Niedziela, 5.45 – poniedziałek, 19.00

Rozdział dwudziesty siódmy

Obudził go zapach. Często się to zdarzało. Nie otwierał wtedy oczu, tylko usiłował określić, jakie jest pochodzenie nieznanego mu zapachu.

Aromat poranka? Zapach rosy z pokrytej kroplami oleju ulicy? Wilgotny tynk? Usiłował wyczuć zapach Amelii, ale nie potrafił.

Pomyślał chwilę o niej i znów zaczął odgadywać.

Środek czyszczący? Nie.

Chemikalia z laboratorium Coopera?

Nie. Rozpoznaję zapach tych związków.

To… Ach, tak… pisak.

Teraz mógł otworzyć oczy.

Najpierw spojrzał na Sachs, by się upewnić, że go nie opuściła. Potem zaczął przyglądać się charakterystyce przestępcy. Stąd pochodził zapach. Gorące powietrze sierpniowego poranka osuszyło papier i przyniosło woń rozpuszczalnika.

Cyfry na zegarze ściennym jarzyły się bladym światłem. 5.45. Znów skierował wzrok na reprodukcję. Nie widział dokładnie liter – upiorne białe znaki na mniej białym tle – ale było dostatecznie widno, by mógł odczytać większość wyrazów.

Sokoły już się obudziły. Słyszał trzepotanie skrzydeł. Ponownie zaczął wpatrywać się w charakterystykę. W biurze kazał też powiesić kilkanaście ścieralnych tablic, na których umieszczał informacje dotyczące przestępców. Przypomniał sobie, jak chodził, patrzył na nie, myślał o ludziach, których one dotyczyły. Przez drobiny farby, błota, liści, pyłki kwiatów.

Wiekowy budynek, różowy marmur…

Pomyślał o bystrym złodzieju biżuterii, którego on i Lon zatrzymali dziesięć lat temu. W areszcie przestępca powiedział im, że nigdy nie znajdą łupów pochodzących z poprzednich kradzieży, ale zdradzi im miejsce ich ukrycia, gdy wystąpią o złagodzenie kary. Rhyme rzekł wtedy:

„No cóż, mamy pewne kłopoty z określeniem miejsca ukrycia łupów”.

„Jestem pewien, że macie” – odparł złodziej.

„Jednak – kontynuował Rhyme – wiemy, że ukryte są w kamiennej ścianie w pomieszczeniu na węgiel w kolonialnym domu znajdującym się na brzegu rzeki Connecticut, osiem kilometrów od cieśniny Long Island. Nie potrafię tylko powiedzieć, na którym brzegu znajduje się ten dom – na wschodnim czy zachodnim…”.

Gdy skończył, na twarzy przestępcy pojawiło się zaskoczenie, jakby chciał powiedzieć: Do cholery, musiałeś przy tym być!

Może to jest magia, Sachs, pomyślał.

Przynajmniej stuletni; jakaś rezydencja lub siedziba instytucji…

Kiedy uważnie przyjrzał się charakterystyce, zamknął oczy. Wtulił głowę we wspaniałą poduszkę.

Nagle poczuł wstrząs, jakby ktoś go spoliczkował. Wbił znowu wzrok w reprodukcję.

Zafascynowany podziemiami…

– Sachs! – wrzasnął. – Wstawaj!

Poruszyła się i usiadła na kanapie.

– Co? Co…?

Stary, stary, stary.

– Popełniłem błąd – powiedział krótko. – Jest problem.

Początkowo myślała, że Rhyme ma znów atak. Szybko wstała z kanapy i ruszyła w stronę worka Thoma ze sprzętem medycznym.

– Nie, Sachs. Wskazówki… Źle je odczytałem. – Szybko oddychał, zacisnął zęby.

Włożyła ubranie, z powrotem usiadła i odruchowo zaczęła drapać się po głowie.

– Co, Rhyme? Co się stało?

– Kościół. Może wcale nie chodzi o kościół w Harlemie. Popełniłem błąd… – powtórzył.

Tak samo jak w przypadku przestępcy, który zabił rodzinę Colina Stantona. W kryminalistyce można zidentyfikować setki śladów właściwie, ale pomylisz się przy jednym i masz na sumieniu śmierć niewinnych ludzi.

– Która godzina? – spytała.

– Za piętnaście szósta. Trochę po. Weź gazetę. Znajdź plan odprawiania mszy.

Sachs poszukała gazety, otworzyła ją. Uniosła wzrok.

– O czym pomyślałeś?

– 823 ma obsesję na punkcie historii. Stary kościół dla czarnych nie musi oznaczać, że znajduje się w północnej części Manhattanu. Philip Payton utworzył w Harlemie Afroamerykańskie Stowarzyszenie Nieruchomości w 1900 roku. Poza tym jeszcze w dwóch rejonach Manhattanu mieszkali Murzyni: na południu, gdzie są teraz gmachy sądu, oraz w San Juan Hill. Teraz mieszkają tam głównie biali, ale… Do cholery, o czym ja myślałem?

– Gdzie jest San Juan Hill?

– Na północ od Hell’s Kitchen. Na West Side. Nazwa została nadana na cześć czarnych żołnierzy amerykańskich, którzy brali udział w wojnie hiszpańsko-amerykańskiej.

Zaczęła czytać.

– Kościoły na południu – powiedziała. – Tak, w parku Battery znajduje się Instytut Marynarki. Jest tam kaplica. Odprawia się w niej msze. Trójca Święta. Święty Paweł.

– Tam nie mieszkali Murzyni. Dalej na północ i wschód.

– Kościół prezbiteriański w Chinatown.

– Nie ma żadnych kościołów baptystów, ewangelików?

– Nie, na tym terenie nie ma takich. Jest… do diabła. – Z rezygnacją w głosie westchnęła. – Och, nie.

Rhyme zrozumiał. Msza o wschodzie słońca!

Skinęła głową.

– Baptystyczny kościół Arki Przymierza… Och, Rhyme, msza rozpoczyna się tam o szóstej. Skrzyżowanie Pięćdziesiątej Dziewiątej i Jedenastej.

– Tak, to San Juan Hill! Zadzwoń do nich.

Chwyciła słuchawkę i wystukała numer. Stała ze spuszczoną głową, wściekle skubała brwi i potrząsała głową.

– Odezwij się, odezwij… Cholera, automatyczna sekretarka. Pastor musiał wyjść. – Rzuciła do słuchawki: – Nowojorski deparlament policji. Mamy powód, by sądzić, że w waszym kościele podłożono bombę. Ewakuujcie jak najszybciej z niego ludzi. – Skończyła rozmowę, włożyła buty.

– Jedź, Sachs. Musisz tam jechać. Od razu!

– Sama?

– Jesteśmy najbliżej tego miejsca. Powinnaś tam być za dziesięć minut.

Podbiegła do drzwi, zapinając pas.

– Wezwę posiłki! – wrzasnął, gdy zbiegała już po schodach. Jej włosy utworzyły czerwoną chmurę wokół głowy. – Jeśli kiedykolwiek chciałaś szybko jechać, możesz to zrobić teraz.


Furgonetka pędziła na zachód Osiemdziesiątą Pierwszą.

Na skrzyżowaniu z Broadwayem wpadła w poślizg i walnęła w automat sprzedający „New York Post”, który przez szybę wpadł do sklepu. Sachs opanowała samochód. Pomyślała o sprzęcie do badania miejsc przestępstw, znajdującym się z tyłu pojazdu. Samochód jest obciążony, nie mogę skręcać osiemdziesiątką, uznała.

Jechała w dół Broadwayu. Hamowała na skrzyżowaniach. Lewa wolna, prawa też. Gazu!

Skręciła w Dziewiątą Aleję i skierowała się na południe. Muszę…

Cholera!

Zahamowała z piskiem opon.

Ulica była zamknięta.

Przegradzał ją rząd niebieskich kozłów. Przed południem rozpoczynał się tu kiermasz uliczny. Transparent głosił: Wyroby Artystyczne i Przysmaki Wszystkich Narodów. Jednoczmy się, wszyscy jesteśmy braćmi.

Przeklęta ONZ! Cofnęła samochód kilkadziesiąt metrów. Rozpędziła furgonetkę do osiemdziesiątki, zanim uderzyła w kozły. Rozrzucała po drodze aluminiowe przenośne stoliki i drewniane stojaki. Siała zniszczenie na wyludnionej ulicy. Dwie przecznice dalej sforsowała rząd kozłów zamykających ulicę od południowej strony i skręciła w Pięćdziesiątą Dziewiątą. Jechała głównie chodnikiem, chociaż nie miała takiego zamiaru.

Była już sto metrów od kościoła.

Parafianie wchodzili do niego po schodach. Rodzice; małe dziewczynki w plisowanych, białych lub różowych spódniczkach; chłopcy ubrani w czarne garnitury i białe koszule, z włosami wskazującymi na przynależność do gangów ulicznych.

Z okna w piwnicy unosiła się niewielka smuga dymu.

Sachs wcisnęła do końca pedał gazu. Silnik zawył.

Chwyciła radio.

– RRV Dwa do centrali…

Gdy rzuciła wzrokiem na motorolę, aby się upewnić, czy radio jest włączone, drogę przeciął jej duży mercedes.

Zobaczyła w przelocie rodzinę siedzącą w środku. Patrzyli przerażonymi oczami, gdy ojciec gwałtownie wcisnął hamulec.

Sachs instynktownie obróciła kierownicę w lewo. Wprowadziła furgonetkę w kontrolowany poślizg. Zatrzymaj się, zatrzymaj, prosiła samochód. Ale asfalt był rozmiękły po upałach i pokryty rosą. Furgonetka tańczyła na jezdni jak wodolot.

W końcu tył samochodu z dużą prędkością zderzył się z przodem mercedesa. Z głośnym hukiem mercedes rozerwał tylną część karoserii furgonetki z prawej strony. Czarne walizki ze sprzętem do badania miejsc przestępstw z trzaskiem wypadły na zewnątrz, rozsypując całą zawartość po ulicy. Ludzie idący na mszę szukali schronienia przed odłamkami szkła, plastiku i metalu.

Zadziałała poduszka powietrzna, ogłuszając Sachs. Ukryła twarz w rękach, gdy furgonetka zahaczyła o rząd parkujących samochodów i uderzyła w kiosk z gazetami. Samochód przekoziołkował i zatrzymał się na dachu. Gazety i plastikowe woreczki na dowody spadały na ziemię jak małe spadochrony.

Pasy bezpieczeństwa utrzymywały ją w pozycji do góry nogami. Włosy zasłaniały jej oczy. Wytarła krew z rozciętego czoła i ust. Usiłowała odpiąć pasy, ale nie mogła tego zrobić. Ciepła benzyna ciekła do środka, spływała jej po ramieniu. Z tylnej kieszeni wyciągnęła nóż sprężynowy, otworzyła go i przecięła pas. Spadając z siedzenia, omal nie nadziała się na nóż. Leżała i ciężko oddychała. Dusiła się w oparach benzyny.

Rusz się, dziewczyno. Wyskakuj!

Drzwi były zakleszczone. Nie mogła też uciec przez zmiażdżony tył pojazdu. Zaczęła kopać w szybę. Szkło jednak się nie roztrzaskało. Mocno uderzyła stopą w szybę ochronną. Bez skutku poza tym, że o mało co nie zwichnęła sobie nogi w kostce.

Pistolet!

Poklepała się po biodrze. W czasie wypadku rozerwała się kabura. Broń była gdzieś w samochodzie. Czując krople ciepłej benzyny kapiące na ramiona, nerwowo przerzucała papiery i urządzenia zaścielające sufit furgonetki.

Nagle dostrzegła glocka obok lampy. Szybkim ruchem podniosła go i wymierzyła w boczną szybę.

Dalej. Linia strzału jest wolna, nie zjawili się jeszcze gapie.

Zawahała się. Czy wystrzał nie spowoduje zapłonu par benzyny?

Odsunęła pistolet jak najdalej od nasączonej paliwem bluzy. Zastanawiała się. W końcu nacisnęła spust.

Rozdział dwudziesty ósmy

Oddała pięć strzałów, ale na szybie pojawiły się tylko gwiazdki. Doskonałe szkło General Motors.

Odgłos kolejnych trzech wystrzałów ogłuszył ją w zamkniętym pomieszczeniu. Ale przynajmniej benzyna się nie zapaliła.

Znów zaczęła kopać w szybę. W końcu szkło rozsypało się na niebieskozielone kryształki. Zaraz potem, jak wyczołgała się na zewnątrz, furgonetka eksplodowała z głuchym hukiem.

Sachs zdjęła z siebie nasączoną benzyną bluzę i kamizelkę kuloodporną. Zrzuciła też z głowy słuchawki. Mimo bolącej kostki podbiegła chwiejnym krokiem do drzwi kościoła obok uciekających uczestników mszy i członków chóru. Parter kościoła wypełniał kłębiący się dym. Fragment podłogi stanął w płomieniach.

Nagle pojawił się pastor. Dusił się dymem, po policzkach spływały mu łzy. Ciągnął nieprzytomną kobietę. Sachs pomogła donieść ją do drzwi.

– Gdzie jest piwnica? – zapytała.

Kaszląc gwałtownie, pokręcił głową.

– Gdzie?! – krzyknęła, myśląc o Carole Ganz i jej córce. – Piwnica?

– Tam, ale…

Po drugiej stronie płonącej podłogi.

Sachs z trudem mogła dostrzec przez gęsty dym drzwi do piwnicy. Zawaliła się ściana przed nimi. W powietrzu unosiły się iskry.

Gorące powietrze od płonących belek i filarów z sykiem wdarło się do zadymionego pomieszczenia. Zawahała się, ale po chwili ruszyła w stronę drzwi. Pastor chwycił ją jeszcze za ramię.

– Proszę poczekać. – Otworzył szafkę i wyciągnął gaśnicę. Wyciągnął z niej zatyczkę. – Idziemy.

Sachs pokręciła głową.

– Pan nie. Pastor zostanie tutaj. Proszę powiedzieć strażakom, że w piwnicy jest policjantka i ofiary.

Sachs zaczęła biec.

Gdy się poruszasz…

Przeskoczyła nad płonącą podłogą, ale ponieważ pokój był zasnuty dymem, źle oceniła odległość – ściana była bliżej, niż sądziła – i uderzyła w nią. Upadła na plecy. Zwinęła się, gdy jej włosy znalazły się na płonącej podłodze.

Kilka kosmyków zaczęło płonąć. Powstrzymując mdłości wywołane smrodem, zgasiła płonące włosy. Spróbowała wstać. Jednak podłoga osłabiona przez ogień szalejący na dole zarwała się pod nią. Twarzą uderzyła w dębowe deski. Płomienie z dołu liznęły jej ręce i ramiona. Gwałtownie wyciągnęła ręce z dziury.

Odczołgała się i wstała. Po omacku zaczęła szukać gałki u drzwi do piwnicy. Nagle się zatrzymała.

Naprzód, dziewczyno, tylko najpierw pomyśl. Zaczęła zastanawiać się, czy otworzyć drzwi. Jeżeli w pokoju jest odpowiednio wysoka temperatura, to dopływ powietrza wznieci pożar. Wtedy na pewno przysmaży sobie tyłek. Dotknęła drewna. Było bardzo gorące.

Ale, do diabła, co innego mogę zrobić? – pomyślała po chwili.

Splunęła na rękę i szybko chwyciła za gałkę. Przekręciła ją i puściła, zanim płomienie zdążyły przypalić jej dłoń.

Drzwi otworzyły się z trzaskiem. Na zewnątrz wydostała się chmura dymu i iskier.

– Jest tam ktoś? – zawołała i ruszyła w dół.

Schody na dole płonęły. Ugasiła języki ognia krótkim strumieniem dwutlenku węgla i zaczęła zbiegać. Przedarła się do dwóch ostatnich stopni. Gaśnica z łoskotem upadła na podłogę, chwyciła za poręcz, w samą porę, by uchronić zapadającą się nogę przed złamaniem.

Po wydostaniu się z dziury Sachs zmrużyła oczy, żeby dokładniej przyjrzeć się pomieszczeniu. Mniej tu było dymu niż na parterze – unosił się – ale za to otoczyły ją płomienie. Gaśnica potoczyła się pod płonący stół. Zapomnij o niej! Przebiegła przez ścianę dymu.

– Hej? – wrzasnęła.

Nie usłyszała odpowiedzi.

Przypomniała sobie, że przestępca używa taśmy izolacyjnej; lubi, kiedy ofiary siedzą cicho.

Podeszła do niewielkich drzwi i zajrzała do kotłowni. Zauważyła drzwi prowadzące na zewnątrz, ale droga do nich była zablokowana przez płonące kawałki belek. Obok nich stał otoczony płomieniami zbiornik na olej opałowy.

Nie eksploduje. Sachs przypomniała sobie to z wykładów w akademii na temat podpaleń. Olej opałowy nie eksploduje. Nogami usunęła płonące szczapy i pchnęła drzwi. Zabezpieczała drogę ucieczki.

Teraz poszukaj kobiety i jej córki.

Zawahała się, gdy zobaczyła płomienie na zbiorniku.

Olej nie eksploduje, nie eksploduje.

Ruszyła w stronę drzwi.

Olej nie…

Zbiornik nagle zasyczał jak podgrzane naczynie z wodą sodową. Zawartość wylała się na zewnątrz. Olej, który wytrysnął do góry, utworzył ogromny pomarańczowy pióropusz. Płonąca plama zbliżała się do Sachs.

Nie eksplodował. Okay. Ale pali się jak cholera. Wybiegła drzwiami, zamknęła je z trzaskiem. Skorzystała z drogi ucieczki.

Cofała się w stronę schodów, dusząc się dymem. Pochylona, wzrokiem szukała Carole i Pammy. Może przestępca zmienił reguły? Może teraz nie umieścił ofiar w piwnicy, ale na strychu?

Traaach.

Szybko spojrzała do góry. Zauważyła, że ogromna płonąca belka dębowa zaczęła spadać.

Sachs odskoczyła z krzykiem, ale się potknęła i upadła na plecy. Patrzyła, jak belka zmierza w stronę jej twarzy i piersi. Instynktownie wyciągnęła ręce.

Rozległ się przeraźliwy łoskot. Drewno spadło na jedno z krzesełek przeznaczonych dla uczniów szkółki niedzielnej. Belka zatrzymała się kilka centymetrów od jej twarzy. Wyczołgała się spod niej, podniosła się z podłogi.

Rozejrzała się po pomieszczeniu, wytężając wzrok.

Do diabła, nie, pomyślała nagle. Nie zamierzam dopuścić, by zginęła kolejna ofiara.

Dusząc się dymem, Sachs odwróciła się tyłem do ognia i chwiejnym krokiem podążyła w kierunku kąta, którego jeszcze nie sprawdzała. Nagle za szafką przy ścianie dostrzegła nogę. Ale za późno, potknęła się o nią.

Z wyciągniętymi rękami wylądowała na podłodze. Jej twarz znalazła się kilka centymetrów od płonącej plamy oleju. Szybko odwróciła się na bok i wyciągnęła broń. Zauważyła, że mierzy w spanikowaną twarz jasnowłosej kobiety, która usiłuje usiąść.

Sachs zerwała taśmę z jej ust i kobieta wypluła czarny śluz. Wrzasnęła przeraźliwym głosem.

– Carole Ganz?

Skinęła głową.

– A twoja córka?! – krzyknęła Sachs.

– Nie… tutaj. Moje ręce! Kajdanki!

– Nie mamy czasu. Chodź. – Sachs nożem rozcięła linkę krępującą nogi kobiety.

Nagle pod ścianą obok okna zauważyła nadtopiony plastikowy woreczek.

Podrzucone ślady!

Mogą powiedzieć, gdzie znajduje się dziewczynka.

Ruszyła w ich kierunku. Jednak w tym momencie z hukiem pękły drzwi do kotłowni i po pokoju zaczęła się rozlewać płonąca plama oleju. Otoczyła woreczek ze wskazówkami, który spłonął w ciągu kilku sekund.

Sachs patrzyła bezradnie. Usłyszała krzyk kobiety. Schody płonęły już na całej długości. Sachs wykopnęła gaśnicę spod tlącego się stołu. Plastikowa rączka i dysza uległy stopieniu, metal był zbyt rozgrzany, by za niego chwycić. Nożem odcięła nogawkę spodni i złapała przez nią kołnierz skwierczącej gaśnicy. Wrzuciła ją na szczyt schodów. Gaśnica chwilę kołysała się jak muśnięty kręgiel, a potem zaczęła staczać się po stopniach.

Sachs wyciągnęła glocka i kiedy czerwony walec znalazł się w połowie schodów, strzeliła.

Piana pokryła schody. Odłamki metalu świstały nad jej głową.

– Teraz! Biegniemy! – wrzasnęła.

Podtrzymując Carole, Sachs przeskakiwała po dwa stopnie. Pchnęła drzwi prowadzące do ognistych czeluści na parterze.

Oparły się o ścianę, gdy dotarły do wyjścia. Pękające witraże obsypały je kolorowymi fragmentami wizerunków Jezusa, Marii, ewangelistów i samego Boga.

Rozdział dwudziesty dziewiąty

Czterdzieści minut później obandażowana, pozszywana i wysmarowana różnymi maściami Sachs siedziała obok Carole Ganz. Wpompowano w nią tyle tlenu, że odnosiła wrażenie, iż za chwilę poszybuje jak balon. Kobiety patrzyły na to, co pozostało z kościoła: prawie nic.

Tylko dwie ściany i – o dziwo – fragment podłogi drugiego piętra, wiszący na kilku nadpalonych filarach nad przypominającą księżycowy krajobraz stertą popiołu i osmalonych desek.

– Pammy, Pammy… – jęczała Carole. Po chwili chwyciły ją mdłości, zaczęła pluć. Nałożyła na twarz maskę tlenową i przechyliła się do tyłu. Była wyczerpana z bólu.

Sachs przyjrzała się kolejnemu nasączonemu alkoholem tamponowi, którym otarto jej twarz. Początkowo były prawie brązowe, teraz – lekko różowe. Rany nie były poważne – rozcięte czoło, oparzenia drugiego stopnia na ramieniu i ręce. Jednak jej usta nie pozostały nieskazitelne. Na dolnej wardze miała założone trzy szwy.

Carole była zatruta dymem i miała złamany lewy nadgarstek, na który nałożono prowizoryczny opatrunek. Patrzyła na niego i szeptała przez zaciśnięte zęby. Każdy jej oddech brzmiał groźnie.

– Skurwysyn! – Zakaszlała. – Dlaczego… Pammy? Dlaczego, do cholery? Trzyletnie dziecko! – Gniewnie wytarła łzy sprawną ręką.

– Może nic jej nie zrobi. Przecież przywiózł cię do kościoła.

– Nie – parsknęła. – Skrzywdzi ją. On jest chory! Widziałam, jak na nią patrzył. Zabiję go. Zajebię. – Jej ostre słowa stłumił gwałtowny kaszel.

Sachs wykrzywiła twarz z bólu. Odruchowo wbiła paznokieć w oparzony palec. Wyciągnęła notatnik.

– Czy możesz powiedzieć, co się wydarzyło?

Opowieść Carole o porwaniu przerywały ataki płaczu i kaszlu.

– Chcesz, żebym do kogoś zadzwoniła? – spytała Sachs. – Do twojego męża?

Carole nie odpowiedziała. Wcisnęła głowę między kolana. Ciężko oddychała.

Sachs ścisnęła ramię kobiety oparzoną prawą ręką i powtórzyła pytanie.

– Mój mąż… – Spojrzała na Sachs dziwnym wzrokiem. – Mój mąż nie żyje.

– Och, przepraszam.

Carole poczuła się słabo po środkach uspokajających i lekarka zaprowadziła ją do ambulansu. Sachs uniosła wzrok i zauważyła Lona Sellitta i Jerry’ego Banksa biegnących w ich kierunku od spalonego kościoła.

– Jezus Maria, Sachs! – Sellitto przyglądał się spustoszeniom na ulicy. – Co z dziewczynką?

– Wciąż ją przetrzymuje.

– Nic ci się nie stało? – spytał Banks.

– Nic poważnego. – Sachs spojrzała na ambulans. – Ofiara, Carole, nie ma pieniędzy. Nie ma też gdzie się zatrzymać. Czy mógłby pan to załatwić?

– Oczywiście – odparł Sellitto.

– Podrzucone ślady? – zapytał Banks. Skrzywił się, gdy dotknął opatrunku, jaki miał nad prawym okiem.

– Stracone – odparła Sachs. – Widziałam je w piwnicy, ale nie zdążyłam w porę. Spaliły się.

– Boże – mruknął Banks. – Co się z nią stanie?

O czym pomyślał?

Podeszła do wraku furgonetki i poszukała radia. Nałożyła słuchawki. Chciała połączyć się z Rhyme’em, ale się zawahała. Co może jej powiedzieć?

Spojrzała na spalony kościół. Jak można badać miejsce przestępstwa, gdy go w zasadzie nie ma?

Stojąc z rękami opartymi na biodrach, patrzyła na tlące się zgliszcza kościoła. Usłyszała odgłos, którego nie mogła zlokalizować – jękliwy, mechaniczny dźwięk. Nie zwróciłaby na niego uwagi, gdyby nie zauważyła, że Lon Sellitto stanął jak wryty i otrzepał popiół z wymiętej koszuli.

– Nie wierzę swoim oczom – wykrztusił.

Odwróciła się w stronę ulicy.

Duży czarny van zaparkował przecznicę dalej. Z boku wysunęła się hydrauliczna rampa. Sachs zmrużyła oczy. W pierwszej chwili wydawało się jej, że na rampie znajduje się robot służący do rozbrajania bomb.

Robot zjechał na chodnik.

Wybuchnęła głośnym śmiechem.

Machina ruszyła w ich kierunku.

Wózek inwalidzki skojarzył się jej z pontiakiem firebirdem. Miał małe tylne kółka. Duża bateria i silnik były zamontowane pod siedzeniem.

Thom szedł obok, ale Lincoln Rhyme sam kierował wózkiem za pomocą czujnika, który trzymał w ustach – połączonego z pulpitem. Jego ruchy były pełne osobliwego wdzięku. Podjechał do niej i zatrzymał się.

– No dobrze, kłamałem – powiedział szorstko.

Westchnęła.

– Mówią, że nie możesz korzystać z wózka?

– Przyznaję, że kłamałem. Wiem, że jesteś zła, Amelio. Ale pozłość się i wybacz mi…

– Czy zauważyłeś, że gdy jesteś w dobrym nastroju, mówisz do mnie Sachs, a gdy w złym – Amelio?

– Nie jestem w złym humorze – burknął.

– Rzeczywiście nie jesteś – przyznał Thom. – On nienawidzi tylko, gdy łapie się go na kłamstwie. – Wskazał na imponujący wózek. – Cały czas stał w pomieszczeniu obok sypialni, gdy on opowiadał wzruszającą historię o swoim nieszczęściu. Pozwoliłem mu na to.

– Bez takich uwag, Thom. Dziękuję. Bardzo mi przykro. Przepraszam.

– Ma go od wielu lat – kontynuował Thom. – Nauczył się nim kierować przy użyciu czujnika umieszczonego w ustach. Jest w tym bardzo dobry. Nawiasem mówiąc, do mnie zawsze zwraca się: Thom. Nigdy nie miałem tej satysfakcji, żeby zwrócił się do mnie po nazwisku.

– Męczyło mnie, że ludzie się na mnie gapią – powiedział Rhyme zgodnie z prawdą. – Zrezygnowałem zatem z przejażdżek. – Spojrzał na rozciętą wargę Sachs. – Boli?

Dotknęła ust.

– Piecze jak diabli.

Rhyme spojrzał w bok.

– Banks, co ci się stało? Goliłeś się na czole?

– Stanąłem na drodze wozu strażackiego. – Młody mężczyzna skrzywił się i ponownie dotknął bandaża.

– Rhyme – zaczęła Sachs. Uśmiech zniknął jej z twarzy. – Tutaj nic nie ma. Przetrzymuje dziewczynkę, ale nie zdążyłam zabrać podrzuconych śladów.

– Ależ Sachs, zawsze coś się znajdzie. Uwierz w zasadę monsieur Locarda.

– Widziałam, jak paliły się wskazówki. Jeżeli nawet coś z nich pozostało, to pokryte jest tonami popiołu.

– Więc szukajmy śladów, które zostawił nieumyślnie. Będziemy razem badać miejsce przestępstwa. Ty i ja. Zaczynamy.

Dwukrotnie krótko dmuchnął w czujnik i wózek ruszył do przodu. Przejechał kilka metrów.

– Poczekaj – powiedziała.

Zatrzymał się.

– Jesteś nieostrożny, Rhyme. Powinieneś okleić kółka taśmą. Nie chcesz chyba, żeby twoje odciski pomieszały się z odciskami przestępcy.


– Od czego zaczynamy?

– Potrzebujemy próbki popiołu – rzekł Rhyme. – Z tyłu furgonetki znajdowały się puste pojemniki na farby. Poszukaj, może coś ocalało.

Wyciągnęła puszkę z wraku samochodu.

– Czy wiesz, w którym miejscu wybuchł pożar? – spytał Rhyme.

– Mniej więcej.

– Pobierz z tego miejsca próbkę popiołu: pół litra, litr.

– Dobrze – powiedziała i weszła na ścianę z cegieł dwumetrowej wysokości. Jedynie to pozostało z północnej części kościoła.

Spojrzała w dół na dymiący parter.

– Hej, funkcjonariuszko! – zawołał komendant straży. – Jeszcze nie skończyliśmy. Tu jest niebezpiecznie.

– Nie bardziej niebezpiecznie, niż gdy tu byłam po raz pierwszy.

Trzymając pojemnik w zębach, zaczęła schodzić po ścianie.

Lincoln Rhyme patrzył na nią, ale w rzeczywistości widział siebie, gdy trzy i pół roku temu zdejmował kurtkę i wchodził do przebudowywanej stacji metra w pobliżu ratusza.

– Sachs! – zawołał. Odwróciła się. – Bądź ostrożna. Widziałem, co zostało z furgonetki. Nie chcę cię dzisiaj stracić po raz drugi.

Kiwnęła głową i znikła za ścianą.

Po kilku minutach Rhyme mruknął do Banksa:

– Gdzie ona jest?

– Nie wiem.

– Spytałem, bo chciałem, żebyś sprawdził.

– Ach, oczywiście. – Podszedł do ściany i rozejrzał się.

– I co? – spytał Rhyme.

– Ale tu bałagan.

– Wiem o tym. Czy ją widzisz?

– Nie.

– Sachs! – krzyknął Rhyme.

Rozległ się trzask. Spadła jakaś belka. Uniosły się tumany pyłu.

– Sachs?! Amelio?!

Nie usłyszał odpowiedzi.

Już chciał wysłać policjantów z oddziału specjalnego, gdy usłyszał jej głos:

– Wychodzę.

– Jerry?! – zawołał Rhyme.

– Czekam tutaj! – krzyknął młody detektyw.

Wyrzuciła pojemnik z piwnicy. Banks złapał go jedną ręką. Sachs wydostała się na zewnątrz. Wytarła ręce w spodnie, krzywiąc się.

– Wszystko w porządku?

Skinęła głową.

– Sprawdzimy aleję – zarządził Rhyme. – Ulicą jeździły cały czas samochody, więc zaparkował w głębi, gdy wyciągał ofiarę z bagażnika. Dostał się do środka drzwiami znajdującymi się po prawej stronie.

– Skąd wiesz?

– Są dwa sposoby na otwarcie zamkniętych drzwi bez wysadzania ich. Kluczem i wyważając je. Te były zamknięte od wewnątrz na zasuwę. Opuszczając kościół, nie umieścił ich na zawiasach.

Zaczęli cofać się od drzwi ponurym kanionem. Tlący się budynek znajdował się po ich prawej stronie. Sachs poruszała się drobnymi krokami, oświetlając urządzeniem PoliLight kocie łby.

– Musimy znaleźć ślady kół – rzekł Rhyme. – Chcę wiedzieć, gdzie znajdował się bagażnik samochodu.

– Tutaj – powiedziała, badając nawierzchnię. – Ślady kół. Ale nie wiem, czy tylnych, czy przednich. Mógł cofać.

– Ślady są wyraźne czy zamazane?

– Lekko zamazane.

– Zatem pochodzą od przednich kół. – Roześmiał się, widząc zaskoczenie na jej twarzy. – Jesteś ekspertem od motoryzacji. Gdy wsiądziesz do samochodu, zauważ, że pierwszą czynnością, która wykonujesz, jest lekki ruch kierownicą, żeby sprawdzić, czy koła nie są skręcone. Zatem ślady pozostawione przez przednie opony są bardziej zamazane niż zrobione przez tylne. Skradzionym samochodem jest ford taurus rocznik ‘97. Ma pięćset dwa centymetry długości, rozstaw osi – dwieście siedemdziesiąt sześć centymetrów. Bagażnik znajduje się około stu czternastu centymetrów od środka tylnego koła. Odmierz tę odległość i zbierz ślady odkurzaczem.

– Skąd wziąłeś te liczby?

– Sprawdziłem dziś rano. Czy zebrałaś ślady z ubrań ofiary?

– Tak. Zza paznokci i z włosów też. Rhyme, zwróć na to uwagę: dziewczynka ma na imię Pam, ale przestępca nazywał ją Maggie. Tak samo jak w przypadku tej Niemki: mówił do niej Hanna. Pamiętasz?

– Chciałaś powiedzieć, że to jego drugie „ja” tak mówiło – zauważył Rhyme. – Zastanawiam się, kim są te postacie w jego sztuce.

– Mam zamiar zebrać pył wokół drzwi – oświadczyła.

Rhyme przyglądał się jej pokaleczonej twarzy, osmalonym włosom. Gdy skończyła pracę, chciał jej przypomnieć, że miejsce przestępstwa ma trzy wymiary, ale już zaczęła zbierać pył z framugi.

– Zajrzał prawdopodobnie najpierw do środka, zanim wprowadził ją do kościoła – powiedziała i zaczęła odkurzać parapety.

Miało to być kolejne polecenie Rhyme’a.

Słuchał pojękiwania odkurzacza, ale coraz bardziej tracił kontakt z otoczeniem. Zagłębiał się w wydarzeniach sprzed kilku godzin.

– Ja… – zaczęła Sachs.

– Sza.

Jak w czasie spacerów, które kiedyś robił, jak w czasie koncertów, na które chodził, jak podczas rozmów, które prowadził, Rhyme zagłębiał się teraz w myślach. Kiedy wyobraził sobie pewne miejsce – nie miał pojęcia, gdzie ono się znajduje – zauważył, że nie jest sam. Widział niskiego mężczyznę ubranego w ciemne, sportowe ubranie, z rękawiczkami na rękach i maską na twarzy. Wysiadał ze srebrzystego forda taurusa, który pachniał środkiem czyszczącym i nowością. Kobieta – Carole Ganz – leżała w bagażniku, jej porwana córka znajdowała się w starym budynku z drogiej cegły i różowego marmuru. Mężczyzna wyciągał kobietę z samochodu…

Obraz był tak wyraźny, jakby Rhyme przy tym był.

Tamten wyważył drzwi z zawiasów, pchnął je i wciągnął kobietę do środka. Przywiązał ją do ściany. Chciał wyjść, ale się zatrzymał. Podszedł do miejsca, z którego mógł się dokładnie przyjrzeć Carole. Patrzył na nią tak jak na mężczyznę, którego pochował żywcem wczoraj rano przy torach.

Jak na Tammie Jean Colfax, którą przywiązał do rury na środku pomieszczenia, aby móc lepiej się jej przyjrzeć.

Ale dlaczego? – zastanawiał się Rhyme. Dlaczego się im przypatrywał? Aby się upewnić, że nie uciekną? Aby sprawdzić, czy nie zostawił jakichś śladów? Aby…

Gwałtownie otworzył oczy. Mętny obraz przestępcy 823 zniknął.

– Sachs! Przypominasz sobie piwnicę, w której znalazłaś Colfax? W momencie gdy odkryłaś odcisk rękawiczki?

– Oczywiście.

– Powiedziałaś, że przykuł ją na środku pomieszczenia, ponieważ chciał ją dobrze widzieć. Jednak nie wiedziałaś, dlaczego tak postąpił. Znalazłem odpowiedź na to pytanie. Przyglądał się ofiarom, ponieważ musiał.

Ponieważ ma taką naturę.

– Co masz na myśli?

– Ruszamy.

Rhyme dwukrotnie delikatnie wciągnął powietrze przez czujnik. Wózek obrócił się. Wtedy dmuchnął i ruszył do przodu.

Wjechał na chodnik. Wciągnął głęboko powietrze przez czujnik, wózek się zatrzymał. Rhyme zmrużył oczy, gdy rozglądał się wokół.

– Chciał widzieć swoje ofiary. Jestem pewny, że chciał też przyjrzeć się ludziom idącym na mszę. Wybrał miejsce, w którym czułby się bezpiecznie. Gdzie nie musiał zacierać śladów… – Spojrzał na drugą stronę ulicy, na dogodny punkt do obserwacji: zewnętrzny dziedziniec restauracji naprzeciw kościoła. – Tam! Sachs, poszukaj śladów.

Skinęła głową. Włożyła nowy magazynek do glocka, wzięła worki na dowody, dwa ołówki i odkurzacz. Rhyme widział, jak przebiegła przez ulicę i zaczęła badać teren.

– Był tutaj! – krzyknęła. – Znalazłam odcisk rękawiczki. Jest tu też ślad buta, taki sam jak poprzednie.

Tak! – pomyślał Rhyme. Czuł się świetnie. Słońce, świeże powietrze, widzowie. I emocje wywołane polowaniem na przestępcę.

Gdy się poruszasz, nie dopadną cię.

Gdyby byli szybsi.

Rhyme spojrzał na tłum gapiów i zauważył, że niektórzy ludzie patrzą na niego. Jednak znacznie więcej przypatrywało się Amelii Sachs.

Piętnaście minut badała teren, po czym podeszła do Rhyme’a i uniosła woreczek.

– Sachs, co znalazłaś? Jego prawo jazdy? Metrykę urodzenia?

– Złoto – powiedziała, uśmiechając się. – Znalazłam kawałek złota.

Rozdział trzydziesty

Ruszajcie się! – zawołał Rhyme. – Musimy się spieszyć. I znaleźć go, nim przewiezie dziewczynkę w inne miejsce. Powiedziałem: spieszyć.

Thom, korzystając z suwnicy, przeniósł Rhyme’a z wózka na jego klinitron. Sachs spojrzała na windę przeznaczoną do przewożenia wózka. Drzwi do niej znajdowały się w sypialni. To właśnie ich nie zdążyła otworzyć, gdy szukała sprzętu stereo i kompaktów.

Rhyme chwilę leżał spokojnie i głęboko oddychał. Był wyczerpany.

– Wskazówki uległy zniszczeniu – przypomniał im. – Nie ma możliwości zlokalizowania następnego miejsca przestępstwa. Musimy zatem poszukać najważniejszego: jego kryjówki.

– Sądzisz, że dasz radę ją znaleźć? – spytał Sellitto.

Czy mamy wybór? – pomyślał Rhyme, ale nic nie powiedział.

Banks wbiegł po schodach. Nie zdążył wejść do pokoju, gdy Rhyme wyrzucił z siebie:

– Masz wyniki analizy? Mów…

Wiedział, że mikroskopijny kawałek złota, znaleziony przez Sachs, nie może być zbadany w prowizorycznym laboratorium Coopera. Polecił więc młodemu detektywowi, żeby zawiózł próbkę do laboratorium FBI.

– Zadzwonią do nas w ciągu pół godziny.

– Pół godziny? – mruknął Rhyme. – Nie nadali tej sprawie priorytetu?

– Pewnie, że nadali. Był tam Dellray. Trzeba było go widzieć. Kazał odłożyć wszystkie inne sprawy.

– Rhyme – odezwała się Sachs. – Coś jeszcze mówiła Ganz. Może to być istotne. Przestępca powiedział, że wypuści ją, jeżeli pozwoli obedrzeć stopę ze skóry.

– Obedrzeć?!

– Tak. Ale w końcu nic jej nie zrobił. Powiedziała, że wahał się, nie mógł się na to zdecydować.

– Chciał postąpić jak przy pierwszym zabójstwie, gdy zabił mężczyznę przy torach kolejowych – wtrącił Sellitto.

– Interesujące – zauważył Rhyme. – Myślałem, że odciął skórę i mięśnie z palca mężczyzny, aby zniechęcić potencjalnego złodzieja, który chciałby ukraść pierścionek. Ale chyba nie. Przyjrzyjmy się jego postępowaniu: Odcina palec taksówkarzowi i wozi go ze sobą. Rozcina do kości ramię i nogę tej Niemki. Kradnie kości i szkielet węża. Przysłuchuje się odgłosowi wydawanemu przez łamany palec Everetta… Jest coś w sposobie, w jaki przestępca postrzega ofiary. Coś…

– Anatomicznego.

– Właśnie, Sachs.

– Z wyjątkiem Ganz – wtrącił Sellitto.

– Mógł ją okaleczyć. Wtedy też znaleźlibyśmy ją żywą. Jednak coś go powstrzymało. Co?

– Co ją różni od innych ofiar? – zapytał Sellitto – Nie to, że jest kobietą. Ani to, że jest spoza miasta. Niemka też nie była mieszkanką Nowego Jorku…

– Może nie chciał okaleczać jej w obecności córki – podsunął Banks.

– Nie – odparł Rhyme, uśmiechając się ponuro. – Uczucie litości jest mu obce.

– Wyróżnia ją to, że jest matką – powiedziała nagle Sachs.

Rhyme pomyślał nad tym.

– Tak. To może być powód. Matka i córka. Nie skłoniło go to wprawdzie do wypuszczenia ich, ale powstrzymało od zadawania jej cierpień. Thom, zapisz to w charakterystyce, ale postaw znak zapytania. – Zwrócił się do Sachs: – Czy powiedziała, jak wygląda?

Sachs przerzuciła notatki.

– Opis zgadza się z poprzednimi. – Zaczęła czytać: – Maska na twarzy, wątła budowa ciała, czarne rękawiczki. On…

– Czarne rękawiczki? – Rhyme zerknął na charakterystykę. – Nie czerwone?

– Powiedziała, że czarne. Zapytałam, czy jest pewna.

– Ten znaleziony kawałek skóry był czarny. Prawda, Mel? Może pochodził z jego rękawiczki. Zatem skąd pochodzi czerwona skóra?

Cooper wzruszył ramionami.

– Nie wiem, ale znaleźliśmy kilka jej kawałków. To on musiał je pozostawić.

Rhyme spojrzał na torebki z dowodami.

– Co jeszcze znaleźliśmy?

– Pył, który zebrałam na alei i przy drzwiach. – Sachs strząsnęła kurz z filtru na kartkę papieru.

Cooper przyjrzał mu się przez lupę.

– Dużo niczego – oznajmił. – Głównie ziemia. Kawałki minerałów. Łupki miki z Manhattanu. Skalenie.

Takie minerały można znaleźć w całym mieście.

– Dalej.

– Fragmenty rozłożonych liści. To wszystko.

– Ubrania Ganz?

Cooper i Sachs rozłożyli papier, na którym znajdował się kurz zebrany z ubrań kobiety.

– Przede wszystkim ziemia – powiedział Cooper. – Kilka kawałków czegoś, co wygląda jak fragmenty kamienia.

– Gdzie ją przetrzymywał w swojej kryjówce? Dokładnie.

– Na podłodze w piwnicy. Mówiła, że była bardzo brudna.

– Doskonale! – krzyknął Rhyme. – Mel, odparuj kurz.

Cooper umieścił próbkę w chromatografie gazowym.

Wszyscy z niecierpliwością czekali na wyniki.

W końcu monitor komputera zamigotał. Spektrogram przypominał krajobraz księżycowy.

– Nieźle. To jest interesujące. Duża zawartość taniny i…

– Węglanu sodu?

– Czyż nie wprowadza was w zdumienie? – Cooper się roześmiał. – Skąd wiesz?

– Taniny i sody używano w garbarniach w osiemnastym i dziewiętnastym wieku. Kwas taninowy i węglan sodu służyły jako środki ściągające i konserwujące. Czyli w pobliżu jego kryjówki znajdowała się kiedyś garbarnia.

Uśmiechnął się. Nie mógł się powstrzymać.

823, czy słyszysz nasze kroki za sobą? – pomyślał.

Jego wzrok ześlizgnął się na mapę Randela.

– Ze względu na unoszące się wokół garbarni zapachy nikt nie chciał ich mieć w swoim sąsiedztwie. Władze miasta pozwalały budować je tylko na wyznaczonych terenach. Wiem, że kilka takich garbarni zbudowano na Lower East Side. W Greenwich Village też. Kiedyś było to odrębne miasto – przedmieście Nowego Jorku. Garbarnie znajdowały się też na West Side, w pobliżu pomieszczeń rzeźnych, w których znaleźliśmy Niemkę. A, jeszcze w Harlemie na początku naszego wieku.

Rhyme spojrzał na spis sklepów spożywczych sieci ShopRite, w których sprzedawano ostatnio gicz cielęcą.

– Chelsea odpada. Nie było tam garbarni. Harlem także. W spisie nie ma sklepu ShopRite w tej dzielnicy. Pozostaje: West Village, Lower East Side lub Midtown West Side – ponownie Hell’s Kitchen. Wydaje się, że lubi tę dzielnicę.

Tylko około dwudziestu pięciu kilometrów kwadratowych, ocenił cynicznie Rhyme. Przypomniał sobie, że w pierwszym dniu swojej pracy doszedł do wniosku, iż łatwiej się ukryć na Manhattanie niż w lasach na północy kraju.

– Dobrze, następne ślady. Co można powiedzieć o kawałkach kamieni z ubrania Carole?

Cooper pochylił się nad mikroskopem.

– Okay. Widzę je.

– Ja też chcę je zobaczyć.

Ekran komputera Rhyme’a ożył. Mógł przyjrzeć się powiększonym kawałkom kamieni i kryształów, które przypominały świecące planetoidy.

– Obróć ten kawałek – poinstruował Rhyme.

Trzy różne minerały tworzyły ten fragment materiału.

– Po lewej znajduje się różowawy marmur – powiedział Cooper. – Taki sam jak znaleźliśmy wcześniej. W środku, ten szary materiał…

– To zaprawa murarska. Poza tym piaskowiec – oznajmił Rhyme. – Kamień pochodzi z budynku w stylu federalnym, podobnego do ratusza wybudowanego w 1812 roku. Jedynie fasada była z marmuru. Reszta to piaskowiec. Zrobiono to, żeby zaoszczędzić na kosztach. Może niezupełnie. Pieniądze przeznaczone na marmur trafiły do prywatnych kieszeni. Co jeszcze mamy? Popiół. Trzeba sprawdzić, czego użył do wzniecenia pożaru.

Cooper przeprowadził analizę chromatograficzną i spektrometryczną popiołu.

Wpatrywał się w krzywą, która pojawiła się na ekranie.

Benzyna opuszczająca rafinerię zawiera specyficzne barwniki i dodatki, które pozwalają jednoznacznie określić źródło pochodzenia paliwa. Jednak na stacjach benzynowych często miesza się różne gatunki benzyn. Cooper oświadczył, że benzyna najprawdopodobniej pochodzi ze stacji Gas Exchange.

Banks chwycił książkę z adresami firm i otworzył ją.

– Na Manhattanie znajduje się sześć stacji tej firmy, z czego trzy w południowej części wyspy. Jedna przy skrzyżowaniu Szóstej Alei z Houston. Druga – na Delacey. Trzecia – przy Dziewiętnastej i Ósmej.

– Dziewiętnasta jest zbyt daleko na północ – zauważył Rhyme i spojrzał na charakterystykę. – East Side czy West Side?

– Sklepy spożywcze, benzyna…

Chuda postać pojawiła się w drzwiach.

– Wciąż zapraszasz mnie na przyjęcie? – zapytał Frederick Dellray.

– Zależy – odparł Rhyme. – Przyniosłeś prezenty?

– Mam dużo podarków – powiedział agent i pomachał teczką ozdobioną znakiem FBI.

– Dellray, czy ty kiedykolwiek pukasz? – spytał Sellitto.

– Zapomniałem o tym zwyczaju.

– Wejdź już – rzekł Rhyme. – Co masz?

– Właściwie nie wiem. Nie rozumiem, jaki to może mieć związek z przestępcą.

Dellray spojrzał na raport i po chwili powiedział:

– Analizę tego śladu prowadził Tony Farco. Aha, kazał cię pozdrowić. Stwierdził, że jest to fragment złotej folii. Wyprodukowana została przypuszczalnie sześćdziesiąt-osiemdziesiąt lat temu. Znalazł na niej kilka włókien celulozy, dlatego uważa, że pochodzi z książki.

– Oczywiście! Złocenia stron – powiedział Rhyme.

– Znalazł również na folii drobiny tuszu. Powiedział, cytuję: „Materiał nie wydaje się różnić od tuszu, którego używa Biblioteka Publiczna Nowego Jorku do stemplowania swoich książek”. Zabawnie brzmi, co?

– Książka z biblioteki. – Rhyme się zamyślił.

– Oprawiona w czerwoną skórę – dodała Sachs.

Rhyme spojrzał na nią ze zdziwieniem.

– No pewnie! – wykrzyknął. – To z niej pochodzą kawałki czerwonej skóry. Nie z rękawiczek. Tę książkę wozi ze sobą. To jest jego biblia.

– Biblia? – spytał Dellray. – Sądzisz, że to jakiś fanatyk religijny?

– Nie Biblia, Fred. Banks, zadzwoń ponownie do biblioteki. Być może tam zdarł swoje podeszwy – w czytelni. Wiem, że to mało prawdopodobne, ale musimy wykorzystać wszystkie informacje. Chcę mieć listę wszystkich książek antykwarycznych, które zginęły z bibliotek publicznych na Manhattanie w ciągu ostatniego roku.

– Już się robi.

Młody detektyw pocierał ranę na głowie zafrasowany, jakby dzwonił do domu burmistrza. Bez ogródek poprosił jednak, by połączono go z dyrektorem biblioteki, i przekazał prośbę.

Pół godziny później faks zabrzęczał i wypluł dwie kartki. Thom wziął je do ręki.

– Czytelnicy w Nowym Jorku mają lepkie palce – powiedział, pokazując kartki Rhyme’owi.

Osiemdziesiąt cztery książki wydane przed pięćdziesięciu lub więcej laty zniknęły z bibliotek publicznych w Nowym Jorku w ciągu ostatniego roku. Z tego trzydzieści pięć na Manhattanie.

Rhyme zaczął czytać listę. Dickens, Austen, Hemingway, Dreiser… Książki o muzyce, filozofii, winach. Krytyka literacka, baśnie. Ich wartość była zaskakująco niska: dwadzieścia-trzydzieści dolarów. Rhyme przypuszczał, że żadna z nich nie pochodziła z pierwszego wydania, ale może złodzieje o tym nie wiedzieli.

Dalej przeglądał listę.

Nic, nic. Być może…

Nagle zauważył coś.

„Zbrodnie w starym Nowym Jorku”, autorstwa Richarda Wille’a Stephansa. Książka została wydana przez Bountiful Press w 1919 roku. Jej wartość oszacowano na sześćdziesiąt dolarów. Przed dziewięcioma miesiącami została skradziona z filii Biblioteki Publicznej Nowego Jorku przy ulicy Delancey. Podano, że miała rozmiar 12,7 x 17,8 centymetrów, oprawiona była w czerwoną koźlą skórę, miała marmurkowany papier i złocone krawędzie.

– Chcę mieć egzemplarz tej książki. Nie interesuje mnie, w jaki sposób ją zdobędziecie. Jeżeli zajdzie taka potrzeba, wyślijcie kogoś do Biblioteki Kongresu.

– Ja się tym zajmę – powiedział Dellray.

Sklepy spożywcze, benzyna, biblioteka…

Rhyme musiał podjąć decyzję. Do dyspozycji miał wprawdzie trzystu agentów i policjantów, ale to kropla w morzu potrzeb, jeżeli wziąć pod uwagę rozległość terenu, który trzeba przeszukać.

Wbił wzrok w charakterystykę przestępcy.

– Czy twój dom znajduje się w West Village? – zapytał cicho. – Czy kupowałeś benzynę i ukradłeś książkę na East Side, aby nas wyprowadzić w pole? Może rzeczywiście tam się ukrywasz? Bardzo jesteś sprytny? Nie, pytanie jest inne: Jak oceniasz swój spryt? Czy byłeś przekonany, że nigdy nie znajdziemy tych mikroskopijnych śladów, które pozostawiłeś i które – jak upewnia nas monsieur Locard – musiałeś zostawić?

W końcu Rhyme podjął decyzję.

– Sprawdzamy Lower East Side. Zapominamy o Village. Wszystkie siły należy skierować do tej dzielnicy. Wszystkich policjantów Bo i agentów Freda. Szukamy dużego budynku w stylu federalnym, zbudowanego około dwustu lat temu. Front wykonano z różowego marmuru, a resztę z piaskowca. Kiedyś mogła to być rezydencja lub budynek użyteczności publicznej. Obok znajduje się garaż lub stara powozownia. Często tam wjeżdżał taurus lub żółta taksówka, szczególnie w ostatnich dniach.

Rhyme spojrzał na Sachs.

Nie myśleć o śmierci…

– Ja też jadę – powiedziała Sachs do Rhyme’a.

– Nie sądziłem, że podejmiesz inną decyzję.

Gdy zamknęły się drzwi na dole, wyszeptał:

– Niech Bóg błogosławi twoją szybką jazdę, Sachs.

Rozdział trzydziesty pierwszy

Trzy samochody policyjne powoli krążyły ulicami południowej części East Side. Dwóch konstabli w każdym.

Chwilę później pojawiły się dwa czarne, kryte powozy… dwa sedany – miał na myśli. Były nieoznakowane, ale reflektory umieszczone przy lusterku po lewej stronie jednoznacznie wskazywały, do kogo należą pojazdy.

Oczywiście wiedział, że będą zawężać poszukiwania i było kwestią czasu znalezienie jego kryjówki. Jednak był zaskoczony, że to tak szybko nastąpiło. Szczególnie zdenerwował się, gdy zobaczył konstabli wysiadających z pojazdu i sprawdzających srebrzystego taurusa zaparkowanego na ulicy Kanałowej.

W jaki sposób dowiedzieli się o tym wozie? Wiedział, że kradzież samochodu związana jest z dużym ryzykiem, ale sądził, że firma Hertz nie zauważy tak szybko zniknięcia pojazdu. Poza tym był pewny, że konstable nie odkryją, iż to on ukradł ten samochód.

Jeden z policjantów spojrzał na jego taksówkę.

Patrząc przed siebie, Kolekcjoner Kości powoli skręcił w ulicę Houston i wmieszał się pomiędzy inne taksówki. Pół godziny później porzucił swoją taksówkę i taurusa, po czym pieszo wrócił do rezydencji.

Mała Maggie spojrzała na niego.

Była wciąż przestraszona, ale przestała już płakać. Zastanawiał się, czy powinien ją zatrzymać przy sobie, traktować jak córkę, wychowywać. Pomysł ten zaświtał mu w głowie, ale po chwili się ulotnił.

Nie, wiąże się z tym zbyt wiele problemów. Poza tym było coś niesamowitego w spojrzeniu dziewczynki. Wydawała się starsza, niż była w rzeczywistości. Na zawsze zapamięta, co zrobił.

Przez pewien czas może jej się wydawać, że to tylko zły sen, ale pewnego dnia prawda wyjdzie na jaw. Zawsze tak się dzieje. Możesz ukrywać prawdę dłuższy czas, ale w końcu i tak wypływa.

Nie, nie mógł jej zaufać bardziej niż komukolwiek innemu. Każda dusza ludzka w końcu cię oszuka. Możesz wierzyć nienawiści. Możesz wierzyć kościom. Wszystko inne jest zdradą.

Pochylił się nad Maggie i odkleił taśmę z jej ust.

– Mamusiu! – zaszlochało dziecko. – Chcę do mamy!

Nic nie powiedział, stał i patrzył na dziewczynkę: na jej delikatną czaszkę, na szczupłe ramiona.

Zawodziła jak syrena.

Zdjął rękawiczkę.

Chwilę trzymał rękę nad jej głową. Potem zaczął delikatnie pieścić jej włosy. („Odciski palców można zebrać ze skóry w ciągu dziewięćdziesięciu minut od kontaktu, jednak do tej pory nie udało się nikomu zrekonstruować odcisków pozostawionych na ludzkich włosach”. L. Rhyme, „Badanie miejsc przestępstw”, wydanie czwarte, Wydawnictwo Sądowe, 1994).

Kolekcjoner Kości wszedł na schody. Skierował się do dużego pokoju gościnnego.

Szedł wzdłuż ścian pokrytych malunkami przedstawiającymi robotników, kobiety i dzieci. Uniósł głowę, gdy usłyszał stłumiony hałas dochodzący z zewnątrz. Potem głośniejszy: brzęk metalu. Wyciągnął broń i podbiegł do tylnej części budynku. Odsunął zasuwę i gwałtownie pchnął drzwi, przyjmując pozycję strzelecką.

Wataha dzikich psów przyglądała się mężczyźnie. Zwierzęta szybko jednak wróciły do pojemnika na śmieci, w którym znów zaczęły buszować.

Włożył broń do kieszeni, wrócił do salonu.

Podszedł do okna i zaczął przyglądać się staremu cmentarzowi. Tak! Tam! Znów widział mężczyznę ubranego na czarno, stojącego na cmentarzu. W oddali majaczyły czarne maszty kliperów i małych statków jednożaglowych, cumujących na East River wzdłuż nadbrzeża.

Kolekcjonera Kości ogarnął ogromny smutek.

Zastanawiał się, jaka tragedia się wydarzyła. Może wielki pożar w 1776 roku właśnie strawił większość budynków wzdłuż Broadwayu. Albo epidemia żółtej febry w 1795 roku zdziesiątkowała społeczność irlandzką. Lub w 1904 roku spalił się statek wycieczkowy „General Slocum”, wywołując pożar w niemieckiej dzielnicy East Side, w wyniku którego zginęło ponad tysiąc kobiet i dzieci.

Być może instynktownie przeczuwał zbliżające się tragedie.

Po kilku minutach płacz Maggie ucichł, zastąpiły go odgłosy starego miasta: łoskot silników parowych, dźwięk dzwonków, wystrzały z broni ładowanej czarnym prochem, stukot podków na kocich łbach.

Patrzył w przestrzeń. Zapomniał o konstablach, którzy go tropili, o Maggie. Przyglądał się zjawie poruszającej się po ulicy.

Wtedy i teraz.

Stał zatopiony w myślach. Zagubił się w przeszłości. Nie zauważył, że dzikie psy dostały się do środka budynku drzwiami z tyłu domu, które zostawił uchylone. Przyjrzały mu się przez drzwi do salonu, odwróciły i po cichu wróciły do tylnej części budynku.

Węszyły i nasłuchiwały w tym dziwnym miejscu. Szczególnie zainteresował je cichy płacz dochodzący gdzieś z dołu.


Byli tak zdesperowani, że nawet Chłopcy Twardziele się rozdzielili.

Bedding pracował przy ulicy Delancey, Saul – dalej na południe. Sellitto i Banks też mieli swoje rejony. Tak samo dziesiątki innych policjantów oraz agentów FBI. Chodzili od drzwi do drzwi, pytając o drobnego mężczyznę, płaczącą małą dziewczynkę, srebrzystego forda taurusa, opuszczony budynek w stylu federalnym z fasadą z różowego marmuru i pozostałymi ścianami z ciemnego piaskowca.

Hę? Co do diabła znaczy: federalny? Czy widziałam dziecko? Pytacie, czy widziałam dziecko na Lower East Side? Jimmy, czy widziałeś jakieś dziecko tutaj?

Amelia Sachs naprężyła mięśnie. Nalegała, żeby być w grupie Sellitta sprawdzającej sklep ShopRite na ulicy Houston, w którym sprzedano gicz cielęcą, stację benzynową oraz bibliotekę, z której skradziono książkę „Zbrodnie w starym Nowym Jorku”.

Nie znaleźli tam jednak żadnych wskazówek i rozbiegli się jak wilki, które wyczuły dziesiątki różnych zapachów. Każdy z policjantów zaczął przeszukiwać wyznaczony rejon.

Gdy Sachs włączyła silnik i skierowała się w stronę kolejnej przecznicy, poczuła tę samą frustrację, która towarzyszyła jej, kiedy rozpoczynała badanie miejsc przestępstw. Za dużo możliwych śladów, za duży obszar do przeszukania. Ogarnęło ją uczucie beznadziejności. Znalezienie na tych brudnych, upalnych ulicach – rozgałęziających się w setki innych ulic i alei – kryjówki przestępcy wydało się równie niemożliwe jak odszukanie tego włosa, który odrzucony podmuchem wystrzału przykleił się do sufitu.

Początkowo miała zamiar sprawdzić dokładnie każdą ulicę, ale z upływem czasu, myśląc o dziewczynce ukrytej w piwnicy, bliskiej śmierci, zaczęła jeździć znacznie szybciej. Rozglądała się na prawo i lewo, szukając budynku z fasadą z różowego marmuru. Miała wątpliwości. Może w pośpiechu przeoczyła budynek? Czy powinna jeździć tak szybko, by sprawdzić więcej ulic?

Kolejna przecznica, następny kwartał domów. I wciąż nic.


„Po śmierci nikczemnika detektywi dokładnie zbadali jego zbrodnie. Z pamiętnika, który prowadził, wynikało, że zamordował ośmioro porządnych obywateli miasta. Poza tym (jeśli napisał prawdę) sprofanował kilka grobów na cmentarzach wokół miasta. Żadna z ofiar nie wyrządziła mu najmniejszej krzywdy. W większości byli to uczciwi, pracowici i niewinni obywatele. Przestępca nie miał żadnych wyrzutów sumienia. Co więcej, przypuszczalnie żył w przeświadczeniu, że uszczęśliwia ofiary”.


Lincoln Rhyme nieznacznie poruszył palcem i urządzenie odwróciło przyżółkłą stronę książki „Zbrodnie w starym Nowym Jorku”, dostarczonej dziesięć minut wcześniej przez dwóch agentów FBI. Zostali przysłani przez Freda Dellraya.


„Mięśnie obumierają i mogą być słabe – pisał przestępca pewną ręką. – Kości są najmocniejszą częścią ciała. Nieważne, jak stare są twoje mięśnie, kości zawsze pozostają młode. Miałem przed sobą szlachetny cel i nie interesuje mnie, że ktoś mógłby być innego zdania. Wyświadczyłem im przysługę. Teraz są nieśmiertelni. Uwolniłem ich. Oczyściłem ich do kości”.


Terry Dobyns miał rację. Dziesiąty rozdział tej książki pod tytułem „James Schneider – Kolekcjoner Kości” był wzorcem dla przestępcy 823. Sposoby działania były takie same: ogień, zwierzęta, woda, gotowanie żywcem. 823 szukał też podobnych ofiar do tych zamordowanych przez Schneidera. Odwiedził te same miejsca. Turystkę z Niemiec wziął za Hannę Goldschmidt, emigrantkę z początku wieku. Udał się do Niemieckiego Domu, by ją tam porwać. Małą Pammy Ganz nazywał Maggie. Widocznie uznał, że jest to mała O’Connor, jedna z ofiar Schneidera. Nieudana akwaforta w książce ukazywała demonicznego Jamesa Schneidera, który siedział w piwnicy i przyglądał się kościom nogi.

Rhyme spojrzał na mapę Randela.

Kości…

Przypomniał sobie miejsce przestępstwa, które kiedyś badał. Został wezwany na miejsce budowy w południowej części Manhattanu, gdzie w czasie wykopów znaleziono czaszkę na głębokości kilku metrów. Rhyme od razu ocenił, że czaszka jest bardzo stara i ściągnął antropologa sądowego. Kontynuowali wykopki i odkryli jeszcze pojedyncze kości i szkielety.

Rhyme bez trudu odszukał informację, że w 1741 roku na Manhattanie wybuchł bunt niewolników. Wielu z nich – a także niektórych ze wspierających ich białych abolicjonistów – powieszono na wysepce znajdującej się na jeziorze Collect. Wyspa była znanym miejscem straceń. Znajdowały się tam też nielegalne cmentarze.

Gdzie to jezioro było? – Rhyme usiłował sobie przypomnieć. Tam gdzie styka się Chinatown z Lower East Side. Ale nie mógł tego powiedzieć z całą pewnością, ponieważ jezioro zostało zasypane bardzo dawno temu. Zostało…

Tak! – pomyślał. Jego serce zaczęło gwałtownie bić. Jezioro zostało zasypane, ponieważ było tak zanieczyszczone, że władze miasta obawiały się, iż może stać się wylęgarnią chorób. Wśród głównych trucicieli znajdowały się garbarnie na wschodnim wybrzeżu. Nieźle posługując się już telefonem, Rhyme wprowadził numer. Nie pomylił ani jednej cyfry i za pierwszym razem uzyskał połączenie z burmistrzem. Osobisty sekretarz powiedział, że burmistrz jest na przyjęciu w ONZ. Jednak gdy Rhyme się przedstawił, sekretarz powiedział:

– Proszę poczekać minutę.

Minęło zaledwie kilkanaście sekund, gdy Rhyme usłyszał głos mężczyzny mającego usta pełne jedzenia:

– Proszę mówić, detektywie. Chodzi panu o tego pieprzonego mordercę?


– Funkcjonariusz 5885 – powiedziała Amelia Sachs, odpowiadając na wezwanie.

Rhyme słyszał w jej głosie zdenerwowanie.

– Sachs?

– Niedobrze – powiedziała. – Nie mamy szczęścia.

– Sądzę, że ja mam.

– Gdzie?

– East Van Brewoort. W pobliżu Chinatown.

– Skąd wiesz?

– Burmistrz skontaktował mnie z prezesem Towarzystwa Historycznego. Prowadzono tam badania archeologiczne na starym cmentarzu. Po przeciwnej stronie ulicy znajdowała się duża garbarnia. Były tam też rezydencje rządowe. W tej okolicy znajduje się kryjówka przestępcy.

– Jadę.

W głośniku usłyszał pisk opon, a potem odgłos syreny.

– Dzwoniłem do Lona i Haumanna – dodał. – Oni też tam jadą.

– Rhyme – powiedziała natarczywie. – Ja ją uratuję.

Amelio, masz dobre serce policjanta, serce zawodowca, pomyślał Rhyme. Ale wciąż jesteś żółtodziobem.

– Sachs? – odezwał się.

– Tak?

– Właśnie czytałem tę książkę. 823 wybrał wyjątkowo przerażającą postać jako wzorzec.

Nic nie odparła.

– Chcę ci powiedzieć – kontynuował – że niezależnie od tego, czy dziewczynka tam jest, czy nie, jeżeli natkniesz się na przestępcę, nie wahaj się go zastrzelić.

– Ale jeżeli dostaniemy go żywego, może nam powiedzieć, gdzie jest dziewczynka. Możemy…

– Nie, Sachs. Słuchaj mnie. Zastrzel go. Nawet jeżeli nie będzie sięgał po broń ani wykonywał innych podejrzanych ruchów. Masz go zlikwidować.

Rozległy się trzaski.

– Rhyme, jestem na Van Brevoort – usłyszał po chwili jednostajny głos. – Miałeś rację. Wygląd miejsca odpowiada opisowi.


Osiemnaście nieoznakowanych pojazdów, dwa wozy oddziału szybkiego reagowania i furgonetka Sachs zgromadziły się wokół opustoszałej ulicy na Lower East Side.

East Van Brevoort wyglądała jak Sarajewo. Budynki były opuszczone, dwa z nich wypaliły się całkowicie. Na wschodniej stronie ulicy znajdował się stary szpital z zawalonym dachem. Obok był ogrodzony wykop. Prowadzono tam wykopaliska archeologiczne, o których wspominał Rhyme. Wychudzony, zdechły pies leżał w rynsztoku. Częściowo zjadły go szczury.

Pośrodku innego placu przy ulicy stał budynek z marmurową fasadą, lekko różową. Obok znajdowała się powozownia. Był w trochę lepszym stanie niż inne budynki wzdłuż Van Brevoort.

Sellitto, Banks i Haumann stali obok pojazdu oddziału specjalnego. Podobnie jak inni policjanci mieli na sobie kamizelki kuloodporne. Uzbrojeni byli w karabinki M-16. Sachs podeszła do nich i bez pytania włożyła na głowę hełm. Zaczęła zapinać kamizelkę kuloodporną.

– Sachs, nie jesteś policjantem operacyjnym – powiedział Sellitto.

Odpinając pas, zaczęła przyglądać się badawczo detektywowi, dopóki nie ustąpił i powiedział:

– Okay. Ale będziesz zabezpieczała tyły. To jest rozkaz.

– Będziesz w Oddziale Drugim – dodał Haumann.

– Tak jest. Mogę z tym żyć.

Jeden z policjantów podał jej karabinek MP-5. Pomyślała o Nicku – o ich randce na strzelnicy. Dwie godziny ćwiczyli strzelanie z broni automatycznej. Strzelali, wbiegając do pomieszczeń treningowych, szybko przy tym wymieniając magazynki w kształcie bananów. Potem czyścili karabinki, usuwając z nich piasek, który jest prawdziwą zmorą dla broni automatycznej. Nick lubił staccato karabinów maszynowych, jednak Sachs była trochę przerażona hałasem robionym przez broń o dużym kalibrze. Zaproponowała pojedynek. Trzykrotnie pokonała go w strzelaniu z glocka z odległości 15 metrów. Roześmiał się i pocałował ją mocno, gdy ostatnia łuska wyskoczyła z komory jej pistoletu i upadła na strzelnicy.

– Będę używała mojej broni osobistej – powiedziała policjantowi.

Podbiegli do nich Chłopcy Twardziele, kuląc się i klucząc, jakby byli ostrzeliwani przez snajperów.

– Sprawdziliśmy. Wokół nikogo nie ma. Budynek jest…

– …całkowicie opuszczony.

– Szyby są wybite. Wejście z tyłu…

– …prowadzące na aleję. Drzwi są otwarte.

– Otwarte? – powtórzył Haumann, spoglądając na kilku swoich policjantów.

Saul potwierdził.

– Nie chodzi mi o to, że nie są zamknięte na klucz, ale że są otwarte na oścież.

– Jakieś pułapki?

– Nie widzieliśmy, co nie znaczy…

– …że ich nie ma.

– Są jakieś pojazdy w alei? – zapytał Sellitto.

– Nie.

– Od frontu mamy dwa wejścia. Główne drzwi do budynku…

– …które chyba są zamknięte na stałe oraz drzwi do starej powozowni – podwójne, zmieściłyby się w nich dwa pojazdy. Była tam kłódka i łańcuch.

– Ale leżały na ziemi.

Haumann kiwnął głową.

– Może jest w środku.

– Może – rzekł Saul i dodał: – Powiedz mu, co chyba słyszeliśmy.

– Słaby odgłos. Mógł to być płacz.

– Tak. Mógł to być płacz.

– Małej dziewczynki? – spytała Sachs.

– Niewykluczone. W jaki sposób Rhyme odszukał to miejsce?

– Mnie też nie zdradza, jak pracuje jego umysł – odparł Sellitto.

Haumann przywołał jednego ze swoich dowódców i wydał rozkazy. Chwilę później dwa pojazdy oddziału specjalnego pojechały na skrzyżowanie i zamknęły ulicę.

– Oddział Pierwszy – drzwi frontowe. Użyjcie niewielkich ładunków. Oddział Drugi – w aleję. Na trzy ruszacie. Zrozumiano? Unieszkodliwcie go, ale ponieważ może tam być ta dziewczynka, sprawdźcie najpierw, czy macie wolną linię strzału. Sachs, czy na pewno chcesz brać w tym udział?

Stanowczo potwierdziła.

– Okay, chłopcy i dziewczęta. Ruszamy.

Rozdział trzydziesty drugi

Sachs i pięciu innych policjantów z Oddziału Drugiego wbiegli na skwarną aleję, zablokowaną przez pojazdy oddziału specjalnego. Zielsko obficie porastało brukowaną ulicę. To oraz popękane fundamenty i puste place przypominały jej grób, który odkryła wczoraj rano.

Ma nadzieję, iż ofiara nie żyje. Uchroniło ją to przed czymś znacznie gorszym…

Haumann rozkazał, żeby policjanci z policji konnej zajęli stanowiska na dachach sąsiednich domów. Lufy ich karabinów sterczały jak anteny.

Oddział zatrzymał się przy drzwiach z tyłu domu. Towarzyszący jej policjanci przyglądali się, gdy Sachs sprawdzała taśmę, którą okleiła buty. Słyszała, jak jeden z nich powiedział coś cicho o przesądzie.

Wtedy usłyszała w słuchawkach.

– Dowódca Oddziału Pierwszego. Przy drzwiach frontowych. Ładunki założone i uzbrojone. Jesteśmy gotowi.

– Dowódca Oddziału Drugiego? Oddział Drugi?

– Oddział Drugi na stanowisku.

– Dowódca Oddziału Drugiego prowadzi. Oba oddziały, wpadamy na trzy.

Po raz ostatni sprawdziła broń.

– Raz…

Językiem dotknęła kropli potu spływającej jej po nabrzmiałej ranie na wargach. – Dwa…

Okay, Rhyme, popatrz…

– Trzy!

Eksplozja nie była głośna: stłumiony trzask. Policjanci szybko ruszyli naprzód. Wbiegła do budynku za grupą z oddziału specjalnego. Rozproszyli się. Wiązki światła rzucane przez latarki przymocowane do luf karabinów krzyżowały się ze snopami światła słonecznego wpadającego przez okna. Sachs spostrzegła, że jest sama. Inni policjanci rozbiegli się po budynku, przeszukiwali pomieszczenia, szafy. Zaglądali za dziwaczne posągi, którymi dom był zapełniony.

Skręciła za róg. Zamajaczyła przed nią blada twarz. Nóż…

Zamarło jej serce. Przyjęła pozycję strzelecką, uniosła broń. Zaczęła naciskać spust, gdy zdała sobie sprawę, że patrzy na malowidło na ścianie. Niesamowity rzeźnik z okrągłą twarzą trzymał nóż w jednej ręce, a w drugiej kawał mięsa.

Towarzysz…

Przestępca wybrał wielki budynek na kryjówkę.

Policjanci wbiegli po schodach na górę. Przeszukiwali pierwsze i drugie piętro.

Ale Sachs szukała czegoś innego.

Znalazła drzwi prowadzące do piwnicy. Były uchylone. Okay. Włączyła latarkę. Chciała zajrzeć za drzwi, ale przypomniała sobie, co mówił Nick: Nigdy nie zaglądaj do pomieszczeń ani za róg na wysokości głowy lub piersi. Tam będzie strzelał przestępca. Uklękła na jedno kolano, wzięła głęboki oddech. Naprzód!

Nic. Mrok.

Odwróciła się, mierzyła z pistoletu.

Słuchaj.

Na początku nic nie słyszała. Potem dotarły do niej nieokreślone szmery, stukot. Odgłosy przyspieszonego oddechu lub chrząknięć.

On tutaj jest! Ucieka!

– Jestem w piwnicy. Proszę o wsparcie – powiedziała do mikrofonu.

– Zrozumiałem. Czekaj.

Nie czekała jednak. Pomyślała o małej dziewczynce, którą porwał. Zaczęła zbiegać po schodach. Zatrzymała się i znów nasłuchiwała. Nagle zdała sobie sprawę, że ma odsłonięte ciało od pasa w dół. Zeskoczyła na podłogę, skuliła się w ciemnościach.

Głęboko oddychała.

Teraz!

Halogenowa lampa, którą trzymała w lewej ręce, rzuciła jaskrawy snop światła poprzez pomieszczenie. Sachs celowała w środek świetlistego dysku, gdy latarka omiatała pokój. Skierowała wiązkę światła w dół. Tamten też mógł przywrzeć do podłogi. Pamiętała, co mówił Nick: Przestępcy nie fruwają.

Nic. Ani śladu bandyty.

– Funkcjonariuszko Sachs?

Policjant z oddziału specjalnego pojawił się na szczycie schodów.

– Och, nie – wymamrotała, gdy latarka oświetliła Pammy Ganz, skuloną w rogu piwnicy. – Nie ruszaj się! – szepnęła do policjanta.

Centymetry od dziewczynki stała wataha wychudzonych, zdziczałych psów. Obwąchiwały jej twarz, ręce i nogi.

Dziewczynka patrzyła szeroko otwartymi oczami na zwierzęta. Jej drobna pierś unosiła się miarowo, łzy spływały po policzkach. Miała otwarte usta, wydawało się, że koniec języka przykleił się jej do górnej wargi.

– Zostań tam – powiedziała Sachs do policjanta. – Nie przestrasz ich.

Wymierzyła z broni, ale nie strzeliła. Zastrzeliłaby dwa lub trzy psy, lecz pozostałe mogłyby wpaść w panikę i zaatakować dziewczynkę. Jeden z nich był na tyle duży, że mógł zagryźć ją jednym kłapnięciem szczęk.

– On jest na dole? – spytał policjant.

– Nie wiem. Przywołaj lekarza. Nie schodźcie jednak na dół.

– Rozumiem.

Kierując broń w stronę psów, Sachs zaczęła powoli podchodzić do dziewczynki. Zwierzęta po kolei odwracały się od Pammy. Mała dziewczynka była po prostu łupem, a Sachs – drapieżnikiem. Psy warczały. Ich przednie łapy drżały, gdy zwierzęta napinały mięśnie. Gotowały się do skoku.

– Boję się – powiedziała Pammy piskliwym głosem, znów przyciągając uwagę psów.

– Cicho, kochanie – wyszeptała Sachs. – Nic nie mów. Nie ruszaj się.

– Mamusiu, chcę do mamy! – Jej przeraźliwy krzyk wystraszył psy. Zaczęły się kręcić, obracając swoje pokancerowane nosy we wszystkie strony.

– Spokojnie, spokojnie…

Sachs przesunęła się w lewo. Teraz na nią psy zwróciły uwagę. Patrzyły najpierw w oczy, a potem kierowały wzrok na wyciągniętą rękę i pistolet. Rozdzieliły się na dwie grupy. Jedna skupiła się przy Pammy, druga usiłowała podkraść się do Sachs z tyłu.

Poruszając się powoli, policjantka znalazła się w końcu między dziewczynką a trzema psami.

Unosiła i opuszczała glocka, mierzyła po kolei do zwierząt. Psy wpatrywały się czarnymi oczami w pistolet.

Jeden z nich, pokryty ranami, z żółtą sierścią, warknął i zaczął zbliżać się do Sachs z prawej strony.

– Mamusiu… – kwiliła dziewczynka.

Sachs pochyliła się powoli, chwyciła za dres i pociągnęła dziewczynkę do siebie. Żółty pies się przysunął.

– Sio – powiedziała Sachs.

Nie posłuchał.

– Poszedł!

Psy napięły mięśnie i obnażyły brązowe zęby.

– Spierdalać! – Sachs krzyknęła i walnęła żółtego psa lufą w nos. Pies zamrugał przerażony oczami, zaskowyczał i wpadł na schody.

Pammy wrzasnęła, doprowadzając pozostałe psy do szału. Zaczęły walczyć między sobą. W piwnicy utworzyło się kłębowisko ciał, w którym co chwila błyskały obnażone zęby. Pokiereszowany rottweiler rzucił pod nogi Sachs kawałek sierści z brązowego kundla. Mocno tupnęła nogą i rottweiler uciekł na schody. Pozostałe psy pobiegły za nim jak charty za królikiem.

Pammy zaniosła się płaczem. Sachs kucnęła przy niej i omiotła światłem latarki piwnicę. Ani śladu przestępcy.

– W porządku, kochanie. Zaraz będziesz w domu. Już dobrze. Pamiętasz tego pana, który tu był? Wyszedł stąd?

– Nie wiem. Chcę do mamy.

W słuchawkach usłyszała głosy policjantów. Parter i pierwsze piętro zostały sprawdzone.

– Samochód i taksówka? – spytała Sachs. – Nie znaleziono ich?

– Nie. Przestępca prawdopodobnie uciekł.

Jego tam nie ma, Amelio. To byłoby bez sensu.

– Piwnica jest bezpieczna? – zawołał policjant ze szczytu schodów.

– Mam zamiar sprawdzić – odparła. – Zaczekajcie.

– Schodzimy.

– Nie – powiedziała. – Miejsce przestępstwa jest prawie niezanieczyszczone i chcę, żeby takie pozostało. Niech tylko lekarz zejdzie na dół i zbada dziewczynkę.

Młody jasnowłosy lekarz zszedł po schodach i pochylił się nad Pammy.

Wtedy Sachs spostrzegła ślady prowadzące w głąb piwnicy do pomalowanych na czarno niskich metalowych drzwi. Podeszła do nich, unikając zadeptania śladów. Kucnęła. Drzwiczki były uchylone. Wydawało się jej, że za nimi znajduje się tunel prowadzący do innego budynku. W środku nie było zupełnie ciemno.

Droga ucieczki. Skurwysyn.

Palcami lewej ręki pchnęła drzwi. Nie zapiszczały.

Wcisnęła się do tunelu.

Przeszła kilka metrów, w słabym świetle nie zauważyła żadnych poruszających się cieni.

Widziała jedynie oczami wyobraźni poparzone ciało T.J. Colfax zwisające przy czarnej rurze i Monelle Gerger otoczoną przez szczury.

– Funkcjonariusz 5885 do dowódcy – powiedziała Sachs do mikrofonu.

– Mów – zwięźle odezwał się Haumann.

– Znalazłam tunel prowadzący do budynku na południe. Trzeba zabezpieczyć drzwi i okna.

– Zrozumiałem.

– Weszłam do niego.

– Do tunelu? Zaraz dostaniesz wsparcie.

– Nie. Nie chcę, żeby ślady w piwnicy zostały zatarte. Niech tylko ktoś zaopiekuje się dziewczynką.

– Powtórz.

– Nie. Bez wsparcia.

Wyłączyła latarkę i zaczęła się czołgać.

Nie miała oczywiście w akademii zajęć z penetrowania tuneli, ale Nick powiedział jej, jak zachowywać się w takich sytuacjach. Broń musi być przy ciele – nie należy wyciągać jej zbyt daleko, aby przestępca jej nie wytrącił. Trzy kroki – dobrze, przesunęła się do przodu. Nasłuchuj. Kolejne dwa kroki. Przerwa. Nasłuchuj. Tym razem cztery kroki. Zachowuj się tak, żeby nie mógł przewidzieć twoich ruchów.

Do cholery, ale tu ciemno.

Poza tym tu śmierdzi. Czym? Zrobiło jej się niedobrze, gdy poczuła drażniący odór.

Doszła do tego klaustrofobia. Zatrzymała się, starała się myśleć o wszystkim, tylko nie o otaczających ją ścianach. Uspokoiła się, ale smród stawał się coraz bardziej drażniący.

Spokojnie, dziewczyno. Spokojnie!

Sachs powstrzymała wymioty.

Co to za hałas? Brzęczenie jakiegoś urządzenia elektrycznego. Odgłos unosił się i opadał.

Znalazła się trzy metry od wylotu tunelu. Dostrzegła dużą piwnicę. Było w niej ciemno, ale nie tak jak w tej, gdzie znalazła Pammy. Oświetlało je skąpe światło wpadające przez okienko. Widziała unoszące się w powietrzu tumany kurzu.

Uważaj, masz pistolet zbyt daleko od ciała. Jedno kopnięcie i wylatuje ci z rąk. Obniż i przesuń do tyłu środek ciężkości ciała! Użyj ramion do celowania, a tyłka jako podpórki.

Znalazła się przy drzwiach.

Znów powstrzymała wymioty, stłumiła odgłos.

Czeka na mnie czy nie?

Szybko wyjrzyj i schowaj głowę. Masz na głowie hełm. Nie jest całkowicie kuloodporny, ale przypomnij sobie, że przestępca ma przy sobie trzydziestkędwójkę. Damska broń.

W porządku. Pomyśl. W którą stronę najpierw spojrzeć? „Poradnik dla policji patrolowej” nie jest tu pomocny, a i Nick nie chce służyć jej radą. Rzuć monetą.

Lewa.

Szybko wysunęła głowę, spojrzała w lewo. Cofnęła się do tunelu.

Nic nie zauważyła, tylko pustą ścianę i cienie.

Jeżeli jest po prawej stronie, widział mnie. Przygotuje się do strzału.

Okay, ruszaj. Tylko szybko.

Gdy się poruszasz…

Sachs wyskoczyła z tunelu.

…nie dopadną cię.

Rzuciła się na podłogę, przeturlała i odwróciła.

Jakaś postać ukryła się w cieniu pod oknem, po prawej stronie. Szybko wycelowała, ale nie strzeliła – zamarła z przerażenia.

Straciła oddech.

Boże…

Jej wzrok przyciągnęło ciało kobiety przytwierdzone do ściany.

Od pasa w górę kobieta była szczupła, miała ciemnokasztanowe włosy, wychudzoną twarz, małe piersi, kościste ramiona. Jej skórę pokrywał rój much – to ich brzęczenie słyszała.

Ale od pasa w dół… Zakrwawione kości miednicy, udowe, stóp. Mięso rozpuściło się we wstrętnej cieczy, w której kobieta została zanurzona. Zawartość kadzi przypominała gulasz. Ciecz była ciemnobrązowa, pływały w niej kawałki mięsa. Był to ług albo jakiś kwas. Opary płynu gryzły Sachs w oczy. Przerażenie i wściekłość wypełniły jej serce.

Biedactwo.

Sachs bezskutecznie opędzała się od much, które znalazły kolejną ofiarę.

Ręce kobiety nie były związane. Dłonie miała wzniesione, jakby medytowała, oczy zamknięte. Purpurowy strój do biegania leżał obok niej.

Nie była jedyną ofiarą w piwnicy.

Inny szkielet – całkowicie pozbawiony mięśni – leżał obok podobnej kadzi, tyle że bez okropnego kwasu, pokrytej wewnątrz warstwą krwi i rozpuszczonych mięśni. Brakowało kości przedramienia i ręki. Dalej znajdował się kolejny szkielet. Ten został dokładnie rozebrany, kości starannie oczyszczono z mięśni i ułożono na podłodze. Obok czaszki leżał stos papieru ściernego. Wygładzona świeciła jak trofeum.

Za sobą usłyszała jakiś hałas.

Odgłos oddechu. Był słaby, ale łatwy do rozpoznania. Głęboko wciągnęła powietrze.

Odwróciła się, wściekła na siebie, że zachowała się tak nieostrożnie.

Jednak za nią nikogo nie było. Skierowała wiązkę światła na podłogę wyłożoną kamieniem. Ślady butów przestępcy nie były tak widoczne jak na zakurzonej podłodze w piwnicy w sąsiednim budynku.

Kolejny głęboki oddech.

Gdzie on jest? Gdzie?

Skulona Sachs ruszyła naprzód. Oświetlała wszystkie zakątki… Nic.

Gdzie, do cholery, on jest? Może znajduje się tu inny tunel albo wyjście na ulicę?

Gdy znów spojrzała na podłogę, dostrzegła coś, co przypominało słabe ślady. Prowadziły do najmroczniejszej części piwnicy. Poszła obok nich.

Zatrzymała się. Nasłuchiwała.

Odgłos oddechu?

Tak. Nie.

Nierozważnie odwróciła się i ponownie przyjrzała zamordowanej kobiecie.

Dalej!

Znów się obejrzała.

Szła w stronę cienia.

Nic. Czy to możliwe, że go słyszy, ale nie może dostrzec?

Ściana przed nią była jednolita. Nie znalazła żadnych drzwi i okien. Zaczęła iść w kierunku szkieletów.

Nagle usłyszała w myślach głos Lincolna Rhyme’a: Miejsca przestępstw mają trzy wymiary.

Gwałtownie uniosła wzrok, oświetliła przestrzeń przed sobą. Błysnęły zęby ogromnego dobermana. Zwisały z nich kawałki sinego mięsa. Pies znajdował się pół metra przed nią na dużym występie. Czekał na nią jak żbik.

Na chwilę Sachs i doberman zamarli w bezruchu.

Sachs odruchowo opuściła głowę i zanim zdążyła unieść broń, pies rzucił się na nią. Zębami chwycił za hełm. Gwałtownie szarpiąc pasek, doberman usiłował złapać Sachs za gardło, gdy upadli na podłogę obok zakopanej w ziemi kadzi z kwasem. Pistolet wypadł jej z ręki.

Zęby psa zaciskały się na hełmie. Przebierał tylnymi łapami, jego pazury wbijały się w kamizelkę, brzuch, uda. Uderzyła go pięściami, ale był jak kłoda drewna – nic nie poczuł.

W końcu, kiedy ściągnął jej hełm z głowy, cofnął się, a następnie rzucił na twarz. Zasłoniła się lewą ręką. Gdy zęby psa zatopiły się w jej przedramieniu, prawą ręką sięgnęła do kieszeni, wyciągnęła nóż i wbiła go między żebra zwierzęcia. Rozległ się przeraźliwy skowyt. Pies stoczył się na bok, by po chwili pobiec w stronę drzwi.

Sachs podniosła pistolet z podłogi i natychmiast ruszyła za nim niskim tunelem. Kiedy się z niego wydostała, zauważyła, że ranne zwierzę biegnie w kierunku Pammy i lekarza, który zamarł z przerażenia, gdy doberman wyskoczył w powietrze.

Sachs przykucnęła i dwukrotnie strzeliła. Jeden z pocisków trafił psa w tył głowy, natomiast drugi był niecelny: uderzył w ścianę z cegły. Dygoczące ciało dobermana upadło u stóp lekarza.

– Oddano strzały! – usłyszała w swoim radiu i po chwili kilku policjantów zbiegło po schodach. Odciągnęli ciało psa i otoczyli dziewczynkę.

– Wszystko w porządku! – krzyknęła Sachs. – To ja strzelałam!

Policjanci wstali z pozycji strzeleckich.

Pammy głośno płakała.

– Piesek nie żyje… Pani zabiła pieska.

Sachs włożyła broń do kabury i wzięła dziewczynkę na ręce.

– Mamusiu!

– Za chwilę zobaczysz się z mamą – powiedziała Sachs. – Zaraz do niej zadzwonimy.

Na górze postawiła Pammy na podłodze i zwróciła się do młodego policjanta z oddziału specjalnego:

– Zgubiłam kluczyk do kajdanek. Możesz zdjąć je z rąk dziewczynki? Otwórz je nad kartką czystego papieru. Zawiń i włóż do plastikowego worka na dowody.

Policjant wywracał oczami.

– Słuchaj, piękna, znajdź sobie jakiegoś młodego i jemu rozkazuj.

Chciał odejść.

– Funkcjonariuszu – warknął Haumann – masz robić to, co ci powie.

– Ale jestem z oddziału specjalnego – protestował.

– Przyjmij do wiadomości, że teraz jesteś policjantem badającym miejsce przestępstwa – mruknęła Sachs.


Carole Ganz leżała na plecach w beżowym pokoju. Wpatrywała się w sufit, myślała o wydarzeniach sprzed kilku tygodni, kiedy ona i Pammy oraz grono przyjaciół siedzieli przy ognisku w Wisconsin u Kate i Eddiego. Rozmawiali, opowiadali, śpiewali piosenki. Kate nie miała ładnego głosu, ale Eddie mógłby śpiewać w chórze. Śpiewał dla niej, tylko dla niej, tylko dla Carole, piosenkę Carole King „Gobelin”. Płacząc, Carole Ganz śpiewała razem z nim. Sądziła, że być może wtedy postanowiła zapomnieć o śmierci Rona i rozpocząć życie od nowa.

Przypomniała sobie Kate, mówiącą tej nocy: „Kiedy jesteś zła, powinnaś zapakować gniew i odrzucić go od siebie. Przekazać go komuś. Słuchasz mnie? Nie duś gniewu w sobie. Pozbądź się go”.

No cóż, teraz była zła. Wściekła.

Jakiś dzieciak – bezmyślne małe gówno – zabrał jej męża, strzelając mu w plecy. A teraz stuknięty facet porwał jej córkę. Chciała eksplodować. Powstrzymywała się ze wszystkich sił, aby nie rzucać przedmiotami o ścianę i nie wyć jak kojot.

Teraz leżała w łóżku na plecach. Złamaną rękę położyła ostrożnie na brzuchu. Wzięła Demerol, który uśmierzył ból, ale nie mogła zasnąć. Nie wychodziła na zewnątrz, nic nie robiła, tylko usiłowała skontaktować się z Kate i Eddiem, i czekała na informacje o Pammy.

Cały czas wyobrażała sobie Rona oraz swój gniew. Teraz dokładnie owijała złość w papier, wkładała ją do pudełka i starannie zaklejała paczkę…

Zadzwonił telefon. Patrzyła przez moment na aparat bezmyślnym wzrokiem, potem szybko podniosła słuchawkę.

– Halo?

Carole słuchała policjantki, która mówiła, że znaleziono Pammy. Jest w szpitalu, nic się jej nie stało. Chwilę później usłyszała głos Pammy. Obie zaczęły płakać i śmiać się jednocześnie.

Dziesięć minut później Carole jechała do szpitala czarnym policyjnym sedanem. Siedziała z tyłu pojazdu.

W szpitalu zaczęła biec korytarzem do pokoju, w którym znajdowała się Pammy. Była zaskoczona, że pilnowali jej policjanci. Czyżby nie złapali jeszcze tego popaprańca? Ale jak tylko zobaczyła córkę, zapomniała o nim, o chwilach grozy, które przeżyła w taksówce i w płonącej piwnicy. Objęła córkę.

– Kochanie, bardzo mi ciebie brakowało! Nic ci się nie stało? Naprawdę?

– Ta pani zabiła pieska…

Carole odwróciła się i spostrzegła wysoką, rudą policjantkę – tę samą, która wyciągnęła ją z piwnicy płonącego kościoła.

– …ale dobrze zrobiła, bo chciał mnie zjeść.

Carole uścisnęła Sachs.

– Nie wiem, co powiedzieć… Ja tylko… Dziękuję, bardzo dziękuję.

– Pammy nic się nie stało – Sachs zapewniła kobietę. – Kilka niegroźnych zadrapań, poza tym ma lekki kaszel.

– Pani Ganz?

Do pokoju wszedł młody mężczyzna, niósł jej walizkę i żółty plecak.

– Jestem detektyw Banks. Znaleźliśmy pani rzeczy.

– Och, Bóg zapłać.

– Czy coś zginęło? – zapytał.

Dokładnie przejrzała zawartość plecaka.

Wszystko było: pieniądze, lalka Pammy, Pan Kartofel, paczka modeliny, kompakty, radio z budzikiem… Niczego nie wziął. Zaraz…

– Myślę, że zginęło zdjęcie, ale nie jestem pewna. Wydaje mi się, że było ich więcej. Jednak najważniejsze rzeczy nie zginęły.

Detektyw dał jej do podpisania potwierdzenie odbioru.

Potem do pokoju wszedł młody lekarz. Żartował z Kubusia Puchatka Pammy, gdy mierzył ciśnienie.

– Kiedy ją stąd wypuścicie? – spytała Carole.

– Cóż, chcemy zatrzymać ją kilka dni. Tylko by się upewnić.

– Kilka dni?! Przecież nic jej się nie stało.

– Ma niegroźny nieżyt oskrzeli. Chciałbym się temu przyjrzeć. Poza tym… – zniżył głos – musi ją zbadać specjalista. Aby się upewnić.

– Ale ona ma iść jutro ze mną na uroczystość w ONZ. Obiecałam jej to.

Odezwała się policjantka:

– Tu będzie łatwiej jej pilnować. Nie wiemy, gdzie jest przestępca, porywacz. Pani też przydzielimy ochronę.

– No cóż, nie mam innego wyboru. Mogę tu zostać chwilę?

– Pewnie – odparł lekarz. – Może pani zostać na noc. Wstawimy do pokoju dodatkowe łóżko.

Carole została sama z córką. Usiadła na łóżku i objęła chude ramiona dziecka. Wzdrygnęła się, gdy przypomniała sobie tego szaleńca dotykającego Pammy. Jakim okropnym wzrokiem patrzył, kiedy pytał, czy może obedrzeć jej skórę ze stopy… Zaczęła dygotać i płakać.

Pammy oderwała ją od przykrego wspomnienia.

– Mamusiu, opowiedz mi bajkę… Nie, nie, zaśpiewaj mi piosenkę. O przyjacielu. Proooszę.

Carole uspokoiła się i zapytała:

– Zaśpiewać ci tę piosenkę?

– Tak!

Carole posadziła dziewczynkę na kolanach i zaczęła śpiewać piskliwym głosem „Masz przyjaciela”. Pammy podśpiewywała z nią.

Ta piosenka była jedną z ulubionych Rona. Długo po jego śmierci nie potrafiła wysłuchać kilku taktów piosenki, aby się nie rozpłakać.

Dzisiaj ona i Pammy skończyły śpiewać piosenkę i śmiały się.

Rozdział trzydziesty trzeci

W końcu Amelia Sachs pojechała do swojego mieszkania na Caroll Gardens w Brooklynie.

Znajdowało się dokładnie sześć przecznic od domu rodziców, w którym wciąż mieszkała jej matka.

Gdy tylko weszła do mieszkania, wybrała jedynkę na klawiszach pamięci telefonu znajdującego się w kuchni.

– Mamo. To ja. Zabieram cię na śniadanie do Plaza w środę. Świętujemy.

– Z jakiej okazji? Chcesz uczcić swój nowy przydział? Jak ci się podoba w wydziale spraw publicznych? Nie dzwoniłaś.

Sachs roześmiała się krótko. Zdała sobie sprawę, że matka nie ma pojęcia, co ona robiła w ciągu ostatnich dwóch dni.

– Mamo, oglądałaś wiadomości?

– Ja? Przecież wiesz, że nie mogłabym ich przegapić…

– Słyszałaś o tym porywaczu?

– Kto nie słyszał… A czemu ty o tym mówisz, kochanie?

– Brałam w tym udział.

Opowiedziała zdumionej matce o poszukiwaniach przestępcy, o tym, że uratowała porwane ofiary, o Lincolnie Rhymie i – z pewnymi poprawkami – o miejscach przestępstw.

– Amie, twój ojciec byłby z ciebie dumny.

– Zatem czekam z niecierpliwością na środę. Plaza. Okay?

– Zapomnij o tym, złotko. Oszczędzaj pieniądze. Mam wafle z ciasta naleśnikowego i miód. Możesz przyjechać do mnie.

– To nie będzie duży wydatek, mamo.

– Nieduży? Stracisz fortunę.

– No dobrze – powiedziała Sachs. Chciała, by jej głos brzmiał spontanicznie: – Ale lubisz „Pink Teacup”, prawda?

W tym niewielkim lokalu w West Village podaje się najlepsze naleśniki i potrawy z jajek na całym Wschodnim Wybrzeżu. Chwila milczenia.

– Tam byłoby przyjemnie.

To była strategia, którą Sachs stosowała z powodzeniem od wielu lat.

– Mamo, muszę teraz odpocząć. Zadzwonię jutro.

– Za ciężko pracujesz, Amie. To śledztwo… Czy nie groziło ci niebezpieczeństwo?

– Wykonywałam pracę technika, mamo. Badałam miejsca przestępstw. To najbardziej bezpieczne zajęcie w policji.

– I ciebie specjalnie do tego potrzebowali?! – krzyknęła. – Twój ojciec byłby z ciebie dumny – powtórzyła na koniec rozmowy.

Sachs poszła do sypialni i rzuciła się na łóżko.

Po wyjściu ze szpitala od Pammy odwiedziła dwie inne ofiary przestępcy 823. Monelle Gerger upstrzona bandażami i nafaszerowana szczepionką przeciw wściekliźnie została wypuszczona ze szpitala. Wyjechała już do rodziny we Frankfurcie. „Aby spędzić tam resztę wakacji – powiedziała twardo. – Nie na zawsze”. Wskazała na sprzęt stereo i kompakty, zostawione w zniszczonym mieszkaniu w Niemieckim Domu, w sposób, który wyraźnie mówił, że żaden psychol nie jest w stanie wystraszyć jej z tego miasta.

William Everett wciąż przebywał w szpitalu. Złamany palec nie stanowił oczywiście wielkiego problemu, ale znów pojawiły się kłopoty z sercem. Sachs ogarnęło zdziwienie, gdy dowiedziała się, że przed laty był właścicielem sklepu w Hell’s Kitchen i pomyślała, że może znał jej ojca. „Znałem wszystkich, którzy patrolowali dzielnicę” – powiedział. Z portfela wyjęła zdjęcie mężczyzny w mundurze. „Nie jestem pewny, ale wydaje mi się, że go widywałem” – rzekł wtedy.

Mimo że odwiedziła ofiary w celach towarzyskich, wzięła ze sobą notatnik. Jednak żadna z nich nie umiała powiedzieć nic więcej o przestępcy.

Wyjrzała teraz przez okno w swoim mieszkaniu. Widziała trzęsące się na silnym wietrze liście złotokapów i klonów. Zdjęła mundur i podrapała się pod biustem. Zawsze ją tam swędziało jak diabli, gdy miała na sobie kamizelkę kuloodporną. Włożyła szlafrok.

Przestępca 823 nie przypominał o swoim istnieniu, ale i tak dał im się we znaki. Kryjówka na Van Brevoort została przeszukana bardzo dokładnie. Chociaż – jak powiedział właściciel – przestępca wprowadził się do tego domu dawno, bo w styczniu (pod fałszywym nazwiskiem, co nikogo nie zaskoczyło), to jednak zdołał zabrać ze sobą wszystko, nie wyłączając śladów.

Po tym jak Sachs zbadała miejsce przestępstwa, do domu weszli technicy, którzy sprawdzili każdy centymetr kwadratowy powierzchni. Nic nie znaleźli. Wstępne raporty nie wyglądały zatem zachęcająco.

„Wygląda, że wkładał rękawiczki, nawet gdy szedł do ubikacji” – poinformował ją Banks.

Policja dowiedziała się, co stało się z taksówką i sedanem. Przestępca sprytnie zaparkował je w pobliżu alei D i ulicy Dziewiątej. Sellitto przypuszczał, że miejscowym złodziejom samochodów zajęło siedem do ośmiu minut rozebranie pojazdów na części. Jakiekolwiek ślady, które mogły pozostać w samochodach, rozrzucone były po dziesiątkach warsztatów w całym mieście.

Włączyła telewizor i poszukała wiadomości. Nie było nic o porwaniach. Mówiono wyłącznie o uroczystości otwarcia konferencji pokojowej ONZ.

Gapiła się na Bryanta Gumbela, na sekretarza generalnego ONZ, na ambasadorów z krajów Bliskiego Wschodu. Usiłowała skupić na informacjach całą swoją uwagę. Oglądała nawet reklamy, jakby chciała się ich nauczyć na pamięć.

Robiła to, żeby nie myśleć o umowie z Lincolnem Rhyme’em.

Transakcja była jasna. Teraz gdy Carole i Pammy zostały uwolnione, powinna wywiązać się ze swojej części umowy: Pozwolić mu spędzić godzinę z doktorem Bergerem.

Teraz on, Berger… Nienawidziła spojrzenia doktora. Można było zobaczyć wielkie pieprzone ego w jego przysadzistym, atletycznym ciele. Trzeba było widzieć jego wykrętny wzrok, starannie uczesane włosy, drogie ubranie. Dlaczego Rhyme nie znalazł kogoś porządniejszego? Kogoś, kto przynajmniej wyglądem budziłby większy szacunek.

Zamknęła oczy.

Przestaniesz myśleć o śmierci…

Umowa jest umową. Ale do cholery, Rhyme…

Nie, musi jeszcze raz z nim o tym porozmawiać. Wtedy była zaskoczona, zdenerwowana. Nie przychodziły jej do głowy żadne przekonujące argumenty. W poniedziałek. Ma czas do jutra, by go przekonać, żeby tego nie robił albo przynajmniej odłożył decyzję. Na miesiąc, do diabła, na dzień.

Co mu powie? Powinna zapisać swoje argumenty, napisać krótką mowę.

Otworzyła oczy i wstała z łóżka, by poszukać pióra i czystej kartki.

Teraz mogę…

Zamarła. Powietrze w jej płucach świstało jak wiatr na zewnątrz.

823 stał na środku jej sypialni.

Miał na sobie ciemne ubranie, czarne rękawiczki i maskę na twarzy.

Instynktownie wyciągnęła rękę w kierunku stolika przy łóżku, na którym leżał pistolet i nóż. Ale 823 był przygotowany. Uderzył ją mocno w bok głowy. Żółte światło błysnęło jej przed oczami.

Klęczała na podłodze, gdy kopnął ją w żebra. Upadła na brzuch, usiłowała złapać oddech. Czuła, że z tyłu zapina jej kajdanki. Usta zakleił taśmą izolacyjną. Poruszał się szybko, sprawnie. Odwrócił ją na plecy. Rozpiął się szlafrok.

Kopała wściekle, usiłowała rozerwać kajdanki.

Uderzył ją w żołądek. Zwymiotowała. Chwycił ją pod pachy i zaciągnął przez tylne drzwi do ogródka znajdującego się za domem.

Patrzył wyłącznie na jej twarz, nie spojrzał nawet na piersi, płaski brzuch, wzgórek łonowy pokryty rudymi, kręconymi włoskami. Uznała, że mógłby ją zgwałcić, byleby tylko darował jej życie.

Jednak Rhyme miał rację. To nie żądze seksualne kierowały jego postępowaniem. Coś innego roiło się w jego głowie. Przestępca położył ją na plecach na grządce wilczomlecza. Nikt z sąsiadów nie mógł ich tutaj zobaczyć. Rozejrzał się wokół, ciężko łapał oddech. Potem uniósł łopatę i wbił ją mocno w ziemię.

Amelia Sachs zaczęła płakać.


Potarł tył głowy o poduszkę.

Wewnętrzny przymus – ocenił kiedyś lekarz, obserwując ten nawyk, chociaż Rhyme nie pytał go o zdanie na ten temat. To jest odmiana nawyku, który każe Amelii Sachs wbijać paznokcie w palce.

Wyciągnął szyję, by odwrócić głowę i spojrzeć na charakterystykę przestępcy wiszącą na ścianie. Rhyme wierzył, że cała historia szaleństwa tego człowieka znajduje się przed nim: w czarnych literach i przerwach między nimi. Jednak nie znał zakończenia tej historii, przynajmniej na razie.

Znów spojrzał na wskazówki. Tylko kilka pozostało niewyjaśnionych.

Blizna na palcu.

Węzeł.

Płyn po goleniu.

Blizna była bezużyteczna, dopóki nie zatrzymano przestępcy. Nie poszczęściło się im przy identyfikacji węzła – Banks stwierdził jedynie, że nie jest to węzeł żeglarski. Zakładając, że większość porywaczy nie używa wody kolońskiej przed akcją, dlaczego korzystał z niej 823? Rhyme ponownie doszedł do wniosku, że po to, aby zamaskować inny zapach, który mógłby go zdradzić. Rozważył wszystkie możliwości: żywność, alkohol, chemikalia, tytoń…

Rhyme poczuł na sobie wzrok, obejrzał się w prawo. Puste oczodoły grzechotnika skierowane były na łóżko. Szkielet węża to jedyna wskazówka, która nie miała swojego miejsca. Nic nie mówiła, tylko szydziła z nich.

Coś przyszło mu na myśl. Używając urządzenia do odwracania stron, Rhyme zaczął kartkować „Zbrodnie w starym Nowym Jorku”. Wrócił do rozdziału poświęconego Jamesowi Schneiderowi. Odszukał ustęp, o którym pomyślał.

Bardzo znany lekarz umysłów (lekarz „psychelogii” – nazwa tej nowej dyscypliny dopiero później weszła do powszechnego użycia) zakładał, że zamiarem Jamesa Schneidera nie było krzywdzenie ofiar. Raczej – sugerował uczony lekarz – ten nikczemnik szukał zemsty na tych, którzy uczynili mu coś, co postrzegał jako krzywdę – na policji, jeżeli nie na całym społeczeństwie.

Któż może powiedzieć, gdzie leżały źródła jego nienawiści? Podobnie jak źródła Nilu, motywy jego postępowania ukryte były przed światem – być może również przed nim samym. Jedną z przyczyn można znaleźć jednak w mało znanym fakcie: James Schneider jako dziesięcioletnie dziecko widział, jak policjanci wyciągają jego ojca z domu. Zmarł w wiezieniu, skazany za rabunek, który – jak później stwierdzono – nie był jego dziełem. Po tym pomyłkowym aresztowaniu matka chłopca zaczęła prowadzić życie ulicznicy i porzuciła syna. Wychowywał się od tej pory w przytułku.

Czy ten szalony człowiek popełnił zbrodnie, aby urągać policji, która przez swoją niedbałość zniszczyła jego rodzinę?

Zapewne nigdy się tego nie dowiemy. Jedno jest pewne: James Schneider – Kolekcjoner Kości – chcąc wystawić policję na urągowisko, wywierał zemstę na mieście, na jego niewinnych obywatelach…

Lincoln Rhyme ułożył wygodnie głowę na poduszce i ponownie zaczął przyglądać się charakterystyce.


Ziemia jest cięższa niż cokolwiek innego.

To jest ziemia – pył na metalowym jądrze. Nie zabija, odcinając dostęp powietrza do płuc, ale ściskając komórki, dopóki nie obumrą w wyniku stresu i bezruchu.

Sachs chciała umrzeć. Modliła się o to. Szybko. Ze strachu lub na atak serca. Zanim pierwsza łopata ziemi przykryje jej twarz. Modliła się o śmierć bardziej niż Lincoln Rhyme o pigułki i brandy.

Leżąc w grobie, który przestępca wykopał w jej ogródku, Sachs czuła, że zbita, pełna robaków ziemia porusza się wokół jej ciała.

Sadystycznie zakopywał ją powoli, rzucając na nią od czasu do czasu płaską łopatę ziemi. Rozpoczął od przysypywania stóp. Doszedł teraz do jej piersi. Ziemia wsypywała się pod szlafrok, łaskocząc piersi jak palce kochanka.

Przygniatał ją coraz większy ciężar. Mogła wciągać do płuc tylko małe porcje powietrza. Przerwał raz lub dwa razy i przyglądał się jej uważnie.

Lubi się przyglądać…

Ręce miała skute na plecach kajdankami. Napięła mięśnie szyi, starała się trzymać głowę jak najwyżej.

Jej pierś pokryła warstwa ziemi. Następnie ramiona, szyję. Chłodna ziemia zbliżała się do rozpalonej skóry twarzy. Nie mogła już poruszać głową. Pochylił się nad nią i zerwał taśmę z jej ust. Gdy usiłowała krzyknąć, rzucił garść ziemi na jej twarz. Zadygotała, zadławiła się czarną glebą. Zaczęło dzwonić jej w uszach – słyszała starą piosenkę z dzieciństwa: „Zielone liście lata”. Ojciec bez przerwy puszczał tę piosenkę. Była smutna, łatwo zapadała w pamięć. Zamknęła oczy. Wszystko zniknęło w ciemnościach. Otworzyła usta, ale znów wpadły jej do ust grudki ziemi.

Nie myśleć o śmierci…

Była cała przykryta ziemią.

Leżała spokojnie. Nie krztusiła się, nie oddychała. Ziemia była doskonałą pieczęcią. Nie miała powietrza w płucach, by krzyknąć. Nic nie słyszała z wyjątkiem narzucającej się melodii i dzwonienia w uszach.

Przestała odczuwać ciężar na twarzy, gdy jej ciało skostniało tak jak ciało Lincolna Rhyme’a. Pomału przestawała myśleć.

Ciemność, ciemność. Nie słyszała już głosu swojego ojca, Nicka… nie widziała już wskaźnika prędkościomierza, zbliżającego się do stu sześćdziesięciu.

Ciemność.

Nie myśleć…

Ciężar ziemi wpychał ją w głąb. Widziała tylko jeden obraz: rękę wystającą z grobu przy torach, błagającą o litość. Litość, której tamten nie mógł się spodziewać.

Ręka wzywała ją.

Rhyme, opuściłam cię.

Nie myśleć…

Rozdział trzydziesty czwarty

Coś uderzyło ją w czoło. Mocno. Poczuła głuche uderzenie, ale nie zabolało jej.

Co to było? Łopata? Cegła? Może przestępcę ogarnęła litość i uznał, że ten rodzaj śmierci jest zbyt okrutny, dlatego postanowił odkopać jej szyję, aby podciąć żyły.

Następne uderzenia i następne. Nie mogła jeszcze otworzyć oczu, ale zdawała sobie sprawę, że dociera do niej światło i powietrze. Strząsnęła warstwę ziemi z ust i wciągnęła trochę powietrza. Nie mogła jeszcze głęboko oddychać. Zaczęła głośno kasłać, wymiotować i pluć.

Gwałtownie otworzyła oczy i przez łzy dostrzegła rozmytą sylwetkę Lona Sellitta, który klęczał nad nią, oraz dwóch lekarzy. Jeden z nich włożył jej palce do ust i usuwał ziemię, drugi przygotowywał do użycia maskę tlenową.

Sellitto i Banks odkopywali jej ciało, odgarniając ziemię muskularnymi dłońmi. Wyciągnęli ją z dołu, zrzucając z niej szlafrok, jakby była to wyleniała skóra. Sellitto, stary rozwodnik, patrzył cnotliwie w bok, gdy wkładał jej na ramiona marynarkę. Młody Jerry Banks oczywiście gapił się na jej nagie ciało, ale jego lubiła i to jej nie denerwowało.

– Czy…? – Chrząknęła, po czym zaczęła gwałtownie kasłać.

Sellitto spojrzał wyczekująco na Banksa, który był bardziej wyczerpany. To on zapewne pobiegł za przestępcą. Młody detektyw pokręcił głową.

– Uciekł.

Usiadła. Chwilę oddychała tlenem z butli.

– Skąd? – wykrztusiła. – Skąd wiedzieliście?

– Rhyme – odparł Banks. – Nie pytaj, jak na to wpadł. Wezwał wszystkich członków zespołu. Gdy dowiedział się, że nic nam się nie stało, wysłał nas do twojego mieszkania.

Nagle poczuła, że ma zdrętwiałą lewą nogę. Dopiero wtedy w pełni zdała sobie sprawę z tego, co się wydarzyło. Zrzuciła maskę tlenową, cofnęła się w panice i zalała łzami. Krzyczała coraz przeraźliwiej:

– Nie, nie, nie…

Wściekle klepała się po ramionach, udach, jakby usiłowała strząsnąć z siebie przerażenie, które obsiadło ją jak rój pszczół.

– Boże, Boże… Nie…

– Sachs? – zawołał zaniepokojony Banks. – Hej, Sachs?

Starszy detektyw ruchem ręki kazał mu odejść na bok. Objął ją ramieniem, gdy znalazła się na czworakach i zaczęła wymiotować, szlochać i wbijać palce w ziemię, jakby chciała ją udusić.

W końcu uspokoiła się, usiadła i zaczęła się śmiać. Początkowo cicho, ale później coraz głośniej i głośniej – histerycznie. Nie zauważyła nawet, że otworzyło się niebo i zaczęły spadać ogromne, ciepłe krople letniego deszczu.


Położyła ręce na jego ramionach. Dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy.

– Sachs…Och, Sachs.

Odeszła od łóżka i wyciągnęła z rogu pokoju stary fotel. Sachs – ubrana teraz w granatowe wełniane spodnie i koszulkę – opadła ciężko na niego i jak uczennica podciągnęła swoje bardzo zgrabne nogi do ramion.

– Dlaczego my, Rhyme? Dlaczego nas tropi? – Mówiła chrapliwym głosem ze względu na pył, którego się nawdychała.

– Ludzie, których porywał, nie byli dla niego prawdziwymi ofiarami. To my byliśmy.

– Kto to jest „my”? – zapytała.

– Dokładnie nie wiem. Może społeczeństwo, miasto, ONZ, policja. Ponownie przeczytałem jego biblię: rozdział poświęcony Jamesowi Schneiderowi. Pamiętacie, co mówił psycholog o wskazówkach, które pozostawia przestępca?

– Chce nas uczynić współuczestnikami zbrodni, podzielić się z nami winą. Łatwiej mu wtedy mordować – odezwał się Sellitto.

Rhyme skinął głową.

– Nie sądzę, żeby tym się kierował. Każda wskazówka jest wymierzonym w nas atakiem. Każda zamordowana ofiara oznacza naszą porażkę.

W podniszczonym ubraniu, z włosami uczesanymi w koński ogon, Sachs wydawała się piękniejsza niż do tej pory. Ale jej wzrok był posępny. Rhyme przypuszczał, że przypominała sobie każdą łopatę ziemi, która na nią spadła. W oczach Amelii dostrzegł tyle grozy, że musiał spojrzeć gdzie indziej.

– Co on ma przeciwko nam? – spytała.

– Nie wiem. Ojciec Schneidera został aresztowany przez pomyłkę i umarł w więzieniu. A nasz przestępca? Kto to wie? Interesują mnie ślady…

– …nie motywy – Amelia Sachs dokończyła zdanie.

– Dlaczego uderzył w nas bezpośrednio? – spytał Banks, spoglądając na Sachs.

– Znaleźliśmy jego kryjówkę i ocaliliśmy małą dziewczynkę. Nie spodziewał się nas tak szybko. Może wtedy był na przykład w ubikacji. Lon, potrzebujemy całodobowej ochrony. Ukrył się, gdy uratowaliśmy dziewczynkę, ale zaatakował ponownie. Założę się, że ty, Jerry, ja, Cooper, Haumann, Polling jesteśmy na jego liście. Tymczasem wyślij ludzi Perettiego, aby zbadali mieszkanie Sachs. Jestem pewny, że zachował wszystkie środki ostrożności, ale mógł zostawić jakieś ślady. Zmuszony był opuścić miejsce szybciej, niż planował.

– Chcę tam pojechać – oznajmiła Sachs.

– Nie – powiedział Rhyme.

– Muszę zbadać miejsce przestępstwa.

– Musisz odpocząć – zarządził. – To właśnie musisz, Sachs. Nie mam oporów, żeby ci powiedzieć, że wyglądasz okropnie.

– Tak, on ma rację – odezwał się Sellitto. – To jest rozkaz. Powinnaś odpoczywać. Dwustu policjantów go szuka. Poza tym mamy do dyspozycji stu dwudziestu agentów Dellraya.

– Mam miejsce przestępstwa w swoim ogródku i nie pozwalacie mi go zbadać?

– Tak – odparł Rhyme.

Sellitto podszedł do drzwi.

– Czy wszystko jasne?

– Tak jest, sir.

– Chodź, Banks. Mamy dużo roboty. Sachs, podwieźć cię? Czy może jeszcze pozwalają ci samej prowadzić?

– Dziękuję, mam samochód na dole – odparła.

Obaj detektywi wyszli. Rhyme słyszał ich głosy na pustym korytarzu. Trzasnęły drzwi, policjanci wyszli z domu.

Rhyme zauważył, że nad jego głową jaskrawo świecą się lampy. Kliknął kilka razy i przyciemnił światła.

Sachs się przeciągnęła.

– Cóż – mruknęła w tym samym momencie, w którym Rhyme powiedział: „Zatem”.

Spojrzała na zegar.

– Jest późno.

– Oczywiście.

Wstała i podeszła do stołu, na którym leżała jej torebka. Wzięła ją, otworzyła i wyciągnęła lusterko. Uważnie przyjrzała się swoim ustom.

– Nie wygląda to źle – odezwał się Rhyme.

– Prawie Frankenstein – powiedziała, dotykając ust. – Dlaczego nie używają nici w kolorze mięsa? – Odłożyła lusterko i zarzuciła torebkę na ramię. – Przesunąłeś łóżko – zauważyła. Znajdowało się bliżej okna.

– Thom przesunął. Teraz, jeśli chcę, mogę patrzeć na park.

– To dobrze.

Podeszła do okna. Spojrzała na ulicę.

Na Boga – pomyślał Rhyme. Zrób to. Nic się nie stanie.

– Chcesz tu zostać? Mam na myśli to, że jest późno, a ekipa będzie szukała śladów w twoim domu jeszcze przez kilka godzin – wyrzucił z siebie.

Poczuł niepokój, oczekując odpowiedzi. Zduś emocje, wydał sobie polecenie w myślach. Był wściekły na siebie, dopóki jej twarzy nie rozjaśnił uśmiech.

– Chciałabym.

– Świetnie. – Jego szczęka zaczęła drżeć od nadmiaru adrenaliny. – Wspaniale. Thom!

Będą słuchać muzyki, sączyć whisky. Może opowie jej o słynnych miejscach przestępstw. Historyka tkwiącego w nim interesowała też kariera jej ojca, praca w policji w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Chciał się czegoś dowiedzieć o niesławnym dawnymi laty okręgu Midtown South.

– Thom! Przynieś pościel! I koc! Thom! Nie wiem, do cholery, co on robi. Thom! – krzyczał Rhyme.

Sachs chciała coś powiedzieć, ale właśnie w drzwiach zjawił się Thom.

– Jeden nieuprzejmy krzyk wystarczy – rzucił rozdrażniony. – Wiesz o tym, Lincoln.

– Amelia tu zostanie. Czy możesz przynieść koce i poduszki na kanapę?

– Nie chcę spać na tej kanapie – powiedziała. – Leżałabym jak na kamieniach.

Odmowa bardzo go zabolała. Od kilku lat nie odczuwałem takich emocji, pomyślał ponuro. Niemile zaskoczony uśmiechnął się mimo wszystko.

– Na dole jest sypialnia. Thom przygotuje ci miejsce do spania.

Ale Sachs położyła na stole torebkę.

– W porządku. Thom. Nie musisz tego robić.

– Nie sprawi mi to kłopotu.

– W porządku. Dobranoc, Thom. – Podeszła do drzwi.

– Hm, ale ja…

Uśmiechnęła się.

– No to… – zaczął, odrywając wzrok od niej i kierując go na Rhyme’a, który zmarszczył czoło i potrząsnął głową.

– Dobranoc, Thom – powtórzyła twardo. – Idź już.

Zatrzasnęła drzwi, gdy Thom wyszedł na korytarz.

Sachs zdjęła buty, spodnie i koszulkę. Miała teraz na sobie tylko koronkowy biustonosz i luźne, bawełniane majtki. Wsuwając się do łóżka obok Rhyme’a, ukazała cały seksapil, którym piękna kobieta może oczarować mężczyznę.

Zwinęła się w kulkę i roześmiała.

– Niesamowite łóżko. – Przeciągnęła się jak kotka. Zamknąwszy oczy, zapytała: – Nie masz nic przeciwko temu?

– Nie mam nic przeciwko temu.

– Rhyme?

– Co?

– Opowiedz mi więcej o swojej książce, dobrze? O miejscach przestępstw.

Zaczął mówić o przebiegłym, seryjnym mordercy z Queens, ale po minucie spostrzegł, że Sachs śpi.

Rhyme spojrzał w dół i zauważył, że piersi Sachs dotykają jego piersi, jedno kolano położyła na jego udzie. Po raz pierwszy od wielu lat miał na twarzy włosy kobiety. Łaskotały go. Zapomniał, że taką reakcję wywołują włosy. Był tak zanurzony w przeszłości i miał tak doskonałą pamięć, że zaskoczyło go, iż nie może sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni doznawał takiego uczucia. Przypominał sobie jedynie wieczory z Blaine; sprzed wypadku, jak przypuszczał. Pamiętał, że kiedyś postanowił znieść łaskotki, nie usuwać włosów z twarzy, aby nie obudzić żony.

Teraz oczywiście nie mógł nic zrobić z włosami Sachs, nawet gdyby sam Bóg o to prosił. Nie myślał o tym, że mu przeszkadzają, wprost przeciwnie, chciał o tym pamiętać do końca świata.

Rozdział trzydziesty piąty

Następnego ranka Lincoln Rhyme znów był sam.

Thom poszedł na zakupy, Mel Cooper pracował w laboratorium policji. Vince Peretti zakończył badania w domu przy Van Brevoort i w mieszkaniu Sachs. Znaleziono zaledwie kilka śladów. Rhyme przypisał to inteligencji przestępcy, a nie niekompetencji Perettiego.

Rhyme oczekiwał kolejnego raportu, ale zarówno Dobyns, jak i Sellitto uważali, że przestępca ukrył się i przynajmniej na razie nie będzie dawał znaków życia. W ciągu ostatnich dwunastu godzin nie było żadnych ataków na policję ani porwań.

Ochroniarz Sachs – olbrzymi policjant z patrolu – towarzyszył jej w czasie wizyty u laryngologa w szpitalu na Brooklynie: wchłonięty pył spowodował kłopoty z gardłem. Rhyme też miał obstawę: umundurowany policjant pełnił wartę przed jego domem. Znał tego sympatycznego gliniarza od lat. Prowadził z nim kiedyś długie rozmowy o wyższości torfu irlandzkiego nad szkockim przy produkcji whisky.

Rhyme był w doskonałym nastroju. Powiedział do domofonu:

– Spodziewam się wizyty lekarza w ciągu kilku najbliższych godzin. Proszę go wpuścić.

Policjant powiedział, że wpuści.

Doktor William Berger potwierdził, że dzisiaj będzie punktualnie.

Rhyme położył głowę na poduszce i zauważył, że nie jest zupełnie sam. Po parapecie spacerowały sokoły. Zachowywały się niezwykle bojaźliwie, były zaniepokojone. Zbliżał się front niskiego ciśnienia. Wprawdzie przez okno Rhyme widział pogodne niebo, ale wierzył ptakom. Były niezawodnymi barometrami.

Zerknął na zegar na ścianie. 11.00. Tak jak dwa dni temu z niecierpliwością oczekiwał przybycia Bergera. Takie jest życie: niepowodzenie za niepowodzeniem, ale czasami uśmiecha się do nas szczęście.

Oglądał telewizję przez dwadzieścia minut, szukał reportaży na temat porwań. Jednak wszystkie stacje nadawały specjalne programy poświęcone uroczystości otwarcia konferencji ONZ. Rhyme uznał, że jest to nudne. Przełączył na CNN, przyjrzał się pięknej reporterce stojącej przed siedzibą ONZ i w końcu wyłączył przeklęty telewizor.

Zadzwonił telefon. Rhyme wykonał wiele skomplikowanych czynności, zanim mógł powiedzieć:

– Halo.

Po chwili ciszy usłyszał męski głos:

– Lincoln?

– Tak?

– Jim Polling. Jak się czujesz?

Rhyme uświadomił sobie, że nie widział kapitana od wczorajszego ranka, jedynie w nocy oglądał go w telewizji na konferencji prasowej, podczas której szeptem podpowiadał burmistrzowi i szefowi policji Wilsonowi.

– Dobrze. Wiadomo coś więcej o przestępcy? – spytał Rhyme.

– Jeszcze nie, ale go złapiemy. – Kolejna przerwa. – Jesteś sam?

– Tak.

Tym razem dłuższa przerwa.

– Czy mogę wpaść do ciebie?

– Oczywiście.

– Za pół godziny?

– Nigdzie nie wychodzę – powiedział żartobliwie Rhyme.

Znów ułożył wygodnie głowę na grubej poduszce, jego wzrok ześlizgnął się na zawiązaną linkę do bielizny, która wisiała obok charakterystyki przestępcy. To jest nieuchwytny koniec, roześmiał się ze swojego dowcipu. Nie mógł pogodzić się z myślą, że zakończy się sprawa, a on nie będzie wiedział, jaki to rodzaj węzła. Przypomniał sobie, że Polling jest wędkarzem. Być może on go rozpozna.

Polling, Rhyme zaczął rozmyślać.

James Polling.

Zastanawiające, w jaki sposób kapitan ich przekonywał, żeby zaangażować Rhyme’a do prowadzenia śledztwa. Dlaczego mu na nim tak zależało? Przecież wybór Perettiego, ze względu na karierę, był dla niego korzystniejszy. Rhyme przypomniał sobie, jak Polling wpadł w szał, gdy Dellray przyszedł odebrać sprawę policji.

Myśląc teraz o nim, doszedł do wniosku, że zaangażowanie się Pollinga w tę sprawę jest niezrozumiałe. Nikt nie zgłasza się na ochotnika do ścigania takich przestępców jak 823, nawet jeśli bardzo chce się zrobić karierę. Zbyt duże prawdopodobieństwo, że będą ofiary śmiertelne. Zbyt duża możliwość wystawienia się na ataki prasy, na zarzuty władz miasta.

Polling… Wpadał do pokoju, sprawdzał, co zrobili, i wychodził.

Oczywiście musiał składać raporty burmistrzowi i szefowi policji.

Ale – nagle ta myśl błysnęła w głowie Rhyme’a – czy nie informował też kogoś innego?

Kogoś, kto chciał znać postępy śledztwa? Przestępcę?

Co, do diabła, Polling miałby wspólnego z porywaczem? Chyba że…

Zamarł.

Może to Polling jest poszukiwanym porywaczem?

Oczywiście, że nie. Ta myśl jest beznadziejnie głupia, śmieszna. Nawet nie biorąc pod uwagę motywów – nie mógł. Przecież był w tym pokoju, gdy porywano ofiary…

Był?

Rhyme spojrzał ponownie na charakterystykę przestępcy.

Ciemne ubranie, pogniecione bawełniane spodnie. Polling chodził w sportowym ubraniu przez kilka ostatnich dni. Co z tego? Wielu ludzi…

Otworzyły się i zamknęły drzwi na dole.

– Thom?

Brak odpowiedzi. Thom ma wolne do popołudnia.

– Lincoln?

Nie! Cholera! Zaczął wybierać numer.

9…1…

Kursorem przejechał na dwójkę.

Kroki na schodach.

Usiłował ponownie wybrać numer 911, ale w zdenerwowaniu strącił joystick.

Jim Polling wszedł do pokoju. Może powinien najpierw zadzwonić do policjanta z ochrony, ale przecież i tak wpuściłby kapitana.

Polling miał rozpięty mundur. Rhyme spojrzał na jego broń przy biodrze. Nie rozpoznał rodzaju, ale wiedział, że kolt kalibru 32 jest na liście osobistej broni, której mogą używać nowojorscy policjanci.

– Lincoln – odezwał się Polling. Był niespokojny, ostrożny. Spojrzał na kręg leżący na stole.

– Co słychać, Jim?

– Na razie spokój…

Polling nie był domatorem. Czy miał bliznę na palcu zrobioną przez żyłkę wędkarską albo nóż? Rhyme chciał zobaczyć jego palce, ale Polling ręce trzymał w kieszeniach. Co w nich ściska? Nóż?

Polling oczywiście zna się na kryminalistyce i wie, jak zacierać ślady.

Maska na twarz? Gdyby Polling był przestępcą, musiałby nakładać maskę: ofiary mogłyby go rozpoznać. A płyn po goleniu… Może nosi buteleczkę w kieszeni i spryskuje miejsca przestępstw, żebyśmy uwierzyli, że używa bruta. Nikt nie mógł go rozpoznać po zapachu.

– Jesteś sam? – spytał Polling.

– Mój asystent…

– Policjant na dole powiedział, że wyszedł na dłużej.

Rhyme zawahał się.

– To prawda.

Jasnowłosy Polling był mizernej postury, ale silny. Rhyme słyszał słowa Dobynsa: Ktoś otwarty, pomocny. Ksiądz, adwokat, polityk, pracownik socjalny. Ktoś pomagający ludziom.

Jak policjant.

Rhyme rozważał to przed swoją – jak sądził – nieuniknioną śmiercią. Był zaskoczony, gdy spostrzegł, że nie chce umierać. Przynajmniej nie w ten sposób, nie na narzuconych przez kogoś warunkach.

Polling podszedł do łóżka.

Jednak Rhyme nie był w stanie nic zrobić. Był zdany na łaskę tego człowieka.

– Lincoln – powtórzył Polling grobowym głosem.

Ich wzrok się spotkał. Przeskoczyła między nimi iskra. Kapitan gwałtownie odwrócił głowę i wyjrzał przez okno.

– Dziwiłeś się, prawda?

– Dziwiłem?

– Dlaczego chciałem, żebyś prowadził śledztwo.

– Myślałem, że ze względu na moje kompetencje.

Kapitan nie uśmiechnął się.

– Jim, powiedz mi, dlaczego chciałeś mnie zaangażować…

Kapitan zacisnął palce. Były szczupłe, ale silne. Może uprawianie wędkarstwa należy do dobrego tonu, niemniej sport ten polega na wyciąganiu żywych istot z wody i rozcinaniu im śliskich brzuchów ostrymi nożami.

– Sprawa Shepherda, cztery lata temu. Razem prowadziliśmy śledztwo.

Rhyme przytaknął.

– Robotnicy znaleźli ciało policjanta na stacji metra.

Rhyme przypomniał sobie głośny jęk, jak odgłos tonącego Titanica. Potem usłyszał głośny jak wystrzał z armaty trzask i belka spadła na jego nieszczęsne plecy. Został przysypany gruzem.

– Badałeś miejsce przestępstwa. Robiłeś to sam, jak miałeś w zwyczaju.

– Tak, zgadza się.

– Czy wiesz, dlaczego mogliśmy aresztować Shepherda? Mieliśmy świadka.

Świadka? Rhyme nie wiedział o tym. Po wypadku nie interesował się sprawą. Dowiedział się jedynie, że Shepherda skazano i trzy miesiące później został zasztyletowany na Riker’s Island przez napastnika, którego nigdy nie złapano.

– Świadek – kontynuował Polling – widział Shepherda z bronią w domu jednej z ofiar. – Kapitan podszedł do łóżka, skrzyżował ramiona. – Mieliśmy świadka dzień przed znalezieniem ostatniego ciała, zanim zażądałem, żebyś zbadał miejsce przestępstwa.

– Jim, co ty mówisz?

Kapitan wbił oczy w podłogę.

– Nie potrzebowaliśmy cię. Nie potrzebowaliśmy twojego raportu.

Rhyme nic nie powiedział.

Polling pokiwał głową.

– Rozumiesz, co ja chcę powiedzieć? Tak bardzo chciałem dobrać się do skóry temu pieprzonemu Shepherdowi… Nie chciałem, żeby się wywinął. Dobrze wiesz, jakie wrażenie na sądzie robiły raporty Lincolna Rhyme’a z miejsc przestępstw. Wytrącały wszystkie argumenty z rąk adwokatów.

– Ale Shepherd zostałby skazany bez mojego raportu.

– Tak, to prawda. Chociaż to nie wszystko. Miałem informację od firmy prowadzącej prace, że nie jest tam bezpiecznie.

– Na stacji metra… I chciałeś, żebym prowadził badanie, dopóki nie podparto stemplami stropu.

– Shepherd mordował policjantów. – Polling się skrzywił. – Tak bardzo chciałem go dopaść. Wtedy dałbym wszystko, żeby go schwytać. Ale… – Ukrył twarz w dłoniach.

Rhyme nic nie powiedział. Słyszał jęk belki, trzask pękającego drewna, potem szum sypiącego się pyłu. Jego ciało ogarnął dziwny spokój, podczas gdy serce zamarło z przerażenia.

– Jim…

– Dlatego chciałem zaangażować cię do prowadzenia tego śledztwa. – Twarz kapitana wyrażała przygnębienie. Patrzył na kręg leżący na stole. – Ciężko przeżywałem informacje o twoim kalectwie. Umierałeś tutaj powoli. Planowałeś samobójstwo. Żyłem w poczuciu winy. Chciałem przywrócić ci część twojego życia.

– Żyłeś z tym przez ostatnie trzy i pół roku – rzekł Rhyme.

– Znasz mnie, Lincoln. Wszyscy wiedzą, jaki jestem. Jestem bezwzględny dla przestępców. Bez skrupułów. Nie zrezygnuję, dopóki nie dopadnę skurwysyna. Nie umiem tego kontrolować. Wiem, że czasami przesadzałem, ale chodziło o przestępców lub przynajmniej podejrzanych. Nie byli z mojego świata, nie byli policjantami. Ale to, co ci się przytrafiło… to był mój grzech. Popełniłem cholerny błąd.

– Nie byłem nowicjuszem – powiedział Rhyme. – Powinienem wiedzieć, że miejsce nie jest bezpieczne.

– Ale…

– Przyszedłem nie w porę? – dało się słyszeć głos od drzwi.

Rhyme uniósł wzrok, spodziewając się zobaczyć Bergera, ale był to Peter Taylor. Rhyme przypomniał sobie, że miał dzisiaj przyjść, aby sprawdzić, jak po ataku czuje się jego pacjent. Przypuszczał też, że doktor będzie go namawiał do porzucenia myśli samobójczych i wyrzucenia Bergera. Nie miał teraz ochoty na takie rozmowy. Chciał być sam – przemyśleć wyznanie Pollinga. Nie mógł myśleć o czymś innym, jednak powiedział:

– Wejdź, Peter.

– Widzę, że masz obstawę, Lincoln. Policjant na dole zapytał mnie, czy jestem lekarzem i wpuścił mnie na górę. Czyżbyś obawiał się najścia prawników i komorników?

Rhyme się roześmiał. Znów zwrócił się do Pollinga:

– Jim, to był pech. Los tak zrządził. Znalazłem się w złym miejscu w złym czasie. Zdarza się.

– Dziękuję, Lincoln. – Polling położył rękę na ramieniu Rhyme’a i ścisnął je delikatnie.

Rhyme skinął głową i chcąc przerwać krępującą sytuację, przedstawił sobie obu mężczyzn.

– Jim, to jest Pete Taylor, jeden z moich lekarzy. A to jest Jim Polling, z którym kiedyś współpracowałem.

– Miło pana poznać – powiedział Taylor, wyciągając prawą rękę.

Zrobił to zamaszyście i uwagę Rhyme’a coś przykuło. Na palcu wskazującym lekarza spostrzegł dużą szramę.

– Nie! – krzyknął Rhyme.

– Zatem też jesteś gliniarzem. – Taylor ścisnął mocno rękę Pollinga i nożem trzymanym w lewej ręce pchnął kapitana trzykrotnie w pierś. Wbił nóż między żebra precyzyjnie jak chirurg. Niewątpliwie nie chciał uszkodzić cennych kości.

Rozdział trzydzieści szósty

W dwóch długich krokach Taylor znalazł się przy łóżku. Ściągnął urządzenie kontrolne z palca Rhyme’a i rzucił je na środek pokoju.

Rhyme wciągnął głęboko powietrze do płuc, aby krzyknąć, ale doktor powiedział:

– On też nie żyje. Ten konstabl.

Skinął w stronę drzwi: chciał pokazać, że ma na myśli policjanta, który ochraniał Rhyme’a.

Potem patrzył zauroczony na Pollinga, który wił się na podłodze jak zwierzę z przetrąconym kręgosłupem. Krew tryskała na ściany i podłogę.

– Jim! – wrzasnął Rhyme. – Nie, nie…

Kapitan kurczowo zaciskał ręce na przebitej piersi. Przeraźliwy bulgot wydobywający się z jego gardła wypełnił pokój. W agonii walił butami o podłogę. W końcu zadrżał mocno i zastygł w bezruchu. Jego szkliste, przekrwione oczy wpatrywały się w sufit.

Taylor odwrócił się i zaczął powoli obchodzić łóżko. W ręku trzymał nóż. Ciężko oddychał.

– Kim jesteś? – wysapał Rhyme.

Taylor podszedł do łóżka i zacisnął palce na ramieniu. Kilkakrotnie nacisnął kość – może mocno, może delikatnie. Potem chwycił Rhyme’a za palec serdeczny lewej ręki. Przejechał po nim zakrwawionym ostrzem. Wbił je pod paznokieć.

Rhyme poczuł przyprawiający o mdłości słaby ból, potem mocniejszy. Z trudem chwytał powietrze.

Nagle Taylor coś zauważył i zamarł. Stracił oddech ze zdziwienia. Pochylił się, zaczął przyglądać się książce „Zbrodnie w starym Nowym Jorku”, znajdującej się w urządzeniu do odwracania stron.

– Jak… Nie do wiary. Znalazłeś ją. Tak, konstable powinni być dumni, że mają cię w swoich szeregach, Lincolnie Rhymie. Sądziłem, że zajmie wam kilka dni, zanim znajdziecie dom. Myślałem, że Maggie do tego czasu zostanie obgryziona przez psy do kości.

– Dlaczego to robisz? – zapytał Rhyme.

Ale Taylor nie odpowiedział; przyglądał się uważnie Rhyme’owi, mrucząc do siebie.

– Nie byłeś taki dobry, wiesz o tym. Dawnymi czasy. Popełniałeś błędy. Dawnymi czasy.

Dawnymi czasy… co on ma na myśli?

Doktor potrząsnął łysiejącą głową, siwymi – nie kasztanowymi – włosami i spojrzał na pisany przez Rhyme’a podręcznik kryminalistyki. Rhyme, patrząc w oczy doktora, zaczął powoli rozumieć.

– Czytałeś moją książkę – powiedział kryminalistyk. – Studiowałeś ją. W bibliotece, prawda? W oddziale biblioteki publicznej blisko twojego miejsca zamieszkania.

823 był przecież miłośnikiem książek.

Zatem znał procedury stosowane przez Rhyme’a podczas badania miejsc przestępstw. Dlatego bardzo uważnie zacierał ślady, wkładał rękawiczki, dotykając tych powierzchni, których nie badałaby większość kryminalistyków. Dlatego spryskiwał płynem po goleniu miejsca przestępstw: wiedział, czego będzie szukała Sachs.

Oczywiście podręcznik nie był jedyną książką, którą czytał.

„Badanie miejsc przestępstw” też studiował. To z niej zaczerpnął pomysł, aby podrzucać wskazówki, które tylko Lincoln Rhyme mógł odszyfrować.

Taylor wziął do ręki dysk z kręgosłupa, który dał Rhyme’owi siedem miesięcy temu. Zatopiony w myślach ściskał go w palcach.

Rhyme teraz już wiedział, że ten prezent był przerażającą zapowiedzią tego, co nastąpi.

Taylor patrzył obojętnym wzrokiem w przestrzeń. Rhyme przypomniał sobie, że lekarz zawsze tak patrzył, gdy go badał.

Wtedy uważał, że Taylor się koncentruje – teraz wiedział, iż to było szaleństwo. Zawsze starał się z tym walczyć, jednak w tej chwili stracił kontrolę nad sobą.

– Powiedz mi dlaczego? – spytał Rhyme.

– Dlaczego? – wyszeptał Taylor, przesuwając rękę wzdłuż nogi Rhyme’a. Znów nacisnął kolano, goleń, kostkę. – Ponieważ byłeś kimś godnym uwagi, Rhyme. Niezrównanym. Byłeś nieosiągalny.

– Co masz na myśli?

– Jak można ukarać kogoś, kto chce umrzeć? Jeśli go zabijesz, zrobisz to, czego on pragnie. Więc musiałem sprawić, żebyś chciał żyć.

W końcu Rhyme poznał odpowiedź.

– To było fałszerstwo? – wyszeptał. – Ta notatka od koronera z Albany. Sam ją napisałeś…

Colin Stanton. Doktor Taylor to Colin Stanton.

Człowiek, którego rodzina została zamordowana w jego obecności na ulicy w Chinatown. Człowiek, który stał nad ranną żoną i dwójką dzieci i patrzył, jak się wykrwawiają. Nie mógł podjąć decyzji, kogo ratować.

Zawiodłeś. Dawnymi czasy…

Teraz – za późno – ślady ułożyły się w całość.

Ryzykując, że będzie schwytany, stał i przyglądał się swoim ofiarom: T.J. Colfax, Monelle i Carole Ganz, tak jak kiedyś Stanton patrzył na swoją umierającą rodzinę. Pragnął zemsty, ale był lekarzem, który przysięgał, że nie będzie odbierał życia. Żeby zabijać, musiał wcielić się w kogoś innego: w Jamesa Schneidera – szaleńca z dziewiętnastego wieku – którego rodzina została zniszczona przez policję.

– Gdy wyszedłem ze szpitala psychiatrycznego, wróciłem na Manhattan. Przeczytałem w raporcie ze śledztwa, że nie zauważyłeś przestępcy, który wydostał się potem z mieszkania. Wiedziałem, że muszę cię zabić. Ale nie mogłem. Nie wiem dlaczego… Czekałem i czekałem, aż coś się wydarzy… Wreszcie znalazłem książkę. James Schneider… On przeżył to, co ja. Zrobił to, więc i ja mogłem.

Oczyściłem ich do kości.

– A ta notatka o śmierci? – zapytał Rhyme.

– Napisałem ją na swoim komputerze i przesłałem faksem nowojorskiej policji, aby mnie nie podejrzewano. Potem stałem się kimś innym: doktorem Peterem Taylorem. Długo nie wiedziałem, dlaczego akurat to nazwisko wybrałem. Wiesz, dlaczego? – Jego wzrok ześlizgnął się na charakterystykę. – Odpowiedź jest tutaj.

Rhyme zaczął przyglądać się charakterystyce.

Zna słabo niemiecki.

– Schneider – powiedział Rhyme, wzdychając. – To niemiecki odpowiednik angielskiego słowa „tailor”. Krawiec.

Stanton przytaknął.

– Spędziłem wiele tygodni w bibliotece, czytając na temat urazów kręgosłupa. Potem zgłosiłem się do ciebie. Miałem zamiar zabić cię podczas pierwszej wizyty – odcinać po kawałku mięso, aż się wykrwawisz. Trwałoby to wiele godzin albo dni. Ale co się nagle okazało… – Patrzył szeroko otwartymi oczami. – Zrozumiałem, że chcesz popełnić samobójstwo.

Pochylił się nad Rhyme’em.

– Jezu, wciąż pamiętam, jak po raz pierwszy cię zobaczyłem. Ty skurwysynie. Byłeś martwy. Wiedziałem, co powinienem zrobić: musiałem sprawić, żebyś nie chciał umrzeć, znaleźć ci cel w życiu.

Zatem nie miało znaczenia, kogo porywał. Mógł to być każdy.

– Nie interesowało cię, czy ofiary przeżyją?

– Oczywiście, że nie. Chciałem jedynie, abyś starał się je uratować.

– A ten węzeł? – zapytał Rhyme, zwracając uwagę na kawałek linki do suszenia bielizny, wiszący obok charakterystyki. – Szew chirurgiczny?

Przytaknął.

– No pewnie. A blizna na twoim palcu?

– Na moim palcu? – Zmarszczył czoło. – W jaki sposób to… Jej szyja! Zebraliście ślad z szyi Hanny. Wiedziałem, że to możliwe, ale nie pomyślałem o tym. – Był zły na siebie. – Stłukłem szybę w bibliotece w szpitalu psychiatrycznym. Naciskałem szkło, aż pękło. – Wściekle potrząsnął palcem wskazującym z blizną.

– Śmierć twojej żony i dzieci – spokojnie mówił Rhyme – to był wypadek. Straszny, przerażający wypadek. Nie zrobiłem tego celowo. To był błąd. Bardzo ubolewam, że tak się stało.

– Pamiętasz, co napisałeś? We wstępie do swojego podręcznika? „Kryminalistyk wie, że każde działanie ma swoje następstwa. Obecność przestępcy zmienia miejsce przestępstwa, chociaż często nieznacznie. Dlatego możemy zidentyfikować i znaleźć przestępcę: wymierzyć sprawiedliwość” – wyrecytował bezbłędnie Stanton.

Chwycił Rhyme’a za włosy i uniósł jego głowę. Ich twarze znalazły się blisko siebie. Rhyme czuł oddech szaleńca; widział kropelki potu na jego szarej skórze.

– No cóż, jestem efektem twojego działania.

– Co chcesz osiągnąć? Zabijesz mnie i spełnisz moje życzenie.

– Ależ nie zamierzam cię zabijać. Przynajmniej na razie.

Stanton puścił włosy Rhyme’a. Jego głowa opadła na poduszkę.

– Chcesz wiedzieć, co zamierzam zrobić? – zapytał szeptem. – Mam zamiar zabić doktora Bergera. Ale nie w ten sposób, w jaki on to robi. Nie nafaszeruję go tabletkami, nie upiję. Zobaczymy, czy lubi umierać starodawnym sposobem. Następnie twój przyjaciel Sellitto. I policjantka Sachs. Ona też. Raz miała szczęście. Dostanie kolejną szansę. Przygotuję dla niej kolejny pochówek żywcem. Oczywiście Thom także. Będzie umierał tutaj, przed tobą. Oczyszczę go do kości… Dokładnie i powoli. – Stanton zaczął szybko oddychać. – Może zajmę się nim dzisiaj. Kiedy powinien wrócić?

– To ja popełniłem błąd. I moja… – Nagle Rhyme gwałtownie zakasłał. Odchrząknął, starał się złapać oddech. – To moja wina. Zrób ze mną, co chcesz.

– Nie, ty to nie wszystko. To…

– Proszę. Nie możesz… – Rhyme zaczął znów kasłać. Kaszel stawał się coraz bardziej gwałtowny. Starał się go opanować.

Stanton wpatrywał się w niego.

– Nie możesz ich skrzywdzić. Zrobię, czego… – Głos Rhyme’a załamał się. Jego głowa opadła na poduszkę, wytrzeszczył oczy.

Stracił oddech. Jego głową i ramionami wstrząsały dreszcze. Ścięgna szyi naprężyły się jak stalowe liny.

– Rhyme! – krzyknął Stanton.

Pryskając śliną, Rhyme zatrząsł się dwukrotnie. Wcisnął głowę w poduszkę. W kącikach ust pojawiła się krew.

– Nie! – wrzasnął Stanton. Zaczął uciskać klatkę piersiową Rhyme’a. – Nie możesz umrzeć!

Uniósł powieki Rhyme’a. Widział tylko białka.

Rozerwał torbę medyczną Thoma i zrobił Rhyme’owi zastrzyk. Wyciągnął poduszkę. Bezwładną głowę Rhyme’a odchylił do tyłu. Wytarł jego usta i wdmuchnął powietrze do niereagujących płuc.

– Nie! – wściekał się Stanton. – Nie pozwalam ci umrzeć! Nie możesz!

Rhyme się nie poruszył.

Kolejny wydech. Stanton przyglądał się nieruchomym gałkom ocznym.

Rusz się. Rusz się.

Następny wydech. Uciskał pierś Rhyme’a.

W końcu cofnął się. Zamarł przerażony, patrzył i patrzył – przypatrywał się umierającemu mężczyźnie.

W końcu pochylił się, by po raz ostatni napełnić płuca Rhyme’a porcją powietrza.

Kiedy odwrócił swoją głowę i przyłożył ucho, by usłyszeć najmniejszy choćby szmer oddechu, głowa Rhyme’a wystrzeliła do przodu jak u atakującego węża. Zęby zacisnął na tętnicy szyjnej i kręgosłupie lekarza.

Do…

Stanton wrzasnął i gwałtownie rzucił się do tyłu, wyciągając Rhyme’a z łóżka. Upadli na podłogę. Tryskająca krew koloru miedzi wypełniła usta Rhyme’a.

…kości.

Jego płuca, płuca zabójcy, pozbawione były już prawie minutę dopływu powietrza, jednak nie zwolnił uścisku, aby głęboko odetchnąć. Nie zwracał uwagi na bolące policzki, które przygryzł, żeby wywołać krwawienie i upewnić Stantona, że ma atak.

Pomrukiwał z wściekłości – widział Amelię Sachs pogrzebaną żywcem, T.J. Colfax otoczoną kłębami gorącej pary. Potrząsał głową, czuł, że zacisnął zęby na kościach i chrząstce.

Okładając pięściami pierś Rhyme’a, Stanton wrzasnął. Kopniakami usiłował pozbyć się potwora, który wczepił się w niego.

Ale nie mógł wyrwać się z kurczowego uścisku. Wydawało się, że siła wszystkich martwych mięśni skupiła się w szczękach Rhyme’a.

Stantonowi udało się dotrzeć do stolika przy łóżku i chwycić swój nóż. Zaczął dźgać nim Rhyme’a. Ale jedynymi miejscami, których mógł dosięgnąć, były nogi i ramiona kryminalistyka. Rhyme nie czuł przeraźliwego bólu, który uczyniłby każdego zdrowego człowieka niezdolnym do jakiegokolwiek działania.

Jego szczęki zacisnęły się jeszcze bardziej. Krzyk Stantona załamał się, gdy pękła mu tchawica. Zatopił głęboko nóż w ramieniu Rhyme’a, ostrze zatrzymało się na kości. Chciał go wyciągnąć, aby zadać kolejny cios, ale jego ciało zamarło. Potem wstrząsnęły nim drgawki.

Bezwładny Stanton runął na podłogę, pociągając za sobą Rhyme’a. Głowa kryminalistyka z głośnym trzaskiem uderzyła w dębowe deski. Jednak nie rozwarł szczęk, nie przestał miażdżyć szyi Stantona. Potrząsał głową jak głodny lew, podniecony zapachem krwi i zadowolony, że zaspokoił swe krwiożercze żądze.

Загрузка...