Zbliżał się zachód słońca, gdy Amelia Sachs weszła do pokoju. Nie była tym razem w dresie ani w mundurze. Miała na sobie dżinsy i zieloną bluzkę.
Na jej pięknej twarzy Rhyme zauważył kilka zadrapań, których sobie nie przypominał. Nie przypuszczał jednak, żeby były jej dziełem – powstały zapewne w czasie tragicznych wydarzeń ostatnich trzech dni.
– Koszmar – powiedziała, obchodząc wokół fragment podłogi, na którym umarli Stanton i Polling.
Ciała zostały już zabrane, podłoga starta, ale wciąż widać było różową plamę i ślady obrysowania zwłok przestępcy.
Rhyme zauważył, że Sachs zatrzymała się i sztywno ukłoniła doktorowi Williamowi Bergerowi, stojącemu przy oknie, za którym znajdowało się gniazdo sokołów. W ręku trzymał swoją niesławną teczkę.
– Więc dopadłeś go? – zapytała, kierując wzrok na ślady krwi na podłodze.
– Tak – odparł Rhyme. – Załatwiony.
– Sam?
– Nie można tego nazwać walką fair – odparł Rhyme. – Użyłem podstępu.
Na zewnątrz czerwone światło zachodzącego słońca oświetlało wierzchołki drzew i równą linię eleganckich budynków przy Piątej Alei, za parkiem.
Sachs spojrzała na Bergera, który powiedział:
– Lincoln i ja trochę rozmawialiśmy.
– Tak?
Na dłuższą chwilę zapadła cisza.
– Amelio – zaczął Rhyme – mam zamiar doprowadzić to do końca. Podjąłem decyzję.
– Widzę. – Jej wspaniałe usta, zeszpecone teraz niewielkimi szwami, zacisnęły się nieznacznie. To była jedyna widoczna jej reakcja. – Wiesz, że nie lubię, gdy używasz mojego imienia. Nienawidzę tego.
Jak jej wyjaśnić, że to ona jest główną przyczyną, iż nie zrezygnował z samobójstwa? Budząc się dziś rano, spojrzał na Sachs leżącą u jego boku i pomyślał z ogromnym smutkiem, że ona wkrótce wstanie, ubierze się i wyjdzie – wróci do swojego życia, normalnego życia. Gdyby byli przeznaczeni sobie jako kochankowie, gdyby mógł mieć taką nadzieję. Ale to tylko kwestia czasu, żeby znalazła sobie drugiego Nicka i się zakochała. Sprawa przestępcy 823 się zakończyła. Ta sprawa ich łączyła, ale teraz ich drogi się rozejdą. Nieuchronnie.
O, Stanton był bardziej przebiegły, niż można było przypuszczać. Rhyme został postawiony na krawędzi prawdziwego życia, a nawet, chyba tak, przekroczył ją.
Sachs, kłamałem: Czasami nie możesz przestać myśleć o śmierci. Czasami musisz…
Zacisnąwszy dłonie, Sachs podeszła do okna.
– Chciałam przedstawić cały worek argumentów, żeby odwieść cię od samobójstwa. Coś naprawdę ekstra. Ale nie potrafię. Mogę jedynie powiedzieć, że nie chcę, żebyś to zrobił.
– Sachs, umowa jest umową.
Spojrzała na Bergera.
– Do cholery, Rhyme. – Podeszła do łóżka i pochyliła się. Położyła rękę na jego ramieniu, odgarnęła włosy z czoła. – Ale czy możesz coś dla mnie zrobić?
– Co?
– Daj mi kilka godzin.
– Nie zmienię decyzji.
– Rozumiem. Tylko dwie godziny. Jest jeszcze coś, co powinieneś zrobić…
Rhyme spojrzał na Bergera, który powiedział:
– Lincoln, nie mogę tu zostać dłużej. Mój samolot… Jeżeli chcesz poczekać tydzień, mogę przyjechać ponownie…
– W porządku, doktorze – rzekła nagle Sachs. – Pomogę mu to zrobić.
– Pani? – ostrożnie zapytał doktor.
Po chwili wahania skinęła głową.
– Tak. Ja.
Nie leżało to w jej charakterze. Rhyme to wiedział. Jednak gdy spojrzał w jej błękitne oczy, zobaczył, że mimo łez nie były zamglone. Skinął głową.
– W porządku, doktorze – zwrócił się do Bergera. – Czy może pan zostawić te… Jaki eufemizm byłby tu dzisiaj najlepszy?
– Przybory? – zaproponował Berger.
– Czy może pan je zostawić tutaj, na stoliku? – zapytał. I szybko zwrócił się do Sachs: – Jesteś pewna?
Ponownie przytaknęła.
Doktor położył tabletki, brandy i plastikowy worek na stoliku przy łóżku. Potem zaczął szperać w teczce.
– Obawiam się, że nie mam przy sobie gumowej taśmy do worka.
– Nie szkodzi – rzekła Sachs, spoglądając na swoje buty. – Ja mam.
Berger podszedł do łóżka i położył rękę na ramieniu Rhyme’a.
– Życzę ci spokojnego samooswobodzenia.
– Samooswobodzenie – powiedział z przekąsem Rhyme, gdy Berger wyszedł. – A teraz, co powinienem jeszcze zrobić? – zwrócił się do Sachs.
Ostro przyhamowała, zakręt wzięła z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Potem znów wrzuciła czwórkę.
Pęd powietrza odrzucał ich włosy do tyłu. Powiew był gwałtowny, ale Amelia Sachs nie chciała nic słyszeć o zamknięciu okien.
– To by było nie po amerykańsku – oznajmiła i nacisnęła pedał gazu. Wskazówka na prędkościomierzu przekroczyła sto sześćdziesiąt.
Gdy się poruszasz…
Rhyme zasugerował, że może byłoby rozsądniej, gdyby pojechała na kurs treningowy, na który była zapisana. Nie zdziwił się jednak, gdy oświadczyła, że dopadł go cykor; a ten kurs zaliczyła już w akademii. Teraz znajdowali się na Long Island. Na wszelki wypadek przygotowali mało wiarygodną historyjkę dla policji hrabstwa Nassau.
– W skrzyni pięciobiegowej najwyższy bieg wcale nie jest najszybszy. Ta skrzynia ma swoje lata, ale jest wspaniała. „Nie mogę nic złego o niej powiedzieć”.
Położyła rękę na czarnej gałce i przesunęła dźwignię w dół.
Silnik zawył i samochód przyspieszył do stu dziewięćdziesięciu. Drzewa i domy szybko znikały z tyłu pojazdu, pasące się na łąkach konie z niepokojeni patrzyły na czarną smugę chevroleta.
– Rhyme, czy to nie jest najcudowniejsze?! – krzyknęła. – Człowieku, to jest lepsze niż seks. Lepsze niż cokolwiek innego.
– Czuję wibracje – powiedział. – Wydaje się mi się, że czuję. W moim palcu.
Uśmiechnęła się. Rhyme był przekonany, że zacisnęła swoją dłoń na jego ręce.
Skończyła się opustoszała szosa – ruch na jezdni był coraz większy. Niechętnie zwolniła, zawróciła, kierując przód pojazdu w stronę zamglonego sierpa księżyca, który wisiał nad odległym miastem. Był ledwo widoczny w wypełnionym parą, gorącym sierpniowym powietrzu.
– Spróbujemy dwieście czterdzieści – zaproponowała.
Rhyme zamknął oczy, zanurzył się w powiewie wiatru i zapachu świeżo skoszonej trawy. Dał się ponieść prędkości.
Ta noc była najbardziej upalna w tym miesiącu.
Z nowego punktu obserwacyjnego Lincoln Rhyme mógł patrzeć na park: na dziwaków i włóczęgów siedzących na ławkach, na zmęczonych biegaczy, na rodziny skupione w pozycji półleżącej wokół grilli, kojarzące się z niedobitkami średniowiecznych bitew. Kilka osób, które wyszły na spacer z psami, nie mogąc wytrzymać upału, zabierało swoich pupilów na rękach z obowiązkowej przebieżki.
Thom włożył do odtwarzacza kompakt z elegijnym adadżio na smyczki Samuela Barbera, ale Rhyme parsknął ironicznym śmiechem, oświadczając, że utwór jest mierną imitacją i polecił zastąpić go Gershwinem.
Gdy Amelia Sachs weszła po schodach i wkroczyła do pokoju, zobaczyła, że Rhyme wygląda przez okno.
– Co widzisz? – zapytała.
– Rozgorączkowanych ludzi.
– A ptaki? Sokoły?
– A tak, są tutaj.
– Też rozgorączkowane?
Przyjrzał się samczykowi.
– Nie sądzę. Wydaje się, że one są ponad to.
Położyła torbę w nogach łóżka i wyciągnęła z niej zawartość: butelkę drogiej brandy. Wprawdzie mówił jej o szkockiej, ale powiedziała, że kupi koniak. Postawiła butelkę obok tabletek i plastikowego worka. Wyglądała jak zatroskana żona, która wróciła ze sklepiku z masą warzyw i owoców morza i ma za mało czasu, aby przygotować obiad.
Na prośbę Rhyme’a kupiła również lód. Przypomniał sobie, co Berger mówił o cieple panującym w worku. Otworzyła butelkę courvoisiera, nalała do swojej szklaneczki i do tej Rhyme’a. W jego ustach umieściła słomkę.
– Gdzie jest Thom? – zapytał.
– Wyszedł.
– Wie?
– Tak.
Popijali koniak małymi łykami.
– Chcesz, żebym coś przekazała twojej żonie?
Chwilę zastanawiał się, myśląc: Mieliśmy lata na rozmowy, na podzielenie się tajemnicami, na opowiedzenie o swoich pragnieniach, żalach, pretensjach. Jak ten czas zmarnowaliśmy. Zna Amelię Sachs zaledwie od trzech dni, a odsłonili się przed sobą bardziej niż on i Blaine w ciągu prawie dziesięciu lat.
– Nie – odparł. – Wysłałem do niej e-mail. – Zachichotał. – To jest doskonały komentarz do naszych czasów.
Więcej koniaku. Smak na jego podniebieniu rozpłynął się, stał się słabszy.
Sachs pochyliła się nad łóżkiem i stuknęła w jego szklankę.
– Mam trochę pieniędzy – zaczął Rhyme. – Większość zostawię Blaine i Thomowi. Ja…
Uciszyła go, całując w czoło i kręcąc głową.
Rozległ się cichy odgłos wydawany przez małe tabletki Seconalu, które Sachs wysypała na dłoń.
Rhyme mimowolnie pomyślał o odczynniku Dilliego-Koppanyiego. Na badaną substancję działa się najpierw jednoprocentowym roztworem octanu kobaltu w metanolu, a następnie pięcioprocentowym roztworem izopropyloaminy w tym samym rozpuszczalniku. W razie obecności barbituranów w próbce pojawia się piękne fioletowoniebieskie zabarwienie.
– Co trzeba zrobić? – spytała, przypatrując się tabletkom. – Nie wiem.
– Rozpuść je w alkoholu – podsunął.
Wrzuciła je do szklanki. Rozpuściły się błyskawicznie.
Jakie one są nietrwałe! Jak sny, które wywołują.
Wymieszała zawartość szklanki słomką. Spojrzał na jej pokaleczone palce, ale się nie zasmucił. To była jego noc i była to noc radości.
Lincoln Rhyme nagle przypomniał sobie swoje dzieciństwo w podmiejskim osiedlu w Illinois. Nie chciał pić mleka i aby go do tego zachęcić, matka kupiła słomki z substancjami smakowymi w środku. Truskawki, czekolada. To był wspaniały wynalazek, pomyślał. Od tej pory z niecierpliwością czekał na wieczorną szklankę mleka.
Sachs podała mu słomkę, którą chwycił w usta. Położyła rękę na jego ramieniu.
Jasność czy ciemność, muzykę czy ciszę, marzenia czy nicość? Co znajdzie?
Zaczął popijać małymi łykami. Smak mikstury nie różnił się zbytnio od smaku czystego koniaku. Była chyba bardziej gorzka. Była…
Z dołu doszedł odgłos walenia w drzwi. Wydawało się, że rękami i nogami. Rozległy się też krzyki.
Oderwał usta od słomki, wzrok skierował w stronę ciemnego korytarza.
Sachs spojrzała na niego, marszcząc czoło.
– Idź zobaczyć – powiedział.
Zniknęła na dole schodów, a po chwili wróciła z nieszczęśliwą miną. Za nią do pokoju weszli Lon Sellitto i Jerry Banks. Rhyme zauważył, że młody detektyw znów wykonał brzytwą rzeźnicką robotę na twarzy. Powinien się w końcu nauczyć golić.
Sellitto spojrzał na butelkę i worek. Skierował swój wzrok na Sachs, ale ona skrzyżowała ramiona i wzrokiem nakazała mu, żeby się tym nie interesował. To nie jest sprawa do dyskusji, mówił jej wzrok. To nie twoja sprawa, co się tu dzieje. Oczy Sellitta zrozumiały przekaz, ale nie zamierzał rezygnować.
– Lincoln, muszę z tobą porozmawiać.
– Porozmawiać? Ale krótko, Lon. Jesteśmy zajęci.
Detektyw ciężko opadł w rattanowy, skrzypiący fotel.
– Godzinę temu wybuchła bomba w ONZ. Obok sali bankietowej w czasie powitalnego obiadu dla delegatów na konferencję pokojową.
– Sześć osób zabitych, pięćdziesiąt cztery ranne – dodał Banks. – W tym dwadzieścia ciężko.
– Mój Boże – szepnęła Sachs.
– Opowiedz im – mruknął Sellitto.
– Na czas konferencji – zaczął Banks – ONZ zatrudniła dodatkowe osoby. Przestępczyni była jedną z nich: recepcjonistką. Kilku świadków widziało, jak przyniosła do pracy żółty plecak i zostawiła go w sali bankietowej. Wyszła bezpośrednio przed wybuchem. Pirotechnicy oceniają, że użyto około kilograma C4 lub semteksu.
– Linc – odezwał się Sellitto – świadkowie powiedzieli, że ładunek wybuchowy znajdował się w żółtym plecaku.
– Żółtym? Dlaczego miałoby się to z czymś kojarzyć?
– Z listy zatrudnionych wynika, że recepcjonistką była Carole Ganz.
– Matka – powiedzieli jednocześnie Rhyme i Sachs.
– Tak. Kobieta, którą ocaliliście z płonącego kościoła. Ganz to fałszywe nazwisko. Naprawdę nazywa się Charlotte Willoughby. Jej mężem był Ron Willoughby. Kojarzysz?
Rhyme nic nie powiedział.
– Mówiono i pisano o tym kilka lat temu. Był sierżantem w armii amerykańskiej. Został przydzielony do sił pokojowych ONZ w Birmie.
– Dalej – powiedział kryminalistyk.
– Willoughby nie chciał tam jechać. Uważał, że żołnierz amerykański nie powinien wkładać munduru sił pokojowych ONZ i słuchać rozkazów kogoś, kto nie jest oficerem armii amerykańskiej. Tak uważają prawicowi ekstremiści. Jednak pojechał. Nie minął tydzień, gdy został zamordowany w Rangunie przez jakiegoś małego śmiecia, który strzelił mu w plecy. Willoughby stał się męczennikiem dla prawicowców. Wydział Antyterrorystyczny twierdzi, że jego żona została zwerbowana przez znaną im grupę ekstremistów z przedmieść Chicago…
Teraz Banks znowu zaczął mówić.
– Materiał wybuchowy był w opakowaniu po modelinie, wśród innych zabawek. Sądzimy, że miała zamiar wejść z córką do sali bankietowej. Ochrona nie zwróciłaby wtedy uwagi na modelinę. Ale Pammy była w szpitalu, zatem terrorystka musiała zmienić plany. Zrezygnowała z podrzucenia plecaka w sali bankietowej, zostawiła go w magazynie. I tak jest dużo ofiar.
– Wymknęła się?
– Tak.
– Co z dziewczynką? – spytała Sachs. – Z Pammy?
– Zniknęła. Kobieta zabrała ją ze szpitala w tym czasie, gdy był wybuch. Ulotniły się.
– A ta organizacja? – dociekał Rhyme.
– Grupa w Chicago? Też zniknęli. Mieli kryjówkę w Wisconsin, ale została opuszczona. Nie wiemy, gdzie są.
– Zatem o tym słyszał Dellray od kapusia. – Rhyme się roześmiał. – Carole była tą osobą, która przyleciała na lotnisko. Nie miała nic wspólnego z przestępcą 823.
Zauważył, że Banks i Sellitto wpatrują się w niego.
Stara sztuczka z milczeniem.
– Lon, zapomnij o tym – powiedział Rhyme, skupiając całą swoją uwagę na szklance znajdującej się kilkanaście centymetrów od niego, emitującej przyjemne ciepło. – To niemożliwe.
Starszy detektyw zdjął przepoconą koszulę, kuląc się.
– Cholernie tutaj zimno, Linc. Jezu. Pomyśl chwilę o sprawie. Co szkodzi…
– Nie mogę wam pomóc.
– Jest list – ciągnął Sellitto. – Carole napisała go i wysłała pocztą wewnętrzną do sekretarza generalnego. Oskarża w nim rząd ponadnarodowy o zabieranie Amerykanom wolności. I temu podobne pierdoły. Przyznała, że zamach bombowy w Londynie na UNESCO był ich dziełem, zapowiedziała też następne. Musimy ich złapać, Linc…
Czując, że teraz znowu jego kolej, Banks zaczął z grubej rury.
– Sekretarz generalny i burmistrz chcą, żeby pan zaangażował się w sprawę. Tak samo szef wydziału specjalnego FBI Perkins. Będzie też telefon z Białego Domu, jeżeli zajdzie taka konieczność. Mamy nadzieję, że nie zajdzie, detektywie.
Rhyme nic nie powiedział na temat słowa detektyw.
– Zespół badania śladów FBI jest gotowy do pracy. Sprawę prowadzi Dellray i prosi – uprzejmie, tak, użył tego słowa – uprzejmie prosi, żeby pan kierował badaniami. Miejsce przestępstwa jest nietknięte, zabrano z niego tylko zabitych i rannych.
– Czyli nie jest nietknięte – burknął Rhyme. – Jest w najwyższym stopniu zanieczyszczone.
– Tym bardziej potrzebujemy kogoś ekstra! – rzucił Banks. Rhyme’a obrzucił go wymownym spojrzeniem, więc ten szybko dodał: – To znaczy pana…
Rhyme głęboko westchnął, popatrzył na szklankę i słomkę. Spokój był tak blisko. I ból też. Nieskończona suma obu wrażeń.
Zamknął oczy. W pokoju zapadła cisza.
– Gdyby chodziło o samą kobietę, nie byłby to wielki problem – odezwał się Sellitto. – Ale ma ze sobą córkę, Lincoln. Ukrywać się z małą dziewczynką? Wiesz, jak będzie wyglądało życie dziecka?
Co on sobie myśli!
Rhyme wcisnął głowę w wygodną poduszkę. W końcu gwałtownie otworzył oczy.
– Ale są pewne warunki.
– Mów, Linc.
– Po pierwsze nie pracuję sam.
Rhyme spojrzał na Amelię Sachs.
Zawahała się przez moment, uśmiechnęła i wstała z krzesła. Wzięła szklankę z zatrutym koniakiem i wyciągnęła słomkę. Otworzyła szeroko okno. Brązowa ciecz rozprysła się w gorącym powietrzu ulicy. Sokół uniósł siwą głowę, groźnie spojrzał na rękę Sachs, ale po chwili znów zaczął karmić głodne pisklę.