Majątek Noys Lambent był dość izolowany, lecz niezbyt odległy od jednego z największych miast Stulecia. Harlan dobrze znał to miasto; znał je lepiej niż wielu jego mieszkańców. W swoich badawczych obserwacjach aktualnej Rzeczywistości zwiedził każdą dzielnicę i każde dziesięciolecie w zasięgu sekcji.
Znał to miasto zarówno w Czasie, jak i przestrzeni, potrafił je wyczarować w wyobraźni, patrzył na nie jak na organizm żyjący i rosnący, z jego klęskami i odrodzeniami, jego radościami i kłopotami. Teraz był w tym mieście w wyznaczonym tygodniu Czasu, jakby w momencie zatrzymania powolnego życia stali i betonu.
Co więcej, wstępne badania Harlana koncentrowały się coraz bardziej na „perioetach” — mieszkańcach, którzy odgrywali najważniejszą rolę w mieście, lecz żyli poza jego granicami w przestrzennej i — w pewnym stopniu — społecznej izolacji.
Wiek 482 był jednym z wielu wieków o nierównomiernym podziale bogactw. Socjologowie znali jakieś równanie określające to zjawisko. (Harlan widział to w druku, lecz niezbyt dobrze rozumiał). Można je było rozwiązać w dowolnym Stuleciu przy zastosowaniu trzech współczynników, a dla wieku 482 współczynniki te zbliżały się do granicy tego, co jeszcze było dopuszczalne. Socjologowie kręcili głowami, a Harlan słyszał, jak jeden z nich mówił, że jakiekolwiek pogorszenie tego stanu wraz z nowymi Zmianami Rzeczywistości będzie wymagało „najściślejszej obserwacji”.
Jedno można było powiedzieć na temat niekorzystnych współczynników w równaniu określającym rozdział bogactw. Wskazywało to na istnienie klasy próżniaczej i rozwój atrakcyjnego stylu życia, który w najlepszym przypadku przyczyniał się do rozkwitu kultury i wykwintu. Póki druga szala wagi nie opadała zbyt nisko, póki klasa próżniacza, korzystając z przywilejów, nie zapominała o swych obowiązkach, póki jej kultura nie przyjmowała zbyt wyraźnej linii spadkowej, było to do przyjęcia: w Wieczności zawsze istniała tendencja do tolerowania odchyleń od idealnego wzoru podziału bogactw.
Wbrew swojej woli Harlan zaczął to rozumieć. Zazwyczaj jego nieco dłuższe pobyty w Czasie wymagały korzystania z hoteli w biedniejszych dzielnicach miast, gdzie człowiek może łatwo przebywać anonimowo, gdzie nie zwraca się uwagi na obcych, gdzie jeden nowy więcej lub mniej nic nie znaczy i w związku z tym tkanka Rzeczywistości nie zostaje poważniej naruszona, najwyżej nieco zadrży. Kiedy nie było tej pewności, kiedy istniało prawdopodobieństwo, że drżenie przekroczy punkt krytyczny i naruszy znaczniejszą część domku z kart zwanego Rzeczywistością, Harlan nieraz musiał nocować gdzieś pod płotem na wsi.
I zwykle oglądał różne płoty, zanim stwierdził, który z nich w ciągu nocy będzie najmniej niepokojony przez wieśniaków, włóczęgów, a nawet biegające samopas psy.
Lecz teraz Harlan znajdował się na drugim biegunie społecznym i spał w łóżku o powierzchni z magnetyzowanej materii; było to szczególne połączenie materii i energii, na którą mogli sobie pozwolić tylko najbogatsi w tym społeczeństwie. W Czasie była ona mniej rozpowszechniona niż czysta materia, lecz częściej spotykana niż czysta energia. Tak czy inaczej, dostosowywała się do ciała: była nieruchoma, gdy człowiek leżał bez ruchu, ustępowała, gdy się poruszył lub przekręcił.
Harlan z przykrością stwierdził, że takie rzeczy stanowią dla niego atrakcję, i docenił mądrość zasady, według której każda sekcja Wieczności miała żyć według przeciętnej swego Stulecia, a nie na jego najwyższym szczeblu. Dzięki temu mogła utrzymywać kontakt z problematyką i „duchem” Stulecia, nie identyfikując się zbytnio z przedstawicielami elity społeczeństwa.
Łatwo jest żyć jak arystokrata — pomyślał Harlan owego pierwszego wieczora.
A tuż przed zaśnięciem pomyślał o Noys.
Śnił, że znajduje się w Radzie Wszechczasów. Surowo wskazywał palcem i patrzył z góry na malutkiego, bardzo malutkiego Finge’a, który z trwogą słuchał werdyktu wykluczającego go z Wieczności i skazującego na stałą obserwację jednego z nieznanych Stuleci w odległej przyszłości. Uroczyste słowa potępienia wychodziły z ust samego Harlana, a po jego prawicy, tuż przy nim, siedziała Noys Lambent.
Najpierw jej nie zauważył, lecz jego oczy stale zerkały w prawo, a słowa zamierały na ustach.
Czyż nikt inny jej nie widzi? Reszta członków Rady, z wyjątkiem Twissella, spoglądała nieruchomo przed siebie; Twissell z uśmiechem odwrócił się do Harlana, patrząc poprzez dziewczynę, jakby jej wcale nie było.
Harlan chciał jej powiedzieć, by odeszła, lecz nie mógł wykrztusić ani słowa. Próbował ją uderzyć, lecz za każdym razem ręka opadała mu bezwładnie, a dziewczyna nie ruszała się. Jej ciało było chłodne.
Finge śmiał się… coraz głośniej, głośniej… ale… to była Noys Lambent.
Harlan otworzył oczy w jasnym świetle słonecznym i czas jakiś z przerażeniem patrzył na dziewczynę, nim sobie przypomniał, gdzie się oboje znajdują.
— Pan jęczał i tłukł poduszkę. Czy miał pan jakieś złe sny? Harlan nie odpowiadał.
Mówiła dalej:
— Kąpiel dla pana jest gotowa. Ubranie również. Zorganizowałam zaproszenie na zebranie towarzyskie dziś wieczorem. Dziwnie się czuję, wracając do codziennego życia po tak długim pobycie w Wieczności.
Harlan był mocno zakłopotany tym potokiem słów.
— Mam nadzieję, że nie powiedziała im pani, kim jestem.
— Oczywiście, że nie.
Oczywiście, że nie! Finge powinien był zająć się tą drobnostką i lekko przekształcić pod narkozą pamięć dziewczyny — gdyby uznał to za potrzebne. Ale może nie widział takiej potrzeby Mimo wszystko miał ją „pod ścisłą obserwacją”.
Ta myśl wzburzyła go.
— Wolałbym być sam, o ile to możliwe. Popatrzyła na niego niepewnie i wyszła.
Harlan w złym nastroju poddał się porannemu rytuałowi mycia i ubierania. Nie oczekiwał ciekawego wieczoru. Będzie musiał jak najmniej mówić, jak najmniej się ruszać, podpierać ściany. Ważne były tylko jego uszy i oczy, mózg zaś służył jedynie do sporządzenia końcowego raportu i ideałem byłoby, gdyby nie spełniał żadnych innych funkcji.
Zazwyczaj nie przeszkadzało mu, gdy jako Obserwator nie wiedział, czego właściwie szuka. Gdy był Nowicjuszem, uczono go, że Obserwator nie powinien mieć z góry wyrobionego poglądu na potrzebne informacje i oczekiwane konkluzje. Wpajano mu, że ta świadomość automatycznie zniekształciłaby jego spojrzenie, choćby starał się pracować jak najsumienniej.
Lecz w obecnych okolicznościach ta niewiedza była irytująca. Harlan mocno podejrzewał, że nie ma czego szukać, że w jakiś sposób bierze udział w grze Finge’a. Między tym a Noys…
Ze złością spojrzał na swoją postać z trójwymiarową dokładnością odbitą w reflektorze znajdującym się o pół metra od niego. Wydawało mu się, że wygląda śmiesznie w stroju z wieku 482, pozbawionym szwów i jaskrawym.
Gdy samotnie skończył śniadanie, dostarczone przez mekkano, przybiegła Noys Lambent.
Powiedziała bez tchu:
— Jest czerwiec, Techniku Harlan. Przerwał jej szorstko:
— Proszę nie używać tutaj tego tytułu. Co z tego, że jest czerwiec?
— Ale był luty, kiedy się zjawiłam… — urwała z powątpiewaniem — …w tamtym miejscu, a to było zaledwie miesiąc temu.
Harlan zmarszczył czoło.
— A jaki jest teraz rok?
— Och, rok jest właściwy.
— Jest pani pewna?
— Zupełnie pewna. Czyżby tam popełniono omyłkę? — miała kłopotliwy zwyczaj zbliżania się do niego, gdy rozmawiali, a leciutkim seplenieniem (rys stulecia raczej niż jej własny) przypominała małe bezradne dziecko. Ale Harlan nie dał się na to nabrać. Cofnął się.
— Nie popełniono omyłki. Została pani przeniesiona do tego miesiąca, ponieważ tak jest wygodniej. Faktycznie przebywała pani w Czasie przez cały ten okres.
— Ale jak mogłam? — Wyglądała na jeszcze bardziej wystraszoną. — Nic sobie nie przypominam. Czyżbym istniała podwójnie?
Harlan zirytował się bardziej niż było warto. Jak mógł jej wytłumaczyć istnienie mikrozmian powodowanych przez każdą interferencję w Czasie, które mogą przekształcić indywidualne życiorysy bez większego wpływu na całość Stulecia? Nawet Wiecznościowcy zapominali niekiedy, na czym polega różnica między mikrozmianami (małe „z”) a Zmianami (duże „Z”), przekształcającymi Rzeczywistość w sposób widoczny.
Powiedział:
— Wieczność wie, co robi. Proszę nie pytać.
’ Oznajmił to z dumą, jakby był Starszym Kalkulatorem, i osobiście zdecydował, że czerwiec jest właściwym momentem w Czasie i że mikrozmiana, wprowadzona przez opuszczenie trzech miesięcy, nie rozwinie się w Zmianę.
— Ale w takim razie straciłam trzy miesiące życia. Westchnął.
— Pani podróże w Czasie nie mają nic wspólnego z pani wiekiem fizjologicznym.
— Więc tak czy nie?
— Co tak czy nie?
— Straciłam trzy miesiące?
— Na miłość Czasu, kobieto, mówię pani wyraźnie. Nie straciła pani żadnego okresu w swym życiu. Nie może pani niczego stracić.
Cofnęła się na jego krzyk, a potem nagle zachichotała.
— Ma pan strasznie śmieszny akcent. Szczególnie kiedy się pan złości.
Zmarszczył brwi. Jaki akcent? Mówił językiem pięćdziesiątego tysiąclecia równie dobrze jak wszyscy w sekcji. A może nawet lepiej.
Głupia dziewczyna!
Znowu stanął przy reflektorze, wpatrując się w swe odbicie, które nawzajem wpatrywało się w niego. Między jego brwiami rysowały się głębokie pionowe bruzdy. Wygładził czoło i pomyślał: nie jestem przystojny. Mam za małe oczy, uszy mi odstają, a podbródek jest za duży.
Dotychczas nigdy się nad tym nie zastanawiał, lecz teraz, dość niespodziewanie, wydało mu się, że przyjemnie byłoby być przystojnym.
Późno w nocy Harlan uzupełnił notatkami rozmowy, które nagrał, póki jeszcze wszystko miał świeżo w pamięci.
Jak zwykle w takich przypadkach, korzystał z molekularnego magnetofonu produkcji 55 Stulecia… W kształcie był to nie odznaczający się niczym szczególnym cylinderek długości około dziesięciu centymetrów i średnicy niewiele większej niż centymetr. Miał intensywną, ale nie zwracającą uwagi brązową barwę. Można go było łatwo umieścić w spince, kieszeni czy podszewce, w zależności od stylu ubrania, czy na przykład zawiesić u paska, guzika czy bransolety.
Niezależnie od tego, w jakim położeniu i gdzie umieszczony został magnetofon, miał on zdolność utrwalenia jakichś dwudziestu milionów słów na każdym z trzech poziomów energii molekularnej. Jeden koniec cylinderka był połączony z transliteratorem i odtwarzał głos w kuleczce znajdującej się. w uchu Harlana, a drugi koniec, poprzez pole elektromagnetyczne, łączył się z małym mikrofonem przy ustach — dzięki temu Harlan mógł słuchać i mówić równocześnie.
Każdy dźwięk, jaki się rozlegał w czasie „spotkania”, powtarzał się teraz w jego uchu, a słuchając tego, Harlan wypowiadał słowa komentarza, które zapisywały się na drugim poziomie, skoordynowane z poziomem pierwszym, na którym nagrane było spotkanie. Na tym drugim poziomie opisywał swe wrażenia, omawiał ważniejsze sprawy, wskazywał związki. W końcu zrobił użytek z rejestratora molekularnego, by sporządzić raport — nie tylko zapis dźwiękowy, lecz również streszczenie.
Weszła Noys Lambent. Nie zasygnalizowała swego wejścia.
Harlan oburzony odłożył mikrofon i słuchawkę, schował je do molekularnego magnetofonu, umieścił wszystko w futerale i zatrzasnął go.
— Dlaczego pan jest stale taki zły na mnie? — zapytała Noys. Jej ramiona i ręce były nagie, a długie nogi majaczyły w lekko promieniującym pianolicie.
Powiedział:.
— Nie jestem zły. Nie mam dla pani żadnych uczuć. — 1 w owej chwili uważał, że jest to stwierdzenie absolutnie prawdziwe.
Spytała:
— Pan jeszcze pracuje? Pan musi być bardzo zmęczony.
— Nie mogę pracować, jeśli pani jest tutaj — powiedział kwaśno.
— Pan gniewa się na mnie. Przez cały wieczór nie zamienił pan ze mną ani słowa.
— Starałem się w miarę możności nie mówić z nikim. Nie poszedłem tam, żeby mówić. — Czekał, aż Noys wyjdzie.
Lecz ona powiedziała:
— Przyniosłam panu coś do picia. Zauważyłam, że ten napój smakował panu na przyjęciu, a jedna szklanka nie wystarczy. Szczególnie jeśli ma pan zamiar pracować.
Spostrzegł za nią niewielkie mekkano, ślizgające się po gładkim polu siłowym.
Owego wieczora jadł niewiele, kosztując tylko potraw, o których obszernie meldował w poprzednich obserwacjach, lecz których (z wyjątkiem maleńkich próbek) starał się wtedy nie jeść. Wbrew woli smakowały mu. Wbrew woli podobał mu się pienisty, lekko zielony o miętowym smaku napój (raczej nie alkoholowy), który ostatnio był w modzie. Nie istniał on w tym Stuleciu przed dwoma fizjolatami i przed ostatnią Zmianą. Rzeczywistości.
Wziął drugą porcję od mekkano, poważnie skinąwszy głową Noys na znak podziękowania.
A dlaczego Zmiana Rzeczywistości, która nie miała fizycznego wpływu na Stulecie, wydała nowy napój? Cóż, nie jest Kalkulatorem, żeby zadawać sobie takie pytania. Poza tym najbardziej szczegółowo przygotowane Zmiany nie mogły całkowicie wyeliminować niepewności, wszystkich efektów ubocznych. Gdyby nie to, niepotrzebni byliby Obserwatorzy.
Byli sami w domu, Noys i on. Mekkano w ciągu dwóch ostatnich dziesięcioleci osiągnęły szczyt popularności, której nie traciły jeszcze przez jedno dziesięciolecie w tej Rzeczywistości, a więc Noys nie zatrudniała służących.
Oczywiście, skoro kobiety tej epoki były równie niezależne materialnie, jak mężczyźni, i wedle własnej ochoty mogły mieć dzieci, bez konieczności fizycznego rodzenia, to wspólny pobyt z nimi nie mógł być niczym „nieprzyzwoitym”, przynajmniej według kryteriów 482 Stulecia.
Lecz Harlan czuł się skompromitowany.
Dziewczyna wyciągnęła się i podparła łokciem na sofie. Wzorzyste obicie mebla zapadło się pod nią, jakby ją chciało objąć. Zrzuciła przezroczyste buciki, a palce jej nóg zginały się i rozginały w elastycznym pianolicie miękko jak łapy leniwego kota.
Potrząsnęła głową, a to, co utrzymywało jej włosy upięte i skręcone w zawiłe zwoje w pewnej odległości od uszu, teraz rozluźniło się nagle. Włosy opadły jej na kark, a nagie kremowe ramiona stały się jeszcze bardziej kuszące przez kontrast z czernią włosów.
— Ile pan ma lat? — szepnęła.
To pytanie z pewnością powinien był zignorować. Było to pytanie osobiste, a odpowiedź nie mogła jej obchodzić. W tym przypadku zamierzał odpowiedzieć z uprzejmym zdecydowaniem: „Czy pozwoli mi pani wreszcie pracować?”. Zamiast tego usłyszał własny głos:
— Trzydzieści dwa. — Oczywiście miał na myśli lata fizjologiczne. Powiedziała:
— Jestem młodsza od pana. Mam dwadzieścia siedem lat. Ale chyba nie zawsze będę wyglądała młodziej. Pan na pewno pozostanie taki jak teraz, gdy ja stanę się już starą kobietą. Dlaczego pan się zdecydował na trzydzieści dwa lata? Nie może pan tego zmienić wedle życzenia? Nie chce pan być młodszy?
— O czym pani mówi? — Harlan potarł czoło. Powiedziała miękko:
— Pan będzie żył zawsze. Jest pan Wiecznościowcem. Czy to było pytanie, czy stwierdzenie? Powiedział:
— Pani jest szalona. Starzejemy się i umieramy jak wszyscy ludzie.
— Może pan sobie mówić. — Jej głos zabrzmiał nisko, pieszczotliwie. Język pięćdziesiątego tysiąclecia, który dla Harlana brzmiał zawsze szorstko i nieprzyjemnie, teraz wydawał mu się melodyjny. Czy też to tylko pełny żołądek i perfumowane powietrze tak go otumaniły.
Powiedziała:
— Możecie oglądać wszystkie epoki, zwiedzać wszystkie rejony. Chciałam pracować w Wieczności. Czekałam bardzo długo, żeby mi pozwolili. Myślałam, że może zrobią mnie Wiecznościowcem, a potem odkryłam, że tam są tylko mężczyźni. Niektórzy nie chcieli nawet ze mną gadać, dlatego że jestem kobietą. I pan nie chciał ze mną rozmawiać.
— Wszyscy jesteśmy zajęci — wymamrotał Harlan, usiłując stłumić coś, co można by określić jedynie jako tępą satysfakcję. — Byłem bardzo zajęty.
— Ale dlaczego w Wieczności nie ma kobiet?
Harlan nie mógł się odważyć na odpowiedź. Co powiedzieć? Wiecznościowców dobierano z niezwykłą starannością, ponieważ musieli odpowiadać dwóm warunkom: po pierwsze musieli mieć odpowiednie uzdolnienia, po drugie — wydobycie tych ludzi z Czasu nie mogło wywierać ujemnego wpływu na Rzeczywistość.
Rzeczywistość! Oto słowo, którego nie wolno mu wspomnieć w żadnych okolicznościach. Zdawał sobie sprawę z coraz silniejszego zawrotu głowy i na chwilę przymknął oczy, żeby się pozbyć tego uczucia.
Ilu wspaniałych kandydatów pozostało w Czasie, ponieważ ich przesunięcie do Wieczności oznaczałoby, że nie przyszłyby na świat dzieci, nie zmarliby pewni mężczyźni i kobiety, nie zostałyby zawarte pewne małżeństwa, nie zaistniałyby pewne wydarzenia i okoliczności, co spaczyłoby Rzeczywistość w stopniu, na jaki Rada Wszechczasów nie mogła się zgodzić.
Czy może jej niektóre z tych rzeczy powiedzieć? Oczywiście, że nie. Czyż może jej powiedzieć, że kobiety prawie nigdy nie kwalifikowały się do Wieczności, z jakiegoś powodu bowiem, którego nie rozumiał (Kalkulatorzy może rozumieli, ale on na pewno nie), wyłączenie z Czasu kobiety powodowało dziesięć do stu razy większe zniekształcenie Rzeczywistości niż wyłączenie mężczyzny.
Wszystkie te myśli mieszały mu się w głowie, gubiąc się, wirując i łącząc w luźne skojarzenia, co wywoływało groteskowe, nie całkiem zresztą nieprzyjemne efekty. Noys zbliżyła się do niego z uśmiechem.
Słyszał jej głos jak szmer wiatru.
— Och, wy, Wiecznościowcy! Jesteście tacy tajemniczy. Nie chcecie się niczym dzielić. Zróbcie mnie Wiecznościowcem.
Jej głos był teraz dźwiękiem, który nie rozpadał się na poszczególne słowa, subtelnie modulowaną melodią, która przenikała do jego umysłu.
Pragnął jej powiedzieć: w Wieczności nie ma nic wesołego. My pracujemy! Badamy wszystkie szczegóły wszystkich epok od początku Wieczności aż do dnia, gdy Ziemia będzie pusta, próbujemy zbadać wszystkie nieskończone możliwości, wszystkie „co by było, gdyby…” i wybrać „co by było”, które jest lepsze od istniejącego; szukamy momentu w Czasie, kiedy można dokonać małej Zmiany, by spleść to, co jest, z tym, co mogłoby być, by otrzymać nowe, jest”, a wtedy szukamy nowego „mogłoby być”, stale i stale, i tak jest od czasu, gdy Vikkor Mallansohn odkrył Pole Czasowe w 24 Stuleciu, ongiś, w okresie Prymitywu, co umożliwiło rozpoczęcie Wieczności w dwudziestym siódmym, tajemniczy Mallansohn, o którym nikt nic nie wie, a który zapoczątkował Wieczność i nowe „być może” na zawsze, na zawsze i…
Potrząsnął głową, lecz nadal trwał zamęt myśli, coraz bardziej skłębionych, aż wreszcie wybuchł w gwałtownym błysku światła na jedną sekundę i zamarł.
Ta chwila wzmocniła go. Chciał, by się powtórzyła, lecz na próżno.
Napój miętowy?
Noys była jeszcze bliżej, w oszołomieniu widział jej twarz niezbyt wyraźnie. Czuł jej włosy na swoim policzku, ciepły powiew jej oddechu. Powinien był się cofnąć, lecz — rzecz dziwna — uznał, że nie chce.
— Gdybym została w Wieczności… — westchnęła prawie do jego ucha, chociaż ledwie mógł usłyszeć te słowa poprzez bicie własnego serca. Jej wargi były wilgotne i rozchylone. — A czy nie chciałbyś tego?
Nie wiedział, co Noys ma na myśli, lecz nagle przestał się o to troszczyć. Wydawało mu się, że jest w płomieniach. Wyciągnął ramiona niezdarnie, na ślepo. Nie opierała się, złączyła się i zespoliła z nim.
Wszystko to działo się jak we śnie, jakby przeżywał to ktoś obcy.
Nie było to w najmniejszym stopniu tak odrażające, jak sobie wyobrażał. Wstrząs, objawienie — owszem, lecz nic odrażającego.
Nawet potem, gdy przytulała się do niego, z oczyma zamglonymi i z uśmiechem, wiedział, że musi głaskać jej wilgotne włosy z drżeniem rozkoszy.
Teraz zmieniła się całkowicie w jego oczach. Nie była kobietą ani w ogóle jednostką indywidualną. W dziwny i nieoczekiwany sposób stała się nagle kontynuacją jego samego, jego częścią.
Zlecenie przestrzenno-czasowe nic o tym nie wspominało, lecz Harlan nie czuł się winien. Tylko myśl o Finge’u wywołała silne wrażenie. Ale to nie było poczucie winy.
To była satysfakcja, nawet triumf.
Harlan nie mógł spać. Zawrót głowy już przeszedł, lecz pozostał niezwykły fakt, że po raz pierwszy w jego dojrzałym życiu dorosła kobieta dzieliła z nim łóżko.
Słuchał jej cichego oddechu, w ultramrocznej poświacie, do której wewnętrzne światło ścian i sufitu zostało zredukowane, widział jej ciało jedynie jako cień obok swego ciała.
Wystarczyło tylko wyciągnąć rękę, by poczuć ciepło i miękkość, lecz nie ośmielał się tego zrobić, żeby jej nie obudzić, cokolwiek by śniła. Jak gdyby śniła o nich obojgu, i o tym wszystkim, co się zdarzyło, a jej zbudzenie mogło to unicestwić.
Ta myśl wydawała się częścią tych dziwnych, niezwykłych myśli, jakie mu się nasunęły przedtem…
Były to dziwne myśli, między sensem a bezsensem. Próbował je przywołać na nowo, lecz nie mógł. Ale nagle przypomnienie ich sobie stało się dla niego bardzo ważne. Bowiem pamiętał, że na chwilę coś zrozumiał.
Nie miał pewności, co to było, i jego niepokój wzrastał. Dlaczego nie może sobie przypomnieć? Przecież tyle już wie…
Przez chwilę śpiąca obok dziewczyna przestała zaprzątać jego myśli. Zaraz, a gdybym poszedł śladem… Myślałem o Rzeczywistości i Wieczności… tak, i Mallansohn, i Nowicjusz!
Tu urwał. Dlaczego Nowicjusz? Dlaczego Cooper? Przecież o nim nie myślał.
Lecz jeśli nie, to dlaczego myśli teraz o Brinsleyu Sheridanie Cooperze?
Zmarszczył czoło. Jaka prawda łączy to wszystko? Co właściwie próbuje wykryć? Co daje mu taką pewność, że coś w ogóle jest do wykrycia?
Harlan wzdrygnął się; zaczęło mu coś świtać, tak, już prawie wiedział.
Wstrzymał oddech, żeby tego nie przynaglać. Niech się skrystalizuje.
Niech się skrystalizuje.
I w ciszy owej nocy, nocy tak wyjątkowo doniosłej w jego życiu, przyszło mu do głowy wyjaśnienie i interpretacja wydarzeń, które w zwykłym, bardziej normalnym czasie nigdy, nawet na chwilę, by mu się nie objawiły.
Niech myśl pączkuje i rozkwita, niech rośnie, aż wyjaśni sto dziwacznych punktów, które bez tego po prostu pozostałyby dziwaczne.
Musi to prześledzić, potwierdzić w Wieczności, lecz w głębi swego serca był już przekonany, że poznał straszliwą tajemnicą, której nie dawano mu poznać.
Tajemnicę obejmującą całą Wieczność!