Piątek, 22.30 – sobota, 15.30

Rozdział pierwszy

Myślała wyłącznie o spaniu. Samolot wylądował dwie godziny temu, jednak długo czekali na bagaż i zamówiona limuzyna odjechała. Musieli wziąć taksówkę.

Stała w kolejce z innymi pasażerami, dźwigając laptop. John prowadził monolog o kursach akcji, nowych sposobach zawierania transakcji, lecz ona myślała tylko o jednym: Jest piątek wieczór, wpół do jedenastej. Chcę się umyć i położyć spać…

Patrzyła na sznur taksówek. Ich jednakowy kształt i kolor kojarzył się z owadami. Ciarki przeszły jej po plecach, gdy przypomniała sobie, jak w dzieciństwie wraz z bratem znajdowała w górach martwego borsuka lub lisa na mrowisku czerwonych mrówek. Długo wtedy patrzyła na kłębiącą się masę owadów.

Powłócząc nogami, T.J. Colfax podeszła do taksówki, która podjechała na postój.

Taksówkarz otworzył bagażnik, ale nie wysiadł z samochodu. Sami musieli włożyć bagaż, co wyprowadziło Johna z równowagi. Był przyzwyczajony, że ludzie mu usługują. Tammie Jean nie zwróciła na to uwagi. Wrzuciła swoją walizkę do bagażnika, zamknęła go i wsiadła do taksówki.

John także wsiadł i zatrzasnął drzwi. Wytarł nalaną twarz i łysinę, jakby to włożenie torby podróżnej do bagażnika strasznie go wyczerpało.

– Najpierw pojedziemy na Siedemdziesiątą Drugą – mruknął.

– A potem na Upper West Side – dodała T.J.

Pleksiglasowa szyba oddzielająca przednie siedzenia od tylnych była porysowana i T.J. nie mogła dokładnie przyjrzeć się taksówkarzowi. Po chwili taksówka pędziła już w kierunku Manhattanu.

– Spójrz, dlatego były takie tłumy na lotnisku – powiedział John.

Wskazywał na billboard witający delegatów na rozpoczynającą się w poniedziałek konferencję pokojową ONZ. W mieście będzie około dziesięciu tysięcy gości. T.J. zerknęła na billboard – na czarnych, białych, żółtych, którzy uśmiechali się i machali rękami. Jednak kolory i proporcje były dobrane niewłaściwie. Wszyscy na billboardzie mieli ziemiste twarze.

– Handlarze żywym towarem – burknęła T.J.

Jezdnia odbijała niepokojące, żółte światło lamp ulicznych. Minęli starą bazę marynarki wojennej i przystań na Brooklynie.

John w końcu zamilkł, wyjął palmtop i zaczął wstukiwać jakieś liczby. T.J. patrzyła na chodniki i na ponure twarze ludzi siedzących na kamiennych brązowych stopniach. Wydawało się, że wszyscy w ten upalny wieczór zapadli w śpiączkę.

W taksówce też było gorąco. Poszukała przycisku do otwierania okien. Nie zdziwiła się, że nie działał. Tak samo ten po stronie Johna.

Brakowało klamek u drzwi. Dotknęła miejsc, gdzie powinny się znajdować, ale chyba zostały odpiłowane.

– Co się stało? – zapytał John.

– Drzwi… Jak je otworzymy?

John spoglądał to na jedne, to na drugie drzwi, gdy mijali tunel Midtown.

– Hej! – Zastukał w szybę. – Zapomniał pan skręcić. Dokąd jedziemy?

– Może pojedziemy przez Queens – zasugerowała T.J. Droga przez most była wprawdzie dłuższa, ale unikało się opłaty za przejazd tunelem.

Uniosła się na siedzeniu i zastukała obrączką w pleksiglasową szybę.

– Jedzie pan przez most?

Nie odezwał się.

– Hej!

Po chwili minęli zjazd do Queens.

– Cholera! – krzyknął John. – Dokąd pan nas wiezie? Do Harlemu? Założę się, że wiezie nas do Harlemu.

T.J. wyjrzała przez okno. Obok nich jechał samochód. Zaczęła walić w szybę.

– Pomocy! – krzyknęła. – Proszę…

Kierowca tamtego auta spojrzał na nią, odwrócił wzrok i po chwili znów się przyglądał, marszcząc brwi. Zwolnił i zaczął jechać za nimi, jednak taksówka zmieniła pas i gwałtownie skręciła w aleję prowadzącą do Queens. Znaleźli się w opustoszałej dzielnicy magazynów i hurtowni. Pędzili ponad sto kilometrów na godzinę.

– Co pan robi?

T.J. zaczęła walić w pleksiglasową szybę.

– Proszę zwolnić. Gdzie my…

– O Boże, nie – wyszeptał John. – Spójrz.

Taksówkarz miał na twarzy maskę.

– Czego pan chce?! – wrzasnęła T.J.

– Pieniędzy? Nie ma problemu.

Wciąż się nie odzywał.

T.J. gwałtownie otworzyła torbę i wyjęła laptop. Wzięła zamach i uderzyła komputerem w szybę. Rozległ się głośny łoskot, który mógłby przestraszyć nawet głuchego, ale szyba pozostała cała. Taksówka skręciła w bok – omal nie uderzyła w czerwoną ścianę budynku, który mijali.

– Pieniądze?! Ile? Mogę dużo dać! – wołał John bełkotliwym głosem.

Łzy spływały mu po tłustych policzkach.

T.J. znów walnęła laptopem w szybę. Odpadł ekran komputera, ale szybie nic się nie stało.

Spróbowała ponownie.

Tym razem laptop rozleciał się i wypadł jej z ręki.

– Cholera…

Gwałtownie rzuciło nimi do przodu, gdy taksówka nagle zatrzymała się w ciemnej ślepej uliczce.

Kierowca wysiadł z taksówki. W ręku trzymał mały rewolwer.

– Nie, proszę – błagała.

Podszedł do tyłu taksówki i zaczął się wpatrywać przez zamazaną szybę. Stał tak dłuższy czas, podczas gdy T.J. i John siedzieli skuleni przy drzwiach.

Taksówkarz osłaniał oczy przed światłem latarni i przyglądał się im uważnie.

Nagle rozległ się głośny huk. T.J. zadrżała, natomiast John krzyknął. Na niebie za kierowcą pojawiły się czerwone i niebieskie ogniste smugi. Kolejne wystrzały i świsty. Taksówkarz odwrócił się i zaczął patrzeć na ogromnego, pomarańczowego pająka rozprzestrzeniającego się nad miastem.

Fajerwerki – T.J. przypomniała sobie, że czytała o pokazie w „Timesie”. Pokaz ogni sztucznych został zorganizowany przez burmistrza i sekretarza generalnego ONZ na powitanie delegatów uczestniczących w konferencji.

Kierowca przestał podziwiać widowisko, z głośnym trzaskiem pociągnął za klamkę i powoli otworzył drzwi.


Telefon był anonimowy. Jak zwykle.

Nie było więc możliwości sprawdzenia, o których miejscach myślał informator. Centrala przekazała: „Powiedział Trzydziesta Siódma w pobliżu Jedenastej. To wszystko”.

Miejsce to nie należało do szczególnie niebezpiecznych.

Mimo że była dopiero dziewiąta, upał mocno dawał się już we znaki. Amelia Sachs przedzierała się przez wysoką trawę – przeszukiwała teren. Nic. Schyliła się do mikrofonu przypiętego do granatowej kurtki.

– Funkcjonariusz 5885. Centrala, nic nie mogę znaleźć. Macie jakieś dalsze informacje?

Monotonny, szorstki głos odparł:

– 5885. Nie mam więcej informacji o miejscu. Ale… informator powiedział, że ma nadzieję, iż ofiara nie żyje. Uchroniłoby to ją przed czymś znacznie gorszym. To wszystko.

– Zrozumiałam.

Ma nadzieję, iż ofiara nie żyje?

Sachs przeszła nad zardzewiałym łańcuchem i przeszukała kolejny pusty plac. Nic.

Chciała opuścić to miejsce: zadzwonić pod 10-90, oznajmić, że informacja była nieprawdziwa i wrócić do Deuce, do swojego rejonu patrolowego. Bolały ją kolana, było jej bardzo gorąco. Parszywy sierpniowy upał. Chciała znaleźć się z puszką mrożonej herbaty w basenie. O 11.30, za dwie godziny, opróżni swoją szafkę i pojedzie na szkolenie.

Teraz jednak nie mogła zlekceważyć anonimowej informacji. Przeszła rozgrzanym chodnikiem i między dwoma opuszczonymi domami i dotarła do kolejnego zarośniętego chwastami placu.

Włożyła rękę pod policyjną czapkę i poprawiła długie rude włosy. Podrapała się po głowie. Pot zalewał jej czoło i oczy.

Moje ostatnie dwie godziny na ulicy. Wytrzymam, pomyślała.

Gdy weszła głębiej w zarośla, po raz pierwszy coś ją tknęło.

Ktoś mnie śledzi.

Gorący wiatr poruszył uschnięte krzewy. Samochody osobowe i ciężarówki z hałasem wjeżdżały do tunelu Lincolna i wyjeżdżały. Pomyślała – tak jak często to robią policjanci podczas patrolu w podobnych sytuacjach – że ktoś za nią idzie, jest blisko, bardzo blisko, i ma nóż. A ona nic o tym nie wie.

Unosi nóż…

Szybko się odwróciła.

Nikogo, tylko liście, zardzewiałe maszyny i śmieci.

Wchodząc na stertę kamieni, wykrzywiła twarz z bólu. Trzydziestojednoletnia – już trzydziestojednoletnia, powiedziałaby jej matka – Amelia Sachs cierpiała na artretyzm. Chorobę odziedziczyła po dziadku, podobnie jak smukłą budowę po matce, a urodę i zawód po ojcu. Tylko nie wiadomo skąd wzięły się rude włosy. Kolejny atak bólu, gdy wychodziła z uschniętych krzaków. O mało nie wpadła do stromego, dziesięciometrowego wykopu. Zatrzymała się krok przed nim.

Wykopem biegły tory kolejowe.

Zmrużyła oczy i spojrzała w dół.

Co to jest?

Rozkopana ziemia, wystająca niewielka gałąź. To wygląda jak…

Mój Boże…

Na ten widok wstrząsnęły nią dreszcze. Zrobiło jej się słabo, poczuła, że piecze ją skóra. Przez chwilę chciała odejść i udawać, że niczego nie znalazła.

Ma nadzieję, iż ofiara nie żyje. Uchroniłoby to ją przed czymś znacznie gorszym.

Podeszła do metalowej drabinki, która schodziła w dół. Chciała chwycić za poręcz, ale w ostatnim momencie cofnęła rękę. Cholera, przecież przestępca mógł tędy uciekać. Zatarłaby ślady. Okay, trzeba w inny sposób dostać się do wykopu. Poczuła ból w stawach, gdy wciągnęła głęboko powietrze, i zaczęła schodzić, wykorzystując szczeliny w skale. Ostrożnie wsuwała w szpary starannie wypastowane buty, które włożyła w pierwszym dniu swojego nowego przydziału. Gdy znalazła się metr nad torami, zeskoczyła na ziemię i podbiegła do grobu.

Jezu…

Z ziemi wystawała nie gałąź, ale ręka. Ciało zostało pochowane w pozycji pionowej. Całe było przysypane ziemią, z wyjątkiem sterczącego na zewnątrz przedramienia. Spojrzała na palec z brylantowym pierścionkiem. Z palca ściągnięto skórę i mięśnie – pierścionek znajdował się na obnażonej, zakrwawionej kości.

Sachs uklękła i zaczęła kopać rękami.

Zauważyła, że nieuszkodzone palce były naprężone. Oznaczało to, że ofiara w czasie zakopywania jeszcze żyła.

Być może wciąż żyje.

Sachs z furią kopała nieubitą ziemię, kalecząc przy tym rękę o rozbitą butelkę. Jej ciemna krew zmieszała się z ziemią. Ukazały się włosy i czoło ofiary. Z powodu braku tlenu skóra posiniała. Kopała dalej, aż ujrzała oczy i usta wykrzywione w śmiertelnym grymasie. W ostatnich sekundach życia ofiara usiłowała unieść głowę i zaczerpnąć powietrza.

Mimo że denat miał na palcu pierścień, nie była to kobieta, ale otyły mężczyzna około pięćdziesiątki. Umarł, gdy przysypano go ziemią.

Zaczęła się cofać, przypatrując się twarzy mężczyzny. Niemal potknęła się o tory. Jej głowę zaprzątała uporczywa myśl: nie można umrzeć w ten sposób.

Po chwili doszła do siebie. Zrób coś, odkryłaś miejsce zbrodni, jesteś tu pierwszym policjantem. Wiesz, co robić.

APORT

A – aresztować przestępcę.

P – poszukać śladów, świadków i podejrzanych.

O – oznakować miejsce przestępstwa.

R…

Co oznacza R?

– Funkcjonariusz 5885 do centrali – odezwała się do mikrofonu. – Podaję informacje. Jestem na torze kolejowym w pobliżu Trzydziestej Ósmej i Jedenastej. Zabójstwo. Potrzebni detektywi, ekipa do zbadania miejsca i lekarz.

– Roger, 5885. Przestępca został aresztowany?

– Brak przestępcy.

– Zrozumiałem. Czekaj.

Sachs spojrzała na pozbawiony mięśni palec z pierścionkiem, oczy, wykrzywioną twarz. Cholerny, koszmarny uśmiech. Na obozach Amelia Sachs pływała wśród węży; przechwalała się, że nie odczuwa żadnego lęku przed skokiem na bungie z wysokości 30 metrów. Jednak myśl o uwięzieniu… o znalezieniu się w pułapce – bez możliwości poruszania się – napawała ją przerażeniem. Dlatego bardzo szybko chodziła i prowadziła samochód niemal z prędkością światła.

Gdy się poruszasz, nie dopadną cię…

Usłyszała jakiś odgłos i uniosła wzrok.

Dudnienie narastało.

Kawałki papieru uniosły się w powietrze. Wzbity, wirujący pył skojarzył się jej z duchami.

Rozległ się niski sygnał.

Mająca 175 centymetrów policjantka Sachs nie wystraszyła się trzydziestotonowej lokomotywy. Czerwono-biało-niebieska kupa żelastwa zbliżała się z prędkością piętnastu kilometrów na godzinę.

– Proszę się zatrzymać! – krzyknęła Sachs.

Maszynista jednak zlekceważył jej polecenie.

Sachs wbiegła więc na tory, stanęła w rozkroku i uniosła rękę. Lokomotywa musiała się zatrzymać. Maszynista wychylił się z okna.

– Nie może pan tędy przejechać – powiedziała.

Zapytał, co to znaczy. Pomyślała, że tamten jest chyba za młody, by prowadzić tak dużą lokomotywę.

– Znajdujemy się na miejscu zbrodni. Proszę wyłączyć silnik.

– Proszę pani, nie widzę żadnej zbrodni.

Ale Sachs go nie słuchała. Patrzyła na zerwany łańcuch na wiadukcie w pobliżu ulicy Jedenastej.

Tędy przestępca mógł niepostrzeżenie przynieść ciało. Zaparkował na Jedenastej i szedł wąską alejką w kierunku wykopu. Na Trzydziestej Siódmej z okien mogło go widzieć mnóstwo ludzi.

– Ten pociąg… musi tu pozostać.

– Nie mogę tu stać i czekać.

– Proszę wyłączyć silnik.

– Nie wyłącza się silników w takiej lokomotywie jak ta. Pracują bez przerwy.

– Proszę skontaktować się z zawiadowcą lub kimkolwiek innym. Nie mogą tędy przejeżdżać pociągi.

– Tego się nie da zrobić.

– Spisałam numery pana pojazdu.

– Pojazdu?

– Powinien pan natychmiast zadzwonić, by zatrzymali pociągi.

– Co zamierza pani zrobić? Wypisać mandat?

Ale Amelia Sachs już zaczęła się wspinać po kamiennej ścianie. Bolały ją chore stawy. Ciężko oddychała, wciągając do płuc pył z wapienia i gliny. Czuła zapach potu. Przebiegła aleję, którą dostrzegła z wykopu, i zaczęła obserwować ulicę Jedenastą oraz Javits Center. W holu kłębili się ludzie: widzowie i dziennikarze. Ogromny transparent głosił: „Witamy Delegatów ONZ”. Jednak wcześnie rano, gdy ulice były puste, przestępca mógł łatwo znaleźć tutaj miejsce do parkowania i niezauważony przenieść zwłoki. Podeszła do ulicy Jedenastej i zaczęła przyglądać się sześciopasmowej jezdni zatłoczonej pojazdami.

Zrób to.

Wkroczyła na jezdnię i zatrzymała strumień samochodów. Niektórzy kierowcy postanowili jednak kontynuować jazdę. Musiała w końcu zabarykadować ulicę, używając do tego koszy na śmieci. Teraz miała pewność, że lojalni obywatele będą respektować polecenia policji.

W końcu przypomniała sobie, co oznacza R.

R – redukować dostęp do miejsca przestępstwa.

Zamglona ulica wypełniła się wściekłym odgłosem klaksonów i okrzykami kierowców. Po chwili do tej kakofonii dołączyły syreny pojazdów służb ratowniczych.

Czterdzieści minut później w miejscu, gdzie Sachs znalazła zwłoki, zaroiło się od funkcjonariuszy w mundurach i detektywów. Makabryczna zbrodnia przyciągała uwagę. Sachs dowiedziała się od jakiegoś policjanta, że zamordowany mężczyzna był współwłaścicielem stacji telewizyjnych i gazet. W nocy wylądował na lotnisku Johna Kennedy’ego. Wraz z towarzyszącą mu osobą wsiadł do taksówki i pojechał w stronę miasta. Nie dotarli do domów.

– CNN filmuje – szepnął umundurowany policjant.

Nie była zatem zaskoczona, że widzi tu Vince’a Perettiego, szefa wydziału badań i zasobów informacji. Zlustrował dokładnie miejsce, przeszedł przez nasyp i otrzepał kosztujący co najmniej tysiąc dolarów garnitur.

Była jednak zdziwiona, że przywołał ją ruchem ręki. Na jego twarzy zagościł lekki uśmiech. Zapewne podziękuje mi, że nie zatarłam śladów na drabinie, pomyślała. Być może w ostatnim dniu służby patrolowej dostanę pochwałę. Odejdę w blasku chwały.

Przyjrzał się jej uważnie.

– Nie jest pani początkującą policjantką, prawda? – odezwał się. – Chociaż mam pewne wątpliwości.

– Słucham?

– Przypuszczam, że nie jest pani początkującą policjantką.

Nie była, choć pełniła służbę dopiero od trzech lat. Inni policjanci w jej wieku mieli za sobą 9-10 lat służby. Sachs zastanawiała się kilka lat, nim poszła do akademii policyjnej.

– Nie rozumiem pana.

Spojrzał na nią zirytowany, uśmiech zniknął z jego twarzy.

– Była pani pierwszym policjantem na miejscu przestępstwa?

– Tak, sir.

– Dlaczego zamknęła pani ulicę Jedenastą? Co pani myślała?

Spojrzała na szeroką ulicę wciąż przegrodzoną pojemnikami na śmieci. Przyzwyczaiła się już do odgłosu klaksonów, ale teraz brzmiały wyjątkowo natarczywie. Utworzył się korek długości kilku kilometrów.

– Zadaniem policjanta, który odkryje przestępstwo, jest aresztować przestępcę, poszukać świadków, oznakować miejsce…

– Znam regulamin. Zamknęła pani ulicę, żeby zabezpieczyć miejsce przestępstwa?

– Tak, sir. Nie sądziłam, że przestępca zaparkował na poprzecznej ulicy. Mógłby być zauważony z okien. Jedenasta najbardziej odpowiadała…

– Pomyliła się pani. Nie ma świeżych śladów butów od strony Jedenastej, są natomiast przy drabinie prowadzącej do Trzydziestej Siódmej.

– Zamknęłam też Trzydziestą Siódmą.

– Właśnie, i to powinno być wszystko. Dlaczego zatrzymała pani pociąg?

– Cóż, myślałam, że przejeżdżający pociąg może zatrzeć ślady lub coś w tym rodzaju.

– Coś w tym rodzaju?

– Nie wyraziłam się precyzyjnie. Sądziłam…

– A co z portem lotniczym Newark? Dlaczego jego też pani nie zamknęła?

Wspaniale. Znalazł się nauczyciel. Na jej ustach pojawił się cyniczny uśmiech, jednak mówiła spokojnie:

– Sądziłam, że…

– A obwodnica nowojorska? Tamtędy również mógł uciec przestępca. Autostrada do Jersey, ekspresówka przez Long Island, 1-70, drogi wylotowe do St. Louis. Też trzeba było je zamknąć.

Przyjrzała mu się uważnie. Byli tego samego wzrostu, ale Peretti miał wyższe obcasy.

– Miałem telefony od szefa policji, władz miasta, z biura sekretarza generalnego ONZ, od organizatorów… – Skierował wzrok w stronę Javits Center. – Rozpieprzyliśmy im plan konferencji. Przemowy senatorów, ruch na West Side. Tory kolejowe biegną pięć metrów od miejsca pochówku ofiary. Ulica, którą pani zamknęła, znajduje się sześćdziesiąt metrów w bok i dziesięć metrów wyżej. Nawet huragan nie zatrzymałby ruchu akurat w tym miejscu.

– Myślałam…

Peretti się uśmiechnął. Sachs była piękną kobietą – zanim wstąpiła na akademię policyjną, pracowała jako modelka – i Peretti postanowił jej wybaczyć.

– Policjantko… Sachs – spojrzał na plakietkę przypiętą na jej piersi ściśniętej kamizelką kuloodporną – przeprowadzę krótki wykład. Miejsce zbrodni jest pojęciem względnym. Może byłoby dobrze, gdyby po każdym morderstwie odizolować miasto i przesłuchać trzy miliony mieszkańców, ale to niemożliwe. Nie mówię tego ironicznie, ale ku nauce.

– Dzisiaj jest mój ostatni dzień pracy w policji patrolowej – rzekła szorstko.

Skinął głową, uśmiechając się szeroko.

– Żeby za dużo nie napisać… Muszę to jednak umieścić w raporcie: To była pani decyzja, by zatrzymać pociąg i zamknąć ulice.

– Tak jest. Nie pomylił się pan – odparła szybko.

Wyjął drogie pióro i zapisał to w swoim notatniku.

Nie, proszę…

– Teraz proszę usunąć z ulicy kosze na śmieci i kierować ruchem ulicznym, dopóki nie rozładują się korki. Czy mnie pani słyszy?

Bez słowa podziękowania czy przeprosin poszła na ulicę Jedenastą i zaczęła powoli usuwać kosze na śmieci. Nie było kierowcy, który przejeżdżając obok niej, nie rzuciłby jakiegoś przekleństwa albo chociaż nie spojrzałby na nią z nienawiścią w oczach.

Jeszcze godzina.

Wytrzymam.

Rozdział drugi

Trzepocząc skrzydłami, sokół wędrowny usiadł na parapecie. Słońce mocno świeciło, gorące powietrze na zewnątrz drgało.

– Jesteś jednak! – wyszeptał mężczyzna. Po chwili odwrócił głowę, gdy usłyszał odgłos dzwonka u drzwi na parterze. – Kto tam?! – krzyknął w stronę drzwi. – Kto to?!

Nie usłyszawszy odpowiedzi, Lincoln Rhyme znów zaczął obserwować okno. Sokół szybko kręcił głową we wszystkie strony, mimo to nie stracił nic ze swojej elegancji. Rhyme zauważył, że szpony ptaka są zakrwawione. W dziobie trzymał kawałek żółtego mięsa. Wyciągnął swoją krótką szyję ruchem przypominającym ruchy węża i upuścił mięso w otwarty dziób niebieskawo opierzonego pisklęcia.

To chyba jedyna żywa istota w Nowym Jorku, która nie zabija. I może jeszcze Bóg, pomyślał Rhyme.

Usłyszał, że ktoś wchodzi powoli na górę.

– To on? – zapytał Thoma.

– Nie – odparł młody mężczyzna.

– Więc kto?

Thom spojrzał na okno.

– O, znowu są. Widzisz na parapecie ślady krwi?

Samica sokoła ukazała się teraz oczom Rhyme’a. Jej niebieskoszare pióra opalizowały w słońcu. Obserwowała niebo.

– Zawsze są razem. Czy nie rozstają się aż do śmierci, jak gęsi? – zastanawiał się głośno Thom.

Rhyme spojrzał na Thoma, który przypatrywał się gniazdu przez brudną szybę.

– Kto to? – powtórzył Rhyme.

Młody mężczyzna, który wykręcał się od odpowiedzi, bardzo go zirytował.

– Gość.

– Gość? Ciekawe. – Rhyme parsknął. Usiłował sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni byli u niego goście. Chyba trzy miesiące temu. Kto to może być? Dziennikarz albo daleki kuzyn. Może Peter Taylor – jeden ze specjalistów leczących jego rdzeń kręgowy. Blaine była tu kilka razy, ale jej nie można nazwać gościem.

– Chłodno tutaj – narzekał Thom. Szybko podszedł do okna.

– Nie otwieraj – zażądał Rhyme. – Powiedz mi, do cholery, kto przyszedł.

– Chłodno tutaj.

– Przestraszysz sokoły. Lepiej wyłącz klimatyzację. Ja też mogę…

– Byliśmy tu wcześniej – powiedział Thom, otwierając ogromne okno. – Sokoły się sprowadziły, wszystko już o tobie wiedzą…

Ptaki popatrzyły w stronę otwieranego okna. W ich spojrzeniu było coś wyzywającego. Zawsze tak robiły. Jednak pozostały na parapecie – nie odleciały na rosnące po drugiej stronie ulicy rachityczne drzewa, na których często przesiadywały.

– Kto przyszedł? – znów zapytał Rhyme.

– Lon Sellitto.

– Lon?

Czego on chce?

Thom rozejrzał się po pokoju.

– Straszny tu bałagan.

Rhyme nie lubił zamieszania związanego ze sprzątaniem. Nie lubił krzątaniny, a zwłaszcza hałasu robionego przez odkurzacz. Nieporządek mu nie przeszkadzał. Pokój, który nazywał swoim gabinetem, mieścił się na pierwszym piętrze neogotyckiego budynku znajdującego się na West Side. Okna wychodziły na Central Park. Pokój był duży – sześć na sześć – ale każdy centymetr kwadratowy podłogi został zagospodarowany. Czasami zamykał oczy i starał się wyczuć zapach. Tysiąca książek i czasopism, sterty fotokopii wysokości wieży w Pizie, monitorów, kurzu na żarówkach, tablic korkowych. Do tego winyl, guma, skóra obić.

Trzy gatunki whisky.

I odchody sokołów.

– Nie chcę go widzieć. Powiedz mu, że jestem zajęty.

– I młody policjant Ernie Banks. Był bejsbolistą, pamiętasz? Powinieneś pozwolić mi posprzątać. Nie widzisz bałaganu, dopóki nie przyjdą do ciebie z interesem.

– Do mnie z interesem? To brzmi dziwnie. Powiedz im, żeby się wynieśli do wszystkich diabłów.

Jak można ładniej nazwać bałagan? Nieład…

Thom mówił jak do ściany, ale Rhyme przypuszczał, że on tak samo odbiera jego słowa.

Rhyme miał czarne, gęste włosy dwudziestolatka, chociaż był dwa razy starszy. Były poskręcane i przetłuszczone – wymagały nożyczek i szamponu. Jego twarz okalał trzydniowy czarny zarost. Z uszu sterczały mu kępki włosów. Paznokci nie obcinał od dłuższego czasu. Od tygodnia nosił brzydką piżamę w kolorowe wzorki. I miał wąskie ciemnobrązowe oczy, które według Blaine były namiętne. Mówiła mu też, że jest przystojny.

– Chcą z tobą rozmawiać. Tłumaczą, że to bardzo ważne – kontynuował Thom.

– Dla nich.

– Nie widziałeś się z Lonem już prawie rok.

– Dlaczego uważasz, że chcę się z nim teraz widzieć? Nie wystraszyłeś sokołów? Będę wściekły, gdy to zrobisz.

– To ważne, Lincoln.

– Bardzo ważne. Pamiętam, co mówiłeś. Gdzie jest ten doktor? Powinien zadzwonić. Ja drzemałem, a ty wyszedłeś.

– Wstałeś przecież o szóstej.

– Nie. – Zawahał się. – Tak. Obudziłem się o szóstej, ale potem znów zasnąłem. Sprawdziłeś, czy nie ma informacji?

– Tak. Nie dzwonił – odparł Thom.

– Powiedział, że będzie rano.

– Jest już po jedenastej. Pozostaje nam więc chyba liczyć tylko na cud. Nie sądzisz?

– Rozmawiałeś przez telefon? – ostrym głosem zapytał Rhyme. – Może dzwonił, gdy ty rozmawiałeś przez telefon.

– Dzwoniłem tylko do…

– Nie przesadzasz? – rzucił Rhyme. – Teraz jesteś zły. Nie mówiłem, że nie możesz korzystać z telefonu. Możesz to robić o każdej porze. Uważam tylko, że mógł zadzwonić, gdy rozmawiałeś przez telefon.

– A ja uważam, że dzisiaj postanowiłeś być upierdliwy.

– Wolno ci tak uważać. A wracając do sprawy, oni sądzą, że powinno się czekać na ich telefony. I może inne rozmowy przeprowadzać po dwie naraz! Czego chce mój stary przyjaciel Lon? I jego kolega, bejsbolista?

– Zapytaj ich.

– Ciebie pytam.

– Chcą się z tobą zobaczyć. Tylko tyle wiem.

– Coś bar-dzo waż-ne-go.

– Lincoln… – Thom westchnął. Przygładził jasne włosy. Miał na sobie brązowe spodnie i białą koszulę. Na szyi miał starannie zawiązany krawat w niebieskie kwiatki.

Gdy rok temu Rhyme zatrudniał Thoma, powiedział, że może chodzić w dżinsach i T-shirtach. Jednak Thom zawsze ubrany był nienagannie. Rhyme dokładnie nie wiedział, dlaczego jeszcze go nie wyrzucił. Żaden z poprzedników Thoma nie wytrzymał dłużej niż sześć tygodni. A liczba tych, którzy odeszli sami, równała się liczbie wyrzuconych z pracy.

– No dobrze, co im powiedziałeś?

– Żeby poczekali kilka minut. A ja zobaczę, czy wstałeś i jesteś ubrany. Tyle.

– Podjąłeś decyzję, nie pytając mnie?! Dziękuję bardzo.

Thom odwrócił się, podszedł do schodów i zawołał:

– Proszę wejść, panowie.

– Coś ci jeszcze powiedzieli, prawda? Ukryłeś to przede mną – ciągnął Rhyme.

Thom nie odpowiedział. Po chwili Rhyme mógł zobaczyć dwóch mężczyzn. Gdy wchodzili, Rhyme zwrócił się do Thoma:

– Zasłoń okno. Już i tak przestraszyłeś sokoły.

Oznaczało to, że jaskrawe światło zaczęło denerwować Rhyme’a.


Nie mogła mówić.

Taśma zaklejająca usta czyniła ją bardziej bezbronną niż kajdanki założone na ręce lub mocny uścisk, który wciąż czuła na ramieniu.

Taksówkarz, wciąż w masce na twarzy, zaprowadził ją brudnym, pełnym rur kanalizacyjnych korytarzem do piwnicy oficyny. Nie wiedziała, gdzie się znajdują.

Gdybym mogła z nim porozmawiać…

T.J. Colfax pracowała na giełdzie. Była negocjatorką.

Pieniądze? Chcesz pieniędzy? Dostaniesz dużo pieniędzy. Pełne worki. Myślała tak dziesiątki razy, jednocześnie patrząc mu w oczy, jakby chciała przekazać mu to telepatycznie.

Proooszę, błagała cicho. Zaczęła rozważać przekazanie mu pieniędzy ze swojego funduszu emerytalnego. Och, proszę

Przypomniała sobie ostatnią noc. Gdy mężczyzna przestał oglądać fajerwerki, wywlókł ich z samochodu i założył im kajdanki. Kazał wejść do bagażnika i ponownie zaczęli jechać. Najpierw kocie łby, potem droga asfaltowa z dziurami, gładki asfalt i znów dziury. Potem przejeżdżali przez most – poznała po dudnieniu. Kolejne zakręty, kolejne ulice z dziurami w jezdni. W końcu zatrzymali się, kierowca wysiadł i otworzył bramę lub jakieś drzwi. Znów ruszyli. Wjechał do garażu, pomyślała wtedy. Ucichły wszystkie odgłosy miasta, słychać było jedynie warkot silnika, który odbijał się echem od ścian garażu.

Otworzył się bagażnik i mężczyzna wyciągnął ją na zewnątrz. Gwałtownym szarpnięciem zdjął jej z palca pierścionek z brylantem i włożył go do kieszeni. Następnie poprowadził ją wzdłuż ścian, z których patrzyły na nią puste oczy namalowanych na odpadającym tynku postaci: rzeźnika, diabła, trójki przerażonych dzieci. Zaciągnął ją do zatęchłej piwnicy i rzucił na podłogę. Następnie poszedł po schodach na górę. Została sama w ciemnej piwnicy, otoczona przyprawiającym o mdłości zapachem gnijącego mięsa i śmieci. Leżała na podłodze wiele godzin. Trochę spała, ale głównie płakała. W nocy obudziła się nagle, gdy usłyszała głośny huk. Po chwili znów zasnęła niespokojnym snem.

Pół godziny temu przyszedł ponownie. Zaciągnął ją do bagażnika samochodu. Jechali około dwudziestu minut. Znaleźli się tutaj.

Weszli do ciemnej sutereny. Środkiem pomieszczenia biegła czarna gruba rura, do której przypiął ją kajdankami. Posadził ją na podłodze, nogi związał linką. Zajęło mu to kilka minut. Na rękach cały czas miał skórzane rękawiczki. Wyprostował się i patrzył na nią dłuższy czas. Pochylił się, rozerwał jej bluzkę. Stanął za nią. Zatkało ją, gdy poczuła jego dłonie na ramieniu. Obmacywał łopatki.

Płakała, błagając o litość, mimo że miała zaklejone usta.

Wiedziała, co nastąpi.

Sunął rękami po jej ramionach, nie dotknął jednak piersi. Szukał żeber. Gdy zaczął je naciskać, zadrżała, chcąc pozbyć się ucisku. Zaczął wtedy mocniej obmacywać kości.

Po chwili wstał. Usłyszała oddalające się kroki. Ucichły. Słyszała tylko odgłosy włączonych klimatyzatorów i sunących wind. Jęknęła, kiedy usłyszała za sobą dźwięk – powtarzający się hałas.

Szszsz. Szszsz. Znała ten odgłos, lecz nie mogła teraz skojarzyć. Usiłowała się odwrócić, ale nie dawała rady. Co to jest? Słuchała rytmicznych odgłosów i przypomniała sobie dom matki.

Szszsz. Szszsz.

Sobotni ranek w małym parterowym domku w Bedford w stanie Tennessee. To był jedyny dzień, w którym matka nie pracowała i zajmowała się sprzątaniem w domu. T.J. musiała wtedy wcześnie rano wstawać i jej pomagać. Szszsz. Na to wspomnienie znów zapłakała. Słuchała hałasu i zastanawiała się, dlaczego mężczyzna tak starannie odkurza podłogę.


Widział zaskoczenie i zażenowanie na ich twarzach.

Rzadko można zobaczyć takie uczucia na twarzach nowojorskich policjantów z wydziału zabójstw.

Lon Sellitto i młody Banks (Jeny, nie Ernie) usiedli na rattanowych fotelach, które wskazał im Rhyme. Były zakurzone i bardzo niewygodne.

Rhyme bardzo się zmienił od czasu, gdy Sellitto widział go po raz ostatni i teraz detektyw nie mógł ukryć zaskoczenia. Banks nie znał Rhyme’a wcześniej, ale i jego odczucia były podobne. Nieposprzątany pokój, mężczyzna o wyglądzie włóczęgi patrzący na nich podejrzliwie. I zapach. Nieprzyjemny zapach otaczał Lincolna Rhyme’a.

Rhyme ogromnie żałował, że wpuścił ich na górę.

– Lon, dlaczego najpierw nie zadzwoniłeś?

– Powiedziałbyś, żebyśmy nie przychodzili.

Prawda.

Thom czekał przy schodach, ale Rhyme szybko zaznaczył: „Thom, nie będziesz nam potrzebny”. Wiedział, że Thom zawsze pyta gości, czy chcą coś do jedzenia lub picia. Cholerna siostra miłosierdzia.

Na chwilę zapadła cisza. Potężny Sellitto – policjant z dwudziestoletnim stażem – zagapił się na pudełko leżące przy łóżku. Odwrócił wzrok, gdy zauważył, że w pudełku znajdują się pampersy dla dorosłych.

– Czytałem pana książkę – odezwał się Jerry Banks.

Młody policjant nie nauczył się jeszcze golić, wiele razy się zaciął. Sterczący kosmyk włosów dodawał mu uroku. Mój Boże, ale jest młody. Im starszy jest świat, tym młodsi wydają się jego mieszkańcy, pomyślał Rhyme.

– Którą?

– Podręcznik dotyczący badań miejsc przestępstw. Ten z obrazkami, wydany kilka lat temu.

– Tam też jest tekst. Przede wszystkim tekst. Czytałeś go?

– Oczywiście – szybko odpowiedział Banks.

Ogromna sterta egzemplarzy książki „Badanie miejsc przestępstw” stała pod ścianą pokoju.

– Nie wiedziałem, że pan i Lon byliście przyjaciółmi – dodał Banks.

– Lon nie opowiadał? Nie pokazywał zdjęć w rocznikach? Nie zakasywał rękawów i nie demonstrował ran, które odniósł we wspólnych akcjach z Lincolnem Rhyme’em?

Sellitto się nie uśmiechnął. Cóż, mogę być jeszcze bardziej złośliwy, jeśli chce, pomyślał Rhyme. Starszy detektyw szukał czegoś w aktówce. Co on tam ma?

– Długo byliście partnerami? – spytał Banks, podtrzymując rozmowę.

– Pytanie do ciebie – Rhyme zwrócił się do Sellitta i spojrzał na zegar.

– Nie byliśmy partnerami – odparł Sellitto. – Ja zajmowałem się zabójstwami, a on był szefem IRD.

– Och – wydobył z siebie zaskoczony Banks. Kierowanie wydziałem badań i zasobów informacji jest najbardziej prestiżową funkcją w departamencie.

– Tak – potwierdził Rhyme. I wyjrzał przez okno, jakby lekarz miał przylecieć na sokole. – Byli z nas dwaj muszkieterowie.

– Siedem lat współpracowaliśmy ze sobą – powiedział Sellitto spokojnym głosem, który zdenerwował Rhyme’a.

– Wspaniałe lata – rzucił Rhyme.

Sellitto nie zauważył ironii albo, co bardziej prawdopodobne, nie chciał zauważyć.

– Lincoln, mamy problem. Potrzebujemy pomocy.

Bach! Sterta papierów wylądowała na stoliku przy łóżku.

– Pomocy? – Wybuchnął śmiechem. Zmarszczył wąski nos. Blaine podejrzewała, że Rhyme poddał się operacji plastycznej. Uważała, że jego nos i usta są zbyt doskonałe. (Powinieneś mieć bliznę na twarzy, żartowała i podczas jednej z ich kłótni omal mu jej nie zrobiła). Dlaczego właśnie teraz przypomniałem sobie o tej zmysłowej osóbce? – zastanawiał się. Ożywił się, myśląc o swojej byłej żonie, i uznał, że musi do niej wysłać list. Tekst znajdował się już na ekranie komputera. Wystarczyło zapisać go na dysku. Zapadła cisza, gdy wprowadzał polecenia jednym palcem.

– Lincoln? – odezwał się Sellitto.

– Tak jest, sir. Pomoc. Ode mnie. Słyszałem.

Banks uśmiechał się nienaturalnie, kręcąc się w niewygodnym fotelu.

– Mam umówioną wizytę – powiedział nagle Rhyme.

– Wizytę?

– Lekarz.

– Naprawdę? – zapytał Banks, by przerwać ciszę, która znów zapadła.

Sellitto, nie wiedząc, do czego doprowadzi ta rozmowa, zapytał:

– Jak się czujesz?

Banks i Sellitto, kiedy przyszli, nie zapytali o jego zdrowie. Było to pytanie, którego ludzie unikali, gdy zobaczyli Lincolna Rhyme’a. Mogło sprawić przykrość.

– Dziękuję, świetnie – odpowiedział po prostu. – A ty? Jak Betty?

– Rozwiedliśmy się – szybko odparł Sellitto.

– Naprawdę?

– Dostała dom, a ja połowę dziecka…

Niski, potężnie zbudowany policjant powiedział to z wymuszonym uśmiechem. Rhyme przypuszczał, że historia była bardzo bolesna i Lon nie chciał o tym rozmawiać.

Nie zaskoczyło go, że ich małżeństwo się rozpadło. Sellitto był pracoholikiem. Szybko awansował. Pracował po osiemdziesiąt godzin tygodniowo. Rhyme, gdy z nim współpracował, przez kilka pierwszych miesięcy nie wiedział nawet, że Lon jest żonaty.

– Gdzie teraz mieszkasz? – zapytał Rhyme, sądząc, że ich zagada i zapomną, po co przyszli.

– Na Brooklynie. Czasami chodzę do pracy pieszo. Pamiętasz moją dietę? Moja dieta to brak diety. Najważniejszy jest wysiłek fizyczny.

Nie przytył. Wyglądał tak samo jak trzy lata temu lub piętnaście.

– Zatem – odezwał się Banks – pan mówił o lekarzu. Jakaś nowa…

– Nowa metoda leczenia? – Rhyme dokończył krępujące pytanie. – Właśnie.

– Mam nadzieję, że będzie skuteczna.

– Dziękuję bardzo.

Była 11.36. Brak punktualności jest niewybaczalną wadą u lekarzy.

Rhyme zauważył, że Banks przygląda się jego nogom. Przyłapał go na tym po raz drugi – nic dziwnego, że młody policjant się zaczerwienił.

– Zatem obawiam się, że nie mam czasu, aby wam pomóc.

– Ale lekarz jeszcze nie przyszedł – rzekł Lon Sellitto tym samym szorstkim tonem, którym komentował opisy zbrodni w gazetach.

W drzwiach pojawił się Thom z kawą.

Bałwan. Rhyme się skrzywił.

– Lincoln zapomniał zaproponować panom coś do picia.

– Thom traktuje mnie jak dziecko.

– Jeśli ktoś zapomina o obowiązkach gospodarza – odciął się Thom.

– W porządku – burknął Rhyme. – Proszę poczęstować się kawą. Dostaniecie też mleka.

– Za wcześnie. Bar jeszcze zamknięty – powiedział Thom. Twarz Rhyme’a się rozpogodziła.

Banks znów zaczął przyglądać się Rhyme’owi. Być może spodziewał się, że zobaczy samą skórę i kości. Jednak atrofia mięśni zatrzymała się wkrótce po wypadku. Pierwszy terapeuta zamęczał Rhyme’a ćwiczeniami. Tak samo Thom – który czasami bywał nieznośny – bardzo mu pomógł. Codziennie z nim ćwiczył. Thom skrupulatnie prowadził pomiary goniometryczne. Dokładnie sprawdzał stan spastyczny po abdukcji i addukcji. Ćwiczenia te zapobiegały zamkowi mięśni i ułatwiały przepływ krwi. Rhyme miał sprawne tylko mięśnie szyi, twarzy, ramion i jednego palca lewej ręki. Stan taki trwał od trzech i pół roku. Mimo to Lincoln wyglądał nieźle.

Młody detektyw patrzył na skomplikowane urządzenia, do których podłączony był palec Rhyme’a: dwa regulatory, komputer, pulpit kontrolny na ścianie.

„Będziesz żył jak w więzieniu, otoczony plątaniną kabli” – powiedział mu terapeuta po wypadku. Gdyby przynajmniej takie życie miało sens.

– Dzisiaj rano na West Side dokonano morderstwa – rzekł Sellitto.

– Mieliśmy raporty, że kilkoro bezdomnych zaginęło w ostatnich miesiącach – wtrącił Banks. – Początkowo myśleliśmy, że ofiara była jednym z nich, ale nie. Zamordowany mężczyzna jest jednym z porwanych ostatniej nocy…

– Porwanych? – Rhyme spojrzał na bladą, piegowatą twarz młodego policjanta.

– On nie ogląda wiadomości. Nic nie wie o tym porwaniu – wtrącił Thom.

– Nie oglądasz wiadomości? – Sellitto się roześmiał. – Czytałeś przecież cztery gazety dziennie i nagrywałeś wiadomości lokalne, by oglądać je w domu. Blaine skarżyła się, że wolałeś to niż łóżko…

– Teraz czytam tylko literaturę – rzekł Rhyme.

– Na nią zawsze znajduje czas – dodał Thom.

Rhyme nie zwrócił na niego uwagi.

– Mężczyzna i kobieta wrócili z podróży w interesach z Zachodniego Wybrzeża. Na lotnisku Kennedy’ego wsiedli do taksówki. Nie dotarli do domów – mówił Sellitto. – Wydarzyło się to pół godziny przed północą, jak wynika z zeznań świadka. Taksówka jechała przez Queens. Porwani, biali, siedzieli na tylnych siedzeniach. Prawdopodobnie usiłowali wybić szybę w samochodzie. Czymś w nią uderzali. Nie znamy numerów taksówki.

– Ten świadek nie widział kierowcy?

– Nie.

– Co z kobietą?

– Nie znaleźliśmy jej.

Jedenasta czterdzieści jeden. Rhyme był wściekły na doktora Williama Bergera.

– Paskudna sprawa – mruknął.

Sellitto wyraźnie odetchnął.

– Dalej, dalej – powiedział Rhyme.

– Miał na palcu jej pierścionek – zaczął mówić Banks.

– Kto co miał?

– Mężczyzna miał na palcu pierścionek porwanej kobiety. Dzisiaj rano znaleziono jego zwłoki.

– Jesteście pewni, że to ten pierścionek?

– Są na nim jej inicjały.

– Zatem mamy do czynienia z niezidentyfikowanym przestępcą, który chciał w ten sposób przekazać, że ma w swoich rękach kobietę i ona wciąż żyje…

– Czy pan wie, dlaczego pierścionek wszedł na palec mężczyzny? – zapytał Banks, obserwując reakcję Rhyme’a.

– Nie. I rezygnuję z próby odpowiedzi.

– Morderca usunął z palca skórę i mięśnie, została sama kość.

Rhyme uśmiechnął się lekko.

– Jest inteligentny.

– W czym przejawia się jego inteligencja?

– Był pewien, że nikt nie ściągnie tego pierścionka. Pierścionek był zakrwawiony?

– Tak.

– Trudno go było zauważyć na palcu. Poza tym obawa przed AIDS i innymi chorobami. Nawet gdyby ktoś go spostrzegł, nie odważyłby się zdjąć go z palca. Lon, jak się nazywa ta kobieta?

Sellitto spojrzał na swego młodszego partnera, który otworzył notatnik.

– Tammie Jean Colfax. Mówiono na nią T.J. Dwadzieścia osiem lat. Pracuje dla Morgan Stanley.

Rhyme zauważył, że Banks ma na palcu sygnet. Pierścień szkoły. Młody policjant ma ogładę, jest rozgarnięty. Zapewne kończył dobrą uczelnię. Brak mu manier wojskowego. Rhyme nie zdziwiłby się, gdyby Banks skończył Yale. Detektyw z dyplomem zajmujący się morderstwami? Co w tym dziwnego? Świat schodzi przecież na psy.

Ręka, w której Banks trzymał filiżankę kawy, drżała. Kilkoma nieznacznymi ruchami palca lewej ręki, połączonego z pulpitem kontrolnym, Rhyme wyłączył klimatyzację. Regulacją ogrzewania i klimatyzacji z reguły zajmował się Thom. Rhyme korzystał z urządzenia przy pracy z komputerem, przy włączaniu i wyłączaniu świateł oraz gdy używał mechanizmu do przewracania stron. Ale teraz w pokoju zrobiło się zbyt chłodno. Ciekło mu z nosa.

Dla ludzi ze sparaliżowanymi rękami jest to tortura nie do zniesienia.

– Żąda okupu?

– Nie.

– Ty kierujesz śledztwem? – Rhyme zapytał Sellitta.

– Nie. Jim Polling. Chcemy, żebyś przejrzał raport dotyczący morderstwa…

Roześmiał się.

– Ja? Nie czytałem takich raportów od trzech lat. Co ja będę mógł wam powiedzieć?

– Dużo, Linc.

– Kto jest teraz szefem wydziału?

– Vince Peretti.

– Syn kongresmana – przypomniał sobie Rhyme. – Niech on przejrzy raport.

Chwila wahania.

– My chcemy, żebyś ty to zrobił.

– Kogo masz na myśli, mówiąc „my”?

– Moją skromną osobę i szefa.

– A jak kapitan Peretti zareaguje, gdy dowie się o tym braku zaufania? – zapytał Rhyme, uśmiechając się pod nosem.

Sellitto wstał i zaczął chodzić po pokoju. Patrzył na sterty czasopism poświęconych kryminalistyce.

– Sam widzisz – powiedział Rhyme. – Prenumeraty skończyły się wieki temu. Wszystkie czasopisma są zakurzone.

– Wszystko tutaj jest zakurzone, Linc. Dlaczego nie podniesiesz swojej leniwej dupy i nie posprzątasz w tym chlewie?

Banks patrzył przerażonym wzrokiem.

Rhyme zdusił śmiech, który wyrwał mu się mimowolnie. Jego przyjaciel popełnił gafę, ale nie był na niego zły. Przez chwilę żałował, że nie może już współpracować z Sellittem. Stłumił jednak to uczucie.

– Nie mogę wam pomóc. Przepraszam – mruknął.

– W poniedziałek rozpoczyna się konferencja pokojowa. My…

– Jaka konferencja?

– ONZ. Ambasadorzy, głowy państw. Tysiące dygnitarzy w mieście. Nie słyszałeś o tych jajach w Londynie?

– Czyich jajach? – wyraźnie złośliwie rzucił Rhyme.

– Ktoś podłożył bombę w hotelu, w którym odbywała się konferencja UNESCO. Burmistrz nie chce, aby to się powtórzyło w Nowym Jorku.

– Poza tym jest jeszcze jeden mały problem – zauważył z uśmieszkiem Rhyme. – Tammie Jean nie wróciła do domu…

– Jerry, opowiedz kilka szczegółów. Zaostrz mu apetyt.

Banks oderwał wzrok od nóg Rhyme’a i zaczął patrzeć na łóżko. To jest bardziej interesujące, przyznał w myślach Rhyme. Zwłaszcza pulpit kontrolny. Wyglądał jak część wyposażenia statku kosmicznego. Kosztował zapewne tyle samo.

– Dziesięć godzin po porwaniu znaleźliśmy tego mężczyznę, Johna Ulbrechta. Został postrzelony i pochowany żywcem przy torach kolejowych w pobliżu Trzydziestej Siódmej i Jedenastej. Już nie żył. Pociski: kalibru.32.

Oznaczało to, że nie można wyciągnąć wniosków na temat przestępcy na podstawie badań balistycznych. Banks jest bystry, pomyślał Rhyme. Jedyną jego wadą jest młodość. Być może wyrośnie z tego. Lincoln Rhyme był przekonany, że on sam nigdy nie był młody.

– Czy lufa była gwintowana?

– Tak, lewoskrętnie. Sześć rowków.

– Miał więc kolta – orzekł Rhyme i spojrzał na schematyczny rysunek przedstawiający miejsce, w którym znaleziono ofiarę.

– Pan używa liczby pojedynczej. A tak naprawdę trzeba mówić w liczbie mnogiej – odparł Banks. – Było dwóch przestępców. Znaleźliśmy dwa rodzaje śladów butów między grobem a metalową drabiną. – Młody detektyw wskazał na rysunek.

– Zostawili jakieś ślady na drabinie?

– Nie. Wytarto ją fachowo. Ślady butów prowadzą do grobu i z powrotem do drabiny. We dwóch musieli zaciągnąć ofiarę. Facet ważył ponad dziewięćdziesiąt kilogramów. Jeden by sobie nie poradził…

– Mów dalej.

– Wrzucili go do dołu, postrzelili i przysypali ziemią. Po drabinie wspięli się na ulicę. Zniknęli.

– Strzelali do niego, gdy był w grobie? – dopytywał się Rhyme.

– Tak. Nie znaleźliśmy śladów krwi między drabiną a grobem.

Rhyme’a interesowała ta sprawa.

– Czego ode mnie chcecie?

Sellitto w uśmiechu pokazał nierówne żółte zęby.

– To jest bardzo tajemnicza sprawa, Linc. Na podstawie śladów i zeznań świadka nie można ułożyć prawdopodobnego scenariusza zbrodni.

– Zatem?

– Wszystkie ślady znalezione na miejscu przestępstwa układały się przecież w spójną całość.

– To niesamowita sprawa. Przeczytaj raport. Proszę. Włożę go tutaj. Jak to działa? – Sellitto spojrzał na Thoma.

Ten umieścił raport w urządzeniu odwracającym strony.

– Nie mam czasu, Lon – protestował Rhyme.

– Świetny wynalazek – zauważył Banks, patrząc na urządzenie.

Rhyme nie odpowiedział. Spojrzał na pierwszą stronę i przeczytał ją uważnie. Przesunął o milimetr palec. Gumowa pałeczka odwróciła stronę. Rzeczywiście, bardzo dziwna sprawa, pomyślał, czytając.

– Kto kieruje analizą śladów?

– Peretti osobiście. Gdy usłyszał, że znaleziona ofiara jest jednym z pasażerów taksówki, natychmiast tam pojechał.

Rhyme czytał dalej. Przez minutę przyciągnęły jego uwagę toporne zdania raportu. Gdy usłyszał dzwonek, zabiło mu mocniej serce. Spojrzał chłodno na Thoma. Skończyły się żarty. Thom skinął głową i zbiegł po schodach.

Wszystkie myśli o taksówkarzach, śladach zbrodni, o porwanych bankierach uleciały z głowy Lincolna Rhyme’a.

– Doktor Berger – oznajmił Thom przez domofon.

W końcu. Nareszcie.

– Cóż, przepraszam, Lon. Jestem zmuszony was prosić, żebyście poszli. Miło było z wami się spotkać. – Uśmiechnął się. – Bardzo interesująca sprawa.

Po chwili wahania Sellitto wstał.

– Lincoln, przeczytasz raport? Powiesz nam, co o tym sądzisz?

– Pewnie – odparł Rhyme i położył głowę na poduszce. Ludzie sparaliżowani jak Rhyme, którzy mają sprawne mięśnie szyi i głowy, mogą uruchamiać wiele urządzeń, poruszając głową w trzech kierunkach. Nie chciał jednak zrezygnować z jednej z nielicznych przyjemności, która mu pozostała: z możliwości wygodnego ułożenia głowy na poduszce kupionej za dwieście dolarów. Nie dał przyczepić sobie do głowy żadnych kabelków.

Wizyta policjantów wyczerpała go fizycznie. Nie było jeszcze południa, a chciało mu się spać. Przez mięśnie szyi przechodziły dreszcze.

Gdy Sellitto i Banks byli w drzwiach, zawołał:

– Lon, poczekaj!

Detektyw się odwrócił.

– Powinniście wiedzieć o jednej rzeczy. Znaleźliście tylko jedno miejsce przestępstwa. Musicie znaleźć drugie – jego dom. Tam najpierw zawiózł porwanych. Będzie to bardzo trudne…

– Skąd wiesz o drugim miejscu?

– Ponieważ nie strzelał do mężczyzny w grobie. Strzelał do niego w pierwszym miejscu. Tam zapewne przetrzymuje kobietę. Musi to być jakiś opuszczony teren albo podziemia, piwnice. Albo to i to. Ponieważ… – Rhyme uprzedził pytanie młodego detektywa -…strzelanie do ofiary przy torach było ryzykowne. Ktoś mógł usłyszeć.

– Może użył tłumika.

– Nie znaleziono śladów bawełny lub kauczuku na pociskach – burknął Rhyme.

– Ale nie znaleziono też śladów krwi – oponował Banks.

– Przypuszczam, że strzelił mężczyźnie w twarz – oświadczył Rhyme.

– Tak – potwierdził Banks, uśmiechając się głupio. – Skąd pan wie?

– Jeżeli nie uszkodzi się mózgu, strzał z trzydziestkidwójki rzadko jest śmiertelny. Postrzelony mężczyzna był bezwolny i przestępca mógł go zaprowadzić, gdzie chciał. Mówię w liczbie pojedynczej, ponieważ był tylko jeden przestępca.

Chwila milczenia.

– Ale… są dwa rodzaje odcisków butów – wyszeptał Banks, przerażony, jakby rozbrajał minę.

Rhyme westchnął.

– Ślady butów są takiej samej wielkości. Zostały zostawione przez tego samego mężczyznę, który dwukrotnie przemierzał drogę między drabiną a grobem. Chciał nas wywieść w pole. Ślady prowadzące na północ są takiej samej głębokości jak te biegnące na południe. Nie niósł w jedną stronę dziewięćdziesięciokilogramowego ciężaru. Czy zamordowany miał na nogach buty?

Banks przerzucił swoje notatki.

– Nie. Tylko skarpetki.

– Okay. Zatem przestępca włożył buty ofiary i zrobił mały spacer od grobu do drabiny i z powrotem.

– Jeżeli nie schodził po drabinie, to którędy dotarł z ofiarą do grobu?

– Przestępca prowadził mężczyznę po torach, prawdopodobnie z północy.

– Tam nie ma drabin.

– Ale są tunele równoległe do torów. Wloty do nich znajdują się w piwnicach starych domów przy Jedenastej. Zostały wykopane przez gangstera – Owneya Maddena – w czasach prohibicji. Transportował nimi whisky, którą ładował na pociągi jadące do Albany i Bridgeport.

– To dlaczego przestępca nie zakopał ofiary w pobliżu tunelu? Dlaczego ryzykował i prowadził go tak daleko? Mógł zostać zauważony.

– Nie wiesz, dlaczego to zrobił? – Rhyme był zniecierpliwiony.

Banks chciał coś powiedzieć, ale tylko potrząsnął głową.

– Musiał ukryć ciało tam, gdzie łatwo można je zauważyć – wyjaśnił Rhyme. – Chciał, żeby ktoś je znalazł. Dlatego nie przysypał jednej ręki ofiary. Pomachał do nas. Chciał przyciągnąć naszą uwagę. Przestępca był tylko jeden, ale jest sprytny za dwóch. Gdzieś w pobliżu grobu musi być wejście do tunelu. Odkryjcie je i poszukajcie śladów, odcisków palców. Na pewno nic nie znajdziecie. Ale musicie to zrobić. Dla prasy. Gdy zaczną pisać o tej sprawie… Życzę powodzenia, panowie. Teraz musicie mi wybaczyć. Lon?

– Tak?

– Nie zapomnij o pierwszym miejscu przestępstwa. Cokolwiek się zdarzy, musisz je odnaleźć. I to szybko.

– Dziękuję, Linc. Przeczytaj tylko raport.

Rhyme powiedział, że przeczyta. Spojrzał na twarze policjantów. Chciał wiedzieć, czy uwierzyli w jego kłamstwo. Całkowicie.

Rozdział trzeci

Miał nienaganny sposób zachowania. Umiał postępować z pacjentami. Rhyme coś na ten temat wiedział. Kiedyś policzył, że w ciągu trzech i pół roku leczony był przez siedemdziesięciu ośmiu lekarzy.

– Wspaniały widok – powiedział Berger, wyglądając przez okno.

– Prawda? Piękny – odparł Rhyme, chociaż ze względu na wysokość łóżka mógł widzieć jedynie zamglone, upalne niebo nad Central Parkiem. Od dwóch i pół roku – od czasu, gdy wrócił ze szpitala – oglądał głównie niebo i ptaki. Rzadko okna były zasłonięte.

Thom masował Rhyme’a, a następnie cewnikował pęcherz. Operacja ta musiała być powtarzana co pięć-sześć godzin. W wyniku uszkodzenia rdzenia kręgowego zwieracze mogą pozostać otwarte lub zamknięte. Na szczęście w jego przypadku pozostały zamknięte – na szczęście, gdyż miał kogoś, kto się nim opiekował i cewnikował pęcherz cztery razy na dobę.

Doktor Berger obserwował Thoma okiem specjalisty i Rhyme nie czuł się skrępowany. Ludzie sparaliżowani muszą nauczyć się skromności i pozbyć się wstydu. Początkowo jest to trudne. W pierwszym centrum rehabilitacji, gdy któryś z pacjentów szedł na przyjęcie, następnego dnia wszyscy zjawiali się przy jego łóżku, aby zobaczyć mocz. Duża jego ilość świadczyła, że wypad był udany. Kiedyś Rhyme wzbudził niekłamany podziw przyjaciół w niedoli: oddał 1430 mililitrów moczu.

– Proszę spojrzeć na parapet, doktorze. Mam aniołów stróżów – powiedział do Bergera.

– To jastrzębie?

– Sokoły wędrowne. Zwykle zakładają gniazda znacznie wyżej. Nie wiem, dlaczego wybrały moje towarzystwo.

Berger spojrzał na sokoły i zasłonił okno. Nie wykazał zainteresowania ptaszarnią. Doktor nie był wysokim mężczyzną, ale miał sportową sylwetkę. Rhyme przypuszczał, że dużo biega. Choć zbliżał się do pięćdziesiątki, nie miał ani jednego siwego włosa. Był przystojny jak prezenter telewizyjny.

– Niesamowite łóżko…

– Podoba się panu?

Łóżko (fachowo: klinitron) było duże, przypominało katafalk. Znajdowało się w nim mnóstwo szklanych, pokrytych silikonem perełek, ważących chyba tonę. Pod ciśnieniem przepływało między nimi powietrze, które masowało ciało Rhyme’a. Gdyby Lincoln nie stracił czucia, odnosiłby wrażenie, że unosi się w powietrzu.

Berger pił kawę, którą Rhyme kazał zrobić Thomowi. Gdy młody mężczyzna ją przyniósł, szepnął:

– Nagle staliśmy się gościnni?

– Mówił pan, że był policjantem – doktor zwrócił się do Rhyme’a.

– Tak. Byłem szefem wydziału w nowojorskim departamencie policji.

– Został pan postrzelony?

– Nie. Badałem miejsce przestępstwa. Kilku robotników znalazło zwłoki na remontowanej stacji metra. Było to ciało młodego policjanta, który zaginął pół roku wcześniej. Zostało też wtedy zamordowanych kilku innych funkcjonariuszy. Dostałem polecenie, aby osobiście przeprowadzić badania. Spadła na mnie belka. Byłem uwięziony cztery godziny.

– Znaleziono mordercę?

– Tak. Zabił trzech policjantów i jednego zranił. Zabójcą był sierżant z policji patrolowej: Dan Shepherd.

Berger spojrzał na różową bliznę na szyi Rhyme’a. Przez kilka miesięcy po wypadku musiał oddychać przez rurkę wprowadzoną do tchawicy. Jednak dzięki swojemu silnemu organizmowi i tytanicznemu wysiłkowi terapeutów rurka stosunkowo szybko została usunięta. Miał zdrowe płuca i sądził, że wytrzymałby pod wodą pięć minut.

– Kręgi szyjne?

– C4.

– Ach tak.

Czwarty kręg szyjny stanowi swego rodzaju granicę. Takie uszkodzenie powyżej niego spowodowałoby śmierć, natomiast poniżej – zakończyłoby się paraliżem nóg, ręce pozostałyby sprawne. Rhyme miał sparaliżowane wszystkie kończyny. Zanikły mu prawie wszystkie mięśnie międzyżebrowe i brzucha. Oddychał przeponą. Mógł poruszać głową, szyją i trochę ramionami. Na szczęście spadająca belka dębowa nie uszkodziła wszystkich nerwów i mógł poruszać też serdecznym palcem lewej ręki.

Rhyme nie opowiadał doktorowi o leczeniu przez rok po wypadku. Miesiące na wyciągu. Wiercenie dziur w głowie. Unieruchomiony kręgosłup. Unieruchomiona szyja. Pompowanie powietrza do płuc. Stymulacja nerwów przepony. Cewnikowanie. Zabiegi chirurgiczne. Zaparcia. Wrzody wywołane stresem. Niskie ciśnienie i bradykardia. Odleżyny. Zanik mięśni grożący unieruchomieniem ostatniego sprawnego palca. Nieznośny ból.

Powiedział tylko Bergerowi o ostatnich problemach związanych z autonomicznym układem nerwowym.

Dolegliwości się nasilały. Nieregularne bicie serca, gwałtowne spadki ciśnienia krwi, nieznośny ból głowy mogły być spowodowane po prostu przez zaparcia. Wyjaśnił Bergerowi, że jedynym lekarstwem jest unikanie stresu i wysiłku fizycznego.

Jednak specjalista zajmujący się Rhyme’em, doktor Peter Taylor, zaniepokoił się częstotliwością ataków. Ostatni – miesiąc temu – był tak poważny, że Taylor poinstruował Thoma, jak ma postępować w takich wypadkach i kazał mu wprowadzić swój numer do „szybkich połączeń”. Taylor ostrzegał, że atak może zakończyć się zawałem lub wylewem krwi do mózgu.

Berger słuchał, kiwając głową ze współczuciem.

– Nim zmieniłem specjalizację, byłem ortopedą. Leczyłem starszych ludzi. Biodra, stawy i tak dalej. Nie znam się na neurologii. Jakie są szansę, że powróci pan do zdrowia?

– Nie ma żadnych. Trwałe kalectwo – odparł Rhyme, być może za szybko. – Doktorze, czy rozumie pan mój problem?

– Chyba tak, ale chciałbym, by pan przedstawił go własnymi słowami.

Rhyme potrząsnął głową, by odrzucić na bok zasłaniający oczy kosmyk włosów.

– Każdy ma prawo popełnić samobójstwo.

– Nie zgadzam się z tym. W większości społeczeństw ma się taką możliwość, ale nie prawo. To jest różnica – zaznaczył Berger.

Rhyme zaśmiał się gorzko.

– Nie jestem filozofem. Ale ja nie mam nawet tej możliwości. Dlatego pana potrzebuję.

Lincoln Rhyme prosił już czterech lekarzy, by mu pomogli umrzeć. Wszyscy odmówili. Postanowił więc popełnić samobójstwo bez niczyjej pomocy. Po prostu przestał jeść. Jednak po kilku dniach głodówka stała się torturą nie do wytrzymania. Zaczął chorować na żołądek, pojawił się nieznośny ból głowy. Nie mógł spać. Zrezygnował z głodówki. Przeprowadził krępującą rozmowę z Thomem – poprosił, aby go zabił. Młody mężczyzna się rozpłakał – jedyny raz okazał w ten sposób swoje uczucia – i odmówił. Powiedział, że może siedzieć i patrzeć, jak Rhyme umiera, ale nigdy go nie zabije.

Wtedy zdarzył się cud. Jeśli można to tak nazwać.

Po ukazaniu się książki „Badanie miejsc przestępstw” pojawili się u niego dziennikarze. Artykuł w „New York Timesie” zawierał taką oto stanowczą wypowiedź Rhyme’a:

„Nie zamierzam wydawać następnych książek. Mój kolejny projekt to popełnienie samobójstwa. To wielkie wyzwanie. Od sześciu miesięcy szukam kogoś, kto by mi w tym pomógł”.

Ten fragment artykułu przyciągnął uwagę doradców nowojorskiego departamentu policji oraz kilku osób, z którymi w przeszłości był związany – zwłaszcza Blaine (powiedziała, że jest szalony, rozważając możliwość samobójstwa, że myśli tylko o sobie – tak samo jak wtedy, gdy byli razem – i skoro już tu przyszła, to powie mu, że ponownie wyszła za mąż).

Cytat ten zauważył też William Berger, który niespodziewanie zadzwonił pewnej nocy z Seattle. Po kilku minutach sympatycznej pogawędki Berger wyjaśnił, że czytał ten artykuł. Chwilę milczał, po czym zapytał:

– Czy słyszał pan o Lethe Society?

Rhyme słyszał. Z tą grupą zwolenników eutanazji usiłował skontaktować się od kilku miesięcy. Była bardziej radykalna w poglądach niż Safe Passage lub Hemlock Society.

– Nasi wolontariusze proszeni są o asystowanie przy samobójstwach w całym kraju. Musimy zachowywać ostrożność – wyjaśnił Berger.

Powiedział też, że spełni prośbę Rhyme’a. Nie chciał jednak działać szybko. W ciągu ostatnich siedmiu-ośmiu miesięcy przeprowadzili kilka rozmów telefonicznych. Dziś było ich pierwsze spotkanie.

– Nie ma możliwości, żeby odszedł pan sam? Odszedł…

– W sposób, w jaki to zrobił Gene Harrod, nie. Chociaż brałem to pod uwagę.

Harrod – młody mężczyzna z Bostonu, który miał sparaliżowane wszystkie kończyny, postanowił popełnić samobójstwo. Nie mógł znaleźć nikogo, kto by mu w tym pomógł. Wybrał jedyny możliwy sposób. Postanowił podpalić mieszkanie i wjechał na wózku inwalidzkim w płomienie. Zmarł w wyniku oparzeń trzeciego stopnia.

Przypadek ten był często przytaczany przez zwolenników „prawa do śmierci” jako argument przeciw ustawie zakazującej eutanazji.

Berger doskonale znał ten przypadek. Pokręcił głową ze współczuciem.

– Nie, nie jest to dobry sposób samobójstwa. – Przyjrzał się Rhyme’owi, kablom, pulpitowi kontrolnemu. – Jakie ma pan możliwości?

Rhyme opowiedział o możliwości wydawania poleceń palcem; o czujniku umieszczanym w ustach, reagującym na wciągane i wydmuchiwane powietrze; joystickach, które może obsługiwać podbródkiem, i w końcu o urządzeniu przenoszącym mowę na ekran.

– Ale to wszystko zainstalował ktoś inny? – spytał Berger. – I ktoś mógłby pójść do sklepu, kupić pistolet i zamontować go w tym urządzeniu?

– Tak.

Osoba ta zostałaby oskarżona o zabójstwo, tak jak każdy inny morderca.

– Jaki ma pan sprzęt przy sobie? Jest skuteczny? – dociekał Rhyme.

– Sprzęt?

– Czego pan używa… hm… przy tych uczynkach?

– Jest bardzo skuteczny. Do tej pory nie miałem ani jednej skargi od pacjentów.

Rhyme zamrugał oczami i Berger się roześmiał. Rhyme dołączył do niego. Jeśli nie możesz śmiać się ze śmierci, z czego możesz się śmiać?

– Proszę spojrzeć…

– Ma pan to przy sobie? – Nadzieja wypełniła serce Rhyme’a. Od wielu lat nie doznał takiego uczucia.

Doktor uroczyście otworzył teczkę i wyjął butelkę brandy, buteleczkę z pastylkami, plastikowy worek i gumową taśmę.

– Co to za pastylki?

– Seconal. Teraz już ich się nie przepisuje. Dawniej popełnienie samobójstwa było o wiele łatwiejsze. Te nowe środki uspokajające: Halcion, Librium, Dalmane, Xanax… nie są skuteczne. Można najwyżej zapaść w śpiączkę.

– A worek?

– Ach, worek. – Berger podniósł go. – To symbol Lethe Society. Nieoficjalny, oczywiście. Nie mamy swojego logo. Gdy tabletki i brandy okazują się nieskuteczne, używamy worka. Nakładamy go na głowę i zaciskamy na szyi gumową taśmą. Do środka wkładamy lód, ponieważ po kilku minutach wewnątrz robi się bardzo ciepło.

Rhyme nie mógł oderwać wzroku od „przyborów”. Materiał, z którego wykonano torbę, używany jest do nakrywania podłóg w czasie malowania. Do tego tania brandy oraz leki, które kiedyś były powszechnie stosowane.

– Przyjemny dom – powiedział Berger, rozglądając się wokół. – Zachodnia część Central Parku… Czy pan czuje się niepotrzebny?

– Trochę tak. Policja i FBI od czasu do czasu korzystają z mojej wiedzy. Po tym zdarzeniu… firma, która prowadziła prace, zmuszona była zapłacić mi trzy miliony dolarów. Uważali wprawdzie, że nie ponoszą odpowiedzialności za ten wypadek, ale pomogło mi prawo, które stanowi, że sparaliżowani w wyniku wypadku zawsze mają rację.

– Napisał pan książkę?

– Dostałem za nią trochę pieniędzy. Niedużo. Nie był to wprawdzie żaden hit, ale doceniono ją.

Berger otworzył książkę „Badanie miejsc przestępstw”.

– „Słynne morderstwa. Przeczytajcie o nich!”. – Roześmiał się. – Ile ich pan opisał? Czterdzieści? Pięćdziesiąt?

– Pięćdziesiąt jeden.

Rhyme napisał tę książkę po wypadku. Zebrał w niej opisy słynnych przestępstw popełnionych w starym Nowym Jorku. Sprawcy wielu z nich nie zostali wykryci. Pisał o „Starym Browarze”, o domu na Five Points, w którym jednej nocy popełniono trzynaście morderstw. O Charlesie Aubridge’u Deaconie, który zamordował swoją matkę 13 lipca 1863 roku i oskarżając o zbrodnię byłych niewolników, doprowadził do linczu. O architekcie Stanfordzie Whicie, o zaginionej Judge Crater. O George’u Meteskym – szalonym „bombiarzu” działającym w latach pięćdziesiątych i o Murphie the Surf, który ukradł brylant Gwiazda Indii.

– „Dziewiętnastowieczna kanalizacja, podziemne kanały, szkoły lokajów” – czytał Berger, przerzucając strony – „łaźnie gejów, burdele w Chinatown, cerkwie”. Skąd pan tyle wie o Nowym Jorku?

Rhyme wzruszył ramionami. Gdy pracował w policji, tyle samo czasu poświęcał poznawaniu miasta co studiowaniu nowych technik prowadzenia śledztwa. Zdobywał informacje o historii, polityce, geologii, socjologii, infrastrukturze.

– Kryminalistyka nie istnieje w próżni. Im więcej wiadomo o miejscu popełnienia zbrodni, tym…

Przerwał – usłyszał, że entuzjazm wdarł się do jego głosu.

Zdenerwował się, że tak szybko się ożywił.

– Nie zmieniajmy tematu, doktorze Berger – odezwał się po chwili ponurym głosem.

– Proszę do mnie mówić Bill.

Rhyme nie chciał być przekonywany, że nie powinien popełniać samobójstwa.

– Słyszałem już to wcześniej. Lincoln, weź dużą, czystą, gładką kartkę papieru i napisz, dlaczego chcesz popełnić samobójstwo. Weź też drugą – na której napiszesz, dlaczego nie chcesz popełniać samobójstwa. Używaj takich zwrotów jak „sens życia”, „potrzebny ludziom”, „interesujący”, „wyzwanie”. Używaj wielkich słów. Dziesięciodolarowych słów. Wiele one dla mnie znaczą. Nie ocalą jednak mojej duszy…

– Lincoln – ciągnął Berger uprzejmym głosem – muszę mieć pewność, że jesteś odpowiednim kandydatem do programu.

– Kandydat? Program? Tyrania eufemizmów – cierpko odparował Rhyme. – Doktorze, ja już podjąłem decyzję. Chcę to zrobić dzisiaj. Teraz.

– Dlaczego dzisiaj?

Rhyme znów skierował wzrok na butelki i worek.

– A dlaczego nie? – szepnął. – Dlaczego nie dzisiaj? Dwudziesty trzeci sierpnia? Tak samo dobry dzień na popełnienie samobójstwa jak inne.

Doktor otworzył usta.

– Lincoln, spędziłem trochę czasu na rozmowie z tobą. Gdybym był przekonany, że naprawdę chcesz odejść…

– Chcę – przerwał mu Rhyme, nie po raz pierwszy zwracając uwagę, że słowa brzmią nieprzekonująco, gdy nie są poparte gestami. Bardzo chciał położyć rękę na ramieniu Bergera lub wznieść błagalnie dłonie.

Nie pytając o zgodę, Berger zapalił marlboro. Z kieszeni wyciągnął składaną popielniczkę i ją otworzył. Skrzyżował chude nogi. Wyglądał jak wymuskany student uczący się palić.

– Lincoln, rozumiesz, na czym polega problem, prawda?

Oczywiście, że rozumiał. Dlatego Berger był tutaj i dlatego jeden z lekarzy Rhyme’a nie chciał spełnić tego „uczynku”. Nie chodziło o przyśpieszenie nieuchronnej śmierci. Jedna trzecia lekarzy zajmująca się nieuleczalnie chorymi przepisuje zbyt duże dawki leków, by skrócić życie pacjentów. Większość prokuratorów przymyka na to oko, chyba że lekarz informuje o tym publicznie… Ale ludzie sparaliżowani? To zupełnie coś innego.

Lincoln Rhyme miał czterdzieści lat. Do oddychania nie musiał używać żadnych urządzeń. Jeżeli w jego chromosomach nie ukryły się jakieś zdradzieckie geny, dożyje osiemdziesiątki.

– Lincoln, proszę pozwolić mi być szczerym. Muszę być pewny, że nie jest to pułapka.

– Pułapka?

– Prokurator. Już raz mi się to przytrafiło.

Rhyme roześmiał się.

– Prokurator generalny Nowego Jorku jest bardzo zajętym człowiekiem. Nie ma zamiaru użyć mnie jako przynęty!

Spojrzał obojętnie na raport zostawiony przez Lona Sellitta.


„…Trzy metry na południowy zachód od ofiary na kupce białego piasku znaleziono kulisty zlepek włókien średnicy około sześciu centymetrów. Metodą dyspersji promieni rentgenowskich oznaczono skład chemiczny włókien. Nie można określić źródła ich pochodzenia. Próbkę wysłano do laboratorium FBI”.


– Ja po prostu muszę być ostrożny – ciągnął Berger. – Temu poświęciłem całą moją aktywność zawodową. Porzuciłem ortopedię. To więcej niż praca. Postanowiłem poświęcić moje życie, aby pomagać innym umrzeć.


„Siedem centymetrów od pęku włókien znaleziono dwa kawałki papieru. Jeden z nich jest fragmentem gazety z wydrukowaną godziną: trzecia po południu. Użyto czcionki: Times Roman. Badano farbę drukarską: typowa. Drugi kawałek papieru pochodzi z książki. Znajduje się na nim numer strony: 823, napisany czcionką Garamond. Papier powlekany. Nie znaleziono odcisków”.


Kilka wątpliwości nie dawało Rhyme’owi spokoju. Po pierwsze – włókno. Dlaczego Peretti nie wie, skąd ono pochodzi. To oczywiste. Po drugie – dlaczego kawałki papieru i włókno były razem? Coś się tu nie zgadza.

– Lincoln?

– Przepraszam.

– Mówiłem… Nie cierpisz nieznośnego bólu. Nie jesteś bezdomny. Masz pieniądze, masz talent. Konsultacje, których udzielasz policji, pomagają wielu ludziom. Gdybyś chciał, mógłbyś prowadzić produktywne życie. Długie życie.

– Długie, tak. Na tym polega problem. Długie życie.

Rhyme’a zmęczyło bycie w dobrym nastroju.

Warknął:

– Nie chcę długo żyć. To proste.

– Ty nie będziesz mógł żałować swojej decyzji. To ja będę musiał z tym żyć, nie ty – mówił powoli Berger. – Nie wiemy zbyt wiele o śmierci.

Rhyme znów spojrzał na raport.


„Na kawałkach papieru znaleziono stalową, sześciokątną śrubę z wytłoczonymi literami «CE». Prawoskrętna. Długość – dwa cale, średnica – 15/16”.


– Harmonogram na następnych kilka dni mam wypełniony – powiedział Berger, spoglądając na swojego roleksa. Śmierć zawsze przynosiła dochody. – Musisz wszystko dokładnie przemyśleć, chłodno przeanalizować. Przyjdę ponownie.

Coś nie dawało spokoju Rhyme’owi. Był to intelektualny niepokój; ciekawość. Towarzyszyły mu przez całe życie.

– Doktorze, czy mógłby mi pan wyświadczyć przysługę? Ten raport. Czy może pan przerzucić go i znaleźć zdjęcie śruby?

Berger zawahał się.

– Zdjęcie?

– Polaroid. Powinno być przyklejone na następnych stronach raportu. Odwracanie stron za pomocą tego urządzenia zajmuje zbyt dużo czasu.

Berger wyjął raport z urządzenia i zaczął odwracać strony.

– Tu! Proszę już nie odwracać – powiedział Rhyme. Gdy spojrzał na zdjęcie, poczuł się słabo. Och, nie tutaj, nie teraz. Proszę, nie. – Przepraszam, czy mógłby pan odnaleźć stronę, którą wcześniej czytałem?

Berger zrobił to.

Rhyme nic nie powiedział. Zaczął czytać bardzo uważnie.

Kawałki papieru…

Trzecia po południu… strona 823.

Serce Rhyme’a zaczęło szybciej bić. Pot występował mu na czoło. Szumiało mu w uszach.

Wyobraził sobie tytuły w brukowcach: MĘŻCZYZNA ZMARŁ W CZASIE ROZMOWY Z DOKTOREM ŚMIER…

Berger zamrugał oczami.

– Lincoln? Wszystko w porządku?

Doktor uważnie przyglądał się Rhyme’owi.

– Doktorze, przepraszam, ale muszę się czymś zająć.

Berger niepewnie skinął głową.

– Jednak coś się stało?

Na ustach Rhyme’a pojawił się lekceważący uśmiech.

– Czy mógłbym pana prosić, żeby przyszedł pan za kilka godzin?

Zastanów się. Jeżeli uznał, że będziesz go odwodził od samobójstwa, weź butelki, worek i wracaj, skąd przyjechałeś.

Berger otworzył kalendarz.

– Dzisiaj po południu nie mogę. Jutro… Nie. Najwcześniej w poniedziałek. Pojutrze.

Rhyme się zawahał. Boże… Jego dusza miała teraz władzę nad nim. Od roku każdego dnia myślał o samobójstwie. Teraz nie wiedział.

Zdecyduj się.

Rhyme usłyszał, jak sam mówi:

– Dobrze, w poniedziałek.

Smutny uśmiech zagościł na jego twarzy.

– Na czym dokładnie polega problem?

– Policjant, z którym kiedyś współpracowałem, poprosił mnie o kilka rad. Nie poświęciłem mu dostatecznie dużo czasu. Muszę do niego zadzwonić…

Rhyme dostrzegł coś dziwnego w oczach Bergera. Co to jest? Nagana? Być może. Wydawało się, że jest niezadowolony. Ale teraz nie ma czasu, by o tym myśleć. Gdy doktor schodził na dół, Rhyme krzyknął:

– Thom? Thom!

– Co?! – odezwał się młody mężczyzna.

– Zadzwoń do Lona. Niech przyjdzie do mnie. Natychmiast.

Rhyme spojrzał na zegarek. Było po dwunastej. Mieli mniej niż trzy godziny.

Rozdział czwarty

Miejsce przestępstwa zostało zainscenizowane – orzekł Lincoln Rhyme.

Lon Sellitto zrzucił marynarkę, odsłaniając pogniecioną koszulę. Przechylił się do tyłu i założył ręce na piersiach. Siedział przy stole zarzuconym papierami i książkami.

Jerry Banks też przyszedł. Jego bladoniebieskie oczy śledziły Rhyme’a. Nie interesował się już łóżkiem i pulpitem kontrolnym.

Sellitto zmarszczył brwi.

– Co nam chciał przekazać przestępca?

Przestępcy – zwłaszcza mordercy – często zostawiają ślady, które mają wprowadzić policję w błąd. Jednak w większości wypadków próby te są mało pomysłowe. Na przykład pewien mężczyzna zabił żonę i upozorował włamanie, ale zginęła tylko jej biżuteria, swojej nie ukrył.

– Najbardziej interesujące jest to, że ślady mówią nam nie o tym, co zaszło, ale co ma się wydarzyć – ciągnął Rhyme.

– Na jakiej podstawie tak sądzisz? – zapytał sceptycznie Sellitto.

– Skrawki papieru to mówią: dziś, godzina trzecia po południu.

– Dziś?

– Spójrz! – Gwałtownym ruchem głowy wskazał na raport.

– Na jednym kawałku papieru zapisana jest godzina: trzecia po południu – zauważył Banks. – Ale na drugim mamy numer strony. Dlaczego pan sądzi, że chodzi o dzień dzisiejszy?

– To nie jest tylko numer strony. – Rhyme uniósł brwi. Wciąż nie rozumieją. – To jest logiczne! Zostawiając skrawki papieru, chciał nam coś powiedzieć. Gdyby liczba 823 była tylko numerem strony, nic by to nam nie mówiło, ponieważ nie wiemy, z jakiej książki ją wydarł. Co ta liczba poza tym może oznaczać?

Zapadła cisza.

Rhyme stracił cierpliwość.

– To jest data! Osiem, dwadzieścia trzy. Sierpień, dwudziesty trzeci. Dziś o trzeciej po południu coś się wydarzy. A kulka z włókien? To azbest.

– Azbest? – spytał Sellitto.

– W raporcie podano skład chemiczny. To jest hornblenda. W jej skład wchodzi dwutlenek krzemu. Włóknista odmiana tego minerału to azbest. Nie wiem, dlaczego Peretti wysłał włókna do laboratorium FBI, ale to mnie nie interesuje. Zatem mamy azbest w miejscu, w którym nie powinno go być. Mamy też śrubę z zardzewiałą główką, bez śladów rdzy na gwincie. Oznacza to, że została niedawno wykręcona.

– Może natrafił na nią w czasie kopania grobu? – podsunął Banks.

– Nie. W tej części miasta podłoże skalne znajduje się blisko powierzchni. Pełno tu podziemnych źródeł. Od Trzydziestej Czwartej do Harlemu ziemia zawiera dostatecznie dużo wilgoci, by znajdujący się w niej stalowy przedmiot zardzewiał w ciągu kilku dni. Śruba została gdzieś wykręcona i przewieziona na miejsce przestępstwa. A piasek… Skąd wziął się biały piasek w wykopie w środkowej części Manhattanu? Ziemia tam składa się z iłów, granitu, zlepieńców, miękkiej gliny.

Banks chciał coś powiedzieć, ale Rhyme nie dopuścił go do słowa.

– Co te wszystkie ślady razem znaczą? Przestępca chciał nam przekazać jakieś informacje. Jestem tego pewien. Banks, co z wejściem do tunelu?

– Miał pan rację – odparł młody mężczyzna. – Znaleziono jedno około trzydziestu metrów na północ od grobu. Drzwi zostały wyłamane od środka. Miał pan też rację, mówiąc o odciskach palców. Nie ma. Nie znaleziono też żadnych innych śladów ani zanieczyszczeń.

Pęk brudnego azbestu, śruba, podarta gazeta…

– Czy to miejsce zostało odpowiednio zabezpieczone? Czy zachowano wszystkie środki ostrożności?

– Już skończono tam badania.

Lincoln Rhyme, paralityk z płucami sportowca, niezadowolony głośno wypuścił powietrze.

– Kto popełnił ten błąd?

– Nie wiem – odpowiedział niepewnym głosem Sellitto. – Prawdopodobnie nadzorujący śledztwo.

Peretti, domyślił się Rhyme.

– Zatem musicie korzystać tylko z tych danych, które uzyskaliście do tej pory.

Wszystkie pozostałe, nieodkryte jeszcze ślady zostały zniszczone przez dziesiątki policjantów, gapiów, pracowników kolei. Roboty ziemne, przesłuchania świadków, analiza śladów w laboratorium nie muszą być prowadzone szybko. Ale na miejscu przestępstwa trzeba działać z prędkością światła. Rhyme bez przerwy to powtarzał policjantom pracującym w jego wydziale. Zwolnił wielu techników, którzy, jego zdaniem, działali zbyt wolno.

– Peretti kierował badaniami na miejscu przestępstwa? – zapytał.

– Peretti był z całym zespołem.

– Całym zespołem! – Rhyme skrzywił twarz. – Co to jest „cały zespół”?

Sellitto spojrzał na Banksa, który powiedział:

– Czterech techników z laboratorium fotograficznego, czterech z laboratorium badającego ślady, ośmiu specjalistów od poszukiwania śladów, lekarz i ruchome laboratorium medyczne.

Zależność skuteczności poszukiwania śladów od liczby specjalistów przedstawia krzywa Gaussa. W przypadku pojedynczego morderstwa miejsce zbrodni powinno przeszukiwać dwóch policjantów. Jeden może coś przeoczyć. Większa ich liczba wprowadza zamieszanie. Lincoln Rhyme zwykle sam przeszukiwał miejsce zbrodni. Pozwalał, żeby ktoś inny zbierał odciski palców i robił zdjęcia, ale teren przestępstwa przeszukiwał osobiście, bez niczyjej pomocy.

Peretti. Sześć-siedem lat temu Rhyme zatrudnił młodego mężczyznę, syna bogatego polityka. Miał dużą wiedzę. Badanie miejsc przestępstw uważane jest za dobrą, prestiżową pracę i długo trzeba czekać, zanim się ją dostanie. Rhyme znajdował perwersyjną przyjemność, obserwując zmniejszającą się liczbę kandydatów, gdy pokazywał im „rodzinny” album zawierający szczególnie makabryczne zdjęcia. Niektórzy policjanci bledli, niektórzy parskali śmiechem. Inni odkładali album i unosili wzrok, jakby pytali: no i co z tego? Tych Rhyme mógł zatrudnić. Peretti był wśród nich.

Sellitto zadał pytanie, ale Rhyme nie dosłyszał. Spojrzał na policjanta.

– Lincoln, będziesz z nami pracował? – powtórzył Sellitto.

– Pracował z wami? – Roześmiał się. – Nie mogę, Lon. Nie. Ja tylko podsunąłem wam kilka pomysłów. Możecie je wykorzystać. Thom, przywołaj doktora Bergera. – Zaczął żałować, że przerwał rozmowę z doktorem od śmierci. Może nie jest za późno. Nie mógł znieść myśli, że będzie musiał czekać jeszcze dwa dni na swoje „odejście”. Poniedziałek. Nie chcę umierać w poniedziałek. To zbyt pospolite.

– Powiedz: tak. Proszę.

– Thom!

– Już dobrze – rzekł młody opiekun, unosząc ręce w geście rozpaczy.

Rhyme spojrzał na stolik przy łóżku, na którym wcześniej znajdowały się brandy, tabletki, worek. Były tak blisko, ale nie mógł po nie sięgnąć, tak jak po wiele innych rzeczy.

Sellitto gdzieś zadzwonił. Uniósł głowę, gdy zaczął rozmawiać. Przedstawił się. Zegar na ścianie wskazywał wpół do pierwszej.

– Tak jest, sir. – Mówił ściszonym głosem, pełnym respektu.

Rozmawia z burmistrzem, domyślił się Rhyme.

– Chodzi o to porwanie na lotnisku Kennedy’ego. Właśnie rozmawiam z Lincolnem Rhyme’em… Tak, ma kilka pomysłów dotyczących sposobu prowadzenia śledztwa…

Detektyw podszedł do okna i zaczął obojętnie patrzeć na sokoły. Usiłował wytłumaczyć niewytłumaczalne człowiekowi, który kieruje najbardziej tajemniczym miastem na świecie.

Zakończył rozmowę i zwrócił się do Rhyme’a.

– On i szef chcą, żebyś pomógł nam w śledztwie. Proszą cię o to. Wilson osobiście.

Rhyme roześmiał się.

– Lon, spójrz na pokój. Spójrz na mnie. Czy wyglądam na kogoś, kto może prowadzić śledztwo?

– Nie. Zwykłą sprawę, nie. Ale to nie jest zwykła sprawa, prawda?

– Przepraszam. Nie mam czasu. Ten doktor. Leczenie. Thom, czy zadzwoniłeś po niego?

– Jeszcze nie. Za minutę.

– Teraz! Zadzwoń teraz!

Thom spojrzał na Sellitta. Podszedł do drzwi i wyszedł z pokoju. Rhyme wiedział, że nie ma zamiaru zadzwonić. Pieprzony świat.

Banks dotknął zacięć po goleniu.

– Proszę udzielić nam kilku rad. Mówił pan, że ten przestępca…

Sellitto przerwał mu ruchem ręki. Wbił wzrok w Rhyme’a.

Ach, ty kutasie, pomyślał Rhyme. Zapadła dobrze znana cisza. Jak jej nienawidzimy. Jak wielu świadków i podejrzanych ulegało naciskowi tej przytłaczającej ciszy. Mimo wszystko Sellitto i Rhyme stanowili kiedyś zgrany zespół. Rhyme znał się na śladach, a Sellitto na ludziach.

Dwaj muszkieterowie. Gdyby doszedł trzeci, byłby to kiepski dowcip.

Detektyw zaczął uważnie przyglądać się raportowi.

– Lincoln. Jak sądzisz, co może wydarzyć się dzisiaj o trzeciej?

– Nie mam pojęcia – oznajmił Rhyme.

– Naprawdę?

Nierozgarnięty Lonie. Powiem ci.

W końcu Rhyme się odezwał:

– Ma zamiar zabić kobietę, którą porwał. Zapewne w jakiś okrutny sposób. Jestem o tym przekonany. W sposób porównywalny z pogrzebaniem żywcem.

– Jezu – szepnął Thom stojący w drzwiach.

Dlaczego nie zostawią mnie samego? Czy opowiedzieć im o bólu, który odczuwam w szyi i w ramionach? O bólu, który rozlewa się po całym, obcym mi ciele? O zmęczeniu fizycznym spowodowanym wykonywaniem nawet najprostszej czynności? A przede wszystkim o konieczności polegania na innych?

Może opowiedzieć o komarze, który dostał się do pokoju w nocy i siadał mu na twarzy. Przez godzinę usiłował się go pozbyć. Dostał zawrotów od ciągłego potrząsania głową. W końcu komar usiadł na uchu i wtedy Rhyme pozwolił mu napić się krwi. Ucho mógł potrzeć o poduszkę, by pozbyć się swędzenia.

Sellitto uniósł brwi.

– Dzisiaj. – Rhyme westchnął. – Właśnie dzisiaj. To wszystko.

– Dziękuję, Linc. Jesteśmy ci wdzięczni. – Sellitto przysunął fotel do łóżka. Pokazał Banksowi, żeby zrobił to samo. – Teraz przedstaw swoje pomysły. O co chodzi w tej sprawie?

– Nie tak szybko. Nie pracuję chyba sam… – powiedział Rhyme.

– Oczywiście. Kogo potrzebujesz?

– Technika z wydziału. Najlepszego z laboratorium. Powinien zjawić się tu u mnie z podstawowym wyposażeniem. Kilku policjantów operacyjnych. Grupę szybkiego reagowania. O, coś jeszcze: kilka telefonów – instruował Rhyme, spoglądając na whisky stojącą na serwantce. Przypomniał sobie brandy, którą Berger miał w swoim zestawie. Nie będzie pił tych szczyn. W uroczystym dniu swojego „odejścia” upije się szesnastoletnim lagavulinem albo zawierającym nieporównywalny bukiet kilkudziesięcioletnim macallanem. Albo – dlaczego nie? – tym i tym!

Banks wyjął swój telefon komórkowy.

– Które linie? Właśnie…

– Telefony stacjonarne.

– Tutaj?

– Oczywiście, że nie – warknął Rhyme.

– On potrzebuje ludzi, żeby przeprowadzali rozmowy. Z Dużego Budynku.

– Aha.

– Zadzwoń. Powiedz, żeby przydzielili nam trzech-czterech łączników – polecił Sellitto.

– Lon, kto prowadził przesłuchania dziś rano? – spytał Rhyme.

Banks stłumił śmiech.

– Chłopcy Twardziele.

Uśmiech zniknął z twarzy Banksa, gdy Rhyme rzucił piorunujące spojrzenie.

– Detektywi Bedding i Saul, sir – dodał szybko.

Sellitto też się uśmiechnął.

– Chłopcy Twardziele. Wszyscy ich tak nazywają. Nie znasz ich, Linc. Są z wydziału zabójstw, ze śródmieścia.

– Są do siebie bardzo podobni – wyjaśnił Banks. – Ich sposób mówienia jest trochę śmieszny.

– Nie potrzebuję komediantów.

– Nie, oni są dobrzy – zaznaczył szybko Sellitto. – Najlepsi wywiadowcy, jakich mamy. Pamiętasz tego bydlaka, który w ubiegłym roku porwał w Queens ośmioletnią dziewczynkę? Bedding i Saul prowadzili śledztwo. Przeprowadzili wywiady ze wszystkimi mieszkańcami w okolicy. Zgromadzili dwa tysiące dwieście zeznań. Ocalili ją. Gdy dziś rano dowiedzieliśmy się, że znaleziono zwłoki porwanego mężczyzny, Wilson właśnie ich skierował do prowadzenia śledztwa.

– Co oni teraz robią?

– Szukają świadków w okolicy torów kolejowych. Usiłują się też czegoś dowiedzieć o kierowcy taksówki.

Rhyme wrzasnął na Thoma znajdującego się na korytarzu:

– Dzwoniłeś do Bergera? Oczywiście, że nie. Czy wiesz, co znaczy słowo niesubordynacja? W końcu zrób coś dla mnie. Weź ten raport i odwracaj strony. – Spojrzał na urządzenie. – Cholerna maszyna.

– Nie jesteśmy dzisiaj w dobrym nastroju? – odciął się Thom.

– Podnieś go wyżej. Razi mnie światło.

Czytał kilka minut, potem uniósł wzrok.

Sellitto rozmawiał przez telefon, ale Rhyme mu przerwał:

– Niezależnie od tego, co zdarzy się o trzeciej, musimy znaleźć drugie miejsce przestępstwa. Potrzebuję kogoś, kto by się tym zajął.

– Dobrze – powiedział Sellitto. – Zadzwonię do Perettiego. Będzie niezadowolony, że nic o tym nie wiedział.

Rhyme chrząknął.

– Czy ja prosiłem o Perettiego?

– Ale to złoty chłopiec wydziału – powiedział Banks.

– Nie jest mi potrzebny – mruknął Rhyme. – Potrzebuję kogoś innego.

Sellitto i Banks wymienili spojrzenia. Starszy detektyw uśmiechnął się i musnął swoją pogniecioną koszulę.

– Kogokolwiek potrzebujesz, dostaniesz. Pamiętaj, jesteś królem dnia!


T.J. Colfax, „uciekinierka” z gór wschodniej części Tennessee, absolwentka nowojorskiej szkoły biznesu, szybka jak błyskawica maklerka giełdowa, obudziła się z głębokiego snu. Splątane włosy przykleiły się do jej policzków – pot zalewał jej twarz, szyję, pierś.

Wpatrywała się w czarne oko: otwór w zardzewiałej rurze, znajdującej się piętnaście centymetrów od jej twarzy. Rurze, z której wyjęto zawór.

Nosem wdychała wypełnione zapachem pleśni powietrze – usta wciąż miała zaklejone taśmą. Czuła gorzki smak plastiku i ciepłego kleju.

Co z Johnem? – zastanawiała się. Gdzie on jest? Starała się nie myśleć o głośnym huku, który słyszała nocą w piwnicy. Wychowała się we wschodnim Tennessee i znała odgłos wystrzałów.

Proszę, modliła się za swojego szefa. Nie pozwól, żeby coś mu się stało.

Zachowaj spokój, pouczała samą siebie. Zanim zaczniesz płakać, przypomnij sobie, co się wydarzyło.

W piwnicy, po tym jak usłyszała wystrzał, wybuchła płaczem i szlochając, omal się nie udusiła.

Uspokój się.

Patrz na czarne oko w rurze. Wyobrażaj sobie, że mruga do ciebie. Oko anioła stróża.

T.J. siedziała na podłodze, otoczona plątaniną rur, kabli, przewodów. Gorąco jak w piekle. Wszędzie kapała woda, ze starych belek nad nią zwisały stalaktyty.

Piwnicę oświetlało kilka małych żarówek. Bezpośrednio nad jej głową znajdowała się tablica ostrzegawcza. Nie mogła jej odczytać, widziała jedynie czerwoną obwódkę i wykrzyknik na końcu ostrzeżenia.

Zaczęła się szamotać, ale kajdanki zaczęły wrzynać się w przeguby. Z jej gardła wydobył się desperacki krzyk – krzyk rannego zwierzęcia. Jednak nikt nie mógł jej usłyszeć: miała zaklejone usta, a wokół hałasowała pracująca maszyneria.

Czarne oko patrzyło na nią. Uratujesz mnie, prawda? – zapytała w myślach.

Nagle usłyszała szczęk, jakby ktoś w oddali uderzył w stalowy dzwon. Przypominał odgłos wydawany przez zamykane metalowe drzwi. Wydobywał się z otworu w rurze, z zaprzyjaźnionego oka.

Szarpnęła kajdankami, usiłując wstać. Uniosła się jednak tylko kilka centymetrów.

Okay, nie panikuj. Uspokój się. Wszystko skończy się dobrze.

Usiłowała odczytać ostrzeżenie. Wyprostowała się trochę i przekrzywiła głowę. Teraz pod kątem mogła zobaczyć wyrazy.

Och, nie. Jezu…

Łzy znów napłynęły do jej oczu.

Przypomniała sobie matkę: jej zaczesane do tyłu włosy, okrągłą twarz, chabrowy fartuch, w którym chodziła po domu. Szeptała: „Wszystko będzie dobrze, kochanie. Nie martw się”.

Ale nie wierzyła jej słowom.

Wierzyła słowom ostrzeżenia.


„Uwaga niebezpieczeństwo! Przegrzana para pod wysokim ciśnieniem. Nie usuwać zaworu. W razie awarii wezwać służby techniczne. Uwaga niebezpieczeństwo!”.


Czarne oko gapiło się na nią. Wlot do środka rury z przegrzaną parą. Patrzyło wprost na jej różową skórę na piersiach. Z rury wydobyło się zgrzytanie metalu o metal. Ktoś odkręcał zawory.

Tammie Jean Colfax zaczęła płakać i krzyczeć. Usłyszała kolejne zgrzyty i uderzenia młotkiem. Następnie z daleka zaczął dochodzić cichy pomruk. Patrzyła przez łzy na czarne oko. Wydawało się jej, że mrugnęło.

Rozdział piąty

Zatem sytuacja jest następująca: mamy ofiarę porwania i nieprzekraczalny termin: godzinę trzecią po południu – oznajmił Lincoln Rhyme.

– I nikt nie żąda okupu – uzupełnił Sellitto i odszedł na bok, by odebrać telefon.

– Jerry, powiedz wszystkim, co znaleziono dziś rano – Rhyme zwrócił się do Banksa.

Już dawno w ciemnym pokoju Rhyme’a nie kręciło się tylu ludzi. Po wypadku wpadali czasami bez zapowiedzi przyjaciele (oczywiście zawsze był w domu), ale szybko ich zniechęcił. Przestał odbierać telefony i coraz bardziej zaczął pogrążać się w samotności. Czas spędzał, pisząc książkę, a gdy nie miał natchnienia, czytał. Oglądał też wypożyczone filmy, telewizję, słuchał muzyki. Po pewnym czasie przestały go interesować telewizja i radio. Godzinami gapił się na reprodukcje obrazów, które kazał umieścić na ścianie naprzeciw łóżka. W końcu i to mu się znudziło.

Samotność.

Teraz ją utracił i bardzo tego żałował.

Po pokoju w napięciu chodził Jim Polling. Wprawdzie Lon Sellitto był oficerem prowadzącym śledztwa w sprawach morderstw, ale sprawa taka jak ta wymagała kogoś starszego rangą. Kapitan Polling zgłosił się na ochotnika. Ucieszyło to bardzo szefa policji i szefów wydziałów. Sprawa była bardzo poważna i mogła zakończyć się złamaniem wielu karier. Teraz będą dystansować się od sprawy i używając takich słów jak: „oddelegowany”, „wyznaczony”, „zasięgnąć rady”, skierują dziennikarzy do Pollinga. Rhyme nie mógł zrozumieć, że można zgłosić się jako ochotnik do prowadzenia takiego śledztwa.

Ale Polling nie był zwykłym policjantem. Niski mężczyzna rozpoczynał karierę w okręgu Midtown North. Po pewnym czasie stał się znanym detektywem zajmującym się tropieniem morderców, odnosił sukcesy. Wybuchowy temperament doprowadził go do kłopotów: zastrzelił nieuzbrojonego przestępcę. Zapomniano o tym jednak, gdy aresztował Shepherda – seryjnego mordercę policjantów (w czasie tego śledztwa Rhyme miał wypadek). Awansował do stopnia kapitana. Przeszedł przemianę: zrzucił dżinsy i włożył ubrania od Brooks Brothers (dzisiaj miał na sobie mało elegancki granatowy garnitur od Calvina Kleina). Zaczął robić karierę. Zamierzał dostać się do „pluszowego zakątka” w biurze policji.

Inny oficer policji pochylał się nad stołem. Smukły, obcięty na jeża kapitan Bo Haumann był dowódcą oddziału szybkiego reagowania – SWAT.

Gdy Banks przedstawił sytuację, Sellitto skończył rozmowę przez telefon.

– Chłopcy Twardziele.

– Wiadomo coś o taksówce? – spytał Polling.

– Nie. Ciągle szukają informacji.

– Może porwał ją jakiś cichy wielbiciel-psychopata? – podsunął Polling.

– Raczej nie.

– Nikt nie zażądał okupu? – zapytał Rhyme.

– Nie.

Rozległ się odgłos dzwonka. Thom podszedł do drzwi, aby otworzyć.

Rhyme zwrócił głowę w stronę, skąd dochodziły odgłosy kroków.

Po chwili Thom wprowadził po schodach umundurowaną policjantkę. Z daleka wydawała się młoda, ale po uważnym przyjrzeniu się Rhyme ocenił, że ma około trzydziestu lat. Była wysoka. Miała smutną twarz modelki patrzącej ze stron czasopism poświęconych modzie.

Patrzymy na innych tak, jak patrzymy na siebie. Od czasu wypadku Rhyme nie oceniał ludzi na podstawie budowy ciała. Zauważył tylko, że jest wysoka, ma zgrabne biodra i ognistorude włosy. Każdy inny, patrząc na nią, pomyślałby: Ale laska. Lecz nie Rhyme. Takie myśli go nie nachodziły. Zwrócił jedynie uwagę na jej oczy.

Nie wyrażały zaskoczenia – zapewne ktoś jej powiedział wcześniej, że jest sparaliżowany – było w nich coś innego. Po raz pierwszy Rhyme widział takie spojrzenie. Jakby jego stan uspokoił ją. Gdy weszła do pokoju, odprężyła się.

– Funkcjonariuszka Sachs? – zapytał Rhyme.

– Tak jest, sir. – Chciała mu podać rękę, ale na szczęście, w ostatniej chwili się powstrzymała.

Sellitto przedstawił jej Pollinga i Haumanna. Słyszała o nich wiele dobrego, ale nie znała ich osobiście.

Rozejrzała się po zakurzonym, ciemnym pokoju. Popatrzyła na jedną z reprodukcji, która częściowo zwinięta, leżała pod stołem. Byli to „Nocni włóczędzy” Edwarda Hoppera. Samotni ludzie jedzący obiad w nocy.

Rhyme krótko wyjaśnił, co może wydarzyć się o trzeciej po południu. Sachs skinęła głową – informację przyjęła spokojnie, ale Rhyme zauważył błysk w jej oczach. Strach? Odraza?

Jerry Banks od razu zwrócił uwagę na jej urodę i uśmiechnął się do niej w szczególny sposób. Jednak jedno jej spojrzenie dało mu do zrozumienia, że nie będzie teraz z nim flirtowała. Teraz i nigdy w przyszłości.

– Być może chce nas wciągnąć w pułapkę. Znajdziemy miejsce przestępstwa, w którym podłożył bombę – powiedział Polling.

– Wątpię – odparł Sellitto, wzruszając ramionami. – Po co tyle zachodu? Jeśli chcesz zabić policjanta, po prostu do niego strzelasz.

Zapadła krępująca cisza. Polling spoglądał to na Sellitta, to na Rhyme’a. Przecież Rhyme został ranny w pułapce zastawionej przez Shepherda.

Jednak Rhyme nie zwrócił uwagi na to faux pas.

– Zgadzam się z Lonem, musimy brać pod uwagę możliwość zasadzki, trzeba zachować ostrożność.

Sachs znów spojrzała na reprodukcję obrazu Hoppera. Rhyme podążył za jej wzrokiem. Może ci ludzie nie są wcale samotni, pomyślał. Sprawiają wrażenie zadowolonych z życia.

– Mamy dwa rodzaje śladów – kontynuował Rhyme. – Ślady, które przestępca zostawia nieświadomie: włosy, włókna z ubrań, odciski palców, krew, ślady butów. Jeżeli zbierzemy ich dostatecznie dużo i do tego będziemy mieli szczęście, to znajdziemy pierwsze miejsce przestępstwa: jego mieszkanie lub dom.

– Albo kryjówkę – wtrącił Sellitto.

– Kryjówkę? – Rhyme pomyślał chwilę, kiwając głową. – Chyba masz rację, Lon. Nie zawiózł przecież porwanych do swojego domu… – Po chwili wrócił do poprzedniego wątku: – Są też ślady zostawione celowo. W tym wypadku mamy do czynienia ze skrawkami papieru, na których zapisana jest data i godzina; do tego śruba i kawałek azbestu.

Rozległo się brzęczenie. Haumann warknął: „Niech się wypchają” i wyłączył telefon, który trzymał w kieszeni płaszcza. Przypominał teraz Rhyme’owi sierżanta musztrującego rekrutów, którym kiedyś był.

– Czy mogę powiedzieć szefom, że jest szansa uratowania porwanej? – zapytał Polling.

– Myślę, że tak.

Kapitan odszedł na bok i zadzwonił. Gdy skończył, mruknął:

– Burmistrz. Jest u niego szef policji. Za godzinę będzie konferencja prasowa. Muszę na niej być i upewnić ich, że wszystko przebiega planowo. Mam jeszcze coś powiedzieć Ważniakom?

Sellitto spojrzał na Rhyme’a, który pokręcił głową.

– Na razie nie – powiedział detektyw.

Polling dał Sellittowi numer swojego telefonu komórkowego i wybiegł z pokoju.

Chwilę później spokojnym krokiem wszedł po schodach szczupły, łysy mężczyzna około trzydziestki. Mel Cooper miał wygląd głupkowatego sąsiada z seriali telewizyjnych. Za nim weszło dwóch młodych policjantów, którzy przynieśli duże pudło i dwie ogromne walizki ważące chyba tonę. Zostawili wyposażenie i wyszli.

– Witaj, Mel.

– Detektywie. – Cooper podszedł do Rhyme’a i potrząsnął jego sparaliżowaną ręką.

Jedyny fizyczny kontakt z dzisiejszymi gośćmi, zauważył Rhyme. Pracowali razem wiele lat. Cooper skończył chemię organiczną, matematykę i fizykę. Był ekspertem zajmującym się analizą śladową, DNA, odciskami palców.

– No, jak tam, czołowy na świecie kryminalistyku? – zapytał Cooper.

Rhyme nie obraził się z powodu tego ironicznego powitania. Tak określiła go prasa, gdy dziennikarze dowiedzieli się, że został doradcą FBI przy reorganizowaniu ich zespołu zajmującego się analizą śladów przestępstw. Dziennikarzom nie podobały się określenia „ekspert sądowy do spraw analizy śladów przestępstw” czy „specjalista sądowy” i pisali o nim jako o kryminalistyku.

Określenie kryminalistyk nie było nowe. W Stanach po raz pierwszy tak nazywano Paula Lelanda Kirka, który kierował szkołą kryminologii na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley. Szkoła ta – pierwsza tego rodzaju w kraju – została założona przez nie mniej legendarnego Augusta Vollmera. Określenie to stało się ostatnio modne w całych Stanach. Nawet technicy tak o sobie mówią, zwłaszcza na przyjęciach, gdy podrywają dziewczyny.

– Nocny koszmar, który trapi wszystkich. – Cooper westchnął. – Wsiadasz do taksówki i okazuje się, że za kierownicą siedzi psychopata. Poza tym ze względu na konferencję oczy całego świata skierowane są na Nowy Jork. Zastanawiałem się, czy nakłonią cię do współpracy.

– Jak się czuje twoja matka? – spytał Rhyme.

– Ciągle skarży się na bóle i choroby, ale jest zdrowsza ode mnie.

Cooper mieszkał z matką w parterowym domu w Queens, gdzie się urodził. Jego pasją był taniec towarzyski – w szczególności tango. Policjanci z wydziału plotkowali, że Cooper jest kochającym inaczej. Rhyme’a nie interesowało życie prywatne podwładnych, jednak był zdziwiony, gdy poznał w końcu Gretę – dziewczynę Coopera – piękną Skandynawkę, która wykładała matematykę na Uniwersytecie Columbia.

Cooper otworzył duże pudło wyłożone pluszem. Wyjął z niego części trzech dużych mikroskopów i zaczął je składać.

– Zwykłe zasilanie… – Spojrzał niezadowolony na gniazdka. Nałożył okulary w metalowych oprawkach.

– To jest mieszkanie, Mel.

– A ja myślałem, że mieszkasz w laboratorium.

Patrzył na aparaty podobne do tych, na których pracował przez ponad piętnaście lat. Zwykły mikroskop, fazowy, polaryzacyjny. Cooper otworzył walizki. Znajdowało się w nich wyposażenie gabinetu czarnoksiężnika: słoiki, butelki, szkło laboratoryjne, aparaty. Rhyme widział tak mu znane napisy. Naczynia próżniowe, kwas octowy, ortotoluidyna, luminofory, wskaźnik Ruhemanna…

Chudy mężczyzna rozejrzał się po pokoju.

– Przypomina twój gabinet, Lincoln. Jak tu cokolwiek znajdujesz? Potrzebuję trochę miejsca.

– Thom. – Rhyme skierował wzrok na najmniej zawalony stół.

Zdjęli czasopisma, papiery i książki, odsłaniając blat, którego Rhyme nie widział od roku.

Sellitto wpatrywał się w raport.

– Jak nazwiemy niezidentyfikowanego przestępcę? Nie mamy jeszcze numeru sprawy.

Rhyme spojrzał na Banksa.

– Podaj jakąś liczbę. Jakąkolwiek.

– Numer strony… Miałem na myśli datę.

– Przestępca 823. Numer dobry jak każdy inny.

Sellitto zapisał go w raporcie.

– Hm, przepraszam, detektywie Rhyme…

To funkcjonariuszka. Rhyme zwrócił głowę w jej stronę.

– Miałam być w południe w Dużym Budynku. – Tak policjanci określają biura szefa policji w Nowym Jorku.

– Funkcjonariuszko Sachs… – Zapomniał na chwilę, o co miał spytać. – Dziś rano odkryła pani miejsce przestępstwa?

– Tak. Znalazłam zwłoki. – Mówiła do Thoma.

– Jestem tutaj – Rhyme przypomniał jej szorstkim tonem, z trudem powstrzymując wybuch złości. Wpadał w furię, gdy zwracano się do niego przez inne osoby – zdrowe.

Szybko odwróciła głowę w jego kierunku. Uznał, że zapamięta tę lekcję.

– Tak jest, sir – powiedziała delikatnie, ale spojrzała lodowatym wzrokiem.

– Już nie pracuję w policji. Mów do mnie Lincoln.

– Proszę mi to wyjaśnić.

– Co? – zapytał.

– Chcę wiedzieć, dlaczego mnie tutaj sprowadzono. Przepraszam. Nie pomyślałam. Jeżeli pan żąda przeprosin na piśmie, zaraz to zrobię. Tylko że spóźnię się do nowej pracy i nie mam możliwości powiadomienia o tym szefa.

– Przeprosiny na piśmie? – zdziwił się Rhyme.

– Prawda jest taka, że nie mam doświadczenia w badaniu, miejsc przestępstw. Podjęłam tę decyzję spontanicznie, bez zastanowienia.

– O czym ty mówisz?

– O zatrzymaniu pociągów i zamknięciu ulicy Jedenastej. To moja wina, że senator nie wygłosił przemówienia w New Jersey i kilku wysokich urzędników ONZ nie zdążyło dojechać z Newark na spotkania.

Rhyme zachichotał.

– Wiesz, kim jestem?

– Oczywiście, słyszałam o panu. Myślałam…

– …że nie żyję? – dokończył za nią.

– Nie. Nie to miałam na myśli – skłamała. Szybko zaczęła mówić dalej: – W akademii korzystaliśmy z pana książek. Ale nic więcej o panu nie wiedziałam. Ee… – Spojrzała na ścianę i dodała oschle: – Sądziłam, że jako policjantka, która odkryła miejsce zbrodni, powinnam zatrzymać pociągi i zamknąć ulicę, by zabezpieczyć ślady. Zatem zrobiłam to, sir.

– Mów do mnie Lincoln. A ty…

– Ja…

– Jak masz na imię?

– Amelia.

– Amelia… Rodzice mieli coś wspólnego z lotnictwem?

– Nie. To rodowe imię.

– Amelio, nie chcę żadnych przeprosin. Miałaś rację. To Vince Peretti popełnił błąd…

Sellitcie nie podobała się niedyskrecja Lincolna, ale Rhyme nie zwracał na to uwagi. Był przecież jednym z kilku ludzi na świecie, którzy mogli siedzieć, gdyby do pokoju wszedł prezydent Stanów Zjednoczonych.

– Peretti kierował poszukiwaniami na miejscu przestępstwa, jakby burmistrz zaglądał mu przez ramię. Popisywał się. Miał za dużo ludzi, nie powinien odblokowywać ruchu kolejowego i samochodowego. Za szybko zakończył przeszukiwanie terenu. Gdyby miejsce zostało odpowiednio zabezpieczone, kto wie, może znaleźlibyśmy kartę kredytową z nazwiskiem przestępcy. Albo duży, piękny odcisk kciuka.

– Niewykluczone – powiedział ostrożnie Sellitto. – Ale to nasze zadanie.

Spojrzał wymownie na Sachs, Coopera i Jerry’ego Banksa.

Rhyme parsknął wyzywająco. Ponownie zwrócił się do Sachs. Zauważył, że podobnie jak dziś rano Banks przygląda się jego nogom i ciału przykrytym morelowym kocem.

– Proszę, żebyś pracowała z nami na następnym miejscu przestępstwa.

– Co?! – Tym razem nie zwracała się do innych, tylko do Rhyme’a.

– Pracowała z nami – powtórzył krótko. – Chodzi o następne miejsce przestępstwa.

Roześmiała się.

– Nie jestem z wydziału badań i zasobów informacji. Patroluję ulice. Nigdy nie badałam śladów.

– To nie jest zwykła sprawa. Detektyw Sellitto ci to później wyjaśni. To bardzo tajemnicza sprawa. Prawda, Lon? Gdybyśmy mieli do czynienia ze zwykłą zbrodnią, nie prosiłbym cię o pomoc. Potrzebujemy świeżego spojrzenia.

Zerknęła na Sellitta, który się nie odezwał.

– Ja właśnie… Nie sądzę, żebym się przydała. Jestem tego pewna.

– Dobrze – rzekł spokojnie Rhyme. – Powiedzieć prawdę?

Skinęła głową.

– Potrzebuję kogoś z jajami. Kogoś, kto potrafi zatrzymać pociągi, aby zabezpieczyć miejsce przestępstwa, i ponieść odpowiedzialność.

– Dziękuję za zaufanie, sir… Lincoln. Ale…

– Lon – rzucił krótko Rhyme.

– Funkcjonariuszko Sachs – mruknął detektyw – nie ma pani wyboru. Zostaje pani przydzielona do zespołu prowadzącego tę sprawę.

– Protestuję. Zostałam przeniesiona ze służby patrolowej. Dzisiaj. Ze względów zdrowotnych. Przeniesienie obowiązuje od godziny.

– Względy zdrowotne? – dopytywał się Rhyme.

Zawahała się i odruchowo spojrzała na jego nogi.

– Mam artretyzm.

– Naprawdę? – spytał Rhyme.

– Przewlekły artretyzm.

– Bardzo mi przykro.

– Dziś rano byłam na patrolu tylko dlatego, że ktoś zachorował. Nie miałam tego w planach – dodała szybko.

– Cóż, a ja mam inne plany – powiedział Rhyme. – Teraz przyjrzyjmy się niektórym dowodom.

Rozdział szósty

Śruba… – Należy pamiętać o podstawowej zasadzie: na początek prowadzimy analizę najbardziej niezwykłych, nietypowych śladów.

Thom obracał w rękach plastikowy woreczek, podczas gdy Rhyme przyglądał się częściowo zardzewiałej śrubie ze stępionym gwintem.

– Jesteś przekonany co do odcisków? Używałeś małocząsteczkowych reagentów? Są najlepsze do badania odcisków wystawionych na działanie czynników atmosferycznych.

– Tak – potwierdził Mel Cooper.

– Thom, włosy zasłaniają mi oczy. Zaczesz je do tyłu. Od rana ci mówiłem, żebyś to zrobił.

Opiekun westchnął i zaczesał czarne, skręcone kosmyki.

– A teraz ich pilnuj – szepnął złowieszczo Thom.

Rhyme potrząsnął z niezadowoleniem głową i znów potargał włosy.

Posępna Amelia Sachs siedziała w kącie pokoju. Nogi wsunęła pod krzesło. Wyglądało, jakby czekała na broń.

Rhyme ponownie zaczął przyglądać się śrubie.

Kiedy kierował wydziałem, postanowił stworzyć bazę danych podobną do tych zawierających odciski palców, informacje o farbach, o papierosach. Gromadził dane dotyczące pocisków, włókien, ubrań, opon, narzędzi, olejów silnikowych, płynów hydraulicznych. Poświecił setki godzin na zestawianie list, robienie indeksów i odsyłaczy.

Mimo wysiłków Rhyme’a nie udało się doprowadzić prac do końca. Zastanawiał się dlaczego. Był zły na siebie, że nie poświęcił temu odpowiednio dużo czasu, oraz na Vince’a Perettiego, że nie skończył przedsięwzięcia.

– Musimy skontaktować się ze wszystkimi fabrykami produkującymi śruby oraz z hurtowniami na północnym wschodzie. Nie, w całym kraju. Należy zapytać, czy produkują taki typ śrub i komu je sprzedawali. Naszym łącznikom trzeba wysłać faksem zdjęcie i opis.

– Do diabła, wchodzą w grę miliony fabryk i hurtowni – powiedział Banks.

– Nie sądzę – odparł Rhyme. – Śruba jest cenną wskazówką. Inaczej by jej nie podrzucał. Ten typ śrub nie jest produkowany w wielu fabrykach. Jestem tego pewien.

Sellitto znowu zadzwonił. Rozmawiał kilka minut.

– Lincoln, przydzielono nam czterech ludzi. Gdzie możemy znaleźć spis fabryk?

– Wyślij jednego z nich na Czterdziestą Drugą – odpowiedział Rhyme. – Do biblioteki publicznej. Mają tam książkę adresową: spis przedsiębiorstw. Pozostali niech przeszukają książki telefoniczne.

Sellitto wydał polecenie przez telefon.

Rhyme spojrzał na zegarek. Było wpół do drugiej.

– A teraz azbest.

Przez chwilę słowo „azbest” zaświeciło się jak żarówka w jego mózgu. Poczuł szarpnięcie. Skąd ta reakcja? Zapewne niedawno coś czytał lub słyszał o azbeście. Kiedy? Człowiek leżący w łóżku i czekający na śmierć traci poczucie czasu. Być może było to dwa lata temu.

– Co wiemy o azbeście? – zadumał się. Nikt nie odpowiedział, ale nie miało to znaczenia. Odpowiedział sam. Często tak robił. Azbest jest polikrzemianem o budowie łańcuchowej lub wstęgowej. Podobnie jak szkło jest niepalny.

Gdy Rhyme prowadził badania na miejscu przestępstwa – współpracując z antropologami i odontologami – często stykał się z azbestem. Używany był kiedyś do izolowania budynków. Pamiętał jeszcze specyficzny smak w ustach: podczas poszukiwań wkładali maski. Przypomniał sobie, że trzy i pół roku temu w czasie usuwania azbestu na stacji metra przy ratuszu robotnicy znaleźli ciało jednego z policjantów zamordowanych przez Dana Shepherda. Znajdowało się w hali generatorów. Gdy Rhyme schylił się, by zdjąć włókno azbestu z niebieskiej kurtki policjanta, usłyszał trzask pękającej dębowej belki. Maska uratowała mu prawdopodobnie życie – bez niej udusiłby się pyłem.

– Może zawiózł porwaną do miejsca, w którym usuwa się azbest, lub na teren rozbiórki – powiedział Sellitto.

– Być może – zgodził się Rhyme.

– Zadzwoń do Federalnej Agencji Ochrony Środowiska. Zapytaj o miejsca, w których usuwany jest azbest – Sellitto wydał polecenie asystentowi.

Detektyw natychmiast wykonał polecenie.

– Bo – Rhyme zwrócił się do Haumanna – czy grupy operacyjne są gotowe do działania?

– Tak, gotowe do akcji – odpowiedział dowódca oddziału szybkiego reagowania. – Jednak muszę powiedzieć, że połowa moich ludzi została przydzielona do ochrony konferencji. Podlegają teraz służbom specjalnym i ochronie ONZ.

– Mam informacje z Federalnej Agencji Ochrony Środowiska – oznajmił Banks i ruchem ręki przywołał Haumanna.

Gdy Haumann rozwinął jedną z map operacyjnych, coś z łoskotem spadło na podłogę.

Banks aż odskoczył.

– Jezu!

Rhyme z łóżka nie mógł dostrzec, co spadło. Haumann zawahał się, a po chwili schylił się i podniósł wybielały fragment kręgosłupa. Położył go z powrotem na stół.

Wszyscy spojrzeli na Rhyme’a, ale on nic nie powiedział na temat kości. Podczas gdy Banks odbierał informacje przez telefon, pochylony nad mapą Haumann zaznaczał miejsca, w których usuwano azbest. Znajdowały się we wszystkich pięciu dzielnicach Nowego Jorku. Było ich dużo. Nie nastrajało to optymistycznie.

– Trzeba ograniczyć liczbę potencjalnych miejsc przestępstwa. Przyjrzyjmy się więc piaskowi. – Rhyme zwrócił się do Coopera: – Obejrzyj go pod mikroskopem. Powiesz mi, co na nim znalazłeś.

Sellitto podał kopertę z piaskiem Cooperowi, który wysypał go do emaliowanej kuwety. Nad połyskującym piaskiem uniósł się pył. Z koperty wypadł też kamień.

Rhyme poczuł ucisk w gardle. Nie był spowodowany reakcją na to, co zobaczył: nie wiedział jeszcze, jakie znaczenie dla śledztwa będzie miał ten kamień. To impuls nerwowy wysłany z mózgu do bezwładnej ręki zatrzymał się w połowie drogi. Rhyme chciał chwycić pióro. Nie doznał takiego uczucia już od roku. Omal się nie rozpłakał. Jedynym pocieszeniem było wspomnienie buteleczki z Seconalem i plastikowego worka, które miał ze sobą doktor Berger. Wspomnienie to wraz z aniołem stróżem unosiło się w pokoju.

Chrząknął.

– Zbadaj go.

– Co? – zapytał Cooper.

– Kamień.

Sellitto spojrzał pytająco na Rhyme’a.

– Kamień mi tutaj nie pasuje – powiedział Rhyme. – Chcę wiedzieć, po co i skąd się tu znalazł.

Pincetą z porcelanowymi końcówkami Cooper podniósł kamień z piasku. Nałożył okulary ochronne i oświetlił kamień promieniami z PoliLight. Urządzenie składało się z zasilacza wielkości akumulatora do samochodu i niewielkiej lampy.

– Nic – oświadczył Cooper.

– VMD?

VMD, czyli próżniowe napylanie metali, jest najskuteczniejszą metodą wykrywania śladów na gładkich powierzchniach. Badany przedmiot umieszcza się w komorze próżniowej i odparowuje złoto lub cynk. Na powierzchni osadza się warstewka metalu, która umożliwia precyzyjną identyfikację śladów.

Jednak Cooper nie miał przy sobie urządzenia VMD.

– Co tutaj masz? – zapytał niezadowolony Rhyme.

– Czerń sudańską, stabilizatory, jod, DFO…

Miał też ninhydrynę do zbierania odcisków z porowatych powierzchni oraz Super Glue – z gładkich. Rhyme przypomniał sobie, jaką sensację przed kilkoma laty wywołało przypadkowe odkrycie dokonane przez technika pracującego w laboratorium Sił Lądowych Stanów Zjednoczonych w Japonii. Sklejając rozbitą kamerę, zaskoczony technik zauważył, że pary kleju dają wyraźniejszy obraz odcisków palców niż większość używanych do tego celu substancji chemicznych. Tę metodę zastosował teraz Cooper. Korzystając z pincety, włożył kamień do małej szklanej komory. Na płytce grzejnej wewnątrz umieścił niewielką ilość kleju. Włączył zasilanie. Po kilku minutach wyjął kamień.

– Coś mamy – powiedział. Posypał kamień luminoforem i skierował na niego wiązkę promieniowania ultrafioletowego z PoliLight. Odcisk stał się dobrze widoczny.

Cooper zrobił zdjęcie polaroidem. Pokazał je Rhyme’owi.

– Bliżej. – Rhyme zmrużył oczy, gdy przyglądał się zdjęciu. – Tak! – Cooper obracał je w palcach.

Ujawnione linie były szersze, niż gdyby przestępca dotknął kamienia. Rhyme bez trudu to rozpoznał.

– Spójrz. Co to jest? Ta linia… – Nad odciskiem widać było niewyraźny półokrągły znak.

– Wygląda jak…

– Tak, ślad zrobiony przez jej paznokieć – dokończył Rhyme. – Zazwyczaj nie zostawiamy takich odcisków. Podrzucił kamień, gdyż był przekonany, że będziemy go dokładnie badać.

– Dlaczego to zrobił? – zapytała Sachs.

Po raz kolejny Rhyme zirytował się, że policjanci mają kłopoty z kojarzeniem faktów.

– Po pierwsze, mówi nam, że ma w swoich rękach kobietę. Na wypadek gdybyśmy nie znaleźli związku między jej porwaniem a zwłokami odkrytymi dziś rano.

– Ale dlaczego nam to mówi? – spytał Banks.

– Wchodzi do gry – powiedział Rhyme. – Podbija stawkę. Chce nam przekazać, że kobieta jest w niebezpieczeństwie. Wartościuje ofiary, tak jak my, chociaż się do tego nie przyznajemy…

Rhyme spojrzał na dłonie Sachs. Zaskoczyło go, że ta piękna kobieta ma zniszczone palce. Cztery z nich były zabandażowane. Na jednym palcu znajdowała się zakrzepła krew. Kilka paznokci miała ogryzionych. Zauważył też, że naskórek pod brwiami był zaczerwieniony. Zapewne wyskubuje brwi, pomyślał. Miała też zadrapanie przy uchu. Zachowania autodestrukcyjne. Można się niszczyć nie tylko pigułkami i armaniakiem.

– Poza tym ostrzega nas: Coś wiem na temat badania miejsc przestępstw. Nie zostawię żadnych śladów. Nic nie znajdziecie – kontynuował Rhyme. – Na pewno tak myśli. Ale my go znajdziemy. Jestem tego pewny.

Nagle zmarszczył brwi.

– Mapa! Potrzebujemy mapy. Thom!

– Jakiej mapy? – prychnął Thom.

– Dobrze wiesz, którą mapę mam na myśli.

– Nie wiem, Lincoln. – Westchnął.

Rhyme, patrząc w okno, mówił częściowo do siebie:

– Podkop pod torem, tunele służące kiedyś do przemycania alkoholu i drzwi do nich, azbest – wszystko to należy do przeszłości. On lubi stary Nowy Jork. Potrzebuję mapy Randela.

– Gdzie ona jest?

– Tam gdzie kartoteka z fiszkami.

Thom przerzucił kilka teczek i wyjął fotokopię mapy Manhattanu.

– Ta?

– Tak. Ta!

Mapa została opracowana w 1811 roku dla członków komisji rządowej wyznaczających sieć ulic. Narysowano ją tak, że południowa część miasta znajdowała się po lewej stronie, a północna – po prawej. Wyspa na mapie przypominała psa unoszącego głowę przed atakiem.

– Przypnij ją tutaj.

Gdy skończył, Rhyme powiedział:

– Thom, chyba przyjmiemy cię do policji. Lon, daj mu odznakę policyjną lub coś w tym rodzaju.

– Lincoln – bąknął Thom.

– Potrzebujemy cię. Głowa do góry. Zawsze chciałeś być Samem Spade’em lub Kojakiem, prawda?

– Tylko Judy Garland – odparł Thom.

– Zatem będziesz Aniołkiem Charliego. Będziemy tworzyć profil przestępcy. Wyjmij z kieszonki koszuli swoje nieużywane pióro Mont Blanc.

Młody mężczyzna wywracał oczami, gdy wyjmował pióro i brał ze sterty pod stołem zakurzony notatnik.

– Nie, mam lepszy pomysł – oznajmił Rhyme. – Weź jedną z reprodukcji. Będziesz pisał mazakiem, dużymi literami, żebym dobrze widział.

Thom wybrał reprodukcję obrazu Moneta przedstawiającego lilie wodne i powiesił ją odwróconą na ścianie.

– Na górze napisz: Niezidentyfikowany przestępca 823. Zrób cztery kolumny: Wygląd, Mieszkania, Pojazdy, Inne. Pięknie. Zaczynamy. Co wiemy o przestępcy?

– Pojazd. Jeździ żółtą taksówką – powiedział Sellitto.

– Tak. Pod „Inne” wpisz, że zna procedury policyjne stosowane na miejscu przestępstwa.

– Może to oznaczać, że miał już do czynienia z policją – dodał szybko Sellitto.

– Więc? – zapytał Thom.

– Jest notowany.

– Nie powinniśmy zapisać, że jest uzbrojony w kolta kalibru 32? – zapytał Banks.

– Oczywiście, że tak – potwierdził jego szef.

– Nie zostawia odcisków, wie, jakie mają znaczenie w śledztwie. Poza tym zapisz, że ma kryjówkę – dom, z którego działa. Wspaniała robota, Thom. Spójrzcie na niego. Jest urodzonym stróżem prawa!

Thom się zaczerwienił. Odszedł od ściany i oczyścił koszulę z pajęczyny, której pełno było w pokoju.

– Skupmy się lepiej na naszym NP-823 – rzucił Sellitto.

Rhyme zwrócił się do Coopera:

– Teraz piasek. Co możemy o nim powiedzieć?

Cooper nałożył okulary ochronne. Umieścił próbkę piasku na szkiełku podstawkowym i wsunął do mikroskopu polaryzacyjnego.

– Hm, ciekawe, nie stwierdziłem dwójłomności.

Substancje krystaliczne – a do takich należy piasek – są z reguły anizotropowe. Piasek morski powstały w wyniku kruszenia skał ma budowę krystaliczną i wykazuje dwójłomność.

– Zatem nie jest to piasek – mruknął Rhyme. – Zmielone szkło. Czy potrafisz podać cechy charakterystyczne wyróżniające materiał?

Większość śladów może być zidentyfikowana. Jednak sama identyfikacja nie wystarcza. Materiał może pochodzić z tysięcy różnych źródeł. Określenie cech wyróżniających badany materiał ogranicza liczbę możliwości. Trzeba znaleźć odciski palców, fragmenty DNA lub na przykład stwierdzić, że znaleziony kawałek farby idealnie pasuje do odprysku na samochodzie.

– Może będę w stanie powiedzieć, co to jest.

– Zmielone szkło? – powtórzył Rhyme.

Szkło otrzymuje się, stapiając piasek, ale w tym procesie zostaje zniszczona struktura krystaliczna krzemianów. Szkło jest przechłodzoną cieczą i nie wykazuje dwójłomności. Cooper jeszcze raz dokładnie zbadał próbkę.

– Nie sądzę, żeby to było szkło. Nie wiem, co to jest. Muszę mieć EDX.

EDX – skaningowy mikroskop elektronowy sprzężony z urządzeniem analizującym dyspersję promieni rentgenowskich – wchodzi w skład podstawowego wyposażenia porządnych laboratoriów policyjnych. Pozwala szybko określić, jakie pierwiastki wchodzą w skład śladów.

– Powinniśmy mieć tu EDX – powiedział Rhyme do Sellitta i rozejrzał się po pokoju. – Potrzebujemy znacznie więcej wyposażenia. Przede wszystkim urządzenie do próżniowego odparowywania metali oraz CG-MS.

CG-MS to chromatograf gazowy sprzężony ze spektrometrem masowym. Chromatograf rozdziela gazy pochodzące z odparowania materiału, natomiast spektrometr je analizuje. Czułość metody wynosi milionową część grama. Poza tym większość substancji została skatalogowana.

Sellitto zadzwonił do laboratorium.

– Ale nie możemy czekać na zabawki. Mel, na razie musimy korzystać ze starożytnych metod. Powiedz coś o tym niby-piasku.

– Jest zanieczyszczony gliną, skaleniem i miką. Mało pozostałości organicznych. Stwierdziłem obecność bentonitu.

– Bentonit – ucieszył się Rhyme. – Powstaje w wyniku wietrzenia popiołów i tufów wulkanicznych. Ma właściwości absorpcyjne. Dodaje się go do zaprawy fundamentowej w miejscach, w których podłoże skalne znajduje się głęboko pod powierzchnią. Zatem pochodzi zapewne z terenów położonych na południe od ulicy Trzydziestej Czwartej. Na północ od niej podłoże znajduje się znacznie bliżej powierzchni.

Cooper przesunął szkiełko.

– Będę zgadywał: kalcyt. Poczekaj, widzę włókna.

Rhyme dałby wszystko, aby móc spojrzeć teraz przez mikroskop. Przypomniał sobie, jak godzinami analizował ślady, patrząc przez mikroskop na włókna, humus, krwinki, wiórki metalowe…

– Jest tu jeszcze coś. Mała granulka. Składa się z trzech warstw. Jedna jest ciemna, przypomina keratynę, z której zbudowane są paznokcie, rogi zwierząt. Potem warstwa półprzepuszczalna.

– Trzy warstwy?! – krzyknął Rhyme. Zezłościł się na siebie. Powinien o tym pomyśleć wcześniej. – Muszla.

– Zgadzam się – potwierdził Cooper.

Podłoże skalne z wapieni spotyka się wzdłuż całego wybrzeża Long Island i New Jersey. Pozostałości po muszlach nie są tam niespodzianką. Rhyme miał nadzieję, że uda się ograniczyć obszar poszukiwań do Manhattanu, gdzie znaleziono dziś zwłoki.

– Korzystając z tej wskazówki, musimy brać pod uwagę cały teren, na którym jeździ metro. Beznadziejna sprawa.

– Teraz przypatruję się czemuś innemu. Sądzę, że jest to tlenek wapnia w postaci granulek.

– Może beton? – podsunął Rhyme.

– Być może. Tak. Nie widzę teraz muszli – mówił Cooper, zastanawiając się. – Skały wapienne pod Nowym Jorkiem powstałe w wyniku odkładania się muszli mięczaków są pełne pozostałości organicznych. Natomiast ten wapień jest zmieszany z betonem i nie dostrzegam materii organicznej.

– Brzegi! Mel, jak wyglądają brzegi muszli? – warknął nagle Rhyme.

Cooper spojrzał przez mikroskop.

– Zniszczone, ale nie przez wodę. Raczej przez wysokie ciśnienie.

Wzrok Rhyme’a ślizgał się po całej mapie Randela. Nagle zatrzymał się na zadku psa.

– Mam! – krzyknął.

W 1913 roku EW. Woolworth wybudował sześćdziesięciopiętrowy budynek obłożony terakotą i przyozdobiony chimerami i gotyckimi rzeźbami. Do tej pory nosi jego imię. Przez szesnaście lat był najwyższym budynkiem na świecie. Ponieważ podłoże skalne w tej części Manhattanu znajduje się przeszło trzydzieści metrów poniżej powierzchni, trzeba było wykonywać głębokie wykopy, by zakotwiczyć budynek. Zaraz po rozpoczęciu prac robotnicy odkryli szczątki przemysłowca z Manhattanu – Talbota Soamesa, który został porwany w 1906 roku. Ciało mężczyzny zostało pochowane w grubej warstwie czegoś, co przypominało biały piasek, a w rzeczywistości były to muszle ostryg. Brukowce miały o czym pisać: przypominały, że Soames lubił dużo i drogo zjeść. Skupiska muszli powszechnie występują we wschodniej części Manhattanu. Od nich wywodzi się nazwa ulicy Perłowej.

– Ona znajduje się prawdopodobnie w południowo-wschodniej części Manhattanu – oznajmił Rhyme. – Być może w pobliżu Perłowej; dwa do sześciu metrów pod ziemią. Prawdopodobnie w miejscu budowy lub w piwnicy. Stary budynek lub tunel.

– Jerry, spójrz na mapę z naniesionymi miejscami, w których usuwa się azbest – polecił Sellitto.

– Wzdłuż Perłowej nie ma żadnych. – Młody policjant podniósł mapę. – Jest prawie czterdzieści takich miejsc w śródmieściu, w Harlemie, na Bronksie. Nie ma natomiast w południowej części wyspy.

– Azbest… azbest. – Rhyme znów zaczął się zastanawiać. Słowo to wywołało w nim dziwne skojarzenia.

Była 14.05.

– Bo, musimy się ruszyć. Weź swoich ludzi i zacznij poszukiwania. Sprawdź wszystkie budynki wzdłuż Perłowej. Wzdłuż Wodnej też.

Policjant westchnął.

– To bardzo dużo budynków do sprawdzenia.

Ruszył do drzwi.

Rhyme spojrzał na Sellitta.

– Lon, ty też powinieneś pomóc. Niedługo będzie koniec. Oni potrzebują każdego policjanta. Amelio, chcę, żebyś też pojechała.

– Proszę posłuchać. Myślę…

– To jest rozkaz – mruknął Sellitto.

Grymas niezadowolenia pojawił się na jej pięknej twarzy.

– Mel, przyjechałeś tutaj autobusem? – spytał Rhyme.

– RRV – odparł Cooper.

Autobusy zespołów badających miejsca przestępstw są dużymi pojazdami wypełnionymi aparatami, instrumentami, odczynnikami, dokumentacją. Są lepiej wyposażone niż całe laboratoria policyjne w małych miastach. Ale gdy Rhyme kierował wydziałem, zamówił niewielkie pojazdy – głównie karetki pogotowia – i kazał je wyposażyć tylko w niezbędny sprzęt. Poza tym zainstalowano w nich nowe, większe silniki. Teraz często pojazdy RRV były wcześniej na miejscu przestępstwa niż wozy patrolowe policji. O czymś takim marzą technicy badający ślady.

– Daj Amelii klucze.

Cooper wręczył klucze Sachs. Ta przez moment przyjrzała się Rhyme’owi, zrobiła w tył zwrot i ruszyła po schodach. Nawet odgłos jej butów wyrażał niezadowolenie.

– Dobrze, Lon. O czym myślisz?

Sellitto spojrzał, czy na korytarzu nikogo nie ma, i podszedł bliżej Rhyme’a.

– Czy rzeczywiście potrzebujesz CK do tej sprawy?

– CK?

– Mam na myśli Sachs. CK to jej przezwisko.

– Skąd takie?

– Nie używaj go przy niej. Przez czterdzieści lat jej ojciec patrolował ulice w dzielnicy, więc nazwali ją Córką Krawężnika.

– Sądzisz, że nie powinniśmy jej angażować do tego śledztwa?

– Tak. Powiedz mi, dlaczego ci tak na niej zależy?

– Ponieważ schodziła po skałach dziesięć metrów w dół, aby nie zatrzeć śladów na miejscu przestępstwa. Zamknęła główną ulicę i linię kolejową. Wzięła inicjatywę w swoje ręce.

– Ależ, Linc. Znam kilkunastu policjantów, którzy zrobiliby tak samo.

– Cóż, ale to właśnie jej potrzebuję. – Rhyme spojrzał na Sellitta stanowczo, bez słów przypominając mu o ich umowie.

– Ja powiedziałem swoje… – mruknął detektyw. – Porozmawiam z Pollingem. On na pewno powie Perettiemu, że jeżeli będzie taki bałagan… że jeżeli jakiś policjant z patrolówki będzie się szwendał po miejscu przestępstwa, to wynikną z tego tylko same kłopoty.

Rhyme spojrzał na wyrysowaną tabelę z profilem przestępcy i powiedział łagodnie:

– Wydaje mi się, że to nie jest główny problem.

Położył głowę na grubej poduszce.

Rozdział siódmy

Samochód pędził w kierunku ciemnych, zasnutych spalinami kanionów Wall Street.

Amelia Sachs przebierała palcami po kierownicy, usiłując sobie wyobrazić, gdzie T.J. Colfax może być przetrzymywana. Znalezienie jej jest sprawą beznadziejną. Dzielnica finansowa, do której się zbliżała, nigdy nie wydawała się jej tak ogromna – tyle ulic, nisz, wejść, budynków.

Tyle miejsc, w których można ukryć porwaną.

Przypomniała jej się ręka wystająca z grobu przy torach kolejowych i pierścionek na zakrwawionej kości palca. Sachs znała ten rodzaj biżuterii. Takie pierścionki nazywała pierścionkami pocieszenia. Kupują je samotne, bogate dziewczyny. Gdyby była zamożna, też by sobie taki zafundowała.

Jechała na południe, wyprzedzając gońców na rowerach i taksówki.

Nawet po południu, w piekącym słońcu była to dzielnica duchów. Budynki pokryte brudnymi tynkami koloru zakrzepłej krwi rzucały ponury cień.

Samochód zarzuciło na nierównym asfalcie, gdy weszła w zakręt z prędkością sześćdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę. Nacisnęła pedał i znów przyspieszyła do setki.

Niezły silnik, pomyślała. Postanowiła sprawdzić, jak się prowadzi przy stu dwudziestu na godzinę.

Wiele lat temu, gdy jej ojciec odsypiał nocną służbę, nastoletnia Amy Sachs brała klucze od jego camaro i mówiła matce, że jedzie na zakupy. Pytała, czy nie przywieźć czegoś ze sklepu mięsnego „Fort Hamilton”. Zanim matka zdążyła powiedzieć: „Nie, ale jedź metrem, nie samochodem”, dziewczyna znikała za drzwiami, wsiadała do samochodu, zapalała silnik i pędziła na zachód.

Kiedy wracała do domu po trzech godzinach, skradała się po schodach na górę, aby stawić czoło szalejącej ze złości matce. Z ubawieniem słuchała wykładu o ryzyku zajścia w ciążę i jak to może zmarnować jej szansę na zostanie modelką.

Gdy w końcu matka dowiedziała się, że jej córka nie sypia ze wszystkimi wokół, tylko jeździ autostradami Long Island z prędkością stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, wpadła w jeszcze większy gniew. Uznała, że dziewczyna na pewno w wypadku zniszczy swoją ładną buzię i straci możliwość zarobienia milionów jako modelka.

Sytuacja jeszcze się pogorszyła, gdy zdobyła prawo jazdy.

Mając nadzieję, że ani pasażerowie, ani kierowcy nie otworzą drzwi, przemknęła między dwoma zaparkowanymi ciężarówkami. Jeżeli ktoś był w środku, łatwo mógł zaobserwować efekt Dopplera.

Gdy się poruszasz, nie dopadną cię.

Lon Sellitto głaskał się palcami po twarzy i nie zwracał uwagi na ryzykowną jazdę Sachs. Rozmawiał ze swoim asystentem o morderstwie w sposób, w jaki rozmawiają księgowi bilansujący konta. Natomiast Banks nie spoglądał już ukradkiem na oczy i usta Sachs, tylko co chwilę zerkał na szybkościomierz.

Znów zarzuciło samochodem, gdy przejeżdżali obok mostu Brooklyńskiego. Amelia pomyślała o porwanej T.J. Colfax – wyobraziła sobie jej długie, eleganckie paznokcie. Spojrzała na swoje, stukające w kierownicę. Ponownie powrócił obraz, który chciała wyrzucić z pamięci: wystającą z wilgotnego grobu rękę i zakrwawioną kość palca.

– Jest trochę stuknięty – powiedziała, żeby oderwać się od przykrych wspomnień.

– Kto? – spytał Sellitto.

– Rhyme.

– Wygląda jak Stephen Hawking – dodał Banks. – No, zaskoczył mnie jego wygląd – przyznał starszy detektyw. – Nie wygląda zbyt dobrze. Był przystojnym mężczyzną, ale po tym wszystkim, co przeszedł… Sachs, jak to możliwe, że tak prowadząc, trafiła pani do patrolu?

– Zostałam przydzielona. Nie proszą mnie, tylko rozkazują. – Tak jak wy, pomyślała. – Czy on rzeczywiście był taki dobry?

– Rhyme? Lepszy. Rocznie prowadził czterysta spraw. Dwa razy więcej, niż wynosi przeciętna. Nawet wtedy, gdy kierował wydziałem. Peretti jest sympatycznym człowiekiem, ale prowadzi jedną sprawę na dwa tygodnie i tylko takie, którymi interesują się media. Nie usłyszała tego pani ode mnie.

– Tak jest.

– Rhyme osobiście prowadził badania na miejscu przestępstwa. W chwilach wolnych spacerował.

– Co robił?

– Chodził po mieście, oglądał. Przeszedł tysiące kilometrów. Nie było zakątka, do którego by nie zajrzał. Kupował rzeczy, zbierał rzeczy, gromadził rzeczy.

– Jakie rzeczy?

– Wszystko, co mogłoby stanowić standardy przy ewidencji śladów. Śmieci, jedzenie, czasopisma, piasty, buty, książki medyczne, leki, rośliny… Opisywał je i wciągał do katalogu. Gdy znaleziono jakieś ślady, zawsze miał najlepsze pomysły, jak można je wykorzystać, jakie wnioski na ich podstawie można wyciągnąć. Widywało się go wszędzie: w Harlemie, na Lower East Side, w Hell’s Kitchen.

– Jego ojciec był policjantem?

– Nie, naukowcem. Pracował w laboratorium federalnym albo w podobnej instytucji.

– Co Rhyme studiował? Nauki ścisłe?

– Studiował w Champaign. Chemię i historię. Nie wiem, co jeszcze. Gdy go poznałem, jego rodzice już nie żyli. Nie miał rodzeństwa. Wychowywał się w Illinois. Dlatego ma imię Lincoln.

Chciała zapytać, czy jest lub też był żonaty, ale powiedziała:

– To znaczy, że on ma w głowie same…

– Śmiało może pani to powiedzieć.

– Gówna.

Banks się roześmiał.

– Moja matka używała tego określenia – kontynuował Sellitto. – Tak mówiła o ludziach świrniętych. To określenie dobrze opisuje Rhyme’a. On jest świrnięty. Pewnego razu głupi technik rozpylił luminol – reagent do badania krwi – na badanej powierzchni zamiast ninhydryny. Zniszczył w ten sposób odciski palców. Rhyme z miejsca wyrzucił go z pracy. Kiedy indziej, w mieszkaniu, w którym popełniono przestępstwo, policjant skorzystał z ubikacji i spuścił wodę. Rhyme wpadł w szał. Kazał mu zejść do piwnicy i przynieść całą zawartość zbiornika, w którym gromadzono ścieki. – Sellitto się roześmiał. – Policjant, to był oficer, powiedział: „Nie zrobię tego. Jestem porucznikiem”. Na to Rhyme: „Przyjmij do wiadomości, że teraz jesteś hydraulikiem”. Mógłbym opowiadać godzinami. Cholera, funkcjonariuszko, jedzie pani sto trzydzieści na godzinę.

Przemknęli obok Dużego Budynku. Wściekła, pomyślała: Tutaj powinnam być teraz. Spotykać się z policjantami ze swojego wydziału. Brać udział w sesjach treningowych. Siedzieć w klimatyzowanych pomieszczeniach.

Wyprzedziła taksówkę, która przejeżdżała skrzyżowanie na czerwonym świetle.

Jezu, ale gorąco. Gorący kurz, gorące powietrze, gorące spaliny. Najgorsze godziny dnia w mieście. Ludzie są zdenerwowani, bez powodu wybuchają gniewem. Dwa lata temu obchodziła święta Bożego Narodzenia ze swoim narzeczonym, od 23.00 do północy. Tylko wtedy mogli się spotkać. Siedziała z Nickiem w Centrum Rockefellera na zewnątrz, obok lodowiska. Pili kawę i brandy. Uznali wtedy, że wolą mroźną pogodę niż sierpniowe upały.

W końcu, jadąc Perłową, dostrzegła stanowisko dowodzenia. Zaparkowała między samochodem Haumanna a wozem oddziału szybkiego reagowania.

– Świetnie pani prowadzi – rzekł Sellitto i wysiadł z samochodu.

Sachs ucieszyła się, zobaczywszy na szybach wozu odciski spoconych palców Banksa, które zostawił, otwierając tylne drzwi.

Wszędzie było widać mundury policjantów z patrolów i oddziału specjalnego. W pobliżu stanowiska dowodzenia znajdowało się pięćdziesięciu-sześćdziesięciu ludzi. Znacznie więcej rozeszło się po dzielnicy. Wydawało się, że cała nowojorska policja zjawiła się tutaj. Sachs pomyślała, że to najlepszy moment na popełnienie przestępstwa.

Haumann podbiegł do furgonetki i zwrócił się do Sellitta:

– Chodzimy od drzwi do drzwi. Pytamy o miejsca prac budowlanych wzdłuż Perłowej. Nikt nic nie wie o usuwaniu azbestu. Nikt nie słyszał żadnego wołania o pomoc.

Sachs zaczęła wysiadać, ale Haumann powiedział:

– Nie, funkcjonariuszko. Musi pani tutaj zostać.

Mimo wszystko wysiadła.

– Tak jest. Kto wydał takie polecenie?

– Detektyw Rhyme. Właśnie z nim rozmawiałem. Ma pani zadzwonić do centrali.

Haumann odszedł, natomiast Sellitto i Banks skierowali się do stanowiska dowodzenia.

– Detektywie Sellitto! – zawołała Sachs. Odwrócił się. – Przepraszam, detektywie. Komu ja podlegam? Komu mam składać meldunki?

– Rhyme’owi – odpowiedział krótko.

Roześmiała się.

– Przecież nie mogę mu składać meldunków.

Sellitto spojrzał na nią chłodno.

– A co z odpowiedzialnością? Procedurami? On jest cywilem. Mogę składać meldunki oficerowi policji.

– Proszę posłuchać. Wszyscy składamy meldunki Rhyme’owi. I wszystko mi jedno, czy jest on cywilem, czy szefem policji, czy może pierdolonym krzyżowcem. Rozumie pani?

– Ale…

– Jeśli pani chce złożyć skargę, proszę to zrobić jutro na piśmie.

Gdy się oddalił, Sachs patrzyła na niego przez chwilę, a potem wróciła na przednie siedzenie furgonetki. Zadzwoniła do centrali. Podała swój kod. Miała czekać na instrukcje.

Uśmiechnęła się, gdy usłyszała kobiecy głos:

– Funkcjonariusz 5885. Proszę być w pogotowiu. Detektyw Rhyme wkrótce się skontaktuje. Detektyw Rhyme.

– Zrozumiałam – zakończyła Sachs. Obejrzała się do tyłu. Zaciekawiło ją, co może być w tych czarnych walizkach.


Czternasta trzydzieści.

W mieszkaniu Rhyme’a zadzwonił telefon. Odebrał Thom.

– Łączniczka z centrali – oznajmił.

– Przełącz.

Głośnik i mikrofon wydały głośne trzaski.

– Detektywie Rhyme, zapewne pan mnie nie pamięta. Pracowałam w wydziale badań i zasobów informacji, gdy pan był szefem. Byłam pracownikiem cywilnym. Emma Rollins.

– Dobrze cię pamiętam, Emmo. Jak dzieci? – Rhyme miał w pamięci korpulentną, pogodną Murzynkę, która utrzymywała piątkę dzieci, pracując na dwóch etatach. Przypomniał sobie jej krótkie palce z wściekłością uderzające w klawisze. Kiedyś rozbiła aparat telefoniczny gorącej linii.

– Jeremy za kilka tygodni rozpoczyna studia, a Dora wciąż gra w filmach albo jej się wydaje, że gra. Z młodszymi wszystko w porządku.

– Lon Sellitto zaangażował cię do tej sprawy?

– Nie. Usłyszałam, że pan będzie prowadził to śledztwo, i zgłosiłam się jako ochotniczka. „Emma bierze tę sprawę” – powiedziałam.

– Co masz dla nas?

– Szukaliśmy fabryk produkujących śruby oraz hurtowni. Pomogły nam litery wytłoczone na główce: „CE”. Śruby te były specjalnie produkowane dla Con Ed.

Cholera. Oczywiście.

– Były znakowane, ponieważ mają nietypową średnicę: piętnaście szesnastych cala oraz dłuższy gwint. Produkowane są przez Michigan Tool i Die w Detroit. Używa ich się tylko w Nowym Jorku do napraw sieci kanalizacyjnej instalowanej sześćdziesiąt-siedemdziesiąt lat temu. Służą do skręcania rur. „Aby młodych małżonków lepiej dopasować do siebie w noc poślubną” – jak powiedział mężczyzna, który mi udzielał informacji. Chciał mnie zawstydzić.

– Kocham cię, Emmo. Będziesz przy telefonie?

– Pewnie.

– Thom! – wrzasnął Rhyme. – To nie działa. Chcę sam rozmawiać przez telefon. Chodzi o aktywator głosu z komputera. Czy mogę go użyć?

– Nie zamawiałeś go.

– Nie zamawiałem?

– Nie.

– Cóż, potrzebuję go.

– Cóż, nie mamy.

– Zrób coś. Chcę sam korzystać z telefonu.

– Zaraz poszukam. – Thom zaczął przeszukiwać pudło stojące przy ścianie. Po chwili wyciągnął małą elektroniczną konsoletę. Podłączył ją do telefonu i urządzenia kontrolnego umieszczonego przy policzku Rhyme’a.

– Niewygodne.

– Tylko to mamy. Gdybyś dał sobie zainstalować – jak proponowałem – emitery podczerwieni nad oczami, od dwóch lat mógłbyś prowadzić erotyczne pogawędki przez telefon.

– I tak za dużo jest tych pieprzonych kabli – prychnął Rhyme.

Chwycił go kurcz szyi. Zrzucił joystick.

– Cholera.

Nagle najprostsza czynność – nie mówiąc nic o jego zadaniu – wydała mu się niemożliwa do wykonania. Był zmęczony, bolała go głowa, szyja, a zwłaszcza oczy. Czuł ostre kłucie. Chciał potrzeć powieki. Taka prosta, przynosząca ulgę czynność, na którą zdrowi ludzie nie zwracają uwagi, była poza zasięgiem jego możliwości.

Thom umieścił z powrotem joystick. Rhyme odzyskał cierpliwość i zapytał opiekuna:

– Jak to działa?

– Spójrz na ekran urządzenia kontrolnego. Przesuwając strzałką, musisz wprowadzić numer telefonu. Potem naciskasz: „Rozmowa”.

– To dalej nie działa – warknął.

– Poćwicz trochę.

– Nie mam czasu.

– Gdy rozmawiasz przez telefon, korzystając z mojej pomocy, też trwa to za długo – odburknął Thom.

– Już w porządku – powiedział Rhyme, zniżając głos. Była to jego forma przeprosin. – Poćwiczę później. Czy mógłbyś zadzwonić do Con Ed? Chcę rozmawiać z kimś z nadzoru.


Kajdanki i linka wrzynały jej się w skórę, ale najbardziej przerażał ją hałas.

Tammie Jean Colfax czuła, że strugi potu spływają jej po ciele. Usiłowała przepiłować kajdanki o zardzewiały zawór. Zdrętwiały jej nadgarstki, ale czuła, że ma na rękach metalowe obręcze.

Przerwała. Szarpnęła kajdankami. Zaczęła nasłuchiwać. Zapewne robotnicy przykręcają śruby i młotkami dobijają części, pomyślała. Ostatnie uderzenia młotków. Wyobraziła sobie, że właśnie skończyli pracę i myślą o pójściu do domu.

Nie odchodźcie, prosiła w myślach. Nie opuszczajcie mnie. Dopóki robotnicy pracowali tutaj, była bezpieczna.

Ostatnie uderzenie i zapadła dzwoniąca w uszach cisza.

Trzymaj się, dziewczyno. Spróbuj się uwolnić.

Mamo…

T.J. płakała kilka minut. Myślała o swojej rodzinie z Tennessee. Nie mogła oddychać: miała zapchany nos. Wydmuchnęła go gwałtownie. Z nozdrzy wydobył się strumień śluzu i łez. Głęboko odetchnęła. Przyniosło to jej pewność i siłę.

Znowu zaczęła piłować kajdanki.


– Zdaję sobie sprawę, że jest to bardzo pilne, ale nie wiem, w jaki sposób mogłabym pomóc. Używamy tych śrub w całym mieście. Gazociągi, ropociągi…

– W porządku – powiedział krótko Rhyme. Rozmawiał z pracownicą nadzoru w Con Ed. Biura przedsiębiorstwa mieściły się przy ulicy Czternastej. – A czy używacie azbestu do izolacji?

Chwila wahania.

– Usunęliśmy już dziewięćdziesiąt procent azbestu – zaczęła kobieta ostrożnym głosem. – Dziewięćdziesiąt pięć…

Ludzie potrafią być tak irytujący.

– Rozumiem, ale ja chcę wiedzieć, czy nadal używacie azbestu do izolacji.

– Nie – odpowiedziała zdecydowanie. – Nie do izolacji przewodów elektrycznych. Jedynie do rur, przez które tłoczy się parę wodną, ale w niewielkich ilościach.

Para wodna!

Bardzo mało wiedziano o sieci służącej do transportu pary wodnej. Praca przy niej wiązała się z dużym ryzykiem. Con Ed ogrzewa parę wodną do około dwustu stopni i tłoczy ją do wielokilometrowej sieci znajdującej się pod Manhattanem. Para porusza się w rurach z prędkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę.

Rhyme przypomniał sobie artykuł w gazecie.

– W ubiegłym tygodniu mieliście awarię?

– Tak, proszę pana. Ale azbest nie wydostał się na zewnątrz. Ten odcinek sieci został z niego oczyszczony wiele lat temu.

– Ale cały czas wiele rur izolowanych jest azbestem?

Znów się zawahała.

– No…

– Gdzie wydarzyła się awaria? – szybko spytał Rhyme.

– Na Broadwayu. Przecznicę na północ od budynku sądu.

– Czy o tej awarii był artykuł w „New York Timesie”?

– Nie wiem. Być może. Tak.

– W tym artykule pisano o azbeście?

– Tak – przyznała – ale pisano, że zanieczyszczenie azbestem było kiedyś poważnym problemem.

– Czy rura, która pękła, przecina ulicę Perłową w południowej części?

– Muszę sprawdzić. Tak, i Hanowerską w północnej. Wyobraził sobie T.J. Colfax – kobietę z cienkimi palcami i długimi paznokciami – która za chwilę umrze. – Rura zostanie napełniona parą o trzeciej?

– Tak. Za chwilę.

– Nie możecie tego zrobić! – wrzasnął Rhyme. – Ktoś rozkręcił rury. Nie możecie napełnić tej linii parą!

Cooper oderwał się od mikroskopu i spojrzał zaniepokojonym wzrokiem na Rhyme’a.

– No, nie wiem… – powiedziała pracownica nadzoru.

Rhyme krzyknął do Thoma:

– Zadzwoń do Lona! Powiedz, że ona jest w piwnicy przy skrzyżowaniu Hanowerskiej i Perłowej. Po północnej stronie. – Opowiedział mu o parze wodnej. – Powiadom też straż pożarną. Niech zabiorą żaroodporne kombinezony.

Potem Rhyme zaczął krzyczeć do mikrofonu.

– Proszę natychmiast zadzwonić do ekipy remontowej! Nie mogą napełnić tej rury parą wodną! Nie mogą! – Powtarzał słowa automatycznie.

Z przerażeniem wyobraził sobie śmierć kobiety: jej skóra robi się różowa, czerwona. Mięśnie oddzielają się od kości pod wpływem wydostającej się z rury przegrzanej pary.


W głośniku rozległy się trzaski. Na zegarku Sachs było za trzy trzecia. Odebrała telefon.

– Funkcjonariusz 5885.

– Zapomnij o formułkach, Amelio – odezwał się Rhyme. – Nie mamy czasu.

– Ja…

– Myślę, że wiemy, gdzie ona jest. Skrzyżowanie Hanowerskiej i Perłowej.

Spojrzała przez ramię i zobaczyła kilkunastu policjantów z oddziału specjalnego, którzy biegli w stronę starego budynku.

– Czy chcesz, żebym…

– Oni sami będą jej szukać. Ty musisz być przygotowana do pracy na miejscu przestępstwa.

– Ale mogłabym im pomóc…

– Nie. Chcę, żebyś poszła do tyłu furgonetki. Znajdziesz tam walizkę oznaczoną cyframi zero dwa. Weźmiesz ją ze sobą. W małym czarnym pudełku znajdziesz PoliLight. Widziałaś to urządzenie w moim pokoju. Mel go używał. Też je weź ze sobą. W walizce oznaczonej zero trzy znajdziesz słuchawki i mikrofon. Podłącz je do swojej motoroli i idź do budynku. Gdy będziesz gotowa, powiedz mi o tym. Kanał trzydziesty siódmy. Będziesz mogła bez przeszkód kontaktować się ze mną.

Kanał trzydziesty siódmy. Częstotliwość specjalna. Rozmowy prowadzone na tym kanale mają pierwszeństwo.

– A co… – chciała zapytać, ale w głośniku zapadła cisza.

Miała przy sobie latarkę halogenową, więc nie musiała korzystać z ciężkiej lampy znajdującej się z tyłu pojazdu. Odnalazła PoliLight i ciężką walizkę. Ważyła ponad dwadzieścia kilogramów. Tego potrzeba moim przeklętym stawom. Zacisnęła zęby, by stłumić ból.

Pobiegła w stronę skrzyżowania.

Sellitto stracił oddech, kiedy dobiegł do budynku. Banks przyłączył się do nich.

– Słyszałaś? – zapytał starszy detektyw.

Sachs skinęła głową.

– To tutaj? – zapytała.

Sellitto spojrzał na ulicę.

– Musiał ją tędy prowadzić. Główne wejście jest strzeżone.

Pobiegli ciemnym, wyłożonym brukiem kanionem. W gorącym, wilgotnym powietrzu unosił się zapach moczu i śmieci. Pełno było niebieskich pojemników na śmieci.

– Tutaj! – krzyknął Sellitto. – Te drzwi.

Policjanci podbiegli, zachowując odpowiednią odległość między sobą. Troje z czworga drzwi było zamknięte.

Czwarte drzwi zostały wyłamane, ale teraz zamknięto je na łańcuch. Łańcuch i kłódka były nowe.

– Te! – Sellitto chciał je otworzyć, ale się zawahał. Pomyślał zapewne o odciskach palców. Chwycił za klamkę i pociągnął drzwi. Otworzyły się tylko na kilka centymetrów. Łańcuch nie puścił. Wysłał trzech policjantów do piwnicy od wewnątrz budynku. Jeden z gliniarzy wyciągnął kamień brukowy z nawierzchni i zaczął rozbijać kłódkę. Skaleczył się tylko w palec.

W końcu zjawił się strażak z odpowiednim narzędziem: skrzyżowaniem kilofu z łomem. Rozerwał kłódkę. Sellitto spojrzał na Sachs wyczekująco. Odwzajemniła spojrzenie.

– No, wchodzisz, funkcjonariuszko – warknął.

– Co?

– Nic ci nie mówił?

– Kto?

– Rhyme.

Do diabła, zapomniała podłączyć słuchawki. Zaczęła szukać gniazdka. W końcu usłyszała głos Rhyme’a:

– Amelio, gdzie…

– Jestem tutaj.

– Jesteś przed budynkiem?

– Tak.

– Wejdź do środka. Odcięli dopływ pary, ale nie wiem, czy nie zrobili tego za późno. Wejdź do pomieszczenia z wymiennikami ciepła. Weź ze sobą lekarza i jednego policjanta z oddziału specjalnego. Od razu powinnaś ją spostrzec. Podejdź do niej, ale nie bezpośrednio od drzwi. Nie chcę, żebyś zatarła ślady butów, które mógł zostawić. Zrozumiałaś?

– Tak. – Skinęła zdecydowanie głową.

Nie myślała, że może nie znaleźć T.J. Colfax. Ruchem ręki pokazała lekarzowi i policjantowi z oddziału specjalnego, żeby za nią poszli.

Sachs weszła do mrocznego korytarza. Otoczyła ją stękająca, jęcząca maszyneria. Wszędzie kapała woda.

– Amelio – odezwał się Rhyme.

– Tak.

– Rozmawialiśmy wcześniej o możliwości zasadzki. Z tego, co wiem, jest to mało prawdopodobne. Nie ma go w budynku, Amelio. To byłoby nielogiczne. Ale musisz mieć jedną rękę wolną, abyś mogła szybko sięgnąć po broń.

Nielogiczne.

– Okay.

– A teraz wchodź! Szybko!

Rozdział ósmy

Ponura jaskinia. Gorąco, ciemno, wilgotno. Szybko zmierzali brudnym korytarzem w kierunku jedynych drzwi, które mogła dostrzec Sachs. Napis na drzwiach głosił: WYMIENNIKI CIEPŁA. Szła za policjantem, który miał na sobie kamizelkę kuloodporną i hełm. Lekarz zabezpieczał tyły.

Sachs przełożyła ciężką walizkę z prawej ręki do lewej. Omal jej nie wypuściła. Podeszli do drzwi.

Policjant z oddziału SWAT pchnął drzwi i wszedł do mrocznego pomieszczenia, omiatając je pistoletem maszynowym. Żarówka umocowana na rurze rzucała snop światła. W pomieszczeniu unosiła się para. Sachs poczuła zapach wilgoci i pleśni. Oraz inny: wyjątkowo odrażający.

Click.

– Amelio?

Spokojny głos Rhyme’a przeraził Sachs.

– Gdzie jesteś, Amelio?

Trzęsącą się ręką zmniejszyła głośność.

– Wewnątrz – wysapała.

– Żyje?

Sachs rozejrzała się po pomieszczeniu. Zmrużyła oczy, nie mogąc uwierzyć w to, co zobaczyła.

– Och, nie – wyszeptała. Dostała mdłości.

Obrzydliwy zapach gotowanego mięsa unosił się w powietrzu. Ale nie to było najgorsze. Jasnoczerwona, prawie pomarańczowa skóra płatami odchodziła od mięśni. Głowa była całkowicie pozbawiona skóry. Jednak najbardziej przerażające wrażenie robiły nienaturalnie poskręcane ręce, nogi i tułów. T. J. Colfax usiłowała się wydostać ze strumienia gorącej pary.

Ma nadzieję, iż ofiara nie żyje. Uchroniło ją to przed czymś znacznie gorszym.

– Czy żyje? – powtórzył Rhyme.

– Nie – wyszeptała Sachs. – Nie widzę, jak… Nie.

– Czy pomieszczenie jest bezpieczne?

Sachs spojrzała na policjanta, który słyszał rozmowę. Skinął głową.

– Tak.

– Chcę, żeby policjant wyszedł z pomieszczenia, a ty z lekarzem zbadajcie ciało.

Sachs znów zasłoniła usta, starała się kontrolować odruchy. Podeszli do rury okrężną drogą. Lekarz spokojnie pochylił się nad ciałem i dotknął szyi ofiary. Pokręcił głową.

– Amelio? – odezwał się Rhyme.

Drugi trup w jej karierze. Oba tego samego dnia.

– Nie żyje – rzekł lekarz.

Sachs skinęła głową i powiedziała do mikrofonu urzędowo:

– Potwierdzony zgon na miejscu przestępstwa.

– Zmarła w wyniku oparzeń? – zapytał Rhyme.

– Wszystko na to wskazuje.

– Została przykuta do ściany?

– Nie, do rury, kajdankami. Nogi skrępowane linką. Usta zaklejone taśmą. Otworzył rurę z parą wodną. Znajdowała się kilkadziesiąt centymetrów od niej. Boże.

– Wróćcie z lekarzem do drzwi. Patrz, gdzie stawiasz stopy – kontynuował Rhyme.

Zrobiła to, nie odrywając wzroku od ciała. Nie wiedziała, że skóra może być taka czerwona, jak pancerz wrzuconego do wrzątku raka.

– Dobrze, Amelio. Przeprowadzisz badanie na miejscu przestępstwa. Otwórz walizkę.

Nic nie powiedziała. Wciąż patrzyła na ciało ofiary.

– Amelio, jesteś przy drzwiach?

Głos był teraz tak opanowany, tak różny od tego, który słyszała w pokoju Rhyme’a: złośliwego i pełnego pretensji. Miał w sobie spokój… albo coś innego. Nie wiedziała co.

– Tak, jestem przy drzwiach. Wiesz, to szaleństwo…

– Jest w tym odrobina wariactwa – przyznał wesoło Rhyme. – Czy otworzyłaś walizkę?

Uniosła wieko i zajrzała do środka. Szczypce i pincety, małe lusterko z wygiętą rączką, bawełniane tampony, wkraplacze, pipety, papierki wskaźnikowe, skalpele, łopatki…

Do czego to służy?

…gaza, koperty, sitka, szczoteczki, nożyczki, plastikowe i papierowe torby, metalowe pojemniki, butelki z pięcioprocentowym roztworem kwasu azotowego, ninhydryną, silikonem, jodem, substancjami służącymi do wykrywania odcisków palców.

Nieprawdopodobne.

– Detektywie, nie sądzę, żeby pan mi wierzył, ale ja naprawdę nic nie wiem o prowadzeniu badań na miejscu przestępstwa – powiedziała do mikrofonu.

Ponownie spojrzała na zwłoki kobiety. Woda kapała z pozbawionego skóry nosa. Widać było fragment kości policzkowej. Na jej ustach malował się śmiertelny grymas. Taki sam jak na twarzy tego mężczyzny odkrytego rano.

– Wierzę ci, Amelio – powiedział obojętnie. – Czy walizka jest już otwarta?

Jego spokojny głos brzmi jak… Tak, to jest ten ton. Głos uwodziciela, kochanka.

Nienawidzę go, pomyślała. Nie powinno się nienawidzić ludzi sparaliżowanych, ale ja go nienawidzę.

– Jesteś w piwnicy?

– Tak, sir.

– Posłuchaj, mów do mnie Lincoln. Znamy się przecież dobrze od dłuższego czasu.

Od godziny.

– Jeśli się nie mylę, to w walizce są gumowe taśmy.

– Tak, widzę kilka.

– Owiń nimi buty tak, abyś mogła odróżnić swoje ślady.

– Okay, zrobione.

– Wyjmij torby i koperty. Włóż po dziesięć do kieszeni. Czy umiesz posługiwać się pałeczkami?

– Nie rozumiem.

– Nie chodzisz na ulicę Motta? Na kurczaki do General Tsao? Móżdżki w sosie sezamowym? – Ożywił się, gdy zaczął mówić o jedzeniu.

Powstrzymała się przed spojrzeniem na zamordowaną kobietę.

– Potrafię posługiwać się pałeczkami – powiedziała lodowato.

– Zajrzyj do walizki. Nie jestem pewien, ale powinnaś je tam znaleźć. Były w wyposażeniu, gdy kierowałem wydziałem.

– Nie widzę.

– W takim razie weź kilka ołówków. Włóż je do kieszeni. Będziesz poruszała się według schematu. Musisz zbadać każdy centymetr kwadratowy. Jesteś gotowa?

– Tak.

– Na początek powiedz mi, co widzisz.

– Duże pomieszczenie. Jakieś sześć na dziewięć. Pełno zardzewiałych rur. Podłoga – spękany beton. Ściany z cegły.

– Jakieś pudełka? Coś na podłodze?

– Nie, jest pusta. Tylko rury, zbiorniki na olej i bojler. Pod ścianą – kupka piasku z muszli. To skruszony tynk. Znajduje się też tutaj coś jakby szare tworzywo…

– Tworzywo? – wybuchnął. – Nie znam takiego słowa. Co to jest tworzywo?!

Zatrzęsła się ze złości.

Uspokoiła się i dopiero powiedziała:

– To azbest, ale nie zwinięty jak ten, który znaleziono dziś rano. Jest w postaci kruszących się płyt.

– Dobrze. Teraz pierwsze przejście. Będziesz szukała odcisków butów i śladów, które umyślnie zostawił przestępca.

– Jeszcze coś podrzucił?

– Och, jestem pewien, że tak – odparł Rhyme. – Nałóż okulary ochronne. Będziesz używała urządzenia PoliLight. Trzymaj je nisko. Musisz zbadać każdy centymetr kwadratowy. Wiesz, jak się poruszać?

– Tak.

– Jak?

– Nie muszę być egzaminowana – fuknęła.

– Musisz mi powiedzieć. Jak?

– Tam i z powrotem w jednym kierunku, potem w prostopadłym.

– Robisz małe kroki, nie dłuższe niż trzydzieści centymetrów.

Nie wiedziała tego.

– Wiem – odrzekła.

– Zaczynaj.

PoliLight błysnął tajemniczym, pełnym grozy światłem. Wiedziała, że istnieje takie urządzenie jak ALS, czyli lampa emitująca promieniowanie w szerokim zakresie widma. Umożliwia ono wykrycie odcisków palców, butów oraz śladów krwi i spermy. Wysyłane przez nie promieniowanie wywołuje fluorescencję.

Jaskrawe, żółtozielone światło poruszało cienie w pomieszczeniu. Sachs wydawało się, że jest otoczona przez zjawy.

– Amelio? – ostro odezwał się Rhyme.

Znów wstrząsnął nią gniew.

– Tak? Co?

– Widzisz jakieś odciski butów?

Wpatrywała się w podłogę.

– No… nie. Widzę tylko bruzdy na kurzu… Lub coś w tym rodzaju.

Przestraszyła się, że użyła nieprecyzyjnego określenia. Ale w przeciwieństwie do Perettiego dziś rano, Rhyme nie zwrócił na to uwagi.

– Zatem zamiatał podłogę – powiedział.

Zdziwiła się.

– Tak! Oczywiście! Widzę ślady po szczotce. Skąd wiedziałeś?

Rhyme się roześmiał. Jego śmiech działał na nerwy w tym grobowcu.

– Był na tyle sprytny, żeby zatrzeć ślady dziś rano, dlaczego nie miałby zrobić tego teraz. O, jest dobry. Ale my też jesteśmy dobrzy. Kontynuuj.

Sachs pochyliła się. Poczuła wzmagający się ból w stawach. Przeszukała każdy centymetr kwadratowy podłogi.

– Nic. Tutaj zupełnie nic nie ma.

Rhyme wyczuł zadowolenie w jej głosie; skończyła pracę.

– To dopiero początek, Amelio. Miejsce przestępstwa ma trzy wymiary. Zapamiętaj to. Stwierdziłaś tylko, że nic nie ma na podłodze. Teraz poszukaj na ścianach. Zacznij od najbardziej oddalonej od źródła pary.

Powoli okrążyła makabryczne zwłoki na środku pomieszczenia. Przypomniała sobie zabawy na ulicach Brooklynu wokół ukwieconego słupa w czasie święta majowego. Szła powoli. Puste pomieszczenie przed nią i tysiące miejsc do przeszukania.

To beznadziejne… niemożliwe.

Jednak coś znalazła – na występie, dwa metry nad podłogą. Ucieszyła się.

– Mam coś.

– W całości?

– Tak. Duży kawałek ciemnego drewna.

– Weź pałeczki.

– Co? – zapytała.

– Ołówki. Użyj ich, by to podnieść. To jest wilgotne?

– Tutaj wszystko jest wilgotne.

– Oczywiście, powinno być. Włóż to do papierowej torby. Plastikowe torby zatrzymują wilgoć, przy wysokiej temperaturze bakterie mogłyby zniszczyć ślady. Czy jest coś jeszcze? – zapytał skwapliwie.

– Tak. Nie wiem, co to jest. Chyba włosy. Krótkie, przystrzyżone. Niewielka kępka.

– Luzem czy ze skórą?

– Luzem.

– W walizce jest pięciocentymetrowa taśma, 3M. Użyj jej.

Sachs zebrała większość włosów i włożyła je do papierowej koperty. Zaczęła przyglądać się występowi w ścianie.

– Widzę plamy. Rdza albo krew. – Pomyślała, że naświetli je promieniami z PoliLight. – Fluoryzują.

– Potrafisz przeprowadzić wstępny test krwi?

– Nie.

– Przypuśćmy, że jest to krew. Czy może to być krew ofiary?

– Nie sądzę. Występ znajduje się daleko od ofiary i nie ma żadnych śladów na podłodze.

– Czy ślady krwi na występie dokądś prowadzą?

– Chyba tak. Do cegły w ścianie. Jest luźna. Nie ma na niej odcisków palców. Zaraz ją usunę. Ja… Jezu!

Straciła oddech. Odskoczyła od ściany. Omal nie upadła.

– Co się stało?

Powoli podeszła do ściany, patrząc z niedowierzaniem.

– Amelio, odezwij się.

– Tu jest kość. Zakrwawiona kość.

– Ludzka?

– Nie wiem – odparła. – W jaki sposób… Nie wiem.

– Niedawne zabójstwo?

– Chyba tak. Pięć centymetrów długości i pięć szerokości. Jest na niej krew i mięśnie. Została odpiłowana. Kto…

– Nie panikuj.

– A jeżeli pochodzi ona od innej ofiary?

– Więc musimy go jak najszybciej znaleźć, Amelio. Zapakuj kość do plastikowej torby.

Gdy skończyła, zapytał:

– Podrzucił jeszcze jakieś wskazówki?

Jego głos pełen był niepokoju.

– Nie.

– To wszystko? Włosy, kość i kawałek drewna. Nie ułatwia nam zadania, prawda?

– Przynieść to do twojego… biura?

Roześmiał się.

– On by chciał, żeby to był koniec poszukiwań. Ale nie. Znajdziemy więcej informacji o przestępcy 823.

– Ale tutaj nic nie ma.

– Ależ nie, Amelio. Tam jest jego adres, numer telefonu, rysopis, jego marzenia i aspiracje. Wszystko to znajduje się wokół ciebie.

Zdenerwowała się jego profesorskim tonem. Nie odezwała się.

– Masz latarkę?

– Służbową, halogenową.

– Nieodpowiednia – mruknął. – Daje zbyt wąski strumień światła. Potrzebujesz dwunastowoltowej, z furgonetki.

– Nie zabrałam jej ze sobą – warknęła. – Mam po nią pójść?

– Nie ma na to czasu. Sprawdź rury.

Szukała dziesięć minut. Dotarła pod sam sufit. Do miejsc, które nie widziały światła prawdopodobnie od pięćdziesięciu lat.

– Nic nie znalazłam…

– Wróć do drzwi. Szybko.

Zawahała się i po chwili wykonała polecenie.

– Okay. Jestem przy drzwiach.

– Teraz zamknij oczy. Jakie zapachy czujesz?

– Zapachy? Nie przesłyszałam się? – Oszalał?

– Zawsze obwąchuje się miejsce przestępstwa. Można w ten sposób uzyskać wiele informacji.

Z otwartymi szeroko oczami wciągnęła głęboko powietrze do płuc.

– Nie wiem, jakie zapachy czuję.

– To nie jest zadowalająca odpowiedź.

Znów wyprowadził ją z równowagi. Syknęła ze złości. Miała nadzieję, że usłyszał wyraźnie. Zamknęła oczy i zaczęła głęboko oddychać. Ponownie chwyciły ją dreszcze.

– Pleśń, stęchlizna, para.

– Jeżeli nie wiesz, co to jest, opisz.

– Gorąca woda, jej perfumy.

– Jesteś pewna, że to jej perfumy?

– No, nie.

– Czy używałaś dzisiaj jakichś perfum?

– Nie.

– Może to zapach płynu po goleniu, którego użył lekarz lub policjant?

– Nie sądzę. Nie.

– Opisz ten zapach.

– Gorzki, suchy zapach… ginu.

– Zastanów się. Płyn po goleniu czy damskie perfumy?

Czego używał Nick? Arrid Extra Dry.

– Nie wiem – odparła. – Płyn po goleniu.

– Podejdź do ciała.

Spojrzała na rurę, a potem na podłogę.

– Ja…

– Zrób to – powiedział Rhyme.

Podeszła do ciała. Ciemnoczerwona skóra odchodziła od mięśni płatami jak kora brzozy.

– Powąchaj szyję.

– To… Chciałam powiedzieć, że prawie nie ma skóry na szyi.

– Przepraszam, ale musisz to zrobić. Musimy wiedzieć, czy to zapach jej perfum.

Wciągnęła powietrze do płuc i zasłoniła usta ręką. Zebrało jej się na wymioty.

Zaraz będę rzygała. Tak jak wtedy z Nickiem w nocy u Pancha po słodkich drinkach z rumem i sokiem cytrynowym. W szklaneczkach pływały im wtedy małe, plastikowe rybki.

– Czujesz zapach perfum?

Tutaj… Znów zasłoniła usta.

Nie. Nie! Skoncentrowała się na bolących stawach. Szczególnie bolały ją kolana. W cudowny sposób nudności zniknęły.

– To nie jest zapach jej perfum.

– Dobrze. Może przestępca jest tak próżny, że wylewa na siebie litry płynu po goleniu. To może być pomocne w określeniu jego pochodzenia społecznego. Albo chciał ukryć jakiś zapach, który mógł zostawić. Czosnku, papierosów, ryb, whisky. Musimy to sprawdzić. Teraz, Amelio, słuchaj uważnie…

– Co?

– Chcę, żebyś się w niego wcieliła.

Och. Psychologiczne gówno. Jeszcze tego brakowało.

– Nie sądzę, żebyśmy mieli czas na takie eksperymenty.

– W czasie badań na miejscu przestępstwa nigdy nie mamy zbyt wiele czasu – powiedział łagodnym tonem. – Ale to nam nie przeszkodzi. Powinnaś wejść do jego głowy, starać się myśleć tak jak on.

– Dobrze, ale jak to zrobić?

– Użyj wyobraźni. Masz ją daną od Boga. Teraz jesteś przestępcą. Ofiara ma założone kajdanki i jest zakneblowana. Wprowadzasz ją do tego pomieszczenia. Przykuwasz kajdankami do rury. Zastraszasz ją. Sprawia ci to przyjemność…

– Dlaczego sprawia mu to przyjemność?

– Nie jemu, ale tobie. Skąd to wiem? Ponieważ nie wkładałby tyle wysiłku, gdyby nie robił tego z przyjemnością. Dobrze. Znasz to pomieszczenie. Byłeś tutaj wcześniej.

– Dlaczego tak myślisz?

– Musiałeś znaleźć to miejsce wcześniej; z rurą, w której tłoczy się przegrzaną parę wodną. Stąd wziąłeś rzeczy, które podrzuciłeś przy torach.

Była zahipnotyzowana jego sugestywnym, niskim głosem. Zupełnie zapomniała, że jest sparaliżowany.

– Oczywiście.

– Wykręcasz zawór. O czym myślisz?

– Nie wiem. Chyba żeby mieć to za sobą. Chcę wyjść.

Gdy skończyła to mówić, pomyślała: źle. Nie była zdziwiona, że usłyszała cmoknięcie w słuchawkach.

– Naprawdę? – zapytał Rhyme.

– Nie. Myślę o tym, że chcę to w końcu zrobić.

– Tak! Tego chcesz. Myślisz, co zrobi z jej ciałem para wodna. Co czujesz?

– Ja…

Niewyraźny obraz pojawił się w jej wyobraźni. Zobaczyła kobietę, która płakała, krzyczała, wzywała pomocy. Widziała też coś innego… kogoś innego. Była bliska uchwycenia obrazu. Co… co? Ale nagle myśli ulotniły się, zniknęły.

– Nie wiem – wyszeptała po chwili.

– Czy czujesz niepokój? Albo przyjemny dreszczyk emocji?

– Śpieszę się. Muszę stąd wyjść. W każdej chwili może zjawić się policja. Ale ciągle…

– Co?

– Pst – syknęła i zaczęła rozglądać się po pomieszczeniu. Wzrokiem szukała czegoś, co pozwoliłoby jej wywołać obraz, który się ulotnił.

Pomieszczenie zaczęło odpływać w rozgwieżdżoną noc. Tańcząca ciemność i żółtawe światełka w oddali. Boże, nie chcę zemdleć.

A może on…

Tutaj. To jest to. Wzrok Sachs podążył wzdłuż rury. Zauważyła inny zawór znajdujący się w niszy. To było lepsze miejsce do ukrycia dziewczyny: nikt przechodzący korytarzem by jej nie dostrzegł. Poza tym drugi zawór był przykręcony czterema śrubami, podczas gdy ten, który odkręcił – ośmioma.

Dlaczego nie wybrał tamtej rury?

Po chwili znała odpowiedź.

– On nie chciał… Ja nie chcę jeszcze wyjść, ponieważ muszę ją obserwować.

– Dlaczego tak myślisz? – dociekał.

– Tutaj jest inna rura z zaworem, do której mógł ją przykuć, ale wybrał miejsce na środku pomieszczenia.

– Zatem chcesz ją obserwować?

– Tak sądzę.

– Dlaczego?

– Być może, żeby zapobiec ewentualnej ucieczce. Albo patrzeć, czy nie pozbyła się knebla… Nie wiem.

– Dobrze, Amelio. Ale co to znaczy? Jak możemy wykorzystać ten fakt?

Sachs zaczęła rozglądać się po pomieszczeniu. Szukała miejsca, z którego przestępca mógł obserwować dziewczynę, samemu pozostając w ukryciu. Zwróciła uwagę na lukę między dwoma dużymi zbiornikami na olej opałowy.

– Tak! – krzyknęła podniecona, patrząc na podłogę. – Ukrył się tutaj. – Zapomniała o swojej roli. – Cholera, wyczyścił…

Oświetliła miejsce promieniami z PoliLight.

– Nie ma śladów butów – powiedziała niezadowolona. Ale gdy unosiła urządzenie, by je wyłączyć, promienie oświetliły jeden ze zbiorników. – Znalazłam odcisk – oznajmiła.

– Odcisk?

– Lepiej mógł przyjrzeć się dziewczynie, gdy wychylił się i oparł o zbiornik. Właśnie tak zrobił. Jestem pewna. Tylko że odcisk jest dziwaczny, Lincoln. Jest zdeformowana… Ta jego ręka. – Ciarki przeszły jej po plecach, gdy patrzyła na monstrualny odcisk dłoni.

– W walizce znajdziesz pojemnik z aerozolem oznaczony DFO. Jest to luminofor. Rozpyl go na odcisku, naświetl promieniami z PoliLight i zrób zdjęcie polaroidem.

Gdy skończyła, usłyszała kolejne polecenie:

– Teraz, korzystając z Dustbust, zbierz to, co znajduje się na podłodze między zbiornikami. Jeśli będziemy mieli szczęście, to może znajdziemy jego włosy lub kawałki paznokci.

Moje nawyki, pomyślała Sachs. To była jedna z przyczyn, która zmarnowała jej karierę modelki: zakrwawione palce i wyskubane brwi. Ciągle próbowała przestać, i nic. W końcu zniechęcona zrezygnowała. Nie potrafiła pojąć, że niewinny nawyk może aż tak bardzo zmienić życie.

– Zapakuj filtr próżniowy.

– W torbę papierową?

– Tak. Teraz będziemy badać ciało.

– Co?!

– No, będziesz badała ciało ofiary.

Serce w niej zamarło. Ktoś inny, proszę. Weź kogoś innego, żeby to zrobił…

– Dopiero po skończeniu oględzin lekarskich. Taka jest procedura.

– Dzisiaj żadne procedury nie obowiązują, Amelio. Ustalamy własne. Lekarz będzie badał zwłoki po tobie.

Sachs podeszła do ofiary.

– Znasz zasady?

– Tak. – Zbliżyła się bardziej do zmasakrowanego ciała. Gdy miała ręce kilka centymetrów od skóry ofiary, zamarła.

Nie mogę. Wzdrygnęła się. Zmuś się. Ale nie mogła: mięśnie zastygły, odmawiały posłuszeństwa.

– Sachs? Jesteś tam?

Nie była w stanie odpowiedzieć: Nie potrafię tego zrobić… To takie proste: Nie mogę. Nie jestem w stanie.

– Sachs?

Zamknęła oczy i zobaczyła swojego ojca w mundurze. Pochylał się, by podnieść z dziurawego chodnika na Czterdziestej Drugiej pokrytego wrzodami pijaka. Pomógł mu dojść do domu. Potem zobaczyła Nicka śmiejącego się i pijącego piwo w knajpie na Bronksie. Porywacz, z którym siedział, zastrzeliłby go bez wahania, gdyby wiedział, że Nick jest policjantem. Dwóch mężczyzn w jej życiu, którzy robili to, co do nich należało.

– Amelio?

Te dwa obrazy unoszące się w pamięci uspokoiły ją.

– Jestem – powiedziała do Rhyme’a.

Zaczęła wykonywać polecenia, tak jak została nauczona.

Pobrała materiał zza paznokci, przeczesała włosy na głowie.

Informowała Rhyme’a o wszystkim, co robi.

Nie zwracała uwagi na zmatowiałe oczy.

Nie zwracała uwagi na purpurowe mięśnie.

Starała się nie zwracać uwagi na odór.

– Zdejmij jej ubranie – polecił Rhyme. – Rozetnij je. Połóż papier, żeby niczego nie zgubić.

– Czy przeszukać kieszenie?

– Nie, zrobimy to tutaj. Zawiń wszystko w papier.

Sachs odcięła bluzkę, spódnicę, majtki. Sięgnęła po biustonosz zwisający z czegoś, co kiedyś było piersiami kobiety. Rozpadał się w palcach. Nagle zdała sobie sprawę, co trzyma w ręku i krzyknęła. Była to skóra.

– Amelio? Wszystko w porządku?

– Tak – wysapała. – Nic się nie stało.

– Opisz, czego użył do jej skrępowania.

– Taśma do izolowania przewodów, szerokości pięciu centymetrów. Typowe kajdanki i linka do wieszania bielizny, którą okręcił jej nogi.

– Naświetl promieniami z PoliLight ciało. Mógł jej dotknąć gołymi rękami. Poszukaj odcisków.

– Nic – odezwała się po chwili.

– No dobrze. Teraz przetnij linkę, ale nie supeł. Włóż ją do plastikowego worka.

Gdy Sachs skończyła, Rhyme powiedział:

– Potrzebne są też kajdanki.

– Okay. Mam przy sobie klucz.

– Nie. Nie otwieraj ich.

– Co?

– Na zamku często znajdują się ślady.

– Ale jak inaczej je zdejmę? – Roześmiała się.

– W walizce znajduje się piłka do metalu.

– Mam je przepiłować?

Zapadła cisza.

– Nie kajdanki, Amelio.

– Co ja mam zrobić?… Nie mówisz poważnie. Mam odpiłować dłonie?

– Musisz to zrobić. – Zdenerwowała go jej niechęć.

Mam dość, pomyślała. Sellitto i Polling zwrócili się do wariata o pomoc. Być może ich kariera wisi na włosku, ale ja nie mam zamiaru zabrać się z nimi do tonącej łodzi.

– Zapomnij.

– Amelio, to jest jeden ze sposobów zbierania śladów.

Wydaje się, że mówi rozsądnie. Szukała wymówki.

– Krew z odciętych rąk zaleje miejsce przestępstwa.

– Jej serce już nie bije. Poza tym – mówił głosem telewizyjnego kucharza – krew już zakrzepła.

Znów chwyciły ją mdłości.

– Amelio, weź z walizki piłkę. Znajduje się przy wieku.

– Proszę – dodał po chwili lodowatym głosem. – Dlaczego kazałeś mi wybierać brud zza paznokci? Od razu powinieneś powiedzieć, żebym odcięła jej dłonie!

– Amelio, musimy mieć kajdanki. Otworzymy je u mnie. Nie możemy czekać na lekarza. To musi być zrobione.

Podeszła do drzwi. Z walizki wyjęła piłkę. Spojrzała na zastygłe, skręcone ciało kobiety.

– Amelio? AMELIO?

Na zewnątrz otoczyło ją lepkie, gorące powietrze. Pokryte sadzą budynki przypominały wypalone kości. Nigdy do tej pory Sachs nie była tak zadowolona, że znajduje się poza budynkiem. W jednej ręce trzymała walizkę, a w drugiej piłkę. Słuchawki zwisały z szyi. Nie zwróciła uwagi na tłum przyglądających się jej policjantów i gapiów. Szła w stronę furgonetki.

Gdy przechodziła obok Sellitta, nie zatrzymała się, tylko podała mu – właściwie rzuciła – piłkę.

– Niech przyjedzie i sam to zrobi.

Загрузка...