CZĘŚĆ PIERWSZA

1

Langwedocja, połowa XIII wieku

Jestem szpiegiem i boję się. Boję się Boga, w jego imieniu dopuściłem się bowiem czynów potwornych.

Ale nie, nie obciążam Go winą za moją niedolę, bo winien jest nie On, ale ja sam i moja pani. A w rzeczywistości winna jest ona i tylko ona, bo zawsze postępowała jak istota wszechwładna wobec wszystkich, którzy ją otaczają. Nigdy nie odważyliśmy się jej przeciwstawić, nawet jej mąż, mój dobry pan.

Niebawem umrę, czuję to w trzewiach. Wiem, że wybiła moja godzina, choć medyk zapewnia, że pożyję jeszcze długo, bo moja dolegliwość nie jest śmiertelna. Ale on bada tylko kolor tęczówki i języka oraz puszcza mi krew, by uwolnić ciało od szkodliwych fluidów, lecz nie potrafi uśmierzyć bólu, który ciągle czuję w żołądku.

Choroba trawi jednak nie moje ciało, ale duszę, bo nie wiem, kim jestem ani który Bóg jest prawdziwy. I służąc obu, obu zdradzam.

Piszę, by ulżyć memu umysłowi, tylko i wyłącznie po to, choć wiem, że gdyby te stronice wpadły w ręce moich wrogów, a nawet przyjaciół, oznaczałoby to dla mnie wyrok śmierci.

Jest zimno. Dusza mi przemarzła i pewnie dlatego nie potrafię rozgrzać kości, choć otulam się szczelnie peleryną.

Dziś z rana brat Peire przyniósł mi gorący rosół i próbował wlać w me serce trochę otuchy zapowiedzią zbliżającego się Bożego Narodzenia. Powiedział, że brat Ferrer chce mnie odwiedzić, poprosiłem jednak, by przeprosił w moimimieniu inkwizytora i przełożył wizytę na kiedy indziej. Oczy brata Ferrera przyprawiają mnie o zawroty głowy, a jego spokojny głos – o paniczny łęk. W koszmarach sennych słyszę, jak posyła mnie do piekła, ale nawet tam doskwiera mi ziąb.

Chyba zaczynam bredzić. Bo niby kogo obchodzi, że mi zimno?

Moja pisanina nie dziwi braci zakonnych. W końcu to moja praca. Przecież jestem sekretarzem Świętej Inkwizycji.

Moi drudzy bracia też niczego nie podejrzewają. Wiedzą, że pani kazała mi napisać kronikę tego, co dzieje się w tym zakątku świata. Chce, by pewnego dnia na jaw wyszły niegodziwości łudzi, którzy mienią się przedstawicielami Boga na Ziemi.

Wznoszę oczy ku niebu i widzę twierdzę Montsegur spowitą we mgle. Jej niewyraźna sylwetka przepełnia mnie lękiem.

Oczami wyobraźni widzę moją panią biegającą po zamku i wydającą rozkazy. Bo choć pani Maria przemieniła się w „Doskonałą „, rozkazywanie ma we krwi. Wolę nie myśleć o kłopotach, które by na nas ściągnęła, gdyby przyszła na świat jako mężczyzna.

Od czasu do czasu przez grube płótno namiotu dochodzi mnie donośny głos seneszala. Najwyraźniej Hugon z Arcis wstał lewą nogą. Zresztą komu dopisuje dziś humor? Jest zimno i śnieg zasypał dolinę i góry. Ludzie są zmęczeni, tkwimy tu już od maja i niewykluczone, że Pierre-Roger z Mirapoix wytrzyma oblężenie jeszcze przez wiele miesięcy. Panu Mirapoix sprzyja miejscowa ludność, która na widok seneszalowej brody gotowa jest biegać w tę i z powrotem do fortecy, znosząc prowiant i wiadomości od rodziny i przyjaciół.

Wczoraj otrzymałem list od mojej pani Marii. Wzywa mnie na spotkanie dziś w nocy. Być może mój niepokój wynika z tego, że muszę wypełnić jej rozkaz.

Jeden z miejscowych wieśniaków, zaopatrujący seneszala w kozi ser, zakradł się do mojego namiotu z listem od pani Marii. Jej wskazówki są wyraźne: po zapadnięciu zmroku mam się wymknąć z obozu i pójść do doliny. Stamtąd ktoś poprowadzi mnie jednym ze znanych mi już sekretnych przejść wiodących do Montsegur. Gdyby dowiedział się o nich Hugon z Arcis, zapłaciłby mi krocie za ich odkrycie, a może raczej kazałby mnie stracić za to, że przemilczałem ich istnienie.

Popołudnie dłuży mi się w nieskończoność. Ale słyszę kroki. Kto to może być?


– Jak się masz, Julianie? Brat Pierre zmartwił mnie wiadomością o dokuczającej ci gorączce.

Zakonnik zerwał się na równe nogi i objął wysokiego, krzepkiego mężczyznę, który bez uprzedzenia wszedł do namiotu. Był to jego brat. Julian przez chwilę poczuł się lepiej – jak w dzieciństwie, gdy obecność olbrzymiego brata, który jednym ruchem ręki powalał każdego, kto się napatoczył, dawała mu poczucie bezpieczeństwa. Jednak Fernando najczęściej rozbrajał przeciwników swym łagodnym i ufnym spojrzeniem, które przyjaciół z kolei napełniało spokojem.

– Fernando! Skąd się tu wziąłeś? Tak się cieszę! Kiedy przyjechałeś?

– Dotarliśmy do obozu niecałą godzinę temu.

– Dotarliście?

– Ja wraz z pięcioma innymi rycerzami. Biskup Albi, Durand z Belcaire, poprosił wielkiego mistrza o wsparcie. Nasz brat Arthur Bonard to utalentowany inżynier wojenny, zresztą podobnie jak biskup.

– Jakiś czas temu nadciągnęły posiłki przysłane przez biskupa naszemu panu Hugonowi z Arcis. Nie wiedziałem jednak, że biskup poprosił o pomoc również templariuszy. Ten boży sługa lubuje się w wojnie i wymyśla machiny bojowe oraz inne urządzenia do niszczenia przeciwnika.

– Mniemam, że nie brak mu również innych cnót… – uśmiechnął się Fernando.

– A jakże! Rozpala w żołnierzach ducha bojowego lepiej nawet niż sam pan z Arcis.

– Ho, ho, całkiem nieźle jak na biskupa – zażartował Fernando.

– Powiedz mi jedno. Czy i wy, templariusze, ścigacie bonshommes [1]? Krążą pogłoski, że nie lubicie występować przeciwko chrześcijanom.

Fernando milczał przez chwilę. Potem westchnął i powiedział cicho:

– Nie wierz pogłoskom.

– To żadna odpowiedź. Czyżbyś mi nie ufał?

– Oczywiście, że ci ufam! Jesteś moim bratem! Dobrze, odpowiem ci. My, chrześcijanie, mamy potężnych wrogów, zbyt licznych, by wykrwawiać się, walcząc między sobą. Cóż złego uczynili bonshommesl Postępują jak prawdziwi chrześcijanie, wcielając w życie przykazanie ubóstwa.

– Ale nie uznają świętości krzyża! Nie widzą na nim naszego Pana.

– Odrzucają krzyż jako symbol, jako narzędzie tortur, na którym zginął Chrystus. Zresztą nie jestem teologiem, tylko prostym żołnierzem.

– I zakonnikiem.

– Służę Bogu, wypełniając rozkazy świętego Kościoła, choć nie przeszkadza mi to myśleć. Nie lubię walczyć przeciwko chrześcijanom.

– Ani ty, ani członkowie twojego zakonu – podkreślił Julian.

– A czy ty lubisz patrzeć na kobiety i dzieci palone żywcem na stosie?

To pytanie przyprawiło Juliana o mdłości.

– Niech Bóg przyjmie ich do swego królestwa! – wykrzyknął i przeżegnał się.

– Kościół twierdzi, że ich miejsce jest w piekle – kpiąco zauważył Fernando. – Ale nie zadręczajmy się i bądźmy realistami. Ani tobie, ani mnie nie podoba się, że umierają niewinni ludzie. A jeśli chodzi o templariuszy… Jesteśmy wiernymi synami Kościoła, wezwano nas, więc przyjechaliśmy. Inna sprawa, co zrobimy.

– Bogu niech będą dzięki! A więc jesteście, lecz jakby waśnie było…

– Mniej więcej.

– Jednak miej się na baczności, Fernandzie. Jest tu z nami brat Ferrer, który dopatruje się herezji nawet w milczeniu.

– Brat Ferrer? Przyznam, że to, co o nim słyszałem, nie napawa optymizmem. Co on tu robi?

– Przewodzi naszemu zakonowi. Obiecał wymierzyć sprawiedliwość i posłać na stos zabójców naszych braci.

– Masz na myśli dominikanów zamordowanych w Avignonet?

– W rzeczy samej. Udali się tam w poszukiwaniu heretyków. Towarzyszyło im ośmiu pisarzy, którzy padli ofiarą spisku. Rajmund z Alfaro, zarządca włości hrabiego Tuluzy w Avignonet, zezwolił na ich zabójstwo.

– Nie ma na to dowodów – zaprotestował Fernando.

– Czyżbyście podawali w wątpliwość prawdę, panie? – usłyszeli za plecami.

Odwrócili się zaskoczeni. Brat Ferrer wszedł właśnie do namiotu i przypadkiem usłyszał ostatnie słowa braci.

Fernando nie stracił zimnej krwi, mimo pełnego wyrzutu spojrzenia, jakim obrzucił go inkwizytor.

– Mam przyjemność z…

– …bratem Ferrerem – odparł dominikanin. – Pytałem, czy podajecie w wątpliwość udział pana Alfaro w zabójstwie dwóch moich braci.

– Nie ma dowodów, które by jego udział potwierdzały.

– Dowodów!? – ryknął brat Ferrer. – Przyjmijcie więc do wiadomości, że Rajmund z Alfaro zamknął moich braci w zamkowym donżonie, z dala od ludzkiego wzroku, gdzie nikt nie mógł przyjść im z pomocą. Wiedzcie również, że zostali zamordowani pod osłoną nocy przez oddział heretyków, którzy wyjechali właśnie stąd, z Montsegur, z tego gniazda podłości, które Bóg zetrze na miazgę. Kościół nie wybaczy takiej zniewagi. Ludzie ci, mieniący się dobrymi chrześcijanami, to banda morderców.

Julian wpatrywał się w inkwizytora ze zgrozą, jak sparaliżowany. Fernando również mu się przyjrzał i uznał, że błędem byłoby szukać z nim zwady.

– Nie znam szczegółów tamtych wydarzeń. Ale skoro mówicie, że tak było, bynajmniej w to nie wątpię.

Inkwizytor wbił wzrok w Juliana, który wyglądał, jakby lada moment miał zemdleć.

– Brat Pierre odradzał mi wizytę u was, tłumacząc, że musicie wypoczywać, ale wykazałbym się brakiem chrześcijańskiego miłosierdzia i współczucia, gdybym nie przyszedł zapytać o wasze samopoczucie. Ale widzę, że macie towarzystwo, więc przyjdę później.

Brat Ferrer opuścił namiot równie szybko, jak do niego wszedł.

– Hej, czegoś się tak zląkł? Zbladłeś jak płótno – zaśmiał się Fernando. – Przecież to twój brat w Bogu.

– Ty… ty go nie znasz – wyjąkał Julian.- Nie chciałbym być na miejscu tych heretyków. Obawiam się, że jeśli czegoś brakuje bratu Ferrerowi, to litości.

– Wiesz zapewne, że twoja matka nadal przebywa w Montsegur i że towarzyszy jej twoja najmłodsza siostra?

Fernando spoważniał i pokiwał głową. Jego twarz wyrażała teraz niepokój. Na wspomnienie Marii nagły ból zalał mu piersi. Nigdy nie doświadczył jej macierzyńskiego ciepła, mimo że kochał matkę nawet bardziej niż ojca. Ta energiczna, wiecznie zabiegana niewiasta skąpiła swym dzieciom pieszczot, mimo że je kochała i brała pod swe opiekuńcze skrzydła, troszcząc się o ich przyszłość.

– Ja… cóż… widziałem ją kilkakrotnie – wyznał Julian.

– To dla mnie żadna niespodzianka, zamek nigdy nie był całkowicie odcięty od świata. Wiadomo, że jej ludzie wydostają się z twierdzy sobie tylko wiadomymi przejściami. Nie tak dawno dostałem list od matki.

– Napisała do ciebie? – zapytał Julian ze strachem. – Tylko ona jest zdolna do czegoś takiego!

– Nie bój się. Moja matka jest sprytna, nie naraziła nas na niebezpieczeństwo. List dostarczył mi paź mojej siostry Marian. Jak wiesz, jej mąż, Bertrand d’Amis, służy hrabiemu Rajmundowi, dzięki czemu Marian często otrzymuje wiadomości od naszej matki. Skoro już tutaj jestem, chciałbym się z nią zobaczyć, choć nie bardzo wiem jak… Może mógłbyś mi pomóc?

– Wybij to sobie z głowy! Za coś takiego mój pan Hugon z Arcis niechybnie by cię zabił, a biskup obłożył klątwą.

– Znajdę jakiś sposób, mój drogi Julianie. Chcę przekonać matkę, by opuściła Montsegur, a przynajmniej pozwoliła na to mojej siostrze Teresie, która jest jeszcze podlotkiem. Wcześniej czy później zamek zostanie zdobyty, a wtedy… Tak, wiesz równie dobrze jak ja: nie będzie litości dla katarów. Spróbuję ją przekonać, jestem to winien naszemu ojcu.

Julian pochylił głowę zawstydzony. Nie mógł się pogodzić z tym, że jest nieślubnym synem Juana z Ainsy.

– No, Julianie, nie smuć się, głowa do góry!

Zakonnik usiadł. Sięgnął po dzban z wodą i zaczął pić łapczywie, nie częstując Fernanda. Ten czekał bez słowa, aż brat się uspokoi i będą mogli wrócić do przerwanej rozmowy.

– Widziałeś się z ojcem? – zapytał Julian słabym głosem.

– Przed wieloma miesiącami w drodze powrotnej do kraju zboczyłem z drogi i wstąpiłem do Ainsy, by odwiedzić naszego ojca. Spędziłem tam tylko dwa dni, ale mieliśmy okazję szczerze porozmawiać. On nadal kocha moją matkę, nie mniej niż w dniu zaślubin, i jej los spędza mu sen z powiek. Polecił mi je ratować – ją oraz moją najmłodszą siostrę. Obiecałem, że zrobię co w mej mocy, by opuściła Montsegur, choć obaj wiemy, że moja matka nie porzuci zamku i woli stanąć oko w oko ze śmiercią, bo niczego i nikogo się nie boi, nawet Boga.

– Zastałeś ojca w dobrym zdrowiu?

– Jest bardzo chory, podagra prawie przykuła go do łóżka, poza tym cierpi na palpitacje serca. Moja najstarsza siostra dogląda go troskliwie. Wiesz zapewne, że Marta owdowiała i wróciła z dwojgiem dzieci do domu rodzinnego pod opiekę ojca.

– Marta była zawsze jego oczkiem w głowie.

– Jest najstarsza z nas. Zresztą przez jakiś czas wydawało się, że będzie jedynaczką, bo moja matka długo po jej urodzeniu nie była brzemienna. Nie licząc, ma się rozumieć, innych dzieci spłodzonych przez naszego ojca…

– Tak, bękartów. Mój ojciec kochał Marię, choć nie przeszkadzało mu to zadawać się z dziewkami.

– Twoja matka była bardzo urodziwa.

– Zapewne, nie dane było mi jej poznać.

Zamilkli pogrążeni w myślach. Chłodny powiew i chrząknięcie brata Pierre’a przywróciło ich do rzeczywistości.

– Przepraszam, panie Fernandzie, przyszedłem zapytać o samopoczucie brata Juliana. Nie wiem, czy jest na siłach spożyć wieczerzę razem z nami, czy może woli, by przyniesiono ją tutaj…

– Jeśli można, chciałbym zostać w namiocie – odrzekł Julian. – Kiepsko się czuję. Może sen przyniesie mi ulgę.

– Powiem medykowi, by zbadał was ponownie – powiedział brat Pierre.

– Tylko nie to, błagam! Nie zniosę kolejnego upuszczania krwi. Lepiej mi zrobi rosół i chleb moczony w winie. Jestem bardzo zmęczony, bracie Pierre…

– Nasz drogi Julian ma chyba rację – wtrącił Fernando. – Pozwólmy mu wypocząć. Krzepiący sen to najlepsze lekarstwo na wszelkie dolegliwości.

– Panie Fernandzie, mój pan Hugon z Arcis wraz z resztą rycejzyoczekują was na wieczerzy.- Zabawię tu jeszcze chwilkę, póki nie przyniesiecie mojemu bratu rosołu, wina i chleba.

Dominikanin wyszedł pospiesznie z namiotu zaniepokojony bladością swego współbrata. Wydało mu się, że dostrzega na jego twarzy – niech mu Bóg wybaczy – cień śmierci.

– Przepraszam, że sprawiłem ci przykrość – powiedział Fernando, gdy znów zostali sami.

– Nic się nie stało.

– Owszem, stało się, ponieważ bardzo cię cenię. Jesteśmy przyrodnimi braćmi, czy ci się to podoba, czy nie. Nie powinieneś cierpieć z powodu swego pochodzenia. Jesteś synem szlachcica, pana Ainsy.

– I służącej.

– Ślicznego i czarującego dziewczęcia, które nie miało innego wyjścia, tylko oddać się swemu panu. Nie ja ustalałem te zasady i bynajmniej mi się one nie podobają, ale wiesz równie dobrze, jak ja, że możni miewają potomstwo z nieprawego łoża. Zresztą miałeś szczęście, bo moja matka nigdy nie zapomniała o nieślubnych dzieciach męża ani o ich matkach. Postarała się zapewnić wam wszystkim odpowiednią pozycję, a o ciebie zatroszczyła się szczególnie. Wychowałeś się w naszym rodzinnym pałacu, razem ze mną wprawiałeś się w jeździe konnej, poza tym nauczono cię czytać i pisać. Moja matka kupiła ci nawet godność duchowną…

– Ale jestem bękartem.

– W oczach Boga wszyscy jesteśmy równi. Na Sądzie Ostatecznym nie będziesz pytany o chwilę i okoliczności twoich narodzin, ale o to, co zrobiłeś za życia.

Julian, zdjęty grozą, dostał ataku kaszlu. Na próżno Fernando podsuwał mu dzban z wodą.

– Uspokój się i pij! Na Boga, co ci jest?

– Sąd Ostateczny… Pójdę do piekła, wiem. Dominikanin trząsł się, po twarzy płynęły mu łzy. Rozpacz i lęk przemieniły sekretarza Świętej Inkwizycji w małe dziecko.

– Ależ Julianie! Co uczyniłeś, by tak mówić?

– Twoja matka… To z jej winy tak cierpię!

– Milcz! Jak śmiesz wygadywać takie potworności! Zakonnik znów zalał się łzami i padł na skromne posłanie. Jego ciałem wstrząsały konwulsje. Fernando nie wiedział, co robić. Cierpiał, widząc swego ukochanego brata, w którego obronie zawsze stawał, w tak strasznym stanie.

– Dobrze, że jest z nami rycerz Armand. To znakomity medyk, zresztą pogłębił jeszcze swą wiedzę podczas naszych wojaży na Wschodzie. Poproszę, by do ciebie zajrzał i ci pomógł. Teraz muszę już iść, wrócę jutro.

Fernando wyszedł z namiotu przygnębiony cierpieniem brata. Bardziej jednak niż choroba martwiła go jego rozdarta dusza.

2

Julian długą chwilę leżał skulony na posłaniu. Ani drgnął, gdy brat Pierre przyniósł mu rosół, chleb i wino. Udał, że śpi, by uniknąć kolejnej rozmowy na temat swego stanu zdrowia. Gdy kroki zakonnika ucichły, podniósł się i umoczył chleb w cierpkawym winie, które czasami podnosiło go na duchu. Duszkiem wypił rosół i znów się położył, czekając, aż umilkną odgłosy obozowego życia i będzie mógł wyruszyć na spotkanie z panią Marią. Wieśniak, który doręczył mu jej list, miał czekać za obozowiskiem i ścieżką wśród skał zaprowadzić go na miejsce spotkania.

Zbudził go szmer przy namiocie. Podniósł się raptownie, świadomy, że zaspał, choć nie wiedział, ile czasu tak przeleżał. Z trudem zwlekł się z posłania i sięgnął po dzban wody. Wypiwszy ją pospiesznie, przemył twarz, wygładził pognieciony habit i wymknął się ostrożnie z namiotu, zdziwiony, że bicie jego serca nie postawiło jeszcze na nogi całego obozu pogrążonego w ciszy i oświetlonego płomieniami ognisk, które miały złagodzić przenikliwy chłód zimowej nocy.

Przemknął między namiotami i skierował się w stronę lasu, pewien, że w każdej chwili z mroku wyłoni się wysłannik Marii.

– Spóźniliście się – zganił go wieśniak, pojawiwszy się przed nim niczym zjawa. Był to pasterz kóz dobrze obeznany z górskimi szlakami.

– Nie mogłem przyjść wcześniej.

– Zaspaliście – stwierdził chłop, wyraźnie nie w humorze.

– Nie, nie zaspałem, po prostu nie mogę opuszczać obozu, kiedy mi się żywnie podoba.

– Inni mogą.

– Proszę, proszę, kto by pomyślał!

– Dziwi was, że wśród zwerbowanych siłą żołnierzy są krewni tych na górze?

Julian nie odpowiedział. A więc Fernando mówił prawdę: oblężeni wchodzili do zamku i wychodzili z niego, gdy tylko chcieli.

– Gdzie oczekuje pani?

– Co to ma za znaczenie? Idźcie za mną i już.

Przez godzinę szli wśród wapiennych skał zwieńczonych olbrzymim kamiennym blokiem, na którego szczycie wznosiła się hardo, niczym wyzwanie dla ludzkiego oka, twierdza Montsegur.

Wieśniak zatrzymał się obok kępy drzew porastających stromą skałę. Julian, ledwie opanowawszy zadyszkę, stanął oko w oko z Marią.

– Synu, cieszę się, że cię widzę!

– Pani…

– Chodź, usiądź przy mnie. Mamy niewiele czasu, więc musimy go jak najlepiej wykorzystać. Opowiadaj, co dzieje się tam, na dole. Nasi szpiedzy donoszą, że Hugon z Arcis zgromadził dziesięć tysięcy żołnierzy. Mam nadzieję, że hrabia Tuluzy nie ulęknie się takiej siły i wypełni swe zobowiązania wobec tych ziem. Gra toczy się nie tylko o wiarę, ale również o władzę.

– Co chcecie przez to powiedzieć, pani?

– Jeśli Hugon zdobędzie Montsegur, nasze ziemie utracą niepodległość. Król połakomił się na nie, bo jego królestwo niewiele jest bez nich warte. Myślisz, że obchodzą go katarzy? Nie, synku, nie łudź się, tu walczy się nie o Boga, ale o władzę. O wcielenie naszych ziem do Francji.

– Papież chce wykorzenić herezję!

– Papież może tak, ale francuskiemu królowi jest wszystko jedno.

– Pani, mówicie takie rzeczy…!

– Dobrze, nie będę cię dłużej zamęczała wywodami, wolę posłuchać ciebie, to znaczy twoich odpowiedzi na moje pytania.

Przez godzinę Maria przesłuchiwała Juliana, wypytując go o każdy, najdrobniejszy nawet szczegół dotyczący wojsk Hugona z Arcis.

– A ty, Julianie, nadal jesteś credente [2]?

– Bo ja wiem!? Jestem zdezorientowany, sam już nie wiem, kim naprawdę jest Bóg.

– Jak możesz tak mówić? Czyżbym się co do ciebie pomyliła? Uważałam cię za inteligentnego chłopca, dlatego chciałam, byś pobierał nauki i został dominikaninem…

– Przecież chodzi wam tylko o to, bym zdradził mych braci!

– Chcę, byś służył prawdziwemu Bogu, nie szatanowi, w którym upatrujesz boga.

Julian przeżegnał się wystraszony. Maria dręczyła go swymi heretyckimi poglądami, siejąc zwątpienie w jego duszy. Dobrze pamiętał dzień, gdy wezwała go, by mu oznajmić, że odnalazła prawdziwego Boga i że od tej pory on również ma mu służyć. Wyjaśniła, że świat stworzyło poślednie bóstwo – demon – który uwięził prawdziwe anioły. Anioły te były ludzkimi duszami, które odzyskają wolność dopiero w chwili śmierci. Ciało, twierdziła Maria, jest więzieniem, najpotworniejszym z lochów. Bóg nie ma nic wspólnego z terra oblivions [3] - jest stwórcą ducha, nie materii. Współistnieją dwa rodzaje stworzenia: zły i dobry, ziemski i duchowy. „Doskonali”, tłumaczyła jego pani, wskazują nam drogę ucieczki z więzienia ciała, by nasza dusza połączyła się w niebie z ową duchową cząstką, dzięki której znów staniemy się jedną całością.

– Widziałem się z Fernandem.

– Z moim synem?

– Właśnie z nim.

– Ma się dobrze?

– Tak, w każdym razie wszystko na to wskazuje. Przyjechał dzisiaj do obozu. Biskup Albi poprosił templariuszy, by wsparli go swymi machinami bojowymi, a jeden z rycerzy pobliskiej komturii jest doświadczonym inżynierem wojennym. Wasz syn przybył wraz z nim.

– Cieszę się, że jest tu, a nie na Wschodzie. Będę miała okazję się z nim pożegnać.

– Fernando pragnie was widzieć.

– Ja również chcę się z nim spotkać. Przyprowadzisz go.

– Ja? Rozkażcie jednemu z waszych ludzi…

– Na Boga, Julianie, ja nie rozkazuję!

– Ależ, pani…

– Musisz być mi posłuszny.

– Robię to od samego początku – zauważył smętnie Julian.

– Piszesz kronikę, jak cię prosiłam?

– Tak, narażając przy tym życie.

– Nie powinieneś troszczyć się o ciało ulepione przez diabła. Pisz, synu, pisz, ludzie muszą wiedzieć, co się tu stało. Gdyby twój Kościół – ta Wielka Nierządnica – mógł, wymazałby na zawsze pamięć o nas. Tylko jeśli pismo zaświadczy, że istnieliśmy, co robiliśmy i w co wierzyliśmy, nasza historia nie odejdzie w zapomnienie. Prawda przetrwa dzięki słowu pisanemu. Nie możemy pozwolić, by zniszczono wspomnienie o nas.

– Spisuję wszystko, co mówicie i co się tu dzieje. Ale muszę was uprzedzić, że Montsegur padnie. Nawet wasz syn nie ma co do tego złudzeń.

– A myślisz, że ja mam? Nie wierzę, by hrabia Tuluzy wytrzymał presję, pod jaką się znalazł. Rajmund chce, byśmy przetrzymali oblężenie, kazał nam się jednak zdać na własne siły i spryt.

– Hrabia przyrzekł ścigać heretyków…

– Hrabia chce ratować własną skórę i włości. My, heretycy, jak nas nazywasz, jesteśmy tylko pionkami w grze… jego pionkami. Nie zapominaj, że tu jest nasza ojczyzna.

– Wy, pani, pochodzicie z Aragonii.

– Tylko moja matka była Aragonką. Ojciec pochodził z Carcassonne, a i ja czułam się zawsze związana z tą okolicą. Tutaj się urodziłam i spędziłam dzieciństwo, stąd wyjechałam, by poślubić szlachetnego Juana, mojego męża, który, mam nadzieję, cieszy się dobrym zdrowiem.

– Wasz syn się z nim widział. Pan Juan ponoć trochę niedomaga, ale znajduje się pod troskliwą opieką waszej najstarszej córki, Marty.

– Życie potraktowało nas oboje bardzo łaskawie. On ma przy sobie Martę, ja Teresę. A z moich dwóch synów żyje nadal Fernando.

Maria zamilkła i przez chwilę wspominała zmarłego przed laty syna poległego z ręki innego rycerza. Tak, został jej Fernando, choć ten nigdy nie należał w pełni do niej. Może sama jest sobie winna, bo przez lata opłakiwała starszego syna, zaniedbując jego młodszego brata. Fernando opuścił dom rodzinny, by wstąpić do zakonu templariuszy i walczyć z niewiernymi. Maria wątpiła w szczerość wiary syna i podejrzewała, że za jego decyzją kryje się buntowniczy charakter, a nie powołanie. Ale za późno, by rozpamiętywać przeszłość, zwłaszcza teraz, gdy śmierć jest tuż-tuż.

– Spotkamy się tu za trzy dni. Dam ci wtedy list do męża.

– Nie będę mógł go doręczyć! Przed bratem Ferrerem nic się nie ukryje.

– Oczywiście, że będziesz mógł! Przecież jesteś sekretarzem inkwizycji! Nie daj się zastraszyć temu nikczemnikowi.

– Ale to właśnie on obłożył klątwą większość tutejszych rycerzy. Nie zawaha się, wyklnie i mnie.

– Zrób to, o co cię proszę!

– Pani, mam rozkaz pozostać u stóp twierdzy Montsegur, aż…

– Aż ją zdobędziecie i wytniecie w pień jej obrońców.

– Dlaczego nie uciekacie? Wasza córka Marian cieszy się dobrą pozycją na dworze Rajmunda. Jej mąż…

– Jej mąż jest równie małoduszny jak sam Rajmund, który troszczy się o własną głowę bardziej niż o cokolwiek innego.

– Ale Marian jest credente…

– Tak, przynajmniej moja córka mnie nie zdradziła. Ale teraz słuchaj i rób, co każę. Dam ci list do mojego męża. Nieważne, kiedy mu go doręczysz, upewnij się jednak, że go przeczyta. Oprócz tego masz przyprowadzić Fernanda. Co się tyczy twojej kroniki, gdy będzie już gotowa, przekażesz ją Marian. Ona przeżyje i przechowa naszą historię do czasu, gdy będzie można ujawnić ją światu.

– To może nigdy nie nastąpić – odważył się powiedzieć Julian.

– Nie pleć bzdur! Nawet król Francji nie będzie żył wiecznie. A Marian ma dzieci, które kiedyś będą miały własne dzieci. Najważniejsze, by nasza historia została spisana. To, czego nie ma na piśmie, nie istnieje. Nie możemy pozostawić naszych cierpień na łasce ludzkiej pamięci. Bóg mnie oświecił, każąc mi cię przygarnąć i nauczyć czytać i pisać.

– Pani, nie mogę przyprowadzić tu waszego syna.

– Fernanda? Niby dlaczego nie?

– Bo dowiedziałby się, że jestem zdrajcą. Jedno jego słowo i trafię na stos.

– Fernando nic nie powie, bo cię kocha jak rodzonego brata. Zresztą nigdy by nas nie zdradził. Nie będzie mógł wyznać prawdy swym przełożonym, ale mimo trawiących go wyrzutów sumienia dochowa tajemnicy. Nie, nie, wyda cię. Ani ciebie, ani mnie. Jestem jego matką.

– Ale co mam mu powiedzieć?

– Część prawdy. Powiedz, że otrzymałeś ode mnie wiadomość i że się widzieliśmy. I że na wieść o jego przyjeździe zaczęłam błagać, byś go tu przyprowadził. Nie, lepiej nie mów, że cię błagałam, bo i tak nie uwierzy. Powiedz po prostu, że chcę się z nim widzieć. Przyjdziecie tu obaj za trzy dni.

– Przyślecie po nas?

– Oczywiście, jak inaczej chcesz tu trafić? Bez przewodnika skończylibyście niechybnie na dnie przepaści. A teraz idź i myśl o prawdziwym Bogu oraz o chwili, kiedy porzucisz krępującą cię skorupę.

Julian chciał zaprotestować, ale jego pani znikła. Przez chwilę czuł się zagubiony, gotowy uznać, że wszystko mu się przyśniło, a Maria była tylko senną zjawą. Jednak chrząknięcie wieśniaka przywołało go do rzeczywistości.

– Pospieszcie się. Dzisiaj pani zatrzymała was dłużej niż zwykle, a do obozowiska daleka droga.

3

Gdy dotarli do obozu, zza deszczowych chmur zaczynała już wyzierać jutrzenka. W mroku namiotu ciągle żarzyły się dogasające węgle. Znużony Julian postanowił się zdrzemnąć, zanim na dobre rozpocznie się nowy dzień.

– Gdzie byłeś?

Skoczył jak oparzony na odgłos stanowczego pytania Fernanda.

– Wielki Boże, wystraszyłeś mnie!

– Na pewno nie tak, jak ja się przestraszyłem, nie zastawszy cię w namiocie. Przetrząsnąłem całe obozowisko, rozpytywałem, ale nikt nie wiedział, gdzieś się zaszył.

– Oszalałeś?! Coś ty najlepszego zrobił! – zaczął biadolić Julian.

– No, nic się nie stało, lepiej powiedz, gdzie byłeś.

– Nie uwierzysz.

– Mój drogi, życie nauczyło mnie, że to, co niewiarygodne, stanowi nieodłączną część rzeczywistości.

– Zaraz po twoim wyjściu otrzymałem wiadomość. Fernando przyglądał się Julianowi z zaciekawieniem oraz ze współczuciem, jakie budziło w nim cierpienie malujące się na jego mokrej od potu twarzy.

– I to ona sprawiła, że w środku nocy i mimo choroby opuściłeś namiDt?

– To była wiadomość od pani Marii – wyszeptał Julian.

– Od mojej matki… No tak, należało się spodziewać, że wcześniej czy później się do ciebie odezwie. Czy robiła to po raz pierwszy?

– Na Boga, Fernandzie, tak obojętnie przyjmujesz moje słowa! Twoja matka należy do „Doskonałych”, katarskich wtajemniczonych oddanych cnocie. Niewykluczone, że jest najbardziej wpływową niewiastą w Montsegur.

– Chyba przesadzasz. Choć znam moją matkę i daję głowę, że tylko nieliczni mają odwagę się jej sprzeciwić. No, ale co było w tej wiadomości?

– Pani Maria prosiła, bym spotkał się z nią poza obozem. Fernando roześmiał się, zdumiony odwagą swej rodzicielki. Po chwili serdecznie poklepał Juliana po plecach i siadł obok niego, gotowy wysłuchać jego relacji.

– Mów całą prawdę.

– Prawdę…? Sam już nie wiem, co tu jest prawdą. Pani dowiedziała się o twoim przyjeździe i poprosiła, bym cię do niej przyprowadził.

– Chwileczkę. Mówisz, że to było wasze pierwsze spotkanie? Jak w takim razie dowiedziała się o moim przyjeździe, skoro bawię tu dopiero od kilku godzin?

– Powinieneś wiedzieć, że Pierre-Roger z Mirapoix jest jednym z głównych dowódców na zamku, poza tym dopilnowuje zaopatrzenia twierdzy w żywność. Pan de Mirapoix jest krewnym Rajmunda z Pereille.

– Wiem, wiem, nie musisz mi tłumaczyć, z kim się mierzymy. To mężowie odważni i zdeterminowani.

– Jak możesz wychwalać naszych wrogów?

– Julianie, obruszasz się z byle powodu. Dlaczego odmawiać cnót ludziom, z którymi walczymy? Oni mają swoje racje, my swoje.

– A Bóg? Po czyjej stronie jest Bóg?

Fernando zamilkł i zamyślił się. Potem spojrzał Julianowi prosto w oczy, wstał, wyraźnie nieswój, i wielkimi krokami zaczął przemierzać namiot.

– Dość tych pogawędek. To ty miałeś odpowiadać na moje pytania.

Mnich z rezygnacją spuścił głowę. Fernando zna go na wylot. Trudno będzie go oszukać, choć pani Maria nie pozwoliła wyjawiać mu całej prawdy. Mimo wszystko postanowił zastosować się do poleceń swej pani.

– Twoja matka przysłała wieśniaka, który pod osłoną nocy zaprowadził mnie pod zamek. Szliśmy bardzo długo, dwie łub trzy godziny, sam już nie wiem. Nóg nie czuję. Potem zza skał wyszła pani Maria i kazała mi przyjść tam z tobą za trzy dni. To wszystko.- Wszystko? Niewiele, jak na moją matkę – zauważył z niedowierzaniem Fernando.

– Aha, wspomniała jeszcze, że chce napisać list do twojego ojca i że ty mu go doręczysz.

Fernando obserwował Juliana w zadumie, pytając się w duchu, czy jego brat dotrwa w jako takim zdrowiu do planowanego spotkania. Albo jego współbrat Armand, pomyślał Fernando, wykryje trawiącą Juliana chorobę, albo ten niedługo już pożyje.

– A teraz zrobisz, co ci powiem – powiedział bratu. – Położysz się i nie będziesz wstawał aż do mojego powrotu. Późnym rankiem przyprowadzę mojego towarzysza Armanda. Już ci mówiłem, że jest znakomitym medykiem, na pewno ulży ci w cierpieniu. Tylko niech ci nie przyjdzie do głowy wspominać komukolwiek o tym, co ci się przydarzyło tej nocy. W przeciwnym razie skończysz niechybnie na stryczku.

Julian wzdrygnął się na przestrogę Fernanda, który opuścił namiot wyraźnie zatroskany.

4

Poranny ziąb nękał mieszkańców obozu rozbitego przez Hugona z Arcis w Col du Tremblement – strategicznym punkcie pozwalającym odciąć oblężonym najlepszą drogę ku dolinie.

Tego ranka Hugonowi z Arcis, seneszalowi Carcassonne, humor, mimo bezlitosnej aury, wyraźnie dopisywał. Ten katolik przekonany o słuszności sprawy, w której obronie stawał, radował się z bezwzględnego poparcia arcybiskupa Narbonne, Pierre’a Amiela, oraz z obecności templariuszy, choć tym nie do końca dowierzał. W każdym razie dziękował Bogu, że znajduje się między nimi znakomity inżynier wojenny.

W namiocie seneszala pachołek nalewał zgromadzonym wino rozcieńczone wodą. Pito, by się rozgrzać.

Hugon postanowił wyjaśnić nowo przybyłym, jaka jest sytuacja.

– Nie zamierzam spędzić reszty życia pośród tych skał. Wiemy, że załodze Montsegur pomagają miejscowi chłopi znający te góry na wylot. Dysponuję dziesięciotysięczną armią, ale i tak nie mogłem obstawić wszystkich ścieżek wiodących na szczyt. Nie zdołaliśmy wziąć ich głodem, wody też im nie brakuje, bo deszcz pada nieustannie. Nie udało nam się również, przynajmniej do tej pory, zdobyć twierdzy szturmem – obrońcy zadają nam znaczne straty, ciskając zwykłe kamienie.

– Nie można wdrapać się do tego orlego gniazda niezauważenie? – zapytał Arthur, inżynier i templariusz.

Hugon wskazał mapę:

– Znajdujemy się dokładnie tutaj, w Col du Tremblement, u stóp tej przeklętej skały. Stromizna przed nami wiedzie prosto do zamku. Rozstawiając większość wojsk w tym właśnie miejscu, udało nam się tylko zablokować bezpośredni dostęp do fortecy i mieć na oku pobliską osadę, w której mieszkają krewni oblężonych, dostarczający im, mimo naszej obecności, zaopatrzenie. Poleciłem moim ludziom wspinać się po tych graniach w poszukiwaniu drogi na szczyt, ale nawet po dotarciu na samą górę i unieszkodliwieniu wartowników niewiele byśmy wskórali, ponieważ twierdza znajduje się wiele metrów wyżej. Przyznaję, panowie rycerze, że moi najlepsi ludzie z ogromnym wysiłkiem wdrapywali się zawzięcie na te zwodnicze skały, jednak wielokrotnie odkryta przez nas ścieżka, mająca zawieść nas na szczyt, okazywała się wąwozem uchodzącym w przepaść. Ukształtowanie terenu uniemożliwia również wykorzystanie naszych machin bojowych – nie dosięgłyby nawet najniżej rozstawionej linii obrony. Wobec tego podjąłem decyzję, mam nadzieję, że słuszną. Jutro przybędzie zastęp Gaskończyków, którzy czują się w górach jak ryby w wodzie. Domagają się sowitej zapłaty i otrzymają ją, jeśli zgodnie z moimi oczekiwaniami przedrą się przez linie obrony przeciwnika i otworzą nam drogę na szczyt.

– A w czym Gaskończycy są lepsi od waszych ludzi? – zapytał Fernando wyraźnie urażony.

– Polecono mi ich, bo ponoć ani Montsegur, ani żadna inna góra nie ma przed nimi tajemnic. Zapewniono mnie, że stąpają pewnie tam, gdzie inni się potykają, i widzą w ciemnościach jak za dnia. Warto spróbować, panowie – odparł seneszal.

– Którędy, jak i kiedy wasi Gaskończycy zamierzają podejść pod Montsegur? – nie dawał za wygraną Fernando.

– Tę decyzję pozostawiam im – uciął Hugon.

Przez cały ranek rozprawiano o sytuacji bojowej oraz o planach na wypadek, gdyby Gaskończykom dopisało szczęście. Seneszal zamierzał wtoczyć pod twierdzę jedną z machin wojennych, nie widział bowiem innego sposobu na zdobycie zamku. Tym razem do zadawania pytań przystąpił templariusz Arthur Bonard.

Podczas zebrania najbardziej zaskoczyła Fernanda żądza zemsty wyzierająca z oczu głównego inkwizytora, brata Ferrera. W jego spojrzeniu nie było śladu litości, jego słowa wrzały wściekłością. Tym człowiekiem, powiedział sobie w duchu Fernando, zawładnęła nienawiść.

Około południa przerwano naradę, by zasiąść do stołu suto zastawionego przez arcybiskupa Narbonne. Korzystając z wolnej chwili, Fernando poprosił swego towarzysza, Armanda de la Tour, by udał się z nim do namiotu Juliana.

Dominikanin spał wyczerpany. Brat Pierre wycierał mu czoło kawałkiem wilgotnego płótna, modląc się i błagając Boga o zdrowie dla dostojnego sekretarza inkwizycji.

Poczciwy braciszek zląkł się na widok wchodzących templariuszy.

– Przepraszamy za najście – rzekł Fernando. – Przyprowadziłem rycerza Armanda, który zbada naszego drogiego Juliana i spróbuje ulżyć mu w cierpieniu.

– Oby! Wiedzcie jednak, że medyk seneszala prawie codziennie odwiedza waszego brata, mimo to nie zdołał mu na razie pomóc.

Armand de la Tour poprosił dominikanina, by zostawił ich sam na sam z chorym. Brat Pierre niechętnie wypełnił polecenie, ponieważ nie pałał sympatią do templariuszy – uważał ich za tajemniczych zarozumialców. Poza tym obiły mu się o uszy historie stawiające pod znakiem zapytania bogobojność tych wojowników w habitach.

Medyk podszedł do posłania Juliana i bez uprzedzenia odkrył chorego, wyrywając go ze snu.

Fernando uspokoił brata, zapewniając, że jest w dobrych rękach. Poprosił, by odpowiedział na wszystkie pytania medyka.

– Gdzie was boli? – chciał wiedzieć Armand.

Julian zakreślił linię od serca po brzuch. Wyznał, że ból bywa tak silny, iż nie pozwala mu się wyprostować ani chodzić, a czasami cierpną mu lub zupełnie drętwieją ręce i nogi. Dodał, że dręczy go gorączka i miewa wymioty.

Armand dokładnie zbadał chorego. Kazał mu pokazać język, obmacał zręcznymi palcami brzuch pacjenta, poprosił, by wyciągnął i podkulił kończyny. Potem przyszła kolej na oględziny oczu i karku.

Fernando w milczeniu przyglądał się pracy swego towarzysza broni, uśmiechając się w duchu na widok przerażenia malującego się na twarzy brata.

Po zakończeniu badania Armand usiadł przy chorym i kazał mu szczegółowo opowiedzieć o jego dolegliwościach.

– Co was dręczy, bracie Julianie? – zapytał znienacka. Julian wzdrygnął się na myśl, że templariusz potrafi czytać w jego duszy.

– Życie w obozie jest trudne – rzucił, próbując sprowadzić rycerza na fałszywy trop.

– Jak wszędzie. Ale przecież niczego wam tu nie brakuje.Jesteście sekretarzem inkwizycji i czekacie na możliwość wnikliwego zbadania straconych dusz heretyków z Montsegur.

Julian przeżegnał się i znów zadygotał. Zimny pot wystąpił mu na czoło.

– Cierpicie, bracie Julianie. Jeśli wyznacie mi powód tego cierpienia, może będę mógł wam pomóc.

– Cierpię? No, tak… cierpię z powodu straconych dusz, które niebawem trafią do piekła.

– Przecież jesteście doświadczonym sługą inkwizycji. Od lat pracujecie jako sekretarz.

– Ale to wielka odpowiedzialność… Boję się wydać mylny wyrok…

– Jesteście tylko sekretarzem, nie wydajecie wyroków.

– Czasami współbracia zasięgają mej opinii, wiedząc, że zapisuję skrzętnie każde słowo wypowiedziane przez oskarżonego. Od mojej interpretacji zeznań może zależeć wyrok.

– Powtarzam, że nie brakuje wam doświadczenia.

– Racja, racja, niedawno uczestniczyłem w konwencie zakonu i chcąc ustrzec się błędu podczas sądzenia podejrzanych, opracowałem glosariusz, by lepiej wypełniać swą misję. Brat Ferrer mi pomógł.

Julian odkaszlnął, wbił wzrok w Armanda i wyrecytował niczym litanię:

– „Heretykiem” jest ten, kto uparcie trwa w błędzie. Credente ten, kto daje wiarę heretyckim dogmatom i je przyswaja. „Podejrzany o herezję” słucha kazań heretyków i w jakikolwiek sposób bierze udział w ich rytuałach. „Podejrzanemu zwyczajnemu” zdarzyło się to raz, „przemożnie podejrzanemu” wiele razy, „bardzo przemożnie podejrzany” robi to nagminnie. „Zatajacz” to ten, kto zna heretyków, jednak ich nie wydaje. „Ukrywacz” czynnie przeszkadza w wykryciu heretyka. „Przyjmujący” to ten, kto dwukrotnie ugościł heretyka pod swym dachem, „obrońca” świadomie staje w obronie heretyków, nie chcąc, by Kościół wytępił heretycką zarazę. „Poplecznikami” są, w mniejszym lub większym stopniu, wszyscy wcześniej wymienieni, „recydywistami” ci, którzy wyrzekłszy się herezji, na powrót w nią popadają…

– Wystarczy, wystarczy, widzimy, że znacie swe zadanie i potraficie odróżnić heretyków. Mając taki glosariusz, nie sposób się pomylić, prawda? – rzucił kpiąco rycerz.

– Niekoniecznie… czasem… czasem trudno ustalić, czy podejrzany jest niewinny, czy tylko udaje. Wśród heretyków nie brakuje prostych wieśniaków, którzy naiwnie odpowiadają na pytania, nie rozumiejąc, że sami sobie szkodzą. Być może są niewinni, tyle że… nie potrafią tego dowieść. Ale brat Ferrer…

– Ten dominikanin… – Fernando nie odważył się dokończyć.

– Skąd pochodzi? – zapytał Armand.

– Z Perpignan. Jest Katalończykiem. Kontynuuje zadanie naszych braci zamordowanych w Avignonet. Jest bardzo przenikliwy, nic się przed nim nie ukryje, potrafi czytać w ludzkim sercu, wie, kiedy ktoś kłamie – wyjaśnił znękany i przestraszony zakonnik.

– I dlatego was przeraża – dorzucił Armand de la Tour.

– To mój brat w Chrystusie! – zaprotestował Julian. – To on będzie sądził heretyków z Montsegur.

– Martwi was ich los?

– Czy martwi mnie ich los? Wiecie chyba, że mogą spłonąć na stosie. Widzieliście kiedyś człowieka umierającego w ten sposób? Heretycy gardzą Kościołem, wielu z nich, zamiast się opamiętać, woli zginąć w płomieniach. Patrzyłem na kobiety i mężczyzn, również ludzi bardzo młodych, którzy stali w płomieniach i śpiewali, podczas gdy woń palonego ciała rozchodziła się w powietrzu, przesączając nieznośnym fetorem nasze ubrania i nas samych. Ten zapach… czasem budzi mnie ten potworny swąd spalenizny i widzę twarze ludzi, którzy padli ofiarą ognia tylko dlatego, że nie potrafili się wysłowić.

– Boli was sumienie – orzekł medyk. – Dobrze wiedzieć, że ktoś tu jeszcze ma sumienie.

– Co wy wygadujecie! – zaprotestował wystraszony zakonnik. – Zapewniam was, że moje sumienie nie ma nic wspólnego z bólem przeszywającym moje trzewia. Czyżbyście nie umieli znaleźć prawdziwej przyczyny mojej choroby?

– Uspokójcie się, poczciwy bracie Julianie, sumienie to dar, bolesny, ale mimo wszystko dar.

– Nie rozumiem was!

– Nie denerwuj się – wtrącił się do rozmowy Fernando. – A wy, Armandzie, wyjaśnijcie, co macie na myśli. Pojęcia nie mam, do czego zmierzacie.

– Wasz brat istotnie bardzo cierpi i właśnie to cierpienie jest przyczynąjego złego samopoczucia. Nie sądzę jednak, by chorował na wątrobę, jelita czy gardło… W rzeczywistości ma chorą duszę, a na to jest tylko jedno lekarstwo.

Fernando słuchał uważnie swego towarzysza, rozważając każde jego słowo, podczas gdy Julian obserwował ich, drżąc niczym dziecko przyłapane na gorącym uczynku.

– O jakim lekarstwie mówicie? – zapytał Fernando.

– Wasz brat powinien żyć w zgodzie z własnym sumieniem i nie robić nic, czego musiałby się przed sobą wstydzić. Niech słucha, co Bóg szepce mu na ucho, zamiast się przed tym wzbraniać. Nasz poczciwy Julian cierpi z powodu bonshommes… Wcale nie jest przekonany, że są nikczemnikami, a już na pewno nie uważa, że powinni ponieść tak surową karę za swe przekonania. Mam rację?

Julian szlochał jak dziecko, wstrząsany spazmami. Jego brat popatrzył na niego ze współczuciem, po czym podszedł, by go objąć i pocieszyć.

– Czyli Julian nie potrzebuje żadnym leków? – dopytywał się Fernando.

– Dam mu tylko coś na sen. W żadnym wypadku nie powinien poddawać się kolejnemu upuszczaniu krwi, bo go to jeszcze bardziej osłabi. Osobiście przygotuję zioła, które będziecie zażywali przed udaniem się na spoczynek. Ześlą one na was spokojny, krzepiący sen. Poza tym nic wam nie dolega.

– Mylicie się – upierał się Julian. – Jestem chory.

– Owszem, na duszę. Dlatego wyleczyć może was tylko życie w zgodzie w własnym sumieniem. Tymczasem pomogę wam się porządnie wyspać, nic innego nie można dla was zrobić. Zamienię słówko z medykiem seneszala i powiem mu, by już was nie męczył upuszczaniem krwi.

Julian zadrżał na myśl, że templariusz powie medykowi seneszala o jego duchowych rozterkach. Na widok przerażonego spojrzenia dominikanina Armand de la Tour poczuł litość. Pomyślał, że niebiosa nie obdarzyły Juliana żadną z cnót Dominika Guzmana. Życie założyciela zakonu dominikanów było wzorem poświęcenia i ascezy – zupełnie jak w przypadku bonshommes, których ten święty mąż z takim uporem próbował na powrót sprowadzić na łono Kościoła. Templariusz zastanawiał się, dlaczego Julian ruszył śladami Dominika Guzmana, skoro na pierwszy rzut oka widać było, że jest słabego ducha.

– Nie martwcie się, nie powiem nikomu o waszych rozterkach. Nie skłamię, po prostu nie będę wdawał się w szczegóły. Poproszę tylko o zgodę na leczenie was moimi ziołami, by ulżyć wam w cierpieniu.

– Dziękuję – powiedział Fernando, z wdzięcznością ściskając ramię towarzysza. – A teraz, Julianie, zacznij wcielać w życie zalecenia Armanda. Gdy poczujesz się nieco lepiej, wyjdź na przechadzkę po obozie. Odwiedź żołnierzy, na pewno będą wdzięczni zakonnikowi, który troszczy się o ich dusze. Przy okazji może zapomnisz o bolączkach własnej duszy.

– Poprosimy brata Pierre’a o miednicę letniej wody i mydło, nie zaszkodzi wam się trochę umyć – dodał templariuszowski medyk.

Julian nie sprzeciwiał się zaleceniom gości. Spojrzał na nich z wdzięcznością i po raz pierwszy od dłuższego czasu zrobiło mu się lżej na sercu. Pojawienie się jego brata od razu rozwiało opary samotności, które spowijały go, odkąd wstąpił do zakonu dominikanów.

5

Fernando i Armand de la Tour zostawili nieszczęśliwego Juliana i zdecydowanym krokiem ruszyli do miejsca, gdzie stacjonowali ich współbracia.

– Nie musicie martwić się o brata – zapewnił medyk swego towarzysza.

– Po wysłuchaniu waszej rozmowy jestem znacznie spokojniejszy, choć widzę, że choroby duszy są równie wyniszczające, jak choroby ciała.

– Czasami nawet bardziej. Jednak w przypadku Juliana wasza obecność pomoże mu wrócić do zdrowia. Przy was czuje się pewniej.

– Mój brat zadręcza się, odkąd się dowiedział, że jest nieślubnym synem mojego ojca.

– Na pewno niełatwo jest się z tym pogodzić, mimo cnót waszych rodziców, o których tyle mi opowiadaliście. Mam na myśli zwłaszcza wielkie serce pani Marii, waszej matki…

– Chyba nie potrafimy wczuć się w jego sytuację, przeszkadza nam w tym nasze szlachetne pochodzenie. Jestem wdzięczny, że zgodziliście się zbadać Juliana, i wiem, że mogę liczyć na waszą dyskrecję. A teraz powiedzcie, jak zapatrujecie się na sprawę Montsegur.

– To tylko kwestia czasu.

– Co chcecie przez to powiedzieć?

– Że obrońcy nie będą stawiali oporu w nieskończoność. I że można dostać się na szczyt, choć to niełatwe zadanie. Ceną jest ludzkie życie, ale ani seneszal Hugon z Arcis, ani król Ludwik nie będą się w tym przypadku targowali.

Dwaj rycerze na powrót zatopili się w myślach i zadumani dołączyli do swych towarzyszy, którzy czyścili broń.

– Dobrze, że jesteście – powitał ich Arthur Bonard. – Seneszal chce, byśmy weszli w skład jego sztabu.

Arthur Bonard był równie pomysłowy w tworzeniu machin wojennych, jak oschły i oszczędny w słowach.

– I co mu na to odpowiedzieliście? – dopytywał się Fernando.

– Nie możemy narazić się seneszalowi ani królowi Ludwikowi, zresztą podobnie jak arcybiskupowi Narbonne – odparł Bonard.

– To znaczy, że zostajemy – skwitował Fernando.

– To znaczy, że poczekamy i przekonamy się, czy ci straszni Gaskończycy, o których mówił seneszal, podejdą pod zamek. Warto zobaczyć, jak im pójdzie – rzucił inżynier.

– A co my będziemy w tym czasie robili? – dopytywał się Fernando.

– Czekali, obserwowali, rozmawiali, i niewiele więcej. Wiecie, że nasz zakon stroni od zabijania chrześcijan, a przecież obrońcy Montsegur są chrześcijanami. Zbłąkanymi, ale bądź co bądź chrześcijanami. Niepokoję się o ich los, bo arcybiskup Narbonne i brat Ferrer będą chcieli pomścić śmierć Etienne’a de Saint-Thibery i Guillaume’a Arnolda. Jak wiecie, ponad rok temu ci dwaj inkwizytorzy zostali zamordowani w Avignonet.

– To jedyny przypadek, gdy bonshommes posunęli się do zbrodni – wtrącił inny templariusz.

– A i to niebezpośrednio – bronił katarów Fernando.

– Nie bądźcie naiwni – przyłączył się do dyskusji Armand de la Tour. – Naprawdę myślicie, że „niebezpośrednie” zabicie człowieka, czyli nie własną szpadą ani gołymi rękami, zwalnia od odpowiedzialności za jego śmierć? Ludzie, którzy zamordowali inkwizytorów, wyjechali właśnie stąd, z Montsegur. Naprawdę wierzycie, że ich heretyccy biskupi, Bertrand Marti czy Rajmund Agulher, nie wiedzieli z góry, co wydarzy się w Avignonet? Nie jest tajemnicą, że wiadomość o zabiciu inkwizytorów została przyjęta w Montsegur z wielką radością, kazano nawet bić w dzwony. Zabójstwa Etienne’a de Saint-Thibery i Guillaume’a Arnolda dokonali credentes, a był wśród nich Guillaume z Lahille, Guillaume z Balaguier i Bertrand de Saint-Martin.

– Skąd tyle wiecie o wydarzeniach z Avignonet? – pytał Fernando coraz bardziej zdumiony.

– Wiem lub wydaje mi się, że wiem. Tak czy owak nie napomkniemy o tym ani seneszalowi, ani arcybiskupowi Narbonne. Jednak sami widzicie, że od czasu do czasu wszyscy grzeszymy: czynem, zaniechaniem, czy choćby ciesząc się z cierpienia nieprzyjaciół. W przeciwnym wypadku nie bylibyśmy ludźmi.

Zapadła cisza. Medyk bezwzględnie udowodnił, że zło jest częścią natury człowieka.

– A więc już wiecie, że zabawimy tu jakiś czas – powiedział Arthur Bonard. – Tylko tyle, by nie narazić się arcybiskupowi ani seneszalowi. Postaramy się nie brać udziału w walce, choć w tym przypadku możemy chyba spać spokojnie, bo obrońcy Montsegur nie staną do otwartej bitwy. Dlatego upłynie jeszcze dużo czasu, zanim seneszal Hugon z Arcis ściągnie ich z tej piekielnej skały.

Nagle do namiotu templariuszy wbiegł paź arcybiskupa Narbonne z zaproszeniem na wieczerzę. Rycerze zapewnili, że stawią się punktualnie. Mieli ochotę na własne oczy zobaczyć wspaniałe wnętrza arcybiskupiego namiotu, któremu, jak mówiono, zbytkiem nie dorównywał nawet namiot samego seneszala. Tu właśnie tkwił problem Kościoła – jego przedstawiciele dawno zeszli z wyznaczonej przez Chrystusa drogi pokory i ubóstwa, mimo że ludzie tacy jak Hiszpan Dominik Guzman udowodnili, iż nie wszyscy zapomnieli o nakazach Mistrza. Jednak choć on i jego zakonnicy wiedli przykładne ascetyczne życie pełne wyrzeczeń, nie znali litości dla tych, którzy nie chcieli powrócić na łono Kościoła.

6

Pasterz kóz zjawił się w namiocie Juliana później, niż zapowiedział.

Fernando był wyraźnie zdenerwowany. Bał się, że jakaś nieprzewidziana trudność przeszkodziła jego matce wysłać po nich przewodnika.

Zapadła noc. Do namiotu Juliana dobiegały od czasu do czasu głosy obozowych strażników powtarzających hasło i odzew oraz suchy kaszel żołnierzy, którzy podupadli na zdrowiu podczas przeciągającego się oblężenia.

Julian, dziwnie spokojny, siedział na posłaniu. Intensywnie pulsowały mu żyły na skroniach. Pomyślał, że templariuszowski medyk uznałby to za objaw strachu, wyłącznie strachu.

Gdy pasterz wślizgnął się do namiotu, szepcząc imię Juliana, bracia przyskoczyli do niego.

– Dlaczego się spóźniłeś? – dopytywał się Fernando. Pasterz zrobił kwaśną minę i mruknął:

– Jesteście żołnierzem, panie, więc powinniście wiedzieć, że seneszal ma oczy dookoła głowy. Na domiar złego te gaskońskie czorty od dwóch nocy przeczesują okolicę, wszędzie ich pełno. Nie uśmiecha mi się wcale wpaść w ich łapska, bo aż strach pomyśleć, co seneszal zrobiłby schwytanemu zdrajcy. Ma się rozumieć, nie jestem zdrajcą, tylko dzieckiem tej ziemi, credente służącym prawdziwemu Bogu.

– Dość tego gadania! – uciął te wywody Fernando. – Prowadź tam, gdzie na nas czekają!

Niebo przypominało czarną derkę. Bracia ledwie rozróżniali kształty kilka kroków przed sobą, choć pasterz prowadził ich pewnie, jak ktoś, kto doskonale zna drogę i nie zgubiłby się nawet z zamkniętymi oczami.

Wędrówka pośród skał i chaszczy dłużyła się Fernandowi bardzo. Zdziwiło go, że Julian nie uskarża się na trudy wyprawy. Zrozumiał, że jego brat wielokrotnie przemierzył już tutejsze sekretne ścieżki i często widywał się z jego matką.

Nagle pasterz przystanął, dając ręką znak, by zrobili to samo. Zatrzymali się z duszą na ramieniu, bojąc się, że natrafili na patrol Gaskończyków. Jednak zamiast górala z Gaskonii zza krzaków wyszła im na spotkanie uśmiechnięta Maria.

– Spóźniliście się! – ofuknęła ich dama spowita w czarną pelerynę.

– Matko!

Niewiasta podeszła do swego syna templariusza i nim wzięła go w ramiona, przyjrzała mu się badawczo.

– Aleś się zmienił! Jesteś już prawdziwym mężczyzną. Potem objęła go i z całej siły przytuliła do serca, wzdychając i walcząc z napływającymi łzami.

Fernando przyjmował pieszczoty matki i wdychał spowijającą ją woń lawendy. Maria należała do „Doskonałych”, przede wszystkim była jednak prawdziwą damą – nawet w obliczu największych przeciwności nie rezygnowała z odrobiny kokieterii, choćby w postaci kilku kropel perfum na swej zgrzebnej pelerynie.

– Siadajcie, mamy mało czasu i wiele rzeczy do omówienia. Jak się masz, Julianie? Lepiej wyglądasz. Fernandzie, synku, opowiadaj, co się z tobą działo przez te wszystkie lata. Julian mówił mi, że odwiedziłeś ojca. Jak on się miewa? Modlę się za niego i czuję ulgę na myśl, że twoja siostra Marta jest przy nim. Ona zaopiekuje się nim lepiej ode mnie dzięki właściwej sobie słodyczy i cierpliwości, których mnie brakuje.

Podczas gdy Maria mówiła, Fernando przyglądał się jej wzruszony.

Siwizna pokryła jej włosy, które swego czasu miały barwę dojrzałej pszenicy. Jej rysy się wyostrzyły, schudła, choć oczy błyszczały jak dawniej, a cała postać emanowała energią. Ciągle była kobietą, której nie sposób się sprzeciwić.

Maria trzymała rękę syna i głaskała ją z czułością, której w przeszłości nazbyt często mu skąpiła. Fernando siedział ze ściśniętym gardłem, bojąc się odezwać i zakłócić tę szczególną chwilę, która wydawała mu się magiczna.

– Pani, seneszal chce wysłać na podbój zamku oddział Gaskończyków – oznajmił Julian. – Powinniście opuścić zamek, nim będzie za późno. Zróbcie to, jeśli nie w trosce o siebie, to w trosce o życie waszej najmłodszej córki. Teresa nie ponosi winy za to, że wyznajecie wiarę prowadzącą na stos.

– Tak, doszły mnie słuchy, że przed dwoma dniami zawitał do obozu oddział Gaskończyków. Mój nieoceniony Hugon z Arcis wie, że mogą oni wspiąć się na te skały i podejść pod sam zamek. Poczciwy Pierre-Roger z Mirapoix uważa, że to niewykonalne, ale dobrze znam seneszala – to uparty wojak, który nie spocznie, póki nie zamieni Montsegur w kupę gruzu.

– Skoro to wszystko wiecie, dlaczego chcecie umrzeć?! – wykrzyknął Julian.

– Zostaw nas samych! – rozkazała Maria. – Nie męcz mnie i pozwól mi się pożegnać z moim synem, widzimy się bowiem po raz ostami.

Zrezygnowany Julian przysiadł na skale kilka metrów dalej. Maria utkwiła miodowe źrenice w czarnych oczach Fernanda, próbując wyczytać z nich jego uczucia i emocje.

– Kocham cię, chcę, byś o tym wiedział, bo nieraz mogłeś w to wątpić. Nie byłam ci matką, jakiej potrzebowałeś ani jaką sama chciałabym być. Nie zamierzam się teraz przed tobą tłumaczyć, wytaczając argumenty, które mnie samej nie przekonują. Jestem istotą niedoskonałą; więżąca mnie ziemska skorupa próbowała skazić rozkładem mego ducha, ale na szczęście wkrótce się jej pozbędę.

– Matko…!

– Milcz i słuchaj, bo zostało nam mało czasu, a mam ci dużo do powiedzenia. Oto twój przyrodni brat Julian, słaby i tchórzliwy, którego próbowałam nawrócić na prawdziwą wiarę, ale miast tego zamieniłam jego życie w udrękę. Mimo to ufam mu, bo w jego żyłach płynie twoja krew, krew rodu Ainsa, dlatego wiem, że nas nie zdradzi. Potrafi czytać i pisać, więc przed kilkoma miesiącami kazałam mu dopilnować, by nasze wnuki, wnuki naszych wnuków i ich prawnuki nie zapomniały o tym, co się tutaj stało. Chcę, by spisał nasze dzieje i opowiedział o wszystkim: o niegodziwości Wielkiej Nierządnicy, która nie może patrzeć na chrześcijan żyjących zgodnie z nauką Chrystusa, rozdzielając swój majątek między ubogich i pomagając potrzebującym. Ta Wielka Nierządnica stroi się w złotogłów, otacza służbą i bogactwami, a odwraca od biedaków i chorych, służąc szatanowi, bo do szatana należy.- Matko, bluźnicie!

– Nie, nie bluźnię, a ty… ty, synku, dobrze o tym wiesz. Znasz chciwość Kościoła, który my nazywamy Wielką Nierządnicą. Ty i tobie podobni mieliście okazję oglądać jej niegodziwość. Nie żądam, byś przyznał mi rację, ale znam cię i wiem, że jesteś dobry, że oddałbyś życie za słabych, zginąłbyś w obronie Boga i poświęciłbyś się dla potrzebujących, nie żądając niczego w zamian. Posłuchaj, co ci powiem: Julian spisze nasze dzieje i opowie, że Blanka Kastylijska jest naszym zaciekłym i potężnym wrogiem; bez niej Francja przestałaby istnieć, a Rajmund zachowałby hrabstwo Tuluzy.

– Blanka okazała wspaniałomyślność hrabiom Tuluzy i Foix, dzięki jej wstawiennictwu król nie ukarał ich tak surowo, jak na to zasługiwali – zauważył Fernando.

– Nie bądź naiwny! Blanka to najlepsza królowa Francji. Jej syn jest w jej rękach marionetką. Ludwik okazał hrabiom litość z namowy matki. Blanka nie chce, by nowa wojna jeszcze bardziej wyniszczyła te ziemie, skoro niebawem mają one przypaść w całości Francji. Wraz z Montsegur zginie również nasza ojczyzna.

– Myślicie, że hrabia Rajmund nie przyjdzie wam z pomocą?

– Nie, nie przyjdzie, pozostawi nas na łasce losu. Jak wiesz, twoja siostra Marian mieszka na jego dworze i dzięki zaufaniu, jakim cieszy się tam jej mąż, Bertrand d’Amis, może mi przekazywać sprawdzone wiadomości na temat tego, czego możemy się spodziewać ze strony hrabiego i Kościoła. Na synodzie w Beziers Wielka Nierządnica i jej hordy zgodnie postanowiły zetrzeć Montsegur na miazgę. Tu przebywają mężowie, którzy wysłali na tamten świat obmierzłych inkwizytorów Etienne’a de Saint-Thibery i Guilleaume’a Arnolda, zamek jest więc ostatnim bastionem prawdziwych chrześcijan. Dopiero gdy płomienie strawią fortecę, zapanuje pokój.

– I mówicie to ot, tak sobie!

– To, że jestem chrześcijanką, nie oznacza, żem głupia i nie rozumiem zasad gry, jaką jest polityka. Miałam okazję poznać Blankę i wierz mi, podziwiam ją. Postąpiłabym dokładnie tak samo, gdybym znalazła się na jej miejscu.

– Jednak po zabójstwie inkwizytorów w Avignonet tutejsi mieszkańcy znów chwycili za broń… – nieśmiało zauważył Fernando oszołomiony lekcją polityki, jakiej w tych niespotykanych okolicznościach udzielała mu matka.

– To tylko burza w szklance wody. Dynastia Sant-Gilles jest skończona, Rajmund o tym wie i dlatego nie wystąpi przeciwko królowi Francji. Królestwo i Kościół trzymają go w szachu. Wcześniej od niego pogodził się z tym Roger-Bernat z Foix, podpisując pokój z Francuzami. Bez niego Rajmund niewiele może wskórać, dlatego poszedł w jego ślady. Ale Kościół nie przebacza i Montsegur musi zapłacić za inkwizytorów zabitych w Avignonet. W przeciwnym razie tubylców kusiłoby, żeby nadal wypruwać flaki mnichom. Właśnie dlatego w Beziers zapadła decyzja o zniszczeniu Montsegur.

– A co będzie potem? – zapytał Fernando ze ściśniętym sercem.

– Potem trubadurzy będą opiewali naszą śmierć, a dzięki kronice Juliana nasze wnuki poznają prawdę i dowiedzą się, że spryt i fanatyzm pewnej królowej pozwoliły urosnąć w potęgę monarchii, która położyła kres niepodległości naszej ojczyzny.

– Idźcie po Teresę, wyciągnę was stąd – błagał zrozpaczony Fernando.

– Wiesz, że tego nie zrobię. Myślisz, że uciekłabym? Za kogo mnie uważasz?

– Teresa jest jeszcze dzieckiem, chcecie jej zguby?

Maria westchnęła zniecierpliwiona. Rozumiała ból Fernanda, przerażonego wizją śmierci i niepotrafiącego dostrzec prawdy. Ona sama przyjęła tę prawdę z radością, świadoma, iż ciało jest najgorszym z koszmarów, skorupą, którą należy zrzucić, aby przemienić się w istotę duchową i dostąpić spotkania z Bogiem.

– Fernandzie, synku, pszenica składa się z plew i ziarna; ciało to właśnie plewy. Teresa nie umrze, tylko…

Fernando przerwał jej wściekły i wyrwał dłonie z rąk matki, nic sobie nie robiąc z żalu, jaki błysnął w jej oczach. Oboje cierpieli – syn myślał, że jest skazany na niezrozumienie przez własną matkę, ta z kolei wyrzucała sobie, że nie potrafi wytłumaczyć synowi prawdy.

– Matko, Teresa nie może zginąć na stosie. Przyprowadźcie ją lub sam po nią pójdę, choćbym miał to przypłacić życiem.

Maria wiedziała, że Fernando nie rzuca słów na wiatr. Nie chciała jednak jego śmierci; w głębi duszy, na przekór swym przekonaniom, wolała, by jej syn żył. Miał do spełnienia misję i było jeszcze za wcześnie, by wracał do niebieskiej ojczyzny.

– Przekonam Teresę, by opuściła Montsegur, masz na to moje słowo. Nie będę jej zmuszała, po prostu ją poproszę, tłumacząc, że taka jest twoja wola.

– Chcę od was czegoś więcej: żądam, byście rozkazali jej opuścić zamek. Jeśli moja siostra zginie, nigdy wam tego nie wybaczę.

Patrzyli na siebie w milczeniu, nie potrafiąc oddać słowami żalu, miłości i podziwu, jaki do siebie czuli. Maria znów ujęła dłonie syna, podniosła je do twarzy i zaczęła całować czubki jego palców.

– Chcę umrzeć i powrócić do swego niebiańskiego wcielenia, jednak nie zaznam spokoju, wiedząc, że wspominasz mnie z nienawiścią. Dlatego zrobię wszystko, by przekonać Teresę. Daję ci moje słowo, a ty najlepiej wiesz, ile jest ono warte. Błagam cię tylko, byś nie miał mi za złe, jeśli Teresa mnie nie usłucha.

– Przyprowadźcie ją jutro, polećcie pasterzowi, by po zapadnięciu zmroku nas tu przywiódł.

– Tego nie mogę ci obiecać. Pasterz zgłosi się po was, gdy szlaki będą bezpieczne: jutro, pojutrze… gdy nadejdzie pora. Tymczasem musisz mi zaufać.

– Mam wasze słowo – przypomniał Fernando.

– Tak, masz słowo dobrej chrześcijanki.

– Ojciec… ojciec prosił, byście pozdrowili od niego pana z Pereille. Wiecie, że mimo wszystko ojciec bardzo go szanuje.

– Pozdrowię go. To odważny mąż, który wie, że czeka go śmierć… jego, jego małżonkę, Corbę z Lantar, oraz ich ukochane córki.

– Ojciec kazał mi polecić was i Teresę jego opiece, nie wiem jednak, jak mu to przekazać…

– Zrobię to za ciebie, choć i bez tego rodzina Pereille darzy mnie wielką przyjaźnią i życzliwością. Pan z Pereille wielokrotnie namawiał mnie do opuszczenia zamku i obiecywał pomoc w ucieczce do majątku twojego ojca w Ainsie.

– Do waszego majątku, pani – poprawił ją Fernando.

– Nic nie mam i niczego mieć nie chcę, tak postanowiłam dawno temu. Żałuję tylko cierpień, jakich przysporzyłam twojemu ojcu i tobie, oraz tego, że nie zdołałam was nawrócić na prawdziwą wiarę.

– Chrystus was osądzi.

– Chrystus?

– Nasz Pan Bóg.

– Synku, tak bardzo chciałabym ci opowiedzieć o Jezusie. Choć mienisz się chrześcijaninem, kalasz swą duszę rytuałami, które nie mają nic wspólnego z Mistrzem. Najszczęśliwszą chwilą w moim życiu był dzień, w którym przyjęłam consolamentum [4], prawdziwy chrzest duchowy, jedyny sakrament umożliwiający zbawienie duszy. Gdy biskup nałożył ręce…

– Milczcie, błagam! Wolę nic nie wiedzieć o waszej herezji.

– To oni są heretykami, to oni zeszli z drogi Pana. Pamiętaj, że Bóg powiedział: Jan chrzcił wodą, ale wy wkrótce zostaniecie ochrzczeni Duchem Świętym [5].

– Wystarczy, matko, nie mamy czasu na teologiczne spory! Maria zamilkła i mocno ścisnęła dłonie syna. Potem, zupełnie niespodziewanie, objęła go i zaszlochała.

Fernando przestraszył się. Nigdy nie widział łez na twarzy matki, w rodzinnym domu w Ainsie opowiadano, że Maria nawet nie jęknęła, wydając na świat potomstwo.

– Matko, wybaczcie moją brutalność… – zaczął się kajać.

– To ty, synku, wybacz mi moje łzy. Trudniej mi się z tobą pożegnać, niż sądziłam. Chcę, byś wiedział, że bardzo cię kocham, nawet jeśli nie dałam ci tego odczuć. Przebacz mi, jeśli możesz…

– Nie, nie proście mnie o przebaczenie, ja… ja was kocham, pani, podziwiam waszą wiarę oraz opanowanie i zazdroszczę wam, bo nie opada was zwątpienie…

– Życie nie daje nam drugiej szansy – westchnęła Maria i grzbietem dłoni otarła łzy, nie wypuszczając syna z objęć.

– Co mogę dla was zrobić? – zapytał Fernando.

– Oto moja ostatnia wola: powiedz swemu ojcu, że zawsze go kochałam i że przepraszam za zgryzoty, których mu dostarczyłam. Nie byłam mu żoną, jakiej pragnął ani na jaką zasługiwał, ale nic już nie mogę na to poradzić. Chcę tylko, by pewnego dnia nasze wnuki poznały prawdę o tym, co się tu wydarzyło, by wiedziały, że byliśmy dobrymi chrześcijanami żyjącymi zgodnie z nauką Mistrza i że padliśmy ofiarą walki o władzę. Nasz grzech polega na tym, że jesteśmy zwierciadłem, w którym Kościół nie chce się przeglądać, bo nasza czystość i ubóstwo zbyt ostro kontrastują z chciwością i zepsuciem kleru. Nie bój się, oszczędzę ci kazania, obiecaj mi jednak, że dopilnujesz, by Julian spisał nasze dzieje. Przyrzeknij mi również, że przekażecie ukończoną kronikę twojej siostrze Marian, aby ona i jej dzieci ocaliły od zapomnienia to, co stało się w Montsegur. Ty jesteś mnichem i rycerzem, Marta jest zbyt przywiązana do Kościoła, a Teresa… Cała nadzieja w Marian, bo jest credente, podobnie jak jej mąż. Ona najlepiej nadaje się do…

– Nie musicie mi tego tłumaczyć, macie rację. Przyrzekam, że wypełnię waszą ostatnią wolę.

Fernando uściskał matkę, nie potrafiąc zapanować nad łzami. Dziękował Bogu, że mroki nocy nie pozwalają Julianowi i pasterzowi oglądać go w tej chwili słabości.

– Gdy tylko będę mogła, przyślę do ciebie Teresę.

– Wiem, że dotrzymasz słowa.

Matka i syn uściskali się po raz ostatni, zaraz potem Maria znikła w ciemnościach jak senna mara.

Fernando dostrzegł Juliana, który płakał oparty o sąsiednią skałę. Ich przewodnik stał nieopodal, najwyraźniej zasłuchany w odgłosy nocy.

Trzej mężczyźni bez słowa ruszyli w drogę powrotną. Fernando był pod wrażeniem spotkania z matką i obiecał sobie, że nie weźmie udziału w zdobywaniu Montsegur. Nie zamierzał walczyć u boku ludzi, którzy zabiją jego matkę, mimo że ta przekonywała go, iż ciało to tylko plewy, bo prawdziwym ziarnem jest dusza. Fernando czuł bowiem, że właśnie to pełne energii ciało jest jego matką, i nie mógłby patrzeć, jak jest katowane.

Pasterz nie przestawał ich ponaglać. Spotkanie z Marią przeciągnęło się i poranek mógł ich zaskoczyć przed dotarciem na miejsce.

Po powrocie do obozu Fernando i Julian rozeszli się od razu do swych namiotów. Przez całą drogę nie odzywali się do siebie. Będą mieli czas na rozmowę, gdy minie wzruszenie i zdołają zapanować nad uczuciami.

7

Hugon z Arcis zacierał ręce, broniąc się przed porannym chłodem. Dowódca Gaskończyków przysłał do niego posłańca z prośbą o audiencję.

Seneszal Carcassonne zwołał natychmiast sztab doradców wraz z arcybiskupem Narbonne i biskupem Albi, którego zamiłowanie do wojaczki przewyższało powołanie duchowne. Do udziału w naradzie zostało również zaproszonych sześciu templariuszy.

– Mówcie, którędy zamierzacie podejść pod zamek? – zapytał seneszal dowódcę Gaskończyków, krępego, mocno zbudowanego mężczyznę o wielkich dłoniach i oczach drapieżnika.

– Zbadaliśmy teren i trzeba przyznać, że postawiliście przed nami trudne zadanie.

– W przeciwnym razie byśmy was nie wzywali – rzucił oschle wielki seneszal. – Jeśli dobrze się spiszecie, zostaniecie sowicie wynagrodzeni, nie traćmy więc czasu na rozprawianie o trudności zlecenia. Chcę tylko wiedzieć, jak i kiedy przystąpicie do działania.

– Sądzę, że uda nam się wspiąć na najwyższy wierzchołek nazywany przez was Skała Wieży. Jego wielebność biskup Albi – Gaskończyk wskazał palcem duchownego – chce tam ulokować swe machiny wojenne, więc mu to umożliwimy.

– A którędy się tam wdrapiecie?

– Od wschodu. To jedyny sposób zdobycia tamtej części skały. Od zachodu bylibyśmy łatwym celem dla obrońców Montsegur.

Seneszal wiedział, że chodzi o bardzo stromą ścianę, której nie udało się zdobyć jego najbardziej doświadczonym ludziom, lecz skoro Gaskończyk zapewnia, że to wykonalne, trzeba zaczekać i przekonać się, czy mówi prawdę.- Na kiedy planujecie akcję?

– Na dzisiejszą noc. Wszystko zależy od jednej osoby. Dlatego właśnie poprosiłem was o audiencję. Potrzebuję sporej sakiewki monet, by zapłacić człowiekowi, który zgodził się zaprowadzić nas na szczyt.

– Zdrajca wśród heretyków! – wykrzyknął zachwycony arcybiskup Narbonne.

– Możecie go nazywać zdrajcą – odparł góral – choć to człowiek taki jak ja, tyle że obeznany z tą okolicą, któremu wszystko jedno, jak i do kogo modlą się jego bliźni.

Zebrani zamilkli speszeni słowami dowódcy Gaskończyków.

– To ktoś, kto chce po prostu posmakować dostatku – dodał hardo góral, a jego słowa zabrzmiały jak zaczepka. – Decyzja należy do was. Załoga Montsegur nie spodziewa się ataku z tamtej strony, bo skała oddalona jest od zamku o wiele metrów, i jeśli nie zna się drogi na szczyt, wyprawa graniczy z samobójstwem. Ale jest ktoś, kto wie, jak tam dotrzeć.

– Kto? – chciał wiedzieć Hugon z Arcis. – Przyprowadźcie go tu.

– Jeszcze czego! – roześmiał się Gaskończyk – To niemożliwe, bo nasz tajemniczy nieznajomy nie chce mieć z wami nic wspólnego. Nie ufa wam. Mnie zgodził się pomóc ze względu na łączące nas więzy krwi, ale Francuzów woli unikać, gdyż nie pała do was sympatią.

Hugon chrząknął oburzony bezczelnością górala. Mógłby poddać go torturom i zmusić do wyjawienia imienia zdrajcy, ale wtedy nici ze współpracy. Seneszal podjął w duchu decyzję, choć chwilowo wolał ją zataić przed gaskońskim dowódcą.

– Możecie odejść. Wezwę was, gdy nadejdzie pora. Gaskończyk opuścił namiot przekonany, że wielki seneszal Carcassonne, przedstawiciel króla Ludwika, chcąc nie chcąc, będzie musiał przyjąć jego warunki. Znał dobrze charakter możnych i wiedział, że Hugon podeśle mu umyślnego z sakiewką.


Brat Pierre obserwował, jak Julian wlewa w siebie miksturę przygotowaną przez templariuszowskiego medyka. Jego milczenie oznaczało niemy wyrzut, ponieważ poczciwy mnich uważał, że medyk seneszala wie więcej od pierwszego lepszego templariusza, który spędził życie, uganiając się na drugim końcu świata za Saracenami. Mimo to musiał przyznać, że Julian zaczął lepiej sypiać i nie nawiedzały go już napady konwulsji, z których powodu jeszcze do niedawna drżał o życie współbrata.

Co prawda sekretarz nadal był ponury, ale rzadziej uskarżał się na bóle brzucha, a jego zapadnięte policzki nieco się zarumieniły.

Julian przerwał ciszę, by zagadnąć towarzysza o krążące po obozie plotki, których znajomością brat Pierre lubił się przechwalać.

– Nic nowego, może tylko tyle, że dziś w nocy Gaskończycy spróbują podejść pod wschodnią grań, tę wychodzącą na tyły zamku. Ponoć jeden z heretyków zgodził się wskazać im sekretne przejście.

– Zdrajca? Wierzyć się nie chce… – mruknął Julian.

– Heretycy są gorsi od psów, zdarzają się między nimi ludzie łasi na grosz – zawyrokował brat Pierre.

Julian nie chciał wdawać się w dyskusję, choć trudno było mu uwierzyć, że wśród obrońców Montsegur, cierpiących niedostatek w oczekiwaniu na śmierć, są zdrajcy. Na myśl o Marii i małej Teresie przebiegł go dreszcz.

– Znowu! – jęknął brat Pierre. – Lepiej wezwę seneszelowego medyka, bo konwulsje wróciły. Zielsko tego templariusza najwyraźniej wam nie pomaga…

– Nigdzie nie chodźcie, już mi lepiej – zapewnił Julian. – To tylko zwykły spazm.

– Powinien zbadać was medyk…

– Przecież słyszycie, że już mi lepiej, nie martwcie się. Powiedzcie raczej, o czym jeszcze mówi się w obozie…

– Bo ja wiem… chyba o tym, że pan z Arcis niecierpliwi się, bo król Ludwik przysłał dwa dni temu umyślnego, by dowiedzieć się, jak wygląda sytuacja. Seneszal liczy, że Gaskończycy dotrzymają słowa, i uraduje monarchę dobrymi wieściami.

– Ale kto jest zdrajcą? – zastanawiał się Julian, czując, że rumieni się od czoła po podbródek.

– Nikt tego nie wie z wyjątkiem dowódcy Gaskończyków. Chodzą słuchy, że to jego krewniak, który poślubił miejscową niewiastę i zdążył dobrze poznać tajemnice tych gór. Tak czy owak zostanie sowicie wynagrodzony, bo paź seneszala przekazał Gaskończykowi wypchaną sakiewkę.

Julian ziewnął, dając gościowi do zrozumienia, że jest zmęczony, po czym usiadł na posłaniu.

– Chcecie, byśmy odmówili razem różaniec? – zapytał poczciwy brat Pierre.- Dziękuję, zmówiłem różaniec przed waszym przyjściem. Przed snem wolę pomodlić się w samotności.

– W takim razie już sobie pójdę. Gdybyście czegoś potrzebowali…

– Niech Bóg wam to wynagrodzi, bracie.

Zaraz po wyjściu zakonnika do namiotu wkroczył niespodziewanie Fernando.

– Jak się masz? – zapytał wystraszonego Juliana.

– Jestem wstrząśnięty tym, co właśnie usłyszałem od brata Pierre’a. Wiedziałeś, że w Montsegur jest zdrajca?

– Nie w Montsegur, ale tutaj, na dole. To tubylec spokrewniony ponoć z dowódcą Gaskończyków.

Bracia trwali przez chwilę w milczeniu, pogrążeni w myślach.

– I co teraz zrobimy? – zapytał w końcu Julian.

– Zrobimy? My? Nie bardzo rozumiem…

– Twoja matka jest tam na górze i…

– Moja matka dokonała już wyboru. Znów zamilkli, rozmyślając o Marii.

– Nasz pasterz nie daje znaku życia – mruknął Julian.

– Moja matka dotrzyma słowa i powiadomi nas, kiedy i gdzie mamy przyjść po Teresę.

– A jeśli nie zdoła…

– Moja matka? Czyżbyś jej nie znał? Dopnie swego, choćby miała zmierzyć się w pojedynkę z całą armią seneszala.

– O tak, to do niej podobne.

– Przyszedłem ci powiedzieć, że nie zabawię długo w obozie. Wyjadę zaraz po spotkaniu z Teresą, to znaczy wszyscy wyjedziemy.

– Ty i twoi współbracia?

– Tak, przekonaliśmy seneszala, że nie jesteśmy mu już potrzebni, skoro ma przy sobie biskupa Albi, specjalistę od machin bojowych. Zresztą musimy wracać do naszej komandorii, bo lada moment znów wyruszymy na Wschód.

– Wy, templariusze, nie lubicie walczyć z heretykami – zawyrokował Julian.

– To chrześcijanie, podobnie jak my. Nazywają siebie samych „dobrymi chrześcijanami” i czasami myślę, że słusznie, że zasługują na to miano. Bo na czym niby polega ich grzech? Dają przykład życia w ubóstwie, pomagają potrzebującym, troszczą się o chorych, przygarniają sieroty…

.- Ale nie wierzą w Naszego Pana – zaoponował dominikanin.

– Wierzą, tylko inaczej. Nienawidzą krzyża jako symbolu kaźni, twierdzą, że Jezus Chrystus nie należy do świata widzialnego, i uważają, że istnieje Bóg dobry i Bóg zły. Zresztą jak inaczej wytłumaczyć niegodziwość i cierpienie pieniące się w świecie? Skoro Bóg jest ojcem wszelkiego stworzenia, skąd bierze się tyle zła i dlaczego Bóg do niego dopuszcza? Czyżbyśmy właśnie jego mieli obwiniać o śmierć niewinnych ludzi? Szatan istnieje, a jego władza jest przeogromna. My nazywamy zło złem, oni drugim bogiem. Różnice między nami nie są znowu takie wielkie.

– Co ty wygadujesz! To bluźnierstwo!

– Odezwał się dominikanin! Czasami zapominam, że należysz do zakonu zwalczającego herezję i jesteś sekretarzem inkwizycji. To właśnie ty poślesz na stos istoty chroniące się w murach Montsegur.

– Milcz! Nie pastw się nade mną! Przecież wiesz, jak bardzo cierpię na myśl o tym, co się tu wydarzy. Diabeł dręczy mą duszę.

– Dręczy cię nie diabeł, lecz sumienie, nie potrafisz bowiem odróżniać dobra od zła. Przecież wiesz równie dobrze jak ja, że ci ludzie nikomu nie szkodzą, że są niewinni…

– Nieprawda! Wystąpili przeciwko Kościołowi, naszej Świętej Matce.

– Wystąpili przeciwko zepsuciu trawiącemu naszą Świętą Matkę, przeciwko zdeprawowanemu klerowi i biskupom pławiącym się w zbytku…

– Zostaniesz oskarżony o herezję!

– Przez kogo? Przez ciebie?

– Przeze mnie? Wiesz, że nigdy bym na ciebie nie doniósł, jesteś… jesteś moim przyrodnim bratem.

– Wolę wierzyć, że nie zrobisz tego, bo masz dobre serce.

– Zaklinam cię, nie mów nikomu tego, co mi przed chwilą powiedziałeś – błagał mnich. – Zostałbyś oskarżony o herezję.

– Nie powiem. Jestem mnichem, nie podważam, ale przestrzegam tego, co mówi i nakazuje Kościół, nasza Święta Matka, walczę w jej imieniu z Saracenami i ryzykuję dla niej życie, choć czasami… czasami myśli wymykają mi się spod kontroli, a wtedy miejsce pewników zajmuje zwątpienie i rodzą się pytania, które lękam się powtórzyć nawet własnemu spowiednikowi. Lecz nie tobie, Julianie, mimo że jesteś dominikaninem i stoisz na straży prawdziwej wiary. A teraz porozmawiajmy o twojej kronice. Jak zamierzasz przekazać ją mojej siostrze?- Nie wiem. Twoja matka obarczyła mnie wyjątkowo trudnym zadaniem. Mam nadzieję, że Marian sama się do mnie odezwie.

– Co zrobimy z Teresą?

– Zrobimy? Nie mogę zatrzymać jej przy sobie, jestem zakonnikiem.

– A ja mnichem rycerzem, więc tym bardziej nie zabiorę jej do komturii. Myślisz, że uda ci się posłać ją do mojej siostry Marian na dwór hrabiego Rajmunda?

– Lepiej byłoby jej z twoim ojcem i siostrą Martą w Ainsie…

– Teresa nie może wrócić do Ainsy. Wcześniej czy później dostałaby się w szpony inkwizycji. W twoje szpony, Julianie… No, co tak na mnie patrzysz? W Ainsie wszystkim wiadomo, że Teresa przebywa z matką w Montsegur i że obie są heretyczkami. Nie będą mieli litości dla nieszczęsnej dzieciny. Teresa może się schronić tylko u boku Marian, zwłaszcza że mój szwagier, Bertrand d’Amis, jest jednym z przedniej szych rycerzy na dworze hrabiego Rajmunda. Proszę, wyślij Teresę właśnie tam.

– Ale jak mam to niby zrobić? – Julian załamał ręce.

– Na pewno masz tu jakiegoś zaufanego człowieka.

– Nie, nie ufam nikomu. Wystarczy, że muszę mieć się na baczności, by nie wyszły na jaw moje konszachty z heretykami.

– Coś wymyślimy, zostanę w obozie jeszcze dwa lub trzy dni. Fernando wyszedł z namiotu, zostawiając Juliana przerażonego myślą, że przyjdzie mu zająć się Teresą. Templariusz nie miał innego wyjścia, musiał obarczyć brata tą odpowiedzialnością. Mimo słabości jego charakteru nie wątpił w lojalność Juliana wobec rodu Ainsa, z którego obaj się wywodzili. Mieli wszak jednego ojca.

Pewnym krokiem ruszył do swego namiotu, gdzie zatopił się w modlitwie, błagając Boga, by ich nie opuszczał.

Julian, klęcząc przy posłaniu, prosił Wszechmogącego o to samo.

8

Tej nocy księżyc nie wzeszedł. W obozie panowała dziwna cisza przerywana tylko poświstami lodowatego wiatru drażniącego Hugona z Arcis, który oczekiwał wieści z wypadu przedsięwziętego przez Gaskończyków godzinę temu.

Seneszal przechadzał się nerwowo po namiocie. Uważał, że Bóg stoi po jego stronie i że nie zawaha się, wybierając między heretykami a życiem swych wiernych dzieci. Natomiast jego, seneszala, gnębiły wątpliwości: zamek Montsegur wydawał się nie do zdobycia, a jego pan, Rajmund z Pereille, i Pierre-Roger z Mirapoix, komendant tamtejszego garnizonu, wykazali się męstwem i przemyślnością podczas trwającego od miesięcy oblężenia.

W Montsegur znajdowało się ponad czterysta osób, w tym żołnierze, parfoits, credentes, służba i krewni pana z Pereille.

Na licznych półkach skalnych, zwieszających się ze zboczy góry, widać było maleńkie chałupy i chaty pasterskie zajęte w większości – jak twierdzili tubylcy – przez heretyckich „Doskonałych”, którzy oddawali się modlitwie i wspomagali mieszkańców zamku. Seneszal pomyślał, że jeśli Bóg mu sprzyja, niebawem Montsegur przestanie istnieć i hrabstwo Tuluzy nie będzie już spędzało snu z powiek królowi Ludwikowi.

Podczas gdy seneszal czekał w napięciu na rozwój wypadków, Gaskończycy poczęli piąć się w górę prowadzeni przez mężczyznę, który wydawał się jednym z nich. Mówił ich językiem, bo pochodził z Gaskonii i nigdy nie przyzwyczaił się do życia na obczyźnie, dlatego zgodził się ją zdradzić w zamian za kabzę pełną pobrzękujących monet. Miał nadzieję, że umożliwi mu ona powrót do rodzinnych stron wraz żoną i trojgiem dzieci, mimo że krnąbrna niewiasta zaklinała się, iż za nic w świecie nie opuści swej ojczyzny. Jednak teraz nie martwił go już upór żony, która niechybnie zapomni o swym zacietrzewieniu, gdy upadnie Montsegur, a on zadzwoni jej przed nosem sakiewką od seneszala.

Ręce drętwiały Gaskończykom z zimna, utrudniając wspinaczkę. Posuwali się do góry w grobowej ciszy, wiedząc, że jeśli zostaną odkryci przez obrońców, nie ujdą śmierci. Musieli uważać, by nie powodować kamiennych lawin zdradzających ich obecność, na domiar złego czuli, jak karki trzeszczą im pod ciężarem broni.

Ledwie widzieli, gdzie stawiają stopy, i drżeli na myśl, że w każdej chwili mogą runąć w przepaść. Czekała ich jednak hojna zapłata, a poza tym, zgodnie z zapewnieniami duchownych, pomagając w wytępieniu heretyków kryjących się w Montsegur, zapewniają sobie nagrodę w niebie.

Stracili rachubę czasu, nie wiedzieli, jak długo się wspinają, ale skórę na rękach mieli już startą do kości, a ostry ból przeszywał każdy, nawet najmniejszy mięsień. Na domiar złego wiedzieli, że na szczycie przyjdzie im jeszcze stoczyć zaciętą walkę z obrońcami.

Uznali, że Bóg rzeczywiście stanął po ich stronie, ponieważ zaskoczyli żołnierzy we śnie i nim ci zdołali oprzytomnieć, zepchnęli ich w przepaść i zajęli bastion. Dowódca Gaskończyków i zdrajca poklepali się po plecach, winszując sobie wzajemnie. Poszło im łatwiej, niż się spodziewali. Ból minął, mimo otartej skóry nie czuli też kłucia w krzyżu – teraz rozkoszowali się zwycięstwem i tylko najbardziej chciwi pomyśleli, że za tak wspaniały wyczyn powinni byli zażądać od seneszala więcej pieniędzy.

Kilku członków wyprawy, prowadzonych przez zdrajcę, zaniosło pomyślne wiadomości do obozu.

Hugon z Arcis popijał akurat letnie wino, gdy jeden ze strażników obwieścił mu powrót Gaskończyków. Po wysłuchaniu ich relacji seneszal wymamrotał pod nosem modlitwę, dziękując Bogu za przychylność.

Wiadomość rozeszła się po obozie lotem błyskawicy: Skała Wieży, niecałe sto metrów od zamku, zajęta. Można stamtąd niemal dojrzeć twarze ludzi ukrywających się w Montsegur.

Wielce z siebie zadowoleni członkowie wyprawy – z których niektórzy nadal nie mogli uwierzyć w to, czego dokonali – opowiadali ze śmiechem, że gdyby nie mroki nocy, skrywające przed ich oczami niebezpieczeństwa wspinaczki, za nic w świecie nie zgodziliby się aż tak bardzo ryzykować.

Seneszal wezwał możnych na naradę i pchnął na dwór królewski posłańca z dobrymi nowinami. Po raz pierwszy od rozpoczęcia oblężenia przestał wątpić w rychły – bardzo rychły – upadek Montsegur.

Hugon wiedział, że wielu z jego żołnierzy ma szczerze dość tkwienia pod zamkiem. Pochodzili z tych okolic i choć musieli służyć w oddziałach królewskich, nie bardzo zależało im na zdobyciu twierdzy, gdzie schronili się „dobrzy chrześcijanie”. Większość nie mogła się już doczekać, kiedy odsłużą swoje i opuszczą armię króla Ludwika, z którą się nie utożsamiali.

Niektórzy mieli krewnych w Montsegur, ten i ów nawet się z nimi kontaktował. Nie chcieli zdradzać ani króla, ani siebie samych.


Cios, jaki im zadano, mógł okazać się śmiertelny. Rajmund z Pereille i Pierre-Roger z Mirapoix nie łudzili się – Montsegur padnie, jeśli hrabia Rajmund nie przyjdzie im z odsieczą.

Przez następne dni przyglądali się bezradnie montowaniu machin wojennych – trebusza i katapult – z których atakujący zaczęli razić zamkowy barbakan.

Biskup Albi, Durand z Belcaire, nadzorował prace i zagrzewał ludzi do walki. Tymczasem Fernando starał się opóźnić wymarsz swych towarzyszy, czekając od prawie dwóch tygodni na wieści od matki.

Templariusz spał właśnie niespokojnym snem, gdy czyjaś dłoń chwyciła go kurczowo za ramię. Skoczył na równe nogi, chwytając za broń, by poderżnąć gardło napastnikowi…

– Nie bój się, Fernandzie, to ja.

– Julianie! Co ty tu robisz? Mogą nas przyłapać…

– Wiem, ale nie mamy czasu do stracenia. Chodź… Fernando wysunął się z namiotu, przestraszony, że obudzili jego towarzyszy.

– Co się stało? Co ci strzeliło do głowy, by przychodzić tu w środku nocy? Nie wiesz, jakie to niebezpieczne…?- Pasterz przyniósł wiadomość od Marii.

– A Teresa…?

– Posłuchaj, za dwie noce kilku „Doskonałych” opuści fortecę. Zlecono im ponoć przenieść w bezpieczne miejsce wartościowe przedmioty znajdujące się na zamku. Zabiorą ze sobą Teresę. Maria chce, byś to ty, właśnie ty, odebrał siostrę i towarzyszył parfaits. Jeśli się nie zgodzisz, Teresa zostanie w Montsegur. Twoja matka twierdzi, że tylko w ten sposób zapewni jej bezpieczeństwo podczas ucieczki.

– Dała mi słowo! – oburzył się Fernando.

– I dotrzyma go, ale na swój sposób.

– To szantaż.

– Chce, byś eskortował parfaits i ich ładunek.

– Nie wiem, czy uda mi się to zrobić.

– Musisz, nie masz innego wyjścia.

Tej nocy Julian był bardziej opanowany niż jego brat.

– Nie rozumiesz, że nie mogę zniknąć nagle z obozu? Moi towarzysze będą się dopytywali, dokąd jadę… Nie mogę ich okłamać.

– Nie, nie możecie ich okłamać.

Fernando i Julian odwrócili się wystraszeni, słysząc głos dobiegający zza ich pleców.

Arthur Bonard patrzył na nich z surową miną. Bracia oblali się rumieńcem.

– Więc jak, Fernando, zdradzicie nam, waszym towarzyszom, co przed nami ukrywacie?

Z mroku zaczęli wyłaniać się pozostali templariusze. W oczach medyka Armanda de la Tour Fernando wyczytał zrozumienie.

Na jego znak weszli z powrotem do namiotu, a Julian powlókł się za nimi. Fernando usiadł i przedstawił obecnym sytuację, w jakiej się znalazł – wyjaśnił, że jego matka należy do katarskich „Doskonałych”, jego siostra być może również, choć nie jest tego pewien, bo dziewczynka ma dopiero czternaście lat.

Nie ukrywał, że spotkał się z matką i poprosił ją, by pozwoliła Teresie opuścić zamek.

– Moja matka przysłała właśnie umyślnego z wiadomością, że mam osobiście odebrać siostrę. Żąda również, bym zapewnił ochronęiparfaits, którzy wymkną się z Montsegur, unosząc najcenniejszą część dobytku wspólnoty. Nastąpi to za dwie noce, choć Julian nie wie jeszcze, gdzie mam się z nimi spotkać.

– Wy również, bracie Julianie, jesteście w zmowie z heretykami?

Mnich zadrżał na to pytanie. Arthur Bonard budził w nim ogromny szacunek, lecz również lęk. Dominikanin słyszał o jego bohaterskich czynach w Ziemi Świętej, ale przede wszystkim o jego żarliwej wierze i przywiązaniu do ascezy, skłaniającym go do odrzucania wszelkich godności. Nie, nie mógłby okłamać takiego człowieka, nawet jeśli prawda miałaby go zgubić.

– Towarzyszę seneszalowi od początku oblężenia, przygotowuję się do sądu nad heretykami – zdołał wymamrotać.

– Wiem, wiem, należycie do zakonu Dominika Guzmana, to wy szukacie heretyków pośród ziaren pszenicy – stwierdził Bonard.

– Pani Maria wezwała mnie, dowiedziawszy się, że mieszkam w obozie. Wypytywała o swych bliskich: męża Juana i dzieci, Fernanda i Martę. Zleciła mi również pewną misję.

– Zleciła? – zdziwił się Bonard. – Jak to możliwe, by kobieta zlecała cokolwiek wam, dominikaninowi?

– Nie znacie Marii, ona jest… nie można się jej sprzeciwić. Służę jej od dziecka, jej właśnie zawdzięczam to, kim jestem. Należę do niej.

– Co wy wygadujecie?! – Rycerz Bonard był wyraźnie zgorszony.

– Nie zrozumcie mnie źle. Darzę panią Marię wielkim poważaniem, tyle że ona dyryguje wszystkimi, którzy ją otaczają, łącznie ze mną.

– Wiecie, że za konszachty z heretykami grozi wam śmierć na stosie? – zapytał Bonard.

– Wiem i jeśli mnie wydacie, jestem zgubiony. Dla Kościoła będzie to straszny cios: jego sługa, dominikanin, członek inkwizycji, jest w zmowie z heretykami i na domiar złego im pomaga. Brat Ferrer własnoręcznie podpali mój stos.

Rycerz Armand de la Tour wystąpił krok naprzód i przemówił, patrząc w oczy swemu towarzyszowi Bonardowi:

– Wszystko wskazuje na to, że będziemy musieli wam pomóc w trosce o własne interesy. Nikt z nas nie chce mieć na sumieniu waszej śmierci… ani waszej, ani naszego brata Fernanda. Kościołowi nie godzi się mieć w swych szeregach sekretarza inkwizycji bratającego się z heretykami, a templariuszom zakonnika, którego matka należy do parfaits.- Pomóc? – spytał zdezorientowany Arthur Bonard.

– Ano tak, pomóc. Nie wydamy ich. Czy zresztą nie rozmawialiśmy o żalu, jakim przepełnia nas ta bratobójcza walka między chrześcijanami? Nasi przełożeni zdecydowali, że nie powinniśmy mieszać się do tego konfliktu, i dotychczas unikaliśmy udziału w krucjacie przeciwko ludziom mieniącym się „dobrymi chrześcijanami”. Nie, nie pozwolę, by nasz brat Fernando z Ainsy trafił na stos. Zresztą nie widzę również niczego złego w próbie ratowania niewinnego dziecka. Co czternastolatka może wiedzieć o teologii? Jestem mnichem i rycerzem, ale również medykiem, nie mogę więc patrzeć na bezmyślne niszczenie życia. Bracie Bonardzie, nie wierzę, byście zdolni byli wydać Fernanda.

Inżynier spuścił wzrok i zamknął oczy, szukając w głębi serca rozwiązania problemu, przed którym stanął.

– Nie możemy pomóc w ucieczce heretykom – orzekł.

– Owszem, możemy – obstawał przy swoim Armand de la Tour.

– Ale to zdrada – zauważył Bonard.

– Bynajmniej. Po prostu uratujemy to dziecko i odprowadzimy je oraz towarzyszące mu osoby w bezpieczne miejsce. Tylko tyle.

– Powierzono mi dowództwo naszego oddziału i nie dopuszczę do czegoś podobnego – oznajmił Bonard, patrząc nie tylko na Armanda, ale również na trzech towarzyszących mu rycerzy.

Jeden z nich, młodzieniec w wieku Fernanda, poprosił o głos.

– Panie, chciałbym pomóc Fernandowi z Ainsy. Nie widzę niczego złego w ratowaniu jego siostry, zresztą nie uważam tego za zdradę. Bo czy zdradzimy króla, ocalając dziecko przed śmiercią na stosie? Gdybym je zgubił, nie mógłbym nigdy więcej spojrzeć Fernandowi w oczy.

– A jednak nie chcecie ratować jego matki… – syknął Bonard. Młodzieniec nie speszył się i odpowiedział natychmiast:

– Bo nie sądzę, by to do nas należało. Maria jest w pełni świadoma swych czynów. Nie chcecie dopuścić się zdrady… ale przecież tu nie ma mowy o zdradzie.

– Nie chcę wplątać Zakonu Rycerzy Świątyni w ucieczkę parfaits z Montsegur! To przestępstwo! Wiecie o tym równie dobrze jak ja.

– Gorzej zrobilibyśmy, oddając Fernanda w ręce inkwizycji. Nasi wrogowie wykorzystaliby to, próbując zniszczyć nasz zakon – nie dawał za wygraną Armand de la Tour.

– Jest jeszcze inne wyjście: możemy natychmiast wyjechać.

Rycerz Bonard powiedział to głosem nieznoszącym sprzeciwu, jednak ani Julian, ani Fernando nie zamierzali się poddać.

– Panie, moje życie jest w waszych rękach – powiedział ten ostatni. – Nie proszę o pomoc i wiem, że czeka mnie zasłużona kara. Jednak albo mnie wydacie i w ten sposób powstrzymacie, albo pomogę mojej siostrze w ucieczce i odprowadzę „Doskonałych” w bezpieczne miejsce. To ostatnia wola mojej matki, muszę ją spełnić.

9

Bertrand Marti, sędziwy biskup heretycki, rozkazał przynieść złoto, srebro, drogie kamienie i wszystkie inne wartościowe przedmioty, które można przenieść. Od dawna gromadzono w Montsegur dary, którymi możni wspomagali „dobrych chrześcijan”. Właśnie dzięki ich złotu wznoszono przytułki dla sierot i szpitale oraz pomagano wdowom.

Biskup chciał ratować ten majątek, przekazując go w bezpieczne ręce, by kontynuować dobroczynne dzieło wspólnoty.

Dwaj diakoni, Mathieu i Pierre Bonet, mieli uciec z Montsegur, ratując się tym samym od śmierci na stosie pisanej wszystkim mieszkańcom zamku. Diakonom towarzyszyć miała Teresa z Ainsy, gdyż jej matka, Maria, kazała ją ocalić.

Maria powtórzyła Bertrandowi Martiemu swą rozmowę z synem i wspomniała o złożonej mu obietnicy uratowania Teresy. Dama wiedziała, że biskup zgodzi się na ucieczkę dziewczynki, jeśli jej matka przyczyni się do powodzenia całej misji – stąd pomysł, by Fernando eskortował obu parfaits oraz siostrę. Tylko w ten sposób Maria mogła dotrzymać danego Fernandowi słowa. Wiedziała, że syn nie zrozumie jej żądania, nie miała jednak innego wyjścia.


Rajmund z Pereille i Pierre-Roger z Mirapoix mieli teraz nowe zmartwienie – musieli umożliwić diakonom bezpieczne opuszczenie zamku.

Tym razem zdrajcą był krzyżowiec. Choć czy w tym przypadku można w ogóle mówić o zdradzie? Ten urodzony niedaleko Montsegur żołnierz, służący w armii króla, którego bynajmniej nie darzył sympatią, miał za murami zamku siostrzeńców i siostrę. Właśnie na prośbę jej i pana de Mirapoix zgodził się pomóc oblężonym, ryzykując życie.

Był to mieszkaniec Camon, lenna Pierre’a-Rogera z Mirapoix, który obiecał mu sowitą nagrodę za „niezauważenie” wymykających się z zamku diakonów.

Ustalono, że nocą, kiedy zdrajca i inni żołnierze z Camon będą stali na warcie, uciekinierzy przemkną się przez niełatwy do pokonania i zacieniony górski przesmyk – jedyny niezbyt dobrze strzeżony przez krzyżowców.

Teresa szlochała, obejmując matkę. Biskup Marti udzielił jej consolamentum - sakramentu zapewniającego zbawienie w obliczu śmierci. Dziewczynka nie chciała rozstawać się z matką ani z towarzyszami niedoli, razem z którymi przeżyła miesiące oblężenia. Z całej duszy nienawidziła krzyżowców, których uważała za żołdaków czarta, i błagała matkę, by pozwoliła jej opuścić wraz ze sobą przeklęty ziemski padół.

Maria nie wiedziała, jak ukoić żal córki.

– Dałam słowo Fernandowi. Zgodził się nam pomóc, pod warunkiem że opuścisz zamek razem z diakonami. Chcesz, by cały nasz majątek wpadł w ręce krzyżowców? Wywiezione przez was złoto i srebro uratuje od zguby nasz Kościół i wielu z naszych braci. Ginąc, skażesz na stos również ich. Nasza wiara potrzebuje czasu, by zapuścić korzenie w ludzkich sercach. Ile warta będzie nasza ofiara, jeśli po upadku Montsegur nie zostanie przy życiu nikt, kto da świadectwo wierze? Tereso, masz do spełnienia misję, musisz żyć, by przetrwała wiara „dobrych chrześcijan”. Brat Mathieu jedzie na dwór hrabiego Tuluzy, by przedstawić mu nasze położenie. Ostatnia szansa na uratowanie Montsegur zależy od ciebie, córeczko.

– Dokąd zabiera mnie Fernando? – pytała dziewczyna, szlochając.

– Będzie was ochraniał podczas drogi. Ukryjecie nasz majątek, a potem pojedziesz z Mathieu na dwór Rajmunda, do twojej siostry i jej męża.


Fernando niecierpliwił się zaszyty w gęstwinie. Pasterz przyprowadził ich tu zaraz po zapadnięciu nocy. Czekali już od wielu godzin, wsłuchując się w odgłosy lasu.

Pasterz milczał. Fernando wiedział, że niedaleko skryli się jego bracia templariusze. Bonard przystał ostatecznie na prośbę Armanda de la Tour, gdyż ten znalazł sposób, by pomóc swemu towarzyszowi bez narażania dobrego imienia Zakonu Rycerzy Świątyni. Mieli podążać śladem Fernanda i strzec jego bezpieczeństwa, nie biorąc udziału w samej akcji, a po powrocie do komturii oddać Fernanda w ręce mistrza, który wymierzy mu karę. Jednak Bonard nie łudził się – im również przyjdzie zapłacić za współudział, choćby najmniejszy.

Trzask gałązki zaalarmował pasterza i sprawił, że Fernandowi serce podskoczyło do gardła. Z gąszczu wynurzyli się dwaj mężczyźni, wyczerpani, z krwawiącymi dłońmi i zmęczeniem na twarzy; za nimi podążała, potykając się co krok, okolona peleryną postać.

– To oni – uspokoił czekających pasterz kóz.

Fernando dwoma susami dopadł mężczyzn, pozdrowił ich zdawkowym ruchem dłoni i ściągnął kaptur osłaniający głowę i twarz siostry.

– Teresa!

Dziewczyna rzuciła mu pełne nienawiści spojrzenie, ale zaraz potem załamała się, a z jej oczu popłynęły strumienie łez.

– Każcie jej się uspokoić, bo nas usłyszą – rozkazał diakon Mathieu. – Natknęliśmy się po drodze na patrol żołnierzy. Dotarcie tu kosztowało nas wiele trudu.

– Uspokój się, Tereso, popłaczesz sobie później – próbował pocieszyć ją Fernando, nie bardzo wiedząc, jak zwracać się do tej prawie dorosłej kobiety.

Pasterz dał im znak, by zamilkli. Wydało mu się, że usłyszał coś w mroku. Wszyscy byli zdenerwowani i spięci.

– Konie są niedaleko, zaledwie kilka kroków stąd, owinęliśmy im kopyta szmatami, by nie stukały na kamieniach. Jeździcie konno? – zapytał Fernando diakonów.

– Poradzimy sobie – usłyszał w odpowiedzi.

– W takim razie w drogę…

Fernando otwierał pochód chroniony przez swych towarzyszy. Parfaits kazali odprowadzić się do pewnego zakątka w górach Sabartes, gdzie zamierzali ukryć swój skarb.

Pędzili bez wytchnienia. W końcu, w głębi kniei, dwaj mężczyźni dali templariuszowi znak, by na nich zaczekał, sami zaś zsiedli z koni i znikli w gęstwinie. Fernandowi zdawało się, że słyszy inne męskie głosy, ale zgodnie z poleceniem „Doskonałych” nie ruszał się z miejsca.

Wrócili, rozprawiając z ożywieniem. Z ich rozmowy wynikało, że się z kimś spotkali, choć żaden z diakonów nie chciał potwierdzić przypuszczeń Fernanda. Było widać, że przekazali skarb w dobre ręce i że kamień spadł im z serca.

Jechali dalej przed siebie, omijając wojskowe patrole. Fernando wiódł ich pewnie przez lasy i zarośla, z dala od osad i obozowisk. Nocami czuwał nad spokojnym snem swych podopiecznych, wiedząc, że obserwujący go z ukrycia towarzysze nie pozwolą nikomu się do nich zbliżyć. Kilkakrotnie zawisło nad nimi niebezpieczeństwo, ale dzięki zręczności templariusza wyszli cało z opresji. Dwaj diakoni czuli się pewnie pod opieką Fernanda, bo któż odważyłby się zadzierać z członkiem Zakonu Rycerzy Świątyni?

Teresa była wyczerpana. Przez ostatnie dni nie zatrzymywali się, póki nie zjechali na niziny, gdzie hrabia Rajmund przebywał ze swym dworem. Fernando wolał nie odprowadzać siostry na zamek. Pożegnał się z nią, każąc jej przyrzec, że będzie słuchała starszej siostry i jej męża.

Następnie pożegnał się z parfaits, powierzając im Teresę:

– Zostawiam ją pod waszą opieką. Mój szwagier, Bertrand d’Amis, hojnie was wynagrodzi.

– Nie chcemy żadnej nagrody – rzucił Pierre Bonet wyraźnie rozdrażniony słowami templariusza.

– Nie chciałem was urazić – przeprosił Fernando.

– Nie oczekujemy nagrody w doczesnym życiu – pouczył go diakon. – Wasza siostra przyjęła consolamentum, jest więc teraz również naszą siostrą.

Fernando uściskał Teresę, po czym wskoczył na konia i spiął go mocno ostrogami. Jego towarzysze czekali. Uratował siostrę od śmierci na stosie, a teraz jedzie odebrać karę. Czy aby zasłużoną? – zapytał się w duszy.

10

Sytuacja w Montsegur pogorszyła się i seneszal był przekonany, że poddanie się pana z Pereille jest tylko kwestią czasu.

Pod dowództwem energicznego biskupa Albi machiny bojowe nie dawały oblężonym ani chwili wytchnienia. Krzyżowcy byli już kilka metrów od zamku i katapulty zburzyły znaczną część wschodniego muru.

Julian zamknął się w sobie i poświęcił temu, co zleciła mu Maria – pisaniu kroniki. Przysłała ona znajomego pasterza z wiadomością, że Teresa jest już bezpieczna pod opieką siostry na dworze hrabiego Rajmunda. Od tamtej pory upłynęło jednak dużo czasu – minęło Boże Narodzenie, styczeń zbliżał się ku końcowi, a dominikanin nie miał nowych wiadomości od Marii.

Zresztą o Fernandzie również nic nie wiedział. Rzec by można, że jego brat zapadł się pod ziemię. Juliana kusiło, by wypytać o niego w komturii oddalonej od obozu o kilka dni jazdy konnej, ale bał się, że swą ciekawością tylko Fernandowi zaszkodzi i, co gorsza, obudzi czujność ich wrogów. Dlatego dniami i nocami spisywał dzieje Montsegur i heretyków, by pewnego dnia przekazać je swej przyrodniej siostrze Marian.

Chował skwapliwie zapisane stronice, aby gościom zaglądającym do jego namiotu nie przyszło do głowy ich czytać.

Czasami miał wrażenie, że brat Ferrer przygląda mu się nieufnie. Czuł niechęć swego przełożonego, tłumaczył sobie jednak, że ponury inkwizytor do nikogo nie pała sympatią. Nawet brata Pierre’a oblatywał w jego obecności strach.

Do namiotu wdarł się podmuch chłodu, poprzedzając wejście poczciwego dominikanina.

– Jak się dzisiaj czujecie, Julianie? – spytał brat Pierre…- Lepiej, znacznie lepiej.

– Nic, tylko pracujecie i pracujecie!

– Przygotowuję się do sądu nad heretykami.

– Ale co piszecie z takim zapałem?

– Porządkuję wyroki wydane podczas podobnych sądów i decyzje podjęte na soborach. Błahostki te pomagają mi się czymś zająć w słotne dni, kiedy tylko szaleniec wysunąłby nos z namiotu.

– Święte słowa. Wyznam, że od tej wszędobylskiej wilgoci łupie mnie w kościach. Czasami ból jest tak dokuczliwy, że ledwie mogę się ruszyć. Medyk seneszala upuścił mi krew, ale na niewiele się to zdało.

– Medyk seneszala nie ma zielonego pojęcia o leczeniu.

– Ależ bracie Julianie!

– Ten rzeźnik potrafi tylko wykrwawiać chorego bez względu na to, czy skarży się on na ból brzucha, czy przeziębienie.

Brat Pierre nie odpowiedział – jego milczenie było oczywistym potwierdzeniem słów Juliana. Przez chwilę rozmawiali o plotkach krążących po obozie, choć nic ciekawego się tam ostatnio nie wydarzyło.

Niedługo po wyjściu brata Pierre’a do namiotu Juliana wszedł sługa z wiadomością, że pasterz kóz prosi o widzenie. Pastuch miał przewieszony przez ramię wianuszek serów.

– Przynoszę sery dla seneszala – powiedział na powitanie.

Julianowi zrobiło się czarno przed oczami. Niecierpliwie wyczekiwał wieści od Marii, ale jednocześnie się ich obawiał. Od dawna zastanawiał się, jaki los przypadł w udziale jego pani.

– Pani Maria chce się z wami widzieć. Niebawem po was przyjdę, choć nie wiem jeszcze której nocy. Sytuacja uległa zmianie i dostęp do zamku jest teraz znacznie bardziej utrudniony. W każdym razie bądźcie gotowi.


Julian znów zaczął źle sypiać, mimo że zioła templariuszowskiego medyka pomagały mu zasnąć. Jego noce zaroiły się od koszmarów, w których Maria wydawała mu najrozmaitsze rozkazy, narażając go na śmiertelne niebezpieczeństwo. Budził się nagle zlany zimnym potem spływającym mu po kręgosłupie. Znów stracił apetyt. Brat Pierre uważał go za świętego męża, przekonany, że jego chudość jest skutkiem umartwień i wyrzeczenia się wszystkiego co materialne, włącznie ze smakowitą strawą, której można było jeszcze posmakować w obozowisku.

Pasterz przyszedł po Juliana pewnej nocy, wkrótce po wypiciu przez niego nasennego naparu.

– Pospieszcie się, mamy dzisiaj niezbyt jasną noc, musimy to wykorzystać i jak najszybciej dotrzeć na miejsce.

Julian podążył za nim, obawiając się, że sen zmorzy go w drodze, choć jeszcze bardziej bał się wpaść w ręce krzyżowców, bo nijak nie mógłby im wyjaśnić, dlaczego wraz z pasterzem kóz wspina się po skałach w kierunku przeklętego zamku.

I tym razem stracił poczucie czasu: nie wiedział, jak długo idą, choć wydawało mu się, że znacznie dłużej niż poprzednio. Bolały go nogi.

Nie od razu rozpoznał Marię, która stanęła im na drodze niby zjawa.

Trudy życia w oblężonym zamku jeszcze bardziej wyostrzyły jej rysy, a sine kręgi otaczały jej przygaszone teraz oczy. Prócz kwitnącego wyglądu Maria utraciła również całą charakteryzującą ją do niedawna energię. Była wyraźnie u kresu sił.

Uściskała Juliana czule, pierwszy raz od bardzo dawna.

– Chodź, siadaj, nie mamy wiele czasu – rzuciła, wskazując mu miejsce obok siebie na kamiennym występie.

– Pani, wyglądacie na zmęczoną.

– Bo jestem zmęczona, wasze katapulty nie dają nam ani chwili spokoju. Ach, ten diabelski biskup i jego piekielne maszyny… No, ale niebawem wszystko się skończy… Lecz chcę z tobą rozmawiać nie o wojnie, ale o moim synu.

– O Fernandzie? Pani, ja… wybaczcie, nic o nim nie wiem.

– Tak myślałam. Bałeś się pytać.

– Pani, niełatwo wybadać, co dzieje się w komturii templariuszy, rycerze świątyni są podporządkowani bezpośrednio papieżowi.

– Ale przecież mogłeś odwiedzić Fernanda.

– Wiesz, pani, że templariusze nie przyjmują gości. Nie mogą, zabrania im tego reguła zakonna.

– Doskonale, skoro ty nie chcesz, sama pójdę.

– Wy, pani!? Nie możecie.

– Oczywiście, że mogę. Coś ci powiem: nie tylko diabelskie machiny tego twojego biskupa nie pozwalają mi zmrużyć oka, sen z powiek spędza mi również los Fernanda, obawiam się bowiem, że sprowadziłam na niego nieszczęście. Pogodziłam się już z myślą, że może zginąć, walcząc z Saracenami, ale obawa, że gnije w lochu, gnębi mnie straszliwie i jest nie do zniesienia.

– Jeden z towarzyszy Fernanda, medyk Armand de la Tour, był mu bardzo życzliwy…

– W takim razie spróbuj się z nim skontaktować i czegoś dowiedzieć.

– Ależ, pani, to niemożliwe!

– Musisz sobie jakoś poradzić – zawyrokowała Maria. – Spotkamy się za dwa tygodnie. Dwa tygodnie chyba jeszcze wytrzymamy… – mruknęła pod nosem.

– Pani, nie wiecie, o co prosicie.

– Oczywiście, że wiem. Niebawem umrę, ale chcę odejść z tego świata z czystym sumieniem. Zresztą ty sam mnie osądzisz i poślesz na stos.

Julian spuścił głowę zatrwożony proroctwem Marii. Nie mógł zapanować nad cisnącymi mu się do oczu łzami.

– No, synku, nie płacz. Cóż można poradzić na to, że nie słuchałeś moich rad i uparłeś się, by służyć Wielkiej Nierządnicy, jaką jest wasz Kościół?

– Przecież sami chcieliście, bym został dominikaninem!

– To było jeszcze, zanim poznałam „dobrych chrześcijan”.

– Pani, chcecie, byśmy wszyscy wierzyli w to, w co sami wierzycie, i przestali wierzyć równocześnie z wami, byśmy widzieli dzień o zmierzchu, a noc o poranku…

– Dość tego, Julianie! Nie zadręczaj się. Nie będę cię nakłaniała do zmiany przekonań, nie ma już na to czasu. Poza tym na swój sposób jesteś już heretykiem.

– Niech Bóg się nade mną ulituje!

– Co do tego nie mam pewności – zażartowała sobie Maria, choć Julian nie usłyszał żartobliwej nutki w jej głosie.

Nadszedł pasterz kóz, dając im znaki.

– Czas minął, musisz wracać do obozu – stwierdziła Maria. – Poślę po ciebie, gdy dowiesz się czegoś o Fernandzie.

– A co słychać u Teresy? – zdążył jeszcze zapytać Julian.

– Przekazano ci już, że ma się dobrze. Pod koniec stycznia wrócił na zamek Mathieu, diakon, który odwiózł ją na dwór Rajmunda. Od tej pory nie mam od niej wiadomości.

– Jeden z parfaits wrócił?

– Przecież słyszysz. Mieliśmy nadzieję, że sprowadzi posiłki, ale przywiózł tylko dwóch żołnierzy. Pierre-Roger z Mirapoix uważa, że powinniśmy spróbować ponownie.

– Jeszcze raz zwrócić się do hrabiego o pomoc?

– Mirapoix przekonał pana zamku, swego krewnego Rajmunda z Pereille, że trzeba podtrzymać wiarę w ludziach. Poprosił naszego biskupa, Bertranda Martiego, by znów wysłał Mathieu lub innego diakona do Rajmunda. Sam widzisz, jak bardzo ci ufam, skoro odkrywam przed tobą najgłębsze tajemnice, łącznie z naszym rozpaczliwym położeniem.

– Nie życzę wam źle.

– Bo masz dobre serce, Julianie, tyle że zbłądziłeś. Zabrakło ci przenikliwości, by wybrać właściwą drogę. Myślisz, że zostanie „dobrym chrześcijaninem” to skok w przepaść, tymczasem jesteś bardziej podobny do nas, niż przypuszczasz.


Julian pożalił się bratu Pierre’owi, że skończyły się zioła od medyka templariusza i że znów zaczyna go prześladować ból brzucha i bezsenność.

Mnich próbował przekonać sekretarza inkwizycji, że nie ma mowy o posłaniu umyślnego do komturii z dziwaczną prośbą o zioła dla chorego dominikanina, tym bardziej że brat Ferrer by się na to nie zgodził.

Przez dwa dni Julian nie wstawał z łóżka, skarżąc się na potworny ból brzucha. Pozwolił nawet, by medyk seneszala upuścił mu krew, co sprawiło, że jego już i tak blada twarz stała się jeszcze bielsza.

Brat Ferrer bardzo niechętnie uległ błaganiom poczciwego Pierre’a, ale w końcu zgodził się wysłać pachołka na zamek templariuszy w Agen, do komturii, do której należeli Armand de la Tour oraz Fernando.

Na zachętę posłaniec otrzymał od Juliana sakiewkę pełną monet oraz obietnicę, że jeśli oprócz bezcennych ziół przywiezie również wieści o Fernandzie, nagroda zostanie podwojona.

– Rycerz z Ainsy jest moim bratem – wyjaśnił Julian. – Pozdrów go ode mnie, jeśli uda ci się z nim zobaczyć, a jeśli nie, przekaż moje pozdrowienia dla niego rycerzowi de la Tour.

Cały tydzień Julian wypatrywał posłańca i upragnionych wieści o bracie.

– Wybaczcie, ale nie dane mi było widzieć się z owym medykiem – oznajmił sługa po powrocie.

Julian zbladł pełen najgorszych przeczuć. – Nie martwcie się, rycerze dali mi worek ziół, na których tak wam zależało.

– A mój brat? Czego się o nim dowiedziałeś?

– Niewiele. Chłopak służący na zamku wspomniał, że kilku rycerzy trafiło do lochu po powrocie z pewnej wyprawy. Ponoć dopuścili się nieposłuszeństwa. Wasz brat jest chyba wśród nich. Dowiedziałem się również, że w zamkowych lochach nawet dziki zwierz długo nie wytrzyma, bo miejsce to pogrążone jest w wiecznym mroku, a więźniowie dostają tylko pół kubka wody oraz pół bochna chleba dziennie i szybko tracą rozum.

– Skąd wiesz, że mój brat jest jednym z ukaranych?

– Całkiem niedawno odwiedził nasz obóz wraz z czterema innymi lycerzami, a uwięzieni należeli właśnie do tej grupy. Nie trzeba się bardzo głowić, by powiązać te fakty. Obiecaliście mi nagrodę za sprawdzone informacje, oto one – upomniał się o zapłatę chciwy pachołek.

Julian wręczył mu sakiewkę. Nie wiedział, czy powinien dać wiarę jego słowom, nie miał jednak innego wyjścia. Drżał na myśl, że przyjdzie mu przekazać złe wieści pani Marii, ale bardziej jeszcze obawiał się jej reakcji.

11

Corba z Lantar pomagała Marii się ubrać. Żona Rajmunda z Pereille, pana Montsegur, bez wahania przystała na prośbę przyjaciółki: Maria chciała pożyczyć od niej dworskie szaty, gdyż jako jedna z parfaits nosiła na co dzień burą tunikę i czarną pelerynę, a w takim stroju nie mogła stanąć przed komandorem zamku w Agen, gdzie więziono Fernanda.

Rajmund z Pereille próbował wyperswadować Marii szaloną wyprawę, ale jego argumenty rozbiły się o jej upór. Pierre-Roger z Mirapoix nie miał więcej szczęścia.

– Może się już nie zobaczymy – mówiła Corba, pomagając przyjaciółce włożyć czepiec.

– Wrócę, podzielę los wszystkich mieszkańców zamku, ale najpierw muszę uratować syna.

– Wiem i rozumiem was, nie powinniście jednak obwiniać się o to, co go spotkało.

– Coś wam powiem, Corbo. Nigdy nie traktowałam Fernanda, jak należy. Zawsze podejrzewałam, że wstąpił do Zakonu Rycerzy Świątyni nie z powołania, ale w odruchu buntu. Myślę, że chciał mnie w ten sposób ukarać. Nie mogę wydać go na pastwę tym mnichom wojownikom, których zachowania ni w ząb nie rozumiem.

– Ale może komandor nawet was nie przyjmie.

– Przyjmie, przyjmie, nie będzie miał innego wyjścia.

Maria nie chciała przywdziać kosztownych szat, wybrała ciemnoniebieską suknię oraz obszytą króliczym futerkiem pelerynę tego samego koloru. Na koniec spięła włosy i spróbowała uróżować nieco swe blade policzki.

Teraz niełatwo było opuścić zamek niepostrzeżenie. Owego lutego ludzie seneszala podeszli tak blisko, że widzieli ze swych stanowisk wymizerowane twarze obrońców.

I tym razem Pierre-Roger z Mirapoix musiał zwrócić się o pomoc do krajanów służących w oddziałach królewskich. Za dwie kabzy monet zgodzili się odwrócić uwagę swych towarzyszy, podczas gdy Maria przemykała w mroku nocy.

Ruszyła do zaniku Agen na koniu i w towarzystwie pachołka. Wolała nie zatrzymywać się po drodze na odpoczynek. Pragnęła uratować syna, ale jednocześnie chciała jak najszybciej wrócić do Montsegur, by podzielić los swych braci w wierze. Biskup Bertrand Marti pobłogosławił ją na drogę i polecił boskiej opiece.


Majaczący na horyzoncie zamek Agen wyglądał wspaniale. Maria kazała pachołkowi przystanąć, po czym odświeżyła się, przyczesała i doprowadziła do porządku strój, chcąc godnie zaprezentować się przed komandorem.

Swym pojawieniem się na zamku wywołała powszechne osłupienie, zwłaszcza że przedstawiła się wyniośle: „Maria, pani Ainsy”.

Służący poprosił, by zaczekała w izbie, gdzie jedynym meblem do siedzenia była kamienna ława. Jednak Maria była za bardzo zdenerwowana, by usiąść, zamiast tego przemierzała izbę w tę i z powrotem, nie mogąc się doczekać spotkania z komandorem.

Z twarzy powracającego służącego wyczytała, że przynosi złe wieści.

– Komandor nie może was przyjąć, przykro mi.

– Pan Yves z Avenaret nie chce mnie przyjąć?

– Nie może, pani.

– Znakomicie. W takim razie przekaż mu, że poczekam, aż będzie mógł. Nigdzie mi się nie spieszy. Przynieś mi tymczasem wody i coś do jedzenia.

Służący zerknął przestraszony na damę. Ta energiczna niewiasta onieśmielała go.

– Ależ nie możecie tu zostać! To zamek templariuszy, damom nie wolno tu przebywać.

– Wiem i pragnę jak najszybciej opuścić to miejsce. Nie wyjadę jednak, dopóki nie zobaczę się z panem z Avenaret.

– Pani, nie nalegajcie! – błagał służący.- Nie nalegam. Przekaż z łaski swojej komandorowi, że czekam i nigdzie się nie ruszę, póki nie porozmawiam z nim o pewnej sprawie dotyczącej Zakonu Rycerzy Świątyni, króla Ludwika, papieża tudzież nas dwojga.

Na wzmiankę o tak wielkich osobistościach służący wybiegł z izby jak sparzony.

Wróciwszy po dłuższej chwili, zastał Marię tak, jak ją zostawił – przemierzała izbę wielkimi krokami.

– Komandor was przyjmie.

Maria nie odpowiedziała, tylko żwawo podążyła za służącym przez lodowate zamkowe komnaty. Napotkani po drodze rycerze obserwowali ją kątem oka z zaciekawieniem.

Yves z Avenaret był niezwykle chudym mężczyzną w podeszłym wieku. Jego zapadnięte oczy zdradzały duszę nawykłą do ascezy.

Stał wyprostowany obok krzesła z wysokim oparciem. Komnata była prawie pusta, z wyjątkiem tego właśnie krzesła oraz stołu zarzuconego zwojami pergaminu i przyborami do pisania. Pomieszczenie ogrzewał kamienny kominek wbudowany w ścianę.

Templariusz wbił w gościa szare źrenice, ale Maria nie spuściła wzroku. Jeśli komandor liczył, że ją zastraszy, nie wiedział najwyraźniej, z kim ma do czynienia.

– Mówcie, co macie do powiedzenia – rzucił rozkazującym tonem, nie prosząc nawet gościa, by usiadł.

– Przedstawię sprawę krótko, bo i ja cenię czas. Wtrąciliście do lochu mojego syna Fernanda z Ainsy, choć wiecie, że nie zrobił nic złego, wypełniał jedynie ostatnią wolę swej matki, która wkrótce umrze na stosie.

Komandor nie potrafił ukryć zdumienia, słysząc, z jakim opanowaniem ta kobieta mówi o czekającym ją losie.

– Fernando byłby wyrodnym synem, gdyby nie spełnił prośby matki gotującej się na śmierć. Chciał za wszelką cenę ratować swą najmłodszą siostrę, a ja przystałam na jego błagania tylko pod warunkiem, że odprowadzi ją oraz dwóch parfaits, diakonów naszego Kościoła, w bezpieczne miejsce. Tak, posłużyłam się szantażem: życie siostry w zamian za pomoc w ucieczce dwóm bonshommes wynoszącym z oblężonego zamku to, co mamy najcenniejszego, a co pozwoli naszym braciom nadal głosić słowo boże. Na tym właśnie polega grzech Fernanda. Ukaraliście go wyjątkowo surowo, nie zlitowaliście się nad młodym człowiekiem, który nie mógł sprzeciwić się matce. Wiem, że więzicie go w tutejszych lochach wraz z czterema innymi rycerzami, którzy wbrew swej woli zostali zamieszani w całą sprawę. Wzbraniali się zawzięcie, ale woleli nie opuszczać Fernanda w obawie, że wpadnie w ręce krzyżowców, wywołując tym samym wielki skandal. Nie potrzeba bujnej wyobraźni, by pojąć, że gdyby przyłapano Fernanda na gorącym uczynku, cały zakon templariuszy byłby podejrzany o to, że pomógł dwóm ważnym członkom Kościoła Dobrych Chrześcijan. Nikt nie uwierzyłby, że Fernando działał z własnej woli, a nie z nakazu swego Mistrza. Towarzysze mego syna postąpili rozsądnie, nie chcąc jeszcze bardziej komplikować sytuacji. Jechali w ślad za nim, nie biorąc jednak udziału w misji, która polegała po prostu na zaprowadzeniu mojej córki i diakonów w bezpieczne miejsce. A teraz żądam, byście osądzili ich sprawiedliwie.

Yves z Avenaret łypał wściekle na tę zuchwałą niewiastę, przemawiającą spokojnie i wyniośle, niczym nietolerujący sprzeciwu dowódca na polu bitwy.

Miał sobie za złe, że zgodził się ją przyjąć, ale jednocześnie, obserwując Marię, czuł, że ta kobieta zawsze postawi na swoim. Zaczynał obawiać się jej reakcji, jeśli zlekceważy wysuwane przez nią żądania.

– Domagacie się sprawiedliwości, pani? A cóż wy możecie wiedzieć o sprawiedliwości? Jak śmiecie przyjeżdżać tu i grozić…

– Grozić? Groziłam wam? Powiedzcie, w którym z moich słów dopatrzyliście się groźby. Nie, panie Avenaret, jeszcze nie zaczęłam wam grozić.

Templariusz zaczął nerwowo przestępować z nogi na nogę, pragnąc jak najszybciej odprawić tę kobietę, która, jak się obawiał, mogła mu tylko narobić kłopotów.

– Wasz syn złamał śluby zakonne. Wstępując do Zakonu Rycerzy Świątyni, kandydat zrywa na zawsze stosunki z rodziną. Fernando dopuścił się nieposłuszeństwa i omal nie skompromitował nas wszystkich. Musi za to zapłacić.

– Dziwna to reguła, która każe swym członkom służyć Bogu, a jednocześnie żąda, by zapomnieli o najbliższych: o matce, która wydała ich na świat, o rodzeństwie… Jakże wasi zakonnicy mają poświęcać się dla innych, skoro odwracają się od własnych krewnych? Człowiek nie może wyrzec się własnej przeszłości i wymazać jej z pamięci tylko dlatego, że wziął na siebie nowe zobowiązania. Mój syn musiał mnie posłuchać, nie miał innego wyjścia, zachował się nie jak mnich, ale jak brat.- Proszę, i kto to mówi? Heretyczka, która porzuciła męża i dzieci.

Maria poczuła, że zadano jej cios w samo serce, mimo to ani myślała upadać na duchu i rezygnować z walki.

– Nie wam dane jest mnie osądzać. Ani wam, ani waszemu Bogu. Dlatego nie traćmy czasu na rozprawianie o mnie. Przybyłam, by wam powiedzieć, że jeśli nie uwolnicie mojego syna i jego towarzyszy, król Ludwik i papież dowiedzą się, że kilku rycerzy z waszej komandorii pomogło w ucieczce diakonom z Montsegur, którzy wywieźli z zamku cenny skarb. Wyjdzie również na jaw, że pozbyliście się tych rycerzy, by ukryć przed światem ich występek. Czy aby nie dlatego, że zakon templariuszy jest teraz spadkobiercą i strażnikiem skarbu „dobrych chrześcijan”?

– Jak śmiecie tak mówić? Wiecie najlepiej, że nie mamy z tym nic wspólnego!

– Zostanie wszczęte dochodzenie i będziecie musieli dowieść swej niewinności nie tylko przed członkami zakonu, ale również przed papieżem i królem. Ludzie nigdy nie dają wiary temu, co oczywiste, dlatego nikt nie uwierzy, że Fernando chciał po prostu ocalić siostrę i dlatego wypełnił polecenie swej nieszczęsnej matki, jednej z „Doskonałych” broniących się w Montsegur. Nie muszę chyba przypominać, że wasz zakon ma wielu wrogów, również bardzo wpływowych. Ta historia może ich zainteresować. Gdzie jest nasz skarb? Ja będę się zaklinała, że właśnie u was.

– Heretyczka! – krzyknął komandor.

– Proszę, proszę, a ja myślałam, że to wy jesteście heretykiem. Żądam, byście natychmiast uwolnili mojego syna i wysłali go do Ziemi Świętej, jak najdalej od tego miejsca, od was i ode mnie. To samo dotyczy jego towarzyszy. Przysięgniecie na waszą Biblię, że nie będziecie się na nich mścili ani nie zdradzicie nikomu prawdy. Jeśli nie dotrzymacie słowa, diabelski synu, odpowiecie przed Bogiem, a On bynajmniej się nad wami nie ulituje.

Yves z Avenaret dygotał z wściekłości. Gdyby Maria była mężczyzną, zasiekłby ją mieczem. Ta niewiasta – nieustępliwa, uparta, nieprzejednana – była najstraszniejszym z wrogów. Jeśli nie spełni jej żądań, dobre imię zakonu zostanie skalane, a on sam trafi do lochu oskarżony o zdradę. Jednak krew się w nim burzyła na myśl, że będzie musiał się ugiąć przed szantażem tej kobiety.

Maria milczała. Była wyczerpana, wciąż nie wiedziała, czy wygrała bitwę, jednak przyrzekła sobie w duchu, że jeśli ten templariusz nie uwolni jej syna, pogrąży go w bagnie historii. Osobiście uda się na dwór króla Ludwika i poprosi go o audiencję, wyśle też list do papieża. Cóż z tego, że zdradzi się jako „dobra chrześcijanka” – dla nich heretyczka – skoro jednocześnie oskarży Zakon Rycerzy Świątyni o kradzież skarbu przechowywanego na zamku Montsegur. Nie wiedziała, co może z tego wyniknąć (pewne było tylko, że natychmiast trafiłaby na stos), ale przedtem narobiłaby takiego zamieszania, że zakon templariuszy nie wyszedłby z tej awantury bez szwanku.

Yves z Avenaret przeszył nienawistnym spojrzeniem kobietę, za której sprawą poniósł pierwszą w życiu porażkę.

– Wasz syn odzyska wolność. Macie moje słowo.

– Najpierw musicie złożyć przysięgę na waszą Biblię, potem każecie przyprowadzić Fernanda i wydacie jemu i jego towarzyszom prowiant i wodę oraz konie, a także wszystkie glejty potrzebne na drogę. Dopiero wtedy wraz z nimi opuszczę na zawsze zamek. Aha, jeszcze jedno, bo wam nie ufam. Prawdopodobnie kusi was, by skończyć ze mną, zanim trafię na stos. Jednak ostrzegam, że jeśli mnie lub mojemu synowi włos spadnie z głowy, moi bracia w wierze spełnią moją groźbę.

– Jesteście heretyczka, dlatego nie rozumiecie wartości rycerskiego słowa.

– Jestem Maria z Ainsy, poślubiłam najlepszego i najmężniejszego z rycerzy, który, zapewniam, nie jest do was w niczym podobny.

Znów starli się wzorkiem. Oczy Yvesa z Avenaret ciskały gromy, w spojrzeniu Marii z Ainsy była determinacja. Podeszła do stołu i wskazała otwartą Biblię.

– Przysięgajcie.

Yves z Avenaret spełnił polecenie. Wściekle, lecz bez zająknięcia, przyrzekł wszystko, co wymogła na nim Maria. Przyrzekł na Boga i na własny honor. Zaraz potem opuścił komnatę, pozostawiając Marię samą, niemogącą się doczekać spotkania z synem.


Wrócił po ponad godzinie z Fernandem, który szedł wsparty na służącym, bo ledwo trzymał się na nogach. Zasłaniał oczy, oślepiony światłem zalewającym komnatę. Z postawnego żołnierza została tylko skóra i kości, miał skołtunione włosy, a z jego sztywnego od brudu ubrania bił potworny fetor.- Matko, przyjechaliście!

Maria przypadła do syna, nie mogąc powstrzymać łez na widok jego żałosnego stanu.

– Jak wy traktujecie swych braci?! – krzyknęła na Yvesa z Avenaret. – Nigdy nie widziałam diabła z tak bliska.

Fernando oparł się o ścianę, oszołomiony słowami matki, obawiając się, że rozwścieczą one komandora. Maria zdołała jednak zapanować nad emocjami i przemówiła do głównego templariusza lodowatym głosem.

– Rozkażcie sługom, by pomogli mojemu synowi się umyć, nakarmili go i przynieśli mu czyste ubranie. To samo dotyczy jego towarzyszy. Gdy będą gotowi, przyślijcie ich do mnie, do tej komnaty. Stąd wyruszymy w drogę.

Zostawszy sama, nie zdołała oprzeć się dłużej przemożnemu zmęczeniu. Bez zastanowienia usiadła na wysokim krześle komandora. Straciła rachubę czasu: nie wiedziała, jak długo kazano jej czekać ani czy zmorzył ją sen. Ocknęła się na odgłos zbliżających się donośnych kroków.


Fernando w dalszym ciągu nie mógł iść o własnych siłach, podobnie jak jego towarzysze, którzy również wspierali się na zamkowych służących.

Byli umyci, przebrani w czyste ubrania i mieli jeszcze wilgotne po kąpieli włosy. Maria nie była pewna, czy utrzymają się na koniach. Uznawszy jednak, że nie może dłużej kusić losu, postanowiła czym prędzej opuścić zamek.

– Konie są gotowe do drogi, podobnie jak cztery mulice objuczone prowiantem i bronią. Oto glejty oraz weksle, które umożliwią im wstęp na statek odpływający do Ziemi Świętej.

Maria sięgnęła po glejty. Gdy jej wzrok spotkał się na chwilę ze wzrokiem komandora, zrozumiała, że człowiek ten, mimo żywionej do niej nienawiści, dotrzyma obietnicy.

Nie zamienili już ze sobą ani słowa. Maria dała rycerzom znak, by skierowali się ku wyjściu. Szli w milczeniu, pytając się w duchu, co to wszystko znaczy. Z mroku i martwej ciszy wyciągnięto ich na wolność, umyto i jak gdyby nigdy nic posłano do walki z Saracenami. Wszystko to zawdzięczali najwyraźniej tej drobnej kobiecie o przeszywającym spojrzeniu i zdecydowanych ruchach, uderzająco podobnej do Fernanda.

Opuścili zamek wraz z dwoma pachołkami wchodzącymi w skład wyprawy oraz pięcioma giermkami, zdumionymi, nie mniej niż sami rycerze, nagłą misją. Jednak nikt nie zadaje pytań komandorowi ani nie podważa jego rozkazów, tylko je wykonuje.

Gdy odjechali już spory kawał drogi od zamku, Maria kazała im stanąć. Zsiadła z konia i poprosiła templariuszy, by odpoczęli, podczas gdy ona porozmawia z synem. Tym razem mieli się pożegnać już na zawsze.

– Fernando, synku, błagam, wybacz mi cierpienie, na jakie cię naraziłam.

– To nie wasza wina, matko – zdołał tylko powiedzieć młodzieniec. – Złamałem regułę zakonną, wiedząc, że spotka mnie kara. Nie zmuszaliście mnie.

– Ależ oczywiście, że cię zmusiłam. I dlatego każda sekunda twojego cierpienia oraz cierpienia twoich towarzyszy ciąży mi na sumieniu. Wybacz mi, proszę, inaczej nie odejdę w pokoju z tego świata.

– Matko, nie muszę wam niczego wybaczać. Zresztą do tej pory nie potrafię sobie wytłumaczyć, jak wyciągnęliście nas z lochów…

– Wyciągnęłam i już. Na cóż ci wiedzieć więcej…

– Komandor jest człowiekiem surowym, ale sprawiedliwym.

– Sprawiedliwym? Czy więzienie człowieka w mroku, ze szczurami, i karmienie go połową bochenka chleba, by przedłużyć jego męki, nazywasz sprawiedliwością? Naprawdę wierzysz, że zasłużyłeś na takie piekło? Nie. Ani ty, ani twoi towarzysze. Jesteście niewinni, a umarlibyście okryci sromotą. Ludzie, którzy traktują bliźnich tak, jak potraktowano ciebie, są zniewoleni przez demona.

– Na Boga, matko! Co wy mówicie?!

– Lękam się ludzi, którzy nie wątpią.

– Wy również nie wątpicie.

– Co ty możesz o tym wiedzieć, synu! Czasem jest za późno, by zawrócić z raz obranej drogi.

– Co zamierzacie, matko?

– Wracam do Montsegur. Niebawem wybije moja godzina.

– Uciekajcie! Nie musicie jechać do zamku, ojciec was obroni.

– Gdybym wróciła do Ainsy, sprowadziłabym zgubę na twojego ojca. Nie, nie mogę mu tego zrobić. Nie chcę wracać, synku, nie chcę.- Jak długo wytrzyma jeszcze Montsegur?

– Niedługo. Mathieu dwukrotnie wyjeżdżał z poselstwem. Za pierwszym razem zamiast oczekiwanych posiłków sprowadził tylko dwóch mężczyzn, teraz czekamy ponownie na jego powrót, choć już bez złudzeń. Rajmund nam nie pomoże, zostawił nas na łasce losu, bo wie, że jeśli znów wystąpi przeciwko królowi, nie będzie mógł już liczyć na przebaczenie. Woli ratować życie i część swych ziem. Kontakt Montsegur ze światem jest coraz bardziej utrudniony, mimo to Mathieu zdołał nas powiadomić, że dwaj możni, Bernat d’Alio i Arnaut de So, chcą zapłacić niejakiemu Corbariowi, dowódcy aragońskich żołdaków, by przybył nam z odsieczą. Od tamtej pory nie mieliśmy jednak żadnych wiadomości.

– Matko, ukryjcie się pośród „dobrych chrześcijan”, którzy na pewno ostali się jeszcze w okolicy, ale nie wracajcie do twierdzy.

– Synu, nie martw się o mnie. Ja już swoje przeżyłam, żałuję tylko jednego: że nie dałam ci tego, na co zasługujesz.

– Uratowaliście mi życie.

– Byłam ci to winna.

– Tylko dlatego to zrobiliście?

– Nie tylko. Również dlatego, że cię kocham, Fernandzie. Kocham cię z całej duszy, choć nigdy nie umiałam ci tego powiedzieć. Byłam bardzo surowa dla wszystkich, którzy dzielili ze mną życie, lecz najbardziej ubolewam nad tym, że nie potrafiłam zbliżyć się do ciebie, synku. Odpowiem za to przed Bogiem.

Fernando ujął jej rękę, a potem objął matkę. Tulił ją do siebie długo, by poczuła, jak bardzo ją kocha.

Pozostali rycerze zbliżyli się do nich chwiejnym krokiem.

– Chcemy wam podziękować – odezwał się medyk Armand de la Tour.

– To ja dziękuję i proszę o wybaczenie, bo naraziłam wasze życie.

– Okazaliście wielkie męstwo, pani – przyznał Arthur Bonard.

– Zrobiłam, co podpowiadało mi sumienie, chcę bowiem umrzeć pogodzona ze światem. No, a teraz jedźcie. Fernando wszystko wam wytłumaczy. Komandor przyrzekł mi, że nie będzie was ścigał i że nikt się o niczym nie dowie. Wy również milczcie, bo dla dobra nas wszystkich nikt nie powinien wiedzieć, co się stało.

Rycerze przyrzekli, że nie zdradzą się ani słowem. Na próżno starali się przekonać Marię, by nie wracała do Montsegur.

– Musimy zmierzyć się z własnym przeznaczeniem. Każdy z nas wybrał swój los, a ja wybrałam nawet sposób, w jaki zginę. No, jedźcie w pokoju, rycerze, i niech Bóg ma was w swojej opiece.

Matka i syn uściskali się jeszcze raz. Po ich policzkach płynęły łzy, nie próbowali ich jednak powstrzymać.

– Kocham cię, Fernandzie. Żyj, żyj i pamiętaj, że jesteś rycerzem, ostatnim panem Ainsy.

Po tych słowach Maria wyprostowała się na koniu i nie spoglądając za siebie, ruszyła galopem w kierunku Montsegur.

12

Szesnastego marca 1244 roku łagodny wietrzyk zapowiadał nadejście wiosny. Julian mamrotał modlitwę, nie potrafiąc zapanować nad szczękaniem zębami. Unoszący się nad drogą kurz dowodził, że niebawem pojawi się na niej pochód jeńców z Montsegur.

W ostatnich tygodniach walki między oblężonymi a krzyżowcami zaostrzyły się i pan zamku, Rajmund z Pereille, oraz dowódca obrony, Pierre-Roger z Mirapoix, uznali, że dalszy opór jest nadaremny. Tym razem hrabia Rajmund dotrzymał lennych zobowiązań wobec króla Ludwika, a miejscowi możni najwyraźniej nie czuli się na siłach, by przyjść obrońcom Montsegur z odsieczą: brakowało przywódcy, na dodatek hrabstwo było wyniszczone ciągłymi wojnami.

Pierwszego marca Pierre-Roger z Mirapoix wyszedł, by omówić warunki kapitulacji. Seneszal Hugon z Arcis nie posiadał się z radości i czy to z wrodzonej dobroci, czy raczej z pragnienia, by jak najszybciej zakończyć trwające od dziewięciu miesięcy oblężenie, okazał pokonanym wspaniałomyślność.

Julian oraz pozostali dominikanie byli świadkami pertraktacji.

Hugon dał oblężonym piętnaście dni na opuszczenie zamku, żądając w zamian zakładników, wśród których mieli się znaleźć: Jordan, syn samego pana Montsegur, Arnaut z Mirapoix, krewny komendanta, oraz Rajmund Marti, brat biskupa „dobrych chrześcijan”.

Postanowiono również podzielić zwyciężonych na dwie grupy: „Doskonałych” oraz tych, którzy im pomagali, choć nie należeli do Kościoła Dobrych Chrześcijan. Los parfaits był przesądzony – czekała ich śmierć na stosie, choć ci, którzy wyparliby się heretyckiej wiary, mieli jeszcze szanse na ułaskawienie. Dominikanie niecierpliwili się, chcąc jak najszybciej rozpocząć wnikliwe przesłuchania, które spisywać miał Julian, sekretarz inkwizycji. Brat Ferrer, zapamiętały inkwizytor, nie mógł się już doczekać, by posłać na stos owych nieszczęśników. Zamierzał osobiście przygotować protokół wydarzeń z Montsegur.

Maria oraz inni parfaits podtrzymywali na duchu dobrych ludzi, którzy ich wspierali i dzielili z nimi niedolę podczas miesięcy oblężenia. Wielu z obrońców Montsegur, którzy nie nawrócili się wcześniej na religię bonshommes, prosili teraz biskupa Bertranda Martiego o consolamentum, chcąc zginąć wraz z innymi „Doskonałymi”. Tak właśnie postąpiła Corba, żona Rajmunda z Pereille, oraz ich córka Esclarmonda.

Na nic zdały się błagania jej męża, pana Montsegur – Corba uznała, że jej ofiara będzie świadectwem przeżytych cierpień, wskazówką dla przyszłych pokoleń.

W jej ślady poszło również czterech rycerzy, jeden kupiec, giermek, kusznik, sześciu żołnierzy…

Bertrand Marti spytał po kolei każdego parfaits, czy chce wyprzeć się swych przekonań i uniknąć śmierci na stosie. Chociaż sędziwy biskup zapewniał, że zrozumie i uszanuje taką decyzję, nikt nie skorzystał z okazji.

Paifaits rozdali swój skromny dobytek sąsiadom oraz znajomym, po czym zabrali się do pisania listów pożegnalnych do najbliższych.

Maria napisała dwa listy: do męża, Juana z Ainsy, oraz na dwór Rajmunda VII – do córki Marian. Z początku zamierzała również napisać do Juliana, ale zmieniła zdanie, nie chcąc go niepotrzebnie narażać. Była zresztą przekonana, że syn jej męża dotrzyma słowa i spisze dzieje upadku Montsegur.

Ileż fanatyzmu! – dawała upust swej goryczy Maria. Przecież „dobrzy chrześcijanie” nikomu nie wadzą, żyjąc w ubóstwie i pomagając bliźnim. Tymczasem śmiercią w płomieniach przyjdzie im zapłacić za to, że nie chcieli się podporządkować ortodoksji Kościoła, od którego nie dzieliło ich znowu tak wiele.

Maria dostrzegła powiewające w oddali sztandary i krzyże seneszala. Mimowolnie wygięła z odrazą usta na widok tych skrzyżowanych drągów otaczanych czcią przez członków Kościoła rzymskiego.

Ona również modli się do Jezusa, który głosił na ziemi słowo boże, nie wierzy jednak, że dla zbawienia ludzkości poniósł on śmierć na krzyżu. Jezus nie jest człowiekiem, ale Synem Bożym, istotą duchową, i choćby dlatego nie może cierpieć. Maria uważała także za wynaturzenie katolicką liturgią, podczas której kapłani okłamują wiernych, że zamieniają wino w krew, a chleb w ciało Chrystusa. A na koniec – potworność! – zjadają to niby-ciało. Czyżby nie rozumieli, co to oznacza?

Przecież święty Jan wyraźnie napisał w swej Ewangelii: Królestwo moje nie jest stąd, a w innym miejscu dodał: nie są ze świata, jak i Ja nie jestem ze świata.

Jedyny sakrament umożliwiający zbawienie duszy to consolamentum - chrzest duchowy. Tak, Jan chrzcił wodą, lecz Jezus nakładał ręce i odmawiał jedyną miłą Bogu modlitwę – Ojcze nasz - przygotowując się do przyjęcia Ducha Świętego.

Maria radowała się, patrząc, jak wielu jej przyjaciół zdecydowało się w tych dniach przyjąć consolamentum. Co za absurd, mówiła sama do siebie, polać dziecko wodą i twierdzić, że zostało ochrzczone. Biskup Bertrand Marti słusznie naucza, że prawdziwy chrzest jest możliwy dopiero w wieku dorosłym, bo przyjęcie Ducha Świętego to indywidualna i osobista decyzja.

Skończyła pisanie i spróbowała pozbierać myśli, które rozpierzchły się, gdy spoglądała ku stosowi drew i chrustu ułożonemu przez krzyżowców. Już niebawem zginie na tym stosie, pozbędzie się cielesnej powłoki i uda na spotkanie z Bogiem.

Znajomy pasterz doniósł jej, że brat Ferrer niecierpliwie wypatruje dnia, kiedy płomienie pochłoną heretyków z Montsegur, ale wcześniej chce ich przesłuchać. Dreszcz niepokoju przeniknął Marię. Ten kataloński dominikanin jest wcielonym diabłem, okrutnikiem nieznającym litości. Zapełnił płonącymi stosami cały kraj, udoskonalił technikę przesłuchań i niestrudzenie przeczesywał archiwa, wczytując się w stare protokoły śledztw w poszukiwaniu choćby najmniejszego błędu pozwalającego posłać na stos nieszczęśnika, który zdołał ujść z życiem z braku dowodów. Julian boi się brata Ferrera – ilekroć o nim rozmawiali, rozszerzały mu się źrenice, a kark oblewał zimny pot. Co zrobi inkwizytor, gdy dostanie ich wreszcie w swoje ręce?

W tych ostatnich dniach przed śmiercią Maria zwierzyła się Bertrandowi Martiemu z dręczących ją wątpliwości. Czy nie zachowała się aby samolubnie, porzucając dla nowej wiary męża i dzieci?

Biskup próbował ją pocieszać, nie zdołał jednak uwolnić jej duszy od udręki. Fernando jej wybaczył, ale Juan, jej mąż? A córka Marta? A wnuki? Zrozumieją, dlaczego wybrała śmierć na stosie?

Nadeszła jedna z parfaits z wiadomością, że czas opuścić zamek. Maria odszukała wachmistrza, który obiecał doręczyć jej listy. Przekazała mu je niczym prawdziwy skarb, a żołnierz, wzruszony, ucałował dłoń pani, która tak ofiarnie wlewała w ich serca otuchę podczas najcięższych chwil oblężenia.

Gdy Rajmund z Pereille zarządził wymarsz, Maria poszukała wzrokiem Pierre’a-Rogera z Mirapoix, który wydawał rozkazy żołnierzom, gotując się do przekazania zamku. Wiedziała, że pan z Pereille zlecił komendantowi misję, chcąc, by wymknął się z zamku i ratował życie. Wiedziała również, że dwa dni wcześniej biskup Marti nakazał dwóm parfaits wynieść z zamku resztę przechowywanego w Montsegur złota i srebra. Amelh Aicart i Hue Petavi, prowadzeni przez miejscowego górala, mieli spuścić się po zboczu skały, kiedy tylko okolicę spowiją mroki nocy i pochód dotrze do celu. Biskup wysyłał ich do tego samego miejsca, gdzie dwaj diakoni, którzy opuścili zamek wraz z Teresą z Ainsy, ukryli swego czasu główną część skarbu.


W ów ciepły wiosenny poranek wszystko budziło się do życia, tylko większość ludzi schodzących z Montsegur wiedziała, że cieszy się ostatnimi chwilami przed śmiercią.

Czas dany im na opuszczenie twierdzy dobiegł końca. U stóp zamku stał seneszal Hugon z Arcis, biskup Albi oraz dominikanie: bracia Ferrer, Durand, Julian i Pierre. Kilka godzin wcześniej ustawiono tu zagrodę z pali mogącą pomieścić dwieście osób. Słupy obłożono wiązkami chrustu i maczanymi w żywicy snopami słomy gotowymi do podpalenia [6].

Bosi parfaits w habitach ze zgrzebnego płótna kroczyli z pod niesioną głową. Przed nimi szli poczciwi ludzie, którzy razem z nimi przetrzymali wielomiesięczne oblężenie.

Inkwizytorzy próbowali nakłonić heretyków do wyparcia się swej wiary, lecz ci zdawali się ich nie słyszeć.

Brat Ferrer nalegał, by się nawrócili i ucałowali krzyż. „Doskonali” odwracali głowy, tylko ten i ów spluwał na drogi katolikom symbol.

Oczy inkwizytora kwitowały radosnym błyskiem każdy taki gest pogardy dla krzyża. „Oto najlepszy dowód ich heretyckiej podłości! – wykrzykiwał. – Zasługują na stos!”.

Maria odszukała wzrokiem Juliana i uśmiechnęła się do niego, by tchnąć w przybranego syna odwagę, której wyraźnie mu brakowało. Brat Ferrer przyskoczył do niej, podając jej do ucałowania krzyż. Maria odwróciła głowę, ale inkwizytor nie dał za wygraną i trzymał krzyż zalewie kilka centymetrów od jej warg. Pani z Ainsy nie chciała skalać krucyfiksu. Choć wiedziała, że to; tylko kawałek drewna, na którym nie ma Jezusa, coś nie pozwalało jej pójść śladem towarzyszy i splunąć na ten niedorzeczny symbol.

Julian obserwował całą scenę z udręką w oczach. Miał nieprzepartą chęć odepchnąć brata Ferrera, wyrwać mu krzyż i cisnąć go na ziemię, by inkwizytor nie dręczył dłużej jego pani. Lecz sama taka myśl przejmowała go grozą.

Już, już miał krzyknąć, ale Maria wzrokiem nakazała mu spokój.

Wszyscy „Doskonali” weszli do przygotowanej dla nich zagrody. Biskup Bertrand Marti zaintonował modlitwę, podczas gdy żołnierze przywiązywali skazańców do słupów owiniętych słomą namoczoną w żywicy. Na znak inkwizytora podpalono stos.

Płomienie zaczęły lizać nogi „dobrych ludzi”, którzy zamiast błagać o litość, nie przestawali się modlić.

Patrząc na stopy Marii i na zajęte ogniem krańce jej sukni, Julian nie zdołał zdusić głuchego, rozpaczliwego krzyku. Na szczęście nikt go nie usłyszał.

Nie mógł odwrócić wzroku od pani z Ainsy – uosobienia godności przywiązanego do płonącego pala, kobiety dzielnej do samego końca. Jej wargi poruszały się w modlitwie, nie prosząc o zmiłowanie. Julian czuł wbite w siebie oczy umierającej, które zdawały się rzucać mu ostatni rozkaz: „Spisz nasze dzieje, aby przyszłe pokolenia dowiedziały się, dlaczego giniemy”.

Ogień był tak gwałtowny, że brat Ferrer i reszta dominikanów musieli się odsunąć, by móc śledzić makabryczne widowisko. Swąd palonych ciał uniósł się nad okolicą, żar buchający od stosu rozgrzał powietrze i okoliczne skały, a czarny dym spowił jeszcze do niedawna lazurowe niebo.

Oczy brata Ferrera płonęły z podniecenia. To było uwieńczenie jego kariery inkwizytora – dominikanin napawał się widokiem ostatnich miejscowych heretyków dogorywających w płomieniach. Wiedział, że garstka „Doskonałych” ukrywa się jeszcze po okolicznych wsiach, miasteczkach i kniejach, ale on ich odnajdzie i spali – jak mieszkańców Montsegur.


– Julianie! Julianie! Nic wam nie jest?

Ocknął się na głos brata Pierre’a. Leżał na ziemi, nawet nie wiedział, kiedy stracił przytomność. Brat Ferrer pochylał się nad nim, patrząc na niego z pogardą.

– Tak słaba jest wasza wiara, że mdlejecie na widok płonących heretyków? – oburzył się inkwizytor.

– To wszystko przez ten gorąc i fetor – bronił Juliana brat Pierre. – Mnie również zakręciło się w głowie.

– Weźcie się lepiej w garść, czas przystąpić do przesłuchań.

– Jeszcze dzisiaj? – z udręką w głosie zapytał Julian.

– Tak, jeszcze dzisiaj – rzucił bez zastanowienia inkwizytor. – I zapamiętajcie sobie, że nie będę tolerował oznak słabości u sekretarza Świętej Inkwizycji.

13

Noc była chłodna, ale nawet podmuchy wiatru nie zdołały rozwiać swądu spalonych ciał.

Krzyżowcy popadli w dziwne odrętwienie. Odeszła ich ochota do rozmów, zupełnie jakby koniec oblężenia i kapitulacja Montsegur nie były wspaniałym zwycięstwem, ale skrytą porażką.

Niektórzy mieli oczy mokre od łez. Inni drżeli o los pojmanych na zamku krewnych i przyjaciół mających stanąć przed trybunałem inkwizycji. Podchodzili oni do braci Pierre’a i Juliana, pytając, co stanie się z jeńcami, którzy nie należeli do „Doskonałych”. Mnisi zapewniali, że Kościół dotrzyma słowa – przesłucha wszystkich obrońców Montsegur, ale nie pośle ich na stos, jeśli brat Ferrer nie dopatrzy się w ich zachowaniu śladu herezji.

Przesłuchania były wnikliwe i trwały wiele dni. Bracia Pierre i Julian notowali w zawrotnym tempie pytania inkwizytora i niepewne odpowiedzi podejrzanych. Niekiedy brat Ferrer poddawał swych więźniów próbie ogniowej: podsuwał im krucyfiks i nakazywał go całować, odmawiając modlitwę Ojcze nasz.

Brat Ferrer wiedział, że nikt z bonshommes i bonas donas nie odda czci krzyżowi, dlatego ilekroć zauważał u przesłuchiwanego niezdecydowanie, dręczył go, dopóki nieszczęśnik nie przyznał się do herezji.

Wszystkie zeznania obrońców Montsegur zostały skrzętnie spisane przez skrybów i złożone w bezpiecznym miejscu.

Gdy Julian wracał po zmroku do swego namiotu, zasiadał do gorączkowej pracy kronikarskiej – opisywał okrucieństwo brata Ferrera, mrożące krew w żyłach wydarzenia, których świadkiem był dzień w dzień… Julian widział w swym przełożonym podłego człowieka chorego z nienawiści, fanatyka, który w imię Boga rozkoszuje się cierpieniem bliźniego.


Pewnej nocy pasterz kóz wsunął się bezszelestnie do namiotu Juliana, gdy ten już miał zgasić świecę i udać się na spoczynek.

– Na Boga, co tu robisz?! – wykrzyknął wystraszony gospodarz.

– Przyszedłem przypomnieć wam o obietnicy, jaką złożyliście Marii. Skończyliście kronikę?

– Nie, zostało mi jeszcze sporo do opowiedzenia.

– Może chcecie również wspomnieć, że dwaj parfaits uciekli z zamku dzięki pomocy pana de Mirapoix, który zresztą także uszedł z życiem.

– Brat Ferrer rozkazał wszędzie go szukać…

– Na nic się to nie zda. Pan z Pereille obmyślił wszystko tak, by Pierre-Roger z Mirapoix żył. Kto wie, może uda mu się zwerbować ludzi do walki z najeźdźcą.

Julian nie odpowiedział. Słowa pasterza były tylko marzeniem, marzeniem ściętej głowy: Kościół i król Francji wygrali bitwę; tych, którzy nie potrafią się z tym pogodzić, czeka banicja.

– Jaką misję zlecono owym uciekinierom?

– W Montsegur przechowywano złoto, srebro i klejnoty oddawane „dobrym chrześcijanom” przez zamożnych credentes oraz tych z nich, którzy postanowili porzucić wszystko i zasilić szeregi „Doskonałych”. Właśnie z tych darów utrzymywaliśmy Kościół Dobrych Chrześcijan, przytułki dla wdów i sierot, wspieraliśmy w potrzebie naszych braci, kupowaliśmy jedzenie, a czasem i oręż dla naszych obrońców… Biskup Marti nie chciał, by skarb wpadł w ręce naszych oprawców, wierzył bowiem, że pozostali przy życiu parfaits będą kontynuowali nasze dzieło i głosili słowo boże – a do tego potrzebna jest pełna sakiewka. Nasi bracia ukryli złoto w bezpiecznym miejscu i skorzystają z niego, gdy nadejdzie właściwy moment. Mówię wam o tym, bo tak mi nakazała moja pani.

– Miłowałeś ją?

Pasterz spuścił głowę i czubkiem buta rył ziemię w poszukiwaniu słów, które najlepiej oddałyby jego przywiązanie do Marii.- Doglądała mojej obłożnie chorej żony. Medyk twierdził, że wrzody są zaraźliwe, mimo to pani Maria nic sobie nie robiła z jego ostrzeżeń: myła chorą i opatrywała jej rany, nakładając na nie glinę zmieszaną z ziołami. A przecież nawet ja bałem się jej dotknąć… niech Bóg przebaczy mi moje tchórzostwo. Maria ulitowała się również nad moją córką i wyposażyła ją hojnie, dzięki czemu dziewczyna mogła liczyć na korzystne zamąż-pójście: poślubiła masztalerza hrabiego Tuluzy. A mojego syna pani posłała na służbę do męża swej córki Marian.

– Zawsze była szczodrobliwa.

– Do samego końca. Wszystko, co miała, oddała ubogim. A was… was kochała, nazywała was zawsze „swoim dobrym Julianem”. Poleciła mi tu przyjść i wam to powiedzieć. Prosiła również, byście mieli się na baczności i jak najszybciej przekazali kronikę pani Marian.

– Tylko nie bardzo wiem jak… – przyznał Julian.

– Ja to zrobię.

– Ty?

– Nie zabawię długo w tej okolicy, czekam tylko, aż wasze dzieło będzie gotowe. Już wam mówiłem, że mam krewnych na dworze hrabiego Rajmunda, pod opieką pani Marian. Liczę, że i ja znajdę tam jakieś zajęcie, bo tutaj… tutaj prześladuje mnie swąd palonych ciał. Ciał „dobrych chrześcijan”.

Ustalili, że spotkają się za trzy dni, choć Julian nie był pewien, czy do tego czasu ukończy kronikę.

Nie wspomniał pasterzowi, że teraz bardziej niż kiedykolwiek lęka się brata Ferrera i choć trzyma swe pisma z dala od ciekawskich oczu, boi się, że kronika wpadnie jednak w ręce inkwizytora, który ostatnimi czasy zjawia się w jego namiocie bez zapowiedzi.

Julian wyczuwał nieufność brata Ferrera, a ten wyczuwał jego strach.

14

– Bracie Julianie, bracie Julianie! – krzyczał brat Pierre, wpadając pędem do namiotu.

– Co się stało? – zapytał Julian, który miał się właśnie udać na kolejną sesję przesłuchań.

– Brat Ferrer rozkazał pojmać waszego znajomego, pasterza kóz!

Julian znów poczuł mdłości, o które przyprawiał go zawsze strach, jednak tym razem ku własnemu zdziwieniu przemógł się, uzbroił w odwagę i ruszył na spotkanie z inkwizytorem.

Pasterz został już wychłostany, stał teraz z rękami związanymi na plecach.

Brat Ferrer spojrzał na Juliana z niedowierzaniem. Miał go za tchórza, który boi się wystąpić przed szereg.

– Znacie tego człowieka? – spytał podejrzliwie.

– Znam, seneszal również go zna. Na dobrą sprawę wszyscy w obozie go znają, bo przez dziewięć miesięcy zaopatrywał nas w mleko i smakowite sery.

– A więc udało mu się was zwieść – oznajmił brat Ferrer.

– Zwieść? Niby jak?

– To heretyk, credente.

– Nie może być! – Julian spojrzał strapiony na pasterza.

– Wydała go pewna wieśniaczka. Ponoć służył oblężonym za posłańca i szpiegował w obozie.

– A wy daliście temu wiarę?

– Jakich jeszcze dowodów potrzebujecie, by uznać go za zdrajcę?- Dowodów? Tego właśnie nam brakuje. Dysponujemy tylko oskarżeniem jakiejś babiny, jej zeznaniami…

– To wystarczający dowód – upierał się brat Ferrer.

– Czyżby? Każdy może fałszywie oskarżyć bliźniego, dlatego że żywi do niego urazę, próbuje was zadowolić lub ratować własną skórę.

– Bronicie tego człowieka? Dlaczego?

Julian zadrżał, słysząc zjadliwy ton przełożonego. Teraz patrzył na niego sadysta, którym brat Ferrer był w głębi duszy.

– Zaraz się przekonamy, czy ten człowiek jest heretykiem – rzucił Julian, zdejmując z szyi krzyż.

Zajrzał pasterzowi w oczy, błagając go wzrokiem, by zrobił to, o co prosi. Następnie podszedł do niego zdecydowanym krokiem i podsunął mu krucyfiks.

– Ucałujcie krzyż, dobry człowieku, pokażcie mojemu bratu, że źle was osądza.

Pasterz nawet się nie zawahał. Złapał kurczowo krzyż i spoglądając najpierw na Juliana, potem na brata Ferrera, ucałował go kilkakrotnie, przeżegnał się, osunął na kolana z krucyfiksem w dłoniach i zalał się łzami, mamrocząc modlitwę.

– Sami widzicie. Trudno o lepszy dowód, że człowiek ten jest dobrym chrześcijaninem – stwierdził Julian, kładąc nacisk na ostatnie słowa.

Brat Ferrer spurpurowiał ze złości. Korciło go, by rzucić się na wścibskiego mnicha, który do tej pory bał się własnego cienia. Skąd wykrzesał z siebie odwagę, by stanąć w obronie pasterza?

– Pozwólcie mu odejść, jest niewinny – prosił Julian. – Nikt nie uwierzy w sprawiedliwość Kościoła, który nie potrafi oddzielić ziarna od plew.

Otoczyła ich grupka żołnierzy obserwujących w napięciu całą scenę. Wielu z nich nie chciało dłużej patrzeć na śmierć przyjaciół i krewnych, którzy ginęli z winy tego nieznającego litości mnicha.

Brat Ferrer odwrócił się bez słowa. Na jego twarzy malowała się wściekłość – Julian bał się pomyśleć, co się teraz stanie.

– Wynoś się! – ryknął Ferrer na pastucha. – I to już, natychmiast, niczego ze sobą nie zabieraj. Precz!

Człeczyna wstał i ze łzami w oczach opuścił obóz, oglądając się raz po raz w obawie, że inkwizytor w ostatniej chwili zmieni zdanie.

Julian był wyczerpany, ale po raz pierwszy od dawna jego duszę przepełniał spokój. Pomyślał o Armandzie de la Tour, templariuszowskim medyku, który zapowiedział mu, że nie pozbędzie się dolegliwości, póki nie zacznie słuchać własnego sumienia.

– Pewnego dnia… – wymamrotał – pewnego dnia krew niewinnych zostanie pomszczona.

Загрузка...