– No to stoimy na Marianku i pasożycie, świeć, Panie, nad jego duszą – podjęłam z nowym przypływem energii. – Teraz ta cała wizyta, po cholerę przylazł? Zaraz, zaraz, ogólnie wiemy, ale tu Beata widziała na własne oczy, popruł prościutko do ostatniego worka. Szukają kocich worków, to też nam wyszło, ale skąd wiedział, że mamy nowy i gdzie ten nowy się znajduje? Takie jasnowidzenie mu się przytrafiło?

– Anita! – strzeliła z zaciętością Alicja.

– Wypchaj się. Wszystko, co posiadam, stawiam na Marianka. Podglądał jak dziki.

Paweł i Beata poparli mnie bez namysłu. Doszło do tego, że telefonicznie wyrwaliśmy ze snu Marzenę, która okazała wahanie. Jej zdaniem, Marianek pchał się na myśl tak natrętnie, że powinno się go wykluczyć, Anita była znacznie bardziej podejrzana, aczkolwiek mało prawdopodobna. Przy okazji, aczkolwiek zaspana, błagała nas na klęczkach, żeby z rozbebeszeniem worka poczekać na nią, ma wolny dzień, przyjedzie najwcześniej, jak tylko zdoła. Przywiezie kotom najpiękniejszą wołową polędwicę…

Polędwica zapewne sprawiła, że w końcu poszliśmy spać, uczyniwszy założenie, iż pokancerowany Blekot nie ponowi wizyty…


* * *

Ze snu wyrwała nas Anita, Ściśle biorąc, wyrwała Alicję, reszta osób obudziła się niejako wtórnie, ponieważ zaspana Alicja skorzystała z toalety. Oprzytomniała dopiero przy kawie, kiedy wszyscy, wstrząśnięci rykiem, zdążyli już zgromadzić się w salonie. Anita traciła właśnie cierpliwość przy bezskutecznych próbach porozumienia się z nią.

– Czy ktoś z was działa o tej porze? – spytała z lekką irytacją. – Nie jest już tak strasznie wcześnie, wpół do dziesiątej, a ja na dziesiątą muszę być w Helsigør, do pracy jadę. Co się tu u was wyprawiało w nocy, na litość boską, możecie mi powiedzieć? Macie jakiegoś nowego trupa?

– Skąd wiesz, że w ogóle coś się wyprawiało? – zainteresowała się niemrawo Alicja.

Zdecydowałam się na kawę, tak samo jak całe towarzystwo, bo parzenie herbaty trwałoby zbyt długo, i przez wybór napoju byłam niezadowolona z życia. Paweł i Beata przytomnieli szybciej.

– Co do trupa, nie wiemy – rzekł Paweł i ziewnął. – Jeszcze nie zaglądaliśmy do atelier. A o co biega?

– Ernest był u mnie – wyjaśniła Anita bez oporu. – Złożył mi wizytę w środku nocy i domagał się adresu jakiegoś weterynarza. No owszem, wyglądał jak ofiara katastrofy, ale dlaczego weterynarz? Nie chciał powiedzieć, co mu się stało, zrozumiałam tylko z jego jąkania, że ma to coś wspólnego z Alicją, i podejrzewam udział kotów. O wypadki wścieklizny mnie pytał. No więc wpadłam do was po drodze do pracy, żeby się czegoś dowiedzieć u źródła. Mogę zajrzeć do atelier czy wolicie sami?

– Mnie na trupie nie zależy – mruknęła Beata.

– Możesz – przyzwoliła równocześnie Alicja, wzruszając ramionami. – Ale musisz od góry, bo na dole zamknięte.

– To ja też pójdę – zdecydował się Paweł.

Milczałyśmy, dopóki nie wrócili, chociaż materiał do rozważań sam się pchał natrętnie. Przystąpiłam do parzenia herbaty.

Atelier, zdaniem Pawła, nie uległo od wczoraj najmniejszej zmianie i żadne żywe zwłoki go nie dekorowały, do budzenia grozy w zupełności wystarczały kawałki manekina, wciąż poniewierające się po całym pomieszczeniu. Anita była twarda i nie zemdlała na ich widok.

– Więc nie, trupa nie ma – stwierdziła, siadając przy stole i spoglądając na zegarek. – No trudno, spóźnię się. Mogę dostać trochę kawy? Joanna, skoro tam stoisz…

Dałam jej filiżankę wrzątku i łyżeczkę, reszta stała na stole w zasięgu ręki. Anita rzuciła się na gorący napój niczym spragniony wędrowiec na pustyni, z tym że wędrowiec na pustyni zapewne wolałby zimny. Alicja zdecydowała się na drugą kawę, razem jej ulubiony płyn osiągał już prawie jedną trzecią szklanki, zaczęła zatem odżywać.

– Skoro tyle zgadłaś, może wiesz też przypadkiem, po co on tu przylazł? – spytała sucho. – W taki nałóg wpadł? Chodzi w gości po nocy?

– Więc jednak był? – ucieszyła się Anita. – I przywitały go koty, rozumiem, słusznie się do nich nie zbliżam. Nie wiem, po co przylazł… No dobrze, nie będę kłamać tak całkiem, wiedzieć, nie wiem, ale się domyślam. Zgaduję coraz więcej i mam nadzieję przed wieczorem swoje domysły uzupełnić. Wy też możecie się trochę pozastanawiać.

– Właśnie cały czas się zastanawiamy, skąd miał klucz do mojego domu – poinformowała ją Alicja zimnym głosem. – Bo wszedł drzwiami, które osobiście zamknęłam.

Anita przez krótką chwilę jakby łamała się w sobie. Gdyby miała zełgać, powiedziałaby cokolwiek bez żadnego namysłu, najwidoczniej zatem zdecydowała się wydusić z siebie prawdę.

– No dobrze, niech będzie. Od Anatola. Przez te wszystkie lata Anatol dysponował twoim kluczem, dorobił sobie, nie domyślałaś się tego?

– A ty tak?

– A ja owszem. Byłam pewna.

– To szkoda, że nie mogłaś mi o tym powiedzieć.

Anita teraz już po odrobinie dopijała resztę kawy.

– Zdaje się, że parę razy namawiałam cię do zmiany zamków? Może sobie to przypadkiem przypominasz?

– Niezbyt dokładnie. I nie podawałaś powodu. Nie będę się zajmować głupstwami dla byle czego, trzeba było powiedzieć wyraźnie.

– Nie ośmieliłam się, bo i tak uważałaś, że mam skłonność do szkalowania osób niewinnych i szlachetnych, więc usiłowałam dyplomatycznie…

Nalałam sobie wreszcie porządnej herbaty i nawet się jej napiłam, dzięki czemu również zaczęłam odżywać. Przerwałam im ten wstęp do pojedynku.

– Jeśli bez żadnych dyplomacji wyjawisz nam wszystko, co wiesz i czego się domyślasz, a w dodatku powiesz jeszcze skąd… Bo coś mi się widzi, że wiesz więcej niż my… Też ci powiemy całą prawdę.

– Poważnie? – zainteresowała się chciwie Anita.

– Jak Boga kocham. I jeszcze zastanowimy się wspólnie, ile z tego możesz ujawnić w charakterze sensacji dla prasy. Ale dotyczy to nas osobiście, więc ty musisz pierwsza.

Anita skończyła kawę i zerwała się od stołu.

– Stoi! Idę na to. Ale nie teraz, wieczorem, przyjadę jak najwcześniej, a teraz będę musiała zełgać, że mi koło wysiadło, miałam pożar w domu albo co, umarłam w ogóle, bo inaczej będę skompromitowana na śmierć. Osiem osób na mnie czeka. Cześć!

– Zwariowałaś? – spytała mnie z niesmakiem Alicja, kiedy za Anitą szczęknęła furtka.

– Przeciwnie. Ona i tak za dużo wie, nawet jeśli nakłamie, też się z tego czegoś dowiemy. A te parę szczegółów nam nie zaszkodzi… O, nie wszystko! – zastrzegłam się czym prędzej, bo Alicja patrzyła na mnie takim wzrokiem, że można się było zadławić. – O jakichś tam drobnostkach mamy prawo zapomnieć…

– Ona ma rację – poparł mnie żywo Paweł. – Sam jestem ciekaw. Ta komitywa pasożyta z Blekotem, klucze sobie dają… Tak dobrowolnie…? Czy on na pewno zleciał bez żadnej pomocy…?

– Ale ja doznałam wrażenia, że ona nic nie wie o ostatnim worku – wtrąciła się nagle Beata z wyjątkową stanowczością. – Tak mi jakoś wyszło z atmosfery, a to by oznaczało, że nakablował ten cały Marianek, nie ona. To też chyba warto wyjaśnić, skoro przychodzi tu i żre…?

Alicja słuchała w milczeniu, głęboko zamyślona. Przecknęła się i ruszyła od stołu.

– No dobrze. Podjęłam decyzję, zjemy śniadanie. Czy ktoś was chce jajko?

Kończyliśmy śniadanie, kiedy przyjechała Marzena, dziko przejęta zarówno workiem, jak i Blekotem. Nie wyrwała nam jednakże pożywienia i napoju z ust, usiadła przy stole, dostała kawy i w skupieniu wysłuchała opisu wydarzeń. Obecność Beaty w drzwiach do pokoju telewizyjnego taktownie pominęła milczeniem, nie usiłując rozwijać tematu.

– Marianek! – podtrzymała swoją opinię z nocy. – Zeżarł wczoraj tę kolację w tempie, jak na niego, szaleńczym, a potem wyleciał z poślizgiem. Wcale się nie śpieszył do siostry, tylko do Blekota. Wycofuję pogląd, że to Anita, gdyby rzeczywiście miała sitwę z Blekotem, nie przyznałaby się do jego wizyty, nikt o tym nie wiedział i nikt jej nie zmuszał. Co ten kretyński Blekot Mariankowi powiedział, pojęcia nie mam, ale wygląda na to, że włączał do swoich poszukiwań kogo popadło, wszystkich bywających u Alicji i znających jej dom.

– Ciebie nie – mruknęła Alicja.

– No, już takim idiotą nie jest. Dokonał racjonalnego wyboru.

– Anity chyba też nie – zauważył Paweł. – Znałaby kulisy sprawy i nie byłaby taka wściekle zaciekawiona. I, prawdę mówiąc, nie grzebie po zakamarkach.

– Bo może to nie Bełkot włączył Anitę, tylko Anita Bełkota – powiedziała Alicja zgryźliwie.

– Mózg szajki, co? Nie przesadzaj!

– Zobaczymy, co nam powie wieczorem…

Daliśmy w końcu spokój rozważaniom, bo do żadnych twórczych wniosków nie udawało nam się dojść. Mnożyły się same pytania bez odpowiedzi, bo kto i dlaczego właściwie zabił Pamelę? Pasożyt zleciał sam, czy został zepchnięty? Dał klucz Alicji Blekotowi czy też Blekot miał swój udział w nieszczęśliwym wypadku i skorzystał z okazji, żeby mu ten klucz zabrać? Pewne było tylko jedno, to mianowicie, że pchał się do ostatniego worka, a o worku doniósł mu Marianek. Postawiliśmy w końcu na Marianka, przypomniawszy sobie szczegóły wieczoru, zrzucał pod stół, co mógł, i potwornie długo te zrzucane przedmioty podnosił, łypiąc okiem w kierunku fotelika pod oknem. Wywęszył znalezisko, Anita natomiast, przyszedłszy później, nie miała szans go zobaczyć. Nie miała także czasu porozumieć się z Blekotem, obie z Marzeną odjechały blisko północy.

Doszedłszy tą drogą do worka, ruszyliśmy się wreszcie od stołu, ale nikt nie zdążył nawet sięgnąć ręką pod fotelik, ponieważ przyszła Kirsten. Miała do Alicji jakiś roślinny interes, przyniosła kłąb zielska i coś chciała zabrać od niej z ogrodu. Wiedziałam, że to potrwa, zdecydowałam się zatem skoczyć po zakupy, zażądawszy tylko z naciskiem, żeby się nie ważyli otwierać worka beze mnie. Mignęło mi w głowie, że ten worek ma pecha i ciekawe, kto następny zażąda, żeby go nie otwierać bez niego, dzięki czemu pozostanie zamknięty do sądnego dnia, ale nie zmieniłam zdania.

Kirsten bezwiednie zrobiła mi grzeczność, odsiedziała swoje i zdążyłam wrócić akurat, kiedy wychodziła. Klątwa z worka zeszła, Beata wyciągnęła go i postawiła na salonowym stole. Marzena buntowniczo zamknęła drzwi wejściowe na klucz.

Alicji się nagle przypomniało i spojrzała w kierunku dwukrotnie zdemolowanego kąta.

– Zaraz, zaraz. Tam leżało dosyć dużo papierów. I pudła, o ile sobie przypominam. Gdzie to się podziało? Ktoś z was coś wyrzucił?

– Ręka by mi uschła, gdybym się ośmieliła coś u ciebie wyrzucić – oznajmiła stanowczo Beata. – Są w kącie…

– No właśnie, miałam ci powiedzieć i wyleciało mi z głowy – zmartwiłam się równocześnie. – Tam wszystko leży na dużej kupie, bardzo porządnie poukładane. Między regałem i drągiem.

– I ja, oczywiście, niczego już w tym nie znajdę! – rozzłościła się Alicja.

– I tak byś nie znalazła…

– Jeśli chcesz, mogę to z powrotem porozkładać tak, jak było – zaofiarowała się Beata pośpiesznie. – Natychmiast. Doskonale pamiętam, gdzie które leżało, bo mam pamięć wzrokową. Mam to zrobić od razu?

Widać było, że Alicja najchętniej przystąpiłaby bez zwłoki do przywracania papierowego bałaganu, ale opamiętała się. Mruknęła coś, machnęła ręką i rozchyliła worek.

Leżące na wierzchu czarne, balowe rękawiczki rzeczywiście prezentowały wielką klasę i zachwyty zajęły nam dość długą chwilę. Pod rękawiczkami znajdowały się, rzecz jasna, proszek do prania i rajstopy, dalej zaś komplet kolorowych kredek, kaganiec dla dużego psa, maszynka do golenia na baterie, zakrętki do włosów w siatkowej torebce, cztery zamki błyskawiczne rozmaitej długości, damskie bermudy w kwiatki, pięć różnych kluczy na jednym kółku, osiem malutkich lichtarzyków na cienkie świece, dwie damskie bluzki, barometr do zawieszenia na ścianie, duży obrus w drobną krateczkę i kilogramowe pudełko czekoladek, oblepione ze wszystkich stron taśmą klejącą.

– Czekoladki? – zdumiała się Alicja. – Przecież nigdy nie pakują jadalnych rzeczy, które mogą się zepsuć! Pierwszy raz widzę czekoladki.

– Czekoladki to nie szynka – zwróciłam jej uwagę. – Nie psują się w takim strasznym tempie. Parę tygodni powinny wytrzymać.

– Jakie parę tygodni? Obliczyłam, to już tu leży pięć lat!

– Ale nie mogli przewidzieć, że gdziekolwiek będzie leżało pięć lat. Normalni ludzie rozpakowują swoje zakupy od razu…

– Nonsens. Licytacje robią co trzy miesiące. Przez trzy miesiące jadalne może się zepsuć.

– Jak to, trzy miesiące? Mówiłaś, że co pół roku, nie byłam nawet pewna, czy nie raz na rok.

– Nie żaden rok, tylko raz na kwartał. Ja chyba lepiej wiem? Jak ty nie słuchasz, co się do ciebie mówi…

– Może niewyraźnie mówiłaś.

– …i potem wymyślasz jakieś brednie…

– Nie kłóćcie się – poprosił Paweł. – Ja bym chciał zobaczyć, jak wyglądają czekoladki po pięciu latach. Otwórzmy to, dobrze?

– W każdym razie chyba nie śmierdzą – zauważyła pocieszająco Marzena.

– My się nie kłócimy, my dyskutujemy – pouczyła Pawła Alicja i rozejrzała się za nożyczkami. Równocześnie uniosła pudełko, zatrzymała się nagle, spojrzała na nie i potrząsnęła nim koło ucha.

– Grzechocze – oznajmiła. – Czy to możliwe, żeby one skamieniały?

Wszyscy po kolei potrząsaliśmy pudełkiem, ale wyraźnego grzechotu nikt nie słyszał. Najwyżej jakiś cichutki, niesprecyzowany dźwięk. Paweł poszedł po nożyczki do kuchni.

– To tym bardziej chcę je zobaczyć – rzekł stanowczo.

Malutkimi nożyczkami do manikiuru Alicja poprzecinała taśmę klejącą i otworzyła pudełko.

Milczenie trwało co najmniej przez całą minutę. Bez słowa gapiliśmy się na zawartość, która w najmniejszej mierze nie przypominała żadnych czekoladek. Pomiędzy kłaczkami waty widać było zbiór dosyć dziwnych przedmiotów, wśród których dawały się rozpoznać ozdobne guziki, małe śrubki, mnóstwo tajemniczych kawałków drewna i bardzo liczne figurki zwierzątek. Błyskały sobie wesoło spod warstwy ochronnej.

Pierwsza sięgnęła po nie Beata i wydobyła dwugarbnego wielbłąda.

– Coś podobnego… – wyszeptała cicho.

– Do tego stopnia czekoladki chyba nie mogły się zmienić? – zauważył Paweł z powątpiewaniem.

– O, konik! – ucieszyła się Alicja i też wydłubała figurkę. – Jaki ładny! Takiego nie mam.

– Wiecie, że mi dech zaparło – powiedziała zdławionym głosem Marzena. – Czy to możliwe, żeby… Nie, nie wierzę…

Beata wyjęła spod waty lwa.

– Nie wiem, czy możliwe, ale ja przecież nie miewam przywidzeń. To jest złote. Co za cudowna robota!

Nic na razie nie mówiłam, ponieważ gwałtownie usiłowałam sobie przypomnieć, który to król na widok żyrafy powiedział, że takie zwierzę nie może istnieć na świecie. Ludwik XIV…? Henryk IV…? A może Franciszek I…? Do licha…

Alicja z uciechą i wielkim zaciekawieniem grzebała w pudełku. Znalazła żółwia, odwróciła pudełko do góry dnem i wytrząsnęła wszystko na stół. Zrezygnowałam chwilowo z królów, zajęta wyłącznie żyrafą, jest tam ona w tej menażerii czy nie? Gdyby mnie ktoś spytał, nie potrafiłabym na poczekaniu odpowiedzieć, dlaczego ta żyrafa tak się mnie uczepiła, prawdopodobnie błąkały mi się po umyśle niejasne podejrzenia i próbowałam ustabilizować znalezisko historycznie. Bo skojarzenie kłębiło się, owszem, i przybierało coraz wyraźniejsze kształty.

– To ładne – pochwaliła zajęta bez reszty zwierzątkami Alicja. – Popatrzcie, pająk! Co prawda, niewiele mniejszy od żółwia, ale nie szkodzi. Co ty mówiłaś? Że to złote? Możliwe, dosyć ciężkie…

– Złote – zapewniła Beata. – I wykonanie absolutnie mistrzowskie!

Paweł zainteresował się aspektem zoologicznym.

– Jeśli mnie oko nie myli, to jest jeleń, a to kot. Niezły, jak jedna trzecia jelenia. No, może ćwierć. Zdrowo wyrośnięty, kota mam na myśli… Ale pies większy od kota, przynajmniej tyle się zgadza.

Dałam ostatecznie spokój królom i też zaczęłam gmerać w rozmaitościach na stole. Zaciekawiło mnie coś zupełnie malutkiego, wyglądało jak karaluch. Porównałam ze świnią, może być, o ile założymy, że świnia jest warchlakiem, a karaluch okazem wyjątkowo dorodnym. Ciekawe, jakie rozmiary mogą osiągać karaluchy w dobrobycie…

– Czy wyście wszyscy zwariowali? – spytała Marzena ze zgrozą. – Czy wy sobie w ogóle nie zdajecie sprawy, co tu przed wami leży? Większe, mniejsze… Kota macie?!

– Mamy – potwierdziła z uciechą Alicja. – Paweł znalazł, o, jest i drugi. A tu sarenka, jak żywa!

– I krowa. I niedźwiedź, rozmiarem pasuje. O, jest i wół! Nie, przepraszam, byk. A to chyba lis, nie? Z takim ogonem…?

– Boże, Boże…! – jęknęła Marzena i padła na fotel, kryjąc w dłoniach twarz.

Alicja obdarzyła ją wreszcie odrobiną uwagi i wielkim zdziwieniem.

– Co ci się stało? Nie podoba ci się ten ogród zoologiczny? To bardzo ładne, nic nie szkodzi, że złote, niech sobie będzie. Koniki postawię w kolekcji, są dwa. O co ci chodzi?

Skrupulatnie sprawdzałam, czy nie ma żyrafy. Obmacywałam, gniotłam i wytrząsałam kłaczki waty, segregowałam i odsuwałam na bok guziki, drewienka, pogięte spinacze i śrubki, znalazłam słonia, mysz, królika i jaszczurkę, ale żyrafy nie było. Zapewne pogląd, że takie zwierzę nie może istnieć na świecie, zataczał szerokie kręgi, niemniej jednak jakaś drobna grupka moich szarych komórek podjęła pracę.

– Nie ma żyrafy – oznajmiłam gromko, zanim Marzena zdołała zastąpić jęki żywym słowem. – Tego parszywego króla za cholerę nie mogę sobie przypomnieć, ale nawet gdyby to był Ludwik X, niewiara w stworzenie mogła się utrzymać. Kangura i strusia też nie ma, Australię odkryto najpóźniej. Ona ma rację – uczyniłam gest brodą w kierunku Marzeny. – Nie jest wykluczone, że zaginiona Arka Noego trafiła do kociego worka i właśnie oglądamy jej szczątki.

– Oszalałaś – powiedziała z niesmakiem Alicja.

– Możliwe, że sobie robię głupi dowcip…

– Nie – przerwała mi gorąco Beata. – Żaden dowcip, byle kto tego nie wykonał. Mówię wam przecież, to jest dzieło artysty. Może ktoś, gdzieś, kiedyś zrobił kopię, nie jestem historykiem sztuki, tylko zwyczajnym złotnikiem, ale zrobił ją ze złota i genialnie! Coś w tym jest.

– Dużo musi być, skoro się pozabijali – zauważył Paweł z lekkim powątpiewaniem.

– Macie źle w głowie? Uważacie, że oni o to…?

Marzena odzyskała wreszcie pełną zdolność posługiwania się ludzką mową i nawet podniosła się z fotela.

– A ty uważasz, że co? Złóż sobie wszystko do kupy, ten artykuł o klejnotach, Blekota, kocie worki, to szukanie u ciebie po całym domu…

– Szachy…

– Jakie szachy, puknij się w głowę, pies z kulawą nogą o szachach nie miał pojęcia, nie z worka pochodzą, od urodzenia były w rodzinie! Twoja teściowa ich przecież nigdzie nie ukradła! I Blekot wcześniej zaczął, przed szachami! Nie darmo tak się pchał do kocich worków, musiał coś wiedzieć…!

– Takie jasnowidzenie miał, że ten tam któryś Ludwik, nie, zaraz, Karol…? O, już wiem, Franciszek… jechał pociągiem w Kopenhadze…

– Idiotka!!! Franciszkowi zginęło!!!

– I położyło się w duńskim wagonie kolejowym…

– Nie, ja z nią nie wytrzymam! Pomóżcie mi! Czy ty nie widzisz, na co patrzysz?!!!

Alicja była uparta.

– Widzę, nie takie rzeczy ludzie gubią, jakiś czas temu w prasie i w telewizji podawali, że przez rok nikt się nie zgłosił po duży brylant. Nie wierzę w Arkę Noego. Skąd w ogóle Bełkot mógł mieć o tym jakiekolwiek pojęcie, jakieś medium na seansie hipnotycznym mu powiedziało, tak? Zgadł sam z siebie, że u mnie w worku to leży, a do tego jeszcze zgadł, że nic o tym nie wiem, bo nie wypatroszyłam, cha, cha. Bzdura.

Marzena ponownie padła na fotel, oparła łokcie na stole i chwyciła się za głowę. Beata w skupieniu oglądała figurki, sięgnęła po swoją torbę i wyciągnęła lupę. Paweł z wielkim zainteresowaniem zaczął ustawiać zwierzyniec według wielkości, podsunęłam mu drugiego psa, wyplątanego z waty, Alicja odruchowo ułożyła obok siebie dwa węże. Ze stworzeń egzotycznych w kolekcji występowały słonie, lwy, wielbłądy, krokodyle, małpy i gepardy, brakowało mnóstwa, nie było nosorożca, hipopotama, tygrysa, zebry, wszystkich australijskich i południowoamerykańskich, a także, oczywiście, tej cholernej żyrafy. Jeśli istotnie rzeźbił tę menażerię Benvenuto Cellini, takiej, na przykład, hieny, względnie szakala, mógł osobiście nie znać, a równie dobrze część jego dzieła mogła zaginąć. Ale i tak, nawet jeśli znalezisko nie stanowiło kompletu, było skarbem wstrząsającym.

– To JEST dzieło artysty – orzekła wreszcie Beata z wielką stanowczością. – Tyle mogę powiedzieć. Co do tego podrapanego Blekota nie będę się wypowiadać, nie znam człowieka, ale, Alicja, wszystkie wydarzenia u ciebie wskazują na usilne poszukiwania. Musiał coś wiedzieć, nie wiem skąd, ale musiał. Tu brakuje tygrysa, żubra, renifera… One były znane w Europie od wieków, więc może trochę tego się rozproszyło, wpadło mu w ręce… Blekotowi wpadło w ręce! Może od lat szukał… Ale nie upieraj się, Marzena ma rację, odnalazłaś u siebie zaginioną Arkę…

– Ja się wcale nie upieram, ja tylko myślę racjonalnie. Nie wierzę w znalezienie platynowych szachów…

– Zwariowałaś? – przerwałam jej z naganą i zgorszeniem. – Przecież widziałaś je na własne oczy!

– Cicho bądź, nie przerywaj, jak starsi mówią!

– Oślica.

– Sama jesteś oślica. Nie wierzę w znalezienie we własnym domu platynowych szachów i renesansowego skarbu, raz za razem, jedno po drugim, w jednym tygodniu. To jest sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem i takie rzeczy się w życiu nie zdarzają. Musi w tym istnieć jakiś kant i któreś z tego nie może być prawdziwe.

– Na kopię się zgodzisz?

– Czego kopię?

– Sens ma tylko kopia Arki Noego. Wyobraź sobie, że na plecach frywolnej babci znalazłabyś Rembrandta, powiedzmy, przy odkurzaniu…

– Nie odkurzam babci.

– Ja też z tobą nie wytrzymam. Ktoś inny odkurzał, bywają tu takie maniaczki, chociażby Elżbieta, Ania, Marta, moja Małgosia… I Rembrandt się ujawnił. Też byś w życiu nie uwierzyła, ale gdyby wyszło na jaw, że to kopia, nawet i dobra, ale współczesna, byłabyś już w stanie uwierzyć?

Alicja zawahała się.

– I kto ją zrobił, tę kopię?

– Nie wiem, wszystko jedno. Któryś kuzyn, tu cała rodzina malarska. Uwierzyłabyś?

– W kopię… No, może…

Marzena złapała drugi oddech i znów odzyskała siły.

– Ale nie wyrzucaj tego może na śmietnik, co?

– To nam, na szczęście, nie grozi – wtrącił Paweł niewinnie.

– Czy ja cokolwiek wyrzucam na śmietnik? – oburzyła się równocześnie Alicja. – Poza wszystkim, to są bardzo ładne rzeczy, dlaczego mam wyrzucać na śmietnik ładne rzeczy? W dodatku złote, w złoto wierzę, kto wyrzuca na śmietnik złoto?

– Jeśli ktokolwiek, to tylko ty…

– Głupia jesteś. Niech sobie leży. Ale nie mam zamiaru upajać się kretyńską wiarą w skarby. Mam zamiar napić się kawy, bez kawy w ogóle nie będę z wami rozmawiać. Niech tam ktoś… No dobrze, mogę sama.

Efekt tego postanowienia był taki, że w kuchni znaleźli się wszyscy, kawę zaś wzbogaciło piwo, mleko i herbata. Przez chwilę rozważaliśmy sprawę przy stole kuchennym, po czym wraz z napojami przenieśliśmy się na stół salonowy, żeby nie tracić z oczu przedmiotu sporu.

Owszem, Alicja miała rację. W egzystencji normalnego człowieka takie rzeczy w zasadzie się nie zdarzają, nikomu spod podłogi nie tryska znienacka ropa naftowa. No, chyba że w Teksasie… Ale znów, z drugiej strony, nawet w zrujnowanej doszczętnie Polsce facetowi posypał się z sufitu deszcz złota, na zakurzonym stryszku objawił się El Greco, rolnik wyorał z pola garnek numizmatów… W Danii zabytki nie uległy zagładzie, odnalezienie czegoś cennego nie musi tu wkraczać w dziedzinę baśniowych fantazji, może się zdarzyć, że ktoś na coś trafi.

– No dobrze – zgodziła się Alicja. – Ktoś może. Ale dlaczego ja?

– A dlaczego nie ty? Identyczne pytanie mogłaby zadać każda osoba, która kupiłaby ten worek. Inna rzecz, że osoba znalazłaby zwierzątka już pięć lat temu, bo rozkopałaby zakup od razu…

– Chyba że umarłaby po drodze do domu – podsunął Paweł.

Alicja czepiała się wszystkiego.

– Dlaczego miałaby umrzeć?

– A cholera ją wie. Wpadła pod pociąg, na przykład…

– To i worek wpadłby pod pociąg.

– Ale załóżmy, że pociąg go nie przejechał. Uczciwi ludzie zabezpieczyliby go i oddali rodzinie. W obliczu tragedii rodzina zaniedbała worek i przeleżałby w kącie Bóg wie jak długo…

– Znaleźliby go przy odnawianiu mieszkania. Tu często odnawiają mieszkania i robią porządki.

– No to co?

– Co, no to co?

– No to co, że by go znaleźli?

– Nie wiem. Rozpakowaliby chyba, nie?

– Uspokójcie się na chwilę! – zaproponowałam gniewnie, bo zaczęli już tworzyć całą sensacyjną akcję. – Pięć lat temu nie sami uczciwi tu mieszkali, nazjeżdżało się trochę nieuczciwych. Niech wam będzie, katastrofa, podwędził go jakiś nieuczciwy, rozbebeszył, znalazł złote zwierzątka, ucieszył się, nie był bogaty…

– Skąd wiesz, że nie był bogaty?

– Bogaci nie pętają się po dworcach kolejowych i nie zbierają szczątków po ofiarach. Nie był. Sprzedał je zatem, może razem, może oddzielnie. I co? Jakim cudem mogłyby się znaleźć w kocim worku ponownie? Nie wydaje ci się dziwniejsze, że zgubił je najpierw jeden właściciel, poszły na licytację w worku, po czym zgubił je drugi, kolejny właściciel, i w dodatku obaj musieliby je gubić w pociągach…?

– Co za brednie wygadujesz? – skrzywiła się Alicja. – Do czego ci w ogóle to całe gubienie?

– Mnie do niczego, to ty się czepiasz. A zwracam ci uwagę, że takiego sezamu znowu nie posiadasz, srebra po ciotce i biżuterii ze dwie łyżki od zupy, wielkie mecyje, teraz ci się znalazły platynowe szachy i złote zwierzątka, owszem, dzieło sztuki, ale na tym koniec. Nie ma co wpadać w euforię…

– A kto wpada?

– Wszyscy. Nikt. To ty tak to traktujesz, jakby trzeba było wpadać!

– Nic podobnego, wcale nie traktuję. Po prostu nie wierzę…

– I twoja niewiara właśnie świadczy, że uważasz to za przedmiot do wpadania!

– Przestańcie się wreszcie kłócić o głupoty! – zażądała z energią Marzena. – Bo ja tu myślę, a wy mi okropnie przeszkadzacie.

– Nikt się nie kłóci… – zaczęła Alicja, ale została zagłuszona.

Razem, Marzena i Paweł, przypomnieli nam ciąg wydarzeń. Blekot woził ze sobą czasopismo z artykułem o zaginionych skarbach, tajemnicze osoby zaczęły grzebać w domu Alicji, wyszło na jaw, że, oprócz Blekota, brali w tym udział Pamela, pasożyt i Marianek. Wszyscy pchali się do kocich worków, ryki wychodka ułatwiały im zadanie, Pamela i pasożyt przestali się liczyć z przyczyn natury wyższej, o tym ostatnim worku Blekota powiadomił Marianek, koty wkroczyły do akcji i uratowały cenne mienie. Wszystko poniekąd logiczne.

Natychmiast pojawiły się pytania, z tym że kolejność ich wypadła nam nieco chaotycznie.

Skąd Blekot wiedział, gdzie szukać zaginionej Arki Noego?

Czy ta odnaleziona w worku Arka Noego stanowi całość, czy też część jej zaginęła w mrokach dziejów?

Czy on specjalnie szukał menażerii, czy też czegokolwiek z owego artykułu? Bo może miał nadzieję na diamenty królowej Wiktorii albo napierśnik Klemencji, albo szmaragdy Cecylii Renaty?

Kto zgubił w pociągu złote zwierzątka?

Kto zabił Pamelę i dlaczego?

Kto zepchnął pasożyta ze schodów, jeśli nie zleciał samodzielnie?

Co łączyło Marianka z Blekotem i od kiedy? U Alicji nie spotkali się nigdy, wiekiem różnili się o całe pokolenie, w Polsce mieszkali w różnych miastach i mieli różne zawody. Marianek tkwił w obsłudze komputerów, a Blekot był architektem, co ma piernik do wiatraka? Mógł Blekot projektować na komputerze, wielu się przestawiło, chociaż co starsi z trudem i niechętnie, a Marianek mógł mu ten komputer naprawiać, ale to co, specjalnie w tym celu przejeżdżał pół kraju…?

Czy Blekot nie miał przypadkiem takiego hobby, bo może maniacko poszukiwał zaginionych drogocenności jak popadnie, z Bursztynową Komnatą na czele?

Skąd, do diabła, wiedział, że Alicja nie rozkopuje wszystkich worków od razu?

Co w tym całym interesie robi Anita?

Spisaliśmy sobie porządnie wszystkie pytania, bezskutecznie usiłując znaleźć odpowiedzi. Większość ich wyglądała negatywnie, najgęściej pojawiały się nieprawdopodobieństwa i niemożliwości. Udało nam się wykluczyć tylko jasnowidzenie.

– Prosiłam, żebyście porządnie przeczytały ten artykuł – powiedziałam z wyrzutem. – Może tam było coś, co nasuwało jakieś konkretne wnioski, może ostatni posiadacz, może dawne podejrzenia, może współczesny błysk? Niech szczeciną porosnę, jeśli cokolwiek dokładnie pamiętacie!

– A kto powiedział, że Blekot opierał się tylko na tym jednym artykule? – zaprotestowała natychmiast Alicja. – Może już wcześniej coś czytał albo słyszał?

– Biografię Benvenuta Celliniego – podsunęła skruszona Marzena.

– Benvenuto Cellini napisał autobiografię – wytknęłam, pełna rozgoryczenia i zła na siebie. – Ściśle biorąc, podyktował. Niestety, nie czytałam, czego właśnie odżałować nie mogę. Ale ta cała biblijna kolekcja mogła w jego mniemaniu stanowić drobnostkę i może jej nawet nie dokończył, więc pominął z niesmakiem, to po pierwsze, a po drugie, przy dalszym ciągu go nie było. Nie mógł przewidzieć, że ktoś ją podwędzi, i naprawdę śmierdzi mi tu Diana de Poitiers, co nie ma najmniejszego znaczenia, bo i tak nic nam nie daje.

– Było coś… – odezwała się Beata, z natężeniem wpatrzona w narożną szafkę Alicji, wypełnioną eleganckimi kieliszkami. – Chodzi mi po głowie… Nie chodzi, pika… Gdzieś czytałam…

Cała uwaga z miejsca skupiła się na niej. Alicja odruchowo obejrzała się na szafkę, otworzyła dolne drzwiczki i wyjęła koniak. Jakoś tak automatycznie. Beata oderwała wzrok od szafki, zakłopotała się i zaczęła pocierać palcem przypaloną papierosem plamkę na stole.

– Daj spokój, to nie zejdzie – powiedziała Alicja. – I nawet nikogo nie mogę się czepiać, bo sama przypaliłam. Głupio czepiać się siebie.

– I strasznie trudno dać sobie samemu po mordzie, a także pluć sobie w twarz, bo potem trzeba wszystkie lustra czyścić – uzupełniłam pouczająco.

– Bym sobie, owszem – zgodziła się Beata. – Że też nie pamiętam… Ale jestem pewna, że coś czytałam, angielskie albo włoskie… Znam włoski, Boże drogi, ja może głupio wyglądam, ale mam za sobą studia i rozmaite praktyki…

– Wcale nie wyglądasz głupio! – wyrwało się z ogniem Pawłowi.

Mimo skomplikowanej i emocjonującej sytuacji udało nam się z Alicją wymienić spojrzenia. W jej oczach było ostrzeżenie, w moich zapewne troska.

– Coś zaginęło, coś się znalazło – ciągnęła zmartwiona Beata. – Tyle mi się majaczy. I mam skojarzenia właśnie jakoś tak razem, ze złotymi fidrygałkami i z Benvenutem… Jakąś rzecz odnaleziono, dyskusja, jego czy nie jego, ekspertyzy… Nie tak dawno, tuż przed wojną, a potem… Kiedy ja to… Parę lat temu coś na ten temat… O, tyle pamiętam, nic więcej, ale jestem pewna, że coś było.

– I Blekot mógł to złapać – orzekła Marzena. – Mogło być więcej, ale nie zajmowałaś się tym specjalnie, a on może owszem.

– Czy mamy teraz przeczytać całą światową prasę z ostatnich pięćdziesięciu lat? – spytała kąśliwie Alicja. – Podobno takie rzeczy da się znaleźć w Internecie.

– Beze mnie – powiedziałam stanowczo. – Żadnych Internetów, nie zamierzam zmarnować na to świństwo całej reszty życia. Przypominam wam uprzejmie, że dwie osoby z tej szajki jeszcze żyją, Blekot i Marianek, z dwojga złego wolę im przypalać pięty, chociaż bardzo się brzydzę. Czy można tu wynająć kogoś do przypalania pięt?

– Żyje także Anita – zauważył Paweł. – I zdaje się, że ma tu przyjść z jakimiś sensacyjnymi informacjami. Zanim co, z tymi piętami, poczekałbym na nią…


* * *

Anita przyszła, kiedy Beata zaczęła sprzątać ze stołu. Posiłek, będący nie wiadomo czym, obiadem czy kolacją, załatwiliśmy wcześniej niż zwykle, zdopingowani przez Alicję, która upierała się, że na głodno myśleć nie jest w stanie. Wbrew obawom, Marianek się nie pojawił i swoją nieobecnością spaskudził atmosferę. Nie było pewne, czy można swobodnie rozmawiać, bo już nie przyjdzie, czy też przeciwnie, właduje nam się w sam środek tajemnic i sekretów.

Bardzo stanowcze i demonstracyjne zamknięcie drzwi na klucz przez Marzenę odrobinę Anitę zdziwiło. Rozejrzała się po salonie.

– Mogłabym przypuszczać, że zamierzacie mnie tu siłą zatrzymać – rzekła, wyraźnie zaintrygowana – gdyby nie pełna swoboda, którą dość wyraźnie widzę, drzwi do ogrodu szeroko otwarte. Chociaż tam stróżują dzikie zwierzęta… Dziura w żywopłocie wciąż istnieje…? Czy mogę nie czuć się uwięziona?

– Możesz – przyzwoliła Alicja z lekkim roztargnieniem, dziabiąc w kawałki wyjętą z mikrofalówki rybę dla kotów.

– Nikt cię nie więzi – powiedziała równocześnie Marzena. – To nie przeciwko tobie, tylko nie chcemy nagłych gości. Klamka szczęka, ale przy odrobinie starań da się ją przycisnąć cicho. A zamierzamy omawiać tajemnice.

Anita ożywiła się zgoła wulkanicznie.

– Co ty powiesz, po to samo przyszłam! Naprawdę wyjawicie któreś…? Od progu widzę, że coś tu się stało, dokonaliście jakiegoś odkrycia? Chyba tak, emocje gwiżdżą pod sufitem!

– Alicja…? – powiedziałam pytająco, ale bardzo twardym głosem.

Kłótnię o Anitę miałyśmy już za sobą. Do kwestii łgarstw, obłudy i perfidii przez całe życie odnosiłyśmy się mniej więcej jednakowo, z tym że Alicja pod tym względem była gorsza ode mnie. Niemiłosierna. Nieubłagana. Nie dopuszczała żadnej tolerancji i żadnych okoliczności łagodzących. Mnie łamało nieco dobre serce, potrzebne mi jak dziura w moście, ale wywierające nawet dość racjonalny wpływ. Lubiłam Anitę, rozumiałam przyczyny stosowanej przez nią, elegancko mówiąc, dyplomacji, potępiałam przesadę i łgarstwa niepotrzebne, ale byłam skłonna uwierzyć, że nie świństwo jest celem jej życia. Nigdy nie zrobiła mi nic złego. Zakamieniałą nieufność Alicji budził sam fakt, że Anita mijała się z prawdą, udało mi się jednak przekonać ją, iż w tej przedziwnej, kotłującej się aktualnie sprawie Anita znajdzie się po tej samej stronie barykady.

– No to teraz już widać – powiedziałam mniej więcej dwie godziny wcześniej. – Nie rodzinne papiery i nie Anita. Mogła, rzecz jasna, pchać się do renesansowych zabytków, ale papiery masz z głowy. Nadal deklaruję ci pomoc przy rozkopanych workach, ale to już na spokojnie, bez trupów i włamywaczy. Nie lepiej ci?

– Średnio. Może masz rację. Nie wiem. Zabytki mogły być pretekstem.

– Puknij się bardzo silnie. W takie coś włączałaby Blekota? Pasożyta? Marianka? Pomijam Pamelę, gorszą niż trzy Anity!

– No, nie wiem. Może…

– Puknij się ponownie. Ona bardzo wyraźnie nie wie, o co tu chodzi, za to dużo wie o Blekocie. Powiedzmy jej wszystko, co nieszkodliwe, a ona niech nam powie swoje. Zawsze bodaj trochę zrozumiemy.

– O ile nam powie prawdę…

– To już się sami połapiemy, prawda czy nie. Jeśli nie będzie pasowało, można ją przycisnąć.

W końcu Alicja zgodziła się wtajemniczyć Anitę w nasze sedno rzeczy, z tym że sobie nakazała zostawić inicjatywę. Uprzedziłam ją z góry, że ciężko przewidzieć, co się komu wyrwie, więc w razie czego ma nam zamykać gębę jawnie i ordynarnie.

Jawne i ordynarne zamykanie gęby spodobało się jej i na tym stanęło.

– No dobrze, niech ci będzie – rzekła teraz łaskawie znad kociego talerza. – Znaleźliśmy to coś, czego szukał Bełkot.

– Nie…! Poważnie…?

– Usiądź tam dalej, bo tu będą jadły koty. Tak nam się wydaje, że o to chodziło. Ale najpierw ty…

– Słuchajcie, dajmy jej może te pytania, które mamy spisane? – zaproponował Paweł.

Anita niewątpliwie oczekiwała sensacji, ale chyba nie aż takiej. Przez chwilę usiłowała ogarnąć wzrokiem wszystko i wszystkich równocześnie, Alicję w kuchni nad rybami, talerzami i kocią puszką, Pawła i Beatę przy salonowym stole, Marzenę w korytarzyku i koty w otwartych drzwiach na taras. Tylko ze mną nie miała kłopotu, bo znajdowałam się akurat w środku, niepewna, iść po piwo czy sięgnąć po wino do szafki. Gdziekolwiek patrzyła, miała mnie po drodze.

– Czy mogę wyjąć dyktafonik? – spytała pokornie, siadając wreszcie przy salonowym stole.

Alicja ustawiła właśnie dwa talerze w kociej jadalni i wyprostowała się.

– Mowy nie ma! Najpierw uzgodnimy, co jest publiczne, a co prywatne, a potem będziesz sobie nagrywać. Owszem, bardzo dobrze, dajmy jej pytania. Joanna, wyjmij wino i przestań się miotać, niech Paweł otworzy. Kieliszki też tam są. Koniak zostaw. Marzena, nie strasz kotów.

– One się mnie wcale nie boją! – zaprotestowała Marzena z urazą i też usiadła przy stole.

Trzy czarne kłęby żwawym truchtem, ale z godnością, podążyły do koryta. Udało nam się w końcu odpracować wszystkie czynności, Anita, nie kryjąc zniecierpliwienia, grzecznie czekała z zadawaniem pytań. Beata podsunęła jej kartkę ze spisem, dostarczając zajęcia. Nie na długo, bo przeczytała treść jednym tchem.

– No dobrze, będę pierwsza i odpowiem – zgodziła się. – Nie po kolei, mogę…? Bo nie wszystko wiem na pewno, więc zacznę od tego, co ustalone. Pamelę zabił Anatol.

– Skąd wiesz? – spytali równocześnie wszyscy, z wyjątkiem Beaty.

– Cokolwiek by myśleć o duńskich glinach, oni działają bez pośpiechu, ale za to metodycznie i dokładnie. A ja mam do nich doskok. Z tym że, słuchajcie… – zaniepokoiła się nagle. – Liczę na to, że… raz, dwa, trzy… troje z was farby nie puści, bo nie znacie języka, Alicja kryminalnych afer nie cierpi i w ogóle ma zwyczaj milczeć o wszystkim, a Marzena, o ile wiem, nie ma w głowie trocin, tylko rozum. I chyba nikt z was nie chce zniszczyć mi kariery i reszty życia?

Zapewniliśmy ją, że nikt. Alicja przyłączyła się do zapewnień ostatnia, z lekkim wahaniem i po namyśle. Anicie to wystarczyło.

– Pies, samochód, mikroślady – wyliczyła. – I najlepsze ze wszystkiego, bo ludzkie. Zeznania chłopaka, Duńczyk włoskiego pochodzenia, siostrzeniec tej Włoszki, którą typował Marianek, ale już tu się urodził, w Danii. Matka kazała mu się zasługiwać praworządnie, żeby rodzina nie miała zgryzot, więc zeznawał dobrowolnie, tyle że z lekkim opóźnieniem.

– Co to ma do rzeczy i na co nam ten chłopak razem z pochodzeniem? – spytała Alicja z irytacją.

– Pochodzenie bardzo ważne, bo Duńczyk pochodzenia duńskiego prawdopodobnie nie siedziałby na cudzym drzewie. A on siedział. I przez okno widział telewizor Jensa i tych oglądających mecz. Wlazł do ptasiego gniazda, żeby zajrzeć, ale akurat zaczął się mecz, więc też gapił się w ekran i twierdzi, że w czasie przerwy faceci kręcili się po domu, wychodzili, a po przerwie oglądało tylko dwóch. Trzeci wrócił do telewizora później i chłopak nawet umiał określić kiedy, bo akurat padła bramka z rzutu karnego. Z łatwością wyliczyli czas, a świadek z równą łatwością rozpoznał Anatola. Z tym że z tego drzewa widział, jak Pamela wyszła piechotą, a natychmiast po niej Anatol odjechał samochodem. Bez trudu zdążył dojechać na parking, wrócić na piechotę, spotkać Pamelę prawie na skraju twojego ogrodu, zabić ją, przewlec przez dziurę, polecieć znów na parking i wrócić na mecz. Też to wyliczyli ze stoperem w ręku.

– I co? I to ma być dowód?

– Reszta to pies i mikroślady. Na żywopłocie strzępki łachów Anatola zostały. Nie ma wątpliwości.

– No dobrze, a dlaczego ją zabił?

Anita westchnęła i napiła się wina.

– A, to już moja osobista dedukcja. No dobrze, powiem wam prawdę, nie mówiłam wcześniej wszystkiego i może trochę udawałam, że nic nie wiem, bo mi jakoś przez gardło przejść nie chciało. A może nie chciałam niczego nikomu sugerować…? No nic, zostawmy szlachetne cele, zdecydowałam się. Tamto wszystko wiem od glin, a co do motywu, zgaduję. Ernest postarał się nawiązać osobisty kontakt z Pamela, Anatol o tym nie wiedział, myślał, że sam ją trzyma w ręku, tymczasem chała. Pozbył się konkurencji do skarbu.

Patrzyliśmy na nią w milczeniu. Anita pokręciła głową.

– Nie, jeszcze ciągle nie wiem, jakiego skarbu, ale w grę wchodziło coś nader cennego. Przypuszczam, że już to macie?

Nikt jej na razie nie udzielił odpowiedzi, bo wszyscy spojrzeli na Alicję. Paweł sięgnął po kartkę z pytaniami.

– Bardzo dobrze, jedno mamy wyjaśnione – rzekł z zadowoleniem i wykreślił odpowiedni zapis.

– Mów dalej, mów, deser będzie na końcu. O ile Alicja się zgodzi – dodał pośpiesznie.

– Bełkot – powiedziała zimno Alicja. – W Marianka nie wierzę.

– Sądzę, że skróciłaś myśl w najwyższym stopniu – uczyniła grzeczne przypuszczenie Anita. – Niewiara w Marianka wydaje mi się o tyle dziwna, że on istnieje w naturze…

– Bełkot też.

Anita westchnęła ponownie.

– No i od niego się wszystko zaczęło. Chociaż… może niezupełnie. Powiedzmy… czy ja wiem…

– Powiedz tak zwyczajnie, od początku – zaproponowała Marzena.

– Początek był dawno i gdzie indziej. Natomiast źródłem wiedzy Ernesta był, wierzysz czy nie wierzysz, Marianek.

Alicja prychnęła wzgardliwie i gniewnie, ale nie zdążyła się odezwać.

– Widzę tu takie pytanie – kontynuowała Anita, odbierając Pawłowi kartkę. – O, skąd Blekot wiedział… Otóż informuję was z całą odpowiedzialnością, że wszystko o Alicji Ernest wiedział od Marianka i na własne uszy słyszałam, jak Marianek mu opowiadał o jej zwyczajach. Co prawda, akurat chodziło o jajka na miękko, ale do jajek przyplątał się jakiś zaginiony spis roślin i równie zaginione cebulki i nasiona. Wnioski mogły nasunąć się same… Co ja mówię! Wnioski runęły wodospadem, szczególnie że później Ernest mnie pytał… Upewniał się, czy to wszystko prawda i czy Marianek nie kręci.

– A ty mu, oczywiście, powiedziałaś…

– A ja mu nakłamałam, ile mogłam, bo trochę mi się naraził i byłam w odpowiednim nastroju. Poza tym usiłował ukryć, po co mu to potrzebne, a tego to ja bardzo nie lubię. Pomijając już drobny fakt, że nigdy u Alicji nie mieszkałam i pełnej wiedzy o niej nie posiadam, Marianek przerasta mnie pod tym względem o całe Himalaje.

Paweł sięgnął po kartkę i w milczeniu wykreślił następny punkt.

– Zlekceważyłam w pierwszej chwili tę prasę Jasia – mówiła dalej Anita – ale, jak wiecie, od kwietnia dużo podróżowałam. I, jak to zwykle bywa, jeśli na człowieka coś się pcha, to już hurtem, nadziałam się u znajomego złotnika w Warszawie na prześlicznego, złotego renifera. Od słowa do słowa zgadało się, że miał także parkę pawi, ale ktoś ją kupił, a w ogóle podobno istniała cała kolekcja fauny i tak dalej, i krążą mętne plotki, że jest to dzieło zabytkowe. Niewiele wiedział i teraz już sama nie pamiętam, ile usłyszałam od niego, a ile kawałkami gdzie indziej. Dopiero tutaj zaczęłam mieć właściwe skojarzenia. Podstępem wydobyłam z Ernesta, że tego właśnie szuka, zdobył drugiego renifera i czatuje na resztę. Zdaje się, że następne dwa pytania możesz wykreślić, bo już nie będę udawać kretynki, która nie umie czytać, i rozumiem, że coś z tego znaleźliście, w kocim worku…?

– I pokażemy ci to – powiedziała spokojnie Alicja ku powszechnemu zdumieniu. – Jak sama zauważyłaś, ja lubię milczeć, Marzena ma trociny, a oni wyjeżdżają. Nikt więcej o tym nie wie. Wnioski niech ci runą Niagarą.

Niagara Niagarą, ale trociny Marzeny na dobrą chwilę oszołomiły wszystkich. Nigdy nie byłam drobiazgowa, zostawiłabym ewidentne przejęzyczenie, ale Paweł wolał je wyjaśnić, zapewne na wszelki wypadek.

– Znaczy, masz na myśli, Marzena nie ma trocin…?

– Co?

– Marzena. Trociny. NIE ma, tylko NIE MA.

– Mnie bez różnicy – bąknęła Marzena.

– Masz trociny? – zainteresowała się Alicja. – Po co ci?

– O Jezu… – wyszemrała Anita.

– Ona nie ma trocin – powiedziała dobitnie Beata. – Anita powiedziała, że ona nie ma trocin, tylko umysł. Znaczy, tego, rozum!

– No oczywiście, że ma rozum – przyświadczyła ze zdziwieniem Alicja. – Kto powiedział, że ma trociny?

– Ty.

– Ja…?!

– Ty.

– Nic podobnego nie powiedziałam! Wręcz przeciwnie…!

– Owszem, powiedziałaś – uparł się Paweł. – Ja rozumiem, że chciałaś powiedzieć, że ma rozum, a nie trociny, ale wyszło ci odwrotnie i chciałem się upewnić. Więc po prostu przyświadcz i będzie z głowy.

– Nigdy w życiu nie powiedziałam, że Marzena ma trociny…!!!

Doszłam do wniosku, że jednak znam Alicję lepiej niż oni wszyscy razem wzięci. W życiu nie podjęłabym tematu w tak dramatycznej chwili, nie lapsusy językowe były tu ważne, tylko wyjaśnienia Anity, w których, najwyraźniej w świecie, wzięła już niezły rozpęd i głupia przeszkoda mogła ją zatrzymać. Nie z Alicją jednakże takie numery, gotowa była raczej dom podpalić niż przyznać się do trocin Marzeny. Gdybym zdołała uchwycić w ręce wszystkie trzy koty razem i rzucić je na stół, uczyniłabym to niewątpliwie, bo tylko kataklizm mógł zakończyć przerażającą dyskusję.

Kataklizm objawił się w postaci Marianka i pierwszy raz w życiu jego widok sprawił mi przyjemność.

Wlazł, rzecz jasna, przez drzwi ogrodowe, bo główne były zamknięte. Prawdopodobnie pukał, ale niezbyt mocno i nikt tego nie słyszał, obszedł zatem dom dookoła i pojawił się w progu salonu.

Koty, urocze zwierzątka, zareagowały pierwsze. Nie bardzo chyba lubiły Marianka, bo syczące, prychające, warczące i miauczące dźwięki wdarły się ostro w ludzkie głosy. Skoczyły ku niemu, nie w celach morderczych, jak na Blekota, a tylko po to, żeby opuścić pomieszczenie. Marianek z wrzaskiem usunął im się z drogi, tłukąc przy okazji doniczkę z kwietnika, co oderwało wreszcie Alicję od wojny o słowa. Nikt z nas nawet nie drgnął, ale ona zerwała się z fotela.

– Czy można byłoby jednak używać czegoś innego, a nie moich kwiatów?! – wysyczała z furią nie gorzej niż koty.

– O rany, one są wściekłe – powiedział przestraszony Marianek. – Alicja, powinnaś je trzymać w klatkach! A co…? O, stłukło się. O, bardzo cię przepraszam, ale on taki mały, ten kwiatek… To chyba trzeba posprzątać?

Alicja zdążyła się już opanować.

– Nie, nie trzeba. Niech poleży. Jeśli urośnie na podłodze, nigdzie dalej już nie poleci. Kto ci pozwolił wchodzić tędy?

– Przecież z tamtej strony jest zamknięte? – zdziwił się Marianek.

– A jak ci się zdaje, dlaczego jest zamknięte?

– Nie wiem. Może po prostu zapomniałaś otworzyć? Przez roztargnienie.

– Do tego stopnia roztargniona nie jestem. A jeśli drzwi są zamknięte, znaczy to na ogół, że nie należy wchodzić. Po to właśnie je zamykam. Żeby nikt nie wchodził. Nie przyszło ci to do głowy?

– Nie – wyznał szczerze Marianek jeszcze bardziej zdziwiony. – Dlaczego? Tyle was jest…

– …że jedna osoba mniej, jedna więcej, nie powinna już robić różnicy, tak? – wpadła mu w słowa Anita.

Marianek dał nam jakoś do zrozumienia, że owszem, coś w tym rodzaju miał na myśli. Rozejrzał się, żadnego pożywienia już na wierzchu nie było, poprzestał zatem na kawie ze śmietanką, przyciągnąwszy sobie krzesło od kuchennego stołu. W salonowej części pomieszczenia zaczęło się robić trochę ciasno.

W dodatku zapanowało dość okropne milczenie. Zdaje się, że wszyscy gwałtownie obmyślali sposób pozbycia się go możliwie dyplomatycznie i taktownie, bez ujawniania całej prawdy i bez uciekania się do czynów brutalnych. Osobiście żywiłam obawy, że będzie czekał na posiłek, który mieliśmy już za sobą, i wręcz skłonna byłam wyjąć z lodówki cokolwiek, żeby to zjadł i poszedł w diabły. Wywiezienie go przez Anitę nie wchodziło w rachubę, ponieważ Anita stanowiła w tym momencie, można powiedzieć, centralną postać i musiała pozostać na miejscu. Rozstać się bez zakończenia rozmowy…? Za nic w świecie!

Marianek niczego szczególnego w atmosferze nie zauważył.

– O, co tam macie? – zaciekawił się, wyciągając szyję w kierunku leżącej przed Anitą listy pytań.

– Gówno – odparła grzecznie Marzena i zgarnęła kartkę ze stołu.

Marianek był zgodny.

– No tak… Możliwe. A worki? Te kocie? Alicja, masz jakie nowe worki?

– Pod oczami… – wyrwało się Pawłowi.

– Nie, mnie idzie o te takie kolejowe. Znalazłaś co?

– A, właśnie! – ożywiła się Alicja. – A propos znalazłaś, czy nikt z was nie widział mojego zęba? Dziś rano gdzieś mi zginął. Prawa górna piątka, nie mogę sobie przypomnieć, gdzie go położyłam.

– W łazience – poinformowała ją Beata, sięgając po papierosy. – Na oknie za wanną. Firaneczka go trochę zasłania, odsunęłam ją, żeby mieć więcej światła i zobaczyłam ząb. Chyba nadal tam leży.

– O ile nie wleciał za wannę. Ale nawet jeśli wleciał, nigdzie dalej nie pójdzie. Niech leży.

– No, a ja taki byłem ciekaw – ciągnął swoje Marianek. – Bo może tam być coś ważnego, w tych workach, albo co. Może ci pomóc poszukać?

Przerwałam mu.

– Skąd ty właściwie znasz Blekota? – spytałam znienacka.

– Blekota? – zdziwił się Marianek.

– Ernesta – podpowiedziała Anita.

– Ernesta, no tak, znam go… O, już dawno! Z piętnaście lat temu on robił dla jednych znajomych obok nas cały taki wielki obiekt, no… taki wczasowy. I romansował z moją ciotką, ona była wtedy piętnaście lat młodsza i całkiem na chodzie, no i tak się jakoś wszyscy zaprzyjaźnili…

– Szczególnie zapewne mąż ciotki z Ernestem – wtrąciła znów Anita z sarkazmem tak delikatnym, że prawie niedostrzegalnym.

– Skąd wiesz? – zaciekawił się Marianek. – Bo faktycznie, owszem. I w ogóle.

Kolejne pytanie zyskało odpowiedź. Paweł łypnął okiem na kartkę, trzymaną przez Marzenę pod stołem, ale zaczekał z wykreślaniem. Nie popuściłam.

– I tak często tam u was bywał?

– No pewnie. Przecież to nad morzem. A w Warszawie, jak przyjeżdżałem, zawsze się mogłem u niego przespać. Tylko ta jego żona, ona się ciągle odchudza, nic do jedzenia… znaczy… no, ja i tak załatwiałem na mieście…

Lekkie zakłopotanie Marianka świadczyło, że świadom jest własnej żarłoczności i zapewne chce ją ukryć w mniemaniu, że nikt inny dotychczas jej nie zauważył. Nie wyprowadzałam go z błędu.

Starannie obmyślałam pytanie, które pozwoliłoby wydusić z niego więcej, nie dostarczając zarazem żadnej wiedzy, co wcale nie było łatwe, bo jednak, wbrew pozorom, Marianek totalnym idiotą nie był, ale nie zdążyłam już się odezwać. Anita nagle zerwała się z fotela.

– To ja jadę. Ty nie! – machnęła ręką w stronę Marzeny i zwróciła się do Marianka. – Ciebie mogę podwieźć, jazda, idziemy!

Marianek tak zgłupiał z zaskoczenia, że podniósł się z krzesła. Anita złapała go za rękę i pociągnęła ku wyjściu na taras, bliżej było i otwarte, stwarzało szansę błyskawicznego wywleczenie go z domu. Wywlokłaby zapewne, bo Marianek dał się ciągnąć bezwolnie, gdyby nie koty. Ujrzał je nagle, siedzące na zewnątrz, szarpnął się do tyłu i wyrwał rękę ze szponów Anity.

– O, nie! Tam są te dzikie zwierzęta! Ja nie idę! Alicja…!

Rzuciłam się do drzwi wyjściowych w obawie, że rodząca się już cudowna sytuacja ulegnie załamaniu. W celu przekręcenia klucza Anita będzie musiała puścić Marianka, cholerny zamek Alicji wymagał obu rąk, a i to jeszcze łatwiej było złamać palec niż otworzyć. Anita przypomniała sobie zapewne, że koty i jej nie kochają przesadnie, bo z łatwością zmieniła kierunek. Udało nam się zgrać poczynania, złączona para wybiegła tak, że przypominało to ucieczkę z płonącego domu.

– Ona zaraz wróci – powiedziała Alicja spokojnie.

– Mam nadzieję, że uda jej się wypchnąć go z samochodu – mruknęła Marzena i wyjęła spod stołu kartkę. – Paweł, wykreślaj. Chyba mamy szansę…

– Bo czegoś chce. I nie dostanie bez wyjawienia prawdy…

Anita wróciła po dziesięciu minutach i padła na fotel przy stole.

– Powiedziałam mu, że kolacja u was już była i drugiej nie będzie – oznajmiła. – Więc chyba mamy go z głowy. Na czym stanęliśmy? Bo mam wrażenie, że latała mi przed nosem wielka sensacja i od ust została odjęta!

– Czyżby apetyt Marianka był zaraźliwy? – zaciekawił się Paweł. – Jemu też od ust…

– Alicja zdecydowała się pokazać ci kocie zdobycze – przypomniała Beata pośpiesznie. – A ty, jak zrozumiałam, będziesz o tym strasznie milczeć. Alicja, czy ja dobrze mówię?

– Bardzo dobrze – pochwaliła Alicja i dolała sobie kawy z dzbanka, nie ruszając się z krzesła. Przez chwilę wszyscy patrzyli na nią pytająco.

– No…? – popędziła ją niecierpliwie Anita.

– A gdzie ja to położyłam? Ktoś pamięta?

– O, matko jedyna…

No tak. Robiliśmy tę idiotyczną kolację. Wszyscy w tym uczestniczyli, każdy pomagał, ktoś posprzątał ze stołu. Kiedy zastanawiałam się nad piwem i winem w chwili przyjścia Anity, zawartości kociego worka na stole już nie było. Kto ją zgarnął i gdzie wetknął?

Marzena nagle pochyliła się, sięgnęła pod kanapę i z pewnym wysiłkiem wyciągnęła worek. Wytrząsnęła go nad stołem, zgadzało się, było w nim wszystko z rękawiczkami na czele, z wyjątkiem pudełka po czekoladkach.

– Alicja…?

– A czy ja mówię, że nie? – zirytowała się Alicja. – Miałam to w ręku, owszem, duże, odłożyłam… Nie wiem gdzie, skąd mam wiedzieć! Tu nie leży…?

Rozejrzała się wokół siebie. Anita siedziała w fotelu, jakby ją gryzł w odwłok, z napięciem wpatrywała się w nas wszystkich kolejno. Doświadczenie podsunęło mi jedyną właściwą drogę, dedukcja!

– Przypomnijcie sobie wszyscy, co ona robiła, bo sama z pewnością nie pamięta. Kto schował worek pod kanapę?

– Ja – przyznała się Marzena. – Ale pudełka nie ruszałam.

– Kto zgarnął te wszystkie śmieci do pudełka?

Alicja prychnęła gniewnie.

– Przecież mówię, że ja. I mówię, że miałam je w ręku!

– Telefon nie dzwonił? – spytała niespokojnie Anita.

– Nie, telefon nie…

Paweł schylił się, pomacał półeczkę pod stołem i pokręcił głową. Zaczęliśmy myśleć na głos. Beata z Marzeną nakryły stół, Paweł wysunął deskę, razem z Alicją wyjmowałam produkty spożywcze z lodówki, Alicja podgrzewała mięso w mikropiecu, Marzena zabrała nam spod ręki pomidory i paprykę, pokroiła je na stole, na kuchennym bufecie dokroiłam trochę kartofli do sałatki, Alicja wyciągała coś jeszcze, w tym zlodowaciałą na kamień rybę dla kotów…

Tknęło mnie, udałam się do kuchni i zajrzałam do zamrażalnika. Oczywiście, na resztkach ryby leżało pudełko po czekoladkach.

– No, nie przepadłoby na zawsze, bo jednak koty jedzą codziennie – powiedziałam pocieszająco.

– I, chwalić Boga, mróz temu nie szkodzi.

– Mogę…? – spytała Anita chciwie i zachłannie, a ręce jej się same wyciągnęły do wieka.

Przez długą chwilę w milczeniu wydłubywała i oglądała artystyczną faunę. Potem obejrzała drewienka, śrubki, spinacze i guziki. Złapała dech.

– Nie będę się nawet siliła ukrywać zazdrości – powiedziała i zmarszczyła brwi. – Ale, Alicja, mnie to wygląda na zabawkę dla dziecka. Popatrzcie, z tych drewienek można poukładać zwierzątka. No, trochę są zepsute i połamane, ale do tego służyły. Takie to robi wrażenie, jakby ktoś dał dziecku do zabawy wszystko jak leci, drewniane i złote, śmietnik…

– Jakiś debil? – zainteresował się Paweł.

– Nie uwierzył w złoto – zgadła Marzena. – I dziecko to zgubiło w pociągu!

– Może jednak posegregować przedmioty, co? – zaproponowałam nieco zgryźliwie. – Oddzielnie spinacze, oddzielnie Benvenuto… Alicja, zdaje się, że masz w domu kilka pudełek?

Wydobyliśmy wreszcie całą kolekcję ze śmieci, nie zamierzając już mieszać dzieł sztuki z połamanymi zabaweczkami. Anita miała rację, szczątki zabawek, ale przecież pierwotnie złoto zabezpieczone było watą! Jak to, wobec tego, rozumieć…?

– Dobrze, powiem wam resztę – zdecydowała się nagle Anita. – Nie znam losów rękodzieła artystycznego w ciągu wieków, zgaduję tylko, co było ostatnio. Ściśle biorąc, trochę zgaduję, a trochę wiem, ale nie będę rozgraniczać. Ujawniła się ta rzecz po śmierci jednej facetki… jak ta okropna wojna jednak się za ludźmi wlecze…

– Która wojna? – spytała podejrzliwie Alicja.

– Druga światowa. Skrócę trochę. Mamusia facetki była kapo w obozie, trzasnęli ją, ale córka została. Dziewczynki nikt się nie czepiał, co mamusia z obozu przywiozła czy przysłała, to jej zostało i miała z czego żyć. Nie chwaliła się pochodzeniem mienia. Umarła, krewni rzucili się na spadek, zresztą nie wiem, powinowaci może, przyjaciele… Własnych dzieci nie miała. Ktoś to ukradł.

– Kto?

– Diabli wiedzą. Podejrzenia padły na gastarbajterów, odnawiających dom. Z powinowatych jakaś jedna sztuka wiedziała, że ona coś takiego ma, i podniosła krzyk, ale gastarbajterów już nie było. Prasa pisała niewiele, telewizja trochę pyskowała, wystrzegać się nielegalnych imigrantów i tak dalej. Powinowata sztuka zamknęła gębę, bo przedmiot z niewłaściwego źródła, w dodatku nie umiała ściśle określić, co to takiego było…

– I gdzie się to działo?

– Blisko. Północne Niemcy. Złodziej bez trudu mógł przyjechać do Danii, bał się zapewne, może miał rodzinę przy boku, ukrył łup w zabawkach dziecka. Teraz mi to przyszło do głowy… Tak, jak przy różnych okazjach chowało się trefne rzeczy w becikach i wózeczkach dziecinnych, chociażby Scarlett O’Hara… Dziecko zgubiło w pociągu, a on już się nie ośmielił do tego przyznać. Wnioskuję dalej, że Ernest wiedział o kradzieży i o dziecku, może znał faceta, no i reszta już wygląda logicznie i konsekwentnie. Czego miał szukać, jak nie kocich worków?

Paweł pozastanawiał się chwilę, przysunął do siebie kartkę i wykreślił kolejne dwa pytania.

– Przemawia to do mnie – orzekł stanowczo. – Już nam tylko trzy zostały.

Anita odebrała mu spis.

– Nie umiem na pamięć – usprawiedliwiła się. – Pokażcie… Zaraz. Czy ja nie zasługuję na coś, jak by tu powiedzieć, ekstraordynaryjnego? Alicja…? Zwracam wam uwagę, że cały czas mówię prawdę, co jest trochę uciążliwe dla mojej duszy. Czy nie powinno się tego docenić?

– Na początku usiłowałaś łgać, że nie wiesz o Arce Noego – wytknęła bezlitośnie Alicja. – Co wolisz, koniak czy whisky?

– Sama nie wiem, ale może koniak. Wolniej się popija. Nie chce mi się wracać do domu pociągiem. I zdaje się, że stoi tu, pod ręką…

– Cholera – mruknęłam. Podniosłam się również i poszłam do swojego pokoju.

Przywiozłam ze sobą słone paluszki z Kruczej i kompletnie o nich zapomniałam, nie zdążywszy się, jak zwykle, całkowicie rozpakować. Do uczczenia Anity nadawały się doskonale, znalazłam je na dnie torby i z triumfem zaniosłam do salonu. Po drodze zapaliłam światło na tarasiku.

Alicja rozdała wszystkim kieliszki, koty na nowo porozkładały się po rozmaitych meblach. Anita w skupieniu studiowała ostatnie pytania.

– Co do hobby Ernesta, żywię zaledwie podejrzenia – zakomunikowała. – W kwestii Bursztynowej Komnaty nie słyszałam od niego ani jednego słowa, natomiast zaginione skarby owszem, interesowały go. W zasadzie tylko teoretycznie, ale gdyby coś konkretnego zamajaczyło na horyzoncie, nie sądzę, żeby wykręcił się tyłem. Raczej przeciwnie. Nie jest to jednakże mania chorobliwa, tak mi się przynajmniej wydaje. W każdym razie wywęszyłam, że czegoś szuka i ma to związek z Alicją, z artykułu wywnioskowałam, że któregoś z tych skarbów, ale co dokładnie wiedział na ten temat, nie miałam i nie mam pojęcia. Wypytywał mnie o Pamelę…

– W jakim sensie i skąd mu się w ogóle wzięła?

– Chyba słyszał o niej. Może od mamusi…? O rany, jakie to dobre, skąd to pochodzi?

Pytanie, rzecz jasna, dotyczyło słonych paluszków. Przyznałam się, że przywiozłam je z Warszawy, Anita zainteresowała się źródłem, znalazłam notes i dałam jej telefon sklepu. Pouczyłam, że owszem, warto wcześniej zadzwonić i zamówić, bo ostro idą. Alicję zniecierpliwiły te interesy spożywcze, ważne były dla niej wyłącznie trzy produkty, śledzie, kiszone ogórki i bigos, reszta nie miała znaczenia, zażądała teraz dalszego ciągu zeznań.

– I po cholerę mu była ta Pamela? Zakochał się w niej?

– Nie, raczej nie. On szukał osób, bliskich Alicji…

– I to miała być Pamela…! Świetnie trafił!

– Nie chodziło o przyjaźń od serca. Osoby, które u ciebie bywały. Znały dom. Cały czas to samo, skarb i Alicja, tajemniczy związek…

– Teraz już mało ważne – stwierdził Paweł i wykreślił hobby Blekota. – Jedź dalej.

– Pasożyt… – kontynuowała Anita. – Rozumiem, że to Anatol? Nie wiem, kto go spychał, myślałam, że właśnie wy wiecie. A co ja w tym robię…? Intryguję, nie? Ponadto wysłuchuję zwierzeń, czynię spostrzeżenia, zbieram materiał do felietonu i z wielkim zaciekawieniem oglądam wyniki cudzych starań. Usiłuję być użyteczna, bo, jak widać, sedno rzeczy Alicja trzyma w ręku. A propos, niech wam nie chodzi po głowie mienie poniemieckie, poprzedni właściciel też nie kupił tego legalnie, diabli wiedzą w ogóle ile razy i komu to było kradzione, poczynając od Franciszka I. Ja ten artykuł przeczytałam porządnie… Jeśli jest to obiekt muzealny, należy do Francji, ale nie wydaje mi się, żeby Alicja musiała natychmiast lecieć z prezentem do Luwru, właściwie powinni to od ciebie odkupić. Możesz być szlachetna i wyznaczyć niską cenę.

– Zastanowię się – mruknęła Alicja.

Beata ukończyła wreszcie ustawianie na środku stołu całej kolekcji według wielkości zwierzątek.

Zważywszy pewną nieprawidłowość rozmiarów, miała z tym kłopoty, słonie wprawdzie były największe, a jeże mniejsze od lisów, ale dysonans wprowadzały pająki, myszy, karaluchy oraz coś, co po długich debatach uznaliśmy za kornika. I pozostaliśmy już przy tym korniku, mimo iż Alicja przyniosła encyklopedię zoologiczną i słownik łaciński, bo encyklopedia była po szwedzku.

Z szacunkiem podziwialiśmy renesansowe arcydzieło, kiedy nagle znów odezwały się koty. Miałam już pewność, że są to kocury bardzo dorosłe, co najmniej pięcioletnie, bo kotka wykazywałaby taką bojowość wyłącznie w obronie kociąt. Tłumaczyło to zresztą brak przychówku. Od dawna wiedziałam, że kocury potrafią warczeć prawie jak psy, od nich się zapewne nauczyły, wiedzę okupiłam zaledwie jednym podrapaniem palca, ale dźwięk znałam doskonale. Ponownie wykryły jakiegoś wroga.

Skoczył jeden, dwa nastroszyły się tylko z tym warkotem i wściekłym sykiem, ale okazało się to postrachem dostatecznym. W wejściu stał Marianek, no nie, nie całkiem stał, tyłkiem usiłował wtulić się w zwał kwiatów na oknie po drugiej stronie drzwi, ramieniem osłaniał twarz, z dłoni mu coś wyleciało, drogę odwrotu odcinał mu kot, ten, który skoczył. Chrypiał, Marianek, nie kot, wyraźnie usiłując stłumić wrzask.

Mógł sobie tłumić, nie miało to znaczenia. Wpatrzyli się w niego wszyscy w kompletnym zaskoczeniu i nikt z nas nawet nie drgnął. Marianek chrypiał, koty syczały, wyglądało na to, że sytuacja nie ulegnie zmianie do sądnego dnia.

– Kici, kici – wyrwało mi się zachęcająco i życzliwie.

Marianek jednakże w panice pchał się tyłkiem coraz bardziej na parapet z kwieciem. Donica z ogromnym bluszczem drgnęła i to uruchomiło Alicję.

Zrywając się, przewróciła krzesło. Z dużym refleksem podtrzymała donicę, odepchnęła Marianka od okna, podniosła to coś z podłogi i utorowała drogę kotom. Wyprysnęły na dwór, bardzo niezadowolone z wieczoru.

– Czy siostra nie wpuściła cię do domu? – spytała z kąśliwym współczuciem Marzena. – U Alicji ciągle nie ma miejsca.

– Istotnie, trochę tu ciasno – przyświadczyła Alicja, rezygnując z błyskawicznych akcji i wracając do normalności. – O, a to co?

Obejrzała trzymany w ręku przedmiot. Przy okazji obejrzeli go wszyscy. Marianek przez palce rozejrzał się po pomieszczeniu, widocznie nie liczył kotów i miał obawy, że któryś tu jeszcze siedzi zaczajony.

– Ja… ja to wezmę – bąknął i wyciągnął dłoń.

– Gówno weźmiesz – przygasiła go stanowczo Alicja i odłożyła na stół krótką broń palną, podniesioną z podłogi. – Co to ma znaczyć? Zaczynasz chodzić z pistoletem po prośbie?

– Zręczne kopyto – ocenił Paweł. – Ale to rodzaj wiatrówki. Na gruby śrut.

– Oko tym wybijesz bez trudu każdemu – zapewniłam go pocieszająco.

Marianek był tak zdenerwowany, że poszczekiwał zębami i zaczynał się jąkać.

– To… to nie moje…

– A czyje? – przycisnęła Alicja. – Może moje, co?

– Nie. To tego… No… Eeee… Er… Ernesta…

– Ejże! – zainteresowała się natychmiast Anita.

Wciąż przyglądaliśmy się scenie oszołomieni i mocno zdumieni. Marianek rozpaczliwie wpatrzył się w stół i nagle w oku mu błysnęło. Jakby podwójnie. Dekoracja ze złotych zwierzątek i produkt spożywczy, słone paluszki w pudełku, jedno i drugie musiało go bodaj trochę ożywić.

– No, to, o… to właśnie… A chciał mnie… no… wykolegować, nie? To z tego worka, nie?

Sięgnął równocześnie po figurkę i po paluszka. Za jedną rękę złapała go Beata, za drugą Anita. Marzena po przeciwnej stronie stołu uczyniła podobny gest, ale one miały bliżej, kiwnęła zatem tylko głową aprobująco. Alicja podniosła swoje krzesło i usiadła.

– Nie chcę być natrętna, ale może nam powiesz, co to wszystko znaczy? – rzekła wyjątkowo zimno.

Marianek się nie szarpał i nie wyrywał rąk. Zakłopotał się przeraźliwie, zarazem widoczna w nim była jakaś nadzieja, Bóg raczy wiedzieć czy coś myślał, ale do wyszukanych podstępów nie wydawał się zdolny, a zwyczajne krętactwo źle mu wychodziło. Usiłował pytać o pochodzenie skarbu, rezultat uzyskał mierny.

Wystąpiła Anita. Błyskawicznie złapała okazję, wytknęła mu wszystkie błędy i potknięcia, komitywę z Blekotem, kablowanie o zwyczajach Alicji, sprawę dorobionego klucza, bo, jej zdaniem, obaj dorabiali, i pasożyt, i Marianek. Za dużo tego było, Marianek pojął chyba w końcu, że teraz to on musi udzielać odpowiedzi, a nie my, dostępu do pożywienia nie miał, za plecami czuł koty, kleszcze na rękach trzymały twardo. Złamał się. Z jego jąkania wynikło coś, co wprawiło nas w rzetelne osłupienie.

No tak, Ernest mu kazał. A przecież sam mu powiedział o kradzieży, znał tego gościa słabo, to nasz, po pijanemu mu się zwierzył i potem nawet nie pamiętał…

Z uznaniem pomyślałam, że Anita dobrze zgadła. Facet bał się granicy, znał tylko jedną, polską, pojęcia nie miał o innych, pchając się do Danii, dał złodziejski łup dzieciakowi, a cholerny bachor zostawił go w pociągu. Parę lat temu to było, kiedy Marianek akurat tu był i przypadkiem trafił na rodaka, znanego jeszcze z Polski, możliwe, że tam mu o tej Danii opowiadał… Zguba Marianka korciła, powiedział o niej Blekotowi później, w Polsce, przypomniawszy sobie o kocich workach Alicji. Ona jedna nie oglądała każdego zakupu od razu, gdyby ktokolwiek inny znalazł taki skarb, nie wytrzymałby, żeby go bodaj nie ocenić u rzeczoznawcy, żeby może nie sprzedać…? Zainteresowałaby się prasa… A tu nic, cisza i święty spokój. Zatem kto wie, może warto spróbować…? Alicja w tej całej imprezie stanowiła jedyną szansę!

Blekot się zaciekawił, wspólnie postanowili to znaleźć, Marianek wiedział, że kocie worki u Alicji leżą zaniedbane po kątach, ale zaskoczyły go teraz zmiany w jej domu, te pudła i w ogóle bałagan…

W tym miejscu zeznań wyraz twarzy Alicji daleki był od życzliwości, jaką zazwyczaj, mimo wszystko, Marianek się cieszył.

– Właziłeś tu i szukałeś? – spytała drewnianym głosem.

No tak, owszem, właził, bo właściwie dlaczego nie, skoro ona i tak o tym nic nie wiedziała…

– Wypiłeś brandy? Napoleona?

Marianek szczerze pogrzebał w pamięci. A, nie, Napoleona to nie on, wtedy tu był Anatol. Skąd ten Anatol wiedział, chyba od Pameli, Marianek wcale nie chciał go włączać, miał nadzieję, że sam znajdzie…

– I co? – spytała z naciskiem Marzena.

Nic nie mógł znaleźć. Użalił się, Ernest się czepiał, to on powiedział Pameli, myślał, że może ona… Ale Pamela z Anatolem miała sitwę, a on wszystko wywęszył, pozbył się jej i też chciał sam. Pchał się na chama, Marianek bał się go trochę, ciągle się na niego nadziewał…

– Tyś go zepchnął ze schodów w atelier?! – zainteresował się Paweł gwałtownie.

Wcale go Marianek nie spychał, odepchnął go tylko trochę, bo on już się zamierzał, a dalej sam poleciał. I oczywiście, Marianek znów musiał uciec bez worka. O tym jednym, tutaj, pod krzesłem, Ernestowi powiedział, Ernest przylazł osobiście i koty go poszarpały, jak to można trzymać w domu takie dzikie zwierzęta! Kazał mu dzisiaj przyjść jeszcze raz, bo na pewno coś się znalazło i Alicja tego jeszcze nie sprzątnęła, bo ona nigdy niczego od razu nie sprząta, wtrynił mu tę spluwę, kazał gębę sobie zasłonić, przeszukać cały dom i w razie czego krzyczeć „ręce do góry”, ale o gębie Marianek zapomniał i w ogóle myślał, że tu już wszyscy poszli spać. No i tyle, wyjaśnił całą sprawę, czy one mogłyby go teraz puścić?

Podniosłam się, zabrałam ze stołu pudełko ze słonymi paluszkami i ukryłam je w swoim pokoju. Nie po to człowiek na te paluszki czatuje albo je z wyprzedzeniem zamawia, żeby ten kretyn od razu całą resztę zeżarł.

Kiedy wróciłam, Marianek pocierał sobie przeguby, żałośnie łypiąc okiem na puste miejsce po smakołyku. Filiżanki na kawę nie dostał.

– No? – powiedział z nieskrywaną nadzieją. – Wszystko wam powiedziałem, to czy teraz już mogę je zabrać?

– Co zabrać? – nie zrozumiała Marzena.

– No, te rzeczy. Ten zwierzyniec.

Ręce nam opadły. To już musiała być paranoja. Przypomniałam sobie nagle Marianka sprzed dziesięciu lat, kiedy najświęciej wierzył, że Alicja podzieli się z nim swoimi dochodami, żeby mógł jechać do Kalifornii. Alicja grzecznie mu wyjaśniła, że jednak woli wydać swoje dochody na własną podróż do Norwegii, czego zupełnie nie mógł zrozumieć. Myślałam wówczas, że się wygłupia, ale nie, był naprawdę głęboko rozczarowany. I teraz też, bo jak to, sam wykrył istnienie skarbu, tyle się nastarał, tyle wysiłków uczynił, wszystko ujawnił, więc chyba coś mu się za to należy?

– Wynoś się – powiedziała energicznie Marzena. – Wypieprzaj stąd i więcej nie wracaj. Jeśli jeszcze raz Alicja za próg domu cię wpuści, ja z nią przestanę rozmawiać!

Anita nie wytrzymała. Cały wieczór bez intryg, to było ponad jej siły.

– Chyba Alicja powinna…? – zaczęła ze złośliwą naganą.

– Zamknij się – zgasiłam ją od razu, widząc wyraz twarzy Alicji. – Owszem, Alicja, ale ona to powie w takiej formie, że będzie wyglądało na zaproszenie.

– Przesadzasz – skrzywiła się Alicja i zwróciła się do Marianka. – One obie mają rację. No dobrze, mogę nie zawiadamiać policji o tych twoich wygłupach, ale weź pod uwagę, że mam ich dosyć. To jest mój dom, a nie pole bitwy, i nie po to hoduję sobie kwiaty, żebyście mi je niszczyli. Nie musisz już tu dłużej siedzieć.

– I nie masz czego szukać – dołożyłam. – Beata jutro wyjeżdża i zabiera to ze sobą. Do ekspertyzy, ona jest złotnikiem. Żadnych więcej drogocenności tu nie ma i nie będzie, a bank Alicji zbankrutował i straciła wszystkie pieniądze. Więc zapomnij o jej istnieniu.

Do Marianka dotarło po bardzo długiej chwili. Wyraził szczery żal i zamienił nadzieję na przygnębienie. Usiłował jeszcze ocalić jakieś szczątki i wskazał pistolet pod ręką Pawła.

– A to…?

– A to zostanie Alicji na pamiątkę – zarządził Paweł.

– Ale Ernest…

– Powiedz mu, żeby się powiesił. Nie musi do siebie strzelać. A ciebie może zarżnąć nożem.

Wizja, jak dla Marianka, była zapewne zbyt krwawa, bo wreszcie zrezygnował z wszelkich roszczeń. Poszedł. Z litości, ze względu na koty, Alicja wypuściła go drzwiami wejściowymi, a nie przez taras.

– Zwariowałaś? – spytała z niesmakiem, wróciwszy, kiedy już z pewnością się oddalił. – Dlaczego miałam zbankrutować?

– Żeby już nie liczył na dochody z twoich gałęzi, półeczek i nie wiem, czego tam jeszcze. Inaczej w życiu się go nie pozbędziesz, a do łba, jak widać, może mu wpaść każda głupota. Anita, miałaś rację…

Anita kręciła głową w uznaniu dla samej siebie.

– Dużo się mogłam spodziewać tu u was, ale nie aż tyle. Cóż to za urocze stworzenia, te koty! Ale popatrzcie, ile zgadłam! Możecie mnie nie podziwiać, sama siebie podziwiam dostatecznie.

– Czy te słone paluszki wyrzuciłaś do śmieci? – spytał Paweł. – Taka świetna zagrycha…!


* * *

– Oczywiście, że poszedłby siedzieć – powiedziałam z gniewem do Alicji zaraz nazajutrz, kiedy zostałyśmy same, Pawła z Beatą wysławszy do sklepów. – Nieumyślne spowodowanie śmierci, istnieje taki paragraf. Sam się przyznał, idiota.

– A nikt go o to nie podejrzewał – westchnęła w zadumie Alicja. – Ja, w każdym razie, nie. Stawiałam na Bełkota.

– Ja też. I nawet słusznie. Do głowy by mi nie przyszło, że aferę może rozpętać ta żerta jełopa. Ale teraz sama widzisz…

– Widzę mój ogród, wymagający pielenia. I bambus. Trzeba go wykopać, co najmniej połowę.

Znów siedziałyśmy na tarasiku przy ogrodowym stole. W samo południe komary pokazywały się rzadko, można było pozażywać świeżego powietrza. O Marianku Alicja rozmawiała niechętnie, stanowił jej osobiste rozczarowanie, miała do niego słabość, a okazał się niegodzien pobłażliwości i tego całego żarcia, które zdołał u niej wrąbać. Zapewne żal jej było wszystkich rozrywkowych wydarzeń, powodowanych przez niego, zarazem nie miała wielkiej ochoty eksponować własnego błędu. Z dwojga złego wolała bambus, który zresztą też stanowił błąd. Mała garstka, posadzona przed laty, rozrosła się w potężną kępę, zarastającą ogród coraz bardziej, zachłanną i upartą. Trudność pozbycia się drapieżnej rośliny polegała na tym, że jej korzenie sięgały prawie półtora metra w głąb gruntu i zwykła ludzka siła nie dawała im rady.

– Pociesz się altruistyczną myślą, że jesteś pożyteczna dla społeczeństwa…

– Dla jakiego społeczeństwa?

– Chociażby dla mnie. Też zaliczam się do społeczeństwa. Dzięki tobie wiem na pewno, że za skarby świata nie posadzę u siebie nawet jednego, najmniejszego pędu bambusa. I ostrzegę wszystkich dookoła. To już coś, nie?

– I tak ci nie uwierzą. Słuchaj, co ty masz zamiar zrobić z nimi?

Gest jej brody wskazywał gdzieś w kierunku centrum handlowego, co mogło oznaczać tylko Pawła i Beatę. Nie spodobało mi się to pytanie.

– A co niby powinnam zrobić? Poderżnąć im gardła?

– Może byłoby wskazane… Zwracam ci uwagę, że ja tu zostaję, ale wy wszyscy wracacie do Warszawy. Nie wtrącam się do Beaty, ale Ewę znasz doskonale. Co ma z tego wyniknąć?

– A diabli wiedzą. Ewa… Okropność. Może oni się opamiętają?

– Sama w to nie wierzysz. Moim zdaniem, zaskoczyli. Musiałaś ich tu przywieźć?

Oburzyłam się śmiertelnie.

– Ja…?! Zgłupiałaś?! Sami przyjechali, przypadkiem i kompletnie bez mojej wiedzy! Nie oni pierwsi, przypomnij sobie, ile par się tu u ciebie kotłowało!

– Okazuje się, że prowadzę zamtuz – westchnęła smętnie Alicja. – Też bezwiednie. Mogłabym udawać, że nic nie widzę, ale Pawła znam od urodzenia, a Ewę prawie dwadzieścia lat, ona to ciężko przeżyje. Będzie miała do mnie żal i wyjdę na świnię.

– Znajdziesz się w doskonałym towarzystwie, razem będziemy pochrząkiwać nad korytem. Dla Ewy Paweł stanowi sens życia, już widzę te wory proszków nasennych, które w siebie wepchnie. I w życiu nie uwierzy, że nie przyłożyłam ręki do tego cholernego romansu, jedyne, co mogę zrobić, to zabrać stąd Beatę, wyjeżdżam pojutrze! Rano wykopię roślinki… A, prawda, miałam ci je ukraść! Paweł mi pomoże, a Beata przez ten czas jakoś cię zachachmęci, bardzo dobrze, możesz ją umoralniać.

– Nie chcę.

– To nie. Przygnębiłaś mnie tematem. Nie wiem, co zrobić i czy w ogóle cokolwiek…

Samą prawdę mówiłam, głupio mi było śmiertelnie. Przez Ewę, rzecz jasna, czułam się winna wobec niej, być może, w zastępstwie Pawła, na którym najmniejszego poczucia winy nie dawało się dostrzec. Obydwoje z Beatą zakochali się w sobie piorunująco, należało ich może powstrzymać…? Związać czy jak…?

– Lubczyk – powiedziała w zadumie Alicja i zajrzała do swojej filiżanki. – O, już wypiłam…? Podobno lubczyk to afrodyzjak, istnieje może jakaś odwrotność? Ciągle ględzisz o ziołach…

– Co do ziół, nie wiem, chyba że trujące, ale słyszałam, że brom. Zniechęca do seksu, tylko nie jestem pewna, w jakim tempie. Wątpię, czy z dnia na dzień. Przestań się gapić w tę filiżankę jak sroka w gnat, mogę ci przynieść kawy, bo i tak od tego fotela wypoczynkowego tyłek mi drętwieje.

Podniosłam się, Alicja również.

– Nie, czekaj, też pójdę, bo coś mi chodzi po głowie. Obawiam się, że gdzieś tu jeszcze tkwią jakieś kocie worki…

Zaczęłyśmy zbierać ze stołu filiżanki, butelki, papierosy, telefony i rozmaite inne użyteczne śmieci.

– Tośmy się już nasiedziały na tym świeżym powietrzu… Masz nadzieję znaleźć coś więcej? Diamenty królowej Wiktorii?

– Nie, ten brom. To znaczy, niezupełnie. Przypomniało mi się, że Elżbieta zostawiła kiedyś takie lekarstwo dla erotomanów, przyjechała prosto od pacjentów i zabrała przez niedopatrzenie. A zostawiła przez roztargnienie, nie tylko ja mam sklerozę. Nikt tu akurat nie miał seksualnego szmergla, więc gdzieś je schowałam i może teraz by się przydało?

A diabli wiedzą… Miałam z nimi zmartwienie, ale wynikało ono głównie ze znajomości z Ewą Pawła, Julian Beaty nie spędzał mi snu z powiek, nie znałam człowieka i stanowił abstrakcję. Ciekawe, swoją drogą, że wszystkie Ewy, na jakie się natykałam w życiu, były atrakcyjne, tutejsza Ewa to przed laty piękność, moja przyjaciółka Ewa była śliczną dziewczyną, Ewa Pawła też piękna, nawet słabo mi znana Ewa z zaprzyjaźnionej rodziny, wyjątkowa zołza i gangrena, również dysponowała dużą urodą. Znałam jakąś brzydką…? Nie, nigdy.

Ci dwoje tutaj byli dorośli i wiedzieli, co robią, ich sprawa, ale jednak w obliczu Pawłowej Ewy czułam się nieswojo. Może i rzeczywiście lekarstwo…?

Alicja ze zmarszczoną brwią udała się wprost do kotłowni. Jej kotłownia była duża, zawierała w sobie również pralnię, suszarnię i coś w rodzaju magazynu narzędzi. Co prawda, sznurki do wieszania mokrych szmat rozciągnięte były w ten sposób, że po rozwieszeniu prania trzeba było czołgać się tam na czworakach, ale, ostatecznie, nikt nie musiał zwiedzać kotłowni natychmiast po wyjęciu szmat z pralki, mógł poczekać, aż wszystko wyschnie. A schło szybko, bo kocioł grzał.

– Potrzymaj to – poleciła, kiedy stanęłam w drzwiach. – Zabierz w ogóle i połóż gdziekolwiek, to suche.

Obarczona potężnym naręczem straszliwej mieszaniny, ręczników, bluzek, spodni, koszul, wszelkiej bielizny i nawet kurtek, posłusznie wycofałam się z korytarzyka i stanęłam na środku salonu. Gdzie, na litość boską, miałam ten cały nabój umieścić? Na własnym łóżku? Na salonowym stole? Zrozumiałam nagle kłopoty Alicji z miejscem, należałoby to wszystko od razu poskładać, posegregować i ulokować w odpowiednich szafach, ale komu by się chciało…?

Z nadszarpniętym sumieniem zwaliłam brzemię na salonową kanapę, jedyny mebel, na którym aktualnie nikt nie spał, podparłam stołem i wróciłam do kotłowni.

Alicja grzebała w kącie za pralką, gdzie, na oko biorąc, nic nie miało prawa się zmieścić. No, może kilka pudełek od butów, ustawionych jedno na drugim.

– Potrzymaj jeszcze i to – powiedziała, postękując z wysiłku, i wręczyła mi potężny zwój miedzianego drutu. Drut mogłam już tylko wyrzucić na dziedziniec, nigdzie więcej, tkwiłam zatem w drzwiach, trzymając go w rękach.

– Można wiedzieć, czego szukasz? – spytałam cierpko. – Bo jeśli ziół, to od razu je można wywalić na kompost. Zioła należy przechowywać w suchym i chłodnym miejscu, a tu panuje tropik. Lekarstwa zresztą też.

– Zaraz – odstęknęła Alicja, kładąc sobie pod nogami wielką, żelazną wajchę, która robiła wrażenie uniwersalnego klucza do wszelkich możliwych śrub. – Zdaje się, że… Chyba tak… Nabieram nadziei…

– Może poczekajmy na Pawła. On silniejszy.

Nic nie odpowiedziała, najwidoczniej uparła się przy czymś. Jeszcze chwilę trwały jej zmagania z tajemniczą przeszkodą, aż wreszcie wściekłym szarpnięciem wyrwała coś zza pralki. To coś wydało z siebie odgłos rozdzieranej tkaniny, Alicja zaś z impetem usiadła na tyłku.

– O, kur… Stłukłam sobie kość ogonową.

– Mówiłam, na Pawła…!

– Nie potrzeba mi tu Pawła. Zamknij się, chyba mam! Niech zajrzę…

W rękach trzymała koci worek z jakąś znikomą zawartością, naddarty z boku. Starannie kryjąc niecierpliwość, spróbowała go rozplatać, zawiązany był na liczne supły i źle jej szło, wypatrzyłam na półce nożyce do ścinania trawy, zardzewiałe i zapewne tępe, ale z pewnością lepsze niż ludzkie paznokcie, dałabym jej, ale brakowało mi trzeciej ręki. Zgniewało mnie.

– Albo się zbliżysz do normalności, albo ci zwalę ten zwój na głowę! Resztę życia poświęcisz na to dłubanie?! Co tam w ogóle masz…?!

– Nie powiem. Sama nie jestem pewna. Odłóż to gdziekolwiek i daj mi nożyczki. Albo nóż.

W rezultacie wspólnie, na betonowej podłodze, w kłębach miedzianego drutu, rozszarpałyśmy worek nożycami do cięcia trawy, prując dalej rozdarcie. Alicja sięgnęła do środka i wydobyła wielką i grubą księgę. Wytłoczony na mocno nadgryzionej zębem czasu okładce francuski napis świadczył, iż są to żywoty świętych pańskich z wczesnego średniowiecza. Okładka zamknięta była na klamry.

Nie zdążyłam nabrać żadnych nadziei, bo Alicja odpięła klamry.

– Więc jednak…! – wykrzyknęła z triumfem.

W okładkach znajdowały się papiery. Gruby plik, ściśnięty tak, że w chwili otwarcia zrobił się dwa razy grubszy. Nie musiałam pytać, zgadłam od razu, cholerne dokumenty rodzinne, o które posądzała Anitę!

– Obie możliwości idealnie właściwe! – wyrwało mi się pochwalnie.

Alicja, rozradowana jak rzadko, zaglądała pomiędzy luźne karty i koperty.

– Jakie możliwości? To jest to…

– Widzę, że to jest to, i widzę, że zawartość koresponduje z tytułem. Żywoty świętych pańskich jako antyafrodyzjak owszem, mogą się nadać. Królewskie romanse w tychże żywotach też doskonale pasują. To tak specjalnie, zrobiłaś sobie dowcip?

– Co…? Jaki dowcip? A… Rzeczywiście, nie zwróciłam uwagi…

Zaproponowałam jej opuszczenie kotłowni, bo trochę tam było niewygodnie, żelastwa poniewierały się pod nogami, kłąb drutu uciskał mnie w żołądek, piec grzał, a papiery z okładek zaczynały się wysypywać. Zgodziła się ze mną, tyle że przedtem należało z powrotem pochować powyciągane zza pralki rzeczy. Należało, to należało, trudno…

– Przewidywałam tu u ciebie ciężką pracę i wysiłki fizyczne – rzekłam smętnie, siedząc przy stole nad rozmaitymi napojami. – Ale miałam na myśli raczej roboty ogrodnicze, a nie przerzucanie złomu. Do tego chłamu na kanapie już nie czuję się zdolna. Co teraz zrobisz?

– Właśnie nie wiem – odparła Alicja w zadumie, wpatrzona w koty na tarasie. – Po jaką cholerę ja to wyciągnęłam? Okazuje się, że leżało bezpiecznie, a teraz co? Co ja mam z tym zrobić?

– Upchnąć w żywotach świętych i schować tam, gdzie było.

– Kiedy nie chce się zmieścić. Pamiętam, jak się męczyłam przy pakowaniu. Drugi raz mam się męczyć?

– A tak między nami mówiąc… Zdaje się, że poszłaś szukać lekarstwa na seks. Naprawdę miałaś nadzieję, że leży w kotłowni?

– Nie. Nie wiem. Coś mnie tknęło. Do diabła z tym Bełkotem, przez niego wszystko. No dobrze, może masz rację, schowam tam, gdzie było, tylko muszę znaleźć drugi koci worek, bo tamten udało nam się pociąć na kawałki. Który by tu…

Wiedziałam, który. Wciąż kołatały się we mnie straszne obawy.

– Ten z rajstopami i pończochami – powiedziałam stanowczo. – Raz na zawsze wybij sobie z głowy repasację, nawet gdyby istniała, są już zleżałe beznadziejnie. Osobiście ci go zaraz przyniosę, zawartość pójdzie do śmietnika, a zamiast rajstop zapakujesz historyczne dokumenty i niech sobie przeleżą sto lat. Tych świętych owiąż sznurkiem, bo rzeczywiście spęcznieli…

Rezultat był taki, że Pawła i Beatę, wracających z zakupami, zamurowało w progu salonu. Nie dość, że kanapa zawalona była wysuszonym praniem… ściśle biorąc, były to dwa prania, bo jednak Alicja oddzielnie prała kurtki i spodnie, a oddzielnie bieliznę i ręczniki… to jeszcze na stole spoczywał potworny kłąb starych rajstop i pończoch. Za to tajne papiery wróciły już do swojej kryjówki, Alicja zaś starannie wybierała co gorsze torby, przeznaczone na śmietnik.

Pranie z kanapy elegancko poskładała Beata, szczęśliwa, że jest z niej tak wyraźny pożytek.


* * *

– Alicja – powiedziała Marzena, przyjechawszy na pożegnalną kolację – Czy ty chociaż pamiętasz, gdzie schowałaś szachy i Arkę Noego?

– Jeszcze pamiętam – odparła Alicja, ustawiając na stole przyprawy. – A co…?

– Nic. Gdybyśmy drugi raz zaczęli ich szukać, dom pójdzie w ruinę. Wolałabym nie. Zastanawiam się, jak to zrobić, żebyś nie zapomniała.

– Zapisać – podsunął Paweł.

– I rozgłosić, że ona tego nie trzyma w domu, tylko w jakiejś skrytce bankowej – dołożyła żywo Beata.

Wszyscy zajęci byli uzupełnianiem kolacyjnych drobiazgów w oczekiwaniu na dojście drobiu w piekarniku. Poświęciłam się i upiekłam dwa kurczaki, jedyny produkt, który naprawdę zawsze umiałam przyrządzić. Z wielką stanowczością odmawiałam zgody na wyjęcie ich zbyt wcześnie.

– Do tego potrzebna jest Anita – powiedziała Alicja. – Możliwe, że zaczynam ją trochę lubić. Powinna zaraz przyjść.

– Dałaś jej zgodę na publikację?

– Dałam, dlaczego nie? Wszystkie teksty przywiezie mi do zatwierdzenia. I wyjątkowo wierzę, że żadnego świństwa nie zrobi, bo sama przyznaje, że ja i moi goście stanowimy dla niej źródło sensacyjnych wydarzeń. Ma wyłączność, straciłaby to złote jajko od kury. Jaka jest, taka jest, ale z pewnością nie głupia.

Anita pojawiła się w chwilę później. Gotowe przystawki już stały na stole, a kurczak pachniał na wszystkie strony.

– Alicja, równie kontrastowego domu nie spotkałam nigdzie na świecie! – wykrzyknęła na powitanie. – Nie mówię o zmianach wnętrza, ale te wonie…! Noga barania i to, co teraz, wręcz trudno samemu sobie uwierzyć! Po co ja jadłam śniadanie?

– A co ci się nie podoba we wnętrzu? – spytała podejrzliwie Marzena.

– Ależ… Wszystko mi się podoba. Szczególnie atelier, jest coraz bardziej malownicze.

Zakłopotał się na to Paweł.

– Alicja, ona ma trochę racji. Ja tu jeszcze zostaję parę dni, może tam jednak posprzątam. Powiesz mi, co wyrzucić…

– Siadajcie do stołu – powiedziała Alicja. – Niczego mi nie będziesz wyrzucał, najwyżej ustawisz z powrotem regały na schodach. A ty – zwróciła się do Anity – możesz opublikować, że nie mam już ani jednego kociego worka, wszystkie zostały wybebeszone. I o tej skrytce bankowej też, to niezły pomysł.

Zapewne pod wpływem woni Anita jakby zmiękła w sobie i stała się przystępna, przyjacielska i jakaś taka dziwnie szczera. Chyba ten drób wychodził mi rzeczywiście rewelacyjnie.

– Nikt z was mnie o to nie pyta, ale powiem sama z siebie – oznajmiła, wpatrzona w to coś, co zostało wyjęte z piekarnika. – Gliny mają was w nosie.

– To co to znaczy? – spytałam podejrzliwie, zatrzymując gest nożem i widelcem, bo Alicja kazała mi kroić moje własne dzieło.

– Nic. Sprawca zejścia Pameli zabił się w atelier. Sam z siebie. Na bazie waszych kulek. Przypadek, wcale nie zamierzają dalej się tym zajmować i zdaje się, że nawet w razie znalezienia tu całego cmentarzyska będą usiłowali ślepnąć, głuchnąć i odwracać się tyłem. Czy możesz wreszcie ukroić kawałek tego…?!

Uruchomiłam ręce, na które, trzeba przyznać, wszyscy zachłannie patrzyli. Zatrzymałam się jeszcze na chwilę i westchnęłam.

– A porządek w książkach udało nam się zrobić rzeczywiście wprost nadzwyczajny…


* * *

– Ale coś ty – powiedziała ze zgorszeniem Beata w drodze powrotnej, jeszcze przed Gedser. – Jakie znowu dramaty, zwyczajny skok w bok. No owszem, przyznaję, że wyjątkowo atrakcyjny, szczególnie jeśli się dołoży okoliczności towarzyszące, ale nie przewiduj żadnych następstw. Paweł jest uroczy, co nie znaczy, że mam się na nim uwiesić na całe życie!

– I nie wyszarpiesz go Ewie?

– Skąd! Mowy nie ma. Jemu na Ewie zależy jeszcze bardziej niż mnie na Julianie, poza tym, wulkan na co dzień to przesada, nie wierzę, że o tym nie wiesz!

No owszem, wiedziałam.

– I te cudowne dodatki – mówiła dalej, zachwycona. – Jeśli się dowiem o reniferach, pawiach i żubrach, postaram się do nich dotrzeć, niechby Alicja miała cały komplet. Kocham Alicję bez granic! Gdyby chciała to sprzedać, dostałaby majątek!

– Gdyby chciała sprzedawać swoją ceramikę, też dostałaby majątek. Nie spodziewaj się po niej żadnych racjonalnych posunięć finansowych. Ale martwię się trochę…

– Czym? – zaniepokoiła się Beata.

Westchnęłam ciężko.

– Zrobiliśmy jej bałagan większy niż był. Jeśli każda wizyta gości pogłębi go nieco, będzie musiała chyba zamieszkać w ogrodzie.

– Paweł jej pomoże. I wyrzuciłaś pończochy…

Jednakże coś ją gnębiło.

Odblokowała się dopiero na polskiej granicy.

– Ale, Joanna, słuchaj… Ja nie chcę być nietaktowna i wścibska, ale trochę mnie gryzie. Przecież widziałam, że pakowałaś koci worek… U Alicji były takie drogocenności… Bardzo cię przepraszam, ale… Co my wieziemy? Co, na litość boską, jest w tym worku…?!

Mimo woli rzuciłam okiem do tyłu, gdzie na tylnych fotelach i przed nimi kiwały się zabezpieczone elegancko rozmaite zielska, o poranku wykopane w ogrodzie. Była to główna część mojego bagażu.

– A co? Mów, jak człowiek.

– Bo wiem, że wzięłaś… ten wypchany koci worek… I nie mogę się oprzeć! Co ty wieziesz w tym worku?!

Nie widziałam żadnego powodu, żeby zawartość opakowania utrzymywać w tajemnicy.

– Jak to, co? Ziemię do imbiru i akantusów długolistnych. I może wreszcie, po tylu latach, to cholerstwo mi się przyjmie…!


P.S. Dopiero w Warszawie okazało się, że ten od żyrafy, to był Karol X.

Загрузка...