – rozkazała Alicja ostro, bo już się zaczęłam podnosić. – Albo nie siedź, sięgnij do szafki na dole, tam w głębi, w prawym rogu.

– Niech Paweł sięgnie, on młodszy. Paweł, rusz się!

Marzena stała jak przymurowana, wsparta o krzesło, patrząc na nas z przerażeniem. Po chwili torbę z ramienia opuściła na podłogę, obeszła to krzesło i powoli na nim usiadła.

– To przecież niemożliwe, żebyście wszyscy byli pijani…! O tej porze…?!

– Nikt nie jest pijany, wszyscy trzeźwi jak świnie – wyjaśniła niecierpliwie Alicja. – Beata, daj jej tej kawy, mnie też możesz dać. O zwłokach prawda, jakiś kretyn zabił Pamelę i nic lepszego nie wymyślił, tylko przywlec mi ją do ogrodu. Paweł ją znalazł wczoraj wieczorem…

Z podziwem pomyślałam, jak wielka jest potęga sensownego łgarstwa. Głowę mogłabym dać, że Alicja już uwierzyła w wersję, wykombinowaną na użytek policji!

– …a dziś od rana robią tu całe dochodzenie. Ale mają psa, który nas uniewinnił, i tłumacza, który mówi po polsku jak normalny człowiek, z tym że pies mnie trochę zdenerwował, bo doprowadził ich do atelier. Okazuje się, że Pamela tam grzebała. Teraz właśnie nie mamy pojęcia, co dalej. Dobrze, że przyszłaś.

Beata postawiła filiżankę z kawą przed Marzeną, wciąż jeszcze trochę oszołomioną. Paweł coś przewrócił, ale łomot był niewielki i głuchy, więc zapewne zleciało któreś pudło. Zaklął delikatnie pod nosem, po czym triumfalnie postawił na stole butelkę.

– No, no, Hennessy… Alicja, jesteś wielka!

– Odkręć i dajcie jej tego od razu.

– Urwałam się z próby – powiedziała Marzena. – Od wczoraj miałam złe przeczucia. Powiedzcie to wszystko jeszcze raz. Czy ja dobrze zrozumiałam, że ktoś zabił Pamelę? Tak zupełnie, na śmierć? To potworne!

Wspólnymi siłami wyjaśniliśmy jej sprawę, Hennessy był w tym nadzwyczaj pomocny. Marzena odzyskała równowagę. Na zmianę, kiwała i kręciła głową, wreszcie westchnęła równie ciężko, jak ja przed jej przyjściem.

– No więc, Alicja, nie ma siły, teraz już musisz przeszukać dom. Dużo można lekceważyć, ale jeśli zaczynają się zbrodnie, trzeba to potraktować poważnie. Nie wiem, kto tę Pamelę załatwił, no, szkoda jej… ale przecież jechałam wczoraj z Anitą i ona nie zaniemiała nagle. Oni rzeczywiście chcą u ciebie coś znaleźć. Przestań stawiać opór, wszyscy ci pomożemy, przeniesiemy ciężkie rzeczy, a do skrytek możesz zaglądać sama i nikt ci nie będzie patrzył w zęby. Nie możesz dłużej zwlekać, bo naprawdę zaczną użyźniać twój ogród.

Omal się nie zakrztusiłam ze szczęścia.

– Dziękuję ci bardzo – powiedziałam uroczyście i z wielką wdzięcznością. – Z ust mi wyjęłaś te rozumne słowa, od rana próbuję ją o tym przekonać i przez gardło mi przejść nie chce. Zastąpiłaś mnie, Bóg ci zapłać, nie muszę się jej narażać!

– Nie mam skrytek – mruknęła Alicja.

– Zgódźmy się na zakątki – zaproponował ugodowo Paweł. – Zakamarki. No, cokolwiek do zaglądania. Obawiam się, że one mają rację, chociaż nie wiem, co to jest, to coś, co trzeba znaleźć.

– Gówno – mruknęła Alicja.

– Nawet jeśli! Po znalezieniu przestaną się zabijać!

Ruszyło nas wreszcie od stołu, wyszliśmy na taras, stwierdzając przy okazji, że wieje trochę wiatru, który usunął już z atmosfery wspomnienie nogi baraniej. Nie śmierdziało ani wokół domu, ani nawet w atelier, ściśle biorąc, nie śmierdziało nogą, bo nikły cień rozpuszczalnika jeszcze pozostał. Alicja ożywiła się gwałtownie, myśl, że może na nowo włączyć i zamknąć upiorny zamrażalnik w piwnicy, wlała w nią nową energię.

– Możesz jutro kupić zapas ryby dla kotów – przyzwoliła mi łaskawie. – Możesz kupić nawet dzisiaj.

– Alicja! – wrzasnęła Marzena rozdzierająco. – Błagam cię, zacznijmy od razu! Ja nie chcę, żebyś i ty użyźniała swój ogród, możesz mi chyba zrobić taką grzeczność! Słuchajcie, bądźcie ludźmi, wykrzeszcie coś z siebie!

Wykrzesaliśmy. Alicja się ugięła.

– No dobrze, ale kawałkami, nie cały dom od razu. Czekajcie, muszę się zastanowić, od czego zacząć. Zaraz… O, Paweł, nie uciąłbyś teraz tej gałęzi? Przynajmniej jedno byłoby z głowy.

Przez czas poszukiwania piły, siekiery i drabinki zdążyłam pojechać do sklepów i zrobić zakupy. Znając Alicję, wiedziałam, że zdążę. Robiła, co mogła, żeby odwlec chwilę rozpoczęcia rewizji w domu, i gdyby nie upór Marzeny, która, też znając Alicję, łamała ręce i rwała włosy z głowy, odwlekanie potrwałoby co najmniej do jutra albo i dłużej. Kiedy wróciłam, Paweł był w połowie roboty, a przy ogrodowym stole trwały rozważania nad udziałem Anity w całej aferze. Zamrażalnik jeszcze nie został włączony.

Jednakże przywiozłam duży zapas mrożonej ryby. Było lato. Duńskie lato, więc nie tropikalne, ale dostatecznie ciepłe, żeby zakup nie wytrzymał. Pozostawienie kociego pożywienia luzem na zewnątrz groziło konsekwencjami zgoła wspanialszymi niż noga barania. A nawet trzy nogi…

Zdawałoby się, że włączenie zamrażalnika to jest chwila. Jeden gest. Możliwe, tylko nie u Alicji.

Dostępu do gniazdka nadal nie było. Wyrwanie zeń sznura w pewnej odległości od ściany stanowiło drobnostkę, potknąć się, szarpnąć i po krzyku. Czynność odwrotna okazała się dziełem na miarę Herkulesa.

Jasne, że w końcu udało nam się utorować drogę do urządzenia, aczkolwiek musieliśmy usunąć płyty sklejki o powierzchni dwóch metrów kwadratowych sztuka, dwie deski kreślarskie podobnych rozmiarów, pudła kartonowe w postaci złożonej, fragment drzwi oszklonych, bez szkła, oddzielnie szkło, liczne tafle rozmaitej grubości, nadtłuczone po rogach i krawędziach, kilka zagruntowanych płócien z napoczętymi obrazami oraz kilka wielkich, sztywnych teczek, pełnych fotogramów. Wszystko konsekwentnie płaskie, ustawione pionowo dokładnie na tej części ściany, która zawierała w sobie gniazdko, i wszystko przytłoczone kamionkowymi donicami pod drzewka pomarańczowe.

Najcięższe ćwiczenia fizyczne spadły oczywiście na Pawła, ale nie pozostał osamotniony, pomocnice również miały pełne ręce roboty i jedyną pociechą była mi myśl, że od wysiłków się chudnie. Zamrażalnik zaczął wreszcie mruczeć i dostał ryby. Ochwacona nieco Alicja wyraziła zadowolenie i kazała wszystko poustawiać z powrotem. Z wyjątkiem fotogramów, które zostały wyniesione na zewnątrz dla obejrzenia.

– No wiesz…! – wykrzyknęłam z oburzeniem od pierwszego rzutu oka. – I nie pokazałaś mi tego, jak oglądałam zdjęcia z Grenlandii! Wycyganiłabym od ciebie chociaż z jedną sztukę!

– Nie miałam ich jeszcze wtedy – usprawiedliwiła się Alicja, tkliwie spoglądając na widoki. – Dopiero później zrobiłam te powiększenia, bo przytrafiła mi się okazja…

– Boże, jakie to piękne! – zachwyciła się nabożnie Beata.

Grenlandzkie pejzaże Alicji prezentowały się tak, że można było na nie patrzeć do skończenia świata, a nawet jeszcze trochę dłużej. Kochała ten kraj i umiała robić zdjęcia, razem składało się to na istne arcydzieła. Zajęły nas te doznania estetyczne na dostatecznie długo, żeby wszyscy zgłodnieli i zdecydowali się na posiłek, po którym zdążyła przyjechać Anita.

O Pameli już wiedziała.

– Przerażające – powiedziała od progu. – Alicja, słyszę, że ją zabito gdzie indziej i wciągnięto do ciebie, dlaczego, na litość boską, nie wyciągnęliście jej z powrotem?! Dokądkolwiek?! Po kiego grzyba wam te piegi?! Nie przyszło ci to do głowy? – zwróciła się do mnie z niedowierzaniem.

– Przyszło, owszem – odparłam cierpko, chociaż z satysfakcją. – Ale od razu miałam wątpliwości, a teraz widzę, że byłby to najgłupszy pomysł świata. Nie pomogłoby nawet utopienie w morzu, bo wieźlibyśmy ją samochodem, a ten cholerny pies ma nadprzyrodzony węch. Chyba że wzięlibyśmy volvo Alicji i też utopili, ale jakoś wątpiłam, czy ona się zgodzi.

– No tak… Szkoda. Przy okazji volvo byłoby z głowy… Podejrzewacie, kto ją rąbnął?

– A ty nie? – zdziwiła się grzecznie Marzena. – Zdaje się, że wczoraj miałaś jakieś supozycje?

– To było wczoraj. Wczorajsze supozycje dzisiaj byłyby rzucaniem podejrzeń. Nie mogę sobie na to pozwolić, bo chcę już teraz mieć pierwszeństwo, na razie jeszcze prasa nic nie wie…

– Tylko nie prasa! – zaprotestowała Alicja gwałtownie.

– Tak właśnie myślałam i postarałam się troszeczkę…

– Jak ci się takie rzeczy udają, żeby ich blokować? – zaciekawił się Paweł.

Anita nie okazała najmniejszego zakłopotania, przeciwnie, nawet się jakby rozweseliła.

– No, wiesz… Po tylu latach pracy i starań wyrobiłam sobie miłe układy… Policja też działa przez rzecznika prasowego… a z ich rzecznikiem prasowym akurat jestem w przyjaźni… Ale ja bym chciała wiedzieć, jak to wyglądało od waszej strony, bo, Alicja, coś mi się widzi, że Pamela zacieśniła kontakty z Anatolem?

Alicja jakby nagle ogłuchła. Gmerała po stole wokół siebie w poszukiwaniu papierosów, które leżały jej przed nosem. Przez chwilę zastanawiałam się, o kim mowa, ale przypomniałam sobie. Oczywiście, pasożyt!

– A, no właśnie – podchwyciłam żywiutko. – Może to spółka? Coś tam wspólnie i razem, ale, zważywszy skłonności, z wielką nadzieją, że ktoś kogoś wyroluje? Nie czarujmy się, plota poszła, ten skarb Alicji… warto jej go podwędzić. Przedtem trzeba go znaleźć. Pasożyt zna dom Alicji lepiej niż Pamela, zaraz, czekajcie, widzę taki rozwój wydarzeń…

Wszyscy wpatrzyli się we mnie z szalonym zaciekawieniem, nawet Alicja, udając, że nie słucha, zaniechała macania po stole. Za to spojrzała ostrzegawczo na mnie i nieufnie na Anitę.

– Nie, nie – uspokoiła ją czym prędzej Anita. – Nie zapisuję przecież. I słowo daję, że nie mam tu nigdzie magnetofonu! Też widzę jakiś rozwój wydarzeń, ale nie chcę pierwszego miejsca w tych supozycjach.

– No, referuj! – pogonił mnie niecierpliwie Paweł.

Nie musiałam się długo namyślać.

– Blekot wykrył, mówmy wprost i dosyć już owijania w bawełnę, że w kocich worach powinno się znaleźć coś cennego, jakaś duża rzecz, może nawet wcale nie historyczna, tyle że też tajemniczo zaginiona. Ktoś komuś ukradł, na przykład. Dopuszczam możliwość uczestnictwa Blekota w kradzieży, nie żeby zaraz sam i osobiście, ale coś tam wiedzieć musiał. Szczegółów proszę ode mnie nie wymagać. Porozumiał się z Pamelą, ona nie w ciemię bita, mieszka tu, zna Alicję lepiej niż Alicja ją…

– Dlaczego uważasz, że lepiej? – przerwała mi Marzena z lekkim protestem w głosie.

– Bo Alicja jest szczera, a Pamela wręcz przeciwnie. I jeśli Alicja czegoś nie lubi, do poznawania się nie pcha, chociażby historia. Ewentualnie astrologia…

Alicja prychnęła wzgardliwie, ale nie dopuściłam jej do słowa.

– Pamela wkroczyła w imprezę i zaczęła szukać, nawet nie wiemy od kiedy, podpuściła Marianka…

– Dlaczego Marianka? – zdziwił się Paweł. – Skąd ci się wziął Marianek?

– Z Napoleona i z wychodka. Zdaje się, że innych produktów spożywczych akurat nie było, na stole stała wyłącznie brandy, Marianek nie pijak, ale coś do pyska wetknąć musiał, inaczej byłby chory z głodu. I tylko Marianek mógł zrobić taką głupotę, żeby spuścić wodę w ryczącym wychodku…

– No nie! – wyrwało się Anicie. – To mógł każdy, kto nie wiedział, że ryczy.

– No dobrze, może. Ponadto Pamela doskonale się orientowała, że z Marianka bez trudu zrobi wała ziemnego, bo on prostoduszny, ale wymknął się jej z ręki… Może wyjechał, może ktoś go zajął czymś innym, nie czepiam się, Marianek jest zdolny do wszelkich idiotyzmów, w każdym razie Pamela, z przyczyn nie całkiem nam znanych, do pomocy wzięła sobie pasożyta. To znaczy, jedną przyczynę odgadnąć łatwo, pasożyt w domu Alicji miał kiedyś swobodę działania, wie gdzie szukać, bo całe wnętrze zna doskonale…

– Nie – zaprzeczyła Alicja zimno i stanowczo.

– A niby dlaczego nie? Mieszkał tu parę miesięcy!

– I ładne parę lat temu. Wszystko wyglądało wtedy całkiem inaczej. Gówno wie, jak jest teraz. Napiłabym się kawy.

Zamilkłam, bo musiałam się zastanowić, nie nad kawą, rzecz jasna. Do czajnika rzuciła się Beata.

– Ale ona mogła nie zdawać sobie sprawy z rozmiaru zmian – podjęłam po chwili z lekkim wahaniem. – Jeśli przychodziła, nie wpuszczałaś jej dalej niż tu… Nie, brednie mówię, skoro się zakradała i usiłowała sama szukać, musiała się połapać, że trochę przemeblowałaś dom…

– Trochę…? – zdziwiła się grzecznie Anita.

Alicja przeleciała po niej króciutkim spojrzeniem.

– No i teraz widzisz, dlaczego ja jej nie lubię? – wytknęła jakoś tak w przestrzeń.

Anita się nie obraziła.

– O rany, wyrwało mi się, wycofuję pytanie i przepraszam za nietakt…

Nie podjęłam dalszych rozważań, bo ktoś zapukał i szczęknął drzwiami wejściowymi. Spojrzałam w głąb korytarzyka i rozpoznałam Marianka. Cholera…

– O, cześć, Alicja – zaczął z ożywieniem od progu i natychmiast się jakby zmartwił. – O, ile tu was…! Wszyscy mieszkacie u Alicji? Mogę wejść?

– Możesz, możesz – przyzwoliła Alicja trochę niemrawo, ale pobłażliwie. – Znacie się wszyscy… a, nie. Beata, to jest Marianek. Siadaj… nie, zaraz, trzeba wysunąć stół, bo już się robi ciasno. Paweł…

– O, Paweł – powiedział Marianek. – O, Joanna… No tak, to już widzę, że mieszkacie…

Paweł spędził z krzesła Anitę i wyciągnął dodatkowy kawałek blatu. Marianek z właściwą sobie zręcznością przecisnął się obok od kuchennej strony i puknął w łokieć Beatę. Udało jej się ocalić filiżankę z kawą, tyle że trochę napoju wychlupnęła Alicji na kolana. Marianek przeprosił, cofnął się i wlazł Anicie na nogę. Udało się go wreszcie usadzić na końcu stołu.

– Jak mieszkacie, to już co, Alicja? – spytał z cieniem nadziei. – Pewnie nie masz więcej miejsca? Bo myślałem, że bym może…

– Nie ma więcej miejsca – zgrzytnęła Marzena. – Ale ty przecież mieszkasz u siostry?

– No tak, ale oni już wrócili…

– Podobno miałeś wyjechać, jak wrócą?

– No niby miałem, ale bym jeszcze został…

– To zostań u siostry i nie zawracaj głowy. Alicja ma dom zapchany. Beata, skoro już tam jesteś w tej kuchni, to zrób kawę i dla mnie.

– Mogę też dostać? – ożywił się Marianek.

– Zrób dla wszystkich – poleciła Alicja.

Marianek na chwilę taktownie posmutniał.

– Co to za okropna historia z tą Pamelą, tak ją zamordować w twoim ogrodzie, Alicja, ale pasztet, nie?

– Z dwojga złego lepiej w ogrodzie niż w domu. Byłoby jeszcze ciaśniej.

– On nawet przy zbrodni skojarzenia ma spożywcze – szepnął mi Paweł do ucha. – Zwłoki z pasztetem…

– A ja wiem, że ją zabił albo on, albo ona – mówił dalej Marianek, ujawniając tryskające spod smętku emocje. – Ale w twoim ogrodzie to nieprzyzwoicie, więc ja myślę, że ona.

Zamurował nas dokładnie. Najszybciej głos odzyskała Anita.

– Na pewno świetnie myślisz, tylko kto to jest ten on i ta ona?

– No jak to, kto? – zdziwił się Marianek. – Jej mąż i ta Włoszka…

– Czyj mąż?

– Pameli mąż, Jens. Wszyscy wiedzą, że on za nią strasznie lata, a ona za nim jeszcze więcej, a Pamela o żadnym rozwodzie nawet słyszeć nie chciała, więc musiała ją łupnąć, nie? Bo Jens, to chyba nie, żaden Duńczyk by tak cudzego ogrodu nie zapaskudził, a jakby co, to by posprzątał. Włosi więcej śmiecą.

– Jaka Włoszka? – spytała w lekkim oszołomieniu Marzena.

– No ta, co ją wzięli do dziecka. Ale dziecko pojechało do babci, do Jutlandii, na wakacje, a Włoszka została, Jens nie dał pieniędzy na jej podróż, bo chciał, żeby została, a do tego ona im tam gotuje i sprząta, i w ogóle. Oni, ci Włosi, mają temperament, nie?

W kwestii włoskiego temperamentu nikt z nas nie wyraził sprzeciwu, natomiast reszta poglądów Marianka otumaniła wszystkich doszczętnie. Przez chwilę trudno było się zorientować, kto za kim lata, wyszło nam wreszcie, że mąż Pameli za Włoszką. Alicja po chwili wahania przypomniała sobie, że chyba raz ową Włoszkę widziała i jeśli to ona, trudno się dziwić Duńczykowi. Cud południowej urody, pełna odwrotność Pameli, niebieskookiej blondynki. Dla Włoszki jasnowłosy wiking to też niezły cymes, poszło zatem o romans ognisty, a nie o żadne podstępne zmowy i knowania. Z Alicją nie ma to nic wspólnego!

Anita zaprezentowała drobną wątpliwość.

– No, wiesz, może to i racjonalne rozwiązanie problemu, trzasnąć Pamelę, ale Włoszka powinna chyba raczej truć. Oni mają bogatą tradycję w tej dziedzinie. W ostateczności posłużyć się ozdobnym sztyletem, a nie zwyczajnym nożem!

– Ozdobnego sztyletu chyba nie miała, a nóż wcale nie był zwyczajny, tylko sprężynowy – wyjaśnił Marianek. – I tak jej się w nerwach psnęło…

– Skąd w ogóle o tym wszystkim wiesz?

– Jak to skąd, na własne oczy widziałem. I nawet Pamela mówiła, że niech ona sobie nie myśli, ta Włoszka, niech szuka męża gdzie indziej, bo Jensa nie dostanie. I tylko patrzeć, jak się jej pozbędzie. No i pozbyła się, tyle że nie ta tamtej, tylko tamta tej, ale żeby w twoim ogrodzie, Alicja…? No, No! Szkoda jej właściwie.

Zgodziliśmy się z nim bez oporu, wciąż jeszcze nieco otumanieni zaskoczeniem, upewniwszy się tylko przedtem, co właściwie Marianek widział, nóż czy scenę zbrodni, i okazało się, że latanie. Anicie oczy się zaiskrzyły. Demonstracyjnie zgorszony profanacją ogrodu Alicji, Marianek rozejrzał się po kuchni, odchylił zasłonkę przy zasobniczku ze składnikami kompostowymi, omiótł wzrokiem bufet i westchnął z rozczarowaniem, bo nic jadalnego na wierzchu nie leżało. Dolał sobie śmietanki do kawy.

– A w ogóle to ja tego – oznajmił. – Znaczy, Alicja, ja tu u ciebie zostawiłem taką jedną rzecz i bym znalazł, i zabrał. Mogę?

– Jaką rzecz?

– No… książkę.

– Jaką książkę?

– Taką dosyć dużą i grubą. Miałem ją, jak tu byłem, a potem już nie, więc u ciebie… W którymś pokoju, w tym pierwszym chyba…

– A na tej książce znajdował się może jakiś tytuł? Ewentualnie autor?

– Autora nie pamiętam, a co do tytułu, to nie wiem, bo po duńsku.

– Na cholerę ci była książka po duńsku? – zdziwił się Paweł.

– To nie moja, to mojej siostry. I szwagra.

– A, to dlatego wolałbyś teraz pomieszkać u Alicji! – odgadła drwiąco Marzena.

Książka, akurat. Już samo słowo przeszyło mnie lekkim prądem. I do tego w pierwszym pokoju, obecnie był to mój pokój, a tam, wśród książek, stały pierwotnie platynowe szachy. Teraz zapewne stały gdzie indziej, bo Alicja miała je schować, ale na półce zostały ponumerowane egzemplarze, od jednego do trzech. Numery na grzbietach jak byk, rzucały się w oczy, za skarby świata nie wpuściłabym Marianka do mojego pokoju!

– Dowiedz się od siostry, jaki to miało tytuł – poradziłam sucho. – Zapisz sobie najlepiej. A my tu położymy na wierzchu, jeśli ktoś przypadkiem znajdzie, bo bez szczęśliwego przypadku pozbądź się wszelkiej nadziei.

– Ale ja bym tak może tylko rzucił okiem – podsunął Marianek błagalnie.

– Niczym nie rzucisz, bo teraz coś zjemy – zarządziła Alicja z nagłą energią. – Beata, nakryj stół. Mięso podgrzejemy w mikropiecu…

Atmosfera w mgnieniu oka uległa zmianie, ale chyba wcale nie na lepsze. Owszem, Marianek odczepił się od lektury, pożywienie zainteresowało go bez reszty i poszukiwawcze chęci przeszły mu jak ręką odjął, reszta jednak wydawała się dziwna. Miałam wrażenie, że Anita czyha na każde słowo z jego ust, Marzena niewątpliwie pilnowała go niczym strażnik więzienny, Alicja zaś popadła w osobliwą zmienność nastrojów. Głównie prezentowała roztargnienie i ponurą zadumę, chwilami wybuchając szampańskim humorem, z którego na dywan skapywał jad, z czego łatwo mogłam wywnioskować, że jest nieziemsko wściekła i usilnie stara się to ukryć. Wyłącznie koty zachowywały idealny spokój. Wszystkie trzy siedziały na tarasie przed otwartymi drzwiami, wyglądając jak czarne, nieruchome kupy futer, ozdobionych sześcioma drogimi kamieniami.

Dość wyraźnie poczułam, że przestaję rozumieć cokolwiek. Dlaczego, na miły Bóg, przybycie Marianka wraz z opowieścią o krwawym romansie wprowadziło taki dziwny nastrój…?


* * *

Odjechali dopiero, kiedy zrobiło się ciemno i na niebo wylazło pół księżyca, a i to nie wiadomo, czy Marianek nie zostałby dłużej, gdyby Anita z Marzeną nie zabrały go prawie siłą. Dla pewności, że nie wróci, Anita postanowiła podrzucić go do autostrady, w pobliże domu jego siostry.

– Musimy pogadać – mruknęła do mnie półgębkiem Alicja, kiedy grzecznie żegnałyśmy ich w furtce. – W ogrodzie…

Nie zdziwił mnie wybór miejsca. W kuchni z dziką zaciętością sprzątała Beata, a Paweł jej pomagał, słuszne było zostawić im wolny teren dla tak użytecznych czynności. Wyszłyśmy na taras, na sam koniec, pomiędzy fuksje, i nabrałam nadziei, że może dowiem się czegoś, o czym dotychczas nie miałam pojęcia.

Alicja długą chwilę milczała.

– Z nich wszystkich jesteś najbardziej dorosła – powiedziała wreszcie posępnie. – Chociaż głupia, ale to już dopust boży. Nie chciałam ci tego mówić, nikomu tego nie chciałam mówić, a wiem dlatego, że teściowa… no, umysłowo podupadła i wydawało jej się, że potrzebuje sprzymierzeńca. Trudno mi określić taki stan, ale fakt jest faktem, wybrała sobie mnie i nawet nie jestem pewna, czy nie uważała mnie za rodzoną córkę. Powierzyła mi sekret.

Odczekałam chwilę, bo Alicja zamilkła. Pół księżyca świeciło zdumiewająco porządnie. Komarów właściwie nie było, ale jakaś jedna czy dwie sztuki brzęczały.

– Mów, co masz powiedzieć, bo zaraz cię insekty zniechęcą – ostrzegłam.

– Milczeć umiesz, to wiem. Więc może milcz, jak długo się da.

– Mogłaś to sobie darować – mruknęłam z wyrzutem.

Alicja westchnęła i pomachała ręką koło ucha.

– No dobrze. Obawiam się jednej rzeczy. Właściwie świństwa. Anita jest dziennikarką… cicho bądź, nie przerywaj mi, dla każdego dziennikarza takie rzeczy to żyła złota. Wiesz doskonale, że to znana rodzina, przodkowie Thorkilda od trzech pokoleń wiszą w muzeach, są w encyklopedii, nie sięgają Rembrandtów, ale w Skandynawii plączą się po szczytach. Skandal w takiej rodzinie to prawie jak w królewskiej, szczególnie, że tu podobno owszem…

– Romans? – zdziwiłam się.

– Jedna córka rodziny wpadła w oko Fryderykowi w młodości, ale to prawie margines. W pokoleniu dziadków była głupia sytuacja, wiesz, dziadków ma się na ogół dwie pary, jeden z tych dziadków był impotentem, a dziecko się jednak urodziło, w dodatku są na to dowody na piśmie. Nikogo by to już teraz nie obeszło, ślubny, nie ślubny, ale to trochę tak, jak, czy ja wiem… Toulouse-Lautrec był sodomitą…

– Zwariowałaś? – zdumiałam się. – Nie był! Jakieś miał inne zwyrodnienia, ale przecież nie to!

– Mówię przykładowo. Nie był, o ile wiem. Ani pedałem, chyba że źle pamiętam. W ogóle nie ma to z nim nic wspólnego… Ale jaka radość dla prasy, dla tych szmatławców od skandali, choćby i historycznych! W historii jesteś lepsza ode mnie, więc nie będę się wtrącać, a tu są dokumenty, że znany malarz miał kłopoty seksualne, że wierna żona zastąpiła go prawie równie znanym kolegą po fachu, diabli wiedzą po kim dziecko wzięło geny, historycy sztuki mogą się uczepić, cmokając z radości. Prywatnie, dla ludzi, kompromitacja, a zwracam ci uwagę, że potomkowie żyją, pojęcia o tym nie mają, a ja tę ich kompromitację trzymam w ręku, bo mnie teściowa pokochała. I czego się boję, to tego, że nie żaden Bełkot tego szuka, tylko Anita. Nie wierzę Anicie, za dobrze umiałaby to sprzedać. A ja wyjdę na świnię. No i teraz już chyba rozumiesz, w czym problem, obawiam się, że to właśnie znajdziemy.

Pozastanawiałam się trochę.

– A w ogóle wiesz, gdzie to jest?

– Nie. Nie pamiętam. Dużo mam takich rzeczy, których za życia potomków w pierwszym pokoleniu nie powinno się ujawniać, bo głupio. Nawet prywatne… A tu w grę wchodzą sprawy nie tylko prywatne, także publiczne, bo wielcy artyści stanowią własność społeczną. W dodatku romans Fryderyka z tą cholerną Gretą, już widzę, jak mnie Małgorzata pobłogosławi, jeśli błędy młodości jej tatusia wypuszczę z ręki! I jeszcze okaże się, że, nie daj Boże, Kirsten, na przykład, to jej krewna…

– Thorsten też…

– Thorsten by się skichał z radości, bo jest historykiem. Ale Małgorzata może nie. Owszem, przyznaję, utykałam to różnie i teraz nie pamiętam gdzie, ale możliwe, że i w kocich workach.

Zaczęłam się czuć skołowana.

– Czekajże, to co właściwie przewidywałaś? Że sobie umrzesz spokojnie, a Małga to ocali?!

– Małga pojęcia o tym nie ma, więc zwyczajnie wyrzuci…

– Ale to są historyczne dokumenty!

– No to co? Wyobrażam sobie, może głupio, że jeszcze tak zaraz nie umrę. A potem pies z kulawą nogą nie będzie grzebał w mojej makulaturze. I nie będzie ciągnął z niej zysków. Tak sobie życzyła moja teściowa i ja jej obiecałam. Więc co mam zrobić? Widzisz Anitę, jak nie ciągnie zysków?

Znów pozastanawiałam się przez długą chwilę. Alicja zabiła na sobie komara.

– W razie jakby co, okazałabyś się powinowatą królowej – westchnęłam smętnie. – Ale rozumiem, sama też wolałabym nie. W minionym ustroju owszem, ze względu na wizę, obecnie już nie ma potrzeby. I tak jednak… jeśli oni tego szukają… obojętne, kto jest sprężyną działania, Anita czy Blekot, trzeba to znaleźć i albo zabezpieczyć, albo zniszczyć. Z hukiem. Żeby się dowiedzieli, że już nie mają czego szukać. Osobiście wolałabym zabezpieczyć z racji stosunku do historii.

Alicja westchnęła i trzasnęła w trzy komary na sobie.

– Popatrz, co za cholera, gdyby jeden latał po całej Zelandii, przyleciałby do mnie… Co one we mnie widzą? Masz rację. Pomożesz mi? Rozróżnić, co współczesne, a co starsze, chyba potrafisz?

– Szczególnie ręcznie pisane.

– Te najważniejsze były ręcznie. Dla niepoznaki owinięte w gazetę… Chociaż nie, nie jestem pewna, bo wiem, że miałam myśl, żeby włożyć w okładki po książce, ale nie pamiętam, czy to zrobiłam. No trudno, skoro muszę przeszukać dom…

– Inaczej przeszuka Blekot z przyległościami.

– Niech to szlag trafi. No dobrze, zaczynamy jutro…

Nie umiałam sobie nawet wyobrazić tego zaczynania. Milczałam przez chwilę, wpatrzona w ciemny ogród, i usiłowałam się zastanowić.

– Czekaj, a skąd ci akurat dzisiaj Anita przyszła do głowy?

– Nie musiała przychodzić, cały czas siedzi. A dzisiaj…? To podobno ja źle widzę, nie ty. Nie patrzyłaś na nią, jak Marianek przylazł i zaczął ględzić te swoje głupoty?

Natychmiast przypomniałam sobie roziskrzony wzrok Anity, romans Włoszki z mężem Pameli wręcz ją zafascynował. Później również…

– A ta Włoszka rzeczywiście istnieje? – spytałam podejrzliwie.

– I rzeczywiście ją widziałam – westchnęła Alicja. – Kurwa… Nie, nie ona, mam na myśli komary. No owszem, atrakcyjna, szczególnie dla Duńczyka.

– Zatem zbrodnia z namiętności nie jest wykluczona…

– Puknij się, dobrze? W ten głupi łeb. To nie Jens jest taki piękny, tylko Włoszka. Gdyby on zabił Pamelę… Popatrz, a Mariankowi to jakoś w głowie nie zaświtało!

Przypomniałam jej, że Włosi mają więcej temperamentu. I tak zresztą padnie pewnie na Jensa, bo z reguły w takich wypadkach mąż staje się pierwszym podejrzanym. Zaproponowałam, żeby oddała się jutro lekturze prasy, Anita musiała już chyba coś puścić, i ewentualnie obejrzała wiadomości, o ile mają tu jakiś program z sensacjami. Właściwie ta Pamela nie bardzo mieściła mi się w głowie, mało się z nią stykałam bezpośrednio, miałam do niej stosunek dość życzliwej obojętności, podszyty ostrożnością, przez tę straszną jędzę, mamusię. Ale jednak głupio… Wolałabym, żeby żyła, nawet gdyby miała nam codziennie zwalać pudła ze schodów.

Zrozumiałam w każdym razie zakamieniałą niechęć Alicji do poszukiwań.

– Czekaj, jeszcze jedno – powstrzymałam ją, kiedy ruszyła już w kierunku domu, zirytowana komarami. – Skoro papiery, to chyba trzeba szukać inaczej…?

– Jak inaczej? Nie oczami, tylko węchem?

– Głupia jesteś. W innych miejscach może. W innej postaci? Przecież nie może to być buła ani kłębowisko, tylko plik, względnie stos!

Alicja wsparła się tyłkiem o stół ogrodowy i popatrzyła na mnie dziwnie, co było widoczne, bo padało na nią światło z okien i z lampy nad drzwiami.

– Słuchaj, ja to chowałam ostatni raz siedemnaście lat temu. Pamiętam, że rozważałam, jak postąpić, zrobić jeden pakunek czy podzielić na części, próbowałam i tak, i tak, w końcu nie jestem pewna, ale zdaje się, że zrobiłam jeden. I zwracam ci uwagę, że to nie były plansze ani obrazy, ani średniowieczne pergaminy, tylko zwyczajny papier. Umiesz sobie wyobrazić list? Albo metrykę? Albo świadectwo ślubu…?

– Świadectwo ślubu dają czasem w ozdobnej postaci. Sztywnej.

– Nawet w sztywnej nie ma rozmiarów stołowego blatu. Jeśli to zbierzesz do kupy i wyrównasz, może mieć format normalnej, dużej i grubej książki…

– Ejże, zaraz, zaraz! Marianek wstawiał bajer o dużej i grubej książce!

– Toteż właśnie. I trzeba było patrzeć, jak Anita na niego patrzyła. Ale mogło się zmieścić w pudełku… Cholera, nie pamiętam, na co się zdecydowałam, na pudełko, na gazetę czy na sztywne okładki. A takie coś, nie wiem, czy zauważyłaś, świetnie pasuje do kociego worka, równie dobrze, jak do ustawienia na półce…

– I do wetknięcia pomiędzy stare książki telefoniczne, pudełka z butami, proszki do prania, one też w pudełkach, foldery, prospekty i zdjęcia…

– I wszystko inne – skróciła Alicja. – Słuchaj, myślisz, że oni tam już posprzątali? Bo to ścierwo mi tu lata coraz gęściej.

– Posprzątali czy nie, wracamy. Ale drzwi do atelier jednak bym zamknęła.

– To zamknij. Idź tędy, dołem, przynajmniej połowę drogi będziesz miała łatwiejszą.

Potykając się w ciemnościach, przelazłam dookoła klombu, zamknęłam atelier od wewnątrz i przedarłam się po schodkach na górę, błogosławiąc Thorkilda za rozmieszczenie wyłączników światła we wszystkich możliwych punktach domu. Mogłam zapalić na dole i zgasić na górze, a po ciemku pewnie bym się tam zabiła. Odniosłam wrażenie, że jakimś tajemniczym sposobem udało nam się zrobić większy bałagan niż był wcześniej.

Beata i Paweł zajęci już byli bardziej sobą niż sprzątaniem. Koty pogodziły się z posiłkiem na tarasie, zrozumiawszy same z siebie, że ilość nóg w kuchni bez wątpienia odebrałaby im apetyt. Najedzone i zadowolone z życia porozmieszczały się gdzieś na wyżynach.

– Co mnie dziwi – powiedziałam w zadumie, ponieważ ktoś akurat poszedł do łazienki – to to, że one przywykły do tych ryków i wcale nie reagują…


* * *

Marzenie udało się wziąć dodatkowy wolny dzień, przyjechała o świcie i zagnała wszystkich do roboty. Na pierwszy ogień przeznaczyła drugi pokój gościnny, obecnie Beaty, w którym sama deptała po jakichś kocich workach. Alicja ich zawartości nie potrafiła sobie przypomnieć, mogły być zatem dziewiczo nietknięte. Zważywszy, iż docieranie do nich miałam już opracowane wzrokowo, ogarnęły mnie czarne przeczucia i wciąż nie widziałam miejsca na stłoczone tam gzary.

Marzena jednakże była twarda. Ustawiła wszystkich rządkiem w korytarzyku i zarządziła sztafetę.

– Nie musimy wyciągać wszystkiego – powiedziała przy tym pocieszająco. – Tylko tyle, ile trzeba, żeby tam dojść i odsłonić worki. No i wywlec je gdzieś, do salonu albo na taras.

– Alicja, jesteś pewna, że tu leżą wyłącznie te dwa, a nie więcej? – spytał delikatnie Paweł.

– Niczego nie jestem pewna, ale przeważnie je bebeszyłam, więc dużego plonu się nie spodziewaj.

– Nie, nie, mnie nie zależy. Pytam na wszelki wypadek…

Gdzieś koło czwartej łóżko Beaty było już dokładnie zawalone górą makulatury, w korytarzyku brakowało miejsca na postawienie nogi, żelazny stojak i drabina przyozdobiły salon, ale Paweł zdołał się przepchnąć do okna i uchwycić worki. Wyszarpnął je po jednym, podał Marzenie i zaczął na ich miejscu układać pudła. Alicja trwała nad nim niczym krwiożercza harpia, pilnując właściwego rozmieszczania makulatury z łóżka.

Po czym okazało się, że stojaka i drabiny nie ma już gdzie postawić.

– No i to właśnie tak wygląda – wytknęła Alicja z satysfakcją. – Poszukać, poszukać, łatwo gadać. A potem nic się nigdzie nie mieści. Strasznie dawno nie piłam kawy.

– Teraz już możesz się napić – pozwoliła jej Marzena. – Słuchaj, drabinę da się chyba upchnąć w składziku…

– Za wysoka, nie wchodzi. Już sprawdzałam.

– No to trudno, do atelier. Ale ten stojak może przecież zostać na dworze. Jest żelazny.

– Zardzewieje.

– A do czego ci on w ogóle?

– Do zawieszenia prześcieradła, gdybym chciała wyświetlać slajdy.

– O Boże… To nie wiem.

– Nikt nie wie…

– A worki? – spytał Paweł. – Obejrzysz je czy postawimy gdzieś, gdzie znów przepadną?

Worki okazały się zróżnicowane. Jeden był nienaruszony, drugi przegrzebany i wypełniony nową zawartością, odmienną od pierwotnej. Wszystkich, rzecz jasna, bardziej interesował ten pierwszy, stanowiący rodzaj niespodzianki, aczkolwiek i drugi mógł swoim wnętrzem całkiem nieźle zadziwić.

Alicja zdecydowała się zajrzeć do znaleziska dopiero, kiedy przypomniałam jej, że lada chwila wpadnie Anita, a byłoby może lepiej nie wtajemniczać jej zbyt dokładnie w rezultaty naszych działań. Niech przeszuka te torobajdła wcześniej. Przyznała mi rację i przeniosła się z kawą na stół salonowy, gdzie było więcej miejsca.

Zostawiając niespodziankę na deser, zaczęła od worka poniekąd znajomego.

Znajdowała się w nim ogromna ilość fartuszków kuchennych, całkiem nowych, kłąb równie nowych ścierek do talerzy, dwa bardzo grube swetry, długa, rozszerzana ku dołowi spódnica z tweedu, trzy pary białych, żeglarskich spodni, gumowe klapki do wchodzenia w morze po kamienistym dnie, gruba książka kucharska, opiewająca wyłącznie potrawy z ryb, niewielka waza do zupy, wypełniona mnóstwem granatowych, jedwabnych, prawdopodobnie męskich skarpetek i ogromna ruska baba, z tych, które mają w sobie obfitość coraz to mniejszych bab. Ta jednak nie miała w sobie mniejszych bab, tylko potworną ilość kolorowych szklanych kulek, rozmaitej średnicy. Większość kulek wyleciała z niej od razu i zaczęła turlać się pod nogami.

Bardzo długo przyglądaliśmy się opróżnianiu wora w milczeniu. Wreszcie Paweł nie wytrzymał.

– Nie chcę być wścibski, ale czy można zapytać, dlaczego to wszystko tu trzymasz…?

– Bo mi niepotrzebne – odparła Alicja spokojnie. – Nie używam ani ścierek, ani tych idiotycznych fartuszków, ani takich spodni, ani w ogóle niczego. Nic z tego dla mnie się nie nadaje.

– No wiesz…! – zgorszyła się Marzena, unosząc w górę jeden ze swetrów. – Taki piękny sweter…!

– I co za spódnica! – zachwyciła się Beata, też podnosząc i oglądając wytworny ciuch. – Arcydzieło!

Alicja wyraźnie pęczniała jadowitą satysfakcją.

– A wiecie, do czego to miało być? Te swetry miałam zabrać na Grenlandię, zważ to w ręku, półtora kilo waży. Tymczasem cały plecak mógł ważyć tylko osiemnaście i ani grosza więcej, to była piesza wycieczka, z plecakami i namiotami. Miałam sweter, owszem, Stasia mi zrobiła z moheru, ważył dwanaście i pół deko. A to jest podobno spódnica telewizyjna, dostałam ją od Hani, już widzicie, jak lecę z ogrodu i przebieram się w nią, żeby przez piętnaście minut oglądać dziennik. Albo przez pięć minut pogodę. Spodni żeglarskich nie noszę, nie mam jachtu…

– To dlaczego tego nie wyrzucisz?

– Bo może się przydać komuś innemu. Chcesz skarpetki? Proszę cię bardzo. O, Beata, przymierz tę spódnicę i jeśli dobra, weź ją sobie, skoro tak ci się podoba. Marzena, chcesz sweter?

Obie wydały okrzyki protestu, ale po dość krótkim czasie pozwoliły się skusić. Przeważył argument, że tym sposobem przyczynią się odrobinę do opróżnienia domu Alicji z przedmiotów zbędnych i, być może, stworzą jakiś szczęśliwy początek.

Osobiście do baby, kulek i fartuszków nie dałam się przekonać.

Drugi wór został wypatroszony uroczyściej i pod nieco większym przymusem, bo Alicja zaczęła bąkać coś o jedzeniu. Zbiorowa presja dała jednakże swoje rezultaty.

Różne proszki do prania i zmywania, a także dwanaście par nowiutkich rajstop nie obudziły zdziwienia, ponieważ był to niejako stały składnik kocich worków. Ponadto znalazły się tam:

rozmaite mydła toaletowe, jedno z nich w mydelniczce;

jedna para aksamitnych rannych pantofli damskich, z pomponami, prawie nowa;

jeden scyzoryk o Bóg wie ilu ostrzach, z korkociągiem, śrubokrętem, nożyczkami i pilniczkiem;

osiem piłek golfowych w płóciennym woreczku;

sześć motków delikatnej wełny w upiornym, niemowlęco różowym kolorze;

ciepłe majtki, wełniane, niewątpliwie damskie, w kwiatuszki czerwone i fioletowe, rozmiar XXL, nowiutkie, w firmowym opakowaniu;

jedna męska koszula polo z długimi rękawami, równie nowa;

jeden wisiorek w postaci perełki na srebrnym łańcuszku. Zdaniem Beaty, perełka była prawdziwa;

jedno narzędzie do otwierania puszek;

kilogram cukru w kostkach;

jeden męski szlafrok kąpielowy;

dwa grube ręczniki frotte, jeden mniejszy, drugi większy;

siedem długopisów

i jedna przepiękna, stołowa zapalniczka Ronsona, w pełni sprawna.

– To wszystko możemy chyba pokazać Anicie? – powiedziała Alicja z lekkim powątpiewaniem. – W niczym nie widzę żadnej tajemnicy, to primo, a sekundo, jak ja mogę takie rzeczy wyrzucać? Proszę – popukała w opakowanie ciepłych majtek. – Przyjedzie do mnie gruba baba, której będzie zimno w tyłek i już mamy, jak znalazł! Albo to – potrząsnęła woreczkiem z piłkami golfowymi. – Przyjdzie kretyn, który pogubił swoje wszystkie piłki…

– A propos, pozbierajmy może to z podłogi, bo jeszcze się ktoś zabije – ostrzegła Marzena.

Paweł przyglądał się krytycznie wyłożonej na stół zawartości worka.

– Naprawdę myślicie, że dla takich rzeczy ktoś może kogoś zabić? Przecież to kretyństwo. Już prędzej uwierzę w gadanie Marianka, bo w końcu Włoszka… Może ona z Sycylii?

– Alicja, gdzie masz szczotkę do zamiatania? – spytała Beata. – Najlepiej byłoby zgarnąć te kulki szczotką. Albo jakąś tekturą.

Szczotka do zamiatania znajdowała się w kotłowni, a przy niej zdemolowane pudło, którego dwa boki bardzo się przydały. Wchodząca Anita zastała całe towarzystwo na czworakach, bo pozbieranie kulek wcale nie było takie proste. Wymykały nam się z rąk i turlały po całym salonie jak żywe, jedna jakimś cudem wlazła pod dywan i wyprysnęła, kiedy na nią weszłam, z impetem wskakując do filiżanki po kawie Alicji. Filiżanka pękła.

– Nie szkodzi – powiedziała Alicja obojętnie. – Takich mam dużo.

Marzena ukradkiem wyrzuciła od razu tę pękniętą i postawiła jej nową. Anita już od progu dostrzegła zawalony towarami stół, oko jej błysnęło, dotarła do niego szczęśliwie, odkopując po drodze w kąt tylko jedną kulkę, z tych nieco większych.

– Znaleźliście skarb…?!

– Jak widzisz. Sądzisz, że jest godzien zbrodni?

– Czy ja wiem… Może osiemnastowieczny Murzyn ze środka Afryki…

– Szczególnie poleciałby na ciepłe majtki, co?

– Nie, na kulki…

Alicja straciła nagle cierpliwość.

– Dosyć tego, na środku już nic nie leży, a nikt się nie będzie pętał po kątach, Beata, wyłaź spod tego stolika! Może byśmy wreszcie coś zjedli, ja jestem głodna!

– Ja też – przyznał się Paweł półgębkiem.

Marianek zdążył na sam koniec posiłku, dzięki czemu nic jadalnego się nie zmarnowało. Anita z wielką skruchą i wstydem wyznała, że udało jej się zdobyć tylko jedną informację, mianowicie, mąż Pameli podobno ma alibi. Szczegóły przed nią ukryto, ale zdołała wydedukować, iż całe popołudnie i wieczór spędził w towarzystwie i był widziany przez osoby godne zaufania, zatem w zabijaniu żony palców nie maczał. Nie była to wielka sensacja, bo i tak, w wersji zbrodni w afekcie, wszyscy stawiali na Włoszkę.

Kocim worem Marianek zainteresował się jeszcze bardziej niż Anita i truł nim bez opamiętania. Obejrzał przedmioty, chętnie przyjął dwie pary jedwabnych skarpetek, zgorszył się i zganił nas, że przez cały dzień znaleźliśmy właściwie tylko jeden, bo drugi się nie liczy, jako przepakowany wcześniej, i dopytywał się, gdzie ten wór był, tak namolnie, że w końcu Alicja mu powiedziała. W ostatnim pokoju. I skoro nie podoba mu się tempo poszukiwań, proszę bardzo, niech sam opróżni, na przykład, jedną trzecią atelier.

Propozycja zdecydowanie odebrała mu zapał. Nie, nie chciał opróżniać atelier, chciał natomiast odnaleźć tę książkę siostry, może w pokoju telewizyjnym, może tu, w salonie, może w pokoju Alicji…

Pokój Alicji był błędem. Sama wzmianka o nim wystarczyła, żeby Alicję rozzłościć i wyzuć z wszelkiej życzliwości. Gdyby jeszcze cokolwiek spożywczego znajdowało się na stole, z pewnością zabrałaby Mariankowi talerz sprzed nosa, ale nie było już nic, poza piwem. Za to mnie jego uwaga odblokowała umysł.

Przy wczorajszych wieczornych zwierzeniach obie musiałyśmy zgłupieć. Alicja mówiła o dokumentach, o papierach. Gdzież, na litość boską, miałaby utknąć owe poufne papiery, jak nie w swoim pokoju, który zawsze stanowił sanktuarium, prawie nikomu niedostępne! No owszem, mogła Marzena wejść i sięgnąć pod łóżko po czasopismo Jasia, mogłam wejść i ja, i wziąć z półki plan miasta, względnie atlas samochodowy Europy, ale zawsze za specjalnym zezwoleniem Alicji i na bardzo krótko. Na swoich tajemnicach, można powiedzieć, spała, przy czym miały taką postać, że przeszukanie ich trwałoby dłużej niż uporządkowanie całego domu. Z kotłownią włącznie.

Słowem się na ten temat nie odezwałam aż do chwili, kiedy część gości odjechała, a część zajęła się sobą. Tym razem do ogrodu wyszli Paweł z Beatą, a my zostałyśmy w środku, odgrodzone od komarów. Koty uznały, że teren jest wolny, wkroczyły do domu godnie i ostrożnie, po czym zajęły ulubione miejsca.

Powiedziałam Alicji o swoich poglądach na jej pokój.

– Nic z tego – odparła, kręcąc smętnie głową. – Owszem, dawno temu, na początku, miałam to w pokoju, ale ciągle byłam zdenerwowana. Możliwe, że to obsesja. Wydawało mi się, że nikomu nie mogę wierzyć, nie żeby same świnie mnie otaczały, ale ludzie mają własne poglądy, wiesz, mogą uważać, że ja przesadzam… Jak by ci tu… Twoją metodą, przykładową, proszę żeby nikt nie wchodził, nie podaję przyczyn, nie każdy szanuje fanaberię, poza tym ludzie są ciekawi…

– Koty i małpy też – wyrwało mi się cichutko.

Alicja miała świetny słuch.

– Odczep się. Ani jednej małpy nigdy tu nie było, a koty dopiero ostatnio. Ale przyzwoita ludzka jednostka wie o sobie, że na pewno niczego nie ukradnie, niczego nie zniszczy, więc czuje się rozgrzeszona. Zajrzy i popatrzy. A może ja lubię trzymać brudne majtki na wierzchu? Podaję przykład ekstremalny…

– A może lubisz pooglądać pornografię męską, a może eksperymentujesz z wyciągami z ziół trujących, a może masz heroinę, jakiejś idiotce odebraną, a może kolekcjonujesz zasuszone gówienka rozmaitych zwierzątek – przerwałam jej niecierpliwie. – Nie mów do mnie rzeczy oczywistych! Może wpadłaś w szał i produkujesz bohomazy olejne, bo tak ci się podoba. Albo zaczęłaś pisać wiersze. Twoja sprawa, co to kogo obchodzi?

Alicja zaczęła kiwać głową.

– Otóż to. I wypraszam sobie oglądanie. Jedyna osoba, o której wiedziałam, że tam nie zajrzy, to ty. Bardzo cię przepraszam.

– Oszalałaś? – zdumiałam się. – Mówisz mi komplement!

– Nic podobnego. Młoda byłaś…

– Ty też.

– Ale starsza od ciebie. Młoda, głupia i lekkomyślna. Uczciwa, owszem, inaczej bym się z tobą nie przyjaźniła, ale wariatka. Więc, najzwyczajniej w świecie, sprawdziłam. Ja byłam w Lund, a ty tu, byłam w Malmö, a ty tu, byłam na mieście, a ty w domu. Nigdy nie dotknęłaś drzwi mojego pokoju, przez trzy kolejne lata zyskałam pewność.

Przyglądałam się jej potępiająco, bo wątpliwość w tej kwestii wydawała mi się szczytem obraźliwego idiotyzmu. Zostałam wychowana na rycerskim honorze. Z drugiej strony, znając życie, rozumiałam ją doskonale i nie mogłam mieć pretensji.

– Łaska boska, że w tamtych czasach nic nie piłam, nawet piwa, bo mogłabym się urżnąć i zawinęłoby mnie na twoje drzwi, macałabym wszystko z klamką włącznie dla utrzymania równowagi. Ale z upływem lat coraz wyraźniej widzę, o ile więcej masz rozumu ode mnie. Nie mogłaś się ze mną przyjaźnić od urodzenia?

– Twojego czy mojego?

– No, dwie osoby potrzebne… Mojego!

– Może i mogłam, ale jakoś nam się nie złożyło. Czekaj, wróćmy do tematu, jedna ty nie czynisz wiosny. Nikomu nie mogłam wierzyć, zgadzam się, że obsesyjnie, gryzło mnie, bo mój pokój każdego mógł korcić. I wtedy, mówiłam ci, siedemnaście lat temu, usunęłam to z mojego pokoju. Na zasadzie: w lesie nie widzi się drzewa. Najciemniej jest pod latarnią. Co byle gdzie, to mało ważne.

Teraz już jęknęłam zgoła rozpaczliwie.

– Z czego wynika, że może leżeć wszędzie. Jeśli wtryniłaś do wora, robi się fajnie, trzeba przepatrzeć każdy, nawet ten z podartymi rajstopami.

– Z rajstopami nie, miał jechać do Polski, więc odpada.

– No to wszystkie inne. W atelier również. Wszędzie. Słuchaj… – zawahałam się. – Nie chcę się czepiać, ale ty toniesz w papierach. Ja też, z tym że ja na papierze pracuję. Toniesz w szmatach. Toniesz w pudłach. Na litość boską, dlaczego…?!

Alicja patrzyła na mnie dziwnym wzrokiem i właściwie nie musiała odpowiadać. Zrozumiałam.

Podstawę stanowił optymizm. Żadna z nas nie była już młoda i nie dysponowała pełnią sił, ale obie wciąż żywiłyśmy nadzieję. Nadzieja, jak wiadomo, umiera ostatnia. Sama miałam przed sobą zaplanowany porządek w książkach, porządek w filatelistyce, porządek w dokumentach, porządek w starych maszynopisach, porządek w bursztynach, porządek w suchych zielskach… I niezłomną nadzieję, że ten porządek wreszcie zrobię.

Alicja również. Przeszkód napotykała więcej niż ja, ustawicznie ktoś u niej mieszkał, ktoś przyjeżdżał z wizytą, ktoś zabierał czas. Zdrowie i siły również zabierały czas, żądały odpoczynku. Miała w perspektywie, powiedzmy, trzy wolne dni, ale porządek w samym tylko salonie wymagał trzech tygodni, te trzy dni zatem poświęcała na odpoczynek. I na ogród. A potem kołomyja zaczynała się na nowo i pozostawała wyłącznie nadzieja.

– I pomyśleć – westchnęłam ciężko – że istnieją osoby, który przechodzą na emeryturę i czują się takie nieszczęśliwe, bo nie mają co robić, bo się sobie wydają niepotrzebne, bo nikt ich nie chce…

– Nie mów do mnie takich kretyństw! – warknęła Alicja. – Trzeba było mieć własne zainteresowania, upodobania, wykształcenie, a nie siedzieć w guzikach, zupkach, wywiadówkach i podpisywaniu listy obecności! Tobie mam to tłumaczyć? Podobno masz fioła na tle tundry na prawo od Nordkappu!

Mieć, miałam, ale zdziwiło mnie, że ona to pamięta po jednej rozmowie, której, zdawałoby się, nie słuchała. Nagle przyszło mi na myśl, że gdybym nie miała nic innego do roboty, a także nie miała pieniędzy, poszłabym tam na piechotę, poświęcając na tę podróż resztę życia. No i proszę, wciąż pozostawała mi nadzieja, że jednak nie pójdę na piechotę, tylko pojadę…

– No dobrze – zgodziłam się. – Mentalność krowy i wołu uprawnia do wymagań wyłącznie krowy i wołu. Wróćmy do tematu. Póki tu jestem, zrobię, co mogę, żeby ci przegrzebać tyle worów, ile znajdziemy. Nie w tej chwili. Poszłabym spać, może bodaj jedna noc przejdzie nam spokojnie.

Zła godzina tylko na to czekała…


* * *

Obudziły mnie dźwięki. Narastające, ktoś coś wykrzykiwał, rozlegały się jakieś łomoty. Postarałam się oprzytomnieć, złapałam szlafrok, wyskoczyłam z pokoju, o ile niemrawe wyłażenie można nazwać wyskakiwaniem.

Potwornie zdenerwowany Paweł nie mógł w salonie opanować słowotoku.

– Hałasy, coś rymnęło, ale spałem, obudziłem się, słuchajcie, co było z drzwiami? Czy atelier zostało zamknięte? A wydawało mi się, że ktoś tu jest, na tarasie, ale to przedtem, poleciałem do atelier, jak Boga kocham, on się na mnie rzucił, strzeliłem w mordę, może i za mocno, ja nie wiem, tam ktoś był! Ja nie mówię, że od razu, tak trochę przytomniałem, myślałem, że mi się wydawało, ja nie wiem ile czasu, coś mi się takiego potem zrobiło, co miałem zrobić, grzecznie perswadować? Nie zdążyłem pomyśleć i tego…

– Zamknij gębę – zażądała ostro Alicja. – Dajcie mu czegoś… Mów po kolei i całymi zdaniami!

– Całymi zdaniami nie wiem, czy potrafię, nie wymagaj za wiele. Nie zdążyłem się zastanowić, on poleciał ze schodów, cholernie dużo rzeczy poleciało za nim, tam przejść się nie da…

– Nie tak. Od początku.

Dostał wody i koniaku. Odetchnął głęboko, zdołał się opanować, może nie całkowicie, ale dostatecznie, żeby przywrócić umysłowi odrobinę równowagi. Usiąść nie chciał, wolał się kręcić między fotelami.

– W ogrodzie byliśmy. Takie miałem wrażenie, że na tarasie ktoś jest, myślałem, że jedna z was, więc tego… No, nie interesowałem się tym, jeśli któraś chce siedzieć w kucki na tarasie, wolno jej, nie?

– Dlaczego w kucki?

– Nie wiem, czy w kucki, tak wyglądało. Nisko, a na kota za duże, no, człowiek. Ludzka istota. Może Alicja coś robi z kwiatkami…

– Po nocy? – skarciła go Alicja. – W ciemnościach? Puknij się!

– Dobrze, za chwilę. Nawet chyba zdążyłem pomyśleć, że zaraz zapali lampę. Tam… no… tego… nie przyglądałem się specjalnie, przez krzaki nie widać… Pobyliśmy trochę w ogrodzie, bardzo ładny masz ten trawnik…

Popatrzyłyśmy z Alicją na siebie.

– Zbij go z tematu, bo sam nie wybrnie – poprosiłam.

Alicja kiwnęła głową.

– Przejdź do dalszego ciągu. Wróciliście potem do domu i co?

– I Beata pierwsza poszła się umyć…

– Nic nie słyszałam? – zdziwiłam się.

– Bo ja nie grałam na trąbie, tylko się myłam – zwróciła mi uwagę Beata. – Tak cichutko. Pamiętałam o wychodku, wodę do sedesu wlałam dzbankiem, tym z bufetu na kuchni.

– Cholera – wyrwało się Alicji. – W nim stała woda do podlewania kwiatków, z nawozem. Znaczy, z odżywką.

– Och, bardzo cię przepraszam…

– Sedesowi nie zaszkodzi – przerwałam im, bo Beata, najwyraźniej w świecie, już zaczęła myśleć o jakiejś ekspiacji. – Paweł, mów dalej.

– Na czym ja… a…! Poszła się umyć, a ja tak sobie na chwilę przysiadłem na łóżku i chyba przysnąłem… No dobrze, zasnąłem martwym bykiem…

Dopiero teraz zauważyłam, że Paweł jest kompletnie ubrany, a noc grawitowała już w kierunku świtu. Reszta nas miała stroje przystosowane do pory doby.

– To widać – mruknęła Alicja.

– Coś mnie obudziło – ciągnął Paweł coraz przytomniej. – Jakieś odgłosy z atelier. Taki wyrwany ze snu poleciałem sprawdzić, zanim pootwierałem te wszystkie drzwi…

– Tylko dwa. Chciałam powiedzieć, dwoje.

– Ale przesuwne. I te szklane ciężko chodzą, a drewniane się trochę zacinają. Więc zanim co, w atelier ucichło, chociaż trochę się jakby sypało, wyskoczyłem, nie zdążyłem zapalić światła i, jak Boga kocham, jakiś palant się na mnie rzucił. To co miałem zrobić, grzecznie pytać, czego sobie życzy? Strzeliłem w ryja, a on jakiś miękki, od razu poleciał ze schodów na sam dół…

– Co…?!

Alicję poderwało z kanapy. Poderwało nas wszystkie.

– A za nim poleciały deski – uzupełnił niepewnie Paweł. – Chyba regały. Zapaliłem światło, trudno zejść…

– Na litość boską…!!!

– Zdaje się, że tam leży… A co wam się…?

Leży, rany boskie, zwalił faceta ze schodów i pyta, co nam się stało! W tej rupieciarni… mógł się zabić, ranny, ze złamanym kręgosłupem…! A my tu sobie gawędzimy, zamiast wzywać pogotowie…!!!

Miał jednakże rację, po schodach tak zwyczajnie nie dało się zejść. Nie tylko pudła je blokowały, rusztowanie przy samej ścianie składało się z wąskich regałów, ustawionych jeden na drugim, podpartych czymś chwiejnym na niższych stopniach. Konstrukcja to była nader osobliwa, bo w końcu regały wymagały płaszczyzn poziomych, a schody stanowiły płaszczyznę skośną, ale Alicja nawet i z tym dała sobie radę. Tyle że zbyt stabilne to nie było i miało prawo polecieć.

No i poleciało, trochę się przy tym dewastując. Część zwaliła się przez balustradkę jeszcze niżej. Zejście na dół należało połączyć z gimnastyką i podnoszeniem ciężarów, a na samym dole, przy drzwiach wyjściowych, leżał człowiek, przywalony pudłami i czymś jeszcze, z daleka nierozpoznawalnym.

W okropnym pośpiechu, usuwając z drogi ciężkie drewno i połowicznie rozwalone pudła, przedarliśmy się na niższy poziom. Atelier było duże, od podnóża schodów do człowieka pozostawało jeszcze dobre pięć metrów barykady. Spojrzałam na nią, bo w końcu, przełażąc przez rozmaite przeszkody, chce się je widzieć, nie przełazić na ślepo, spojrzałam zatem i zamarłam. Zemdliło mnie i zabrakło mi tchu.

Pod nogą biurka leżała ludzka ręka.

Dłoń i przedramię aż do łokcia. Ludzka ręka, wyglądająca tak martwo, jak tylko to było możliwe. Na litość boską, z takim rozmachem Paweł trzasnął…?!!!

Obok mnie nagle zachłysnęła się Beata, wydała z siebie jakiś dziwny jęk. Patrzyła pod nogi, odruchowo popatrzyłam również, Boże wielki, prawie przy samych schodach ludzka stopa…! W skarpetce i w męskim bucie…

Potworność stała się nie do zniesienia. Nie byłam w stanie wydać z siebie głosu, w głowie zakotłowały mi się jakieś dziwne myśli, krew, dlaczego nie ma krwi, Paweł poodrywał facetowi ręce i nogi, niemożliwe, żeby jednym ciosem, szarpał go chyba, rąbał siekierą, trzeba się opanować za wszelką cenę, alternatywą jest atak serca albo wybuch histerii, mnie się to śni, niech się obudzę…!

– Hej, niech mi tu ktoś pomoże! – zażądała z irytacją Alicja. – Ruszcie się, posprzątamy kiedy indziej!

Posprzątamy…!

Dolazła już przez rumowisko do samych drzwi i próbowała zdjąć z leżącej postaci zaklinowane trzy czwarte regału. Paweł, o metr od niej, wlazł na wielkie pudło i ugrzązł w nim nogą, zdumiona byłam, że nie skamieniał jeszcze bardziej niż my, ostatecznie ta masakra to jego dzieło! Ale skoro on się rusza, nawet wierzga, ja może też powinnam, niekoniecznie wierzgać, ale przynajmniej mówić…

– Alicja, na miłosierdzie pańskie! – wychrypiałam rozpaczliwie. – Nie szarp nim, rozleci się do reszty…

– To niech się rozleci, już i tak się rozleciał, muszę go zdjąć, bo nie ma dostępu do ofiary. Chyba nie żyje, ale trzeba sprawdzić!

– Cholera ciężka, co za gówno tu trzyma… – mamrotał wściekły Paweł, nie mogąc się pozbyć zdemolowanego pudła z nogi.

Dramat dramatem, ale w tym momencie Beata kichnęła. Najwidoczniej żadne tragedie nie mają wpływu na to coś, co człowieka wierci w nosie, i nieraz się przytrafiało, że głupi dźwięk niweczył najstaranniej zaplanowane, rozmaite akcje. Kichnęła tak potężnie, że ze schodów zleciał jeszcze jakiś mały przedmiot, mnie zaś wreszcie uruchomiło. Ją też.

Przedarłam się do Alicji, usiłując nie spoglądać na boki, żeby nie zobaczyć przypadkiem następnych ludzkich szczątków, bo w razie samotnych żeber albo jeszcze gorzej, na przykład płuc, względnie żołądka z przyległościami, przestałabym odpowiadać za siebie. Pilnie wpatrzona w jej ręce, wspomogłam ją w podrywaniu regału z dwiema półkami i jedną ścianką, zaklinowanego skosem tak, jakby przez wieki miał służyć jako zjeżdżalnia dla dzieci. Paweł zrezygnował z walki z pudłem na nodze, trzeszcząc nim i dziwnie zgrzytając, dotarł do nas, podbił w górę jedną z półek, kant drewna zaskrzypiał po szkle.

– Uważaj, szyba…! – krzyknęła Alicja.

– Czekajcie, to trzyma tutaj! – zawołała równocześnie Beata. – Moment, zaraz wykopię!

Złośliwym przypadkiem drugi bok regału i jeszcze jakieś kawałki drewna ułożyły się tak, że stworzyły idealną podpórkę dla tamtej, zaklinowanej części. Jej wsparcie stanowił pierwszy stopień schodów. Gdyby ktoś się specjalnie starał, z pewnością takiej doskonałości konstrukcyjnej osiągnąć by nie zdołał, w dodatku na wierzchu deski przy schodach leżała upiorna ludzka noga w męskim bucie.

Z dziką determinacją Beata zdobyła się na męstwo nadprzyrodzone. Kopnęła to. Prawdopodobnie zamknęła oczy, bo wycelowała bezbłędnie w bok leżącej deski, z otwartymi nie udałoby się jej to z pewnością. Całość drgnęła, straciła tę swoją nieskazitelną linię, regał nad ofiarą zatrzeszczał i dał się wyrwać.

– Otwórz drzwi i wywal to na zewnątrz – poleciła Alicja zimnym głosem.

Paweł spełnił polecenie, dosięgnął klamki, przesunął drzwi atelier i wyrzucił cholerny regał do ogrodu. Alicja ze stęknięciem spróbowała podważyć i unieść coś jeszcze, co spoczywało na leżącym człowieku, i przez moment naprawdę byłam przekonana, że postradałam zdrowe zmysły, a co najmniej zdolność oceny oglądanych widoków. Najwyraźniej w świecie ujrzałam, że ofiara ma dwa kadłuby, jeden nad drugim, a co gorsza, dwie głowy. Alicja, nie okazując najmniejszego zdziwienia osobliwym zjawiskiem, usiłowała podnieść kadłub z wierzchu.

– Nie stójcie jak słupy, pociągnijcie to! – rozkazała niecierpliwie, nieco zdyszana. – Zaczepiło się tu gdzieś. No, już!

Coś mi zaczęło świtać, ale opornie. Paweł, mimo przeszkody na nodze, przyszedł jej z pomocą, wspólnymi siłami zepchnęli jeden kadłub z drugiego przy akompaniamencie rozdzieranej tkaniny. Patrzyłam na to wyłącznie z obawy, że jeśli spojrzę gdzie indziej, rzucą się na mnie kolejne fragmenty ludzkiej anatomii, co zmąci mi umysł na nowo. Beata znajdowała się tuż za mną.

– Skąd dwóch…?! – jęknęła słabiutko.

Alicja dokopała się wreszcie do ofiary na spodzie, całkowicie lekceważąc ofiarę z wierzchu. Pomacała jej szyję, spojrzała na twarz.

– Pasożyt – oznajmiła sucho. – Nie żyje. Jeszcze nam tylko tego brakowało! Chyba skręcił kark, bo rany nie widzę, a na serce przecież nie umarł.

– A to drugie…? – jęknęła ponownie Beata.

– Jakie drugie?

– Alicja, na litość boską! – zdenerwowałam się. – Po całym atelier masz porozwalane kawałki drugich zwłok! Nie widzisz ich?! Co to ma znaczyć?!

Alicja obejrzała się i dostrzegła rękę.

– A, to. Nic takiego, to manekin. Nie zwracajcie uwagi…

– Co takiego? – spytał Paweł dziwnym głosem.

Alicja podniosła się i spojrzała na nas.

– Manekin, o co chodzi? Krawiecki. Stał na górze, przyciśnięty regałem, no dobrze, rozpadł się trochę. Właściwie nie krawiecki, tylko taki wystawowy, ale zrobiony z krawieckiego. Możliwe, że był już dosyć stary. Nie będziemy się teraz przecież zajmować manekinem, tu leży żywy człowiek! To znaczy, nieżywy. Anatol, rozpoznaję go, chociaż źle wygląda. Co robimy?

Chwilę trwało, zanim udało nam się złapać dech. Paweł z przerażeniem patrzył to na kadłub o zdekompletowanych kończynach i w podartej marynarce, to na pasożyta pod futryną, to na własną nogę w kartonowym pudle. Dwukrotnie otwierał usta w ciszy, aż wreszcie udało mu się wydobyć z siebie nieco ochrypły głos.

– Razem… zlecieli…?

– Co?

– Pytam… jak? Dałem w mordę jednemu…

Alicja pojęła nagle ogrom szalejącego w nim dramatu.

– A, nie – powiedziała życzliwie. – Jednemu, tak. Drugi już leżał. To znaczy pierwszy już leżał, a ty przyłożyłeś drugiemu. Nie załatwiłeś obu.

No, jeśli to miało zabrzmieć uspokajająco… Rzeczywiście, duża różnica, zabić człowieka i rozwalić manekina, czy też tylko zabić człowieka, Paweł powinien zapewne rzucić się w radosne prysiudy. Alicja trochę się zniecierpliwiła.

– O co chodzi? On już nie żyje, nie ma co się wygłupiać z pogotowiem, trzeba zadzwonić po policję. I chyba niczego nie powinniśmy tu ruszać.

Paweł odchrząknął.

– Może jednak… Może ja przedtem wyjadę…

– Po co?

– Z ekstradycją zawsze mają kłopoty. A mnie na duńskim pierdlu specjalnie nie zależy…

– A do czego ci duński pierdel? – zdziwiła się Alicja. – Przecież go nie zabiłeś.

– Tylko co…?!!!

– Tylko rozpieprzyłeś manekina. To nie jest karalne.

Pawłem szarpnęło i błysnęła w nim jakby nadzieja.

– Tak zaświadczycie…? Że to nie ja…?

– Owszem, zaświadczymy – odezwała się zdławionym głosem Beata za moimi plecami. – Ja zaświadczę.

Alicja rozzłościła się rzetelnie.

– Uspokójcie się w tej chwili i przestańcie histeryzować, wszyscy macie zaćmienie umysłowe czy co? On nie żyje już co najmniej od dwóch godzin, widzę przecież! I sama logika wystarczy, ten, co zleciał później, musiał leżeć na wierzchu, a ten co wcześniej, pod spodem. Na wierzchu leżał manekin, pasożyt już był nieżywy, jak go waliłeś po pysku, a swoją drogą, jak on się wypsnął? Musiał naruszyć całą konstrukcję.

Bez względu na szyk i układ zdań, treść jej słów do mnie dotarła. Do Pawła chyba jeszcze nie, ale to nie ja uginałam się pod ciężarem zbrodni co najmniej przez dziesięć minut, tylko on. Niemniej jednak nadzieja zaświeciła w nim jaśniej.

– Alicja, powiedz to wszystko jakoś porządnie. Poważnie myślisz, że nie ja go zabiłem? Przecież mu przywaliłem zdrowo, wyraźnie czułem, jak mi się pod ręką ludzka morda ugięła, elastycznie, ciało sztuczne odpada! I on się na mnie rzucił, jakby zza regału wyskoczył, ciemno było, ale od okna trochę światła pada, w tych ciemnościach taki pawian się wali…

– No właśnie – przerwała mu Alicja z westchnieniem. – Zaklinowany był między regałami bardzo porządnie, akurat się mieścił, a już nie miałam na niego innego miejsca. Pasożyt zleciał z tych schodów, to pewne, musiał po drodze łapać za regały, pewnie chciał się zatrzymać, naruszył wszystko, a ty może trąciłeś i manekin wyleciał na ciebie. Z drobnym opóźnieniem. I zgadza się, łeb z szyją miał elastyczny, dlatego mu nie odpadł. A ręce i nogi z kawałków, sama składałam.

Z jękiem uczyniłam kilka kroków do tyłu i usiadłam na schodach. Beata zrobiła to samo, usiadła nieco wyżej. Paweł nie miał gdzie siadać, ani się nawet o co wesprzeć, odetchnął głęboko raz i drugi. Alicja wylazła zza pasożyta, trochę zniecierpliwiona.

– Tu spędzamy resztę wieczoru? Napiłabym się kawy. Poszłabym do kuchni dookoła domu, ale zdaje się, że pozamykałam drzwi, chyba że Paweł otworzył.

– Policja – powiedziałam smutnie.

– Nie mam pod ręką telefonu. Ruszcie się może, co?

– Nie mogę – powiedział Paweł, wyraźnie odzyskujący wszelkie siły, fizyczne i umysłowe. – Co tam jest, w tym pudle, Alicja, dlaczego ja się nie mogę tego pozbyć? Jakby coś trzymało. Nie mam swobody ruchów, to duże, nie chcę deptać po zwłokach.

Alicja rzuciła wzrokiem przelotnie i odrobinę się zakłopotała.

– No tak, trzeba to z ciebie zdjąć. Może odciąć? Czekaj, tu gdzieś powinien leżeć sekator…

Obie z Beatą w milczeniu oglądałyśmy przedstawienie. Pod ścianą trup, o centymetry od niego Alicja z Pawłem, przepychający się wzajemnie po rumowisku przy stole, Alicja macająca dekoracyjny śmietnik na wierzchu, Paweł czyniący bezskuteczne próby przydeptania drugą nogą sztywnego kartonu… Czysty surrealizm. Ewentualnie skażony horror.

– Zostanie mi to na zawsze? – spytał, starając się ukryć lekki popłoch.

– Mógłbyś zdjąć but, ale lepiej nie – odparła Alicja, zakłopotana nieco więcej. – Nie mogę go znaleźć, każdy mi tu wszystko przekłada… O, mam nóż!

– Powiedz przynajmniej, co to jest! Co tam trzyma?

– Nic takiego, pułapka.

– Na myszy?

– Nie… No dobrze, wilcze paści.

– Co takiego…?!

– Wilcze paści.

– Na litość boską, do czego ci wilcze paści…?!!!

– Do niczego. Tak sobie zamontowałam, na próbę, z ciekawości, bo tyle było gadania o wilczych paściach i raz wreszcie chciałam zobaczyć, jak to wygląda. Okazuje się, że przymocowałam doskonale, ale jako paści, zdaje się, wyszło mi trochę źle. Nie odcięło ci nogi, ani nawet nie złamało…

– A powinno?

– Oczywiście, że powinno. Ale chyba tylko złapało cię za but. Nie wiem, czy się gdzieś nie zacięło i nie zaskoczy, więc lepiej tak nie przytupuj. Spróbuję odciąć możliwie dużo tego kartonu, zobaczymy, co jest w środku.

Ciężko spłoszony Paweł zamarł w bezruchu. Alicja z wysiłkiem zaczęła dydolić twardy, sztywny karton średnio ostrym nożem. Podniosłam się, nic nie mówiąc, bo nie byłam pewna, czy dobrze pamiętam, i nie chciałam stwarzać złudnych nadziei, przelazłam przez Beatę i udałam się do składziku obok furtki.

Owszem, dobrze pamiętałam. Znalazłam obcęgi, młotek, siekierę, przyrząd do pielenia mleczu, zabrałam wielki sekator na długich ramionach i wróciłam do atelier.

Już po kwadransie użytkowania tych wszystkich narzędzi Paweł uwolnił się od brzemienia, którym okazała się kupa żelastwa, wymieszanego ze szczątkami kartonu. Rzeczywiście trzymało but. Z chwilą zabrania, mu buta brzęknęło głucho i zwarło zębate szczęki z przerażającą siłą.

– Wilcze…? – powiedział Paweł ze zgrozą. – Chyba raczej na słonia! Skąd to masz?

– Z kocich worków.

Wysunęłam supozycję, że manekin jest tego samego pochodzenia. Alicja przyświadczyła.

– Był w kawałkach – dodała. – Poskładałam go na wszelki wypadek, bo mógł się przydać.

– Z takim ciężkim dałaś sobie radę? – zainteresował się podejrzliwie Paweł.

Alicja miała zapewne przypływ szczerości, bo udzieliła odpowiedzi.

– Sam z siebie nie był taki ciężki, ale nasypałam do niego ziemi. Do korpusu. Akurat mi tu stał pod ręką, jak przesadzałam kwiatki i musiałam się pozbyć starej ziemi z doniczek. Zarażona była taką grzybicą, więc nie chciałam jej mieszać z dobrą i zarażać sobie całego ogrodu. A potem o niej zapomniałam.

– No dobrze, a dlaczego tę potworną pułapkę zamontowałaś w pudle?

– Żeby nikt nie wlazł.

– A, to ci się rzeczywiście udało rewelacyjnie!

Weszliśmy wreszcie na górę, Alicja ruszyła do telefonu i nagle cofnęła się znów do atelier. Ze zmarszczonymi brwiami odkopała spod nóg kilka przeszkód i dotarła do kąta, dokładnie przeciwnego lokalizacji pasożyta. Zajrzała za stos rozwalonej makulatury.

– No proszę – powiedziała gniewnie. – Tego tu przedtem nie było. To znaczy owszem, było, ale schowane. Ktoś wywlókł. Zaczynam mieć naprawdę dosyć tego grzebania w moim domu!

Za stosem, częściowo przywalony starymi numerami National Geographic, leżał bardzo wypchany koci wór. Pozbyliśmy się wątpliwości, pasożyt musiał tu grasować, znalazł kolejny łup, zapewne chciał go zabrać, ale potknął się o coś, zleciał ze schodów w pozycji bardzo niewygodnej, do tyłu, zabił się, a wór ocalał. Stworzyło to odrobinę nadziei.

– Po pierwsze, weźmy go do salonu i przeszukajmy – powiedziałam stanowczo. – A po drugie, wygląda na to, że grzebanie masz już z głowy. Sprawca opuścił ten padół, spółka Pamela-pasożyt przeniosła się na lepszy świat i niech im ziemia lekką będzie! Paweł, sięgnij…

– Mieliśmy nic nie ruszać?

– A, czort bierz. Już i tak ruszyliśmy dosyć dużo. Bierz worek i chodźmy stąd, a ona niech się nie mądrzy. Alicja, dzwoń!

Alicji się nie śpieszyło. W pierwszej kolejności przystąpiła do produkcji kawy, potem znalazła połówkę papierosa, zapaliła i usiadła przy stole.

– Co za różnica, kiedy zadzwonię? – powiedziała spokojnie. – Przecież nie musieliśmy go znaleźć akurat teraz, nie? Znacznie logiczniej byłoby rano.

Prawie bez namysłu przyznaliśmy jej słuszność. Nie było żadnego powodu szlajania się po atelier w środku nocy, chyba że zwabiłyby nas tam hałasy. A, właśnie, Alicja stwierdziła, że pasożyt wykorkował już co najmniej dwie godziny temu, może nawet trzy, leciał niewątpliwie z potężnym hukiem, waliło się za nim całe drewno, jakim cudem mogliśmy tego nie słyszeć?

– Nas nie było – przypomniała Beata. – Ale wy…? Rzeczywiście dziwne.

– Wychodek – mruknęła Alicja.

Znów miała rację. Istotnie, spuszczałyśmy wodę, obie kolejno, korzystając z tego, że nikt jeszcze nie śpi. Rezerwuar robił wrażenie, jakby przybywało mu sił i natężenie wydawanych przezeń dźwięków z dnia na dzień rosło, przeraźliwe i długotrwałe ryki mogły zagłuszyć walenie się w gruzy całego wieżowca, a nie tylko zwyczajne spadanie ze schodów. Możliwe, że pasożyt, ogólnie starający się o ciszę, specjalnie wybrał sobie występ wychodka, żeby coś szarpnąć albo przerzucić z hałasem. Było to jedyne sensowne wytłumaczenie, bardzo dobrze, ale co, wobec tego, usłyszał Paweł?

Został przesłuchany dokładnie. Lepiej późno niż wcale.

Najpierw sprecyzował widoki w ogrodzie. Coś siedziało na tarasie prawie pod samymi drzwiami, w winorośli i dracenach, i, jego zdaniem, był to skulony człowiek. Klęczał albo tkwił w kucki. Drzwi stały otworem…

– A myśmy tu rozmawiały – przypomniałam Alicji. – O ile pamiętam, właśnie o workach w atelier. Pasożyt, oczywiście. Podsłuchiwał, a potem poszedł szukać tych worków.

– Którędy? Atelier było zamknięte.

– Jesteś pewna?

– Paweł, ty otwierałeś. To się czuje w ręku, zwolniłeś zatrzask i prztyknęło czy przesunęły się zwyczajnie?

– Nie wiem – powiedział stanowczo Paweł. – Nie zwróciłem uwagi. Zabiłem człowieka, trup leży, coś mnie trzyma za nogę, pełno drewna wszędzie, a ja się mam zajmować prztykaniem. Ledwo mi się udało dosięgnąć tej klamki!

– Jeśli samymi końcami palców, to zamknięte nie były – zaopiniowałam stanowczo. – Tylko dosunięte i pasożyt wlazł bezproblemowo. Zleciał w koprodukcji z rezerwuarem.

– Dobrze, to już wiemy. Co usłyszałeś później?

Paweł zastanowił się głęboko.

– Nie mam pojęcia. Rumor. Coś zleciało. Gruchotało. Nie wiem, co to mogło być.

– Jeśli wyrwało cię ze snu…

– Bez przesady, nie wyrwało, sam się obudziłem chwilę wcześniej. Niewygodnie mi było i nie lubię spać w ubraniu. Ale zagruchotało, zanim całkiem oprzytomniałem.

– Coś tam mogło się słabo trzymać i poleciało bez powodu – powiedziała w zadumie Alicja. – Tak jak manekin. Gdyby pójść i popatrzeć, może by się odgadło, ale nie wiem, co na to gliny. Zaraz. Uzgodnijmy, kiedy go znaleźliśmy i nie mówmy o bitwie Pawła z tą kukłą. Wszedł, potrącił regał i wszystko runęło bez walenia po mordzie.

– Popieram – rzekł energicznie Paweł.

– Co do reszty, możemy mówić prawdę…

– Ale może usuń gdzieś te wilcze paści – zaproponowałam. – Inaczej będą cię podejrzewać albo o jakieś podstępne machinacje, albo o wariactwo. Można je wrzucić do składziku… o, i trzeba odnieść z powrotem narzędzia, bo zaczną dociekać, po co nam była siekiera.

– No dobrze, to kiedy…?

Ustaliliśmy wreszcie, że najwłaściwsza będzie godzina dziesiąta. Zdążymy się jeszcze trochę przespać, a może nawet zjeść śniadanie. I, oczywiście, przegrzebać odnaleziony wór…


* * *

Jedną rzecz Alicja przewidziała doskonale, a mianowicie wypatrzenie przedmiotu, który gruchotał Pawłowi. Wśród pudeł leżała kula do kręgli. Przedtem ulokowana była w makulaturze obok kociego worka, kula jednakże ma to do siebie, że się łatwo toczy. Spadła i poturlała się przez całe atelier w poprzek, a ściśle biorąc, przez wszystkie wolne skrawki podłogi. Sprawdziliśmy, Paweł przyświadczył, ten właśnie dźwięk!

Gliny przyjechały o jedenastej, od razu z tłumaczem Danielem, kompletna ekipa. Pasożyta wynieśli dołem, przez ogród, lekarz zaś odgadł przyczynę zgonu bez chwili wahania. Rzeczywiście, złamany kark, jakieś tam kręgi, które fachowo łamią zawodowi zabójcy. Mimo nader sprzyjających okoliczności, nie zaczęli szukać wśród nas zawodowego zabójcy.

Daniel milczał służbowo, ale Alicja słuchu nie straciła i tłumaczyła nam ich rozmowy na bieżąco. Podsłuchiwała chciwie w obawie, że uprą się przeszukać dom, a już co najmniej atelier, oni zaś najwidoczniej zapomnieli, że jedna osoba w tym towarzystwie tłumacza nie potrzebuje.

– Uważają to za nieszczęśliwy wypadek – oznajmiła półgębkiem. – Ale oficjalne orzeczenie wydadzą po sekcji. Kliniczny przykład, poleciał do tyłu, nie zdążył się przytrzymać i trzasnął głową w futrynę, innych widocznych obrażeń nie ma. Muszę udawać, że przyjmowałam go jako gościa raczej rzadko. Tylko co, do cholery, robił w atelier?

– Węszył po kwiatkach i ceramice – zaproponowałam szybko. – Chciał wykryć twoje roślinne tajemnice, a może także coś podwędzić.

– To nieładnie obszczekiwać go po śmierci.

– No dobrze, zostaw same tajemnice.

– A co robił naprawdę? – spytał znienacka Daniel.

No i masz, wypisz wymaluj, jak gliny, zapomniałyśmy zupełnie, że on wszystko rozumie!

– A cholera go wie – powiedział ponuro Paweł, bo obie z Alicją zamilkłyśmy, a Beata z całej siły starała się nie wtrącać. – Podobno był wścibski, tak słyszałem, bo osobiście nie znam człowieka i w życiu go na oczy nie widziałem. Cały czas się zastanawiamy, po kiego grzyba tam przylazł i co robił.

– Oni zaraz zaczną was przesłuchiwać…

– Możesz im od razu powiedzieć, że z nimi tylko stracą czas – rzekła Alicja, wskazując nas gestem brody. – Nikt z nich nigdy nie zetknął się z Anatolem, najczęściej tu bywa Joanna, ale też jakoś na siebie nie trafili. Anatola zresztą dawno już tu nie było, dopiero ostatnio przypadkiem dowiedziałam się, że jest, z tym że oficjalnej wizyty mi nie składał.

– Jest jedna możliwość – wtrąciłam się, bo wyobraźnia ruszyła mi do lekkiego galopu i chciałam podsunąć Alicji pomysł, zanim ją zaczną przesłuchiwać. – O ile wiem z dawnych opowiadań, on był oszczędny i przezorny. Być może, zaplanował sobie pomieszkać u ciebie i zawczasu wytrącić ci z ręki argument, że nie masz miejsca. Przedtem sprawdzić, bo nie było go dość długo i mogły zaistnieć zmiany, a sprawdzać wolał nie tak jawnie, więc wkradł się cichutko przez atelier…

– I nikt z was nie słyszał, jak leciał ze schodów? – zdziwił się Daniel. – Ja na razie pytam prywatnie. Tam jest całe rumowisko!

– Po pierwsze, rumowisko jest wtórne – wyjaśniła Alicja. – Myśmy je zrobili, Paweł potrącił regał na górze. A po drugie… Beata, spuść wodę!

Na spuszczenie wody zareagowała dość gwałtownie cała ekipa policyjna, bo wychodek skorzystał z okazji i pokazał, co potrafi. Kwestia słyszalności upadła. Porzucili atelier i zajęli się przesłuchaniami. Nie wiadomo, jak wypadłyby rezultaty krzyżowego ognia pytań, gdyby nie to, że zaraz na początku jeden z gliniarzy, wchodzący przez drzwi tarasowe, trafił na kulkę. Wyturlała się z któregoś kąta prosto pod jego nogi, przydeptał ją, poślizgnął się, chwycił futrynę i odzyskał równowagę, kulka zaś zrobiła to samo co tamta, wczorajsza. Strzeliła mu spod buta w kierunku kuchni i trafiła w środek ceramicznej doniczki, wiszącej nad kuchennym oknem. Doniczka musiała być nadpęknięta, bo wyleciało z niej dno, a za dnem ziemia razem z kawałkami kwiatka. Wysypało się wszystko wprost na butelki z octem i olejem, na słój z resztą konserwowych ogórków, na jakieś słoiki i miseczki, na wschodzącą rzeżuchę z przykryciem podziurkowanym, na szczęście, z boku, i na dwa inne kwiatki.

– Cholera – mruknęła Alicja.

Gliniarz spojrzał pod nogi.

– Czy takie coś znajduje się tu wszędzie? – spytał jakby wszystkich naraz, dzięki czemu Daniel odruchowo przetłumaczył.

– No owszem, trochę się tego nasypało – wyznała Alicja ze skruchą. – Myślałam, że już pozbierane, ale jeszcze się plącze. Trzeba uważać.

– To widać…

Kulka zadecydowała o niezwykle ulgowym przebiegu przesłuchania.

– Dziwią się trochę, skąd taki urodzaj na zwłoki akurat u mnie – streściła nam Alicja, kiedy wreszcie poszli – ale nie podejrzewają, że to ja albo wy. Zrozumieli za to, że jestem nie bardzo porządna i pasożyt przejechał się na kulce, co wyjaśnia katastrofę. Nie mają pojęcia, o co tu w ogóle chodzi, kocie worki im do głowy nie przyszły. Zjadłabym coś. Wy nie?

Siedziała już na swoim miejscu za stołem, nad kawą. Paweł w drzwiach na taras kontemplował ogród, Beata przy stoliku z ogromnym, miedzianym blatem, większym od tego w moim pokoju, wpatrywała się pilnie w podłogę.

– Czy ja bym mogła powiedzieć coś racjonalnego? – spytała nieśmiało.

– Myślałam, że to ja mówię coś racjonalnego – zdziwiła się Alicja. – Ale możesz.

– No więc primo, pozbierałabym to cholerstwo do końca, bo ktoś się wreszcie zabije. Po drugie, powinno się chyba rozbebeszyć ten wór z atelier, bo może jednak on zawiera w sobie coś, co wyjaśni sprawę. A po trzecie, posprzątałabym tę ziemię z okna, bo nam będzie w zębach zgrzytać i szkoda kwiatka. Doniczki masz, widziałam. Nie upieram się, ale tak mi się wydaje, że to byłoby racjonalnie.

Byłoby, niewątpliwie, z wielką niechęcią Alicja przyznała jej słuszność. Wora oczywiście, wbrew zamiarom, nie zdążyliśmy nawet ruszyć. Jednakże kolejność ustaliła odwrotną, najpierw ziemia z okna…

– Potem coś zjemy, a potem reszta – zarządziła. – Jestem głodna, a na żadne katusze jeszcze nie zostałam skazana!

– Nigdzie nie jadę – oznajmiłam, układając na stole podkładki pod talerze. – Mamy co jeść, jeśli Marianek nas zaniedba, wystarczy nawet na śniadanie, jeśli przyjdzie, sklepami zajmę się jutro. Lubię tu robić zakupy. Do bani to całe dochodzenie, o kant tyłka można je potłuc, niby powinniśmy się cieszyć, ale ja mam niedosyt. Obrzydliwy.

Obrzydliwy niedosyt zainteresował towarzystwo tak, że chętnie poświęcili się produktom spożywczym, pozwalając mi gadać. Wyjawiłam poglądy.

– Porządny, prawdziwy detektyw, taki w rodzaju Herkulesa Poirot, zauważyłby różne szczegóły. Zwróciłby uwagę, że Paweł ma świeżo podrapany jeden but. Obleciałby zakamarki, znalazłby wilcze paści w składziku, umiałby porównać szczątki przy tym żelastwie z resztkami kartonu w atelier, tuż przy nieboszczyku. I już pojawia mu się pytanie: dlaczego staraliśmy się ukryć, że pułapka tam była i co miał do niej but Pawła? Podejrzane. Od początku wiedziałby, że Pamela i pasożyt się znali, jedno i drugie pada trupem w posiadłości Alicji, co w tym jest…?

– Zaraz, zaraz – przerwał mi słuchający z uwagą Paweł. – Tu mamy argument, to co sama wymyśliłaś. Pasożyt mieszkał u Pameli, ten hipotetyczny Herkules o tym wie, nie? Pamela mu zeszła ze świata, z jej mężem może się za bardzo nie kochają, musi czym prędzej szukać innego ciepłego gniazdka, no to gdzie, jak nie u Alicji? I dalej, wedle twojej wersji, proszę, wszystko się zgadza.

– A jeszcze kulka – przypomniała Alicja z satysfakcją.

Zastanowiłam się.

– Ciekawe, swoją drogą, jak potraktowałby kulki… Powinien wniknąć, skąd się wzięły i kiedy zostały rozsypane. Poza tym fakt, że Pamela pchała się do atelier, pasożyt też, coś w tym atelier musi ich wabić, nie ma siły, powinien przejrzeć wszystko do ostatniej żywej deski!

– Idiotka – skrytykowała mnie Alicja z urazą, prezentując błyskawiczną zmianę nastrojów.

– Ale to okropna robota – ciągnęłam w zamyśleniu. – I sam nie dałby rady. Powinien szukać drogą dedukcji… O, twarz…! Ja jednak zedrę te numery z książek, wczoraj zapomniałam. Zaraz to zrobię!

Zrobiłam. Na grzbietach niewątpliwie pozostały mikroślady. Z żółtymi papierkami wróciłam do stołu.

– Oczywiście, zauważyłby to – kontynuowałam. – Świeżo przylepione, świeżo zdarte i tylko na trzech. Musiałby się zastanowić i pojęcia nie mam, co do czego zdołałby to dopasować. Dlaczego tu nie ma takiego faceta? Teraz rozumiecie, że mam niedosyt, sama się muszę męczyć, zamiast mieć wszystko gotowe!

– Kota masz? Przecież wiesz, co się dzieje, bez żadnych męczarni!

– Tak, ale ja chcę wiedzieć, jak on by do tego doszedł. Ten Herkules.

– W życiu! – zawyrokował energicznie Paweł. – Nigdy by nie doszedł, choćby się zes… tego, skichał! Musiałby znać Alicję.

– Nawet przy znajomości Alicji miałby komplikacje. Chyba że wszyscy by mu wszystko powiedzieli.

– A od tego by z pewnością zwariował – rzekła z przekonaniem Beata.

Od posiłku oderwała nas Marzena, niezmiernie przejęta i zaniepokojona beztroską Alicji. Kategorycznie zażądała tych racjonalnych postępowań, przypominając, że, jak zwykle, grożą nam goście, co najmniej Anita i Marianek, a kto wie czy nie Blekot, sukcesywnie pozbawiany konkurentów. Ewentualnie pomocników. Był na wiosnę, może się pojawić i teraz, na wszelki wypadek powinno się zamknąć furtkę na skobel i udawać, że nikogo nie ma w domu.

– Możemy zamknąć drzwi na klamkę – zgodziła się Alicja. – Ona głośno szczęka, usłyszymy. Zaraz, co to miało być…? A, wór. To mój, nie kolejowy.

– Skąd wiesz?

– Kolejowe były mniej wypchane. Nie pamiętam, co tam włożyłam.

Zawartość wora stanowiły głównie utensylia narciarskie. Kilka par starych spodni, dwie pary jeszcze starszych butów, cztery kółka do kijków, gogle na sparciałej gumce, podarta kurtka na wyliniałym futerku, gruby plik prospektów reklamujących ośrodki sportów zimowych, trzy pary silnie nadpalonych rękawic, dwie dziurawe kominiarki, siedem sztuk wełnianych skarpet, też dziurawych, a oprócz tego żakiet od jesiennego kostiumu z wyprutymi rękawami, rękawy również, oddzielnie, cztery różne spódnice, wszystkie z odprutymi dołami, piłka do siatkówki, bez powietrza, durszlak bez rączki i duży kawał bardzo wiekowej watoliny.

– Dosyć to wszystko sportowe – ocenił Paweł.

– Alicja, to chyba pochodzi z czasów, kiedy miałaś manię prucia każdej szmaty, jaka ci wpadła w rękę? – spytałam. – A potem niczego nie zeszywałaś?

– Alicja, bez dwóch zdań, to wszystko nadaje się wyłącznie do wyrzucenia – powiedziała Marzena z energią. – Nie mów mi, że komukolwiek do czegokolwiek mogłoby się przydać.

Alicja kiwnęła głową dwukrotnie, do Marzeny i do mnie.

– Owszem, to właśnie miało zostać wyrzucone. Hania tu była dwadzieścia lat temu, zapakowała porządnie, żeby wywalić jednym kopem. Ale nie mogłam od razu, bo śmieciarze nie biorą takich rzeczy, które się nie mieszczą w śmieciowym zasobniku, więc nie wiedziałam, co z tym zrobić, a potem zapomniałam. Jeśli uda wam się gdzieś to upłynnić, proszę bardzo. Chociaż… Czy ja wiem…?

Wzięła do ręki durszlak i obejrzała go z uwagą.

– A jeśli będę chciała przecedzić witriol albo gówno do kwiatków…?

– Doskonale – zgodziłam się. – Zostaw sobie ten durszlak. Najlepiej włóż na głowę…

– Pasemka – podsunęła uczynnie Beata.

– Jakie pasemka? – zaciekawiła się Alicja.

– Z włosów. Gdybyś chciała ufarbować sobie włosy w kolorowe pasemka… Co prawda, teraz nakłada się czepki z tworzywa sztucznego, ale można i to. Dziurki ma dobre.

– Oszalałaś, musiałabym upaść na łeb, żeby się farbować w pasemka!

– To nie patrz w to jak sroka w gnat! – zdenerwowała się Marzena. – Poza tym, zdaje się, że to już służyło do przecedzania witriolu i gówna! Zobacz, jakie przerdzewiałe!

Z żalem Alicja odłożyła durszlak na stos rzeczy do wyrzucenia. Marzena czym prędzej skorzystała z okazji, zaczęła wpychać wszystko z powrotem do wora. Powstrzymałam ją.

– Czekaj, miało być racjonalnie. Mniejsze paczki zróbmy, większość wejdzie do zasobnika, a resztę rozsiejemy po mieście. Poza tym, zostawiłabym watolinę dla kotów…

– Druga wariatka – powiedziała Marzena ze zgrozą.

Alicja natychmiast zaaprobowała pomysł. Wydarła jej z rąk zleżały płat i odrzuciła na fotel za plecami.

– Z tym że nie teraz – ciągnęłam pouczająco. – Za ciepło. Trzeba będzie im dać na jesieni, tam gdzie sypiają. Sama znajdę takie miejsce, do którego sięgniesz jesienią, i już nie zapomnisz.

– Myślisz, że gdzie sięgnę jesienią?

Zastanowiłam się. Co ona z pewnością zrobi na jesieni…? Ubierze się w swoją ukochaną ciepłą kurtkę, można powiesić pod kurtką. Wykopie niektóre cebulki, zaniesie je do atelier, można położyć w atelier… Nie, mowy nie ma, nie sposób przewidzieć, jak za kilka miesięcy będzie wyglądało stworzone przez nas rumowisko, lepiej nie ryzykować. Tylko pod kurtką!

Podniosłam się, zabrałam watolinę i zrealizowałam zamiar od razu. Wracając do pokoju, kopnęłam kulkę, która wskoczyła na dywan i poturlała się niezbyt daleko.

– O, jeszcze jedna – ucieszyła się Alicja, nie wiadomo dlaczego. – Skąd to się bierze?

– One się chyba mnożą gdzieś po kątach – zaopiniował Paweł.

– Mówiłam, żeby pozbierać…!

Akcja zbierania do końca cholernych kulek przebiegłaby zapewne spokojnie i dała pożądany rezultat, gdyby nie ta właśnie, kopnięta jako ostatnia. Pojechał na niej Paweł dokładnie w chwili, kiedy wciśnięta w kąt za miedzianym stołem Beata wygarniała resztki spod regału przy oknie. Poleciał do przodu prosto na kwietnik, na fotele i na nią, usiłował się czegoś przytrzymać i tym czymś, niestety, okazał się parapet okienny, podparty drągiem na słowo honoru. Beata dość gwałtownie usiadła na tyłku, waląc plecami w drugi regał, prostopadły do okna. Runęło wszystko, pudła ze zdjęciami, papiery, świeczniki różnych rozmiarów, potężny stos książek telefonicznych, rozkładów jazdy, map i atlasów, a co najgorsze, olbrzymi wał kwiatów z dwóch regałów i z parapetu. Draceny, paprocie, bluszcze, kaktusy, asparagusy, cyklameny, jeden storczyk, jeszcze jakieś zielska kwitnące i liściaste utworzyły przyrodniczy kurhan Mamaja, spod którego Beata, pojękując nieco, z dużym wysiłkiem próbowała się wydobyć. Pierwsza dopadła kwietnej ruiny Alicja.

– Nie ruszaj się! – krzyknęła ostrzegawczo do Beaty.

Beata zdołała już przyjąć pozycję na czworakach. Zamarła, i słusznie, bo na jej plecach znalazła się bujna wiącha czegoś, co doniczkę miało jeszcze na oberwanym parapecie. Alicja zdążyła to uchwycić.

Na resztę należałoby spuścić szczelną zasłonę. Wszystkim nam zabrakło rąk, Paweł niezamierzenie i bezwiednie uratował całą skrzynkę roślin, twierdząc przy tym, że ma pełno siniaków w poprzek, Beacie wzbroniono wyleźć z kąta, dopóki nie domaca się drąga i nie podeprze parapetu na nowo, Marzena usiłowała przestawiać meble dla uzyskania dostępu do pobojowiska. Nie, nie siedziałam z boku w charakterze widowni, przeciwnie, podtrzymywałam bluszcz i w którejś chwili doznałam okropnego wrażenia, że zostanę tak już z tym bluszczem na zawsze, do końca życia. Zdemolowane atelier mogliśmy przełożyć sobie na później, salonowej ruiny w żadnym wypadku, bo należało ratować kwiatki, największą miłość Alicji.

Remont zajął nam dokładnie godzinę i dwadzieścia minut.

– Byłoby gorzej, gdyby nie ten regał pod parapetem – zauważyła z wielkim zadowoleniem Alicja, siadając z kawą na swoim miejscu przy stole. – Trochę się to o siebie oparło. Beata, wyjdź już stamtąd!

Wszyscy stawialiśmy przed sobą rozmaite napoje, doszukując się elementów pocieszających.

– Istny cud, że ten regał obok nawet się nie ruszył – powiedziała z podziwem Marzena. – Szlag by ci trafił całą kolekcję, ceramiczne konie by się potłukły. Jak to się utrzymało?

– Bo one stoją luzem, te regały, każdy oddzielnie. Beata, mówię do ciebie!

– Zaraz – odparła niecierpliwie Beata, wciąż tkwiąca w kącie. – Alicja, masz tu książki telefoniczne z sześćdziesiątego dziewiątego roku!

– Wielkie mecyje, ja mam z pięćdziesiątego ósmego – mruknęłam z wyższością.

– I rozkłady jazdy sprzed wieków… Za kulki nie dam głowy, ale niech mi ktoś pomoże, bo ten drąg znów się wypchnie. Słuchajcie, Alicja…

– Paweł, pomóż jej i skończcie wreszcie te cholerne porządki! Kwiaty uratowane, a reszta mało ważna.

– Jakim sposobem one tak ci rosną przy takiej nędznej odrobinie ziemi…?

– Na odżywce. Paweł, Beata…! Niech oni stamtąd wyjdą, bo patrzeć na nich nie mogę!

Beata z Pawłem nad czymś się wysilali w kucki i na czworakach, podnieśli się wreszcie z triumfem.

– Mamy koci worek! – oznajmił radośnie Paweł.

– Był w samym kącie, niewidoczny – uzupełniła z przejęciem mocno rozczochrana Beata. – Wciśnięty za ten drąg od parapetu i za regał. To chyba nowy, mam na myśli, że nie patroszony.

– Coś takiego! – zdziwiła się Alicja. – Nic o tym nie wiedziałam. Zostawcie go na razie, chodźcie na kawę. Zawartość obejrzymy na deser. A propos deser, może warto byłoby zrobić jakąś kolację? Nie jesteście głodni?

– Żadnych kolacji! – zaprotestowałam energicznie. – Kolacja później! Po tych galerniczych zajęciach rozrywka nam się należy, najpierw obejrzymy worek! Obojętne, nowy czy stary, ale stąd widzę, że mniej wypchany, więc chyba nowy.

– Czy przy każdym kolejnym worku zamierzacie rujnować dom? – spytała trochę żałośnie Marzena.

– A mówiłam, że to szukanie nie będzie łatwe – wytknęła Alicja. – No dobrze, możemy zacząć przyjemności od worka. Tylko może jednak warto przedtem usunąć te rzeczy do wyrzucenia, bo jakoś dużo miejsca zajmują.

Posłusznie wynieśliśmy do śmietnika torby z oprzyrządowaniem narciarskim i tekstyliami, pochodzącymi z poprzedniego worka. Część zmieściła się w świeżo opróżnionym zasobniku, resztę ustawiliśmy obok furtki, żeby zabrać przy okazji. Nie śmierdziały, na szczęście, daleko im było do baraniej nogi, ale przez brak woni łatwo było o nich zapomnieć.

– To kolejowy – stwierdziła Alicja, obejrzawszy najnowsze znalezisko. – Sama jestem ciekawa, co w nim jest. Czekajcie, z jakich czasów on pochodzi? Czy to nie jest któryś z ostatnich lat…? Kiedy ja tu coś ustawiałam w tym kącie, zaraz, zdjęcia… Chyba tak. Nie może mieć więcej niż cztery lata, najwyżej pięć.

– Co za różnica, ile ma lat, otwieraj!

Zważywszy, iż po podniesieniu z gruzów i energicznej renowacji całej tej części pomieszczenia, wokół miedzianego stołu pojawiło się mnóstwo miejsca, nie przenosiliśmy worka na stół salonowy, tylko Alicja zaczęła go rozkopywać tutaj, na małym foteliku. Przelotnie zastanowiłam się, jak też udało się Beacie osiągnąć tak imponujący rezultat i, rzuciwszy okiem, odgadłam, że całą zalegającą teren makulaturę oraz trzy średnie pudła upchnęła za regałem, w owym kącie, z którego wywlokła koci wór. Pomyślałam, że Alicja ma rację, jeśli leżało tam cokolwiek aktualnego, w żaden sposób tego teraz nie znajdzie. Powinno jej się zapewne powiedzieć o przemieszczeniu papierów, no dobrze, zrobię to, delikatnie i dyplomatycznie…

Jako pierwszy przedmiot w worku, na samym wierzchu, leżały przepiękne, długie, balowe rękawiczki, z najcieńszej skórki świata, zupełnie nowe. Okrzyk zachwytu wydałyśmy zgodnie i w tym momencie dobiegło nas szczęknięcie klamki u drzwi wejściowych.

– Anita! – syknęła Marzena. – Chowaj to, chowaj!

W mgnieniu oka Alicja wepchnęła rękawiczki z powrotem do worka, zacisnęła go, ale wtrynić do zajętego makulaturą kąta już nie zdążyła. Wbiła pod fotelik. Marzena sięgnęła ręką na oślep, chwyciła z półki wielki świecznik, jeden z tych, które przedtem zleciały, jęła ustawiać go pieczołowicie obok wazonu na miedzianym blacie. Alicja teraz dopiero zdała sobie sprawę z pustyni papierowej dookoła, w oku jej niepokojąco błysnęło, otworzyła usta i zamknęła, bo Anita z byle czego umiała wyciągać wnioski.

Nie była to jednakże Anita, tylko Marianek.

Ile zobaczył, diabli wiedzą. Znalazł się w salonie, jakby leciał z odrzutem, pełen zaciekawienia, zainteresowania i jakichś tajemniczych emocji.

– O, co robicie? Alicja, podobno u ciebie ktoś się zabił, no, ja wiem, Anatol, oni się znali z Pamelą, on się sam zabił czy to może ten mąż…? Co tu macie? O, te książki telefoniczne, ja bym popatrzył, może tam jest i ta moja…?

Marzena chwyciła go za kark, kiedy usiłował paść na kolana dokładnie u stóp Beaty, przed regałem z literaturą urzędową, dzięki czemu natychmiast ujrzałby worek. Beata, przytomna dziewczyna, zamiast się cofnąć, uczyniła kroczek do przodu. Alicja pośpiesznie przecisnęła się obok poprzecznego regału z uporządkowanym już kwieciem.

– Kawy się napijemy – oznajmiła gromko. – Joanna, mamy śmietankę?

– Mamy. A w ogóle była mowa o kolacji, dzisiaj ja zrobię, nietypową…

Ogłoszony przeze mnie zamiar wzbudził ogólne zdumienie i zainteresowanie, objawione tak intensywnie, że Marianek nie zdołał mu się oprzeć. Porzucił książki telefoniczne i zaginioną lekturę siostry i z zaciekawieniem wpatrzył się w kuchnię.

Nie zapadłam nagle na manię kucharską, ale przypomniało mi się, drogą jakichś niepojętych skojarzeń, że w zamrażalniku mamy ravioli, nabyte niegdyś przez Alicję. Nie cierpię ravioli, szybko pomyślałam, że skorzystam z okazji, ravioli zeżre Marianek, a ja zyskam miejsce na ukochaną rybę. Rozmrażanie nie wchodziło w rachubę, znalazłam garnek, nastawiłam wodę, wyciągnęłam z lodówki wszystkie resztki wędlin, których też nie lubiłam, czyniąc to w tempie, jakiego nie osiągałam nawet, kiedy musiałam niegdyś karmić męża i dzieci i przyrządzać cały obiad w ciągu kwadransa. Alicja przygotowała stół, bo Beata wciąż chroniła kąt z workiem pod fotelikiem. Marianek patrzył nam na ręce wręcz z rozczuleniem.

Ravioli oczywiście wrąbał, dwa opakowania. Jak zwykle, pod koniec posiłku przyjechała Anita. O nic nie pytała, z zainteresowaniem wysłuchując supozycji Marianka w kwestii śmiertelnego zejścia pasożyta, który, jego zdaniem, również postradał życie na tle romansowym. Widać jednakże było, że sama posiada jakieś nowe informacje i chwilowo nie ma ochoty ich nam udzielić.

Z chwilą kiedy wszelkie produkty spożywcze znikły ze stołu, Marianek opuścił towarzystwo. Nie usiłował już nawet ględzić o książce siostry, pewien pośpiech nawet wykazał, z czego zgodnie wyciągnęliśmy wniosek, iż u siostry kolacja jest później i chciałby jeszcze na nią zdążyć. Tyle że uporczywie łypał okiem w kierunku miedzianego stołu i strasznie dużo rzeczy upadało mu na podłogę.

– No dobrze, poszedł, to teraz mów, co wiesz – zwróciłam się do Anity, kiedy się wreszcie oddalił, co, na wszelki wypadek, sprawdziłam osobiście. – Bo że coś wiesz, w oczy bije.

– Mój Boże, a myślałam, że mam kamienną twarz! – zmartwiła się Anita.

– Nie z twarzy ci bije, tylko ze środka. Mów! Nikt z nas przecież nikomu nie powtórzy.

– Może koniaczku? – zaproponował usłużnie Paweł. – Po koniaczku łatwiej.

– Mnie i tak nietrudno. Poufnie i zakulisowe dowiedziałam się, co wykombinowały gliny. Wiem, że Anatol się zabił, tyłem zleciał ze schodów i złamał kark o ścianę. Zgadza się?

– Zgadza. I nikt z nas mu w tym nie pomagał.

– Owszem. Alicja.

– Wykluczone – zaprotestowałam stanowczo. – Alicja spała, jestem świadkiem.

– My też jesteśmy świadkami – przypomniała Beata.

Alicja z najdoskonalszą obojętnością wzruszyła ramionami, Anita zaś pokręciła głową.

– Nie bezpośrednio. Ona rozrzuca po domu bardzo oryginalne i niebezpieczne przedmioty, szklane kulki, na których łatwo można się zabić. Dziwi ich nawet, że jeszcze nie pozabijali się wszyscy, ale dopuszczają przypadek, rozsypało się i nie zostało pozbierane od razu. Anatol przyszedł z wizytą, tak uważają, wszedł tamtędy z ogrodu i trafił na to świństwo, coś takiego, jak skórka od banana pod czyimiś drzwiami, dopust boży. Nie są w stanie rozpoznać, czy był tam ktoś jeszcze, kto go zepchnął, bo później byli wszyscy i zdewastowali wszelkie ślady. Ale, jeśli idzie o was, nie widzą motywu, więc wersja przypadku zostaje.

– To znaczy, że nie będą mi przeszukiwać domu? – ożywiła się Alicja.

– Nie będą – zapewniła Anita. – Widzieli twój dom i byłaby to ostatnia rzecz na świecie, jaką zdecydowaliby się zrobić, a i to pod przymusem. Natomiast co do Pameli…

Zawahała się i westchnęła.

– No? – pogoniła ją podejrzliwie Marzena.

Anita zwróciła się do Alicji.

– Słuchaj, ja właściwie po to wam to wszystko opowiadam, zdradzając tajemnice służbowe. Alicja, musisz twierdzić, z uporem i konsekwentnie, że goście wchodzą do ciebie z ogrodu przez atelier. Wymyśl przyczynę, jaką chcesz. No, może nie wszyscy i nie zawsze, ale większość i przeważnie. Bo w badaniu egzystencji Pameli okropnie im bruździ ta wizyta u ciebie, co ona robiła w atelier i po co tam poszła, gdyby panował taki zwyczaj, wszystko gra, jeśli nie, zostaje uzasadniona wątpliwość, która ich wiedzie na manowce. Nie chcesz chyba, żeby odgadli, że czegoś szukała?

– Nie chcę. Poza tym nie wiadomo, czy na pewno szukała…

– Daj sobie spokój z tą obłudą, nie masz wprawy i źle ci wychodzi. Więc z naciskiem radzę wam zeznawać o tym wchodzeniu tamtędy. Obecnie byłoby to może dosyć trudne…

– Skąd wiesz?

– Przyznam się, że zajrzałam. Ale nie wiedzą przecież, jak wyglądało przedtem, wszyscy możemy się upierać, że było łatwe. W ten sposób nie będziecie wmieszani…

– W co?

– Jak to w co, w zbrodnię!

– A jesteśmy…?

– Oni muszą wszystko brać pod uwagę. Dotychczas… No dobrze, powiem. Jedna osoba została wykluczona, mąż Pameli, mówiłam, że ma alibi! Przez całe popołudnie i wieczór, aż do północy, siedział przed telewizorem z sąsiadem i oglądali jakieś mecze, Anatol podobno też tam był. Odpadają.

– A Włoszka?

– Włoszka stanowi, zdaje się, pobożne życzenie Marianka. Może i leciał na nią ten cały Jens, ale leciał po duńsku, więc słabo. Ona na niego wcale, ma narzeczonego, Szweda, lada chwila się z nią ożeni. Tyle wiem, ale zaraz. Mówię wszystko uczciwie, od Alicji mam wyłączność, a co najmniej pierwszeństwo, dłużej prasa o tym milczeć nie może, więc jak będzie?

Po rozważeniu sprawy Alicja zezwoliła jej na ujawnienie sensacji pod warunkiem, że żadni dziennikarze nie będą jej się dobijać do drzwi i wkradać do ogrodu. Warunek Anita przyjęła chętnie.

– To teraz bądźcie ludźmi i powiedzcie mi: skąd, na litość boską, wzięliście te cholerne kulki i dlaczego rozsypaliście je po całym domu…?!


* * *

Źle mi się jakoś zasypiało. Anita z Marzeną odjechały po północy, bo komunikat o pochodzeniu kulek napotkał niespodziewane trudności. Wyjaśnić wszystko tak, żeby nie ugruntować w jej umyśle kwestii kocich worków, to wcale nie była prosta sprawa, umęczyliśmy się jak dzikie osły, emocje nie zgasły od razu, pamiętna problemów Alicji z rodzinnymi dokumentami, wciąż jeszcze rozpamiętywałam niewykorzystane możliwości i popełnione błędy. W dodatku księżyc, teraz już widoczny w dwóch trzecich, świecił mi prosto w oczy i nasuwał rozważania o lunatyzmie. Mogłam wstać i przesunąć zasłonę, ale okropnie mi się nie chciało, przysypiałam powolutku i z męczącym oporem.

Aż do chwili, kiedy z salonu dobiegł mnie głos, mrożący krew w żyłach. Ludzki krzyk i dziki, wściekły, koci wrzask, połączony z rumorem i brzękiem.

W jednym mgnieniu oka przypomniał mi się koniec wieczoru. Odjazd Anity z Marzeną, zamykanie drzwi, decyzja, że workowy deser zostawiamy na jutro i mój ostatni rzut oka na pomieszczenie. Wszystkie trzy koty w salonie, siedzące na wyżynach jak czarne rzeźby, zdążyłam nawet pomyśleć z roztkliwieniem, że niech się zwierzątka prześpią w domu, skoro im to przyjemność sprawia. Alicja nie zwróciła chyba na nie najmniejszej uwagi.

W salonie już byli Paweł i Beata, dobiła do nich Alicja. Przelotnie zdziwiłam się, skąd Beata, nie leciała przecież przede mną, a pokój miała najdalej, ale nie było teraz czasu na takie rozważania. Zapaliliśmy wszystkie światła.

Trzy foteliki były poprzewracane, ostał się tylko czwarty, z workiem pod spodem, miedziany blat ze stolika zleciał, razem z nim wazon, świecznik i popielniczki, drewniana podpórka też leżała, mimo że stanowiła trójnóg i miała obowiązek utrzymać się w pionie. Na tej ruinie spoczywała duża ludzka postać, plecami do góry, z głową tuż pod kwietnikiem i bujną kępką ziół leczniczych w doniczce, uważanych przez Alicję za rośliny ozdobne. Zioła, rzecz jasna, też zleciały. Dekorację uzupełniały trzy koty, syczące i prychające wściekle przy ogrodowych drzwiach.

– Szlag mnie trafi i cholery dostanę – powiedziała Alicja złym głosem, przedzierając się przez meble i zbierając zielsko z głowy postaci. – Czy nie można by wreszcie moich kwiatów zostawić w spokoju? Niech ktoś wypuści te koty!

Najbliżej miał Paweł, otworzył drzwi, rozwścieczone koty wyprysnęły na zewnątrz. Podniosłam jeden fotelik, żeby się przedostać do Alicji i pomóc jej przy kwiatkach.

– Ale tylko jeden zleciał – pocieszyłam ją. – Nic im nie będzie, zielska szybko rosną.

– Sama jesteś zielsko!

– Hej, kto to jest? – spytał Paweł, przyglądając się postaci zza kwietnego regału. – Czy on żyje?

– Nie wiem, czy żyje – zirytowała się Alicja. – Może jest nieprzytomny, dostał w łeb doniczką. Co to jest…? O cholera, krew!

Spod głowy ofiary wypływała cieniutka strużka krwi, którą Alicja rozmazała po podłodze. Znów chciałam ją pocieszyć, że trafiło na podłogę, a nie na dywan, ale wydało mi się to odrobinę nietaktowne. Beata skoczyła do kuchni, przyniosła wodę w dzbanku, nic już nie mówiłam, chociaż miałam obawy, że to znów jest woda z odżywką do kwiatów, wylała ją na krwawiący łeb, Alicja przy okazji opłukała palce. Postać poruszyła się i odetchnęła głęboko.

– Żyje – stwierdził Paweł z wyraźną ulgą.

Alicja wzruszyła ramionami i ugniotła zgarniętą z podłogi ziemię w doniczce, z powrotem ustawionej na regale. Z niechętną troską spojrzała w dół.

– Pomóż mu się podnieść, bo mi tu znów coś wywali. Odciągnijcie go może za nogi albo co…

Podnieśliśmy pozostałe foteliki, postać, przy pomocy Pawła, zaczęła się zbierać, widocznie zmobilizowała ją groźba ciągnięcia za nogi. Brzęknął jeszcze miedziany blat, zgrzytnął świecznik na popielniczce, facet przykląkł, podparł się ręką i wreszcie wstał.

Dech nam zaparło.

Krew, rzeczywiście, ściekała z niego obficie. Całą mordę miał pooraną kocimi pazurami, szyję i ręce również, odzież porozdzieraną na ramionach i klatce piersiowej. Wyglądał jak upiór. Beata w samarytańskim odruchu, a może w chęci ujrzenia jego oblicza, ponownie skoczyła do kuchni, zmoczyła pod kranem papierowe ścierki, podała mu, w trosce o dywan Alicji sięgnęłam na stół po duże i suche serwetki śniadaniowe, niech się wytrze i przestanie nam tu ociekać. W nikim z nas nie budził cieplejszych uczuć. Ktoś, kogo koty tak potraktowały, nie mógł być porządnym człowiekiem!

Upiór wytarł się wreszcie wszystkimi ścierkami, co niewiele pomogło, bo nadal krwawił, ale przynajmniej oczyścił sobie oczy i przestał być tak gruntownie umazany posoką. Rozpoznałam go, Alicja również.

– Onufry… – powiedziała jakoś niepewnie. – Nie, zaraz… Herbert… Ernest!

Blekot, oczywiście. W złą godzinę Marzena powiedziała, że złoży nam wizytę. Schyliłam się szybko za jego plecami i rzuciłam okiem pod fotelik, worek tkwił na swoim miejscu. Doznałam ulgi i postanowiłam się nie wtrącać.

Blekot chrząknął.

– Czy tu… Bandaż… – wychrypiał.

– Paweł, zabierz go do łazienki – poleciła Alicja głosem, w którym wyraźnie przesypywał się suchy piasek. – Tam jest apteczka. Przypilnuj, żeby… wszystko znalazł.

Głowę dałabym sobie uciąć, że już miała na ustach słowa „niczego nie ukradł”, ale zdołała się pohamować. Paweł odebrał polecenie właściwie, ujął silnie Blekota za ramię, powlókł do łazienki i został tam z nim. Podniosłyśmy resztę przedmiotów, a Beata wytarła podłogę.

– Jak on tu wlazł? – zastanowiła się Alicja, oglądając wazon. – Pogiął się trochę… Doskonale pamiętam, że zamknęłam drzwi. Chyba że przez taras…?

– Nie – odparła stanowczo Beata. – Tamtędy wszedł, drzwiami, przez korytarzyk. Na taras też było zamknięte.

Mimo woli spojrzałyśmy na drzwi ogrodowe, za którymi paliło się światło, ktoś z nas je zapalił, zapewne Paweł. I na chwilę odjęło nam mowę.

Koty nie popuściły. Wszystkie trzy siedziały za szybą, wpatrzone w głąb mieszkania, rozżarte i mściwe. Wyglądały jak wygłodniałe czarne pantery, czyhające na ofiarę. Na litość boską, co ten Blekot im zrobił…?!

Normalny, zdenerwowany, spłoszony kot, jeśli zyska swobodę i wypadnie z domu, nie wraca tak od razu, odbiega kawałek, odgradzając się od niebezpieczeństwa przestrzenią. Większą lub mniejszą, zależnie od stopnia zadomowienia. Potem się zbliża powoli i ostrożnie, sprawdzając, czy wszystko jest w porządku i czy przyczyna popłochu znikła. Te, wyskoczywszy wręcz histerycznie, wróciły natychmiast i najwyraźniej w świecie życzyły sobie podjąć walkę z wrogiem.

– Fantazja…! – westchnęła w podziwie Beata.

– Mówiłam, że nie lubią Bełkota – przypomniała z satysfakcją Alicja.

– Co nie przeszkadza, że nie wiemy, jak wlazł – przypomniałam z kolei. – Sprawdź może zamek, co?

Drzwi okazały się otwarte zwyczajnie, tak, jakby ktoś otworzył je kluczem. Alicja wróciła z korytarzyka ze zmarszczonymi brwiami, milcząc, głęboko zamyślona. Też się zastanowiłam, Blekot miał wytrych…? Czy może klucz, który dostał od kogoś…?

– Zapasowy… – wyrwało mi się.

– Sprawdź – mruknęła Alicja.

Wyszłam na dziedzińczyk i pogrzebałam w znanej mi kryjówce. Malutkie pudełeczko z kluczem w środku znajdowało się na swoim miejscu, pod przemyślnie ułożonym przykryciem z patyczków i suchych listków. Nawet gdyby Blekot je wygrzebał, otworzył drzwi i klucz schował z powrotem, z pewnością nie ułożyłby tych roślinnych szczątków identycznie, jak były. Zatem otwierał czymś innym.

Wróciłam do salonu i pokręciłam głową. Równocześnie z łazienki wyszli Paweł z Blekotem, Blekot cały pysk miał oblepiony plastrami, ręce częściowo zabandażowane. Z uznaniem pomyślałam, że koty odwaliły niezłą robotę. Znałam skutki działalności kocich szponów i z przyjemnością wyliczyłam, że ma ten pawian przed sobą dobry miesiąc kuracji, a może nawet i dwa. Po kotach źle się goi.

Alicja również patrzyła na niego z wyraźnym upodobaniem.

– Co tu robisz? – zainteresowała się grzecznie i podstępnie. – I jak wszedłeś? Czy ja może znów zapomniałam zamknąć drzwi?

Blekot, mimo całej zuchwałej bezczelności, którą prezentował od młodych lat i która wcale mu nie przeszła, wyjątkowo jakoś był w nie najlepszym nastroju. Bąkał coś niewyraźnie.

– No… Tak… Otwarte było… Chciałem… Musiałem…

Tyle udało nam się zrozumieć z czkającego mamrotania, po czym rozbiegane oczka mile powitanego gościa padły na tarasowe wyjście i świetnie widoczne trzy czarne kupy futra. Jedna z kup poruszyła się, otworzyła pyszczek i pazurami przejechała po szybie. Wręcz słyszałam złowieszczy, syczący dźwięk, jaki z siebie wydała, i zgrzyt na szkle.

Zdaje się, że dla Blekota było to za wiele. Szarpnął się do tyłu i zaczął bełkotać, prawie zgodnie z nazwiskiem.

– Tak nie…! To bezprawie…! Zabierz to…! Zamyka się…! Pułapka…! Sprawa…! Wścieklizna…! Sądowa…! Nie wolno…! Trzymaj to…! Trzymaj to…!!!

Jak szaleniec rzucił się do korytarzyka, omal nie wyrwał drzwi z zawiasów, furtkę, sądząc po odgłosach, wyrwał częściowo, załomotał butami po płytach ścieżki, potknął się o któryś krzak, chyba przewrócił i wreszcie ucichł za żywopłotem. Koty znikły zza szyby, a ich zniknięcie zauważyli wszyscy.

– Chyba go nie gonią? – powiedział Paweł z powątpiewaniem pełnym nadziei.

– Najwyżej do ulicy – odparłam z lekkim żalem.

– Won z mojego terenu, a dalej się powieś.

– Raczej nie zechce…

– A ty mogłaś sobie wyobrażać, że ja nie lubię kotów – powiedziała Alicja z pełnym asortymentem tonów: z politowaniem, naganą, potępieniem, wzgardą, tkliwością, wdzięcznością, zachwytem i dumą. Rzecz jasna, uczucia negatywne przeznaczone były dla mnie, pozytywne dla futrzanej gwardii. Podzielałam wszystkie.

– Bardzo cię przepraszam – rzekłam, skruszona. – Przychodzi mi do głowy tyle różnych takich, że nie wiem, co wybrać. Jedno, co wiem na pewno, to to, że słusznie uwielbiam koty przez całe życie. Kici, kici. Oddam im moją rybę, nie, zamrożona i nadziewana, nie spodoba im się, co tam zostało po Marianku?

– Pewnie nic – westchnął Paweł. – Alicja, pozwolisz…? Dawno już wyszedłem z wieku młodzieżowego, ale ostatnie noce, które tak spokojnie spędzamy, cofają mnie w rozwoju. A myślałem, że przyjeżdżam do starszej pani na kilka dni nudnego pobytu…

– Miałeś zaćmienie umysłu? – zdziwiła się Alicja. – Przecież się zbiegłeś z Joanną!

Zaprotestowałam energicznie. Tym razem naprawdę z wydarzeniami nie miałam nic wspólnego! Za przypadłości Alicji nie mogłam odpowiadać!

– Nie wiedziałem, że się zbiegam. Poza tym, zdaje się, że wy jesteście godne siebie, mam nadzieję, że żadnej z was nie obrażam, ale nie o to idzie. Przytomnie odkupiłem koniak i wstawiłem do twojej szafki. Mogę go wyjąć?

– Kretyńskie pytanie…

– Wpadnę w alkoholizm – mruknęła Beata. – Ale bardzo chętnie…

Przez ten czas znalazłam w lodówce jeszcze jedno nietknięte opakowanie śmietanki do kawy. Nie spotkałam w życiu kotów, które nie lubiłyby śmietanki, wylałam im to na talerz i wystawiłam na taras. Wróciły już z pogoni za Blekotem i dobitnie udowodniły, że postąpiłam słusznie i właściwie, okazałam się ludzkim stworem, zasługującym na aprobatę, który zyskał prawo pogłaskania wszystkich. Polubiłam sama siebie.

– Omówmy to z marszu – zaproponował Paweł i otworzył butelkę.

– Skąd to ścierwo miało klucz? – zastanawiała się ciągle Alicja. – Jesteście pewni, że wszedł zwyczajnie, przez drzwi?

– Ja jestem pewna – powiedziała z determinacją Beata, chlapnąwszy sobie koniaczku. – Widziałam go. No dobrze, powiem. Tam byłam, w pokoju telewizyjnym…

– Przecież śpisz w ostatnim? – zdziwiła się Alicja.

Zgorszyłam się niebotycznie.

– Nie do pojęcia, żeby inteligentna osoba mogła być taka głupia…

– A…! Masz rację. To chwilowe, nie zwracajcie uwagi.

– I akurat wyszłam – ciągnęła swoje Beata dość rozpaczliwie, ale mężnie. – Nie zapalałam światła i nie robiłam hałasu. W drzwiach byłam, no, w połowie drzwi, i tak patrzyłam, gdzie postawić nogę, kiedy w korytarzyku akurat zobaczyłam ruch. W drzwiach jest szyba, na dworze jaśniej niż w domu, ktoś był na tle szyby, myślałam, że to Alicja, i stałam jak pień, bo tu ciemno, może mnie nie zobaczy, a ten ktoś na paluszkach poszedł dalej. Skradał się. To się wyczuwa, nie pytajcie mnie po czym, ale widać. Widziałam wszystko!

Chwyciła kieliszek, rąbnęła sobie i odetchnęła głęboko.

– Jak Boga kocham, na serce można było umrzeć, pierwsi chrześcijanie z tymi lwami to małe piwo… Ten ktoś powolutku, noga za nogą, bez szelestu wlazł do salonu i tak się posuwał do tamtego stołu. Ledwo przelazł za kominek, piekło wybuchło, ale jakie…! Widziałam, w oczach się to troiło, czworzyło, teraz dopiero mogę jakoś rozwikłać… Wściekły syk i, daję wam słowo, warkot, w życiu nie przypuszczałam, że koty potrafią tak warczeć, bo teraz już wiem, że to były koty. Jak jakiś taki czarny kłąb, nagle, ze wszystkich stron, rozumiem, że z pewnością skoczyły, ale wtedy… Żadnego skakania nie było widać, po prostu czarne, straszliwe kłębowisko, o rany, nieziemsko wrzaskliwe, istna orkiestra, i wściekłość w tym. Wiecie… nienawiść. Koty potrafią czegoś albo kogoś aż tak nienawidzić…?

Popatrzyła na nas pytająco, ale odpowiedzi nie uzyskała, bo nikt z nas nigdy nie był kotem, chyba że istnieje reinkarnacja. Gdyby istniała, mogłabym wysunąć kandydaturę własną, upodobania miewam podobne… Na wszelki wypadek woleliśmy jednak milczeć, a Paweł rozsądnie dolał wszystkim koniaczku.

– No i…? – powiedział zachęcająco.

– No i wylecieliście, a on zaczął wrzeszczeć. W odwrotnej kolejności, najpierw wrzasnął… Nie, jeszcze inaczej, wrzasnął i wpadł na fotelik, wywalił się z rumorem. Potem już Paweł mnie popchnął od tyłu, Alicja wyskoczyła, Joanna też, ktoś zapalił światło, z tego czarnego kłębu zrobiły się koty, on już leżał, a koty rzuciły się na drzwi, oszalałe kompletnie. Wiecie, ja może jestem nienormalna, ale najporządniej i najdokładniej pomyślało mi się wtedy, że one go muszą strasznie nie lubić… I bać się go. Atak jest najlepszą formą obrony…

– Bardzo rozumnie ci się pomyślało – pochwaliła Alicja.

– Jeszcze rozumniej było zostawić koty w domu – stwierdziłam z głębokim przekonaniem.

– Tym nie mamy się co szczycić, bo zostały przez przeoczenie…

– Pojawia się dużo kwestii do wyjaśnienia…

– Ciekawa rzecz, przylazł akurat, jak dom został zamknięty…

– Lazł do worka. Jestem pewna!

– Układa mi się ten mętlik pod ciemieniem – oznajmiłam gromko, przerywając im, bo wszyscy zaczynali mówić równocześnie. – Po kolei proszę. Najpierw klucz, bo jakoś on wszedł. Alicja, dawałaś klucz każdemu, kto u ciebie mieszkał. Marianek miał?

– Miał. Jak mieszkał. Potem mu odbierałam.

– Pasożyt miał?

Z dużym oporem Alicja przyznała, że pasożyt też miał. Potem mu również odebrała.

– Mogłaś sobie odbierać. Dorobienie klucza zarówno tu, jak i u nas, trwa parę minut. Jeśli mam typować, stawiałabym na pasożyta, bo Marianek za głupi, ale głowy nie dam. Pytanie, czy Blekot mógł dostać klucz od pasożyta? Jeden był godzien drugiego, wątpię…

– Tu był cały łańcuch. Pamela po drodze…

Klucz od drzwi wejściowych domu Alicji, wedle mojej najlepszej wiedzy, miewało mnóstwo osób, w tym ja sama. Ktoś mógł go komuś pożyczyć, dać na chwilę, udostępnić, ów ktoś zaś z łatwością wykorzystałby okazję, możliwości pojawiało się mnóstwo. Poprzestaliśmy jednak na pasożycie i Marianku, pasożyt świadomie, a Marianek z racji głupoty.

– Dobrze. Miał klucz. Mógł włazić tędy ile chcąc…

– Zaraz – przerwała Beata. – A innymi stronami? Przez taras, przez atelier…? Nie teraz, bo wszedł drzwiami, ale w innych wypadkach?

Obie z Alicją, najdawniejsze, można powiedzieć, użytkowniczki posiadłości, ona właścicielka, a ja gość, patrzyłyśmy na nią przez chwilę.

– Nie – powiedziała Alicja, nie wiadomo dlaczego z lekkim zakłopotaniem. – Inne drzwi nie mają kluczy. Nie da się ich otworzyć od zewnątrz, zamykają się od środka i cześć. Nie mają ani klamki, ani zamka, niczego w ogóle. Żadne klucze, wytrychy i wichajstry w grę nie wchodzą, musiałabyś wyciąć szybę i sięgnąć od środka, ale szyby są nietłukące. Więc tylko te jedne.

Загрузка...