2

Winters stał sam na pokładzie i spokojnie palił. Płynęli przerabianym trawlerem, niezbyt dużym, ale bardzo szybkim. Port opuścili dopiero po czwartej, ale już prawie dopadali swojej ofiary. Komandor przetarł oczy i ziewnął.

Był zmęczony. Wypuścił dym na ocean. Na wschodzie widać było ledwie nikłą zapowiedź świtu. Wydawało mu się, ze na zachodzie, od strony księżyca zobaczył przyćmione światło innej łodzi.

Ci młodzi ludzie są chyba całkiem pomyleni, pomyślał zastanawiając się nad wypadkami minionego wieczoru. Po kiego diabła uciekli? Czy zepchnęli Todda z tych schodów?

O ileż prościej byłoby, gdyby po prostu tam zostali i poczekali, aż wrócimy.

Przypomniał sobie wyraz twarzy porucznika Ramireza, kiedy ten przerwał mu rozmowę telefoniczną z Betty.

— Przepraszam, panie komandorze — powiedział Ramirez. Nie mógł złapać tchu. — Musi pan szybko przyjść.

Porucznik Todd jest ranny, a nasi więźniowie uciekli.

Powiedział żonie, że nie ma pojęcia, kiedy będzie w domu, a potem dołączył do Ramireza, który szybko wracał do pawilonu administracji. Po drodze Winters myślał o Tiffani, o tym jak trudno mu było wytłumaczyć siedemnastolatce, że nie może po prostu rzucić wszystkiego i spotkać się z nią na przyjęciu. — Ale pracować możesz każdej nocy i każdego dnia, Yernon, a to nasza jedyna okazja, żebyśmy byli razem. — Wypiła już za dużo szampana. Potem, gdy w trakcie rozmowy Winters wyjaśnił, że prawie na pewno wcale nie przyjdzie na przyjęcie i że poprosi Melvina i Marca, żeby odwieźli ją do domu, Tiffani — rozdrażniona — po prostu się wściekła i przestała zwracać się do niego po imieniu. — W porządku, komandorze — powiedziała — chyba zobaczymy się w teatrze w czwartek wieczorem.

Rzuciła słuchawkę i Winters poczuł rozdzierający serce ból. O kurwa, zaklął w duchu, niech to szlag trafi. Wyobraził sobie, że wskakuje do samochodu zapominając o Toddzie, Ramirezie i zagubionym pocisku i jedzie na przyjęcie, żeby wziąć Tiffani w ramiona. Ale nie zrobił tego. Pomimo niewyobrażalnej tęsknoty, nie potrafił wyzbyć się poczucia obowiązku. Jeżeli to ma się stać, pomyślał pocieszając się, to ten żar namiętności znowu zapłonie. Ale nawet przy jego małym doświadczeniu, Winters swoje wiedział. Zbieżność w czasie jest wszystkim w miłosnym związku. Jeśli w krytycznej chwili straci się rozpęd, zwłaszcza gdy rytm namiętności zmierza do kulminacji, nigdy już się go nie odzyska.

Ramirez wezwał już do bazy lekarza, który przyszedł do pawilonu tuż po dwóch oficerach. Kiedy stali tam razem, Ramirez stwierdził, że coś tu nie gra, że Todd nie mógłby potłuc się tak mocno, o ile nie zostałby zrzucony albo zepchnięty z betonowych schodów. Podczas badania lekarskiego porucznik zaczął się poruszać. — Doznał silnego wstrząsu — powiedział lekarz, jak tylko na początku zbadał oczy Todda. — Pewnie nic mu nie będzie, ale rano czeka go straszny ból głowy. Tymczasem przenieśmy go na izbę chorych i zaśzyjmy tę ranę.

Dla Wintersa to było bez sensu. Kiedy cierpliwie czekali w sąsiednim pokoju, aż lekarz i pielęgniarki skończą szyć ranę na głowie porucznika, Winters starał się wykoncypować ewentualny motyw, dla którego Nick, Carol i Troy mogliby zaatakować Todda a potem uciec. Ta Dawson to szykowna i mająca wzięcie kobieta. Dlaczego by to robiła?

Zastanawiał się, że może cała trójka była zamieszana w jakąś wielką transakcję narkotykową. To przynajmniej wyjaśniałoby całą sprawę tego złota. Ale Todd i Ramirez nie znaleźli ani śladu narkotyków. Więc co, u diabła, się dzieje?

Porucznikowi Toddowi nie pozwolono spać podczas zabiegu w sali operacyjnej. Dostał tylko miejscowe znieczulenie. Jednak reagował niezbyt przytomnie na proste pytania lekarza. — To się czasem zdarza przy wstrząsie — powiedział potem oficer medyczny. — Przez dzień czy dwa może być jeszcze taki nieposkładany.

Pomimo tego, około drugiej, zaraz po tym jak ogolono, zszyto i zabandażowano Toddowi głowę, komandor Winters i porucznik Ramirez postanowili zapytać go o to, co się zdarzyło w pawilonie. Trudno było przyjąć do wiadomości odpowiedzi Todda, mimo że powtarzał je, słowo w słowo dwukrotnie. Upierał się, że marchew wielkości sześciu stóp z pionowymi szczelinami na twarzy ukryła się w łazience i wyskoczyła na niego, gdy robił siku. Jak go zaatakowała, wyrwał się, ale gigantyczna marchew ścigała go potem po głównym pomieszczeniu pawilonu.

— A właściwie jak to coś…

— Marchew — przerwał Todd.

— A jak ta marchew was zaatakowała? — ciągnął Winters. Jezu, pomyślał, ten facet zwariował. Tylko jeden guz na głowie a tu kompletny bzik.

— To trudno dokładnie powiedzieć — wolno odpowiedział Todd. — Widzi pan, ona miała takie cztery interesy, które zwisały z tych pionowych szczelin w jej głowie.

Wyglądały zupełnie…

Wszedł lekarz i przerwał. — Panowie — powiedział z perfekcyjnie zawodowym uśmiechem — mój pacjent rozpaczliwie potrzebuje odpoczynku. Niektóre z tych pytań z całą pewnością mogą poczekać do jutra.

Komandora Wintersa ogarnęła konsternacja, kiedy obserwował, jak Todda przewożą na łóżku z sali operacyjnej na izbę chorych. Gdy tylko Todd znalazł się poza zasięgiem słuchu, komandor odwrócił się do porucznika Ramireza. — I co to wszystko według pana znaczy?

— Panie komandorze, nie znam się na medycynie…

— Wiem o tym poruczniku. Niepotrzebna mi pana opinia medyczna. Chcę wiedzieć, co pan sądzi o, hm, sprawie tej marchwi. Niech go diabli, pomyślał Winters.

Czy on nie ma wyobraźni, że nawet nie zareagował na opowiadanie Todda?

— Panie komandorze — odpowiedział Ramirez — sprawa marchwi wykracza poza moje życiowe doświadczenie.

— Skromnie mówiąc, dopowiedział Winters uśmiechając się pod nosem i strzepnął papierosa do wody. Przeszedł do małej budki sterowej i sprawdził urządzenia nawigacyjne.

Byli zaledwie siedem mil od celu i szybko się do niego zbliżali. Zamknął przepustnicę i zostawił łódź na jałowym biegu. Nie chciał podpływać bliżej do Florida Queen, póki Ramirez i dwaj pozostali marynarze nie zajmą pozycji.

Szacował, że do wschodu słońca było jeszcze jakieś czterdzieści minut. Znowu roześmiał się, że Ramirez nie chciał ryzykować komentarza na temat opowieści Todda o marchwi. Ale to dobry oficer. Jedyny jego błąd to ten, że słuchał Todda. Winters przypomniał sobie jak szybko Ramirez, w najdrobniejszych szczegółach, zorganizował ich obecne wyjście; wybrał ten przerobiony trawler, bo był szybki i nie rzucał się w oczy; zerwał dwóch nieżonatych marynarzy, którzy pracowali dla niego w wywiadzie, i otworzył specjalne połączenie między trawlerem a bazą, tak że pozycja Florida Queen była przez cały czas znana.

— Musimy ich ścigać. Naprawdę nie mamy wyboru — powiedział z przekonaniem Ramirez do Wintersa, gdy sprawdzili, że łódź Nicka rzeczywiście opuściła Przystań Hemingwaya tuż po drugiej. — Bo inaczej nigdy nie moglibyśmy, wy tłumaczyć tego, że na samym początku ich aresztowaliśmy.

Winters niechętnie zgodził się i Ramirez zorganizował pościg. Rozkazał młodszym mężczyznom, żeby się trochę przespali, podczas gdy sam układał plan. Jest prosty.

Dobra, chodźcie z nami i odpowiedzcie na pytania albo oskarżymy was o akcję wywrotową z 1991. Teraz, kiedy silnik łodzi pracował na wolnych obrotach, Winters był przygotowany i mógł obudzić Ramireza i dwóch pozostałych ludzi. Z nastaniem świtu zamierzał aresztować Nicka, Carol i Troya.

Wiatr zmienił kierunek i Winters zatrzymał się na chwilę, by sprawdzić pogodę. Odwrócił się w stronę księżyca.

Powietrze nagle wydało się cieplejsze, niemal gorące i przypomniał sobie noc u wybrzeży Libii przed ośmiu laty.

Najgorsza noc w moim życiu, pomyślał. Przez kilka chwil wahał się, czy nie zarzucić tego planu i zadawał sobie Pytanie, czy właśnie nie popełnia kolejnego błędu.

Wtedy usłyszał dźwięk trąbki, po którym — w jakieś może cztery sekundy później — rozległ się dźwięk podobny, ale cichszy. Rozejrzał się po łagodnym oceanie. Nie zauważył niczego. Teraz usłyszał cały zespół trąbek i ich echo. Oba dźwięki dobiegały wyraźnie z zachodu. Wytężył wzrok w stronę księżyca. Na tle jego tarczy ujrzał coś, co wyglądało na grupę pląsających w wodzie węży. Wszedł do sterówki po lornetkę.

Gdy komandor z powrotem podszedł do relingu, zewsząd dobiegała go już wspaniała symfonia. Skąd ta niesamowita muzyka? zdążył jeszcze zapytać zanim do reszty nie poddał się jej hipnotyzującemu pięknu. Porażony stał przy relingu i uważnie słuchał. Muzyka była głęboka, poruszająca, przepełniona tęsknotą. Wintersa porwało nie tylko w jego własną przeszłość, w której zachowały się jego najwcześniejsze wspomnienia, ale przeniosło także na inną planetę, do innej epoki, gdzie dumne i pełne godności węże o niebieskich szyjach przyzywały swych kochanków podczas corocznego krótkiego rytuału płci.

Był urzeczony. Łzy napłynęły mu do oczu. Machinalnie podniósł lornetkę i wycelował w niezwykłe, wijące się kształty. Były, niczym widma, zupełnie przeźroczyste.

Światło księżyca prześwietlało je. Gdy Winters obserwował tysiące tańczących nad wodą szyi rozkołysanych w idealnym rytmie, gdy słyszał muzykę potężniejącą w finałowym crescendo kantoreańskiej symfonii płci, oczy zaszły mu mgłą i przysiągłby, że oto widzi przed sobą w wodzie obraz Tiffani Thomas, że to ona przyzywa go pieśnią tęsknoty i pragnienia. Jej widok i dźwięk muzyki spustoszyły mu serce. Przenikało go uczucie dotkliwej, niepowetowanej straty.

Tak, mówił do siebie gdy Tiffani nadal przywoływała go z oddali. Idę. Przepraszam, kochanie. Jutro przyjdę do ciebie. Będziemy… Przerwał swój wewnętrzny monolog, by otrzeć łzy. Muzyka wchodziła teraz w finałowe crescendo ogłaszając, że właśnie odbywa się godowy taniec par kantoreańskich węży. Winters znowu popatrzył przez lornetkę.

Obrazu Tiffani nie było. Wyregulował ostrość. Zobaczył Joannę Carr, uśmiechnęła się przelotnie i zniknęła. Chwilę później wydało mu się, że tuż pod księżycem tańczy arabska dziewczynka z plaży w Yirginii. Była radosna i wesoła.

Ona także momentalnie zniknęła.

Muzyka była wszędzie. Pełne, potężne wybuchy brzmienia nie tyle zapowiadały rozkosz, ile sprawiały, że rozkosz się przeżywało… Jeszcze raz spojrzał przez lornetkę. Księżyc zachodził. Obraz na jego tarczy nie pozostawiał wątpliwości. Winters wyraźnie widział twarz Betty i Hapa. Oboje uśmiechali się do niego z głębokim, niezmiennym uczuciem. Widział ich, póki księżyc całkiem nie pogrążył się w oceanie.

Загрузка...