5 maja 1938 roku, Carcassonne, Francja
Pewnego dnia krew niewinnych zostanie pomszczona…
Ostatnie zdanie poruszyło go do głębi. Wstrząsnęła nim opowieść spisana na zwojach pergaminu, które przetrwały ponad siedem wieków, ukryte w ustronnym zamku na południu Francji.
Właściciel zamku niecierpliwie oczekiwał na wyniki jego ekspertyzy. Człowiek ten nie zrobił na nim dobrego wrażenia, tym bardziej jego adwokat, który zdawał się mieć wielki wpływ na swego klienta; wytłumaczył sobie jednak, że to bez znaczenia. Przyjechał tu z Uniwersytetu Paryskiego jako specjalista w dziedzinie mediewistyki, a nie w celach towarzyskich.
Przetarł oczy i spojrzał na zegarek. Spędził całe popołudnie zatopiony w lekturze – zmrok zaczął już majaczyć za wielkimi oknami wychodzącymi na zadbany ogród.
Kawa wystygła i ledwie spróbował kanapek elegancko ułożonych na srebrnej tacy.
Choć nie miał wątpliwości co do autentyczności pergaminów, zamierzał poprosić hrabiego o zgodę na zawiezienie ich na uniwersytet – chciał zasięgnąć opinii ekspertów specjalizujących się w datowaniu rękopisów.
Wyszedł z komnaty w poszukiwaniu hrabiego, jednak zanim zrobił trzy kroki, drogę zastąpił mu lokaj.
– W czymś pomóc, profesorze?
– Tak. Proszę zawołać hrabiego.
7- W tej chwileczce, pan hrabia jest u siebie w gabinecie. Etienne Marie de la Pallisiere, dwudziesty drugi hrabia d’Amis, nie kazał na siebie długo czekać. Wszedł pospiesznie w towarzystwie swego adwokata, pana Saint-Martina – chciał jak najszybciej poznać zdanie specjalisty.
– I co, profesorze? – zapytał bez niepotrzebnych wstępów.
– To wyjątkowy dokument pisany przez człowieka udręczonego i obdarzonego wielką wrażliwością. Moim zdaniem jest autentyczny, chciałbym jednak zawieźć go do Paryża, by zasięgnąć opinii kolegów po fachu…
– Powiedziano nam, że pan jest najlepszy – rzucił kwaśno adwokat.
– Najlepszy…? Dziękuję za komplement, ale kilku moich kolegów dorównuje mi lub mnie przewyższa doświadczeniem naukowym.
– Nie lubię skromnych ludzi – stwierdził d’Amis.
– Bynajmniej do nich nie należę, choć nie mam w sobie również nic z zarozumialca. Uważam, hrabio, że w obecnej chwili, kiedy obserwujemy… że tak powiem… chorobliwe zainteresowanie katarami, ostrożność nie zawadzi. Odkąd w dziewiętnastym wieku niejaki Peyrat, historyk z bożej łaski, zaczął snuć zmyślone opowieści o katarach, pojawiło się na ten temat wiele fałszywych dokumentów, pseudoliteratury oraz przekłamań, które zakorzeniły się w zbiorowej świadomości. Jestem szanującym się historykiem i uznaję tylko naukowo dowiedzione fakty.
– A więc uważa pan Peyrata za oszusta! – wykrzyknął adwokat hrabiego wyraźnie urażony.
– Owszem, panie Saint-Martin, ów pastor Kościoła reformowanego to najzwyklejszy szubrawiec, który wyrządził wielką krzywdę historii, a przynajmniej pewnej części dziejów Francji. Łączenie katarów z elementami ezoterycznymi to kpina z historii. Peyrat widział w katarach prekursorów reformacji.
– A pan się z tym nie zgadza – mruknął hrabia.
– Bo to kompletna bzdura – zawyrokował profesor. – To samo zresztą dotyczy współczesnego ruchu politycznego zmierzającego do stworzenia Francji różnorodnej tożsamości i wielu języków. Moim zdaniem byłby to krok w tył. Nie sądzę, by należało poświęcać państwo nowożytne i wracać do średniowiecza. Bez względu na opinie kilku dyletantów, którzy zabawiają się w historyków, a nawet wypaczają historię, naginając ją do własnych potrzeb, wiek trzynasty nie był żadną arkadią.
Hrabia d’Amis spojrzał z niechęcią na profesora i oznajmił nienaturalnym głosem:
– A my właśnie należymy do ruchu politycznego zabiegającego o to, by Langwedocja odzyskała swą historię, język i niezależność utracone w wyniku zbrojnej napaści.
Ferdinand Arnaud już, już miał parsknąć śmiechem, ale się opanował – od początku podejrzewał, że jego pełni rezerwy gospodarze mają coś wspólnego z ruchem nawiedzonych próbujących powołać do życia ni mniej, ni więcej tylko Kraj Katarów.
– Nie zebraliśmy się tu chyba, by dyskutować o polityce – zabrał głos adwokat – ale po to, by poznać pańską opinię. Jednak skoro twierdzi pan, że nie ma wystarczających kwalifikacji…
D’Amis dał Saint-Martinowi znak, by zamilkł. Ten profesorek irytował i jego, ale bądź co bądź polecono mu go jako najlepszego znawcę francuskiego średniowiecza, człowieka, który najwięcej wie o katarach, czyli albigensach [7]. Dlatego nie chciał go zrazić, choć wszystko wskazywało na to, że niełatwo im będzie znaleźć wspólny język.
– Co pan proponuje, profesorze?
– Proponuję? Co pan ma na myśli?
– Zależy mi na potwierdzeniu autentyczności tych pergaminów. Może pan to zrobić?
– Mogę, pod warunkiem że wolno mi będzie zabrać je do Paryża lub że pan osobiście mi je tam dostarczy. Jak już wspomniałem, myślę, że rękopis jest autentyczny, ale muszę go poddać wnikliwszej analizie. Nie rozumiem tylko… że tak powiem… dlaczego zwlekał pan z tym aż do teraz.
– W archiwum rodzinnym przechowuję wiele sklasyfikowanych dokumentów i pergaminów, ale ten… cóż, losy kroniki brata Juliana są dość wyjątkowe.
Oczy Ferdinanda rozbłysły z ciekawości, ale hrabia najwyraźniej nie zamierzał jej zaspokoić.
– Zgoda, osobiście dostarczę panu rękopis. Proszę tylko powiedzieć, o której godzinie możemy się spotkać… powiedzmy… w przyszły poniedziałek. W ten weekend mam gości, nie będę mógł więc opuścić zamku.
– W poniedziałki jestem w swoim gabinecie od ósmej, o dziewiątej zaczynam zajęcia, które trwają do południa, możemy się więc umówić, jeśli to panu odpowiada, na dwunastą. Jeśli woli pan odłożyć spotkanie na popołudnie, będę wolny od trzeciej.
– Znakomicie, w takim razie o trzeciej.
– Z przyjemnością zobaczę pana ponownie.
Ferdinand Arnaud wstał gotowy do wyjścia. Uda mu się jeszcze złapać ostatni pociąg do Paryża. Hrabia najwidoczniej czytał mu w myślach, bo powiedział:
– Szofer odwiezie pana na stację, więc zdążymy się jeszcze czegoś napić.
Nie mógł odmówić. Lokaj, który wyraźnie czekał na ten moment, wkroczył z tacą z dwoma półmiskami przekąsek i butelką schłodzonego chablis.
Hrabia podał gościowi kieliszek, który ten przyjął z rezygnacją, choć potem nie żałował – chablis było wyśmienite, najlepsze, jakie miał kiedykolwiek w ustach.
– Profesorze, myśli pan, że istniejąjeszcze katarzy? – zapytał znienacka adwokat, a hrabia skarcił go wzrokiem.
– Nie, bo trudno, żeby istnieli. Istnieje natomiast cała rzesza szarlatanów żerujących na ludzkiej naiwności. Niezmiernie irytuje mnie moda na teozofię, która zapanowała ostatnimi czasy w pewnych paryskich kręgach, w tutejszych zapewne również. Katarzy nie mieli nic wspólnego z ezoteryką; założę się, że biedacy przewracają się teraz w grobie zgorszeni bzdurami, jakie wygadują o nich ci wielce dziś popularni okultyści i ezoterycy.
Hrabia i adwokat wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Ferdinand Arnaud lubił nazywać rzeczy po imieniu i prowokowanie ich sprawiało mu wyraźną przyjemność, jakby z góry wiedział, że należą do tych pogardzanych przez niego kręgów.
– Co pan sądzi o Deodacie Roche’u? – pytał dalej adwokat. Profesor wybuchnął śmiechem, który jego rozmówcy odebrali jako zniewagę.
– To kretyn, a jego zwolennicy to jeszcze więksi głupcy.
– Zakładam, że podobne jest pańskie zdanie o pisarzu Maurisie Magrecie – domyślił się adwokat.
– Nie przeczę, że Magret ma talent pisarski i bujną wyobraźnię, ale wszystkie jego teorie to bujdy. Powtarzam raz jeszcze, żej katarzy czy też „dobrzy chrześcijanie”, jak sami się określali, nie mieli nic wspólnego z ezoteryzmem. Panowie, nie traćcie czasu na zabobony, nie dajcie sobie mydlić oczu.
– A cóż każe panu sądzić, że dajemy sobie mydlić oczy? – zapytał hrabia d’Amis.
– Chociażby nazwiska, o które dopiero co mnie panowie pytali – Deodat Roche jest notariuszem, który nie ma bladego pojęcia o średniowieczu. Wbił on sobie do głowy, że stworzy Kraj Katarów. Nie można jednak naginać historii do własnych potrzeb, historia jest tylko jedna. A jeśli chodzi o Maurice’a Magreta, to, jak już mówiłem, nie odmawiam mu drygu do pióra, ale specjalista z niego żaden, o katarach plecie trzy po trzy i zdecydowanie za często fantazjuje. Cóż więc z tego, że jego książki sprzedają się jak świeże bułeczki, a on sam ma rzesze wielbicieli? Żyjemy w trudnych czasach, Europa przechodzi kryzys, który skłania wiele osób do myśli, że kiedyś było lepiej. Astrolodzy, spirytyści i najzwyklejsi oszuści wykorzystują ten ogólnoeuropejski lęk przed niepewnym jutrem, bo ludzie wolą wierzyć w to, co niewiarygodne, niż stawić czoło rzeczywistości.
– A więc uważa pan, że wzmożone zainteresowanie katarami wynika z aktualnej sytuacji politycznej w Europie – kontynuował przesłuchanie adwokat.
– Owszem, w chwilach niepewności szerzy się ciemnota.
– Zapewne zwrócił pan uwagę, że moje nazwisko brzmi d’Amis. Mogę więc pana zapewnić, że w moim przypadku zainteresowanie katarami wynika z sytuacji rodzinnej.
– Nietrudno się tego domyślić. W rękopisie można przeczytać, że kronikę przekazano niejakiej Marian, córce Marii i żonie rycerza Bertranda d’Amisa. Pan jest zapewne ich potomkiem.
– W rzeczy samej – potwierdził z dumą hrabia.
– Mogę zapytać ponownie, dlaczego pańska rodzina nie opublikowała dotąd tych dokumentów?
– Nie wiem jeszcze, profesorze, czy to zrobię. Ale odpowiem na pańskie pytanie: te pergaminy są częścią mojego spadku. Wszedłem w ich posiadanie dopiero trzy miesiące temu, po śmierci ojca.
– Ale chyba wiedział pan o nich…
– Tak, naturalnie. Przez wieki moja rodzina trzymała ich istnienie w wielkiej tajemnicy. Rękopis ten narażał na niebezpieczeństwo ich niewinne życie. Dopiero mój dziadek zdecydował, ze czas wydobyć go na światło dzienne. Chciał przekazać kronikę którejś z wyższych uczelni, ale przeszkodziła mu w tym śmierć. Mój ojciec nie podzielał jego zdania i ukrył rękopis w oczekiwaniu na… cóż, miał swoje plany… wcześniej jednak chciał potwierdzić jego autentyczność.
– Ale po co? Dlaczego wątpił w autentyczność rodzinnych dokumentów? – dopytywał się Ferdinand.
– Dziadek niezbyt interesował się historią naszego rodu i ponoć dopiero tuż przed śmiercią wspomniał mojemu ojcu o rękopisie. Teraz na mnie spoczywa obowiązek, by uczynić, co należy.
– A co należy, hrabio? – zapytał ciekawie profesor Arnaud. Hrabia d’Amis nie odpowiedział. Zerknął na zegarek, a wtedy znów pojawił się lokaj – ponad wszelką wątpliwość wyczuwał przez ściany intencje swego chlebodawcy.
– Czas odwieźć profesora Arnauda na stację.
– Samochód czeka, proszę pana – oznajmił lokaj.
– Dobrze. A więc, profesorze, widzimy się w najbliższy poniedziałek o trzeciej w pana gabinecie – rzucił hrabia na pożegnanie.
Adwokat pochylił głowę w geście, który wydał się profesorowi nieudolną imitacją ukłonu. Dziwaczne typki, pomyślał Ferdinand Arnaud, nic jednak nie powiedział.
Wiadomości podawane przez gazety były ze wszech miar niepokojące. Dobiegający końca rok 1938 okazał się prawdziwym koszmarem dla europejskiej ekonomii. Na domiar złego ten szaleniec Adolf Hitler mamił rzesze Niemców obietnicami, od których Arnaudowi ciarki przechodziły po plecach.
Profesor, podobnie jak wielu jego rodaków, uważał, że Hitler okłamuje premiera Daladiera, twierdząc, iż nie ma zapędów ekspansjonistycznych i nie dąży do wojny. Natomiast Francuzi okłamywali sami siebie, wierząc, że dzięki Linii Maginota nic im nie grozi. Profesor pocieszał się myślą, że z biegiem czasu wszystko wróci do normy, a młodzież zrozumie, iż lęku przed przyszłością nie można stłumić represjami ani obarczaniem winą za wszelkie zło cudzoziemców.
– Marnie wyglądasz. Brak snu sprawia, że zapominasz o dobrych manierach. Już drugi raz mijasz mnie bez słowa.
Ferdinand uśmiechnął się do Martine Dupont, która go zagadnęła, gdy wszedł do pokoju profesorskiego. Siedziała tam z zapalonym papierosem, a on nawet jej nie zauważył. Martine, również wykładająca historię średniowiecza, była doświadczonym i wymagającym profesorem. Wyjątkowa uroda, nadal zwracająca uwagę, mimo że Martine skończyła już czterdzieści lat, była jej największą zmorą i kłodą na drodze do kariery.
W młodości musiała uczyć się znacznie lepiej od rówieśników, by udowodnić wszystkim, że oprócz ładnej buzi ma również głowę nie od parady. Później musiała utrzeć nosa niejednemu koledze po fachu i dać do zrozumienia, że nie jest pierwszą lepszą panienką do wzięcia. Z wolnego stanu uczyniła swój znak tożsamości – nie obchodziło jej nic prócz kariery i jej właśnie poświęcała całą energię.
Martine darzyła Ferdinanda szczególną sympatią, wdzięczna, że ten nigdy nie zabiegał o jej względy.
– Przepraszam. Zgadłaś, nie wyspałem się. Wczoraj wróciłem do domu bardzo późno, a lata dają o sobie znać. Odkąd stuknęła mi pięćdziesiątka, sam siebie nie poznaję. Żona i syn powtarzają, że stałem się marudny, ale najgorsze, że jeśli nie pośpię przez osiem godzin, nie jestem sobą.
Martine uśmiechnęła się wyrozumiale.
– Nie zgadniesz, gdzie byłem – ciągnął Ferdinand.
– Skoro chodzi o ciebie, nawet nie spróbuję zgadywać.
– Tydzień temu zadzwonił do mnie kolega z uniwersytetu w Tuluzie. Prosił, bym pojechał do pewnego chdteau niedaleko Carcassonne i zbadał jakieś rękopisy należące do jego znajomego. Prosił mnie o to jako o wyjątkową przysługę, więc chcąc nie chcąc, musiałem się zgodzić. I nie żałuję.
– Znalazłeś skarb?
– Tak, chyba tak. To zdumiewający dokument, ni mniej, ni więcej tylko kronika spisana przez sekretarza inkwizycji, który szpiegował dla katarów.
Martine zmarszczyła czoło. Ją również, tak jak Ferdinanda, drażniło, że wszystko, co miało jakikolwiek związek z katarami, nabierało ostatnio ezoterycznego, nierealnego wydźwięku.
– To przepiękna historia, możesz mi wierzyć. Katarska dama prosi dominikanina, nieślubnego syna swego męża, by opisał dla potomności prześladowania, jakie cierpieli „dobrzy chrześcijanie”.
– Opowiadasz niestworzone rzeczy! – obruszyła się Martine.
– Przekonasz się, że nie zmyślam, choć przyznaję, że wszystko to brzmi trochę niewiarygodnie. Chcę, byś rzuciła okiem na ten rękopis i powiedziała, co o nim sądzisz.
– A gdzie go masz?- Hrabia przywiezie mi go w poniedziałek.
– Proszę, proszę, zadajesz się z hrabiami… – roześmiała się Martine.
– Owszem, właścicielem naszego skarbu jest pewien hrabia. I to hrabia bardzo dziwny, podobnie zresztą jak jego adwokat. Rzekłbym, że to dwaj… no, cóż, wypytywali mnie o Roche’a i Magreta…
– O Boże, potworność! To przecież jakieś tałatajstwo. Czy dokument na pewno jest autentyczny?
– Jak najbardziej, sama się przekonasz. Spróbuję namówić ich na jego publikację, choć nie będzie to łatwe.
– Dlaczego?
– Zrozumiesz, gdy wpadniesz do mnie w poniedziałek i po znasz hrabiego.
Ferdinand Arnaud spędził weekend, przeglądając swój księgozbiór w poszukiwaniu informacji o nadzwyczajnym dokumencie hrabiego d’Amisa.
Nie znalazł nic prócz tego, o czym już wiedział: że protokoły z przesłuchań nieszczęśników z Montsegur zawdzięczano gorliwości niejakiego brata Ferrera. Teraz Ferdinand dowiedział się jeszcze czegoś: jednym z sekretarzy i skrybów inkwizycji był dręczony wątpliwościami mnich, który służył dwóm Bogom – katolickiemu i katarskiemu.
Bez trudu wyobraził sobie brata Juliana. Musiał być człowiekiem inteligentnym, skoro skutecznie lawirował między dwoma brzegami pełnymi niebezpieczeństw. Ferdinand widział w nim nawet rycerza sfrustrowanego z powodu swego niechlubnego pochodzenia. Brat Julian zadziwiał go pełną sprzeczności i kontrastów osobowością, Maria natomiast wydała mu się wspaniałą niewiastą – nieustępliwą, dzielną i wojowniczą.
Pomyślał, że chętnie poznałby ich osobiście.
Nie bardzo wiedział, co hrabia d’Amis zamierza zrobić z pergaminami, choć przeczuwał, że arystokrata związany jest z jednym z tajnych stowarzyszeń domagających się przywrócenia nigdy nieistniejącego państwa katarów.
W poniedziałek, punktualnie o trzeciej, woźny oznajmił przybycie hrabiego d’Amisa. Arnaud czekał na niego wraz z Martine, której chciał przedstawić swego niezwykłego gościa.
Pierwszą niespodzianką był widok towarzyszącego hrabiemu adwokata, pana Saint-Martina. Obaj mężczyźni przywitali się chłodno z Martine, a ta, speszona, natychmiast opuściła gabinet.- Profesor Dupont należy do najwybitniejszych francuskich mediewistów – powiedział z wyrzutem Ferdinand.
– Gdyby interesowała nas jej opinia, nie przyszlibyśmy do pana – skwitował cierpko adwokat.
Ferdinand poprosił, by usiedli, po czym przedstawił im kroki, jakie zmierza podjąć w celu potwierdzenia autentyczności rękopisu. Poinformował również, że rektor uczelni wyda im zaświadczenie o odbiorze dokumentów wraz ze zobowiązaniem uszanowania ich poufności i zwrócenia ich w nienagannym stanie.
Adwokat Saint-Martin przejrzał pisma oraz warunki umowy i oświadczył hrabiemu d’Amisowi, że wszystko jest w najlepszym porządku.
– A teraz, hrabio, proszę mi powiedzieć, co pan zamierza zrobić z rękopisem. Taki skarb powinien zostać objawiony światu, zwłaszcza że mamy do czynienia z najlepszą zachowaną relacją o wydarzeniach w Montsegur. W archiwach można co prawda natrafić na przekazy zgromadzone przez inkwizycję, ale świadectwo człowieka, który przedstawia ówczesne zdarzenia z punktu widzenia obu stron, jest w rzeczy samej bezcenne. Nie ukrywam, że chętnie opublikowałbym pracę poświęconą rękopisowi brata Juliana. Koszty publikacji pokryłby uniwersytet. Chciałbym pana również prosić o zgodę na wgląd do innych rodzinnych dokumentów…
Goście słuchali profesora Arnauda, wymieniając się spojrzeniami. W końcu, jakby to wcześniej ustalili, głos zabrał hrabia:
– Drogi profesorze, wszystko w swoim czasie. Teraz najbardziej zależy mi na potwierdzeniu autentyczności rękopisu, o reszcie porozmawiamy później.
Ferdinand nie nalegał. Zrozumiał, że jego goście mają własny plan, od którego nie odstąpią ani o milimetr, i że musi czekać na lepszą okazję.
– Zgoda. Zrobimy tak, jak sobie panowie życzą. A do sprawy wrócimy innym razem.
– Kiedy będzie pan coś wiedział? – zapytał hrabia.
– Proszę do mnie zadzwonić za trzy, cztery dni…
– Nie mógłby pan podać bardziej konkretnej daty? – nalegał adwokat.
– Zapewniam panów, że bardzo mi zależy na tych pergaminach, ale proces uwierzytelniania dokumentów rządzi się własnymi prawami, których nie mogę, nie powinienem i nie chcę pogwałcić.
To będzie śmiertelny cios dla Kościoła – rzucił hrabia d’Amis.
– Dla Kościoła? Niby dlaczego? Dokumenty te mają wartość historyczną, nie zmieniają jednak faktów.
– Ale dowodzą, że jeden z członków Kościoła go zdradził – obstawał przy swoim hrabia.
– Raczej, że jeden z członków Kościoła został uwikłany w głęboko ludzki konflikt sumienia. Zresztą i to nie zmienia historii. Mogę panów zapewnić, że Kościołowi dokumenty te nie zaszkodzą.
– Jest pan katolikiem? – zapytał otwarcie Saint-Martin.
– To pytanie osobiste, na które, drogi panie, nie muszę odpowiadać. Powiem panu natomiast, że jestem historykiem i zaskarbiłem sobie szacunek kolegów po fachu pracą naukową, do której nigdy nie mieszam osobistych poglądów, bez względu na ich naturę. Badam przeszłość – nie odtwarzam jej podług własnego światopoglądu. Jeśli ma pan na pieńku z Kościołem, radzę poszukać innej broni, bo ten rękopis nie zrobi na nikim wrażenia, ma bowiem wartość historyczną, a nie polityczną, i nie zmienia historii ani o przecinek.
– Czekamy na pański telefon – powiedział hrabia, wstając.
Ferdinand poszedł z gośćmi, by dopełnić formalności potrzebnych, by móc zatrzymać tymczasowo dokumenty, po czym pożegnał hrabiego i jego adwokata w bramie uniwersytetu.
Gdy został sam, pomyślał, że większych dziwaków ze świecą szukać. Ich zamiar zaszkodzenia Kościołowi rękopisem brata Juliana był tak naiwny, że aż głupi.
Poszedł do pokoju profesorskiego porozmawiać z Martine. Gdy tylko wszedł, wyczuł wiszące w powietrzu gradowe chmury. Martine dyskutowała zawzięcie z dwoma innymi profesorami.
– Wybuchła wojna? – zapytał Ferdinand, próbując rozładować napięcie.
– Nie żartuj, bo nikomu z nas nie jest do śmiechu – rzucił pięćdziesięcioletni profesor Cernay, rówieśnik Ferdinanda.
– O co chodzi?
– Nie wierzę, że ten pomyleniec Hitler zarazi Francję swoją ksenofobią… – zaczęła tłumaczyć Martine.
– …a ja jej na to, żeby nie była naiwna – wszedł jej w słowo profesor Cernay.
– Martine próbuje za wszelką cenę idealizować wartości republikańskie. Nie chce przyjąć do wiadomości, że naród, któremu świat zawdzięcza wielką rewolucję, może ulec najniższym instynktom, zupełnie jakby rewolucja francuska nie wywlekła na światło dzienne również takich instynktów – wtrącił profesor Jean Thierry.
– Ale czas wszystko upiększa, pozbawiając dawne wydarzenia okrucieństwa i nędzy codzienności – obstawał przy swoim Cernay.
– Dzisiaj wyrzuciłam z zajęć studenta – wyjaśniła Martine. – Omawiamy właśnie epokę, która zazwyczaj wszystkim się bardzo podoba; no, sam wiesz, trzynasty wiek, Langwedocja, heretycy… Po omówieniu tematu oddałam głos słuchaczom, zachęcając ich do zadawania pytań i dzielenia się wątpliwościami. No i pewien bałwan wyskakuje mi nagle z bajeczką, że stoimy u progu nowej epoki, kiedy to Oksytania odzyska utraconą niepodległość, po czym zaczyna wygłaszać peany na cześć „nowego człowieka”, jaki powstanie z owego idealnego społeczeństwa – „człowieka czystego”, „czystej rasy”. Na koniec zaczął bajdurzyć o problemach doskwierających dzisiejszej Europie i wskazywać na Żydów jako na toczący narody nowotwór, którego należy się pozbyć.
– Słusznie zrobiłaś, wyrzucając go z zajęć – przyznał Ferdinand.
– Tak, ale teraz rozmawiamy o tym, że moim zdaniem chłopak ten jest po prostu pożałowania godnym wyjątkiem, półgłówkiem, który zaczytuje się w taniej pseudoliteraturze poświęconej katarom. Przed rokiem ukazał się w Niemczech Dwór Lucyfera. Podróż ku dobrym duchom Europy, odnosząc spory sukces w całej Europie. Wyszło toto spod pióra niejakiego Ottona Rahna, autora książki Krucjata przeciwko Graalowi. Tragedia kataryzmu - szmiry, która nawołuje do stworzenia nowej rasy. Katarzy są tam przedstawieni jako nadludzie, poganie, ezoteryczna sekta mająca pieczę nad Graalem.
– Znam te książki i masz rację, to pseudoliteratura – przyznał; Ferdinand.
– Nasza koleżanka nie dostrzega zagrożenia płynącego z idei ezoterycznych – wtrącił profesor Cernay. – Nie chodzi tylko o to, że płodzą pseudoliteraturę. Niektórzy żonglują ideami tak zmyślnie, że przemieniają je w hasła rasistowskie, a student wyrzucony przez Martine jest tego zresztą najlepszym przykładem, co gorsza, niejedynym.
– Ja zetknąłem się już z wieloma studentami rasistami – przyznał się profesor Thierry. – W mojej grupie doszło do kilku utarczek słownych, które o mały włos nie zakończyły się bijatyką. Wśród studentów są Żydzi, którzy nie chcą być traktowani jak rasa niższa i naturalnie bronią się przed atakami niektórych kolegów, choć na razie są to tylko docinki.
– Boże, istny ciemnogród! I to gdzie? Na uniwersytecie! – pomstował Cernay.
– Zaproponowałem zwołanie zebrania władz uczelnianych i wykładowców, by omówić ten temat – ciągnął Thierry – ale Martine twierdzi, że robimy z igły widły, biorąc zbyt poważnie wybryki czterech czy pięciu durniów. Uważa, że jeśli rozdmuchamy sprawę, inni studenci pójdą śladem prowokatorów, by zrobić na złość starszemu pokoleniu.
Ferdinand zapalił papierosa i zamyślił się. Nie znał odpowiedzi na pytanie nurtujące jego kolegów. Z jednej strony sądził, że ksenofobiczne postawy dające o sobie znać na uniwersytecie należy zdusić w zarodku, z drugiej jednak strony… A jeśli obawy Martine są słuszne i ich nadgorliwość sprawi, że młodzież z czystej przekory uzna za modę coś, co w rzeczywistości jest bardzo niebezpieczną ideologią? Wahał się jeszcze przez chwilę, ale w końcu logika wzięła górę.
– Martine, myślę, że nasi koledzy mają rację. Powinniśmy coś zrobić, uniwersytet nie może patrzeć bezczynnie na zagrożenie, jakim jest ksenofobia. Musimy postępować rozsądnie, piętnując bezwzględnie wszelkie jego przejawy. Dokładnie tak, jak ty to dzisiaj zrobiłaś.
– Problem w tym, że kilku naszych kolegów popiera niektóre z tych teorii… – zauważyła Martine.
– Bo nie są mediewistami – zaśmiał się Ferdinand. – Chyba będziemy musieli zorganizować dla nich kilka bezpłatnych wykładów i uzmysłowić im, jak wyglądało życie w wiekach średnich.
Rozmawiali jeszcze dłuższą chwilę. Do dyskusji włączyli się inni profesorowie, potwierdzając obawy, że na uczelni zaczęły się szerzyć radykalne poglądy nawołujące – pod wpływem teorii Hitlera – do stworzenia Europy nadludzi. Uznano jednak ostatecznie, że na francuskim gruncie te niebezpieczne idee się nie przyjmą i nie wyjdą poza nieliczne grupki fanatyków.
Orzeczenie uniwersyteckich specjalistów nie pozostawiało żadnych wątpliwości – pergaminy były autentyczne i pochodziły z połowy XIII wieku. Choć Ferdinand Arnaud spodziewał się takiego werdyktu, przyjął go z zadowoleniem. Kronika brata Juliana poruszyła go bardziej, niż był gotowy przyznać, i pragnął napisać na jej temat pracę naukową, myślał jednak o tym z duszą na ramieniu, bo hrabia cudak i jego nie mniej dziwaczny adwokat przypisywali najwyraźniej temu dokumentowi wartość inną niż tylko historyczną i naukową.
Hrabia d’Amis zaprosił profesora do zamku, by przedyskutować z nim przyszłość pergaminów. Ferdinand nie liczył zbytnio na uzyskanie zgody arystokraty na wnikliwe zbadanie kroniki, uznał jednak, że warto spróbować, nawet jeśli przyjdzie mu stoczyć pojedynek na boisku przeciwnika.
– Mogę jechać z tobą? – zagadnął go David, jego siedemnastoletni syn, prymus o spokojnym usposobieniu odziedziczonym po matce.
– Chętnie bym cię zabrał, ale nie wiem, co na to hrabia. Straszny z niego dziwak – tłumaczył Ferdinand.
– Tak mało czasu spędzasz z synem – upomniała go żona. – Ja się już przyzwyczaiłam, że widujemy się tylko przelotnie, ale! David cię potrzebuje.
Ferdinand wiedział, że Miriam ma rację, nie chciał jednak dodatkowo komplikować sprawy, pojawiając się w zamku hrabiego z synem. Zerknął na żonę i nagle przeszył go niepokój na wspomnienie przeprowadzonej przed dwoma dniami rozmowy z kolegami uniwersyteckimi na temat antysemickiej polityki niemieckiego rządu, której zdawała się przyklaskiwać część francuskiego społeczeństwa.
Miriam była żydówką. Żydówką agnostyczką, podobnie jak on był katolikiem agnostykiem. Oboje byli niepraktykujący – Miriam nie chodziła do synagogi, on nie chodził do kościoła. Nie byli wrogo nastawieni do religii, po prostu nie stanowiła ona części ich życia ani życia ich syna. Po przyjściu Davida na świat rodzicom Miriam bardzo zależało, by został obrzezany i włączony tym samym do wspólnoty żydowskiej. Ferdinand się zgodził, jego rodzice, również agnostycy, nie sprzeciwili się. „Religii nie można narzucić – powiedział wówczas jego ojciec. – Gdy David dorośnie, sam zdecyduje, w co, jeśli w ogóle, chce wierzyć”. W głębi duszy rodzice Ferdinanda uważali, że religia dzieli ludzi i jest źródłem przesądów. Oficjalnie David był więc żydem, choć dla wspólnoty starozakonnej byłby nim tak czy owak, bo według hebrajskiej tradycji religia przechodzi z matki na dzieci.
Rodzice Miriam postarali się, by David dopełnił niektórych hebrajskich rytuałów, choć robili to zawsze taktownie, nie narzucając wnukowi swej woli. A więc trzynastoletni David wziął udział w uroczystości bar miewa – żydowskim odpowiedniku katolickiej Pierwszej Komunii – symbolizującej wejście w dorosłość.
David nie wzbraniał się przed odwiedzaniem synagogi, chciał bowiem sprawić przyjemność swoim dziadkom, którzy czuli się z tego powodu bardzo dumni, zwłaszcza że Miriam była jedynaczką, a David – ich jedynym wnukiem.
Od pewnego czasu Miriam trapiły pewne pytania. Czy we Francji bycie Żydem stanie się równie niebezpieczne jak w Niemczech? Czyjej syn będzie z tego powodu prześladowany? A ona? Czy i ją spotka dyskryminacja tylko dlatego, że należy do narodu, którego religia jest jej zupełnie obojętna?
Ferdinand, pogrążony w rozmyślaniach, nie słuchał żony. Z zadumy wyrwały go dopiero jej ostatnie słowa:
– …a wtedy David go uderzył, ale…
– Co, jak?
– Czy ty mnie słuchasz? Mówię ci właśnie, że twojego syna zwymyślano od „zasranych Żydów”, że David długą chwilę znosił to spokojnie, aż w końcu się odwrócił i przyłożył mu pięścią…
– Komu? – zapytał profesor zmienionym głosem, szukając wzrokiem oczu Davida, który obserwował go w napięciu.
– No tak, jak zwykle mnie nie słuchałeś! Nawet nie wiesz, o czym mówię!
Spuścił głowę, przyznając się do winy. Prawda, nie słuchał żony. Miriam była zdenerwowana i zaniepokojona bardziej, niż się mu wydawało.
– Przepraszam, zacznij, proszę, od początku.
– Nie chcieliśmy cię martwić, więc ci nie mówiliśmy, że od jakiegoś czasu syn rzeźnika, pana Dubois, zaczepia Davida, nazywając go „starozakonnym psem” i ubolewając, że Francja nie ma swojego Hitlera. Dotychczas David unikał z nim zwady, ale wczoraj mały Dubois czekał na niego z koleżkami przed gimnazjum. Zaczęli go poszturchiwać, a co najgorsze, nikt nie stanął w obronie Davida. Nawet jego przyjaciele zostawili go i dali drapaka. Nasz syn nie mógł znieść poniżenia i uderzył tego szuję Dubois, a dzisiaj z samego rana jego ojciec przyszedł do mnie na skargę…
Przerażony Ferdinand spojrzał na Miriam i Davida. Jak się to mogło stać bez jego wiedzy? Co się dzieje? Czyżby jego koledzy mieli rację, a on nie dostrzegał, podobnie jak Martine, powagi sytuacji?
Podszedł do syna i objął go, próbując dodać mu otuchy i zapewnić o swej opiece. David zesztywniał – nie wyrywał się, lecz był wyraźnie skrępowany.
– Przykro mi, synu. Porozmawiam z ojcem tego zakapiora i obiecuję, że to się więcej nie powtórzy.
– Skąd ta pewność? – zapytał David zaczepnie. – Kto ci powiedział, że jego ojciec cię posłucha? Chyba nie wiesz, co pan Dubois o nas myśli. Niedawno byłem z mamą na zakupach i wychodząc z jatki, słyszeliśmy, jak mówił: „Nie chciałbym tych Żydowinów nawet na podroby”.
Ferdinand poczuł się, jakby wymierzono mu cios w podbrzusze. Miriam spoglądała na niego z niepokojem. Była odważna, wiedział, że nie da się zastraszyć niewybrednymi rasistowskimi obelgami, ale ich syn… Czy David jest równie silny jak jego matka, a przynajmniej jak ojciec? Godność jego syna została dotkliwie zraniona, a on nie miał o niczym pojęcia, nie wiedział, co się dzieje pod jego własnym dachem.
– Zażądam wyjaśnień od ojca tego awanturnika. Jeśli będzie trzeba, złożę na niego donos.
Ku zaskoczeniu rodziców David roześmiał się gorzko.
– Złożysz donos? Do kogo? Nie wiesz, co się wokół dzieje? Ty… przecież lubisz politykę.
– Owszem, ale nie należę do żadnej partii, dyscyplina nie jest moją mocną stroną – próbował tłumaczyć się niby-żartem.
– Ale chyba czytasz gazety… czy też nie? – Ton głosu Davida był teraz inkwizytorski.
– Ferdinandzie, martwię się – przerwała im Miriam. – Przed dwoma dniami moja matka przyszła do nas z płaczem. Dostała list od ciotki Sary. Przywieźli go znajomi, którzy uciekli z Niemiec zaraz po tym, jak zdemolowano im sklep. Opowiedzieli mojej matce, że kilka tygodni temu napadnięto również na księgarnię wujostwa. Banda „brunatnych koszul” wpadła do nich nocą, rozbiła wystawę, wyrzuciła książki na ulicę i zrobiła z nich ognisko. Ciotkę i wujka pobili. Wuj Itzhak ma złamaną rękę i prawie nie może ruszać głową, ciotka ma ciało sine od kopniaków. Są przerażeni, nie wiedzą, co robić. Ojciec chce, by natychmiast przyjechali, ale oni się wahają. Całe ich życie jest w Niemczech, ciotka pochodzi stąd, ale wuj Itzhak jest Niemcem, Niemcem z dziada pradziada, i nie potrafi pogodzić się z tym, co się dzieje.
Opowieść żony zmroziła Ferdinandowi duszę. Sara, słodka Sara, siostra jego teścia, wesoła kobieta, gotowa służyć każdemu pomocą – Była bibliotekarką, podobnie jak ojciec Miriam. Poznała Itzhaka podczas podróży do Niemiec: wstąpiła do jego księgarni, zaczęli rozmawiać i została w Berlinie. Zaaklimatyzowała się w nowej ojczyźnie. A teraz jakieś łotry ją pobiły. Ale za co? Na samą myśl o tym przeszył go dreszcz grozy.
– Powinni jak najszybciej do nas przyjechać – powiedział zatroskany. – Pomożemy im w miarę naszych możliwości. Przekaż im, że mogą na nas liczyć.
– O tym już wiedzą. Ale to ja jadę do Niemiec.
– Oszalałaś? Po co?
– Chcę na własne oczy zobaczyć, co się dzieje, i pomóc im podjąć decyzję. Są przerażeni, nie wiedzą, co robić. Boją się zostawić całe dotychczasowe życie. Stracili już księgarnię, teraz obawiają się, że stracą dom. Od jakiegoś czasu nie mogą pokazywać się na mieście bez przyszytej do ubrania gwiazdy Dawida identyfikującej ich jako Żydów.
– To średniowieczny zwyczaj… – zaczął tłumaczyć Ferdinand.
– Tak, średniowieczny zwyczaj, który nigdy nie został zapomniany – przerwała mu smutno Miriam. – Jak zwykle za wszystko obwinia się Żydów, bo są „inni”, bo można się na nich wyżyć za własne porażki. A poza tym to przecież my zabiliśmy Chrystusa. Przybiliśmy go do krzyża i…
– Przestań, na miłość boską! Co ty wygadujesz?! Akurat ty!
– Wiesz, Ferdinandzie? Zaczynam czuć się Żydówką. Zmieszał się na te słowa. Oczy jego żony iskrzyły gniewnie, jakby i on przyłożył rękę do tego, co dzieje się w Niemczech, lub trzymał stronę francuskich sympatyków Hitlera.
Nie wiedział, co powiedzieć, był poruszony opowieścią Miriam. Znał sytuację w Niemczech od jeżdżących tam kolegów z uczelni. Przed rokiem zorganizowano nawet na uniwersytecie zbiórkę funduszy, by wesprzeć kilku profesorów żydowskiego pochodzenia, którzy uciekli przed panującym tam klimatem terroru i nienawiści. Nie, słowa Miriam nie były dla niego niczym nowym. Rządzący Front Ludowy zapewniał co prawda, że Francja nigdy nie pójdzie siadem Niemiec, ale przecież ojciec zapowiedział mu już, że republika przegra wojnę w Hiszpanii – nazizm mógł więc równie? dobrze zatriumfować także w Paryżu.
Jego ojciec mawiał, że jest Katalończykiem z Perpignan. Mieli krewnych w Hiszpanii, po drugiej stronie granicy – republikanów i socjalistów, jak ojciec. Napływające od nich wiadomości były coraz bardziej niepokojące: wujowie polegli na wojnie, kuzyni zaginieni w bitewnej zawierusze… Faszyzm zdaje się zwyciężać na wszystkich frontach.
Jego świat się rozsypuje, a on nadal pomaga młodzieży zrozumieć średniowiecze. Ferdinand wiedział, że działające dotąd w ukryciu francuskie ligi faszystowskie nie boją się już ujawniać. Być może pan Dubois i jego syn należą do którejś z nich.
Postanowił spełnić prośbę syna i zabrać go do zamku hrabiego d’Amisa. Nie wiedział, jak przyjmie to gospodarz, niewiele go to jednak obchodziło. David go potrzebował, pragnął pewników, ojcowskiej opieki. Odłożył rozmowę z Miriam do ich powrotu. Pomysł wyjazdu do Niemiec był szaleństwem, Ferdinand zamierzał ją od niego odwieść.
W drodze do Carcassonne rozmawiali o wymianie zdań między Ferdinandem a panem Dubois, który okazał się najprawdziwszym faszystą i nazwał profesora marnym patriotą za to, że wymieszał swą francuską krew z nieczystą krwią Żydówki. Profesor skwitował tę uwagę tubalnym śmiechem, czym jeszcze bardziej rozjuszył rzeźnika, i powiedział mu, żeby się nie kompromitował. Gdy odwiesił słuchawkę, poczuł gorycz w ustach. Całą duszą pogardzał panem Dubois, przeczuwał jednak, że ten człowiek może być niebezpieczny.
Ze stacji udali się na zamek samochodem hrabiego, który na nich czekał.
D’Amis zaprosił profesora na kolację, chciał mu przedstawić swych niemieckich znajomych – znawców literatury średniowiecznej.
Majordomus powitał paryskich gości w bramie zamku. Z kamienną twarzą przyjął wiadomość, że profesor przyjechał z synem.
– Przykro mi, nie zdążyłem uprzedzić hrabiego. Tak czy owak, nie zabawimy długo.
Majordomus zaprowadził ich do komnaty, gdzie Ferdinand podczas swej pierwszej wizyty zapoznał się z rękopisem brata Juliana.
Po chwili do pokoju wkroczył hrabia w towarzystwie małego chłopca, najwyżej dziesięcioletniego, oraz nieodłącznego adwokata, Pierre’a de Saint-Martina.
– Profesorze, przekazano mi, że przyjechał pan z synem… Ach, przecież to już prawdziwy mężczyzna! Mój syn Raymond oprowadzi go po zamku. Oczywiście będziecie moimi gośćmi tej nocy, mam nadzieję, że przywieźli panowie niezbędne drobiazgi…- Nie chciałbym sprawiać kłopotu, jednak nieprzewidziana sytuacja zmusiła mnie…
– Nie ma mowy o kłopocie! Każę wypakować bagaże z samochodu, później lokaj pokaże panom pokoje gościnne. A teraz, profesorze, nie mogę się już doczekać, by poznać wyniki pańskich: badań.
Gdy Ferdinand odprowadzał wzrokiem Davida, który oddalił się w ślad za Raymondem – jasnowłosym malcem o wielkich zielonych oczach odziedziczonych po ojcu – poczuł, nie wiadomo dlaczego, nagły niepokój. Zdumiała go oziębłość tego dziesięciolatka, który przypominał miniaturowego żołnierzyka, karykaturę kogoś znacznie starszego.
– A więc, profesorze, zamieniamy się w słuch – ponaglił gościa hrabia.
Od samego początku spotkania adwokat nie odezwał się słowem, przywitał się tylko lekkim skinieniem głowy.
Przez prawie godzinę Ferdinand rozprawiał o pergaminach, wynikach prób laboratoryjnych, o opinii swych kolegów po fachu, a przede wszystkim o wyjątkowej okazji przedstawienia światu tego unikalnego średniowiecznego klejnotu i możliwości kontynuowania badań, jeśli hrabia udostępni mu inne dokumenty z rodzinnego archiwum.
– Kronika brata Juliana może mieć związek z pozostałymi pismami przechowywanymi przez pańską rodzinę. Warto to sprawdzić – zakończył.
Hrabia chłonął pożądliwie jego słowa, natomiast na twarzy adwokata nie drgnął ani jeden mięsień, jakby to, o czym mówi Ferdinand, wcale go nie interesowało – ziewnął nawet kilka razy.
– Dobrze, gdy tylko potwierdzi pan autentyczność dokumentów, zastanowię się nad pańską propozycją, proszę jednak nie żądać natychmiastowej odpowiedzi. Dla pana, profesorze, kronika ma tylko wartość historyczną, lecz dla mnie… dla mnie i mojej rodziny to coś więcej.
Ferdinand próbował dojrzeć w hrabim d’Amisie potomka energicznej i rezolutnej Marii oraz szlachetnego rycerza Juana z Ainsy, który bez słowa pozostał w rodzinnej posiadłości, nie upominając się o swoje prawa. Porównał również swego gospodarza z porywczym templariuszem oraz z jego bratem Julianem. Postaci te wydały mu się bardziej ludzkie niż ten nadęty hrabia, który bardziej przypominał statystę z opery niż arystokratę z krwi i kości.
– Oferta uniwersytetu jest szczodra – kusił go Ferdinand.
– Nie wątpię, odłóżmy jednak tę sprawę na później. Teraz, jeśli pan pozwoli, zajmę się pozostałymi gośćmi. Kolacja zostanie podana o siódmej, tymczasem proszę się rozgościć i odpocząć po podróży. Coś mi mówi, że pański syn jest w stajni. Raymond uwielbia konie i zawsze ciągnie tam gości, zwłaszcza że mamy kilka wspaniałych okazów.
– Bardzo się nudzisz? – zapytał syna, wiążąc mu krawat, gdy przygotowywali się do kolacji.
– Co za dziwni ludzie! Straszni sztywniacy. Nawet ten mały Raymond to cudak, jakich mało. Wiesz, o czym nawijał? O katarach i nikczemności Kościoła katolickiego… Nie ma co, biednemu dzieciakowi zrobili pranie mózgu.
– Tak, są trochę dziwni – przyznał Ferdinand.
– Skoro za nimi nie przepadasz, to co my tu robimy?
– Czasami nie można tak po prostu odmówić. Już ci wspomniałem, że znajomy profesor z Tuluzy, mój dawny promotor, poprosił mnie, bym rzucił okiem na pewne pergaminy stanowiące jedyny w swoim rodzaju dokument. Prawdę mówiąc, cieszę się, że mogłem przeczytać kronikę brata Juliana, bo to doprawdy poruszające świadectwo.
Lokaj zaprowadził ich do jadalni. Gospodarz i jego goście, nawet Raymond, mieli na sobie smokingi.
– My to co innego – szepnął Ferdinand do syna – należymy do inteligencji.
– Nie martw się. W takim wdzianku czułbym się jak pajac, popatrz tylko na tego małego…
Hrabia przedstawił nowo przybyłym pozostałych gości – trzech mężczyzn i dwie kobiety, nie licząc adwokata. Ferdinand pomyślał, że zamek najwyraźniej nie ma swej damy, żadna z kobiet nie została mu bowiem przedstawiona jako pani domu.
– Baron von Steiner z małżonką, baronową von Steiner, hrabiostwo von Trotta oraz pański kolega po fachu, profesor Henrich Marbung z uniwersytetu w Berlinie. Pana Saint-Martina i mojego syna Raymonda już pan zna…
Z początku gawędzili o sprawach błahych przy lampce szampana. Dopiero podczas pierwszego dania Ferdinand zorientował się, że zasiadł do kolacji z grupką wyrafinowanych faszystów.- Całe Niemcy są zachwycone Rahnem – mówił profesor berlińskiego uniwersytetu. – I trudno się dziwić, skoro umiał on dojrzeć rzeczy wielkie tam, gdzie inni widzieli tylko kamienie i słowa.
– Ma pan na myśli Ottona Rahna, autora Krucjaty przeciwko Graalowil - zapytał Ferdinand.
– Właśnie jego. Mam zaszczyt znać osobiście tego wybitnego człowieka. Przybyłem tu z misją odszukania…
– Graala? – wszedł mu w słowo Ferdinand wyraźnie rozbawiony.
– Dziwi to pana, profesorze?
– Dziwi mnie, że profesor uniwersytetu w Berlinie chce szukać czegoś, co nie istnieje. Graal to legenda, kreatywny wynalazek literacki…
– Zaprzecza pan istnieniu Graala? – zapytał hrabia von Trotta.
– Oczywiście. Nie odmawiam Rahnowi wyobraźni, jego teorie są bowiem dość sugestywne, jednak sama książka pozbawiona jest wartości historycznej; zresztą nic dziwnego, skoro autor nie jest historykiem, lecz pisarzem, który w sposób godny podziwu puścił wodze fantazji.
– Jak pan śmie…! – profesor Marbung nie krył oburzenia. – Powinien pan wiedzieć, że Rahn czerpał informacje z najlepszych; źródeł, zna tę krainę lepiej od pana, a wszystkie wysuwane przez niego hipotezy oparte są na faktach, nie na domysłach.
– Przykro mi, ale muszę z panem polemizować. Wiem, żel książki Rahna odniosły wielki sukces i że wiele osób ślepo wierzy w jego supozycje, jednak opisywana przez niego Langwedocja nigdy nie istniała, a jego barwne hipotezy nie mają żadnych podstaw naukowych – obstawał przy swoim Ferdinand.
– Jest pan bardzo kategoryczny w swych sądach – zauważył baron von Steiner.
– Jestem kategoryczny w dyskusjach o tym, na czym się znam, i nie pozwolę na wymyślanie nowej historii, nawet jeśli miałoby to służyć jej upiększeniu. A jeśli chodzi o wyjawiony przez Ottona Rahna zamiar odnalezienia wspólnego wątku między Montsegur i Montsalwatem, zamkiem opisywanym przez Wolframa von Eschenbacha w Parsifalu, zapewniam, że to zadanie równie szczytne, co płonne. Żałuję, że nie mogę państwa zadowolić inną opinią.
– Poprosiłem pana Arnauda o potwierdzenie autentyczności interesującego nas rękopisu ze względu na szacunek, jakim cieszy się w kręgach naukowych – wyjaśnił hrabia d’Amis. – Profesor nigdy nie wyraziłby nihil obstat [8] w stosunku do czegoś, czego nie byłby naprawdę pewien. Dlatego nieocenioną wartość ma dla mnie jego uznanie dla moich rodzinnych pergaminów.
– Może uda nam się namówić profesora do współpracy – wyraziła nadzieję baronowa von Steiner.
– Do współpracy? Nie sądzę, by profesor był jednym z naszych – odezwał się adwokat Saint-Martin. – Skłonny jestem raczej sądzić, że byłby przeszkodą…
– Nie bardzo rozumiem… – zaczął Ferdinand.
– Drogi profesorze, należymy do pewnego… towarzystwa kulturalnego. Próbujemy odkryć tajemnicę katarów i w miarę możliwości odnaleźć Graala. Pan nie wierzy co prawda w jego istnienie, jednak wielu pańskich kolegów po fachu jest innego zdania…
– Żaden szanujący się naukowiec nie wierzy w istnienie Graala – uciął Ferdinand, przerywając wywód hrabiego von Steinera.
– Pan wierzy tylko w to, co pan widzi – stwierdził hrabia.
– Jestem uczonym, mój oręż to wiedza i rozum.
– Czy wierzy pan przynajmniej w Boga, profesorze? – zagadnęła hrabina von Trotta.
– To samo pytanie, moim zdaniem niestosowne, zadano mi przed kilkoma dniami. Moje poglądy religijne są moją osobistą sprawą i nijak się nie mają do mojej pracy naukowej.
– Nie męczmy profesora – próbował ratować sytuację hrabia d’Amis. – Pięknie, nie powiem, próbujemy go zwerbować dla sprawy… Lepiej wypijmy za to, by nasze spotkanie stało się zalążkiem owocnej przyjaźni i współpracy. Wszystkich nas interesuje prawda, właśnie jej szukamy. Profesorze, przyłączy się pan do ekipy, jaką tworzę w celu poszukiwania prawdy o kataryzmie?
– Proszę mi wybaczyć, hrabio, ale nie trzeba szukać czegoś, co już dawno zostało ujawnione. Mówiłem panu, że drażnią mnie wszelkie nierealne hipotezy dotyczące katarów. To absurd, z którym nie chcę mieć nic wspólnego.
– Proponuję panu kierowanie naszym zespołem… Będziemy szukali tam, gdzie pan nam wskaże – nalegał hrabia.
– Sęk w tym, że nie ma czego szukać. Co najwyżej natrafimy na jakiś zapomniany dokument inkwizycji lub świadectwo równie piękne, jak to zachowane w pańskim archiwum rodzinnym, lecz nic poza tym. Graal nie istnieje.
– Twierdzi pan, że nie istnieje święty kielich? – dopytywał się adwokat Saint-Martin.
– Tak właśnie twierdzę. Naprawdę wierzy pan, że kielich, z którego Jezus pił wino wraz z uczniami, przetrwał dwa tysiące lat? Czyżby jeden z apostołów wsunął go za pazuchę z myślą o potomności?
– Pan w nic nie wierzy! – wykrzyknęła baronowa von Steiner. – Przecież to oczywiste, że Graal nie jest kielichem, alej czymś… czymś więcej, czymś, co może przywracać zdrowie i daje swemu właścicielowi nieograniczoną władzę.
– Łaskawa pani, ja nie mylę wiary z przesądami.
– Dobrze, a skarb katarów? Co według pana się na niego składało? – zapytał adwokat Saint-Martin.
– Złoto, srebro, monety, trochę kosztowności i… nic więcej. Po prostu rzeczy, które damy i rycerze przekazali w darze Kościołowi Dobrych Chrześcijan. Nie szukajcie talizmanu, bo nie istnieje.
– Mimo wszystko chcielibyśmy na pana liczyć – nie rezygnował hrabia.
– Przykro mi, jestem zajęty.
Zapanowała krepująca cisza. David patrzył na ojca z podziwem. Nigdy dotąd nie widział, by z taką stanowczością narzucał swój naukowy autorytet. Był pod wrażeniem jego odwagi okazanej w tak stresującej sytuacji i wobec tej bandy dziwaków.
– Co pan sądzi, profesorze, o wydarzeniach w Niemczech? – zapytała baronowa von Steiner, próbując skierować rozmowę na inne tory.
– Martwią mnie, nawet bardzo. Myślę, że Adolf Hitler stanie się zmorą nie tylko Niemiec, ale całej Europy.
– Nie podziela pan filozofii naszej rewolucji? – dopytywała się baronowa.
– Pani rewolucji? Trudno mi sobie panią wyobrazić w roli rewolucjonistki.
– Niech pan nie będzie niemądry! – obruszyła się baronowa. – Hitler zmienia oblicze Niemiec, zmieni również oblicze świata. Francja będzie musiała pogodzić się z wyższością jego ideologii.
– Zapewniam panią, baronowo, że rzesze osób myślących podobnie jak ja zrobią wszystko, byle tylko ideologia pani Fuhrera nie wydostała się poza granice Niemiec.
– Na Boga, nie mówmy o polityce – hrabia d’Amis próbował zażegnać niebezpieczeństwo. – Interesuje nas historia i dlatego zabiegam o pomoc profesora. Powinien pan wiedzieć, panie profesorze, że mój serdeczny przyjaciel, profesor Marbung, przedstawił władzom swej berlińskiej uczelni moją propozycję powołania zespołu naukowego, który zgłębiłby całą prawdę o państwie katarów, i ponoć pomysł spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem. Ja również jestem gorącym wielbicielem Ottona Rahna i naturalnie pragnąłbym, aby i on przyłączył się do naszego projektu…
Mały Raymond, który do tej pory obserwował tylko, zafascynowany, rozmówców, wtrącił się nagle do rozmowy, zadając pytanie profesorowi Arnaudowi:
– Lubi pan nazistów?
Hrabia przeszył syna wzrokiem pełnym lodowatej furii. Davidowi wydało się, że w zielonych oczach, które Raymond spuścił zawstydzony, oprócz zmieszania dostrzega również strach.
– Nie, synku, nie lubię nazistów – odpowiedział Ferdinand, patrząc nie na chłopca, ale na hrabiego.
– Co też ci chodzi po głowie, Raymondzie! – skwitował adwokat.
Do jadalni wkroczył majordomus, oznajmiając, że zaprasza do bawialni na kawę. Jego pojawienie się zostało przyjęte przez oniemiałych stołowników z ulgą.
W drodze do salonu Ferdinand podszedł do hrabiego.
– Chyba lepiej będzie, jeśli wyjedziemy. Nie chcę pana dłużej kłopotać moją obecnością, ani pana, ani pańskich gości. Proszę powiedzieć szoferowi, by zawiózł nas do Carcassonne, z pewnością znajdziemy tam jakiś hotel…
– Ależ profesorze! Za kogo pan mnie bierze? Jest pan moim gościem i ma pan pełne prawo bronić swych poglądów. Obraziłby mnie pan, wyjeżdżając. Jutro szofer zawiezie pana na stację, jak już ustaliliśmy. A jeśli chodzi o wybryk mojego syna… mam nadzieję, że puści pan całe zdarzenie w niepamięć. Dziecko jak to dziecko, nasłucha się rozmów dorosłych, niewiele z nich rozumiejąc, i… Nie chciałbym, by wyrobił pan sobie o nas mylne przekonanie…
Ferdinand bał się przyznać, że czuje się w zamku nieswojo, wolał więc nie nalegać, by nie uznano go za grubianina. Z równowagi wyprowadził go chyba komentarz baronowej von Steiner wychwalającej Hitlera.
Przy kawie i koniaku goście wyraźnie się odprężyli, tylko Ferdinand nadal był spięty.
Hrabia poprosił go, by wyjaśnił obecnym znaczenie rękopisu brata Juliana.
Płomiennymi słowami Arnaud opisał kronikę mnicha, o nim samym mówił natomiast jak o dobrym znajomym.
– W jaki sposób pańskiej rodzinie udało się przechować pergaminy? – zapytała hrabiego baronowa von Steiner.
– Sam nie wiem. Zapewne przekazywano je z pokolenia na pokolenie z zastrzeżeniem, by ich nie ujawniano, póki nie nadejdzie właściwy moment – wyjaśnił hrabia.
– Moment pomszczenia krwi niewinnych. Po słowach adwokata zapadła cisza.
David, który do tej pory się nie odzywał, zerknął na ojca i nim ten zdążył go powstrzymać, zapytał:
– Kto i jak ma pomścić krew niewinnych?
– Najlepszą zemstą będzie dopuszczenie ich do głosu – stwierdził adwokat – upomnienie się o ich prawa, wyzwolenie Langwedocji spod okupacji francuskiej.
– Ale państwo są przecież Francuzami! – zdziwił się David.
– Jesteśmy Oksytańczykami siłą zamienionymi we Francuzów.
– To nie była arkadia… – wtrącił Ferdinand.
– Zna pan historię – rzucił zaczepnie Saint-Martin.
– Znam i dlatego wiem, że życie w średniowieczu nigdzie nie było godne pozazdroszczenia, nawet tutaj. Państwo katarskie nie istnieje, jest po prostu wytworem bujnej wyobraźni kilku dziewiętnastowiecznych pisarzy i zapaleńców, którzy wyidealizowali kulturę trubadurów i nadali temu okresowi obraz przesadnie romantyczny. Co ciekawe, ludzie wszelakiej maści i ideologii odwołują się do nieszczęsnych katarów: antyklerykałowie, ezoterycy, nacjonaliści, liberałowie… Wszyscy przerabiają ich na własne kopyto, dopatrując się w ich postawie śladów własnej filozofii. Żaden okres w historii nie jest dzisiaj tak wypaczany i błędnie interpretowany jak właśnie czasy katarów.
– Pan nie jest Oksytańczykiem – powiedział z naciskiem adwokat.
– No, może trochę. Mój ojciec pochodzi z Perpignan, a matka z Tuluzy, więc coś mnie łączy z tą ziemią, choć, jeśli mam być szczery, obojętne jest mi moje pochodzenie, podobnie zresztą jak ochodzenie innych. Obchodzi mnie natomiast co innego: miejsca, dzie czuję się dobrze, miłe towarzystwo, ludzka godność, sprawiedliwość i pokój. Pochodzenia się nie wybiera.
– Wyrzeka się pan własnych korzeni? – zapytał hrabia von Trotta.
– Nie czuję potrzeby się w nich utwierdzać. Ważne jest to, co osiągamy w życiu, nie to, gdzie przyszliśmy na świat. Miejsce urodzenia może wpłynąć na mój kosmos wrażeń intymnych, smaków i zapachów, natchnąć muzyką i pejzażami, nie chcę i nie pozwolę jednak, by zaważyło na mojej osobowości.
– Jest pan komunistą? – zainteresował się profesor Marbung. Ferdinand nie wiedział, czy odpowiadać na to impertynenckie pytanie, lecz uznał, że jeśli tego nie zrobi, zachowa się jak tchórz skrywający własne poglądy.
– Jestem demokratą. Nie należę do żadnej partii.
– No tak! – wykrzyknął profesor Marbung. – Nie wyobrażam sobie, hrabio d’Amis, bym mógł pracować z profesorem Arnaudem.
Hrabia wbił w niemieckiego uczonego zielone lodowate źrenice, po czym stwierdził:
– Drodzy państwo, mnie chodzi o jego naukowe kompetencje. Adwokat Saint-Martin już miał coś powiedzieć, ale najwyraźniej zmienił zdanie. Nie rozumiał postawy hrabiego ani uporu, z jakim próbował zjednać Arnauda dla ich sprawy.
– Hrabio… – chciał zaprotestować profesor Marbung.
– Nie kłóćmy się. Zależy mi na udziale obu panów w naszym projekcie. Proszę zachować własne poglądy, a talent i wiedzę poświęcić służbie historii.
– Obawiam się, panie hrabio, że mnie pan nie zrozumiał – rzucił ostro Ferdinand. – Nie zamierzam uczestniczyć w żadnym projekcie opartym na urojeniach. Zresztą nie mam czasu. Praca na uniwersytecie pochłania mnie bez reszty. Jeśli się pan zgodzi, z przyjemnością popracuję nad kroniką brata Juliana, przedstawię ją światu, opublikuję i opiszę, ale… nie chcę mieć nic wspólnego z żadnym innym projektem.
– Porozmawiamy o tym później, profesorze, później… – Przystał hrabia.
Pociąg do Paryża odjeżdżał o piątej po południu. Ferdinand nie miał ochoty zostać w zamku ani chwili dłużej, ale hrabia nie zamierzał wypuścić go choćby minutę wcześniej.
Rankiem próbował skusić go propozycją, którą Arnaud prawie przyjął.
– Chcę, by napisał pan historię katarów, nową historię katarów; by przeprowadził pan niezbędne badania, przeszukał archiwa, wykorzystał kronikę brata Juliana, i jeśli uważa pan, że to wszystko bajki, by przyczynił się pan do rozwiania wątpliwości związanych z Graalem. Ale przede wszystkim, by ustalił pan z historycznego punktu widzenia, ile może być w tych graalowych pogłoskach prawdy. Porozmawiam z pana przełożonymi, poproszę, by zwolniono pana na jakiś czas z akademickich obowiązków. Koszty biorę oczywiście na siebie.
Ferdinand, chcąc się uwolnić od natarczywego hrabiego, obiecał, że przemyśli jego propozycję. Potem schronił się w swym pokoju. Tego ranka nie spotkał nikogo z gości oprócz adwokata Saint-Martina i profesora Marbunga.
Mały Raymond znów zaprosił Davida na wyprawę do stajni.
– Wczoraj pytałeś o nazistów. Dlaczego?
– Nie wolno mi o tym rozmawiać – odpowiedział Raymond.
– Czemu?
– Twój tata cię bije?
– Nie! Nigdy! Czasami mnie ukarze, ale bić… Nigdy mnie nie uderzył. A twój tata cię bije?
Raymond nie odpowiedział od razu, wyciągnął tylko rękę ku grzbietowi kasztanowej klaczy.
– Muszę się nauczyć… Muszę się nauczyć brać na siebie odpowiedzialność. Jeśli nie robię tego dobrze, zasługuję na karę.
– Zależy na jaką – stwierdził David.
– Niektóre osoby są… są inne, należą do szczególnej rasy. I… właśnie… ja… ja należę do tych osób, tak jak mój tata, jak pan Saint-Martin i znajomi taty. Co do ciebie, sam nie wiem… nie wyglądasz na jednego z nas, a twój tata…
– Jestem dumny z mojego taty, choćby dlatego, że jest demokratą – obruszył się David, zapominając, że rozmawia z dziesięciolatkiem.
– Demokraci, socjaliści i komuniści to nowotwór społeczny, podobnie jak Żydzi – wyrecytował Raymond.
David nie poczułby się straszniej, nawet gdyby go spoliczkowano. Zeszłej nocy ojciec polecił mu, by nie wdawał się w dyskusje z tymi ludźmi, on jednak chciał wiedzieć, pytać… Z całego zamkowego towarzystwa tylko Raymond zwracał na niego uwagę i właśnie wypowiedział przeklęte słowo „Żyd”.
– Ja jestem Żydem – rzucił hardo. – I nie jestem żadnym nowotworem.
Raymond w pierwszej chwili zmartwiał, potem przygryzł wargę i puścił się biegiem w stronę zamku. Bał się gniewu ojca, bo może znowu za dużo powiedział, a przecież po wczorajszym laniu piekły go jeszcze pośladki – ojcowski pas zdarł z nich skórę i materiał spodni dotkliwie drażnił bolące miejsce. W bramie zamku malec wpadł na profesora Marbunga.
– To Żydzi! – wykrzyknął.
– Żydzi? Kto? – spytał niespokojnie profesor.
– On i jego tata. Sam się przyznał – dodał malec, wskazując na stajnie, na tle których odcinała się sylwetka Davida.
Profesor Marbung i Raymond weszli do zamku i udali się do hrabiego d’Amisa, którego zastali w gabinecie gawędzącego z Saint-Martinem.
– Hrabio! Pański syn powiedział mi właśnie coś przerażającego!
Ton profesora Marbunga tak wystraszył obu mężczyzn, że zerwali się z miejsc w przeczuciu jakiegoś nieszczęścia.
– Co się stało? Raymondzie, co ci jest?
– To Żydzi – powtórzył malec. – David sam się przyznał.Hrabia d’Amis zacisnął pięści, próbując zapanować nad złością.
– To zmienia postać rzeczy - mruknął adwokat.
– Za nic nie będę współpracował z Żydami. Nie pozwolę, by jakiś parszywy starozakonny został wtajemniczony w nasze plany… Zacząłem już coś podejrzewać, gdy ten profesorek z uporem maniaka odwodził nas od poszukiwania Graala! – rzucił z furią Marbung.
– A jednak… popełnilibyśmy błąd, rezygnując z pomocy takiego specjalisty. Zresztą jego dawny promotor z uniwersytetu w Tuluzie nie wspomniał, by Ferdinand Arnaud był Żydem… tłumaczył hrabia.
– Raymond dowiedział się tego od jego syna… – przekonywał adwokat. – Sprawa jest więc chyba oczywista.
Nikt nie zauważył Davida, który obserwował ich od progu z oczami pełnymi wściekłości i wzgardy.
– To ja jestem Żydem, nie mój ojciec.
Odwrócili się zaskoczeni i zmieszani nieoczekiwanym pojawieniem się nastolatka. Od jak dawna tam stoi, słuchając ich rozmowy?
– Młody człowieku, nie uczono cię, że to brzydko podsłuchiwać pod drzwiami? – rzucił w końcu hrabia.
– Drzwi były otwarte, zresztą muszę tędy przejść w drodze do swojego pokoju.
– Tak czy owak, dżentelmeni nie podsłuchują cudzych rozmów. Jednak skoro już pan to zrobił, proszę do nas – zwrócił się do niego hrabia rozkazującym tonem.
David wszedł niepewnym krokiem. Najchętniej pobiegłby do ojca, bał się jednak sprzeciwić hrabiemu.
– Usiądź, młody człowieku.
Raymond, adwokat Saint-Martin i profesor Marbung czekali w napięciu na słowa d’Amisa, który powiedział:
– Cóż, wie pan zapewne, młody człowieku, że niektórzy ludzie mają uprzedzenia i nie lubią Żydów, obwiniają ich bowiem o pewne przykre rzeczy dziejące się na świecie. Mnie jednak mało obchodzi zdanie innych, obchodzi mnie natomiast historia i chcę, by pański ojciec wziął udział w moim projekcie, bez względu na to, czy jest, czy nie jest Żydem.
– Pański syn mówi, że Żydzi to nowotwór społeczny.
– Mój syn ma dziesięć lat, przysłuchuje się rozmowom, których nie rozumie, i w rezultacie zachowuje się nieraz… że tak powiem… nieroztropnie. Młody człowieku, proszę pana w jego imieniu o wybaczenie.
David nie wiedział, co odpowiedzieć. Wbił wzrok w profesora tylarbunga w nadziei, że da mu on jakikolwiek pretekst, by wstać i unieść się gniewem.
Jednak profesor nie wyglądał na zainteresowanego utarczką – niewidzącym wzrokiem śledził esy-floresy unoszące się z jego cygara.
– Lepiej poszukam ojca. – To była jedyna odpowiedź, jaka przyszła Davidowi do głowy.
– Oczywiście, proszę tylko nie zawracać mu głowy zwykłymi nieporozumieniami.
David odwrócił się i ruszył ku schodom, licząc, że zastanie ojca w pokoju. Chciał go poprosić, by jak najszybciej opuścili zamek, choćby na piechotę.
– Ach, już jesteś! – Ferdinand leżał na łóżku zatopiony w lekturze. Na jego twarzy malowało się znużenie. – Przykro mi, że nie możemy wyjechać już teraz. Obawiam się, że będziemy musieli jeszcze zjeść z tymi ludźmi obiad.
– Oni mówią, że Żydzi to nowotwór – odparł David ze wzburzeniem.
Ferdinand uniósł się niespokojnie. Widział, że jego syna coś dręczy.
– Co ty wygadujesz?
– To Raymond… Ten chłopiec mówi na głos to, czego jego ojciec i cała reszta nie mają odwagi powiedzieć – wyjaśnił David. – Według nich największym grzechem jest bycie demokratą i Żydem. Usłyszałem też niechcący ich rozmowę. Profesor Marbung powiedział, że skoro jesteś Żydem, nie będzie z tobą współpracował, i że chcesz im przeszkodzić w odnalezieniu Graala.
– Co za bzdury! W tej chwili idę porozmawiać z hrabią. Możemy wyjechać wcześniej, wymienimy bilety na dworcu.
David zdawał się odzyskiwać spokój, choć Ferdinand widział, że jego syn cierpi – chłopiec poczuł się nagle jak odmieniec, wyrzutek społeczny.
– Co jest złego w byciu Żydem? Dlaczego tylu ludzi nas nienawidzi?
– Ignoranci nienawidzą tego, czego nie znają. Zresztą historia Europy obfituje w plugawe wydarzenia: inkwizycja, pogromy… Zyd to cudzoziemiec lub ktoś inny, na kogo można zrzucić winę za zło nękające świat. To wymówka, której używają rządzący, by odwrócić uwagę od swoich powinności i skierować ją na społeczeństwo. Poza tym ostrzą sobie zęby na żydowski majątek i wolą wymigać się od spłaty pożyczek zaciągniętych u wspólnoty staro-zakonnej.
– Dziadkowie nie są bogaci, ciocia Sara też nie… – mruknął David.
– To prawda. Nie była też bogata większość Żydów spalonych na stosach. Największa przewrotność oprawców polega na przekonaniu ofiary, że zawiniła i musi ponieść karę. Ofiara godzi się z tym w głębi duszy i zastanawia, na czym polega jej grzech. Nie, synku, nie pytaj, dlaczego naziści prześladują ciocię Sarę, w czym zawinili twoi dziadkowie i czym ty sam zasłużyłeś sobie na ludzką nienawiść. Już samo takie pytanie jest potwornością.
– Nadal jednak nie rozumiem, skąd się ta nienawiść bierze. Nie wyobrażasz sobie, z jaką pogardą Raymond powiedział, że Żydzi to nowotwór społeczny, a profesor Marbung… Profesor Marbung jest chyba najgorszy z nich wszystkich.
Rozmowę przerwało delikatne pukanie do drzwi. Majordomus przekazał im prośbę hrabiego, by przyszli do bawialni.
Ferdinand westchnął. Miotał się między pragnieniem zbadania kroniki brata Juliana a potrzebą ucieczki z zamku. Dusił się w jego murach.
D’Amis czekał na nich w salonie w towarzystwie Raymonda i adwokata Saint-Martina.
Ferdinand dostrzegł, że mimo pozornej pewności siebie hrabia podświadomie zaciska i otwiera nerwowo prawą pięść.
Z twarzy Raymonda wyczytać można było ból i strach, choć jednocześnie patrzył na Davida z wyraźnym wyrzutem.
– Profesorze, rozmawiałem już z pańskim synem i przeprosiłem go, teraz chcę prosić o wybaczenie również pana. Przyznaję, że zachowanie Raymonda i jego uwagi były karygodne i zupełnie nie na miejscu. Proszę wybaczyć zniewagę jemu, a również i mnie. Nie chciałem panów, broń Boże, urazić, szczerze mówiąc, zrażanie sobie pana nie leży w moim interesie.
– Komentarze Raymonda powinny pana niepokoić – rzuci chłodno Ferdinand.
– Chłopiec został już za nie ukarany. Zapewniam pana, że; nieprędko zapomni swój błąd.
– Błędem nie są słowa, ale myślenie w ten, a nie inny sposób – odparł Ferdinand.
Przecież wie pan, jak to jest z dziećmi: nasłuchają się tego i owego, a potem wszystko im się plącze i…
…twierdzą, że bycie Żydem lub demokratą to najgorszy z nowotworów? – W głosie Davida pobrzmiewały ból i złość.
Hrabia spojrzał na niego, po czym bez słowa dał znak synowi, by zdjął marynarkę i podciągnął koszulę. Raymond zbladł, a zaraz potem zaczerwienił się zawstydzony.
Ma widok obnażonych pleców malca Ferdinand i David krzyknęli ze zgrozy – na ciele chłopca widać było ślady po ojcowskim pasku. Zdarta i zakrwawiona skóra nie pozostawiała żadnych wątpliwości: Raymond został brutalnie wychłostany.
– Mój Boże! Ja… – zdołał tylko wyjąkać Ferdinand.
– Mam nadzieję, że to wystarczające zadośćuczynienie za występek mojego syna – powiedział oschle hrabia.
– To nie było potrzebne! Jestem przeciwny biciu dzieci… Jak pan mógł tak skrzywdzić tego malca, i to własnego syna? – Ferdinand nie znajdował słów, by wyrazić odrazę, jaką poczuł na widok śladów ojcowskiego okrucieństwa.
Davidowi zrobiło się słabo, czuł się bowiem winny. Być może, przekonywał się w duchu, zbyt poważnie potraktowałem słowa Raymonda; przecież to tylko dziesięciolatek, jeszcze nie bardzo rozumie, co mówi. David nie wiedział, co robić, czuł tylko, że musi poprosić malca o wybaczenie.
– Przepraszam – wyjąkał, robiąc krok w stronę chłopca. – Ja… ja… przepraszam.
– Co się stało, to się nie odstanie. W każdym razie Raymond będzie miał nauczkę na przyszłość. A teraz, profesorze, żeby się w pana oczach zrehabilitować, przekazuję panu kronikę brata Juliana, a więc przyjmuję propozycję pańskiego uniwersytetu. Może pan dogłębnie zbadać rękopis i ogłosić drukiem swoje wnioski. Również zamkowe archiwum stoi przed panem otworem, tyle że będzie pan musiał korzystać z niego na miejscu, bo nie chcę, by nasze rodzinne zbiory pałętały się po świecie.
Ferdinand był wyraźnie skonfundowany. Nie sądził, że hrabia Przekaże mu kronikę swego przodka, i to bez stawiania żadnych warunków. Również on miał do siebie pretensję i czuł się zawstydzony. Czy nie wyolbrzymili czasem całej sprawy? Czy nie są aby przewrażliwieni z powodu kłótni Davida z pyskatym synalkiem rzeźnika oraz kłopotów ciotki Sary?
Raymond tkwił przed nimi z obnażonymi plecami, demonstrując swe upokorzenie i cierpienie. Wyraźnie bał się poruszyć bez zgody ojca. W końcu hrabia dał mu znak, by obciągnął koszulę.
– Sam nie wiem, co powiedzieć… Wszystko to jest… przykro mi… ubolewam nad tym, co się stało… – jąkał się Ferdinand. – Chyba nie powinniśmy mieszać obu spraw…
– Proszę przyjąć, profesorze, moją propozycję wraz z przeprosinami. Mój adwokat i przyjaciel, pan Saint-Martin, przygotuje umowę na użyczenie kroniki Uniwersytetowi Paryskiemu w celach badawczych. Dokumenty będą gotowe w przyszłym tygodniu. Doręczę je panu osobiście, bo pod koniec przyszłego tygodnia wybieram się do Paryża w interesach. Zadzwonię do pana i umówimy się na spotkanie z rektorem uniwersytetu.
Ferdinand czuł się zdezorientowany i oszołomiony biegiem wypadków. Wyrzucał sobie, że uległ pokusie, że tak bardzo zależy mu na kronice brata Juliana, iż lekceważy cierpienie Raymonda.
Podziękował hrabiemu i przyjął jego propozycję, starając się jednak unikać wzroku Davida. Porozmawia z nim o wszystkim później, w pociągu.
Obiad minął spokojniej niż niedawna kolacja. Goście hrabiego zdawali się nadskakiwać Ferdinandowi, jedynie profesor Marbung i adwokat Saint-Martin trzymali się na dystans. Rozmawiano o wszystkim i o niczym: o muzyce, literaturze, gastronomii… Baron von Steiner okazał się znawcą francuskich win i uraczył stołowników wykładem na ten temat.
Przy pożegnaniu z hrabią w bramie zamku Ferdinand miał nadal mętlik w głowie i w duszy, wolał więc myśleć o tym, że już za tydzień będzie mógł zrealizować swe marzenie i rozpocząć pracę nad kroniką brata Juliana.
Zaraz po wyjeździe profesora i jego syna hrabia oraz pozostali goście z oznakami niepokoju na twarzach zgromadzili się w ciszy w gabinecie gospodarza.
– Nie pojmuję pańskiej postawy – odważył się wyrzucić hrabiemu profesor Marbung. – Zresztą podobnie jak pańskiego uporu, by wciągnąć tego człowieka do naszego projektu. Nie potrzebujemy go.
– Myli się pan, profesorze. Nazwisko pana Arnauda otworzy przed nami podwoje archiwów i miejsc, do których inaczej nie mielibyśmy wstępu. Potrzebujemy jego autorytetu, by osiągnąć nasz cel – wyjaśnił hrabia. – Nie możemy jednak zdradzić przed nim naszych zamiarów, a to znaczy, że w przyszłości musimy unikać błędów, które popełniliśmy podczas wczorajszej kolacji.
– Największą światową wyrocznią w sprawie kataryzmu jest Otton Rahn – orzekł profesor Marbung. – Krocząc po jego śladach, odnajdziemy Graala.
– Nie, jeśli będziemy kroczyli wyłącznie po jego śladach. Znajdujemy się we Francji, profesorze, a Francuzi to szowiniści. Nazwisko Rahna nie zrobi wrażenia na wielu archiwistach strzegących cennych dokumentów, a nazwisko profesora Arnauda owszem. On właśnie będzie naszym kluczem, ślepym przewodnikiem, przetrze nam szlak, nie wiedząc, dokąd zmierzamy.
– Przyznaję, że doskonale pan to rozegrał – przyznał hrabia von Trotta. – Ostatecznie nasz profesorek wyjechał znieważony, ale wdzięczny.
– Tak, i zobowiązany z powodu mojej wspaniałomyślności. Pieniądze nie skłoniłyby go do współpracy z nami, a gdyby znał nasze zamiary, próbowałby nam za wszelką cenę przeszkodzić.
– To dyletant – burknął profesor Marbung. – Jeśli potrafiłby uświadomić sobie głębię Dworu Lucyfera, wiedziałby, że katarzy to wierni wyznawcy doktryny, której korzenie sięgają nocy wszech czasów, i że nic ich nie łączy z Kościołem ani z tradycją żydowsko-chrześcijańską. Jedynie Rahn to dostrzegł. Bóg Rzymu? Ba! Pluję na niego.
– Ależ któż wierzy w Boga papieży? To zwykła bajeczka dla plebsu – dodał baron von Steiner.
– Katolicy zapatrzeni w Chrystusa marzą o własnym krzyżu, więc będą go mieli – oświadczył adwokat Saint-Martin. – Proszę bardzo, niech sobie na nim giną.
– Odcinamy się oczywiście od głupstw związanych z religią, bo jesteśmy ludźmi światłymi, ale nie możemy się z tym zdradzać przed pierwszą napotkaną osobą. To nie Niemcy, nasze zachowanie może wzbudzić podejrzenia. Postarajmy się więc ukrywać nasze Poglądy. Ferdinand Arnaud jest nam chwilowo potrzebny i najważniejsze, że połknął haczyk. Pan, profesorze Marbung, będzie kontynuował pracę jak do tej pory zgodnie z poleceniami z Berlina. Nie mogę się już doczekać dnia, gdy bogini Myśl pomści krew Przelaną w Langwedocji.Ferdinand Arnaud niechętnie zgodził się wziąć udział w projekcie hrabiego. Ten nie kazał mu co prawda jechać do Tuluzy czy Carcassonne ani wspinać się na skały Montsegur – poprosił tylko u ułatwienie dostępu do pewnych instytucji i archiwów oraz o przekonanie lokalnych władz, by nie sprzeciwiały się wykopaliskom.
Arnaud uspokajał własne sumienie, wmawiając sobie, że nie robi niczego złego, pomagając koledze z berlińskiej uczelni, nawet jeśli nie pała do niego sympatią. Trawił go jednak niepokój. Brzydził się znajomymi hrabiego o pronazistowskich poglądach, wielbicielami Ottona Rahna.
Z drugiej strony był uszczęśliwiony możliwością opublikowania kroniki brata Juliana, która nie zawierała co prawda istotnych informacji na temat oblężenia Montsegur, miała natomiast wielką wartość historyczną jako relacja naocznego świadka zawierająca charakterystykę bohaterów dramatu.
– Proszę, proszę, a jednak żyjesz! Ferdinand uśmiechnął się na widok Martine wkraczającej do jego gabinetu. Nie widzieli się od kilku dni, choć Ferdinanda doszły słuchy, że jego koleżanka znów starła się z jednym zej studentów wygłaszającym rasistowskie poglądy.
– Ponoć zamieniłaś się w strażniczkę ducha republiki – rzucił na powitanie.
– Tak, choć bez większego powodzenia, bo faszyści mnożą się jak stonka. A może do tej pory się ukrywali i dopiero teraz zaczynają się ujawniać… Ale tutaj, na uniwersytecie… Już słyszałeś…?
– Tak, wspomniano mi, że znów wyprosiłaś z zajęć studenta za stwierdzenie, że Żydzi to plugawy motłoch.
– Smarkacz się postawił i powiedział, żebym uważała, bo kto wie, jakie miejsce wyznaczy nam przyszłość.
– Tymczasem ty wyrzuciłaś go z zajęć, oświadczając, że może się pożegnać z zaliczeniem.
– I wybuchła awantura na cztery fajerki. Ojciec dzieciaka poszedł na skargę do rektora i trwają rozważania, czy mogą zmusić mnie do zmiany zdania. Ani myślę się poddać. Będą musieli wybierać: albo ten młokos, albo ja. Wolę opuścić uczelnię niż ustąpić temu gówniarzowi. Jeśli pozwolimy, by podważano nasz autorytet, i damy się zastraszyć, możemy zamknąć uniwersytet.
– Słyszałem, że wykładowcy cię popierają, nawet ci, którzy nie robią do ciebie słodkich oczu – zażartował Ferdinand.
– Wygrana w tym sporze nie wyjdzie mi na dobre – żaliła się rozgoryczona Martine.
– Wiem.
– No, a co u ciebie?
– Wszystko dobrze, chociaż…
– Coś nie tak?
– Martwię się o Miriam i o Davida. Mówiłem ci już o nieprzyjemnym incydencie, jaki przytrafił się chłopakowi, i o ciotce mojej żony… Miriam uparła się, by jechać do Berlina, ale… boję się, to może być niebezpieczne.
– Nie sądzę, by spotkało ją coś złego, w końcu Miriam jest obywatelką francuską.
– Jej wuj Itzhak jest Niemcem, a mimo to zdemolowano jego księgarnię odziedziczoną po dziadkach. Ty z kolei w ciągu niecałych dwóch miesięcy wyrzuciłaś z zajęć dwóch studentów.
– Tak, mam wrażenie, że nasz świat się wali – przyznała Martine.
– Więc nie dopuśćmy do tego, pani profesor. Walczmy.
– Czy aby starczy nam odwagi? Czy nie boimy się zaangażować i utracić nasze przywileje?
– Bez wątpienia jesteśmy tylko ludźmi, nie musimy mieć zadatków na bohaterów, nie znaczy to jednak, że mamy stać z założonymi rękami. Ty tego nie robisz, Martine.
– Nie mogę sobie na to pozwolić.
Paryż, 20 kwietnia 1939 roku
– Miriam, proszę, opamiętaj się – błagał Ferdinand.
– Nie, klamka zapadła, jadę. Muszę się dowiedzieć, co się z nimi dzieje, gdzie się podziali. Chyba nie myślisz, że puszczę do Berlina ojca? W ambasadzie przekonują nas, że wujkowie nie dają znaku życia, bo pojechali na wakacje. Banda cyników! Tym właśnie są, bandą cyników.
David w milczeniu przysłuchiwał się kolejnej kłótni rodziców, które ostatnio były na porządku dziennym. Oboje stali się bardzo drażliwi. Dla ojca uniwersytet nie był już miejscem, w którym do tej pory pracował z entuzjazmem. Od powrotu z zamku chodził osowiały, a gdy d’Amis lub profesor Marbung dzwonili do niego z prośbą o jakąś przysługę, łatwo się irytował. Jeszcze parę razy odwiedzał hrabiego, jednak nie proponował już synowi, by mu towarzyszył. Zresztą David i tak nie chciałby wracać do zamku, bo poznani tam ludzie wydawali mu się typami spod ciemnej gwiazdy.
Ferdinand widocznie pogodził się z tym, że jeśli chce pracować nad kroniką brata Juliana, musi znosić hrabiego d’Amisa. Nie skończył jeszcze pracy, którą zamierzał ogłosić drukiem pod egidą uniwersytetu – od powrotu z wakacji był wyraźnie zniechęcony, ani razu nie zasiadł do pisania. A teraz sprzeczał się z żoną i nalegał, by nie jechała do Berlina szukać swych wujów.
– Miriam, wolę nie myśleć, co się tam dzieje – tłumaczył. – Zawsze uważałem, że układ monachijski jest tylko dodatkowym czasem przyznanym Hitlerowi, mimo że nasz premier ślepo wierzy tej kanalii.
– Jadę, Ferdinandzie! – stwierdziła Miriam, zatrzaskując walizkę. – Posłuchaj mnie uważnie, wszyscy mamy w życiu priorytety. Mówiłeś, że w hrabim d’Amisie jest coś odstręczającego, zresztą po tym, co przydarzyło się wam w zamku, wcale mnie to nie dziwi. Mimo to nadal utrzymujesz z nim kontakt. Prosiłam, byś zwrócił mu ten przeklęty rękopis i nie wracał więcej do miejsca, gdzie obrażono naszego syna, nazywając go Żydem. Cóż, ja też mam swoje priorytety. Chcę się na własne oczy przekonać, co przydarzyło się Sarze i Itzhakowi. Nikt mi w tym nie przeszkodzi, nawet ty.
Coś takiego, wypominasz mi moją pracę! Nie wiedziałem, że tak bardzo ci przeszkadza!
– Pracę? Wypominam ci nie pracę, ale ślepotę, fakt, że pozwalasz się wykorzystywać, manipulować sobą. Niepokoi mnie to, co opowiadałeś o tym hrabim i jego znajomych. Co masz wspólnego z ludźmi, którzy szukają Graala? Dlaczego im pomagasz?
– Nie pomagam im! Nie mam nic wspólnego z ich badaniami.
– Próbujesz to sobie wmówić! Ale nawet ty nie możesz aż tak bardzo się okłamywać! Wiesz, dlaczego ostatnio jesteś taki rozdrażniony, dlaczego prawie się nie odzywasz i unikasz rozmowy o kronice brata Juliana? Powiem ci: bo nie czujesz się z tym dobrze, bo bierzesz udział w czymś, co ci się nie podoba, bo związałeś się z szemranym towarzystwem.
– Mówiłem ci przecież, jak hrabia wychłostał syna za to, że ubliżył Davidowi. Nie sądzisz, że to jasno dowodzi jego postawy i przekonań?
– Sądzę, że ten twój hrabia to szczwany lis.
– Proszę, przestańcie się kłócić! – powiedział błagalnie David. – Mama wyjeżdża… Będziemy się o nią bardzo martwili i nie chciałbym, by pojechała smutna.
Wzruszona Miriam przytuliła chłopca. Kochała go nad życie. Nie tylko dlatego, że był jej synem, również ze względu na jego wrażliwość, empatię, współczucie, jakie okazywał cierpiącym.
Po powrocie z zamku hrabiego d’Amisa David poprosił babcię i dziadka, by nauczyli go być przykładnym Żydem. Zaczął chodzić regularnie do synagogi, towarzyszył dziadkom we wszystkich uroczystościach religijnych, nawet zawiesił sobie na szyi maleńką gwiazdę Dawida. Opluto go słowem „Żyd”, chciał więc wiedzieć, co kryje się za tymi trzema literami budzącymi tyle nienawiści. Choć wmawiał sobie, że bycie Żydem nijak nie odróżnia go od kolegów, za wszelką cenę próbował tę różnicę odnaleźć.
Ferdinand posłuchał syna i podszedł do Davida i Miriam, by ich objąć.- Przepraszam, przykro mi, ale nie umiem inaczej wyrazić swego niepokoju. Tak bardzo was kocham!
– A my ciebie, tato. Ja też nie chcę, by mama wyjeżdżała, ale rozumiem, że musi, i wolę, żebyśmy rozstali się w zgodzie.
Wyszli z domu, trzymając się za ręce i rozmawiając o błahostkach.
W drodze na Gare de Lyon Ferdinand, nie chcąc dać po sobie poznać strapienia, skupił się na prowadzeniu samochodu, podczas gdy David gawędził z matką.
Gwizd ruszającej lokomotywy popsuł ich dobry nastrój. Na widok odjeżdżającej matki Davidowi łzy napłynęły do oczu, Ferdinand nie mógł sobie wybaczyć, że dopiero co kłócił się z żoną.
– Uważaj na siebie! Błagam, uważaj na siebie! – rzucił na pożegnanie.
– Mamo, wracaj jak najszybciej – prosił David.
Na do widzenia Miriam przesłała im czuły pocałunek z okna oddalającego się pociągu.
Ferdinand był pogrążony w lekturze jakichś dokumentów, gdy do jego gabinetu wpadła jak burza Martine.
– Dłużej tego nie wytrzymam!
Oniemiały utkwił w niej wzrok. Martine dostrzegła zaskoczenie na jego twarzy.
– Przepraszam, ci faszyści wyprowadzają mnie z równowagi. Wyobraź sobie, wchodzę dzisiaj na zajęcia i zastaję siedzącego za moją katedrą jakiegoś chłopaka, który wychwala ducha Francji i piętnuje zgubne wpływy zagraniczne. Na domiar złego ten półgłówek oznajmia mi, że należy do Młodzieżówki Patriotycznej. Napisałam podanie do rektora, by pociągnął go do odpowiedzialności i usunął z uniwersytetu. Zwołaliśmy nieoficjalne zebranie wykładowców, więc po ciebie przyszłam, słusznie podejrzewając, że pogrążyłeś się w pracy i zapomniałeś o bożym świecie.
Ferdinand wstał jak robot. Dzień w dzień powtarzało się to samo i Martine przypominała ostatnio współczesną Joannę d’Arc walczącą z faszyzmem. Była szczególnie wyczulona na zachowania kłócące się z tym, co pojmowała jako ducha republiki.
– Przykro mi, ale nie mogę być na zebraniu – wykręcił się. - Obiecałem Davidowi, że odbiorę go z gimnazjum.
Spóźnił się do szkoły i nie zastał już Davida. Przygnębiony ruszył w kierunku domu, modląc się, by syn na niego czekał.
David ze zbolałą miną słuchał radia w salonie.
– Mama… – szepnął. – Nic o niej nie wiemy, a przecież jest tam… Musisz zadzwonić do ambasady…
Ferdinand usiadł obok syna i wysłuchał wiadomości odczytywanych poważnym głosem przez spikera.
Wzdrygnęli się na dzwonek telefonu. David pobiegł odebrać.
– To dziadek Jean – rzucił, podając słuchawkę ojcu.
– Tata? Tak… wiem, u nas wszystko w porządku. Nie, nie mamy wiadomości od Miriam.
Ferdinand zatroskany losem Miriam ledwo mógł odpowiadać na pytania ojca.
– Nie, przekaż mamie, żeby się o nas nie martwiła, niczego nam nie potrzeba. Zadzwonię do was w razie czego. Dobrze, dobrze, przyjdziemy dzisiaj na kolację. Tak, o siódmej, nie martw się.
Odłożył słuchawkę i poczuł zimny pot spływający mu po karku i plecach. David nadal tkwił przy radioodbiorniku, jakby liczył, że lada moment spiker powie coś o jego matce.
– I co teraz zrobimy, tato?
– Nie wiem, synku, nie wiem. Szwagier mojego kolegi z pracy Paula Castresa pracuje w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, może on nam pomoże.
Paul obiecał, że oddzwoni, gdy tylko rozmówi się ze szwagrem, prosił jednak o cierpliwość: „Sam rozumiesz, że w obecnej sytuacji nawet mnie trudno będzie się z nim skontaktować”.
Przez resztę dnia ojciec i syn wisieli na telefonie, rozmawiając ze znajomymi i krewnymi. Za każdym razem, gdy podnosili słuchawkę, liczyli, że usłyszą w niej głos Paula Castresa.
– Obiecała, że zadzwoni – mamrotał David. – Przecież obiecała.
Ferdinand nie wiedział, jak pocieszyć syna. Miriam nie odezwała się do nich od dnia wyjazdu, telefon jej wujostwa, Itzhaka i Sary, nie odpowiadał. Brak wiadomości od wielu dni spędzał im sen z powiek.
Byli zdezorientowani, nie wiedzieli, co robić ani do kogo zwrócić się o radę w tak rozpaczliwej sytuacji.
– Nie pójdę na kolację do dziadków, dopóki nie zadzwoni twój kolega – upierał się David.
Dochodziła szósta, gdy w słuchawce odezwał się nareszcie głos profesora Paula Castresa:- Niewiele się dowiedziałem, jedynie tyle, że nasza ambasada zajmie się sprawą Miriam. Mój szwagier prosi o adres twoich krewnych w Berlinie i ich numer telefonu. Ktoś z ambasady spróbuje się z nimi skontaktować, zrozum jednak, że panuje ogólny zamęt i Francja jest w ciężkim położeniu… Mój szwagier mówi, że na konferencji w Monachium Hitler wystrychnął Daladiera na dudka.
Ferdinanda niewiele obchodziło, co zrobił Hitler z francuskim premierem – obchodził go tylko i wyłącznie los Miriam.
W domu rodziców spotkał również swoich teściów. Próbował pocieszyć ich – a przy okazji i siebie – wiadomością, że ambasada Francji w Berlinie obiecała odszukać Miriam.
Prawie nic nie zjedli, mimo nalegań matki Ferdinanda, która tłumaczyła, że „powinni jeść, by stawić czoło trudnościom”, jakby kotlet miał im pomóc znaleźć Miriam.
Zdecydowanie najbardziej załamany tym, co się stało, był David. Żadne słowa nie potrafiły ukoić jego rozpaczy. Dziadkowie przechodzili samych siebie, próbując nakłonić go do rozmowy, ale chłopiec milczał. Pragnął być sam na sam z ojcem, dzielić z nim ból.
Nazajutrz David, który postanowił nie iść do szkoły i zostać w domu, z trudem znosił towarzystwo jednej z dwóch babć. Poprzedniego dnia obie kobiety ustaliły dyżury, by doglądać Ferdinanda i wnuka. Zajmowały się domem, gotowały, a przede wszystkim dbały o to, by ich podopieczni nie czuli się samotni, choć ci właśnie samotności szukali.
Paul Castres podtrzymywał na duchu Ferdinanda, gdy tylko spotykał go na wydziałowych korytarzach: jego krewny im pomoże, na pewno. Cztery dni później oznajmił, że jego szwagier przyjmie ich w swoim biurze przy Quai d’Orsay.
O wyznaczonej godzinie Ferdinand i David zjawili się przed bramą Ministerstwa Spraw Zagranicznych, gdzie czekał już na nich Castres, by zaprowadzić ich do gabinetu swego krewnego. Szli korytarzami, po których biegali jak w ukropie urzędnicy o marsowych minach. Doszli do drzwi niczym nieodróżniających się od innych. Paul zapukał i usłyszeli oschłe i zdecydowane „proszę”.
Szwagier Paula miał lada dzień przejść na emeryturę. Całe zawodowe życie spędził w tym właśnie budynku, który znał lepiej niż własny dom.
– Cóż, panie Arnaud, jedyną wiadomością, jaką mogę panu przekazać, jest brak wiadomości.
– Jak to? Co pan chce przez to powiedzieć? – zapytał niespokojnie Ferdinand.
– Poprosiłem znajomego z naszej ambasady w Berlinie, by w wolnej chwili odwiedził pańskich krewnych. Okazało się, że w ich domu od dawna nikt nie mieszka. Księgarnia na parterze… chyba już nie istnieje… A jeśli chodzi o mieszkanie na piętrze, mój znajomy dowiedział się od sąsiadów, że zostało opuszczone. Pańscy krewni po prostu się wyprowadzili i nie zostawili nowego adresu. Co do pańskiej małżonki… prawda jest taka, że nikt jej nie widział. Ambasada przeprowadziła małe dochodzenie… dyskretne ze względu na obecną sytuację polityczną, bo nie jesteśmy w najlepszych stosunkach z władzami niemieckimi, ale przecież zawsze można liczyć na znajomych. Zdołaliśmy ustalić, że niemieckie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych nie odnotowało żadnego wypadku ani innego zajścia, w które zamieszana byłaby pańska żona. Wolałbym panu raczej powiedzieć, że poszukiwana miała wypadek samochodowy lub trafiła do szpitala i dlatego nie kontaktowała się z rodziną, lecz prawda jest niestety inna: nikt pańskiej żony nie widział.
Ferdinand poczuł się jak uderzony obuchem w głowę, David nie wytrzymał i wybuchnął płaczem. Obaj mieli wrażenie, że przyśnił im się koszmarny sen, w którym Miriam zapada się pod ziemię, a oni nijak nie mogą jej pomóc.
– Co można w ten sytuacji zrobić? – zapytał w ich imieniu Paul Castres, ponieważ zainteresowani byli niezdolni do jakiejkolwiek reakcji.
– Nic, nic więcej nie da się zrobić. Prosiłem w ambasadzie, by od czasu do czasu, w miarę możności, zaglądano do domu państwa krewnych, sprawdzając, czy aby nie wrócili, oraz by próbowano dowiedzieć się od miejscowych władz czegokolwiek o zaginionej.
– Jadę do Berlina – oznajmił kategorycznie Ferdinand.
– Nie radzę, zresztą to chyba niewiele da. Zresztą… chciałbym porozmawiać z panem w cztery oczy. Paul, mógłbyś wyjść na chwilę z tym młodym człowiekiem? To nie potrwa długo.
Gdy zostali sami, urzędnik zerknął zakłopotany na Ferdinanda, jakby brakowało mu słów na wyrażenie swych myśli.- Cóż… – zaczął. – Ja… No tak, panie Arnaud, nie chciałbym pana urazić, ale… czy ja wiem… może pańska żona…
– Nie wiem, do czego pan zmierza…
– Proszę mi wybaczyć to osobiste pytanie, ale… dobrze się państwu ostatnio układało?
Ferdinand zrozumiał, co szwagier jego przyjaciela boi siej powiedzieć wprost.
– Zastanawia się pan, czy Miriam mnie nie porzuciła?
– Cóż, takie rzeczy się zdarzają. Gdybyśmy nie stali w obliczu konfliktu zbrojnego, sytuacja nie byłaby tak dramatyczna… Może pańska żona wyjechała… z kimś…
– Osobiście odprowadziłem ją na dworzec – rzucił zirytowany Ferdinand.
– Tak, oczywiście, pan odprowadził ją na dworzec, ale w pociągu mógł przecież na nią ktoś czekać.
– Nie, to nie wchodzi w grę. Może mi pan wierzyć, że jesteśmy szczęśliwą rodziną, nie mamy problemów, kochamy się – powiedział z trudem, czując falę gorąca oblewającą go na skutek poniżenia.
– No, cóż, musiałem się upewnić… Nie chciałem poruszać tej sprawy przy chłopcu.
– Doceniam pańską delikatność. – Ferdinand walczył ze złością, która zaczynała brać nad nim górę.
– Nic więcej nie mogę panu powiedzieć. Zapewniam, że gdy tylko czegoś się dowiem, dam panu znać. Tylko błagam, niech pan nie robi głupstw. Proszę nie jechać do Berlina, nie w obecnej sytuacji.
– Kiedy wybuchnie wojna?
– Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, choć w tym przypadku jestem pesymistą, zdecydowanym pesymistą. Nieoficjalnie zdradzę panu, że moim zdaniem Hitler zamierza zaatakować Francję. Wielu moich kolegów, podobnie zresztą jak nasz rząd, nie podziela tej opinii, ale mój nos to mi właśnie podpowiada. Wie pan co? Dopiero rok temu wróciłem z naszej placówki w Berlinie i nic a nic nie dziwi mnie to, co się tam teraz wyprawia, choć nasz rząd udaje zaskoczenie.
– Przecież mamy Linię Maginota.
– Mamy figę z makiem, proszę pana. Tylko ktoś bardzo naiwny uwierzyłby, że obroni nas jakaś tam wyimaginowana linia.
– Czyli…
– Czyli moim zdaniem atak Hitlera na Francję jest tylko kwestią czasu, powtarzam jednak, że to moja osobista opinia, której nie podziela Quai d’Orsay. Obawiam się, że lada dzień przystąpimy do wojny z Niemcami.
Profesor Arnaud pożegnał dyplomatę mocnym uściskiem dłoni i opuścił gabinet z poważną i zatroskaną miną.
Decyzję podjęli wspólnie, jednogłośnie. Obaj uważali, że nie mogą czekać z założonymi rękami, pogodzić się tak po prostu ze zniknięciem Miriam.
Oznajmili swą decyzję reszcie rodziny: Ferdinand pojedzie do Berlina i spróbuje odnaleźć żonę oraz jej krewnych, Itzhaka i Sarę.
Rodzice Miriam rozpłakali się z wdzięczności, nie potrafili bowiem pogodzić się z tym, co się stało. Ustalono, że do powrotu ojca David zamieszka z nimi. Co prawda chłopiec wolałby zostać u siebie, lecz ojciec wytłumaczył mu, że nie wyjedzie spokojnie, nie upewniwszy się, że zostawia syna pod dobrą opieką.
Ferdinand poprosił profesora Castresa, by jego szwagier z Quai d’Orsay ułatwił mu spotkanie w ambasadzie w Berlinie.
Siedział właśnie w swoim gabinecie na uczelni, sprawdzając prace egzaminacyjne, gdy nieoczekiwanie odwiedził go hrabia d’Amis.
– Drogi profesorze, proszę wybaczyć to niezapowiedziane najście. Przyjechałem do Paryża w interesach i postanowiłem zapomnieć na chwilę o własnych sprawach i złożyć panu wizytę. Przychodzę nie w porę?
Ferdinand musiał ugryźć się w język, by nie powiedzieć gościowi, że owszem, bardzo nie w porę, bo właśnie czas go goni, a chce zapiąć wszystko na ostatni guzik przed wyjazdem do Berlina. Nie kryjąc niechęci, poprosił hrabiego, by usiadł.
– W rzeczywistości – ciągnął gość, rozsiadając się na krześle – chcę pana powiadomić, że otrzymaliśmy posiłki. Przyłączyła się do nas grupka niemieckich studentów, podopiecznych profesora Marbunga. To bardzo pracowici i pełni zapału ludzie, ich pomoc bardzo nam się przyda.
– Podzielam pańską radość – skwitował oschle Ferdinand.
– Właśnie badamy stele dyskokształtne…
– To pomniki nagrobne, które nie mają nic wspólnego z katarami. Wie pan co, hrabio? Dziwię się, że człowiek tak inteligentny jak pan ugania się za mrzonkami. Skarb katarów nie istnieje. Złoto, srebro i monety wywiezione z Montsegur wykorzystano, by pomóc „dobrym chrześcijanom” ukrywającym się przed inkwizycją oraz by kontynuować zbożne dzieło wspólnoty.
– To raczej mnie dziwi, że tak bardzo się pan przy tym upiera. Wśród znawców kataryzmu tylko pan zaprzecza istnieniu skarbu, tylko pan nie wierzy w Graala, tylko pan utrzymuje, że osobliwe rysunki odkryte przez nas w grotach w pobliżu Montsegur to zwykłe bazgroły, a nie szyfr pozostawiony przez katarów…
– Zapewniam pana, że nie tylko ja. Mógłbym panu przedstawić co najmniej tuzin uczonych, którzy podzielają moje zdanie, ale na nic by się to zdało, bo pan nie chce mnie słuchać. Tak czy owak, powtarzam to, co mówiłem już panu wielokrotnie: nie podzielam teorii na temat katarów pana ani pańskich znajomych. Chętnie ułatwię państwu dostęp do archiwów historycznych, ale na tym kończy się moja współpraca.
– Odkryliśmy, zupełnie przypadkowo, nowe rysunki wyryte w innej, nieznanej dotąd grocie. Chciałbym, by pojechał pan do Montsegur rzucić na nie okiem. Możemy jechać razem, wracam jutro…
– Przykro mi, ale nie możemy. Wyjeżdżam do Berlina – uciął dalszą dyskusję Ferdinand znużony natarczywością arystokraty.
– Do Berlina? – zdziwił się hrabia d’Amis.
– Owszem, do Berlina.
– W sprawach zawodowych?
– W sprawach osobistych… – Po chwili wahania Ferdinan uznał, że zaprzyjaźniony z wpływowymi Niemcami hrabia mógłb mu pomóc. – Moja żona zaginęła. Jadę jej szukać.
– Pańska małżonka zaginęła? Gdzie? W Berlinie…? – Po tonie głosu znać było, że wyznanie profesora bardzo poruszyło hrabiego.
– Moja żona jest Żydówką. Pojechała szukać swoich wujów, również żydowskiego pochodzenia, od których od pewnego czasu nie mieliśmy żadnych wiadomości. Dowiedzieliśmy się tylko, że jakaś hołota zdemolowała ich księgarnię, jedną z najstarszych i najbardziej cenionych w mieście, a ich samych brutalnie pobiła. Potem słuch po naszych krewnych zaginął. Dzwoniliśmy do nich, ale telefon nie odpowiadał. Moi teściowie wypytywali swoich niemieckich znajomych, jednak nikt nic o nich nie wie, przepadli bez śladu. Dlatego właśnie moja żona Miriam pojechała do Berlina… zadręczała się losem swych krewnych i nie chciała czekać bezczynnie na wiadomości. Wyjechała dwudziestego kwietnia i od tamtej pory nic o niej nie wiemy.
Hrabia słuchał w milczeniu, wpatrując się uważnie w profesora, jakby próbował wyłowić z jego słów ukryty sens. Ferdinand czekał, aż d’Amis sam zaproponuje mu pomoc, lecz cisza w gabinecie się przeciągała.
– Jadę do Berlina, więc nie będę mógł przyjrzeć się pańskim rysunkom. Zresztą i tak guzik mnie one obchodzą – rzucił Ferdinand, nie kryjąc gniewu i rozczarowania.
– Czego pan ode mnie oczekuje? – zapytał cicho hrabia.
– Pan zna wysoko postawione osoby w Niemczech. Mógłby mi pan pomóc.
Hrabia znów zamilkł, rozważając prośbę Ferdinanda. Po chwili wstał i wyciągnął do niego rękę na pożegnanie.
– Zobaczę, co da się zrobić. W jakim hotelu w Berlinie się pan zatrzyma?
– Jeszcze nie wiem. Najpierw pójdę do domu krewnych Miriam, a potem… sam nie wiem, na pewno znajdę jakiś hotel.
– Dobrze, niech mi pan zapisze imiona i nazwiska zaginionych. Proszę zadzwonić do mnie, gdy będzie pan już w Berlinie; powiem panu wtedy, do kogo może się pan zwrócić i czy można w tej sprawie cokolwiek zdziałać. To nie najlepszy moment na podróż do Berlina, obawiam się, że francuski obywatel nie zostanie tam dobrze przyjęty.
Ferdinand pospiesznie zanotował dane Sary i Itzhaka oraz ich adres, a także imię i nazwisko Miriam. Podając kartkę hrabiemu, dostrzegł w jego oczach błysk pogardy. Nie podali sobie ręki, nie zamienili więcej ani słowa. Ferdinand stał, odprowadzając wzrokiem arystokratę i zadając sobie pytanie, czy ten człowiek, do którego żywił skrytą niechęć, nie jest aby jego jedyną, ostatnią nadzieją.
W Berlinie nie było zimno, ale padał deszcz i wilgoć wdzierała się pod ubranie i przenikała aż do szpiku kości. Taksówkarz, wiozący go do krewnych Miriam był wielbicielem Hitlera, którego wychwalał jako człowieka zesłanego Niemcom przez opatrzność. Ferdinand milczał, nie chcąc wdawać się z nim w dyskusję – na dobrą sprawę z nikim i o niczym nie chciał dyskutować, chciał tylko odnaleźć Miriam.
Gdy samochód zatrzymał się przed księgarnią, taksówka zerknął na niego podejrzliwie.
– Tutaj ani chybi mieszkali Żydzi… – powiedział, obrzucając dom spojrzeniem eksperta.
– Skąd ta pewność? – zapytał rozdrażniony Ferdinand.
– Wystarczy spojrzeć na sklep… Pewnikiem odwiedziła go nasza dzielna młodzież. Młode pokolenie Niemców, nieustraszone i zdecydowane, to prawdziwy skarb Rzeszy. Stanowią awangardę naszej rewolucji. Założę się, że dali porządną nauczkę tym Żydowinom.
Ferdinand zapłacił taksówkarzowi, z trudem powstrzymując się, by nie rzucić się na niego z pięściami. Nigdy nikogo ni uderzył, nawet w dzieciństwie nie garnął się do bójek, ale ten człowiek budził w nim zwierzęce instynkty. Zaczekał, aż samochód zniknie mu z oczu, zatonie w berlińskim ruchu ulicznym. Dopiero wtedy ruszył ku drzwiom.
Księgarnia była całkowicie zniszczona. Przypominała szkielet odarty z mięśni. Nie uchowała się ani jedna książka, półki, na których stały kiedyś woluminy, leżały połamane na ziemi wśród szkła i podartych, zdeptanych kartek.
Skierował się w głąb lokalu, ku drzwiom prowadzącym do małego saloniku, skąd odchodziły schody na pierwsze piętro, gdzie mieszkała Sara z mężem. Było to małe, gustownie urządzone mieszkanko składające się z dwóch sypialni, bawialni, gabinetu wuja Itzhaka, kuchni oraz łazienki. Drzwi do saloniku były potrzaskane, zawiasy wyrwane, a okrągły stolik i otaczające go kiedyś cztery krzesła – połamane. Ferdinand, pełen najgorszych przeczuć, zaczął wchodzić po schodach.
Mieszkanie wyglądało podobnie jak księgarnia: łóżko było przewrócone do góry nogami, kanapa pocięta, potłuczone w drobny mak talerze i filiżanki walały się po całej kuchni… Profesor pomyślał, że tylko barbarzyńcy mogli dokonać tak bezsensownego zniszczenia.
Potem zauważył fotografię w połamanych ramkach leżącą obok innych zdjęć. Schylił się, by ją podnieść. Zobaczył siebie w towarzystwie Miriam i Davida oraz jej wujów – zdjęcie zrobiono pięć lat wcześniej, podczas ich podróży do Berlina. Jego wzrok zatrzymał się dłużej na synu. David miał wtedy dwanaście lat i wyprawa do stolicy Niemiec była dla niego nie lada przeżyciem.
– Wszystko zniszczyli.
Odwrócił się wystraszony. Zobaczył młodą, najwyżej dwudziestopięcioletnią kobietę średniego wzrostu, o kasztanowych włosach i niebieskich oczach. Na rękach trzymała niespełna roczne dziecko… Nie była ani ładna, ani brzydka – ot, dziewczyna o nijakich, nieprzykuwających uwagi rysach.
– Kim pani jest? – zapytał Ferdinand po niemiecku. Na szczęście nadal biegle władał tym językiem.
– A pan?
– Jestem… jestem bratankiem… to znaczy moja żona jest bratanicą Sary, żony Itzhaka Leviego.
– A ja nazywam się Inge Schmmid, pomagałam pańskim krewnym.
– Nie wiedziałem… Co pani tu robi?
– Przyszłam ogarnąć mieszkanie. Zaglądałam tu już wcześniej, ale nigdy nie mogłam się zdecydować na porządki. Może miałam nadzieję, że wrócą…
– W czym pomagała pani moim krewnym?
– Zatrudnili mnie niecały rok temu. Robiłam to i owo: sprzedawałam w sklepie, prowadziłam korespondencję, układałam książki, odkurzałam półki… Wie pan pewnie, że Sara cierpiała nazawroty głowy, a Itzhakowi dokuczało lumbago, dlatego wzięli mnie do pomocy.
Spojrzał na nią zdumiony. Ta młoda osóbka nie bała się pracować dla Żydów? Wiedział, że Sara i Itzhak, jak tylu innych mieszkańców Niemiec, nosili na ubraniu gwiazdę Dawida, że byli napiętnowani za swoje pochodzenie i że większość Niemców unikała kontaktów z Żydami.
– Szukałam pracy, która pozwalałyby mi wychowywać dziecka – wyjaśniła Inge. – Jestem samotną matką, rodzina mnie odtrąciła, ojciec mojego synka zaginął jeszcze przed jego przyjściem na świat. Pewna klientka księgarni, moja sąsiadka, wspomniała o mnie pańskim krewnym, a ci pozwolili mi przychodzić do pracy z Gunterem. To byli bardzo dobrzy ludzie.
– Byli? – zapytał wystraszony Ferdinand.
– No… nie wiem… są, byli… Tak naprawdę nic nie wiem o ich losie.
– Proszę mi dokładnie opowiedzieć, co się wydarzyło.
– To stało się w sobotę w nocy, pod moją nieobecność. Banda „brunatnych koszul” najpierw stłukła szybę wystawową, potem wpadła do księgarni, poprzewracała regały i zniszczyła książki, a na koniec wdarła się na piętro, do mieszkania. Pańscy krewni byli przerażeni, tulili się do siebie w obawie, że wybiła ich ostatnia godzina. Napastnicy skatowali ich i zostawili, broczących krwią, na podłodze.
– I nikt nie zareagował? Sąsiedzi im nie pomogli?
– Europa woli nie wiedzieć, co się dzieje w Niemczech, zresztą sami Niemcy również nie chcą stawić czoła problemowi, dlatego Hitler ma wolną rękę i robi, co mu się żywnie podoba.
– Nie odpowiedziała pani na moje pytanie. Dlaczego nikt nie zareagował?
– Bo nikt nie chce pomagać Żydom. W przeciwnym wypadku nabawiłby się kłopotów, byłby podejrzany, dlatego ludzie wolą niczego nie słyszeć i niczego nie widzieć.
– Co było potem?
– Sara opowiadała, że gdy koszmar się skończył i „brunatne koszule” sobie poszły, jeszcze długo leżeli na podłodze. Nie mogli się ruszać, a kabel od telefonu był wyrwany. Mieszkam dwie przecznice stąd i w niedzielę rano spotkałam przypadkiem tutejszą dozorczynię, która oznajmiła mi ze śmiechem, że moi przełożeni mieli „nocnych gości” i że straciłam pracę, bo w księgarni nie ma już czego sprzedawać. Wzięłam Guntera i przybiegłam tu; Sara i Itzhak leżeli na podłodze, drżąc i jęcząc od ran i potłuczeń. Poprosili, bym zadzwoniła do ich znajomych, również Żydów, sędziwego małżeństwa, mąż jest emerytowanym lekarzem. Przyszli natychmiast i przyprowadzili innych przyjaciół. Wspólnymi siłami doprowadziliśmy mieszkanie do porządku, choć woleliśmy nie ruszać niczego w księgarni, obawiając się powrotu „brunatnych koszul”. Pańska ciotka skontaktowała się chyba z rodziną we Francji… wspominali o wyjeździe, o ucieczce z Niemiec.
Inge zamilkła i rozejrzała się za miejscem, gdzie mogłaby zostawić dziecko. Podniosła wywrócone krzesło i posadziła na nim chłopca.
– Nie ruszaj się stąd, skarbie – poprosiła malca, cmokając go głośno w policzek. – Pomóc panu ogarnąć trochę mieszkanie?
– Jeśli byłaby pani taka dobra…
Ferdinand nie wiedział, czy przywracanie temu doszczętnie zniszczonemu miejscu wyglądu domu czemukolwiek służy, ale wysiłek koił jego nerwy. Słuchał Inge, która z zadziwiającą szybkością podnosiła meble, trzepała materace, zamiatała skorupy walające się po podłodze w kuchni… Chodził za nią krok w krok, wypełniając jej polecenia.
– A potem? Co było potem?
– Przez kilka dni wydawało się, że powrócił spokój, ten dziwny spokój, w którym żyliśmy. Odwiedzałam ich codziennie. W księgarni nie miałam już nic do roboty, ale pomagałam im w domu, bo nadal byli obolali i poruszali się z trudem. W któryś piątek, gdy już wychodziłam, powiedzieli mi, żebym wzięła sobie wolną sobotę, że dadzą sobie radę sami. Zresztą odwiedzali ich również znajomi. Przyszłam w niedzielę, by dowiedzieć się o ich samopoczucie, i zastałam mieszkanie w takim właśnie stanie. Gospodarzy nie było. Zeszłam na dół zapytać dozorczynię, co się stało, lecz twierdziła, że nic nie wie. Próbowałam się chociaż dowiedzieć, czy ktoś po nich przyszedł albo może przeprowadzili się do przyjaciół, ale zaklinała się, że niczego nie widziała. Poszłam zapytać o to samo sąsiadów z drugiego, trzeciego i czwartego piętra, ale otrzymywałam zawsze tę samą odpowiedź: nic nie wiedzą, niczego nie widzieli, niczego nie słyszeli.
– Kiedy to było?
– W połowie marca.
– I nie skontaktowała się pani ze znajomymi Sary i Itzhaka?- Nie znalazłam ich notesu. Zapamiętałam natomiast adres tego sędziwego lekarza, więc poszłam do niego. Okazało się, że on również zniknął bez śladu, a jego mieszkanie… wyglądało tak jak to.
– Ależ musi pani znać jakieś inne osoby, inne adresy! – krzyknął Ferdinand.
– Proszę się uspokoić. Naprawdę nie wiem, gdzie mieszkają pozostali znajomi Itzhaka i Sary, zresztą nie muszę tego wiedzieć. Już panu mówiłam, że przetrząsnęłam mieszkanie w poszukiwaniu notesu lub kajetu, w którym zapisywaliby adresy i telefony, ale na próżno. Może pan będzie miał więcej szczęścia.
Ferdinand zląkł się, że Inge się obrazi i sobie pójdzie, że przepadnie jedyne ogniwo łączące go z Sarą i Itzhakiem, jedyna szansa na odnalezienie Miriam.
– Przepraszam, proszę wybaczyć, że podniosłem na panią głos. Jestem… jestem kłębkiem nerwów, moja żona wyjechała do Berlina i również zaginęła.
– Pańska żona? Kiedy? Nie widziałam jej…
– Wyjechała z Paryża dwudziestego kwietnia, obiecała, że zadzwoni, gdy będzie na miejscu, ale nie zadzwoniła. Ambasada próbowała ją odnaleźć, bezskutecznie, jestem… jestem zrozpaczony. Miriam przyjechała, by zabrać Sarę i Itzhaka do Paryża, by wyrwać ich z tego koszmaru. Ma pani rację, nikt nie chce nic widzieć, wszyscy odwracamy wzrok od tego, co się tu dzieje. Oburzamy się na wieść, że Żydzi muszą nosić na ubraniu gwiazdę Dawida, ale nic w tej sprawie nie robimy, wmawiamy sobie tylko, że to kwestia czasu, że to długo nie potrwa, bo niemieccy Żydzi są przecież Niemcami…
– Ja nikogo tu przed panem nie widziałam. Możemy zapytać dozorczynię, ale z góry uprzedzam, że niewiele się od niej dowiemy. To nazistka, być może właśnie ona doniosła na Sarę i Itzhaka i zawiadomiła władze, że chcą uciec, zresztą… sama nie wiem…
– A inni sąsiedzi?
– To ludzie w podeszłym wieku, zastraszeni. Wolanie litować się nad Żydami w obawie, że zwrócą na siebie uwagę i ktoś pomyśli, że w ich żyłach również płynie żydowska krew… No, zna pan chyba te obłąkane teorie.
– A pani? Pani się nie boi?
– Mnie nic nie grozi. Mój ojciec jest nazistą, moja matka jest nazistką, moi wujowie i ciotki to naziści, ludzie wpływowi. Ja jestem czarną owcą. Rodzina się mnie wyrzekła, ale nie próbuje mi szkodzić. Ojciec jest policjantem, wuj również… a więc…
– A ojciec pani dziecka?
– Ojciec Guntera był komunistą i Żydem. Nie porzucił mnie, wiem to, po prostu zaginął. Moją rodzinę przeraża to, że w żyłach mojego syna, bądź co bądź ich krewnego, płynie żydowska krew, dlatego odrzuca mnie, woli trzymać się ode mnie z daleka w obawie, że ją skompromituję.
– Jak pani myśli, co się stało z… ojcem Guntera?
– Nie wiem… Może nie żyje, może musiał uciekać… nie mam pojęcia. Próbowałam się czegoś dowiedzieć od jego znajomych, ale… nie ufają mi zbytnio, właśnie ze względu na mojego ojca i wuja. Sam pan widzi, stronią ode mnie ludzie po obu stronach barykady.
Inge opowiedziała historię swojego życia z prostotą, bez drżenia w głosie, zupełnie jakby nie było niczego nadzwyczajnego w tym, co jej się przytrafiło. Ferdinand patrzył na nią teraz innymi oczami, próbował odkryć prawdziwe „ja” ukryte pod banalną maską grzecznej dziewczynki.
– Z czego pani żyje?
– Sprzątam w domach niektórych sąsiadów. Mało mi płacą, wykorzystują mnie, bo znają moje położenie i wiedzą, że nie mam z kim zostawić Guntera.
– A pani matka?
– Moja matka uważa, że ją zawiodłam, bo nie jestem nazistką, nie wyszłam za mąż, mam nieślubne dziecko, spoufalam się z komunistami i Żydami… Nie chce mnie widzieć na oczy, boi się, że ją zarażę…
– Przykro mi – zdołał tylko powiedzieć Ferdinand.
– No, ale dość o mnie. Porozmawiajmy teraz o panu.
– Już pani wspomniałem, że moja żona przyjechała do Berlina, by dowiedzieć się czegoś o swoich wujach, i słuch po niej zaginął. Mamy syna, Davida, może sobie pani wyobrazić, jak bardzo to przeżywa.
Inge, uzbrojona w miotłę, weszła do niewielkiej łazienki, by zamieść rozsypane na podłodze kawałki szkła.
– Powinnam była wcześniej to zrobić, ale nie mam wiele czasu – tłumaczyła.
– Proszę to zostawić, sam pozamiatam, choć na dobrą sprawę… no, może jednak warto trochę tu posprzątać.
Inge kończyła właśnie zamiatać, gdy Ferdinand pochylił się nad szufelką pełną szkła.- Co pan robi? – zdziwiła się dziewczyna.
– To… to należy do Miriam – wyjąkał.
Inge spojrzała na podniesiony przedmiot – zdeptaną kredkę po ust.
Ferdinand patrzył na szminkę i głaskał ją, jakby to była Miriam. Odkrycie wstrząsnęło nim do głębi: oniemiał, wyglądał jak zaczarowany. Dopiero po chwili wyszedł z łazienki i usiadł na krześle.
– Jest pan pewien, że to należało do pańskiej żony? Sara również malowała sobie usta – zapytała Inge.
– Doskonale wiem, jakiej szminki używała Miriam, to był właśnie ten kolor, ta marka, zawsze… odkąd poznaliśmy się na uniwersytecie.
– A więc pańska żona tu była. Rozejrzyjmy się, może jeszcze coś znajdziemy – zaproponowała Inge.
Przez godzinę przeszukiwali mieszkanie, pokaleczyli sobie ręce od grzebania w koszu na śmieci pełnym potłuczonego szkła. Gunter wodził za nimi wzrokiem, a od czasu do czasu płaczem przypominał matce o swoim istnieniu. Ferdinand miał ochotę podziękować dziewczynie za pomoc i powiedzieć, by wracała do siebie i zajęła się dzieckiem, ale bał się zostać sam. Inge była jedynym tropem prowadzącym do Itzhaka i Sary oraz Miriam, więc mimo pochlipywania malca modlił się w duchu, by została. Dziewczyna zdawała się czytać w jego myślach.
– Ma pan szczęście, że jest sobota – stwierdziła. – W przeciwnym razie nie mogłabym tu z panem być. Na szczęście w weekendy nie mam pracy, więc możemy razem ogarnąć mieszkanie i sprawdzić, czy jeszcze coś znajdziemy.
Trzy godziny później mieszkanie prezentowało się zdecydowanie lepiej, mimo wybebeszonej kanapy. Poza tym stół w jadalni miał tylko dwie nogi, materace były pocięte, a przez wybite okna wdzierał się ziąb.
Ferdinand wsunął szminkę do wewnętrznej kieszeni marynarki niczym najcenniejszy skarb.
– Zapraszam pana do mnie. Zjemy coś i napijemy się herbaty, zanim uda się pan do siebie. W jakim hotelu chce się pan zatrzymać?
– Nie wiem – odparł Ferdinand. – Jeszcze się nad tym nie zastanawiałem. Proszę mi podpowiedzieć jakiś hotel niedaleko stąd.
Inge zmierzyła go wzrokiem i po chwili wahania powiedziała:
– Mogę panu wynająć kąt. Mam wolny pokój, jest i łazienka…
Cóż, luksusów nie obiecuję, ale myślę, że będzie panu u mnie dobrze, no, i mam telefon. Nie ukrywam, że przydadzą mi się pieniądze.
Ferdinand zgodził się na propozycję dziewczyny, bo za nic w świecie nie chciał być sam. Niczego tak teraz nie potrzebował jak przyjaznej duszy, kogoś, kto doda mu otuchy.
– Przed wyjściem chciałbym porozmawiać z dozorczynią – poprosił.
– Znajdziemy ją na dole.
W progu wpadli na otyłą kobietę z włosami przyklejonymi do potylicy i zebranymi na czubku głowy w kok. Ferdinandowi wystarczył jeden rzut oka, by dostrzec niegodziwość drzemiącą w każdym porze jej twarzy.
– To znowu pani… – ofuknęła Inge. – Przecież zabroniłam się pani tu szwendać, nie ma pani tu czego szukać. Kazano mi zawiadomić policję, jeśli ktoś się zjawi, będę więc zmuszona powiedzieć władzom, że ma pani chorobliwą obsesję na punkcie tego mieszkania.
– Zawiadomiła pani policję o przyjeździe pewnej Francuzki? – zapytał Ferdinand, wprawiając w osłupienie tłustą dozorczynię, która do tej pory nie zwracała na niego uwagi.
– Kim pan jest? I co pana obchodzi, co ja robię? – zgromiła zuchwalca.
– Jestem krewnym państwa Levi. Moja żona przyjechała tu i…
– Kolejny parszywy Żyd! – wykrzyknęła dozorczyni. Inge wzrokiem nakazała Ferdinandowi milczenie.
– Nie, pani Bruning, to nie Żyd. Ten pan jest mężem bratanicy Sary Levi, nie należy więc bezpośrednio do rodziny. Jego żona przyjechała tu, by dowiedzieć się czegoś o państwu Levi, musiała ją pani widzieć.
Dozorczyni rzuciła Inge nienawistne spojrzenie i popchnęła oboje ku wyjściu.
– Nikogo tu nie było. Dzięki Bogu parszywi Żydzi nie kalają już tego domu swoją obecnością. Proszę się wynosić, bo wezwę policję.
Ferdinand uchylił się przed kolejnym szturchańcem, odwrócił się i stanął oko w oko z dozorczynią.
– Moja żona tu była – oznajmił. – Proszę mi powiedzieć, co się z nią stało. Moim zdaniem…
– Niech się pan wynosi! Nikogo tu nie było.- A co się stało z Itzhakiem i Sarą? – drążył Ferdinand. – Przecież musi pani coś wiedzieć, nic nie ujdzie pani uwagi.
– Niby skąd mam wiedzieć?! Wyjechali i już. Oby nigdy nie wrócili. Ohydne Żydziska!
– Na pewno się pożegnali, wspomnieli, dokąd jadą… – nie dawał za wygraną Ferdinand.
– Bynajmniej. Po tych ludziach trudno oczekiwać dobrego wychowania. Nie mają za grosz kultury ani poczucia własnej wartości, nie to co my. Wynieśli się bez słowa.
– Moja żona przyjechała tu i pytała panią o swoich krewnych – nalegał Ferdinand, siląc się na grzeczny ton.
Dozorczyni zerknęła na niego z pogardą, ale Ferdinand dostrzegł w jej oczach coś, co udowodniło mu, że widziała się z Miriam – błysk wyższości charakteryzujący osobę skrywającą przed kimś tajemnicę.
– Błagam – poprosił – niech mi pani powie prawdę, oddam pani w zamian wszystko, co mam.
– Proszę wyjść, nie wiem, o czym pan mówi. I nie chcę niczego od Żydów ani od ludzi, którzy się z nimi zadają.
Gunter płakał wystraszony. Inge złapała Ferdinanda za rękaw płaszcza i pociągnęła do wyjścia, ale Francuz jeszcze się wzbraniał:
– Szanowna pani, chcę się tylko dowiedzieć, gdzie są krewni mojej żony i czy widziała pani ją samą… Proszę mi coś powiedzieć!
– Jeśli się pan ode mnie nie odczepi, wezwę policję.
– Może pani wzywać policję, ale nie może mnie stąd wyrzucić. To mieszkanie moich krewnych i zostanę tu, jeśli zechcę. Pani nie ma prawa mnie stąd wyganiać, zresztą zobaczymy, co powiedzą władze. Zwrócę się do mojej ambasady.
Tłuściocha spojrzała na niego zdumiona. Ten mężczyzna mówiący po niemiecku z francuskim akcentem ma czelność się jej sprzeciwiać. Zawahała się na chwilę, ale zaraz znów była panią sytuacji.
– Doskonale, niech pan sobie dzwoni do ambasady i do kogo pan chce, a ja zawiadomię policję. Zobaczymy, co oni na to.
– Pani Bruning, to do niczego nie prowadzi – wtrąciła się Inge. – Zapewniam, że ten dżentelmen jest krewnym państwa Levi i wolno mu tu przebywać.
– Precz! – ryknęła dozorczyni, wypychając ich na ulicę i zatrzaskując drzwi.
Gdy tylko znaleźli się na zewnątrz, Ferdinand odwrócił się, by znów szturmować bramę, ale Inge odwiodła go od tego zamiaru:
– Teraz dzwoni pewnie po „brunatne koszule”. Przyjdą i… chyba lepiej, by nas tu wtedy nie było. Wrócimy innym razem.
– Jestem obywatelem francuskim.
– Tutaj jest pan nikim, podobnie jak ja. Żadne z nas nic tu nie znaczy, liczą się tylko oni. Pobiją pana, wyrzucą gdzieś na gnojowisko i znów okaże się, że nikt niczego nie widział, nikt nic nie wie. Powiedzą, że szukał pan guza, że jest pan przestępcą… wymyślą pierwsze lepsze łgarstwo, a ambasada nie ruszy palcem w pana obronie. Chyba pan nie sądzi, że z pana powodu Francja wypowie Hitlerowi wojnę?
Ferdinand skulił się i milczał. Nigdy nie czuł się równie bezsilny.
– Miriam tu była – rzucił ledwie dosłyszalnie.
– Możliwe, ale Sary i Itzhaka już nie zastała.
– Jeśli rozmawiała z dozorczynią…
– Nawet jeśli rozmawiała, nie wiemy, co stało się później.
– Ale ja jestem pewien, że tu była. Zapytam innych sąsiadów, ktoś musi coś wiedzieć.
Inge zatrzymała się gwałtownie i odwróciła do Ferdinanda z bardzo poważną miną.
– Chcę panu pomóc, ale nie zamierzam popełniać szaleństw. Pan nie wie, z czym się mierzymy.
– A pani wie?
– Wiem, bo tu mieszkam i na własne oczy widziałam, jak tysiące Niemców żydowskiego pochodzenia rejestrowało się w spisie ludności jako Żydzi i przyszywało do ubrań żółtą gwiazdę, żeby móc wyjść z domu. Widziałam ich zdemolowane sklepy i domy przypominające księgarnię i mieszkanie Itzhaka i Sary, widziałam, jak moi znajomi z uniwersytetu, komuniści, jak ojciec Guntera, giną bez śladu, i przekonałam się, że nikt tego nie zauważa. Tłumaczę to panu, ale pan nie chce mi wierzyć.
– Wierzę pani, Inge – szepnął Ferdinand. – Ale teraz, gdy już wiem, że Miriam tu była, muszę coś zrobić.
– I zrobi pan. Ale powrót do mieszkania Sary i Itzhaka nic nam teraz nie da. Mam klucz do bramy, możemy tu przyjść kiedy indziej, chociażby nocą.
Inge wyjaśniła dozorczyni kamienicy, w której mieszkała, że Ferdinand jest krewnym jej znajomych, że przyjechał do Berlina w interesach i na czas pobytu w mieście wynajmie u niej pokój.
– Kolejna nazistką? – zapytał Ferdinand, gdy wchodzili po schodach.- Nie taka jak pani Bruning, ale i ona popiera Hitlera. Twierdzi, że Fiihrer przywróci Rzeszy potęgę. Ale nie mogę powiedzieć na nią złego słowa, to właśnie ona poleciła mnie sąsiadom jako pomoc domową.
Weszli do mieszkania na ostatnim piętrze. Było to poddasze pochyłych stropach, w niektórych miejscach nie można się było nawet wyprostować. Z maleńkiego przedpokoju przechodziło się do salonu oraz do kuchni i łazienki. Z salonu kolejna para drzwi prowadziła do dwóch sypialni.
– Wprowadziłam się tu po zniknięciu mojego narzeczonego. Czynsz nie jest wysoki, właścicielka zajmuje pierwsze piętro i wynajmuje cztery mieszkania na poddaszu. Za ścianą mieszka ta kobieta, która, jak panu wspomniałam, kupowała książki u pańskich krewnych. To nauczycielka, bezdzietna stara panna, dusza człowiek; bardzo ubolewa nad tym, co dzieje się w Niemczech. Dalej mieszka leciwe małżeństwo, muzyk z żoną, z trudem wchodzą tu po schodach. On zarabia na życie, grając na pianinie w restauracji. Ostatnie poddasze zajmuje Hans, student medycyny. Nie znam jego nazwiska, zresztą wszyscy wołają na niego po imieniu. Moi sąsiedzi to dobrzy ludzie. Należymy do biedniejszych lokatorów, ci zamożni zajmują dolne piętra.
Ferdinand rozpakował małą walizkę, z którą przyjechał z Paryża: wyjął garnitur, sweter, spodnie i buty oraz bieliznę i dwie koszule. Jego pokój był malutki, z owalnym oknem wychodzącym na ulicę. Łóżko, stół, nocny stolik, dwa krzesła oraz szafa zajmowały całą powierzchnię, nie zostawiając skrawka wolnego miejsca. Pokoik był jednak wygodny, przytulny i czysty. Nowy lokator czuł się tu trochę dziwnie, ale zdecydowanie wolał to niż samotność.
Zadzwonił do teściów, by przedstawić im sytuację. Odetchnął z ulgą na wieść, że Davida nie ma w domu -■ nie wiedział, jak mu powiedzieć, że nadal nie wie nic o jego matce. Wyjaśnił teściowi, że zatrzymał się u pracownicy wujostwa, która ma mu pomóc w poszukiwaniach, po czym podał jej numer telefonu, by David zadzwonił do niego, gdy wróci do domu. Poprosił również o adres i telefon berlińskich przyjaciół Itzhaka i Sary, kogokolwiek, kto mógłby naprowadzić go na jakiś ślad.
Inge raz dwa przygotowała lekki posiłek: omlet z odrobiną sera. Potem zaproponowała Ferdinandowi herbatę. Gunterowi przyrządziła zupkę z mąki i jajka. Malec zjadł bez grymaszenia i zaraz potem usnął, zmęczony, na kolanach matki.
– Przepraszam, ale niczym innym nie mogę pana podjąć, nie przelewa nam się – usprawiedliwiła się przed gościem.
– Omlet był bardzo smaczny, zresztą i tak nie byłem głodny. Ale skoro mam u pani zamieszkać, proszę… – Ferdinand wyciągnął portfel i wręczył gospodyni kilka banknotów. – Później porozmawiamy o opłacie za pokój, tymczasem to pokryje inne wydatki, na które panią narażę: jedzenie, telefon… Nie chcę być dla pani ciężarem.
– Dziękuję – powiedziała Inge, biorąc pieniądze. – A jeśli chodzi o pokój… proszę mi zapłacić wedle uznania, zdaję się na pańską decyzję.
Uzgodnili cenę za tygodniowy wynajem. Ferdinand wierzył, że w tym czasie dowie się czegoś o Miriam i jej wujostwie, a przy odrobinie szczęścia wróci razem z nimi do Francji. Inge nie chciała pozbawiać go złudzeń, choć wiedziała, że nie pójdzie mu tak łatwo.
Po obiedzie Ferdinand udał się do ambasady francuskiej, ale nie zastał tam urzędnika, o którym wspomniał szwagier Paula Castresa. Zostawił więc tylko wizytówkę i umówił się na spotkanie nazajutrz o ósmej.
Po wyjściu z ambasady zatrzymał taksówkę i kazał się zawieźć pod jeden z adresów, które otrzymał od teścia.
Taksówkarz nie przestawał obserwować go w lusterku, Ferdinand zaczął się czuć nieswojo.- Jest pan Francuzem – domyślił się taksówkarz.
– Owszem, jestem Francuzem.
– Mówi pan dobrze po niemiecku, ale akcent…
– Tak, wiem – przyznał Ferdinand.
– Jedziemy do dzielnicy, gdzie mieszka dużo Żydów – powiedział taksówkarz, obserwując reakcję pasażera.
Ferdinand wolał nie odpowiadać. Zresztą co miał mówić temu człowiekowi, być może zatwardziałemu naziście?
– Tutaj sprawy przybrały dla Żydów zły obrót – ciągnął taksówkarz.
– Tak, wiem – odpowiedział niechętnie.
– Ponoć to oni są wszystkiemu winni – rzucił taksówkarz żartobliwym tonem.
– Nie wiedziałem…
– No, jesteśmy na miejscu. Oto dom, którego pan szuka, a ten czarny wóz zaparkowany przed bramą to samochód policyjny.
Ferdinand wysiadł z taksówki i ruszył pospiesznie ku wskazanemu budynkowi. Musiał wielokrotnie naciskać na dzwonek, zanim drobna, nerwowa kobieta otworzyła mu drzwi i popatrzyła na niego przerażona.
– Chciałbym się widzieć z profesorem Bauerem – powiedział na powitanie.
– Kim pan jest? – zapytała kobieta.
– Profesor zna krewnych mojej żony, Sarę i Itzhaka Levich, oraz moich teściów. Właśnie oni podali mi ten adres. Oto moja wizytówka, jestem wykładowcą na Uniwersytecie Paryskim.
Kobieta przyjrzała mu się zatroskana, nie wiedząc najwyraźniej, co zrobić; ostatecznie zdecydowała jednak wpuścić go do środka.
– Proszę wejść.
Zaprowadziła gościa do salonu i poprosiła, by chwilę zaczekał.
Po krótkiej chwili do pokoju wszedł profesor Bauer. Mimo podeszłego wieku zachował wytworność i elegancję: był wysoki i szeroki w barach, a jego intensywnie ciemnoniebieskie oczy pobłyskiwały energią.
– Kim pan jest?
– Nazywam się Ferdinand Arnaud, moja żona Miriam jest bratanicą Sary i Itzhaka Levich, którzy zaginęli. Moja żona przyjechała do Berlina ich szukać i… również zaginęła.
W oczach profesora Bauera zamajaczyło współczucie, które wzbudził w nim niespodziewany gość. Widział jego rozpacz i usilne starania, by nie oszaleć jak tyle innych osób, które znalazły się w podobnej sytuacji.
– Znam Sarę i Itzhaka i wiem, że zaginęli. Lecz o pańskiej żonie nic nie wiem, przykro mi.
Kobieta, która otworzyła Ferdinandowi drzwi, wniosła tacę z serwisem do herbaty i rozstawiwszy go troskliwie na niskim stoliku, wyszła bez słowa.
– Moja żona i Sara bardzo się przyjaźniły. Na dobrą sprawę Lea była pierwszą przyjaciółką Sary w Berlinie.
– Mój teść mi o tym wspominał – wymamrotał Ferdinand.
– Pańskich teściów poznałem kilka lat temu, potem spotkałem ich jeszcze parę razy, gdy przyjechali w odwiedziny do Itzhaka i Sary.
– Co się z nimi stało? – zapytał Ferdinand, bojąc się każdej odpowiedzi profesora Bauera.
– Postarano się, by zaginęli. Zresztą nie oni pierwsi ani nie ostatni. Wcześniej czy później wszystkich nas to czeka.
– Ale jak to być może?
– Jesteśmy Żydami.
– Ale…
– Niewiele wiadomo, panie Arnaud, tylko tyle, że niektórzy Żydzi są wywożeni do obozów pracy. Nie wiemy też na pewno, gdzie znajdują się te obozy, bo jak dotąd nikt stamtąd nie wrócił.
– Ale dlaczego? W głowie mi się nie mieści…
– Już panu mówiłem: bo jesteśmy Żydami, tylko i wyłącznie dlatego. Z dnia na dzień przestaliśmy być Niemcami.
– A to znaczy…
– To znaczy, że pozbawiono nas majątku, że nie mamy prawa nic posiadać, że klepiemy biedę, że jesteśmy wywożeni do przymusowej pracy w fabrykach broni, że nie możemy chodzić po mieście jak normalni obywatele, że pozbawiono nas pracy… Odebrano mi katedrę, panie Arnaud. Przez czterdzieści lat wykładałem medycynę, aż pewnego dnia okazało się, że jako Żyd mógłbym skazić umysły niemieckiej młodzieży. Teraz muszę ukrywać się w domu, choć mogę mówić o szczęściu: inni moi koledzy z uczelni zaginęli, postarano się, by zaginęli.
– A pan jak…?
– Jak ocalałem? Pośród wszechobecnego zła można również natrafić na dobro. Nie wszyscy Niemcy są tacy sami, choć większość woli odwracać głowę, udawać, że o niczym nie wie. Lecz są wśród nich również dobre dusze, ludzie, którzy wszelkimi sposobami próbują walczyć z niesprawiedliwością, nawet kosztem własnego bezpieczeństwa. Mam przyjaciół, którzy mnie chronią, profesorów uniwersyteckich, kolegów z pracy, pacjentów, którym jako lekarz uratowałem życie, a którzy teraz starają się nas ocalić, nie pozwolić, byśmy zaginęli jak tylu innych Żydów. Ale wiem, że nie będziemy wyjątkiem, że wcześniej czy później przyjdą również po nas. Pewnego dnia przepadniemy bez wieści jak Itzhak i Sara.
– To jakieś szaleństwo! To niemożliwe!
Profesor Bauer spojrzał na gościa ze współczuciem. Mimo całej jego desperacji nie chciał dawać mu nadziei.
– Wiemy, że „brunatne koszule” zdemolowały księgarnię pańskiego wujostwa i rozpaliły ognisko z książek. Ich samych pobito tak brutalnie, że połamano im kości. Zajął się nimi nasz wspólny przyjaciel, doktor Haddas, sprowadzony przez młodą dziewczynę, która pracowała dla pańskich krewnych. Ale „brunatne koszule” wróciły kilka dni później i Itzhak i Sara znikli, a wraz z nimi doktor Haddas i cała jego rodzina. Myśli pan, że nie próbowaliśmy dowiedzieć się czegoś o ich losie? Ale napotkaliśmy mur milczenia. Nikt nic nie wie.
– Moja żona przyjechała do Berlina kilka dni temu. Wiem, że była w mieszkaniu wujostwa, bo znalazłem tam to… – Ferdinand pokazał profesorowi owiniętą w chusteczkę pomadkę. – Leżała na podłodze w łazience, wśród porozbijanych przedmiotów. Dozorczyni, która moim zdaniem… coś wie, wyrzuciła nas.
Profesor poprosił gościa, by się uspokoił i opowiedział mu po kolei, co wydarzyło się od jego przyjazdu do miasta. Wysłuchał go w milczeniu, wyczuwając bezbrzeżną rozpacz, którą spływało każde jego słowo.
– Dozorczynię, sąsiedzi… wiele z tych osób jest w zmowie z „brunatnymi koszulami” i skwapliwie donosi im, że w ich kamienicy mieszkają Żydzi. Potem nocą zjawiają się ci zwyrodnialcy i wszystko demolują. Nawet jeśli ta kobieta widziała pańską żonę, nie zmusi jej pan do mówienia, bo czuje się silna. Jeden Żyd mniej, jeden więcej, to dla Niemców obojętne.
– Mogę na nią donieść.
– I co pan powie? Że znalazł pan szminkę żony i podejrzewa, że dozorczyni ją widziała? Tylko tyle? Proszę się nie oszukiwać, nikt nie kiwnie palcem w tej sprawie.
– Ale kto spowodował zniknięcie Miriam? – zapytał Ferdinand, podnosząc głos.
– Policja, „brunatne koszule”, gestapo… dyktatura, panie Arnaud. Niech pan idzie na policję, najlepiej z kimś z ambasady francuskiej, niech pan złoży doniesienie, ale niewiele to da, bo nikt nie wszczyna śledztwa przeciwko samemu sobie.
– Moja żona jest obywatelką Francji.
– Nie wiem, co się w rzeczywistości wydarzyło, nie wiem na pewno, ale z pana opowieści nietrudno się tego domyślić. Może pańska żona wypytywała dozorczynię o swoich krewnych, może doszło do kłótni i nazistką wezwała kolesiów z policji lub „brunatne koszule”. Jest wojna, profesorze, pańska ambasada może stawać na głowie, śląc wnioski i prośby, lecz jeśli pańska żona stawiała opór i ktoś chciał… dać jej nauczkę i się zagalopował… w takim przypadku mogło się wydarzyć dosłownie wszystko.
Ferdinand ukiył twarz w dłoniach i załkał. Słowa profesora Bauera były ponad jego siły. Ten człowiek pozbawił go wszelkiej nadziei. Ferdinand nie mógł się pogodzić z tym, że w Niemczech, w bliskim jego sercu kraju rozumu i inteligencji, dzieją się takie rzeczy. Prawda, że teraz z trudem go poznawał.
– Chce pan przez to powiedzieć, że powinienem się poddać i wrócić do Francji? – zapytał łamiącym się głosem.
– Przedstawiam panu tylko sytuację, nic więcej. Proszę nie mieć mi za złe mojej szczerości.
– A może Sara i Itzhak ukrywają się u znajomych? Bauer odpowiedział dopiero po chwili wahania:
– Profesorze Arnaud, w takim przypadku wiedzielibyśmyo tym, zapewniam pana, że skontaktowaliby się z nami.
– Co mogę zrobić? Co pan zrobiłby w mojej sytuacji?
– Już panu mówiłem: próbowałbym ich szukać, wiedząc jednak, z czym się mierzę.
Do salonu weszła Lea, żona doktora Bauera. Ta filigranowa i nerwowa kobiecina zaciskała pięści w geście bezsilności.
– Profesorze Arnaud, kilka miesięcy temu zaginął nasz syn, jego żona i nasi dwaj wnukowie, starszy miał dwadzieścia jeden lat, młodszy siedemnaście. Poruszyliśmy niebo i ziemię, by ich odnaleźć, znajomi, którzy z takim poświęceniem nam pomagają, próbowali wszystkiego, ale niewiele się dowiedzieliśmy, tylko tyle, że prawdopodobnie trafili do obozu pracy. Nie mamy nawet pewności, czy żyją. Dlatego mój mąż jest z panem szczery i nie chce pana łudzić fałszywymi nadziejami.
Kobieta rozpłakała się, przytykając chusteczkę do oczu.
Profesor Bauer wstał i przytulił ją do piersi.
– No już, moja duszko, nie płacz.
– Przepraszam – wyjąkał Ferdinand. – Bardzo mi przykro…
– Niech pan nie przeprasza, rozumiemy pański ból, bo przeżywamy to samo. My oraz tylu innych Żydów, których rodzice, dzieci, wnuki czy siostrzeńcy zaginęli bez wieści. Dzień w dzień dowiadujemy się o nowych przypadkach. Pańska żona jest Francuzką, może będzie miała więcej szczęście i zdoła… Nie chcę być okrutny, ale nie liczyłbym, że zostawiają w spokoju tylko dlatego, że jest obywatelką Francji. Jeśli ją pobito, jeśli wysłano ją do obozu… jak niby władze miałyby się do tego przyznać przed światem? Przykro mi, panie Arnaud, ubolewam, że to właśnie ja muszę panu przekazać tę smutną prawdę. Moja żona i ja wiemy dobrze, co pan przeżywa…
Profesor Bauer podał Ferdinandowi adresy najbliższych przyjaciół Sary i Itzhaka, nalegając, by uważał, bo prawdopodobnie policja jest już na jego tropie.
– Pewnikiem dozorczyni kamienicy, w której mieszkali pańscy krewni, powiadomiła swoich znajomków, że wypytuje pan o żonę i jej wujów. Proszę mieć się na baczności, bo może pan zgubić siebie i nas.
– A Inge? Czy… że tak powiem… Itzhak i Sara mieli do niej zaufanie? Zaproponowała, że wynajmie mi pokój, i zgodziłem się, choć teraz nie wiem, czy nie postąpiłem pochopnie…
– To dobra dziewczyna – zapewniła Lea. – Jest komunistką jak jej narzeczony, tyle że jej nie dopadli. A może słusznie twierdzi, że jej ojciec, choć się do niej nie odzywa, mana nią oko i pilnuje, by jej nie aresztowano.
– Inge jest komunistką? – zdziwił się Ferdinand.
– Tak. Wiem to od Sary. Była w tej samej komórce partyjnej co jej narzeczony, tyle że on pewnego dnia zniknął. Roznosił ulotki na uniwersytecie i pewnie go przyłapano, bo słuch po nim zaginął. Po urodzeniu dziecka Inge podobno odsunęła się nieco od dawnych towarzyszy, choć nie wiem tego na pewno. Myślę, że może pan na niej polegać.
– Dziękuję… Nie wiem, jak odwdzięczę się za to, co państwo dla mnie zrobili.
– Niczego takiego nie zrobiliśmy, chyba tylko sprawiliśmy, że jest pan jeszcze bardziej przygnębiony.
– Proszę pozdrowić od nas teściów – poprosił na pożegnanie profesor Bauer. – Wspaniale nas podejmowali podczas naszej wizyty w Paryżu.
Wychodząc z kamienicy, Ferdinand zwrócił uwagę, że na rogu nadal stoi znajomy czarny samochód z dwoma ponurymi typami, którzy przyprawili go o gęsią skórkę. Postanowił się przespacerować, by zapanować nad emocjami. Był wyczerpany – na zmęczenie po podróży, po której nie miał jeszcze czasu wypocząć, nakładały się przeżycia z ostatnich godzin.
Wszedł do jednego z zamykanych właśnie sklepów. Kupił jabłka, kawę, herbatę, mąkę, herbatniki, makaron, masło i szynkę, by zasilić domowe zapasy Inge i nie narażać jej na wydatki.
Przeszedł na piechotę więcej, niż sądził, zanim udało mu się złapać taksówkę. Gdy nareszcie opadł na siedzenie w samochodzie, odetchnął z ulgą. Znał Berlin, choć nie na tyle, by się nie zgubić.
Inge właśnie skończyła kąpać Guntera i karmiła go kaszką. Malec był śpiący i zasnął, gdy tylko matka położyła go do łóżeczka.
Ferdinand opowiedział jej o wizycie w ambasadzie i u Bauerów. Powtórzył to, co od nich usłyszał, przemilczał tylko, że uważają ją za działaczkę komunistyczną. Inge zdawała się go nie słuchać, jakby myślami była gdzie indziej.
– Mogę pana prosić o przysługę?
Ferdinand spojrzał na nią zdumiony. Zmartwiał – przecież to on potrzebuje pomocy. Odpowiedział jednak twierdząco.
– Muszę wyjść na godzinę, może dwie… Gunter jest bardzo grzeczny, przesypia całą noc, ale będę spokojniejsza, wiedząc, że go pan przypilnuje. Proszę tylko zostawić uchylone drzwi do swojego pokoju, na wypadek gdyby mały się obudził i zaczął płakać.
Ferdinand przystał na jej prośbę, choć zażartował, że pada z nóg i być może zaśnie tak twardo, że nie usłyszy płaczu chłopca. Inge uśmiechnęła się tylko w roztargnieniu, posprzątała po kolacji i zaczęła zbierać się do wyjścia.
– Nie wrócę późno, bardzo dziękuję za opiekę nad Gunterem. Dokąd ona idzie? Ferdinand podejrzewał, że na spotkanie z komunistami.
Postanowił wykorzystać nieobecność gospodyni i zadzwonić do syna.Chłopiec zapytał go z niepokojem o matkę, a on starał się jak mógł podtrzymać w nim nadzieję. Potem do telefonu podszedł teść i poprosił, by nie rezygnował z poszukania Miriam i nie martwił się o syna, bo oni troszczą się o wnuka jak o największy skarb.
Gdy nareszcie położył się do łóżka, miał ochotę się rozpłakać. Gdzie jest Miriam? Czy jeszcze kiedykolwiek ją zobaczy? Czy utracił ją na zawsze?
Sen nie przychodził. Gdy Ferdinand po raz ostatni zerknął na zegarek, dochodziła druga. Inge jeszcze nie wróciła. Czyżby i jej przytrafiło się coś złego?
– Proszę wstawać, bo się pan spóźni.
W drzwiach stała nienagannie ubrana i uczesana Inge. Niej widać było po niej nieprzespanej nocy.
– Jest wpół do siódmej, przygotuję kawę i zrobię grzanki. Zje pan ze mną śniadanie?
Ferdinand przytaknął i ruszył do łazienki. Wziął prysznic i ogolił się w pośpiechu. Dwadzieścia minut później oboje siedzieli przy stole, racząc się śniadaniem.
– To iście królewska uczta – przyznała Inge. – Zwykle nie kupuję kawy, jest za droga.
Po śniadaniu obudziła Guntera, nakarmiła go mlekiem i herbatnikami, a potem szybko ubrała.
– Dzisiaj mam do posprzątania trzy mieszkania, więc zobaczymy się dopiero po południu, chyba że chce pan wpaść na obiad. O dwunastej przychodzę nakarmić Guntera, później wracam do pracy.
– Nie, niech się pani mną nie przejmuje. Po spotkaniu w ambasadzie odwiedzę innych znajomych Sary i Itzhaka, może oni naprowadzą mnie na jakiś trop…
Inge przygryzła wargę. Już miała coś powiedzieć, ale zmieniła zdanie i wyszła z synkiem na rękach.
W ambasadzie już na niego czekano. Urzędnik wysłuchał życzliwie i z cierpliwością jego opowieści.
– No, tak, jak już panu zapewne przekazano, próbowaliśmy odszukać pańską żonę. Osobiście udałem się do mieszkania państwa Levi i muszę przyznać, że postawa dozorczyni nie ułatwiła mi zadania. Nie mogła się doczekać, kiedy sobie wreszcie pójdę, a dowiedziałem się od niej tylko tyle, że krewni pańskiej żony już tam nie mieszkają. Skontaktowaliśmy się z dawnymi znajomymi z policji i z niemieckiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych; obiecali zająć się sprawą, na razie jednak nie potrafią wyjaśnić, co tak naprawdę zaszło.
– A czy robią cokolwiek, by to zbadać? – zapytał Ferdinand, nie kryjąc desperacji.
– Oficjalnie biorą pod uwagę nasze petycje, przyjmują do wiadomości nasze prośby i zapewniają, że robią wszystko, co w ich mocy.
– A nieoficjalnie? Jakie jest pańskie zdanie na ten temat? Urzędnik spuścił wzrok, sięgnął po papierosa, poczęstował Ferdinanda i dopiero wtedy zaczął odpowiadać na jego pytanie. Potrzebował chwili zastanowienia, by zdecydować, czy może być szczery z tym zrozpaczonym człowiekiem.
– Moje zdanie się nie liczy, panie Arnaud – zaczął tłumaczyć. – Przecież widzi pan, co się dzieje; Niemcy przygotowują się do wojny, najpierw były Sudety, teraz… Bóg jeden wie co. W każdym razie Hitler będzie pchał wojska do przodu, póki nie podporządkuje sobie całej Europy. Sytuacja Francji jest bardzo delikatna: Hitler uważa, że jest niezwyciężony, i nie boi się niczego ani nikogo, nie uszanuje żadnego państwa.
– Znam sytuację polityczną…
– Naprawdę? W takim razie nietrudno będzie panu zrozumieć, że niemieckie Ministerstwo Spraw Zagranicznych ma teraz tysiące ważniejszych spraw na głowie, proszę mi wybaczyć szczerość, niż szukanie pańskiej żony.
– Niemieckiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych nie obchodzi zniknięcie francuskiej obywatelki?
– Nie, nie obchodzi. Taka jest prawda. Przyjęli powiadomienie, kazali mi wypełnić plik formularzy i tyle.
– A policja? – zapytał Ferdinand, jakby nie dosłyszał ostatnich słów.
– Zdaniem policji wiadomo jedynie, że pańska żona wsiadła w Paryżu do pociągu do Berlina, nie ma jednak żadnego dowodu, że tu dojechała, mogła wysiąść na pierwszej lepszej stacji. Nikt jej tu nie widział, nie mamy ani jednego świadka, który potwierdziłby, że była w Berlinie.
Ferdinand wyciągnął z kieszeni marynarki kredkę do ust zawiniętą w chusteczkę.
– Znalazłem to na podłodze w łazience jej krewnych. Należała do Miriam.
Urzędnik zerknął na szminkę, nie dotykając jej.
– Powiadomię o pańskim odkryciu policję i Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Co pan na to?
– Proszę również zapytać policję, czy przesłuchała konduktora pociągu. Sprawdzał jej bilet, może potwierdzić, czy wysiadła w Berlinie.
– Ma pan przy sobie zdjęcie żony?
– Tak, nawet kilka.
Ferdinand wyjął z portfela cztery fotografie. Urzędnik przyjrzał się im z zaciekawieniem. Przedstawiały dojrzałą, na oko czterdziestoletnią kobietę, wysoką, szczupłą, o jasnokasztanowych włosach do ramion i brązowych oczach.
– Proszę mi powiedzieć, co jeszcze mogę zrobić – błagał zrozpaczony profesor.
– Czekać, tylko czekać. Może pan wrócić do Paryża, skontaktujemy się z panem, gdy tylko się czegoś dowiemy.
– Co by pan zrobił, gdyby pańska żona zaginęła w podobnych okolicznościach?
– Modliłbym się.
Ferdinand nie spodziewał się, że odpowiedź urzędnika tak bardzo chwyci go za serce.
– Co się stało z moją żoną? – zapytał bezsilnie.
– Zapewniam pana, że nie wiem. Daję słowo, że robimy, co możemy.
– Ale bez przekonania, bez wiary w powodzenie. Dla państwa to chleb powszedni.
– Panie Arnaud, rozumiem pańskie rozżalenie, lecz choć trudno w to uwierzyć, robimy co w naszej mocy. Już wspomniałem, Hitler zmienił zasady gry, teraz pogardza zarówno swoimi wrogami, jak i sojusznikami. W Trzeciej Rzeszy prawo to on.
– Domagam się, by przesłuchano konduktora – nalegał Ferdinand.
– Wyślę stosowną prośbę.
Umówili się na spotkanie za kilka dni. Ferdinand nie miał nic do roboty, więc poszedł na dworzec. Przechadzał się dłuższą chwilę po peronie, aż wreszcie zdobył się na odwagę, podszedł do okienka i zapytał o zawiadowcę stacji. Gdy w końcu do niego dotarł, ten wysłuchał go zniecierpliwiony, jakby miał do czynienia z człowiekiem niespełna rozumu. Pociąg z Paryża już przyjechał, konduktor odpoczywa. Może spróbować szczęścia innego dnia, choć trudno oczekiwać, by konduktor pamiętał wszystkich podróżnych. Pańska żona miała jakieś znaki szczególne? W dzienniku pokładowym pod datą dwudziestego kwietnia nie ma żadnego znaczącego wpisu.
Zawiadowca stacji odprawił go bez większych ceregieli i Ferdinand poczuł się straszliwie samotny, tak bardzo, jak jeszcze nigdy w życiu.
Postanowił odwiedzić kolejnych znajomych Itzhaka i Sary z listy podanej mu przez teścia.
Sklep państwa Landauerów znajdował się blisko dworca, więc Ferdinand poszedł tam piechotą.
Budynek był iście wielkopański, a mijani przechodnie wyglądali na ludzi dobrze sytuowanych. Ferdinand szukał sklepu z antykami – zdaniem jego teścia jednego z najsławniejszych w Berlinie. Może tak było kiedyś, teraz jednak okna wystawowe były wybite, a sklep – zamknięty na głucho. Nie ulegało wątpliwości, że Ferdinanda uprzedziły „brunatne koszule”. Profesor wszedł do sąsiedniej bramy i zapytał dozorczynię o państwa Landauerów.
– Wyjechali – odpowiedziała. – I chyba nie wrócą.- A co się stało ze sklepem?
– Landauerowie to Żydzi – stwierdziła kobieta, jakby to wszystko tłumaczyło.
– Z tego, co wiem, byli Niemcami. – Ferdinand nie potrafił zapanować nad gniewem.
– A skąd, byli Żydami, Ży-da-mi – upierała się dozorczyni.
– Dokąd ich zabrano?
– Zabrano? Nie powiedziałam, że ich zabrano, tylko że wyjechali. A pan to kto? Też Żyd?
Rzucił jej rozwścieczone spojrzenie i już miał zaprzeczyć, powiedzieć, że nie, nie jest Żydem, zrobił jednak coś odwrotnego.
– Tak, ja też jestem Żydem – stwierdził. – Niech pani pędzi wydać mnie swym koleżkom.
Wypadł z bramy jak błyskawica, prawie biegiem. Czyżby wszystkie berlińskie dozorczynię były takie same? Zapytał się w duchu, czy ta kobieta i wszyscy, którzy uczynili z Żydów kozły ofiarne własnego obłędu, są wierzący, chodzą do kościoła i wiedzą, że chrześcijaństwo wywodzi się od Żyda, od Jezusa Chrystusa.
Szczęście nie uśmiechnęło się do niego również w następnych dwóch domach. Nikt nie potrafił powiedzieć mu niczego konkretnego na temat rodzin, o które pytał. Wyjechali, mówiono, nie dodając nic więcej.
W ostatnim domu drzwi otworzyła mu trzydziestoletnia na oko kobieta o włosach przyprószonych siwizną i zalęknionych oczach.
– Dzień dobry, szukam pana Schneidera.
– To mój ojciec, ale nie ma go w domu. Kim pan jest? Gdy Ferdinand przedstawił się i opowiedział pokrótce, co go sprowadza, kobieta zaprosiła go do środka.
– Itzhak i Sara przyjaźnią się z moimi rodzicami – wyjaśniła. – Znam ich dobrze, obchodziliśmy razem wiele szabasów. Odwiedziliśmy ich, gdy… gdy zdemolowano im księgarnię, potem słuch po nich zaginął. Mój ojciec wielokrotnie zachodził do ich mieszkania, by sprawdzić, czy aby nie wrócili; robił to bardzo ostrożnie, bo jak pan wie, my, Żydzi, jesteśmy teraz wszystkim solą w oku.
– Państwo przynajmniej jeszcze tu są.
– Tylko jak długo? Sam się pan przekonał, że ludzie znikają z dnia na dzień, nagle przestają istnieć. Podobno Żydzi są wysyłani do obozów pracy. Starcy i dzieci również. Niby po co? Mam dwie córki i pocieszam się tylko tym, że udało mi się wywieźć je z Niemiec
– Wywieźć? Dokąd?
– Do rodziny w Stanach Zjednoczonych. Mój brat wyemigrował tam kilka lat temu. Ja… ja pracowałam w tutejszym Ministerstwie Spraw Zagranicznych, póki mnie nie wyrzucono. Chodziły słuchy… W Niemczech żyją także dobrzy ludzie, choć są równie zastraszeni jak my. Ale opowiem panu wszystko od początku… Mój były szef, który należy właśnie do tych szlachetnych dusz, wezwał mnie pewnego dnia do swojego gabinetu i oznajmił, że musi mnie zwolnić, bo w oczach nowych panów Rzeszy nie jestem godna zaufania. Dał mi wtedy radę: „Uciekaj, zrób to, zanim będzie za późno, zabieraj córki i wyjeżdżaj, pomogę ci, póki to jeszcze możliwe”. Nie chciałam zostawiać rodziców, a oni nie zgodzili się opuścić Berlina, tłumaczyli, że przecież jesteśmy Niemcami. Uznałam jednak, że mój szef nie dramatyzowałby bez powodu, że sprawa jest naprawdę poważna, więc skontaktowałam się z bratem i poprosiłam, by zaopiekował się dziewczynkami. A teraz dziękuję Bogu, bo wiem, że w Nowym Jorku są bezpieczne.
– A gdzie są teraz pani rodzice?
– Poszli do znajomych, mam nadzieję, że nic się im nie stanie. Wychodząc z domu, nigdy nie wiesz, czy wrócisz.
Ferdinand nie zabawił długo u Schneiderów. Wiedział już, że nie wyjaśnią mu zniknięcia Itzhaka i Sary, a tym bardziej Miriam.
Potem błąkał się po mieście, zaszedł do kilku sklepików, żeby kupić trochę zapasów dla Inge, która, widząc, że wchodzi objuczony siatkami, zbeształa go:
– Nie powinien pan kupować tylu rzeczy. Jestem bardzo wdzięczna za pana dobre chęci, ale wolałabym, by nie czuł się pan zobowiązany mi pomagać. Przecież płaci pan za gościnę.
– Nie chcę być dla pani ciężarem – tłumaczył Ferdinand.
– Nie jest pan żadnym ciężarem, wręcz przeciwnie, pańska wielkoduszność mnie krępuje, bo wydaje mi się, że coś na panu wymuszam. Proszę zrozumieć, że przyjmuję życie takim, jakie jest. Zresztą sama wybrałam swój los.
Ferdinand obruszył się na te słowa. O nie, Inge nie wybrała sobie nazistowskiej rodziny, nikt jej nie pytał, czy chce się urodzić w kraju dotkniętym zbiorowym amokiem, czy chce, by jej narzeczony zaginął, a ona musiała zarabiać na życie sprzątaniem. On też nie wybrał tego, co mu się przydarzyło, nie, bynajmniej nie wpakował się dobrowolnie w ten koszmar.
Zjedli kolację, prawie się do siebie nie odzywając. Gunter spał.Inge była zmęczona, Ferdinand również. Pomógł jej pozbierać talerze, a potem zapytał, czy może zadzwonić do rodziny. Ciężko mu było szczerze rozmawiać z Davidem, nie chciał go jednak okłamywać ani dawać złudnej nadziei.
– Synu, nie ustaję w poszukiwaniach, robię co mogę, ale gdybyś wiedział, co tu się dzieje…
Davida nie obchodziła sytuacja w Niemczech, chciał odzyskać matkę, nie przyjmował do wiadomości, że zaginęła lub go porzuciła. Wiedział, że Miriam nigdy w życiu nie odeszłaby od nich z własnej woli.
Ferdinand przespał twardo całą noc. Zdziwił się, gdy rankiem obudziła go Inge.
– Muszę iść do pracy, zostawiłam panu kawę w kuchni – powiedziała.
– Która godzina?
– Ósma. Nie wspominał pan, że ma dzisiaj rano coś do załatwienia, więc uznałam, że dłuższy sen dobrze panu zrobi.
Gdy tylko za Inge zamknęły się drzwi, Ferdinand wyskoczył z łóżka. Nie miał dzisiaj nic do roboty. Obszedł już wszystkich berlińskich znajomych Itzhaka i Sary, o których wspomniał teść, a urzędnikowi z ambasady musiał dać trochę czasu – nie mógł nękać go dzień w dzień, wypytując o wiadomości. Nagle przypomniał sobie o hrabim d’Amisie. Poprosił go o pomoc, a ten nie dał mu jednoznacznej odpowiedzi.
Gdy hrabia podszedł do telefonu, Ferdinand wyczuł, że arystokrata jest w złym humorze. Potraktował profesora oschle i zasadniczo, choć po długich naleganiach podał mu telefon barona von Steinera.
Baron zdziwił się, słysząc w słuchawce głos paryskiego profesora, ale zgodził się przyjąć go w swoim gabinecie jeszcze tego samego dnia, o trzeciej po południu.
Ferdinand znowu poszedł na dworzec kolejowy. I tym razem nie miał szczęścia – nie zastał konduktora z paryskiego pociągu. Przez resztę ranka włóczył się po Berlinie. Choć wiedział, że na nic się to zda, skierował kroki na ulicę, gdzie mieszkali wujowie Miriam.
Przeszedł się kilkakrotnie po chodniku ze wzrokiem utkwionym w wybitych szybach księgarni, której drzwi zabito deskami, by odstręczyć nieproszonych gości. Nie zauważył dozorczyni, nikt też nie pojawił się w bramie. Kamienica wyglądała na opuszczoną, choć Ferdinand wiedział, że to pozory. I tym razem wydało mu się, że ktoś go obserwuje z drugiego piętra, nikogo jednak nie dostrzegł. Wrócił do mieszkania Inge akurat w chwili, gdy ta karmiła synka.
– Przygotować panu coś na obiad? – zapytała.
■- Nie, dziękuję, nie jestem głodny, napiję się herbaty i zagryzę kilkoma herbatnikami.
– Radzę zjeść coś konkretnego, głodowanie nie wyjdzie panu na zdrowie. Z pustym żołądkiem źle się myśli.
– Ma pani rację, ale naprawdę nie jestem głodny, zaczekam do kolacji. O trzeciej mam spotkanie, jestem umówiony z baronem von Steinerem.
– Z baronem von Steinerem? Zna go pan?
– Poznałem go przed ponad rokiem na południu Francji, na zamku hrabiego d’Amisa. Już pani wspomniałem, że jestem mediewistą i pracuję na Uniwersytecie Paryskim.
– Baron jest bardzo wpływową osobą. Jeśli ktoś może panu pomóc, to właśnie on. Powinien pan był od niego zacząć.
– Zna Hitlera?
– Założę się, że tak. Jest bardzo bogaty i należy do osób, które twierdzą, że opatrzność zesłała nam Fiihrera, by ratować Rzeszę.
– Skąd pani wie, co twierdzi baron?
– Bo czytam gazety i słucham radia, podejrzewam, że pan również.
Inge skończyła karmić synka, posadziła go na podłodze pośród zabawek, a sama zaczęła przygotowywać się do wyjścia.
– Dziś mam mniej pracy, ale wczoraj nie zdążyłam wszystkiego wyprasować u gospodyni, więc zabawię na dole jeszcze ze dwie godziny. Poczekać na pana z kolacją?
– Jeśliby pani mogła…
– Oczywiście, że mogłabym! Co prawda nie jesteśmy dla siebie najlepszym towarzystwem, bo oboje mamy kłopoty, ale zawsze lepiej zjeść posiłek z kimś niż samotnie.
Pięć minut przed trzecią Ferdinand zadzwonił do drzwi gabinetu barona von Steinera w centrum Berlina.
Mężczyzna, który mu otworzył, zaprosił go do poczekalni, gdzie każdy szczegół – obrazy, dywan, skórzane fotele, mahoniowy stół… – dowodził nie tylko dobrego smaku, ale również zamożności właściciela.
Punktualnie o trzeciej Ferdinand został wprowadzony do gabinetu barona.- Pan Arnaud! Co za niespodzianka!
– Tak, wiem, baronie, dziękuję za przyjęcie.
– Proszę mi zdradzić, co sprowadza pana do Berlina. Czyżby miało to związek z bratem Julianem? – zaśmiał się baron bardzo zadowolony z dowcipu.
– Nie, panie baronie, raczej z moją żoną.
– Z pańską żoną?
Ferdinand po raz kolejny opowiedział o swoim kłopocie; ostatnio robił to tak często, że nauczył się streszczać całą sprawę w kilku spójnych zdaniach.
Baron wysłuchał go z kamienną twarzą. Skrzyżował ręce na biurku i najwyraźniej wahał się przez chwilę, nim stwierdził:
– Opowiada pan bardzo dziwne rzeczy. Mówiąc szczerze, trudno mi uwierzyć, że ktoś może tak po prostu zaginąć, chyba że…
– Chyba że…?
– Chyba że, proszę wybaczyć moją szczerość, mamy do czynienia z zaginięciem dobrowolnym.
Tym razem to Ferdinand zawahał się, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Po raz trzeci sugerowano mu, że Miriam go porzuciła – najpierw urzędnik z Quai d’Orsay, potem pracownik ambasady, a teraz baron. Czuł bezsilność i krew się w nim burzyła na podobne insynuacje. Uważał, że zmuszanie go do tłumaczenia się przed nieznajomymi to chwyt poniżej pasa.
A jednak zrobił to raz jeszcze, widząc, że zniecierpliwiony baron zerka ukradkiem na zegarek.
– Nie chcę panu zabierać czasu – powiedział. – Proszę tylko o pomoc. Pan może przekonać policję, by podeszła do sprawy poważnie, by przeprowadziła śledztwo z prawdziwego zdarzenia, przesłuchała konduktora. Jeśli chodzi o zniknięcia berlińskich krewnych Miriam, ze zdziwieniem stwierdziłem, że nie jest to przypadek odosobniony: okazuje się, że niemieccy Żydzi każdego dnia znikają bez wieści, przypuszczalnie są wywożeni do obozów pracy. Ale dlaczego? Jak mogą tak po prostu znikać? Co z ich sklepami, co z ich pracą? Włosy jeżą mi się na głowie, gdy widzę, co się tu dzieje.
Baron grzmotnął pięścią w stół, nie kryjąc oburzenia, i krzyknął:
– Jak pan śmie nas osądzać? Żydzi… Tu nikt nie ginie, setki przestępców trafiają do obozów pracy. Żydzi wiele zawdzięczają Rzeszy i najwyższy czas, by odwdzięczyli się za to, co od niej otrzymali; właśnie teraz, gdy w fabrykach brakuje rąk do pracy, żeby stawić czoło wyzwaniu postawionemu przez Fuhrera przed narodem niemieckim. Nasza młodzież rusza na front, najlepsi obywatele Rzeszy są gotowi umrzeć za ojczyznę, a pan się zamartwia, że kilku… kilku Żydów zagnano do pracy. To skandal!
Ferdinand nie wiedział, czy wdać się z baronem w dyskusję, czy ugryźć się w język i sprzeniewierzyć własnym przekonaniom. Czuł się rozdarty i bił się z myślami, ale ostatecznie uznał, że sprzeniewierzając się samemu sobie, sprzeniewierzyłby się również Miriam i Davidowi.
– Panie baronie, nie zgadzam się z polityką prowadzoną przez pańskiego Fiihrera, zwłaszcza z jego stosunkiem do Żydów. Krewni mojej żony są Niemcami, wszyscy mieszkający w Rzeszy Żydzi to Niemcy. Każdy człowiek ma prawo modlić się do własnego Boga, nie ma to żadnego związku z jego patriotyzmem lub miejscem urodzenia. Pośród najtęższych niemieckich umysłów jest wielu Żydów, bez których historia pańskiego kraju byłaby niepełna, dobrze pan o tym wie. Nie przyszedłem tu jednak z panem dyskutować, tylko prosić o pomoc. Mogę na pana liczyć?
Baron von Steiner przeszył go wzrokiem i wstał z fotela.
– Proszę przekazać mojej sekretarce dane pańskiej żony i jej wujów – rzucił. – Skontaktuję się z panem. A teraz, panie Arnaud, proszę mi wybaczyć, ale mam dużo pracy. Przypominam, że stosunki między naszymi krajami nie układają się w tej chwili najlepiej.
Pożegnali się lekkim i oziębłym skinieniem głowy. Sekretarka barona zanotowała podane przez gościa informacje i odprowadziła go do drzwi.
Znalazłszy się na ulicy, Ferdinand spojrzał na zegarek. Nie zajął baronowi nawet dwudziestu minut. Odetchnął głęboko orzeźwiony przez zimne podmuchy wiatru i deszcz, który zaczynał siec z impetem. Teraz pozostawało tylko czekać, aż ambasada lub baron naprowadzą go na jakiś trop. Wiedział, że oczekiwanie to, choćby najkrótsze, wyda mu się wiecznością.
Gdy wrócił do domu, Inge przygotowywała kolację, słuchając radia. Gunter bawił się na podłodze. Dziewczynie najwyraźniej dopisywał humor.
– Jak panu poszło u von Steinera? – zapytała.
– Nie najlepiej. Ale liczę, że mi pomoże.
Opowiedział Inge o przebiegu spotkania, wspomniał nawet o skrępowaniu, jakie czuł, musząc bronić swego małżeństwa przed nieznajomymi. Następnie zapytał, czy może zadzwonić do syna. Rozmowa z Davidem uświadomiła mu, że chłopiec jeszcze bardziej podupadł na duchu. Potem do telefonu podeszła teściowa, by powiedzieć, że David prawie nie je, nie chce chodzić do szkoły i nie sypia. Ferdinand poprosił, by znów przywołała chłopca do aparatu, i zaczął go przekonywać, że musi być silny:
– Zrób to dla siebie, dla mamy i dla mnie. Mama, gdziekolwiek jest, na pewno się nie poddaje, dlatego i my musimy być silni.
– Ale gdzie ona jest?! No, powiedz, gdzie? – krzyczał David.
Rozmowa z synem przygnębiła Ferdinanda jeszcze bardziej. Poczuł się jak ostatni nieudacznik, był zagubiony, nie wiedział, co począć. Inge nakrywała do stołu, obserwując go bez słowa. Chciał być sam, więc zamknął się w swoim pokoju.
Godzinę później Inge zapukała cicho do drzwi.
– Gunter już śpi, zje pan ze mną kolację? Choć nie mamy powodów do świętowania, upiekłam strudel z kupionych przez pana jabłek. Mam nadzieję, że będzie panu smakować. Kucharka ze mnie kiepska, ale uwielbiam robić ciasta.
Ich milczącą kolację przerwał dzwonek do drzwi. Inge wstała i poszła otworzyć. Ferdinand usłyszał, że rozmawia z jakimś mężczyzną, którego po chwili wprowadziła do salonu.
Był to wysoki młody człowiek w żołnierskim mundurze. Trzymał Inge za rękę, a ona wydawała się bardzo spokojna u jego boku.
– Przedstawiam panu mojego brata Gustava – oznajmiła. – Właśnie przyjechał na przepustkę. To jedyny krewny, z którym utrzymuję kontakt. Od czasu do czasu robi mi niespodziankę i wpada z wizytą.
Mężczyźni podali sobie rękę, chłopak usiadł z nimi do kolacji. Inge wyjaśniła bratu, kim jest jej lokator i co sprowadza go do Berlina. Gustav słuchał z wielkim zainteresowaniem, raz po raz przerywając pytaniami.
– Przykro mi z powodu tego, co pana spotkało, choć bynajmniej mnie to nie dziwi. W Niemczech dzieją się ostatnio takie rzeczy…
Zaczął opowiadać siostrze o pozostałych członkach rodziny. Ich matka z każdym dniem była bardziej zapaloną wielbicielką Hitlera: ubóstwiała go, zrobiła nawet ołtarzyk z jego zdjęciem, jakby był świętym. Ojciec uskarżał się na nawał pracy przy oczyszczaniu berlińskich ulic z szumowin, do których zaliczał Żydów, komunistów i homoseksualistów, a ogólniej każdego, kto nie jest nazistą.
Ich młodsza siostra Ingrid chodziła jeszcze do szkoły i rodzice wychowywali ją na przykładną faszystkę.
Ferdinand zagadnął brata Inge o jego opinię na temat tego, co dzieje się w Niemczech.
– Chciałem zostać żołnierzem, jeszcze zanim sprawy przybrały taki obrót, pewnie dlatego, że rodzice od dziecka kładli mi do głowy, że grunt to państwowa posada. Za nic w świecie nie zostałbym policjantem, brzydzę się pracą mojego ojca; bycie żołnierzem wydawało mi się zawsze godniejszym zajęciem, ale teraz… Wiem, że wyruszę na front, choć nie po to, by bronić ojczyzny, tylko ponieważ Hitler postanowił „ratować” Europę, a jego zdaniem nikt nie pokieruje lepiej starym kontynentem jak Niemcy. Jestem żołnierzem i wykonuję rozkazy. Nie zadaję pytań, ale myślę, owszem, myślę, i choć nie podzielam poglądów Inge, nie uważam bynajmniej, że moja siostra za swe przekonania zasługuje na śmierć, podobnie jak nie uważam, by Żydzi byli źródłem problemów naszego kraju. Ale, jak już mówiłem, nikt mnie nie pyta o zdanie, ja tylko wykonuję rozkazy.
Gdy skończyli jeść, Ferdinand zaproponował, że posprząta po kolacji, by Inge mogła spokojnie porozmawiać z bratem. Potem pożegnał się, życząc im dobrej nocy – nie chciał krępować ich swoją obecnością, tym bardziej że Inge była wyraźnie spragniona wieści o rodzinie. Położył się do łóżka i sięgnął po książkę, czekając na sen.
Rano przy śniadaniu powiedział Inge, że nie ma na dzisiaj żadnych planów, więc chętnie zajmie się Gunterem.
– Mogę pójść z małym do parku, dziś nie pada…
– A jeśli dostanie pan wiadomość?
– Przecież będzie pani piętro niżej, zdążę przyprowadzić pani malca.
Inge z radością przystała na propozycję, mówiąc, że bez Guntera robota pójdzie jej sprawniej, szybciej skończy i będzie mogła trochę odpocząć. Ciężko pracowała, od ciągłego schylania się i szorowania podłóg bolały ją plecy i kolana.
– Dlaczego nie dokończy pani studiów? – zapytał Ferdinand.
– Studiowałam filologię, chciałam zostać nauczycielką, ale pogrzebałam już to marzenie. Przecież panu mówiłam, że przyjmuję życie takim, jakie jest. Nigdy nie zostanę nauczycielką, do końca życia będę tym, kim teraz jestem. Dzięki pracy sprzątaczki mogę się przynajmniej utrzymać i wychować synka.Ferdinand wyszedł z Gunterem na spacer. Chłopiec był spokojnym dzieckiem, i mimo że był malutki, najwyraźniej wiedział, że jeśli chce towarzyszyć mamie podczas pracy, musi być grzeczny i nie odrywać jej od zajęć.
Poszli do parku i Ferdinand, trzymając malca za rękę, nauczył go stawiać pierwsze kroki. Inge będzie miała niespodziankę, na pewno ucieszy się na wieść o tych postępach, bo zamartwiała się, że w przeciwieństwie do rówieśników jej synek nie zaczął jeszcze chodzić.
Dni zaczęły płynąć wolno, monotonnie. Rano Ferdinand szedł na spacer z Gunterem, który uczył się bardzo szybko i chodził już prawie o własnych siłach, a po południu odwiedzał Bauerów lub Schneiderów, licząc, że mają może jakieś wiadomości od Itzhaka i Sary. Wstąpił też kilkakrotnie na dworzec kolejowy w nadziei – płonnej – że zastanie konduktora.
Dziesięć dni po przyjeździe do Berlina otrzymał telefon z ambasady i zaproszenie na spotkanie następnego dnia o ósmej.
Stawił się punktualnie, zdenerwowany i wystraszony, że wezwano go tylko po to, by mu powiedzieć, iż nadal nic nie wiadomo o Miriam.
– Panie Arnaud, oto raport, jaki otrzymałem z Ministerstwa Spraw Zagranicznych – powiedział urzędnik, wręczając mu dokument druzgocącej treści, według którego nie było doniesień, że jakakolwiek obywatelka francuska uległa wypadkowi na terenie Niemiec czy też trafiła do jednego z tutejszych szpitali; nie odnotowano również żadnego incydentu, w który byłaby zamieszana, nie figurowała bowiem w rejestrach policyjnych ani na listach osób przetrzymywanych w zakładach karnych. W związku z brakiem dowodów, że poszukiwana dotarła do Berlina, niemieckie Ministerstwo Spraw Zagranicznych zamykało dochodzenie.
– Tak po prostu? – zapytał Ferdinand zawiedziony.
– Tak po prostu. Oficjalnie sprawa nie istnieje.
– Mógłby pan odwołać się od tej decyzji? – poprosił urzędnika.
– Mógłbym, ale to nic nie da. Dostanę kolejny świstek o takiej samej treści.- Myśli pan, że cokolwiek zrobiono, że próbowano jej w ogóle szukać?
– To, co ja myślę, panie Arnaud, nie ma znaczenia, wiem natomiast, że nie zrobią już nic więcej. Ministerstwo twierdzi, że próbowało wszystkiego i oto rezultat ich wysiłków.
– A policja?
– Już panu mówiłem, że mamy tam kontakty, mimo to niczego się nie dowiedzieliśmy. Zresztą dzisiaj rano, przed pana przybyciem, rozmawiałem z naszym człowiekiem w policji. Zapewnił, że nic nie wiadomo o pańskiej żonie i że według policji nigdy nie dotarła do Berlina.
– A przesłuchano konduktora?
– Podobno rozmawiano z nim i pokazano mu zdjęcie pańskiej żony, ale jej nie pamięta. Ambasador prosi, bym przekazał panu, że będziemy nadal robili wszystko, co w naszej mocy, nie możemy jednak łudzić pana fałszywymi zapewnieniami. To zaczyna przypominać poszukiwanie widma.
– Moja żona jest osobą z krwi i kości. Przyjechała do Berlina i była w mieszkaniu swoich wujostwa.
– Nie podaję tego w wątpliwość, panie Arnaud, ale musi pan zrozumieć, że nie możemy zrobić nic poza tym, co robimy.
– Moim zdaniem władze niemieckie nie robią zupełnie nic – zawyrokował Ferdinand. – Nie wiem tylko dlaczego.
Urzędnik bez słowa wytrzymał spojrzenie profesora. Był dyplomatą, ale nawet on nie znał odpowiedzi na to pytanie.
Ferdinand wyszedł z ambasady zdruzgotany. Wiedział już, że nadzieje pokładane w tej placówce wygasły, że co najwyżej może po niej oczekiwać od czasu do czasu lakonicznego komunikatu następującej treści: Nadal brak wiadomości o miejscu pobytu pani Arnaud.
Gdyby wrócił teraz do Paryża, przyznałby, że pogodził się ostatecznie z utratą Miriam, i nie mógłby spojrzeć w oczy zrozpaczonemu synowi, teściom, nawet sobie. Musiał kontynuować poszukiwania, choć nie wiedział, jaki obrać kierunek.
Znów zaczął błąkać się bez celu po mieście, którego z każdą chwilą bardziej nienawidził. Poczuł, jak krople deszczu zlewają się na jego twarzy ze łzami.
„Gdzie jesteś, Miriam? Gdzie jesteś?”, mamrotał, szlochając. Przechodnie oglądali się za nim, myśląc zapewne, że nosi w sercu żałobę, której nie potrafi ukryć przed światem. Niewiele go to obchodziło. Czuł w duszy rozdzierający ból, zbyt silny, by peszyć się ciekawskimi spojrzeniami.
Wrócił do domu przemoczony. Ruszył prosto do swojego pokoju, nie chcąc pokazywać się Inge w tak żałosnym stanie, ona jednak dogoniła go zatroskana.
– Przepraszam, nie chcę się narzucać, ale… sąjakieś wiadomości? Coś się stało?
Spojrzał na nią zapłakany, nie mogąc dobyć z siebie głosu; podeszła do niego nieśmiało i objęła go, by podtrzymać biedaka na duchu, choć wiedziała, że jej wysiłki są bezcelowe. Potem zostawiła go samego, pozwalając mu odzyskać równowagę.
Po kilku minutach Ferdinand przyszedł do niej.
– Byłem w ambasadzie.
Inge nie chciała jątrzyć jego rany i zaczekała, aż sam rozpocznie opowieść.
– Miriam przemieniła się w widmo, przestała istnieć. Teraz mogę liczyć tylko na barona von Steinera, jeśli on w ogóle raczy cokolwiek zrobić w mojej sprawie.
– Na pewno, w przeciwnym razie nie pytałby o dane pańskiej żony i krewnych. Może jemu uda się czegoś dowiedzieć.
– Bo ja wiem… Najgorsze, że nie przychodzi mi do głowy, co jeszcze mogę zrobić. Wiem, że Miriam gdzieś tu jest, tylko gdzie? Myślałem nawet, by zamieścić ogłoszenie w gazetach.
– Świetny pomysł. Może ktoś ją widział i naprowadzi pana na trop. Warto spróbować. Przejdę się z panem po redakcjach, mam akurat wolne popołudnie.
Zamówili ogłoszenie w najważniejszych gazetach, obiecując niewielką nagrodę za jakąkolwiek informację o Miriam. Inge wierzyła w powodzenie przedsięwzięcia, a Ferdinand bardzo chciał wierzyć Inge.
Wieczorem znów zjedli kolację w milczeniu – słowa były zbędne.
Nazajutrz w gazetach ukazało się zdjęcie Miriam. Ferdinand spędził cały dzień przy telefonie, ale nikt nie zadzwonił. Aparat odezwał się dopiero następnego dnia: sekretarka barona zapraszała go na spotkanie po południu.
Pierwszy raz od dziecięcych lat Ferdinand modlił się żarliwie, błagając niebiosa, żeby baron powiedział mu coś o Miriam, cokolwiek, co udowodniłoby, że jego żona nie jest jednak widmem.
Baron przyjął go w swoim gabinecie na stojąco, jakby chciał dać do zrozumienia, że rozmowa nie potrwa długo.- Panie Arnaud, ze względu na moją przyjaźń z hrabią d’Amisem i jego prośbę, by panu pomóc, próbowałem dowiedzie się czegoś o miejscu pobytu pańskiej żony. Widziałem, że skorzys” pan również z pomocy prasy…
– Jestem zdesperowany, baronie – przyznał Ferdinand – i gotowy na wszystko, byle tylko odnaleźć Miriam.
– No, tak… Niepokoiłem w pana sprawie kilka wysoko postawionych osób i wiem, że zadały sobie one dużo trudu, by udzielić mi zadowalającej odpowiedzi, z przykrością muszę jednak stwierdzić, że zniknięcie pańskiej żony to jedna wielka niewiadoma. Przesłuchano konduktora pociągu relacji Paryż-Berlin tudzież innych pracowników kolei, lecz nikt jej nie pamięta. Szukano w…
Ku osłupieniu barona Ferdinand przerwał mu w pół słowa:
– …szpitalach, na komisariatach, w więzieniach… I nic, jak kamień w wodę. Zupełnie, jakby pani Arnaud nigdy nie istniał” lub nie dojechała do Berlina.
Baron nie ukrywał niezadowolenia, że mu przerwano. Ten paryski profesor go irytował, zupełnie jak wtedy na zamku hrabiego d’Amisa.
– Pan, panie Arnaud, nie chce przyjąć do wiadomości prawdy.
– Jakiej prawdy, baronie?
– Ano takiej, że żona opuściła pana dobrowolnie, porzuciła pana, panie Arnaud. Nie mnie dociekać, dlaczego to zrobiła, ale to jedyne możliwe wytłumaczenie.
– Myli się pan, baronie, Miriam dotarła do Berlina i była w domu wujostwa. Znalazłem jej szminkę w łazience ich mieszkania zdewastowanego przez „brunatne koszule”. Itzhaka i Sarę zabrano na pewno jako Żydów do któregoś z waszych obozów pracy. Ale Miriam? Co z nią zrobiono? Jest obywatelką francuską, nie niemiecką, nie ma z wami nic wspólnego.
Baron słuchał w milczeniu, obojętnie, jakby słowa Ferdinand nie robiły na nim wrażenia.
– Co dzieje się z zaginionymi ludźmi, baronie? Czy pan też jest nazistą, człowiekiem bez serca? Nie wyobrażam sobie, że: mógłby pan bratać się z tą hołotą.
– Rozumiem pański niepokój i konsternację, ale nic więcej nie mogę dla pana zrobić, tym bardziej że pan nie chce się pogodzić z prawdą. Wobec tego, panie Arnaud…
– Już wychodzę, baronie, nie musi pan odprowadzać mnie do drzwi. W końcu jestem tylko mężem zaginionej Żydówki, a wiadomo: Żyd mniej, Żyd więcej, cóż za różnica?
Tym razem rozpłakał się z wściekłości. Wyszedł z gabinetu barona z każdym mięśniem twarzy nabrzmiałym od gniewu.
Zatrzymał taksówkę i kazał się zawieźć do domu. Porozmawia z Davidem i teściami, wspólnie postanowią, co dalej.
W domu zastał córkę Schneiderów, Deborah – siwowłosą kobietę, która wysłała swe dzieci do Nowego Jorku, smutną kobietę, goszczącą go u siebie, przestraszoną.
– Przepraszam, że pana nachodzę, ale zobaczyliśmy zdjęcie Miriam w gazetach i ojciec chciał, bym przyszła dowiedzieć się o pańskie samopoczucie. Proszę pamiętać, że nie jest pan sam w tych trudnych chwilach…
– Ilekroć mówią o mojej żonie, próbują ją oczernić i opluć – rzucił gorzko Ferdinand.
– Chcielibyśmy panu pomóc, ale nie wiemy jak – ubolewała Deborah Schneider. – Moi rodzice i ja chętnie coś dla pana zrobimy, cokolwiek, może pan na nas liczyć…
– Dziękuję. Inge, pani, pani rodzice i Bauerowie podtrzymaliście mnie na duchu, jesteście jedynym łączem z wujostwem Miriam, a tym samym w obecnej sytuacji również z nią. Problem w tym, że nie wiem, co robić…
– Niech pan lepiej wraca do Paryża – poradziła Deborah. – Nie może pan tu tkwić w nieskończoność, zresztą, jeśli ona… jeśli pańska żona zdoła się wydostać z miejsca, w którym się obecnie znajduje, sama pana odnajdzie.
– Tylko gdzie jest to miejsce? Proszę mi powiedzieć gdzie?
– Nie wiem. Być może Miriam starła się z dozorczynią pańskich wujów, a ta wezwała „brunatne koszule”. Może zabrali ją jako Żydówkę, choć zapewniała, że jest obywatelką francuską. Być może tak się właśnie stało i teraz nie chcą jej wypuścić, bojąc się, że ujawni prawdę, którą chcą za wszelką cenę ukryć.
– W takim razie oznaczałoby to, że nigdy jej nie uwolnią, że będą ją przetrzymywali w nieskończoność…
– To jedyne wytłumaczenie, jakie przychodzi mi do głowy…
– A więc muszę jej nadal szukać – stwierdził Ferdinand. – Gdzie trafiają porywani Żydzi? Gdzie są te przeklęte obozy pracy?
– Trudno powiedzieć, nikt jeszcze stamtąd nie wrócił – westchnęła Deborah. – Wiedzą o tym tylko ludzie na najwyższych szczeblach władzy.- Mam pomysł, spróbujmy porozmawiać raz jeszcze z dozorczynią – zaproponowała Inge. – Może uda sieją przekupić… To nie będzie proste, bo mamy do czynienia z zaślepioną fanatyczką, choć z takimi ludźmi nigdy nic nie wiadomo. Złóżmy również wizytę sąsiadom Itzhaka i Sary, może któryś z nich odważy się jednak przemówić.
– Racja – stwierdził Ferdinand. – Pójdę tam od razu. Deborah Schneider zgodziła się popilnować Guntera, licząc, że wyprawa Ferdinanda i Inge do domu Levich zostanie zakończona sukcesem. Współczuła biednemu Francuzowi, który tak rozpaczliwie poszukiwał żony. Pomodliła się, dziękując Bogu, że ją oświecił i kazał wysłać córki do Ameryki – może ona zaginie jak tylu innych Żydów, ale przynajmniej jej dzieci będą żyły.
Dochodziła dopiero siódma, mimo to Berlin spowijał już mrok. Taksówka zatrzymała się przed domem Itzhaka i Sary. Niestarannie zabite deskami drzwi księgarni odstraszały skutecznie ciekawskich. Brama była zamknięta, ale Inge miała klucze. Zdecydowała, że najpierw porozmawiają z sąsiadami, zanim znów zmierzą się z dozorczynią. Pewnym krokiem weszli na drugie piętro, gdzie znajdowały się dwa mieszkania. Zapukali do drzwi po prawej, jednak odpowiedziała im cisza – albo nikogo nie zastali, albo obcy nie byli tam mile widziani. Gdy zapukali do drzwi po lewej, w progu prawie natychmiast stanęła kobieta.
– O co chodzi? – zapytała nieufnie.
– Dobry wieczór, jestem pomocnicą państwa Levi, na pewno widziała mnie pani nieraz w księgarni. A to ich bratanek… to znaczy mąż bratanicy Itzhaka i Sary…
– Guzik mnie obchodzi, kim państwo są. Proszę mówić, o co chodzi – warknęła kobieta.
– Chcielibyśmy dowiedzieć się, dokąd zabrano Itzhaka i Sarę, może coś pani słyszała… I zapytać, co wydarzyło się tu w połowie kwietnia, gdy bratanica państwa Levi przyjechała i zastała… no, sama pani wie… zdemolowany sklep i mieszkanie.
– Nic nie wiem, niczego nie widziałam ani nie słyszałam. Kobieta już chciała zamknąć drzwi, ale Ferdinand jej w tym przeszkodził.
– Szanowna pani – zaczął – nie żądamy wyjawienia żadnej tajemnicy, po prostu chcemy dowiedzieć się, dokąd pani zdaniem zabrano państwa Levi i czy widziała pani moją żonę.
– Nie wiem, o czym pan mówi. Proszę zostawić mnie w spokoju, bo zadzwonię na policję.
– Na policję? Niby dlaczego? Bo zapytaliśmy o parę staruszków i ich bratanicę? Czyżby w Niemczech było to przestępstwo? – Ferdinand nie potrafił zapanować nad złością.
Zanim zdążył zareagować, kobieta zatrzasnęła im drzwi przed nosem. Inge zerknęła na Ferdinanda i dała mu znak, by poszli na trzecie piętro.
Na górze szczęście również im nie dopisało. Mieszkańcy zapewniali, że nic nie wiedzą, i pospiesznie zamykali drzwi, jakby rozmowa mogła przysporzyć im kłopotów.
Obszedłszy kolejne piętra, dotarli na samą górę, gdzie było troje drzwi.
– To pewnie poddasza, jak w mojej kamienicy – zauważyła Inge.
Jakież było ich zdziwienie, gdy zapukawszy do pierwszych drzwi, stanęli oko w oko z dozorczynią.
– Dobry wieczór, pani Bruning, przyszliśmy z panią porozmawiać. Możemy wejść? – zagaiła Inge, siląc się na uśmiech.
Nim dozorczyni, nie mniej zaskoczona od nich, zdążyła się odezwać, Inge i Ferdinand byli już za progiem. W głębi mieszkania zobaczyli mężczyznę, który siedział z gazetą w ręku i słuchał radia. Domyślili się, że mają przyjemność z mężem kobiety cerbera.
– Przecież mówiłam, że nie chcę tu państwa więcej widzieć – rzuciła groźnie dozorczyni.
– Pani Bruning – zabrał głos Ferdinand – wróciłem, bo wiem, że jest pani kobietą wrażliwą. Ma pani rodzinę, nietrudno będzie więc pani zrozumieć rozpacz kogoś, kto bezskutecznie poszukuje swej żony. Proszę sobie wyobrazić, że pani przydarzyło się coś podobnego, że pański mąż zaginął nagle bez śladu…
Dozorczyni zerknęła na gościa, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Jego zbolały głos najwyraźniej ją wzruszył, ale tylko na chwilę, bo automatycznie obrzuciła gościa wzgardliwym spojrzeniem.
– Niby dlaczego zawraca mi pan głowę swoją żoną! – ryknęła. – Jeśli puściła pana kantem, proszę jej szukać gdzie indziej, sam pan najlepiej wie, z jaką lafiryndą się żenił.
Ferdinand podniósł rękę, by jąspoliczkować, ale Inge zagrodziła mu drogę, obawiając się konsekwencji. Nadszedł mąż dozorczyni zaalarmowany wrzaskami żony.
– Ursulo, co się dzieje?- Wypytują o te gnidy!
– Jakie gnidy?
– O tych Levich, ta tu pomagała im w księgarni – powiedziała kobieta, wskazując palcem Inge. – A to mąż ich bratanicy. Chcecie wiedzieć, gdzie jest ta hołota? Pewnie tańcuje z diabłem w piekle, skąd, mam nadzieję, już nie wyjdzie!
– Uspokój się, kobieto, odejdź, ja się tym zajmę. Czego chcecie? – zwrócił się do nich mężczyzna bez jednego włosa na głowie, tłusty jak żona.
Inge ujęła Ferdinanda za ramię, próbując go uspokoić, po czym zwróciła się do gospodarza:
– Panie Bruning, nie chcemy przeszkadzać, proszę wybaczyć, jeśli przychodzimy nie w porę; gdyby to nie była sprawa wielkiej wagi, nie zawracalibyśmy państwu głowy.
Przez kilka minut przemawiała do niego jak do dziecka w nadziei, że odpowie na pytania, które doprowadzały do szewskiej pasji jego żonę. Gospodarz obserwował ich z bezosobową oziębłością, jak ktoś, kto nienawidzi z czystej bezsilności.
Czy to z powodu neutralnego i łagodnego tonu dziewczyny, czy też z poczucia ważności wobec nieznajomych, mężczyzna wysłuchał Inge, mimo przekleństw ciskanych z salonu przez dozorczynię, która domagała się, by wyrzucił natrętów na zbity pysk.
– Skoro pańska żona zaginęła, niech pan idzie na policję, my nic nie wiemy – powiedział gospodarz, spoglądając z pogardą na Ferdinanda. – A jeśli chodzi o Levich, to żydowskie plugastwo, są tam, gdzie ich miejsce.
– Czyli gdzie? – zapylała miękko Inge, rozpływając się w uśmiechu.
– Bo ja wiem, gdzieś, gdzie nareszcie robią coś pożytecznego dla naszego kraju, z którego wyssali krew, żydowskie pijawki. Niech tu tylko wrócą, a przepędzimy ich na cztery wiatry.
– Ale tu jest ich dom, sklep należy do nich – zauważył Ferdinand.
– Jeśli nie wrócą, przestanie do nich należeć i dostanie się prawdziwym Niemcom. Wystarczająco długo znosiliśmy Żydów w naszym kraju, Fiihrer najlepiej wie, jak wytępić ten nowotwór.
Ferdinand już otwierał usta, ale Inge z całej siły ścisnęła go za ramię na znak, by pozwolił jej zająć się Bruningami.
– Dokąd zabrano bratanicę Levich? Była tu na pewno, bo znaleźliśmy na dole jej rzeczy, chcielibyśmy tylko wiedzieć…
Zanim zdążyła dokończyć, dozorczyni wpadła do przedpokoju jak turia i wypchnęła ich za próg.
– Precz, parszywi żydofile! Wynocha z mojego domu! – ryczała.
Znaleźli się na korytarzu, zza zatrzaśniętych drzwi dobiegały ich ciągle złorzeczenia dozorczyni i pokrzykiwania jej męża.
Byli wyczerpani, na ich twarzach można było wyczytać złość i rozczarowanie.
Zadzwonili do pozostałych drzwi, ale nikt im nie otworzył, choć czuli, że są obserwowani przez wizjery.
Wrócili do mieszkania Itzhaka i Sary, by jeszcze raz je przeszukać w nadziei, że natrafią na jakiś ślad. Niczego nie znaleźli, zauważyli jednak, że ktoś był tam po ich ostatniej wizycie, bo niektóre przedmioty były poprzestawiane. Inge przypuszczała, że być może policja, na prośbę francuskiej ambasady, szukała tu jakiegoś dowodu obecności Miriam. Nie było to wielką pociechą dla Ferdinanda. Tu, w tym domu, ginął ślad jego żony, właśnie stąd znikła, choć nadal nie wiedział, jak to się stało.
Deborah była zachwycona Gunterem. Zastali ją bawiącą się z malcem na podłodze. Kobieta zasmuciła się, słysząc, co im się przydarzyło, i przed wyjściem udzieliła Ferdinandowi rady:
– Wiem, że trudno się pogodzić z tym, co powiem, ale niech pan wraca do Paryża. Niech pan wraca do syna, tylko on panu został.
– Mam opuścić Miriam? Nie, nie mogę.
Następne dni przemieniły się w prawdziwy koszmar. Nie miał dokąd iść ani co robić. Dwukrotnie dzwonił do ambasady, ale poinformowano go grzecznie, że nie ma żadnych wiadomości o jego żonie, nie dowiedział się również niczego nowego od znajomych Sary i Itzhaka.
Inge nic nie mówiła, zresztą nie mieli wiele okazji do rozmowy. Harowała cały dzień i gdy spotykali się przy kolacji, padała z nóg. Jeszcze trzy lub cztery razy poprosiła go, by przypilnował w nocy Guntera. Zdradziła mu pewnego dnia, że spotyka się z towarzyszami z partii komunistycznej, którzy ponownie przyjęli ją do swego grona.
Z kolei David błagał ojca, by został w Berlinie i nie ustawał w poszukiwaniach matki. Z półsłówek teściów Ferdinand mógł wywnioskować, że i oni nie chcą, by wracał bez Miriam.
Upływ czasu stawał się nie do zniesienia. Tkwił w Berlinie, by być bliżej żony, ale czy czasem, pytał sam siebie, nie robi tego dla uspokojenia sumienia? Czuł się bowiem winny – winny, że puścił Miriam do Berlina, że nie domyślił się, jaka sytuacja panuje w Niemczech, choć dla nikogo nie było tajemnicą, że Hitler wprowadził w życie rasistowskie prawa, których pierwszymi ofiarami padli Żydzi.
Pewnego ranka zadzwonił do niego hrabia d’Amis.
– Panie Arnaud, kiedy zamierza pan wrócić do Francji? – zapytał wprost hrabia.
Zdumiała go gwałtowna reakcja arystokraty na jego odpowiedź, że zostanie w Berlinie, dopóki nie odnajdzie Miriam.
– Jeśli pan natychmiast nie wróci, by dokończyć prace nad kroniką brata Juliana, będę zmuszony zerwać umowę z panem i pańskim uniwersytetem – zagroził hrabia. – Ze względu na pańskie problemy osobiste do tej pory okazywałem cierpliwość, ale chyba pan rozumie, że nie mogę i nie chcę dłużej czekać. Poza tym jest mi pan potrzebny na zamku, by pokierować moim zespołem badawczym. Dwadzieścia osób czeka na pańskie wskazówki, śmiem przypomnieć, że stanowiło to część naszej umowy. I jeszcze coś, rozmawiałem z pańskim rektorem, będzie do pana dzwonił. Proszę szybko coś zdecydować, panie Arnaud, nie zamierzam czekać w nieskończoność.
Hrabia nie dał rozmówcy szansy na obronę – interesowało go tylko i wyłącznie własne dobro. Zgodnie z jego zapowiedzią kilka minut później zadzwoniono do Ferdinanda z uniwersytetu. Koordynator wydziału historii potraktował go serdecznie i po przyjacielsku. Oczywiście wszyscy rozumieją, przez co przechodzi i że potrzebuje czasu, ale czy mógłby przyjechać na kilka dni do Paryża i dopełnić kilku formalności? Ktoś musi poprowadzić za niego wykłady, poza tym należy postanowić coś w sprawie rękopisu brata Juliana; uniwersytet zobowiązał się przygotować krytyczne opracowanie kroniki, może sam Ferdinand wskaże osobę, która kontynuowałaby zaczęte przez niego dzieło.
Te dwa telefony przywróciły Ferdinanda do rzeczywistości. Przed zaginięciem Miriam był innym człowiekiem: miał rodzinę, fascynującą pracę, przyjaciół i znajomych na uczelni, publikował rozprawy na temat średniowiecznej Francji, jeździł z wykładami po całej Europie… A teraz przemienił się w widmo, nie ma go tam, gdzie wcześniej toczyło się całe jego życie. Albo wróci do Paryża, albo przyjdzie mu się pożegnać ze wszystkim, czym kiedyś żył.
Nadszedł czas, by podjąć decyzję, która zaważyć miała na całym jego dalszym życiu, bo pozostanie w Berlinie oznaczało rozłąkę z Davidem. Poza tym zastanawiał się, z czego będzie żył – oszczędności szybko topniały, musiałby poszukać jakiejś pracy. Kolega z uczelni zasugerował, by wziął urlop bezpłatny…
– Na pana miejscu wróciłabym – odezwała się Inge podczas kolacji. – Teraz i tak trudno panu będzie odnaleźć Miriam, może później… Mógłby pan przyjeżdżać od czasu do czasu.
– Nie chcę jej porzucić.
– Jeśli będzie pan zaglądał do Berlina, nie porzuci pan ani żony, ani syna. Nie powinien pan niszczyć wszystkiego, co wspólnie stworzyliście. Życie to nie wszystko albo nic, czasem, aby przetrwać, trzeba szukać rozwiązań pośrednich.
– Pani przypomina kameleona – wytknął jej Ferdinand. – Zdumiewa mnie, że patrzy pani ze stoickim spokojem, jak pani idol Stalin paktuje z Hitlerem. Nie daje to pani do myślenia?
– Stalin wie, że nie nadszedł jeszcze moment „wszystko albo nic”, i dlatego czeka.
– A tymczasem komuniści gniją w niemieckich więzieniach.
– Wiem, niektórzy popełnili nawet samobójstwo, nie potrafiąc się z tym pogodzić i czując się zdradzeni. Ale życie jest, jakie jest, nie, jakie chcemy, by było. Chińczycy mawiają, że trzeba być jak trzcina, która gnie się na wietrze, ale się nie łamie.
– I pani jest taką właśnie trzciną.
– Nie mam wyjścia, nie mogę, i nie chcę, przestać wierzyć w to, w co wierzę. Tak, jestem komunistką i wiem, że racja jest po naszej stronie, ale to nie wystarczy, trzeba czekać na właściwy moment, a na razie giąć się na wietrze.
– A jeśli ojciec Guntera nigdy nie wróci?
– Jestem na to przygotowana.
– Pogodziła się pani z tym, że być może nigdy go już nie zobaczy?
– Tak, jest bardziej niż prawdopodobne, że nie wróci.
– I nie cierpi pani z tego powodu?
– Serce mi krwawi, ale nie mogę zrobić nic ponad to, co zrobiłam, co robię dzień w dzień, wychowując naszego synka.
– Chrześcijanie nazywają to rezygnacją…
– Myli się pan, akceptacja stanu rzeczy nie jest rezygnacją, ale sposobem na stawienie czoła rzeczywistości, której nie mogę zmienić, bo nie mam takiej władzy. Mimo moich pobożnych życzeń i lamentów Hitler będzie nadal wcielał w życie swąj rasistowską politykę, będzie układał się ze Stalinem i wtrącał komunistów do więzienia.
– Jest pani zbyt młoda, by wypowiadać się z takim cynizmem i wyrzekać wszelkich złudzeń, przykro pani słuchać.
– Mam się zalewać łzami i pozwolić, by mój syn umarł z głodu? Mam udawać powieściową heroinę i ryzykować, że i jaj przepadnę bez śladu? Pana zdaniem tak byłoby lepiej?
– Nie osądzam pani, bo nie chcę być osądzany.
– Jeśli zdecyduje się pan jednak wrócić do Paryża i przyjeżdżać od czasu do czasu do Berlina, by kontynuować poszukiwania, chciałabym, by nadal zatrzymywał się pan u mnie. Pańskie pieniądze za wynajem pokoju bardzo mi się przydadzą, zwłaszcza że jest pan niekłopotliwym lokatorem. Może wystarczy, że przyjedzie pan raz, dwa razy na miesiąc… sama nie wiem, proszę się nad tym zastanowić…
Postanowił pójść za radą Inge, która, choć nie miała nawet dwudziestu pięciu lat, emanowała rozsądkiem i doświadczeniem. Ona również widziała, jak znikał ojciec jej dziecka, a mimo to trwała niewzruszona. Na co czekała?
W końcu stało się to, czego się obawiano. Francja wypowiedziała Niemcom wojnę, choć powstrzymywała się od działań zaczepnych. Francuskie gazety określiły tę sytuację mianem „dziwnej wojny”. Niektórzy uważali, że ultimatum postawione Hitlerowi przez rząd francuski z żądaniem, by wycofał się z Polski, było tylko czczym gestem; tak czy owak oba kraje znajdowały się oficjalnie w stanie wojny. Ferdinand pomyślał więc, że i tak nie mógłby dłużej zostać w Berlinie.
Spotkanie z Davidem było bardzo gorzkie. W jego milczeniu Ferdinand wyczytał niemy wyrzut, że nie zdołał odnaleźć Miriam. W nocy budziły go krzyki syna dręczonego przez koszmary i czasami dochodziło między nimi do kłótni, bo chłopak opuścił się w nauce. Życie straciło dla niego urok.
Koledzy uniwersyteccy ucieszyli się na widok Ferdinanda; z niepokojem i powściągliwością wysłuchali jego opowieści o rządach Hitlera. Tak, w Niemczech ludzie giną bez śladu – Żydzi, komuniści, Cyganie… wszyscy, którzy nie podobają się Fuhrerowi – i nikt nie protestuje, nikogo to nie martwi. „Wywożą ich do obozów pracy, cóż z tego?”, mówiono tylko.
Z początku jeździł do Berlina dość często. Zatrzymywał się u Inge i przez trzy, cztery dni wydzwaniał do ambasady i odwiedzał znajomych Itzhaka i Sary, którzy przedstawiali mu innych Żydów żyjących we własnej ojczyźnie jak uchodźcy. Wracał do Paryża ze zbolałą duszą i przekonaniem, że dopełnia tylko niedorzecznego i bezsensownego rytuału, rytuału zmierzającego do uspokojenia własnego sumienia. Jednak po napaści Hitlera na Polskę i oficjalnym przystąpieniu Francji do wojny nie mógł już jeździć do Berlina.
Gdy kilka miesięcy później, dziesiątego maja 1940 roku, Francja – wraz z Holandią i Belgią – wpadła niczym dojrzały owoc w ręce nazistowskiego dyktatora, Ferdinand jako jeden z niewielu Francuzów nie okazał zdziwienia. Niecałe cztery tygodnie wystarczyły, by wojska francuskie przeszły do defensywy, wydając bezbronny Paryż na pastwę żołnierzom Trzeciej Rzeszy.
Postawa generała Maxime’a Weyganda oraz wicepremiera marszałka Petaina przeważyły w gabinecie kryzysowym: zdecydowano złożyć broń i przerwać bezowocną walkę.
Pewnego popołudnia Martine odwiedziła Ferdinanda w jego gabinecie na uczelni.
– Wyjeżdżam – oznajmiła. – Chciałam się z tobą pożegnać, zanim wszyscy zaczną o tym trąbić.
– Wyjeżdżasz? Dlaczego?
– To ty nic nie wiesz?
– Co się stało?
– Nic, czego nie należało się spodziewać. Dzisiaj, dwudziestego drugiego czerwca, generał Huntziger i marszałek Keitel podpisali w Compiegne zawieszenie broni. To koniec.
– Co masz na myśli, mówiąc, że to koniec?
– Krążą pogłoski, że premier Reynaud poda się do dymisji i przekaże władzę Petainowi. Chyba rozumiesz, co to oznacza.
– Dokąd chcesz jechać?
– Nigdy ci nie mówiłam, że jestem Żydówką? Ferdinand popatrzył na nią skonfundowany, nie wiedząc, jak zareagować.
Nie, Martine nigdy mu o tym nie napomknęła, a nazwisko Dupont bynajmniej nie było żydowskie.
– Tylko po matce, choć na jedno wychodzi. Fakt pozostaje faktem, jestem Żydówką. Zresztą nawet o tym nie wiedziałam, bo matka nigdy nie chodziła do synagogi, a ojciec, niepraktykujący katolik, do kościoła. Żyłam więc w błogiej nieświadomości, z dala od religijnych podziałów, lecz teraz…
– Martine, jesteś Francuzką – zaoponował Ferdinand.
– Francuzką żydowskiego pochodzenia. Do tej pory byłam tylko Francuzką, choć sam wiesz, że i w naszym kraju, podobnie jak w całej Europie, antysemitów nie brakuje. Nie chcę nosić gwiazdy Dawida na ubraniu, nie zniosłabym tego…Ferdinand milczał, nie wiedział, co powiedzieć. Martine wzięła go za rękę i serdecznie uścisnęła.
– Dokąd pojedziesz? – zapytał w końcu.
– Do Palestyny.
– Zwariowałaś! Co będziesz tam robiła?
– Jeszcze nie wiem, na razie zamieszkam w kibucu. Znajomi, którzy wyjechali tam dwa lata temu, twierdzą, że to nie lada doświadczenie. Może nadszedł moment, bym odmieniła swoje życie. Opowiem ci, jak mi idzie pikowanie sałaty.
– Dlaczego nie pojedziesz do Stanów Zjednoczonych? Tam masz przyszłość, jesteś znanym naukowcem.
– To nie takie proste… Poza tym czuję, że teraz moje miejsce jest właśnie w Palestynie. Chcę wiedzieć, co znaczy być Żydówką, chcę się przekonać, co poczuję, gdy stanę na ziemi obiecanej.
– Tam jest bezpiecznie?
– Bo ja wiem… Znajomi opowiadają, że sypiają z ręką na karabinie. Pewnie pamiętasz, że w trzydziestym szóstym wybuchło powstanie arabskie przeciwko osadnikom żydowskim. Wygląda na to, że mimo obecności Brytyjczyków nie jest to najspokojniejsze miejsce. Ponoć Anglicy dwoją się i troją, by uniemożliwić napływ nowych osadników, ale nie bardzo im to wychodzi…
– Wybacz moją ciekawość, ale czym zajmowali się twoi znajomi przed wyjazdem do kibucu?
– Jean jest adwokatem, Marie miała zakład perfumeryjny; we Francji mieszkali po sąsiedzku i przyjaźnili się. Chyba słusznie radzą mi, bym jechała, póki jeszcze mogę.
– Jak chcesz się tam dostać?
– Nie uwierzysz: pomoże mi pewien ksiądz, brat przyjaciółki.
– Będzie mi ciebie brakować, Martine – wyznał Ferdinand.
– A mnie ciebie. Byłeś najbliższą mi osobą na uczelni. Zobaczysz, zaraz wszyscy się tu zbiegną i zaczną wypytywać, czy wiedziałeś, że jestem Żydówką.
Pomysł Martine przywiódł Ferdinandowi na myśl Deborah Schneider i jej tłumaczenie, dlaczego zdecydowała rozstać się z dziećmi i wysłać je do Nowego Jorku. Pomyślał, że powinien chyba zatroszczyć się o bezpieczeństwo Davida. Choć brzmiało to niewiarygodnie, dla nowych władz jego syn jest Żydem, tylko i wyłącznie Żydem.
Niełatwo przyszło mu podjąć decyzję, która – dobrze o tym wiedział – wywołać miała poruszenie wśród krewnych, zamierzał jednak twardo przy niej obstawać. Najpierw porozmawiał z synem, potem zaprosił na naradę rodziców, teściów i pozostałych członków rodziny.
– Wiem, że to, co powiem, was zaskoczy, ale postanowiłem wysłać Davida do Palestyny.
Teściowie spojrzeli na niego oniemiali, jego rodzice również zaniemówili z wrażenia, starszy brat odchrząknął, zakłopotany, a bratowa zacisnęła nerwowo dłonie.
– Nie zgadzam się, tato – przerwał mu David. – Nigdzie nie pojadę, dopóki nie wróci mama.
– Wiem, że nie chcesz jechać, już o tym rozmawialiśmy, ale tym razem, wybacz, nie będę się liczył z twoim zdaniem. Tu chodzi o twoje życie, a we Francji nie jesteś bezpieczny. Nie chcę…
Zapadło milczenie, wszystkim stanęła przed oczami Miriam.
– Moja znajoma wyjeżdża za kilka dni do Palestyny, zgodziła się zabrać Davida. Macie tam jakąś rodzinę? – zapytał teściów.
– Tak, oczywiście – odparła matka Miriam. – W Palestynie mieszkają moje dwie siostry i kilku siostrzeńców. Życie tam nie jest łatwe…
– Wiem, ale przynajmniej żydowskie pochodzenie nie jest tam piętnem, jak tutaj…
– Na Boga, przecież to Francja! – przerwał Ferdinandowi jego starszy brat.
– Owszem, to Francja. Ale spójrz tylko, co stało się w oświeconych i dystyngowanych Niemczech: ze zwykłego kaprala uczyniono narodowe bożyszcze! Przypominam ci, że znajdujemy się teraz w rękach marionetkowego rządu sterowanego z Berlina. Na własne oczy widziałem, co się dzieje w Trzeciej Rzeszy. Nie chcę, by mój syn zniknął pewnego dnia w biały dzień, by skatowano go pod szkołą lub musiał nosić gwiazdę Dawida… Miriam by na to nie pozwoliła. Możecie sobie wyobrazić, jak bardzo będzie mi go brakować, ale pocieszam się myślą, że będzie bezpieczny, a to dla mnie najważniejsze.
– Ferdinand ma rację – zabrał głos jego ojciec. – Tak, to Francja, synu, ale widziałeś chyba, co ta właśnie Francja zrobiła z hiszpańskimi republikanami: wielu poddano ekstradycji, innych zamknięto w obozach, gazety nazwały ich „wszarzami” i „groźnymi najeźdźcami”…
Matka Ferdinanda weszła mężowi w słowo, przypominając, że»Xe Populaire” i „L’Oeuvre” solidaryzowały się z hiszpańskimi uchodźcami i że kardynał Verdier wielokrotnie kruszył o nich kopie; nawet katoliccy pisarze, tacy jak Jacques Maritain czy François Mauriac, bronili ich żarliwie.
Jednak jej mąż obstawał przy swoim i powtórzył, że David będzie bezpieczniejszy poza granicami kraju. Ferdinand był mu wdzięczny za poparcie. Wiedział, że jego ojciec jest oburzony postawą francuskiego rządu wobec hiszpańskich uchodźców, pośród których udało mu się odnaleźć kilku krewnych. Ani Ferdinand, ani jego ojciec nie mieli zaufania do nowej Francji – zbyt często widzieli, jak ludzie odwracają wzrok, nie przyjmując do wiadomości tego, co się dzieje.
David prosił ojca, by pozwolił mu zostać, ale Ferdinand nie dał się ubłagać, choć w skrytości ducha się zastanawiał, czy nie popełnia szaleństwa.
– A co będzie z tobą, tato?
– Zostanę tutaj, niedaleko mamy. Będę na nią czekał, badając kronikę brata Juliana. To historia piękna i tragiczna zarazem.
– Ale przecież nie lubisz jeździć na zamek…
– Masz rację, synu, nie lubię tamtych ludzi, na szczęście ostatnio nie muszę tam bywać, moja praca tego nie wymaga. Zresztą wydaje mi się, że hrabia również ode mnie stroni. Po tym, co przydarzyło się mamie… nie mogę ścierpieć ludzi sympatyzujących z nazistami.
– A więc zamierzasz odciąć się od świata i żyć przeszłością – zauważył smętnie David.
– Schronię się w przeszłości, podczas gdy ty będziesz budował przyszłość; to chyba niezły układ, synku. Zaraz po twoim wyjeździe udam się znów na spotkanie z bratem Julianem.
…Nie staje nam miłosierdzia, i to właśnie nam, którzy powinniśmy służyć przykładem. Błyszczą od gniewu oczy brata Ferrera przekonanego, że jedynie ogień oczyści to, czego tknęli heretycy. Właśnie dlatego rozkazał puścić z dymem Montsegur – by nie został kamień na kamieniu, a ogień wypalił miejsce skażone obecnością heretyków.
– Tylko płomienie mogą oczyścić te głazy! – grzmiał inkwizytor.
Straciłem rachubę czasu, nie wiem, ile dni upłynęło od opuszczenia przez nas Montsegur, nie potrafię również zliczyć zeznań heretyków skłonnych dla ratowania własnej skóry wydać na śmierć swe dzieci, rodziców, braci i sąsiadów. Gdzież podziali się męczennicy z Montsegur? Co stało się z ich przykładem?
Teraz, gdy wiadomo już, że żaden zbrojny hufiec nie przyjdzie im z odsieczą, ci do niedawna waleczni mężowie i niewiasty, mieniący się „dobrymi chrześcijanami”, są już tylko mężami i niewiastami przepełnionymi strachem.
Wyznaję, że nie imponują mi już oni jak dawniej, gdy potajemnie darzyłem ich szacunkiem i podziwiałem za siłę przekonań. Teraz wiem, że niczym się ode mnie nie różnią – oni także się boją, dlatego pogardzam nimi, tak jak pogardzam sobą.
Skłamałbym, mówiąc, że wszyscy ulegli – nie, nie wszyscy, ale zdecydowana większość. Wolę nawet nie myśleć, co przeżywałaby pani Maria na widok tak wszechobecnej małoduszności.
Byłem w Carcassonne, Limowc, Bram i w Lagrasse, wszędzie powtarza się to samo: heretycy oczekują naszego przybycia, a potem wyrywają się jeden przed drugiego, próbując skierować naszą uwagę na innych, byle tylko ratować siebie.
Zdrowie, Panie, nadal mi nie dopisuje, nawet specyfiki rycerza Armanda nie przynoszą mi ulgi. Donosiłem wam w mojej poprzedniej epistole, że ów mnich z Zakonu Rycerzy Świątyni, towarzysz broni Fernanda, uchodzi za znakomitość w sztuce leczenia, i przyznać muszę, że do tej pory jego zioła mi pomagały. Może swąd palonych ciał przytępia me zmysły i ściska trzewia albo też fetor strachu towarzyszący tym nieszczęśnikom, którzy wyznają przede mną swe przewinienia.
Modlę się do Najwyższego, by list ten trafił do Was, Panie, i drżę na samą myśl, że mógłby wpaść w ręce moich współbraci. Brat Ferrer wydałby mnie z miejsca na pastwę piekielnych płomieni, zresztą nawet brat Pierre, ta dobrotliwa dusza, nie przebaczyłby mi takiej zdrady.
Mówiłem Wam, że straciłem rachubę czasu, i tak właśnie jest, aczkolwiek czując postęp choroby, chcę Was prosić o łaskę. Wiem, że na nią nie zasługuję, bo Wy, Panie, nigdy nie uważaliście mnie za syna, choć nim jestem, nawet jeśli fakt ten napełnia Was niesmakiem. Dlatego właśnie pragnę spocząć po śmierci w Ainsie. Czuję, że dopala się świeca mego życia, już wkrótce poproszę o zezwolenie na złożenie Wam wizyty.
Pragnę spocząć w ziemi, która widziała moje narodziny, dlatego proszę, by pochowano mnie jako członka roduAinsa, bękarta, tak, wiem, ale bękarta, w którego żyłach płynie Wasza krew.
Wybaczcie mi, Panie, te deluyczne wywody, ale ma głowa płonie gorączką, a ból szarpie mi trzewia. W snach widzę zimną wodę z naszego zdroju i chłodne poranki, kiedy biegłem do gumna wypełniać Wasze polecenia.
Tak, poproszę o zezwolenie i, daj Boże, brat Ferrer ulituje się nad moją słabością i będę mógł się z Wami pożegna i odejść w pokoju z tego świata.
Czy wiecie, Panie, że zmarli odwiedzają mnie we dnie i w nocy? Słyszę, jak ich modlitwy zlewają się w mojej głowie.
Widzę ich wykrzywione bólem twarze, zaciśnięte palce pochłaniane przez płomienie… Domagają się sprawiedliwości. Ale nie mnie ich sądzić, Maria dobrze o tym wiedziała, dlatego tak jej zależało, bym opisał to, co wydarzyło się w Montsegur, i oddał kronikę na przechowanie Marian i jej małżonkowi don Bertrandowi d’Amisowi.
Pewnego dnia, Panie, niewinna krew, którą przelaliśmy w imię krzyża, zostanie pomszczona, bo taka hekatomba nie może ujść bezkarnie. Gdzie dziś kwitnie zdrada, zrodzi się kiedyś duma i żądza zemsty. Tak, pewnego dnia ktoś pomści z furią krew niewinnych. A tymczasem, błagam was, Panie, przyjmijcie mnie do siebie i pozwólcie umrzeć w pokoju.
Ferdinand doczytał do końca list znaleziony w archiwum rodziny spokrewnionej z rodem Ainsa. Niełatwo przyszło mu natrafić na ślad brata Juliana, ponieważ skoncentrował swe poszukiwania na okolicach Carcassonne i Tuluzy. Dopiero gdy pewnego ranka przemożna tęsknota za Miriam i Davidem wyrwała go ze snu, pomyślał, że skoro on pragnie być ze swymi bliskimi, brata Juliana trawiła zapewne ta sama nostalgia.
Doprowadzenie do końca tej historii zajęło Ferdinandowi więcej czasu, niż przewidywał, ale czy miało to jakiekolwiek znaczenie w obliczu ofiar, jakie pociągała za sobą wojna? Choć zamek d’Amis był wyspą w morzu europejskiej zagłady, nawet hrabia nie zdołał utrzymać przy sobie zespołów badawczych, które przyjeżdżały dłubać w skałach Montsegur.
Za kilka dni Ferdinand miał przedstawić wyniki swych badań na Uniwersytecie Paryskim i spotkać się z hrabią, by opowiedzieć mu o perypetiach życiowych jego przodków.
Musiał kilkakrotnie odwiedzać zamek, gdzie oddawał się lekturze starych dokumentów i przekopywał rodzinne archiwum hrabiego, starając się zawsze ograniczyć pobyt do minimum stroniąc od Niemców – członków zespołów naukowych powołanych przez gospodarza.
Nie mogąc znieść ich towarzystwa, nie zatrzymywał się na zamku – wolał nadłożyć drogi i spędzić noc w Carcassonne. Zresztą i hrabia nie ukrywał antypatii do profesora, choć dotrzymał umowy i nie przeszkadzał mu w badaniach nad kroniką brata Juliana.
Ferdinand podróżował bez przerwy, przekopując archiwa inkwizycji i średniowieczne kroniki w poszukiwaniu wskazówek, które naprowadziłyby go na ślad owej szczególnej rodziny przeświadczonej, że powierzono jej misję zachowania dla potomnych pamięci o upadku Montsegur. W archiwum rodziny Ainsa również natrafił na kilka skarbów.
Z samego rodu zachowała się już tylko gałąź francuska, której przedstawicielem był hrabia d’Amis, oraz kilka luźno z nim spokrewnionych osób, choć lokalne muzeum przechowywało archiwa prastarej rodziny.
Czy oprócz Fernanda z Ainsy ktoś jeszcze kochał brata Juliana? W archiwum rodu Ainsa Ferdinand nie natrafił na żaden dokument potwierdzający istnienie tego dziecka z nieprawego łoża. Juan przeżył brata Juliana o rok, po jego śmierci majątek odziedziczyła jego córka Marta – wdowa z dwojgiem dzieci – która schroniła się pod opiekuńczymi skrzydłami ojca.
Innym rarytasem wśród zwałów rodzinnych dokumentów były listy wysłane do ojca przez Marian, żonę rycerza Bertranda d’Amisa, zausznika hrabiego Tuluzy.
Drogi Ojcze, łączą się z Wami w bólu z powodu śmierci mojej matki. Ból wasz jest również moim bólem. Wiem, że nigdy nie pojęliście jej decyzji o porzuceniu rodzinnych włości, zawierzeniu się Bogu i wyruszeniu na służbę „dobrym chrześcijanom „i ludziom pragnącym zgłębić Prawdę. Teraz, gdy nie ma jej wśród żywych, zdradzić Wam mogę, że podczas naszych spotkań nie była żalu spowodowanego rozłąką z Wami. Nigdy nie miłowała nikogo tak bardzo jak Was, nawet własnych dzieci i wnuków. W życiu mojej matki były dwie wielkie miłości: Bóg i Wy.
Co się tyczy życia na dworze hrabiego, wiele się tu zmieniło, i nie ubywam, że żyję w strachu. Mój mąż jest co prawda powiernikiem hrabiego Tuluzy, ale Rajmund nie jest już panem własnego losu, musi, jak wiecie, przypodobać się bólowi Francji i papieżowi, którzy przebaczyli mu, ale nie darzą go zaufaniem. Na dworze żyje nadal grupka „dobrych chrześcijan „oraz credentes, takich jak my. Hrabia przypomina nam zawsze o zachowaniu ostrożności i dysb’ecji. Kilka dni temu ze Izami w oczach błagał jednego ze swych najserdeczniejszych przyjaciół, by powrócił na łono Kościoła, bo inaczej będzie musiał wydać go inkwizycji. A wszystko dlatego, że na Rajmunda spuszczono papieskie „brytany”, bóre oskarżają kilka bliskich mu osób o herezję.
Nie odziedziczyłam duchowej siły po matce, również mój mąż nie dorównuje jej pod tym względem, dlatego przyzwyczailiśmy się do nowej sytuacji, dmuchamy na zimne i towarzyszymy hrabiemu we wszystbch mszach i nabożeństwach, choć cierpimy katusze, padając na kolana przed bzyżem. Mąż mój radzi, bym się nie zadręczała, patrzyła na bzyż jak na zwykły kawał drewna i próbowała sobie wytłumaczyć, że nasze pokłony to tylko czcze gesty. Mimo to, ilekroć kreślę znak bzyża, czuję, że zdradzam matkę i gubię własną duszę, ponieważ krew niewinnych wola o sprawiedliwość.
Wybaczcie mi, Ojcze, to wyznanie; jesteście przykładnym katolickim, któremu wiara moja i mojej matki wyrządziła wiele krzywdy, uważam Was jednakoż za człowieka szlachetnego, o wielkim sercu, i liczę, że mi przebaczycie, tak jak przebaczyliście mojej matce…
List Marian napisany został kilka miesięcy po upadku Montsegur. Na zagięciu pergaminu Ferdinand natrafił na dwa słowa napisane odręcznie przez Juana z Ainsy: Biedna córa.
W tych prostych słowach zamykało się całe jego cierpienie spowodowane nie tylko utratą żony, ale także niebezpieczeństwem czyhającym na Marian. A może był to raczej szloch nad jej potępioną duszą?
Ferdinand natrafił na dowody żarliwej wiary Juana, który za życia wspierał klasztory i świątynie licznymi darowiznami, również w swym testamencie był dla Kościoła bardzo szczodry.
W lokalnym archiwum zachował się spis dóbr przekazywanych Kościołowi przez rodzinę Ainsa w ciągu wieków i okazało się, że – o dziwo – niektóre darowizny pochodziły od samej Marian. Ferdinand znał jej korespondencję z ojcem, domyślał się więc przyczyny tego zastanawiającego faktu – Marian, podobnie jak hrabiemu Tuluzy, Rajmundowi VII, życie było miłe.
Mój umiłowany i czcigodny Ojcze, piszę do Was w chwili niewymownego cierpienia. Nasz pan Rajmund zmuszony był posłać na stos osiemdziesięciu „dobrych chrześcijan „z Agen, miasta położonego w okolicach Garonne, gdzie parfaits toczyli dotąd spokojny żywot zakłócany tylko przez obawy, że dosięgną ich kły papieskich „brytanów”.
Hrabia Rajmund nie mógł odmówić skazania na stos tych Bogu ducha winnych ludzi, choć przypłacił ów postępek wielkim bólem serca i przez wiele dni opłakiwał swych poddanych, nie jedząc i nie kryjąc zgryzoty.
Nasz dobry hrabia niedomaga i dręczą go ciągle próby, jakim poddają go król i papież. Osobiście widziałam, jak ze łzami w oczach wyrzucał sobie, że zdradził własnych poddanych. Ale czy miał inne wyjście?
Wczoraj przywołał do siebie zastęp wiernych przyjaciół, w tym również mojego męża Bertranda. Podziękował, że przez te wszystkie lata oszczędzaliśmy mu zgryzot i skrywaliśmy przed światem naszą prawdziwą wiarę. Z miłości do niego dochowaliśmy tajemnicy, zdradzając Prawdę czynami, nigdy sercem.
Pan mój, hrabia Rajmund, drży o to, co się z nami stanie, gdy jego zabraknie, dlatego chcę prosić cię, Ojcze, o gościnę na wypadek, gdybyśmy musieli opuścić na jakiś czas Tuluzę. Jeśli nie możecie udzielić nam schronienia, udamy się do Pawii lub Genui, tamtejsi możni sprzyjają bowiem „dobrym chrześcijanom „.
Jeśli przygarniecie nas, Ojcze, nie sprawimy wam kłopotu, ponieważ, jakjuż wiecie, potrafimy udawać przykładne dzieci Kościoła – będziemy brali udział w uroczystościach religijnych wraz z Wami, moją siostrą i moimi dwoma siostrzeńcami, których bardzo pragnę poznać…
W następnym liście Marian powiadamiała ojca o śmierci hrabiego Tuluzy i informowała, że wyruszyła już w drogę do Ainsy.
Mój umiłowany Ojcze, dobry nasz hrabia Rajmund opuścił ziemski padół i został pochowany w Fontevrault, gdzie spać będzie snem wiecznym u boku swej matki Joanny, wuja Ryszarda i swych dziadków: Henryka i Eleonory.
Zapewne wiecie, że hrabia dostał w Millau ataku febry, choć jego zdrowie dawno już nadszarpnęły troski i cierpienia.
Władzę po nim przejęła jego córka, Joanna, oraz jej małżonek Alfons z Poitiers, których Bóg nie pobłogosławił jeszcze potomstwem.
Mąż mój, Bertrand, uważa, że będę bezpieczniejsza przy Was, i byłabym wdzięczna, gdybyście udzielili mnie i moim dzieciom gościny, póki sytuacja się nie wyklaruje.
Tuszę, że nie będę dla was ciężarem i że moja wizyta nie potrwa długo, wiecie bowiem, że miłuję męża i rozłąka z nim przepełnia mnie smutkiem…
Prawdopodobnie największą wartość dla Ferdinanda miał list Marian do brata Juliana wysłany wkrótce po opuszczeniu domu ojcowskiego, gdzie dama zaszyła się na kilka miesięcy.
Z treści korespondencji nietrudno wywnioskować, że Marian i mnich spędzili wiele wieczorów na rozmowie.
Marian stawiła się zapewne w Ainsie pod koniec 1449 lub na początku 1450 roku, kilka miesięcy po zgonie hrabiego Tuluzy, zdążyła więc pożegnać się z trawionym chorobą ojcem.
Mój dobry mnichu, dziwnie się czuję, zwracając się do Was w ten sposób, bowiem mnisi byli zawsze źródłem nieszczęść w życiu moim i moich bliskich, ale przez te miesiące spędzone pod ojcowskim dachem zrozumiałam, dlaczego moja matka tak bardzo Wam ufała. Bracie Julianie, choć w Waszych uszach zabrzmi to gorsząco, jesteście „dobrym chrześcijaninem”, żyjącym w zaślepieniu, wierzącym, iż świętym symbolem Jezusa jest krzyż, narzędzie kaźni. Listem tym nie chcę jednak kontynuować naszych niedawnych dyskusji i pogawędek, lecz podziękować Wam za Wasze dobre serce. Pokrzepiliście na starość mego ojca i jesteście podporą dla mojej siostry Marty i jej dzieci.
Nie sądzę, byśmy się jeszcze zobaczyli, dlatego chcę zapewnić Was ponownie, że zobowiązanie, jakie podjęliście wobec mojej matki, Marii, nie pójdzie na marne. Wasza kronika ujrzy kiedyś światło dzienne i świat dowie się o wielkiej niegodziwości króla i papieża.
Wiedzcie, że moje dzieci zostały już wtajemniczone w wydarzenia z ostatnich lat i choć strzegą się pilnie przed zdradzeniem, że wyznają prawdziwą wiarę – dzięki czemu nie przysporzą Warn problemów – marzą o dniu, w którym dane im będzie pomścić krew niewinnych. Bez względu na to, czy zrobią to one, ich dzieci lub dzieci ich dzieci, jedno jest pewne – wcześniej czy później ród d’Amis pomści przelaną krew, bo tylko wtedy niewinni spocząć będą mogli w pokoju.
Północna Hiszpania, 1946 rok
Ferdinand przechowywał niczym prawdziwy skarb kopie korespondencji Marian. Jak udało mu się ustalić, dama wróciła do męża, który z upływem czasu stał się oddanym wasalem Alfonsa z Poitiers, męża Joanny – jedynej córki Rajmunda VII, hrabiego Tuluzy.
Było oczywiste, że religijne przekonania nie pozbawiły Marian i Bertranda d’Amisa chęci do życia – choć katarzy marzyli o opuszczeniu tego świata i wyzbyciu się przeklętej skorupy, za jaką uważali ciało, para ta najwyraźniej bardziej ceniła sobie inne wartości, skoro dożyła sędziwego wieku.
Ferdinand wzdrygnął się z obrzydzenia. Ileż fanatyzmu! Ileż krwi przelanej w imię Boga! Pomyślał, że Bóg nie wybacza tym, którzy posługują się jego imieniem, by torturować i mordować bliźnich. Niemożliwe, by było inaczej; czyż dla Boga ma znaczenie, w jaki sposób ludzie się do niego modlą, jak odczuwają jego obecność?!
Pomyślał o swym ukochanym synu Davidzie, który odarty z niewinności przemienił się w radykalnego syjonistę.
David skończył już dwadzieścia pięć lat i nadal przebywał w Palestynie. Nie chciał wracać do Francji. „Jestem Żydem – powtarzał. – Zmuszono mnie, bym poczuł się inny, i właśnie taki jestem: inny”. Po czym pytał: „Gdzie byli do niedawna ci, którzy teraz oburzają się na wspomnienie obozów zagłady? My, Żydzi, nauczyliśmy się, że możemy liczyć tylko na siebie i dlatego chcemy stworzyć sobie ojczyznę, z której nikt nigdy nas nie przegna”.
David nie poczuwał się już do ojcowskich korzeni ani do wspólnej z nim przeszłości: związał swój los z losem matki i z jej zniknięcia uczynił własną rację bytu.
Zaraz po wojnie Ferdinand zaproponował synowi, by pojechali do Berlina i ponownie spróbowali znaleźć jakiś ślad Miriam, ale chłopak odmówił.
– Nienawidzę ich, tato, nienawidzę ich tak bardzo, że nie zdołałbym wyjść na ulicę, wiedząc, że pierwszy lepszy napotkany przechodzień może być mordercą mamy. Nie mogę tam jechać, bo marzę tylko o tym, by ich zabić, ich oraz ich popleczników, wszystkich, którzy swoim milczeniem przyczynili się do tej hekatomby.
– Nie wszyscy Niemcy są mordercami, synu, wielu z nich bardzo dużo wycierpiało. Twoi wujowie też byli Niemcami.
– Masz rację, tato, ale nic nie mogę poradzić, że czuję to, co czuję. Właśnie dlatego nie powinienem ci towarzyszyć. Pozwól mi być niesprawiedliwym i stronniczym, bo jestem Żydem i sześć milionów ofiar daje mi takie prawo.
Ferdinand rozumiał syna, który stracił matkę i dziadków tylko dlatego, że byli Żydami.
Wciąż pamiętał ten dzień – siedemnasty lipca 1942 roku – gdy jego teściowie zostali aresztowani podczas łapanki wraz z tysiącami innych Żydów – w większości kobiet, dzieci i starców – których zagnano na stadion Vel d’Hiv. Ferdinand dowiedział się o tym od znajomego jego teściów, który przybiegł z wiadomością na uniwersytet.
– Zabrano ich! – krzyczał, wpadając do gabinetu. Ferdinand zerwał się i popędził do domu teściów, ale ich tam nie zastał. Dziękował Bogu, że zdążył wywieźć Davida z Francji.
Dobijał się do wszystkich urzędów i instytucji – na próżno. Rodzice Miriam i pozostali paryscy Żydzi trafili do obozu przejściowego – najpierw w Pithiviers, potem w Drancy – a na koniec przewieziono ich do Oświęcimia, skąd nigdy nie wrócili.
Jednak Ferdinand dowiedział się prawdy znacznie później, bo w tamtych dniach ludzie z rządu Vichy zachowywali się jak niemieccy biurokraci: nic nie wiedzieli, nic nie mówili, po prostu działali. Najpierw ogłosili ustawę antyżydowską, tak zwany Statut des Juifs, następnie powołali do życia Główny Komisariat do spraw Żydów, a niedługo potem wywieźli francuskich obywateli wyznania mojżeszowego do obozów zagłady.Ferdinand nie od razu powiedział Davidowi prawdę. Wiedząc, że jego syn ciężko przeżyje kolejną stratę, przez jakiś czas na jego pytania o dziadków odpowiadał wymijająco.
Pewnego dnia David nie pytał już, tylko stwierdził: „Zabrali ich, prawda?”. Ojciec słyszał w słuchawce szloch syna i próbował zdławić łkanie.
Tak, David mógł sobie pozwolić na stronniczość, sześć milionów ofiar dawało mu do tego prawo.
Teraz David pracował w kibucu i zapewniał, że jest mu tam dobrze, a nawet czuje się szczęśliwy. Wyznał ojcu, iż marzy o wstąpieniu do Hagany, tajnej żydowskiej organizacji samoobrony skupiającej w Palestynie kilkuset Żydów gotowych walczyć o ten skrawek ziemi i zamienić go w swą ojczyznę. Ale na razie David musiał się zadowolić bronieniem własnego kibucu. W jednym z pierwszych listów donosił ojcu, że ma nowego kolegę.
Uczę się arabskiego, lekcji udziela mi pewien Palestyńczyk, któiy mieszka w pobliskim gospodarstwie. Ma na imię Hamza, jest moim rówieśnikiem. Ja w zamian uczę go francuskiego. Od czasu do czasu chodzimy na spacery po okolicznych bezdrożach. Wiesz, mamy podobne zainteresowania, Hamza też lubi piłkę nożną. Kierownik kibucu powtarza, że nie powinienem ufać Arabowi, ale ja nie przejmuję się jego ględzeniem, bo Hamza to dusza człowiek i pragnie tego samego co ja: żyć w pokoju w kraju, który będzie mógł uważać za swoją ojczyznę. Palestyna jest niewielka, ale pomieści nas wszystkich. Dlatego tłumaczę naszemu kierownikowi: musimy nauczyć się żyć razem. Hamza też tak uważa. Kilka dni temu wybraliśmy się na polowanie, nic nie złapaliśmy, ale zabawę mieliśmy przednią. W jego domu jestem traktowany jak przyjaciel rodziny, byłem już u nich kilka razy na kolacji. Hamza też zagląda do nas do kibucu, choć przedtem nigdy by się na to nie odważył. Czasami pomaga mi w polu. Nie przepadam za tą pracą, ale obowiązek to obowiązek. Tak bardzo się cieszę, że mam przyjaciela Palestyńczyka! Yacob, nasz kierownik, kracze, że wcześniej czy później będziemy mieli kłopoty, ale ja tak nie myślę, choć wiem, że niektórzy Palestyńczycy krzywo na nas patrzą. Powtarzam Hamzie, że musimy stworzyć państwo, w którym znajdzie się miejsce i dla nas, i dla nich; w końcu wszyscy jesteśmy dziećmi Abrahama…
Listy Davida zawsze były pełne entuzjazmu, co pokrzepiało Ferdinanda. Wychował syna na dobrego człowieka. Zamierzał odwiedzić go w Palestynie, ale najpierw musiał jechać do Berlina i oczywiście doprowadzić do końca prace nad kroniką brata Juliana.
Znów zdjęło go obrzydzenie na myśl o hrabim d’Amisie i o bandzie błaznów, którzy przekopali całe Montsegur w poszukiwaniu nieistniejącego skarbu. W głębi duszy drwił sobie z nich – to była jego osobista zemsta i odpowiedź na ich tępotę.
Do hrabiego Ferdinand czuł pogardę i wstręt. Wiele łez kosztowało go kontynuowanie badań, bo wiedział, że d’Amis jest zwolennikiem rządu Vichy. Znajomy profesor z Tuluzy ostrzegł go co do intencji niemieckich znajomków hrabiego: „Oni szukają Graala dla Hitlera”. Tyle to i Ferdinand wiedział. Uznał to jednak za tak wierutną bzdurę, że wolał nie przywiązywać do tego wagi, choć z biegiem czasu doszedł do wniosku, że hrabia, mimo całej swej powściągliwości, ma chorobliwą obsesję na punkcie niepodległości Langwedocji. Hrabia popierał Hitlera, bo liczył, że dzięki niemu jego mała ojczyzna odłączy się od Francji i odzyska autonomię utraconą w wyniku wojen albigeńskich.
Ferdinand wiedział, że Montsegur gościło wielbicieli Ottona Rahna wchodzących w skład zespołów badawczych hrabiego, który wykazał się inteligencją i nie zaprosił profesora na wspólne narady. Zresztą Ferdinand i tak odrzuciłby takowe zaproszenie; czasami napotykał jednak przypadkowo jakiegoś poszukiwacza, który wracał zmordowany po całym dniu spędzonym na przewiercaniu się przez skały Montsegur.
Po zaginięciu Miriam życie mu zobojętniało. Z początku wierzył jeszcze, że pewnego dnia dowie się czegoś o żonie, a wtedy spróbuje wywrzeć nacisk na hrabiego, by ten skorzystał ze swych kontaktów i z pomocy niemieckich znajomych. Ale nic takiego się nie stało. A potem wojna okazała swe okrutne oblicze, Francja się podzieliła i wszystkie osobiste dramaty zeszły na dalszy plan. Dramat Ferdinanda również.
Wspominał pierwsze powojenne miesiące.
Pojechał do Niemiec bez Davida i zatrzymał się u Inge, która przetrwała wojenną zawieruchę. Znów wspólnie zaczęli szukać Miriam, przemierzając miasto i przeglądając listy więźniów obozów koncentracyjnych. Na jednej z nich Ferdinand znalazł Bauerów, na innej – Deborah, których opłakał z wściekłością i żalem.
Dowiedzieli się również daty przewiezienia Sary i Itzhaka do Dachau oraz ich śmierci w komorze gazowej. Jednak nadal nic nie wiedzieli o losie Miriam.
– Przyjdzie nam zaczekać, aż ujawniona zostanie cała prawda – powiedziała Inge. – Wtedy dopiero wyda się, ile osób zginęło na komisariatach. Podejrzewam, że Miriam dopadły „brunatne koszule” i albo została pobita na śmierć albo zmarła na torturach w więzieniu gestapo. Upłynie jeszcze trochę czasu, zanim udostępnione zostaną wszystkie archiwa. Na razie Niemcy boją się spojrzeć sobie w oczy, woleliby nigdy się nie dowiedzieć, co mają na sumieniu.
– A ty? Co ty czujesz? – zapytał Ferdinand.
Inge milczała przez chwilę, po czym zagryzła wargę, splotła dłonie na podołku i powiedziała:
– Czuję wstręt; wstręt do siebie, do tego kraju, do moich rodaków… Niełatwo będzie nam się pozbierać po czymś takim, nigdy już nie otrząśniemy się z tego koszmaru.
– To wy byliście koszmarem – zauważył bezlitośnie Ferdinand.
– Masz rację. Wiesz jednak, że należę do osób, które bynajmniej nie próbują uchylić się od odpowiedzialności, choćby osobistej, za to, co się stało. Przecież byłam tu i mogłam, jak tyle innych osób, działać i ryzykować życie, a przecież tego nie zrobiłam. Myślałam tylko, by przetrwać, doczekać końca wojny.
Również Inge poznała los swego narzeczonego. Dowiedziała się, kiedy trafił do Oświęcimia i kiedy został stracony. Teraz była już pewna, że do niej nie wróci, że nigdy więcej go nie zobaczy.
– I co teraz, Inge?
– Liczę, że uda mi się znaleźć lepszą pracę.
Inge przyznała się Ferdinandowi, że podczas wojny sypiała z niemieckimi żołnierzami, by zarobić na chleb dla syna.
– Gdy nie miałam gdzie sprzątać, wynajmowałam się jako prostytutka. Zdobyłam adres kantyny, gdzie zaglądali niemieccy oficerowie przebywający w Berlinie na przepustce. Byłam tam kilka razy.
Ferdinand domyślił się, że doświadczenie to odcisnęło na niej bolesne piętno, choć Inge nigdy by się do tego nie przyznała, nie żaliłaby się przed nikim. Jej jedyną obsesją była przyszłość.
– Jakie masz plany? – zapytał.
– Chciałabym skończyć studia i zostać nauczycielką, może mi się uda. Gunter ma już siedem lat, jest bardziej samodzielny. Będę uczyła się nocami, a za dnia pracowała tam, gdzie ci mówiłam.
Inge dostała pracę telefonistki w hotelu i mimo lichej pensji wydawała się bardzo zadowolona z posady. Była prawdziwą spartanką, wiedziała, co to bieda i niedostatek, dlatego, by związać koniec z końcem, wystarczało jej kilka groszy.
– Nie chcesz stąd wyjechać?
– Dokąd? I po co? Nie, to nie jest dobry pomysł, tutaj… cóż… tutaj umiem sobie radzić, a gdzie indziej musiałabym zaczynać wszystko od początku. Nie mogę ryzykować, muszę myśleć o Gunterze, mój syn zasługuje na lepsze życie. Ten kraj, wbrew temu, co ci wcześniej mówiłam, wypłynie jeszcze na powierzchnię, zobaczysz, może nawet staniemy się kiedyś państwem wielkich możliwości, wszystko przed nami.
– Nadal jesteś komunistką? – zapytał z zaciekawieniem Ferdinand.
– Nie, jestem tylko sobą, nikim więcej.
W rzeczywistości Inge zawsze była sobą, mimo to jej odpowiedź zrobiła na nim wrażenie. Nie miała nawet trzydziestu lat, a mówiła jak staruszka pozbawiona złudzeń.
■- A ty kim jesteś? – zadała mu to samo pytanie.- Sam nie wiem. My, Europejczycy, dużo zawdzięczamy twoim koleżkom Rosjanom, no i oczywiście Amerykanom. To oni wygrali wojnę i wyrwali nas z tego piekła.
– Tak, dużo zawdzięczamy Matuszce Rosiji. Pamiętasz? Tłumaczyłam ci kiedyś, że Stalin czeka tylko na właściwy moment.
– Ale pakt Ribbentrop-Mołotow był ciosem w plecy.
– Raczej czystą polityką.
– Wyjątkowo nikczemną polityką, czarną kartą w historii komunistów.
– Wszystkich komunistów?
– Wszystkich. We Francji niektórzy lewicowi przywódcy próbują nam teraz wmówić, że Hitler dążył do wojny z Francją, a Stalinowi udało się go na jakiś czas powstrzymać.
– Bo to prawda.
– A co powiesz o „odstąpieniu” Stalinowi przez Hitlera krajów bałtyckich i wschodniej części Polski?
– Przecież to ty przed chwilą mówiłeś, że dużo zawdzięczamy Rosjanom…
– Miałem na myśli prostych ludzi, żołnierzy, ich matki, ludzi z krwi i kości, którzy oddali za nas życie.
– Skoro sam Napoleon nie poradził sobie z Rosjanami, trudno, by udało się to Hitlerowi – uśmiechnęła się Inge.
Pewnego dnia Ferdinand poprosił Inge, by poszła z nim do domu Itzhaka i Sary. Chciał porozmawiać z dozorczynią, panią Bruning; liczył, że może teraz dowie się od niej prawdy.
Inge próbowała odwieść go od tego pomysłu, przeczuwając, że będzie to dla niego bardzo bolesne doświadczenie, ale ostatecznie zgodziła się mu towarzyszyć.
Pani Bruning przeżyła wojnę i była jeszcze tłustsza.
Otworzyła drzwi, poznała ich od razu i pobladła.
– To państwo…! O co chodzi…? Przecież już mówiłam, że nic nie wiem…
Inge i Ferdinand zauważyli, że dozorczyni nie jest już tak arogancka i zadufana w sobie jak przed kilkoma laty, gdy w jej oknie powiewała hitlerowska swastyka.
– Pani los jest teraz w pani rękach – zagroził jej Ferdinand, podstępem próbując rozwiązać dozorczyni język. – Opracowujemy właśnie listę nazistowskich kolaborantów, którzy donosili na niewinnych obywateli… Radzę mówić, co pani wie, wtedy może ulitujemy się nad panią.
– Proszę mówić, pani Bruning, nie ma pani wyjścia – dodała Inge.
Grzbietem dłoni kobieta otarła pot perlący się jej na czole. Zalatywało od niej strachem. Wahała się jeszcze, niezdecydowana, ale w końcu zaprosiła ich do mieszkania.
– Mój mąż nie żyje – wyznała. – Zostałam sama z córką i dwojgiem wnucząt. Mój zięć zginął na froncie wschodnim. Jeśli państwo mnie wydacie… nie wiem, co się z nami stanie…
Inge złapała Ferdinanda za ramię, powstrzymując go przed gwałtowną reakcją. W ustach ohydnej nazistki takie biadolenie było zdecydowanie karygodne, ale jeśli chcą poznać prawdę, nie mogą się zbytnio znęcać nad ofiarą.
– Pani Bruning, proszę mówić – zachęciła ją łagodnie Inge.
– Przyszła z samego rana, widok księgarni bardzo ją rozjuszył. Ja… prosiłam, by zamilkła, ale zwymyślała mnie, nazwała Niemców zwyrodnialcami, krzyczała, że co to za naród, który wyrzuca książki na ulice, pali je i porywa dwoje Bogu ducha winnych starców. Groziła mi, tak… miała czelność mi grozić. Nazwałam ją żydowską suką, a ona roześmiała mi się prosto w twarz, mówiąc, że owszem, jest Żydówką i nigdy nie była z tego bardziej dumna niż teraz. Kazałam jej się wynosić, ale ona nic, tylko się śmiała i śmiała. Zapytała, kim to ja niby jestem, by wyrzucać ją z mieszkania jej krewnych. Ostrzegłam, że jeśli sobie nie pójdzie… A potem zjawili się oni. Brat mojego zięcia był dowódcą „brunatnych koszul”, a jeden z jego szwagrów pracował w gestapo. Ona… napyskowała im, powiedziała, żeby trzymali od niej ręce z daleka, bo jest obywatelką francuską; że mogą zadzwonić do ambasady… Wtedy jeden z nich ją uderzył, a ona ugryzła go w rękę. Rzucili się na nią i wywlekli ją z domu.
Po twarzy Ferdinanda płynęły łzy. Oczami wyobraźni widział, jak Miriam przeciwstawia się hitlerowskim bydlakom – ona, taka rezolutna, ufająca sile ludzkiego rozumu i prawik sama, jedna próbowała stawić czoło armii zła.
Inge ścisnęła go za rękę, na próżno próbując podtrzymać na duchu.
– Pani Bruning, gdzie znajdowała się siedziba tych „brunatnych koszul” i w jakim wydziale gestapo pracował szwagier pani zięcia? – zapytała głosem nieznoszącym sprzeciwu.Dozorczyni zapisała adresy na skrawku papieru, pochlipując i błagając, by ulitowali się nad nią i nad jej wnukami.
– Pomogłam państwu, wszystko powiedziałam… Proszę im wspomnieć, żeby potraktowali mnie łagodnie, bo… wszystko powiedziałam… – jęczała, szlochając. – Nie wiem, co było później, nikt nic mi nie mówił…
– A wie pani, jak umarli Itzhak i Sara? – warknęła Inge.
– Nie… nic nie wiem… nie wiedziałam, że nie żyją…
– Zostali zagazowani. Wyobraża sobie pani taką śmierć? A wie pani chociaż, dlaczego zginęli? – ciągnęła Inge.
– Nie…nie…
– Bo zło istnieje, a pani stanowi jego część. Uważam, że zasłużyła pani na okrutną śmierć, choć nie mnie dane będzie ją zadać. Odpowie pani za swoje zbrodnie, pani Bruning, ludzie, których pani zgubiła, nie dadzą pani żyć w spokoju. Niech pani nie zamyka oczu, pani Bruning, oni tu są…
Kobieta płakała histerycznie, czując się otoczona przez zjawy.
– Wychodzimy, ale przyślemy tu kogoś. Stanie pani przed sądem i odpowie za swoje czyny – uprzedziła Inge, dobrze wiedząc, że dozorczyni włos z głowy nie spadnie.
Wyprowadziła Ferdinanda, trzymając go za rękę, jakby by zabłąkanym dzieckiem. Czuła, że jest zdruzgotany, zamroczony, że potwornie cierpi – bardziej niż przez wszystkie lata, kiedy nic nie wiedział o losie Miriam. Teraz znalazł się o krok od poznania prawdy i prawda ta była dla niego nie do zniesienia, bo męki, których doświadczyła jego żona, wydały mu się nagle realne, brutalnie realne. Miriam nie była już duchem, znów stała się istotą z krwi i kości.
Przez wiele dni Ferdinand wędrował od urzędu do urzędu w towarzystwie pracownika ambasady francuskiej i spotykał się z nowymi władzami miasta – to z Amerykanami, to z Rosjanami… W stolicy powstawały liczne komisje próbujące ustalić, co wydarzyło się w hitlerowskich Niemczech, śledzące losy zaginionych i układające listy ofiar obozów zagłady. Trudno było Ferdinandowi przekonać kogokolwiek, by zajął się jego sprawą – był przecież pojedynczym przypadkiem, jednym spośród tysięcy – szczęście mu jednak sprzyjało, gdyż ulitował się nad nim amerykański urzędnik John Morrow.
Morrow był profesorem historii na uniwersytecie w Oksfordzie. Zaciągnął się do wojska, żeby walczyć z nazistami, nie wyobrażał sobie bowiem świata rządzonego przez garstkę morderców i psychopatów. Trafił na wojnę z przekonań moralnych, a teraz znajdował się w Berlinie, w kwaterze głównej, próbując zaprowadzić porządek w mieście pogrążonym w chaosie.
– Rozumiem pańską udrękę, panie Arnaud, bo gdyby moja żona zaginęła w podobnych okolicznościach, chybabym oszalał. Coś panu wyznam: moja żona również jest Żydówką. Pochodzi z Nowego Jorku, jej rodzice wyemigrowali z Polski w nadziei na lepsze życie. Na widok tego, co zrobili naziści, ogarnia mnie potworna wściekłość; zapisali najczarniejszą kartę w historii.
Właśnie John Morrow pomógł Ferdinandowi, otworzył przed nim wiele do tej pory zamkniętych drzwi i umożliwił mu wgląd do archiwum komisariatu jednej z berlińskich dzielnic, gdzie dwudziestego pierwszego kwietnia 1939 roku trafiła Miriam. Zwięzła notka informowała, że zatrzymana zmarła jeszcze tego samego dnia na skutek niewydolności krążeniowo-oddechowej, a jej zwłoki pochowano w zbiorowej mogile.
Ferdinand płakał jak dziecko, czytając pożółkłą kartkę, którą jakiś skrupulatny funkcjonariusz wsunął do archiwum komisariatu dzielnicowego.
Pozwolono mu się wypłakać w samotności, nie próbowano go pocieszać, wiedząc, że wszelkie słowa straciły teraz dla niego sens.
Nie trzeba było bujnej wyobraźni, by domyślić się, co się wydarzyło. Miriam została pobita w domu wujostwa, potem zapewne również na komisariacie i zmarła na skutek odniesionych obrażeń. Prosta prawda – okrutna prawda.
Przez dwa dni Ferdinand zachowywał się jak żywy trup: nie mówił, nie jadł, nie spał. Inge i John Morrow robili, co mogli, by nie zostawiać go samego – bali się, że ich przyjaciel, pogrążony w długotrwałym milczącym dialogu z Miriam, postrada rozum i nigdy już nie wróci do świata żyjących.
Niemka wpadła na pomysł, by zadzwonić do Davida, Anglikowi natomiast udało się go odnaleźć w kibucu niedaleko Hajfy.
Inge weszła do pokoju Ferdinanda, który leżał na łóżku ze wzrokiem wbitym w sufit. Miał kilkudniowy zarost, zalatywało od niego potem i łzami.
– Wstawaj, twój syn przy telefonie.
Profesor zdawał się nie słuchać, dopiero po chwili wlepił w Inge niewidzący wzrok.
– David przy telefonie, wstawaj – powtórzyła.Podniósł się z trudem, jakby jego ciało ważyło tonę, a ramiona i nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Inge podeszła i podała mu rękę, pomagając wstać, po czym wyprowadziła go z pokoju.
Ferdinand wziął słuchawkę, ale nadal milczał. Inge wyjęła mu ją z rąk i powiedziała Davidowi: „Twój ojciec cię słucha, możesz mówić”.
Jeszcze przez chwilę Ferdinand tkwił w otępieniu, a potem wybuchnął płaczem. Inge poszła do kuchni, pozostawiając go samego, czuła, że ta rozmowa między ojcem i synem powinna się odbyć bez świadków.
Teraz, gdy od tamtych dni upłynęło już kilka miesięcy, Ferdinand był jeszcze bardziej wdzięczny Inge. Pamiętał, jak wróciła do saloniku, usiadła naprzeciwko niego, wzięła go za rękę i powiedziała szeptem:
– Jesteś zdruzgotany, twoje życie legło w gruzach, ale musisz je odbudować, zacząć wszystko od początku. Nie masz innego wyjścia, bo inaczej czeka cię śmierć, a przecież nie możesz umrzeć, Miriam by ci tego nie wybaczyła. Jeśli umrzesz, nie będzie miała z ciebie żadnego pożytku, natomiast żyjąc, możesz pomóc waszemu synowi, którego kochała nade wszystko.
Zaprowadziła go do łazienki i odkręciła kurek nad wanną.
– Doprowadź się do porządku, strasznie wyglądasz.
W dniu, w którym Ferdinand opuszczał Berlin, John Morrow pożegnał się z nim na lotnisku i wsunął mu do ręki zaklejoną kopertę.
– Chciałeś, bym dowiedział się czegoś o rodzicach Miriam. Tak też zrobiłem. Jak się pewnie domyślasz, zginęli w obozie koncentracyjnym. Tutaj znajdziesz opis ich ostatniej drogi: z obozu w Pithiviers zostali przewiezieni do Drancy, a stamtąd do Oświęcimia. Bardzo mi przykro. Główną winę za to ponoszą hitlerowcy, choć nie działali sami. Czy rzeczywiście politycy Vichy nie wiedzieli, co robią, wysyłając swych rodaków do Oświęcimia? Trudno mi w to uwierzyć… Coś ci powiem, Ferdinandzie, pewnego dnia Europa będzie musiała dokonać rachunku sumienia, bo ta hekatomba nie jest skutkiem antysemityzmu jednego szaleńca, ale wieków prześladowań i pogromów, obwiniania Żydów o wszystko co najgorsze, przeklinania ich za to, że zabili Chrystusa. O dziwo, zapomina się, że Jezus Chrystus był Żydem, że chciał być właśnie Żydem, choć jego przesłanie jest oczywiście uniwersalne… Również lewica musi dokonać rachunku sumienia, bo choć oburza się na to, co się tu stało, nie doszłoby do Holokaustu, gdyby nie ta pożywka w postaci wielu wieków europejskiego antysemityzmu. Ferdinandzie, obaj wykładamy na wyższych uczelniach i mamy obowiązek wytykać naszym rodakom ich wady i grzmieć o tym, co się tu wydarzyło. Takich czynów się nie rozgrzesza.
W samolocie Ferdinand rozdarł kopertę i przejrzał kartki, na których zwięźle przedstawiono tragiczne losy rodziców Miriam. Pomyślał, że przyjdzie mu opowiedzieć synowi nie tylko o ostatnich godzinach życia jego matki, ale również o bestialskiej śmierci jego dziadków.
Cztery dni później David przyjechał do Paryża. Wypłakali razem cały zapas łez i rozmawiali o Miriam, ojej rodzicach, o przeszłości i przyszłości.
– Dziękuję, tato, że wysłałeś mnie do Izraela. Uratowałeś mi życie, przewidziałeś, co się stanie… A ja, głupi, nie chciałem wyjeżdżać! Gdybym został…
– Nie myśl o tym. Wyjechałeś i żyjesz, tylko to się liczy. Teraz musisz żyć za siebie, za mamę, za dziadków… Oni na pewno myśleli o tobie tam, w Oświęcimiu, i było im lżej na sercu, bo wiedzieli, że jesteś bezpieczny.
David się zmienił. Był teraz pewnym siebie młodym człowiekiem, miał cel, o który chciał walczyć.
– Tak, tato, jestem syjonistą. Syjonizm to nic innego jak powrót do ojczyzny, coś, co powinniśmy byli zrobić wiele wieków temu, bo w ten sposób uniknęlibyśmy tego koszmaru. Dlatego mimo sprzeciwu Anglików stworzyliśmy oddziały samoobrony. Nie, nie chodzi o regularną armię, bo chodzimy bez mundurów, a i broni mamy niewiele, ale jesteśmy gotowi walczyć o naszą ziemię. Żydzi potrzebują własnej ojczyzny, w przeciwnym razie Holokaust może się powtórzyć. Ileż razy wypędzano nas z domu, z krajów, które uważaliśmy za ojczyznę? Ileż pogromów nas jeszcze czeka? O nie, mowy nie ma, nigdy więcej nie pozwolimy się prowadzić na rzeź jak owce tylko dlatego, że jesteśmy Żydami, nie chcemy się już czuć obywatelami drugiej kategorii. Będę walczył, tato, muszę. Mama by tego chciała. Sam mi mówiłeś, że przeciwstawiła się tej wrednej dozorczyni i dlatego ją pobito, skatowano na śmierć. Gdyby żyła, poparłaby mnie, a ciebie namawiałaby, żebyś jechał ze mną do Palestyny. Mimo brytyjskiego sprzeciwu nadal przyjeżdżają do nas żydowscy imigranci. Podobno Powołano angielsko-amerykańską komisję, która analizuje teraz tę nieludzką Białą Księgę wydaną w 1939 roku przez Brytyjczyków w celu ograniczenia napływu Żydów do Palestyny. Teł świnie…
– Synu!
– Tatusiu, Żydzi mogą nareszcie osiedlać się w Palestynie i korzystają z okazji. Bardzo mi zależy, byś był tam razem ze mną…
– Masz rację, synu, musisz walczyć. Ale ja byłbym obłudnikiem, osiedlając się w Palestynie. Będę cię odwiedzał, przyjeżdżał do ciebie, ale nie mogę uczestniczyć w twoim marzeniu o budowaniu żydowskiego państwa. Gdyby twoja matka żyła… To twoje marzenie, synku, i popieram cię z całego serca, bez względu na to, co zrobisz, nawet jeśli będzie to nie po mojej myśli. Proszę cię tylko, byś nie zapomniał, czego uczyliśmy cię z mamą, pamiętaj, że nie ma znaczenia, jakim imieniem zwracasz się do Boga ani w jaki sposób się do niego modlisz. Strzeż się fanatyzmu, proszę cię o to w imieniu twojej matki, która brzydziła się fanatykami.
David spojrzał na ojca z powagą i rozpłakał się.
– Bóg? Ja już nie wierzę w Boga, tato. Nie wierzę, bo modliłem się, by oddał mi matkę, a on mnie nie wysłuchał. Gdyby Bóg istniał, nie pozwoliłby, aby sześć milionów niewinnych ludzi zginęło w komorach gazowych. Myślisz, że oni się nie modlili, nie błagali Boga o zmiłowanie, o litość? Gdzie on wtedy był? Nie raczył ocalić niewinnych od śmierci? Nie mógł? Dlaczego pozwolił, by zakatowano mamę?
– Synu, nie obwiniaj Boga za to, co zrobił Hitler.
– Nawet jeśli Bóg istnieje, dopuścił do tej rzezi. Daliście mi świeckie wychowanie, dlatego nie mów mi teraz o Bogu. Będę walczył, by nigdy więcej nikt nie mógł nas bezkarnie mordować. Będę walczył o dom dla wszystkich Żydów, o ojczyznę, w której; będziemy się mogli schronić przed prześladowaniami. Nie liczyłem się dla Boga, gdy go potrzebowałem, a teraz Bóg przestał siej liczyć dla mnie. Co jeszcze może nam zrobić?
Ferdinand nie znał odpowiedzi na pytania syna ani na swoje; własne, nie wiedział nawet, dlaczego zaprząta sobie teraz głowęj Bogiem. Czyżby był to rezultat niezliczonych godzin badańL i rozmyślań nad katarami, prześladowaniami heretyków, inkwizycja™ i tyloma innymi okrucieństwami popełnionymi w jego imię?
Gdy znów musiał się rozstać z synem, poczuł się wewnętrzniejB rozdarty. David wracał do Eretz Israel, jak nazywał Palestynę.
David był ostatnim elementem łączącym go z życiem, ze światem, dlatego Ferdinand musiał znaleźć sposób, by nie zerwać tego ogniwa.
A teraz nie mógł się już doczekać ponownego spotkania z synem, do którego wybierał się za miesiąc lub dwa – zaraz po ukończeniu prac nad kroniką brata Juliana i opublikowaniu jej wyników przez uniwersytet w postaci rozprawy naukowej. Również hrabia d’Amis niecierpliwie wypatrywał owocu tylu lat pracy przerwanej przez wojnę.
Miesiąc później, tuż przed wyjazdem Ferdinanda do Izraela, kierownik wydziału historii wezwał go do swego gabinetu. Ku swemu zdumieniu Ferdinand zastał tam nie tylko przełożonego, ale również trzech księży.
– Poznaj, proszę, ojca Neversa z nuncjatury papieskiej we Francji, ojca Grilla z Kancelarii Stolicy Apostolskiej oraz jego sekretarza, Ignacia Aguirre – przedstawił gości kierownik.
– Bardzo mi przyjemnie – Ferdinand podał duchownym rękę, nijak nie potrafiąc sobie wytłumaczyć ich obecności.
– Moi goście sami przedstawią powód swej wizyty oraz prośbę, z jaką się do nas zwrócili – wyjaśnił kierownik.
Ojciec Nevers i ojciec Grillo wymienili szybkie spojrzenia, ustalając, który z nich ma pierwszy zabrać głos. Wybór padł na Francuza.
– Profesorze Arnaud – zaczął Nevers – przejdę od razu do rzeczy…
– O tak, byłbym wdzięczny – poprosił Ferdinand coraz bardziej zdziwiony.
– Wiemy, że pracował pan dla hrabiego d’Amisa.
– Proszę wybaczyć, ale to nie do końca prawda – przerwał duchownemu mediewista. – Zapewne pan kierownik wyjaśnił panom, że prowadziłem badania kroniki spisanej przez dominikańskiego zakonnika podczas oblężenia Montsegur. Dokument ten trafił w moje ręce właśnie za pośrednictwem hrabiego d’Amisa, który poprosił mnie, abym potwierdził jego autentyczność. Następnie hrabia podpisał z uniwersytetem umowę umożliwiającą mi dogłębne zbadanie tego cennego świadectwa oraz poszerzenie naszej wiedzy na temat wojen albigeńskich, a zwłaszcza kształtowania się Francji w jej dzisiejszych granicach. Tym właśnie zajmowałem się w ostatnich latach. Pracowałem dla uniwersytetu, nie dla osoby prywatnej, a wyniki moich badań zostały opublikowane pod egidą uczelni.
– A jednak pozostawał pan w stałym kontakcie z hrabią cTAmisem – stwierdził tym razem ojciec Grillo nienagannym francuskim.
– Tak, oczywiście, musiałem zbadać również rodzinne archiwa hrabiego, dlatego dość często odwiedzałem jego zamek, z wyjątkiem okresu wojny.
– Moi goście zapoznali się już z wynikami pańskich badań – wtrącił kierownik wydziału – co mnie zresztą mile zaskoczyło.
– Przypuszczam, że niepokoi panów fakt, iż w dzisiejszych czasach publikuje się rozprawę analizującą krucjatę przeciwko katarom, mogę jednak zapewnić, że moja praca jest pozycją stricte naukową, bynajmniej nie zamierzałem atakować Kościoła za jego dawne błędy – wyjaśnił Ferdinand tonem, w którym pobrzmiewało pewne rozdrażnienie.
– Panie Arnaud, nie przyszliśmy tu roztrząsać dawnych zdarzeń ani zamierzchłych decyzji Kościoła. Interesuje nas teraźniejszość, a nie wnioski autora jakiejś rozprawy naukowej na temat tego, co wydarzyło się w trzynastym wieku – odrzekł przedstawiciel nuncjatury, ojciec Nevers.
– Doskonale, proszę więc powiedzieć w czym rzecz – zniecierpliwił się Ferdinand.
– W ostatnich latach mimo toczącej się wojny grupki… niby-badaczy… że użyję takiego określenia… niemieckich, ale również francuskich, przekopywały okolice Montsegur, szukając… szukając skarbu, i wiadomo nam, że pan nimi kierował – wyjaśnił ojciec Nevers.
– O nie! Nic z tych rzeczy! Nikim nie kierowałem! – oburzył się Ferdinand.
– Świadkowie twierdzą co innego.
– Zaraz panom wyjaśnię, co tam robiłem, ale najpierw proszę mi powiedzieć, o co chodzi. W czym problem?
Ojciec Grillo chrząknął. Ferdinand przyjrzał mu się uważnie. Był to mężczyzna w średnim wieku, o starannie zaczesanych włosach przyprószonych siwizną, śniadej cerze i subtelnych, długich palcach. Miał w sobie coś z arystokraty.- Panie Arnaud, powiemy panu, w czym problem – oznajmił przedstawiciel Kancelarii Watykanu. – Od kilku miesięcy dochodzą nas informacje o wykopaliskach prowadzonych przez grupkę pronazistów w okolicach Montsegur. Od tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku trwają tam poszukiwania skarbu katarów, skarbu, którym, jak niektórzy twierdzą, jest święty Graal.
Ferdinand parsknął śmiechem, zbijając tym z tropu trzech duchownych oraz samego kierownika wydziału, który zganił wykładowcę wzrokiem.
– Na Boga! Mam nadzieję, że panowie nie wierzą w te bajki! Opublikowałem kilka książek na temat prześladowań heretyków oraz tamtego okresu w historii Francji, w każdej z nich poświęciłem trochę miejsca owemu skarbowi, wyjaśniając, że składały się nań tylko i wyłącznie monety i klejnoty wywiezione z Montsegur po to, aby pozostali przy życiu katarzy mieli za co utrzymywać Kościół Dobrych Chrześcijan. Nie ma nic tajemniczego w tym skarbie, nic a nic. Graal nie istnieje, nie ma żadnego świętego Graala. Radziłbym panom unikać ezoterycznych czytadeł tudzież książek tego nazisty, Ottona Rahna, swoją drogą znakomitego bajarza. Jestem historykiem, nie powieściopisarzem, dlatego we wszystkich moich pracach odżegnuję się od absurdalnej teorii o Graalu.
– W takim razie co pana łączyło z owymi zespołami badawczymi? – zapytał kierownik wydziału.
– Przecież dobrze pan wie – prychnął rozeźlony Ferdinand – bo już nieraz to panu tłumaczyłem. Tak, hrabia d’Amis ściągał do Montsegur młodzież i kazał jej przekopywać okolicę pod kierunkiem wykładowców z niemieckich uniwersytetów, którzy zauroczeni historyjkami Rahna, wierzyli, że znajdą skarb katarów. Te zespoły badawcze zmieniały się, ich członkowie pojawiali się i znikali. Hrabia podsuwał mi tylko czasami do oceny raporty z ich prac, mimo że słyszał ode mnie niezmiennie jedno i to samo: że wyciągają fałszywe i nonsensowne wnioski, bo w Montsegur nie ma żadnego skarbu, a Graal nie istnieje. Powtarzałem to, choć nigdy nie powiedziano mi wprost, że chodzi właśnie o świętego Graala. Te moje oceny były drobnym haraczem, jaki musiałem płacić, by hrabia udostępnił nam swe rodzinne archiwa. Tak, to byli pronaziści, jak słusznie panowie zauważyli. – Przy tych słowach Ferdinand zerknął na duchownych. – Choć na dobrą sprawę niewiele się różnili od wielu Francuzów, którzy kolaborowali z hitlerowcami. Ja w każdym razie starałem się ich ignorować, gdyż budzili we mnie antypatię, zresztą podobnie jak sam hrabia. Moim jedynym celem było zbadanie i zgłębienie kroniki brata Juliana. O niej właśnie traktuje moja ostatnia książka i skoro ją panowie przeczytali, na pewno nie mają co do tego wątpliwości.
– Proszę opowiedzieć nam wszystko o zespołach badawczych hrabiego, o tym, czego on naprawdę szukał – powiedział z naciskiem ojciec Nevers.
– Przecież już tłumaczyłem, że chodziło mu o skarb katarów. Jak panowie zapewne wiedzą, niejaki Napoleon Peyrat, pastor Kościoła reformowanego, postać nader barwna, napisał Historią albigensów, a raczej, należałoby powiedzieć, stworzył nową historię… zlepek mitów, legend i bajeczek dla dzieci… choć trzeba mu pogratulować wyobraźni, podobnie zresztąjak Ottonowi Rahnowi. Opowieści Peyrata zapoczątkowały modę na wszystko, co prowansalskie, i właśnie pod ich wpływem zaczęto wysuwać śmieszne teorie nacjonalistyczne dotyczące Langwedocji. W ślady Peyrata poszły mniej znaczące postacie, ezoterycy i okultyści, rozwijając i ubarwiając historie o katarach tudzież Langwedocji. Przyczynił się do tego walnie inny pisarz, Maurice Magret, który poświęcił katarom niesamowity rozdział w swojej książce Nowi magowie. Przed wojną Magret miał rzesze wielbicieli, należał do nich chociażby, po cóż daleko szukać, sam Otton Rahn.
– A co ma z tym wszystkim wspólnego hrabia d’Amis? – dopytywał się ojciec Grillo.
– Hrabia jest potomkiem katarskiej parfai spalonej na stosie po upadku Montsegur. Jego rodzina ukryła kronikę brata Juliana z zamiarem przekazywania jej z pokolenia na pokolenie, przez wieki. Gdyby rękopis trafił w ręce inkwizycji, wszyscy skończyliby w płomieniach, nawet sam autor, mimo że był dominikaninem. Dlatego kronika była od początku otaczana tajemnicą, a członkowie rodu d’Amis nie ujawnili jej aż do tej pory z obawy, że zostaną okrzyknięci heretykami. Przypominam, że całkiem niedawno papież Pius Dziesiąty, rządzący, jak panowie wiedzą, w latach tysiąc dziewięćset pięć – tysiąc dziewięćset czternaście, zreorganizował kurię, włączając do niej inkwizycję, która od tej pory poczęła się nazywać Kongregacją Świętego Oficjum. A więc oficjalnie nieistniejąca wówczas inkwizycja istnieje nadal. W ten właśnie sposób pamięć o prześladowaniach heretyków i o tym, co wydarzyło się w Montsegur, przechodziła w rodzinie d’Amis z pokolenia na pokolenie. Z rozmów z hrabią mogłem wywnioskować, że marzy mu się niepodległa Langwedocja; myślę, że jego sentyment do Trzeciej Rzeszy był wprost proporcjonalny do pogardy, jaką hrabia żywi do Francji za to, że zaanektowała, jak sam mówi, jego langwedocką ojczyznę. Cóż, niektórzy ludzie nie potrafią się pogodzić z historią, pozostają obojętni na upływ wieków i niesione przez nie wydarzenia. Hrabia marzy o niepodległej Langwedocji i nie pała sympatią do Kościoła katolickiego, choć to tylko przypuszczenia, bo w moim towarzystwie zawsze zachowywał powściągliwość i nie dzielił się ze mną opiniami politycznymi ani religijnymi.
– To wszystko? – zapytał ojciec Grillo.
– To wszystko, co wiem i co mogę panom powiedzieć. Mój tu obecny kolega również miał okazję poznać hrabiego, podobnie jak inni pracownicy naszego uniwersytetu, bo całkiem niedawno przekazaliśmy mu oficjalnie rezultat moich badań. Rzekłbym, że nie jest z nich zbytnio zadowolony, że oczekiwał czegoś więcej, nie zdradził jednak ani słowem swego rozczarowania. A jeśli zastanawiają się panowie, czy nadal ściąga do siebie tych młodych ludzi i zachęca ich do przekopywania Langwedocji w poszukiwaniu skarbu, to nie wiem, nie interesowałem się tym.
– Panie Arnaud, chodzą słuchy, że hrabia d’Amis natrafił na coś wyjątkowego – oznajmił ojciec Nevers.
– A na cóż takiego? – spytał zaciekawiony Ferdinand.
– Tego właśnie nie wiemy i chcielibyśmy się dowiedzieć – wyjaśnił ojciec Grillo. – Proszę posłuchać, w czasie wojny dość powszechne były pogłoski, że sam Heinrich Himmler interesuje się wykopaliskami prowadzonymi w Montsegur i że jego ludzie są w kontakcie z zespołami badawczymi hrabiego, a nawet, choć zabrzmi to niewiarygodnie, że Alfred Rosenberg przeleciał w tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym roku nad Montsegur, konkretnie szesnastego marca, czyli dokładnie w siedemsetną rocznicę kapitulacji twierdzy. No i pozostaje najgorsze z podejrzeń: prawdopodobieństwo, że znaleziono tam coś, co mogłoby zagrozić Kościołowi.
– Co właściwie panów niepokoi? Jeśli chodzi o nazistów, można się po nich spodziewać wszystkiego. Po tym, jak zagazowali sześć milionów ludzi, nie dziwi mnie zupełnie, że Rosenberg, ulubiony nazistowski teoretyk Hitlera, wsiadł do samolotu, by polatać nad Montsegur, ani że ten zwyrodnialec Himmler interesował się ezoterycznymi dyrdymałami. Choć nic, co mi panowie powiedzą o tych ludziach, mnie nie zaskoczy, uważam, że na temat Montsegur krąży wiele łgarstw i całkiem możliwe, że podczas wojny pewnym osobom zależało na rozpowszechnianiu różnych pogłosek. Zresztą, prawdę mówiąc, niewiele mnie to obchodzi. Większość prac publikowanych na temat Montsegur i skarbu katarów to najzwyklejsze domysły i pobożne życzenia, dlatego nie sądzę, by natrafiono tam na coś, co mogłoby zaszkodzić Kościołowi. No, chyba że Kościół skrywa skrzętnie jakąś nieprzyzwoitą tajemnicę i obawia się, że wyjdzie ona na jaw. Nie rozumiem tylko, co tajemnica ta może mieć wspólnego z Montsegur.
– Panie Arnaud, Kościół nie ma nieprzyzwoitych tajemnic – prychnął ojciec Nevers wyraźnie urażony.
– Mnie jest w gruncie rzeczy wszystko jedno, mogłoby mnie to ewentualnie interesować jako historyka, choć w obecnej chwili nawet i to nie – odparł Ferdinand obojętnie.
– Czym pana zdaniem jest Graal? – zapytał cicho ojciec Grillo, ignorując wyraźne napięcie między ojcem Neversem a profesorem Arnaudem.
– Nie wiem, to ja powinienem panom zadać to pytanie – odrzekł Ferdinand. – Jak się panowie domyślają, nie sądzę, by kielich, z którego pił Chrystus podczas Ostatniej Wieczerzy, przetrwał dwadzieścia wieków. Czyżby któryś z apostołów pomyślał tamtej nocy o potomności i zdecydował się przechować kielich? Ale niby dlaczego kielich, a nie talerz? Panowie na pewno zgodzą się ze mną, że to nonsens. Zresztą kwestia relikwii nigdy mnie nie przekonywała. Mogę zrozumieć, że rzesze ludzi skłonne są uwierzyć na słowo, że ta czy inna kosteczka należała do jakiegoś świętego, że właśnie ten kawałek drewna pochodzi z krzyża, na którym umarł Chrystus, lub że kielich z Ostatniej Wieczerzy zachował się aż do naszych czasów, ale fakt pozostaje faktem, są to bajki dla grzecznych dzieci i coś mi mówi, że nawet panowie w nie nie wierzą. Bo wiara to coś zupełnie innego, Bóg to coś zupełnie innego.
– Nie uważamy pana za teologa – stwierdził ironicznie ojciec Grillo.
– A ja nie uważam panów i reszty duchownych za idiotów, inaczej Kościół nie przetrwałby dwóch tysięcy lat – odparował Ferdinand.
– No dobrze, skoro już się poznaliśmy i uzgodniliśmy nasze punkty widzenia – podsumował ojciec Grillo – przejdźmy do kolejnej kwestii. Czy mógłby pan nam pomóc w ustaleniu, co dokładnie znaleziono w Montsegur?
– Nie ma czego ustalać, bo tam nie było czego szukać.
– Kościół powinien wiedzieć, z czym się mierzy – wyjaśnił ojciec Nevers.
– Kościół nie musi się z niczym mierzyć, co najwyżej z bujdą, którą nietrudno będzie zdementować.
– Mógłby pan jednak złożyć hrabiemu wizytę i zbadać sprawę? – poprosił wprost ojciec Grillo. – Jeden z nas chętnie będzie panu towarzyszył.
– Moje stosunki z hrabią są… delikatnie mówiąc… napięte, zresztą właśnie dlatego, że nie chciałem mieć nic wspólnego z jego zespołami badawczymi. A jeśli chodzi o towarzystwo… Z daleka widać, że są panowie księżmi, a nie sądzę, by hrabia miał ochotę się wyspowiadać, chyba że…
– Chyba że… – podchwycił ojciec Grillo.
– Sam nie wiem… Pan… – Ferdinand zwrócił się do młodego sekretarza – nie wygląda na księdza, mógłbym pana przedstawić jako mojego studenta.
Ignacio Aguirre drgnął, czując, że wszystkie oczy skierowały się na niego, i wzrokiem poprosił ojca Grilla o ratunek.
– Ach, nasz młody Aguirre! – pospieszył mu w sukurs tenże. – To utalentowany chłopak, kiedyś będzie miał okazję wykazać się swymi zdolnościami w służbie Kancelarii Stanu, ale na razie jest tylko asystentem, kopistą, brakuje mu stosownej wiedzy i doświadczenia. Wziąłem go do siebie, bo jego przełożony prosił, bym przez letnie miesiące przyjął go na praktykę, ale jego przyszłość dopiero się waży. Ignacio nie ukończył jeszcze studiów.
– Jeśli zabiorę pana na zamek, hrabia od razu zorientuje się, że jest pan grubą rybą, a nie, dajmy na to, miłośnikiem średniowiecznej historii. Na pierwszy rzut oka można w panu rozpoznać człowieka Kościoła. Co się natomiast tyczy ojca Neversa… chyba widziałem niedawno jego zdjęcia w prasie. Właśnie dlatego pomyślałem o pana sekretarzu. Choć równie dobrze mogę jechać sam i popróbować szczęścia, powtarzam jednak, że hrabia nie jest zachwycony wynikami moich badań i nie wiadomo, czy w ogóle zechce mnie przyjąć.
Ojciec Grillo i ojciec Nevers znów wymienili spojrzenia, jakby nauczyli się porozumiewać bez słów.
– Dobrze, wyślemy młodego Aguirre’a, niech się zaprawia w bojach. Kiedy chce pan jechać? – zapytał jeszcze ojciec Grillo.
– Jutro, najpóźniej pojutrze. Za dziesięć dni lecę do Izraela odwiedzić syna i nie zamierzam przekładać tego wyjazdu dla nikogo ani dla niczego.
– Nie wymagamy od pana aż takiego poświęcenia, panie Arnaud. Wiemy, co pan i pański syn wycierpieliście. Będziemy wdzięczni, jeśli uda się panu czegokolwiek dowiedzieć – odparł ojciec Nevers.
– Ten młody człowiek powinien chyba przeczytać moją pracę o bracie Julianie – zasugerował Ferdinand – i odświeżyć swą wiedzę o katarach. Pojutrze, jeśli to panom odpowiada, ruszamy w drogę. Zadzwonię do hrabiego i uprzedzę go o naszej wizycie. Mam nadzieję, że nie wykręci się od spotkania. A, jeszcze jedno! Jeśli ma pan uchodzić za mojego ucznia, proszę się ubrać jak student – pouczył na koniec sekretarza.
Podczas podróży pociągiem Ignacio Aguirre poprosił Ferdinanda, by opowiedział mu prawdziwą historię katarów.
– Cóż, powinienem wiedzieć o nich więcej, ale ten temat nie jest moją mocną stroną – przyznał.
Ferdinand mówił bardzo długo. Dopiero gdy zbliżali się już do celu, sięgnął po list od Davida znaleziony tuż przed wyjazdem w skrzynce pocztowej.
Kilka dni temu jadłem kolacją w domu Hamzy. Jego matka przyrządziła jagnią w ziołach, najpyszniejsze, jakiego kiedykolwiek próbowałem. Zaniosłem im przaśny chleb wypiekanyprzez nas w kibucu oraz koszyk owoców z naszego sadu. Hamza roześmiał sią i powiedział, że niepotrzebnie zawracałem sobie głową, bo sam potrafi sią zaopatrywać w kibucowe owoce. Przegadaliśmy cały wieczór. Obawiają sią, że chcemy wygnać Arabów z ich ziemi, i przyznali, że ich przywódcy próbują ich do nas zrazić. Tata Hamzy twierdzi, że wcześniej czy później dojdzie między nami do walki, choć ja tłumaczyłem, że można tego uniknąć, że wszystko zależy od nas. Wczoraj Hamza był na kolacji u nas, w kibucu. Został dobrze przyjęty, jak zwykle był z początku nieco onieśmielony, ale potem szybko się rozkręcił i czuł się jak u siebie w domu. Nie może się nadziwić, że wszystko jest tu wspólne, że jemy razem, że nikt nie posiada nic na własność, a podziały społeczne nie istnieją. Tutaj inżynier i rolnik są tyle samo warci, bo wszyscy wykonujemy tę samą pracę. Zwróciło również jego uwagę, że dzieci mieszkają w jednym domu, doglądane na zmianę przez matki dwojga z nich, podczas gdy pozostałe kobiety pracują. Pokazałem Hamzie wszystkie kibucowe zakamarki, wyznał, że czasami, gdy nikt nie patrzy, podkrada nam jabłka. Hamzę zdziwiło, że nie mam mu tego za złe, bo skwitowałem tylko jego wybiyki śmiechem, pmsząc jednak, by nie dal się przyłapać na gorącym uczynku. Potem, przy kolacji, rozmawialiśmy o tym, jaka szkoda, że nie udało się stworzyć żydowsko-palestyńskiego państwa w myśl propozycji Ligi Narodów z 1937 roku. Ale arabscy przywódcy nie chcieli o tym słyszeć. Tłumaczyłem Hamzie, że to był błąd, bo przecież mogliśmy utworzyć państwo na wzór Szwajcarii. Cóż, co się stało, to się nie odstanie, ale wszystko się we mnie buntuje na myśl, że pewnego dnia z winy polityków Hamza i ja staniemy po przeciwnych stronach barykady.
Choć pochodzimy z dwóch różnych światów, w gruncie rzeczy niewiele się od siebie różnimy Aha, Hamza mówi, że można mnie już jako tako zrozumieć, gdy mówię w jego języku, choć przyznaję, że nauka francuskiego idzie mu znacznie lepiej niż mnie nauka arabskiego, bo Hamza łapie wszystko w lot. Jest moim najlepszym przyjacielem. Polubisz go. Nie mogę się doczekać Twojego przyjazdu, zostaniesz tu przyjęty z otwartymi ramionami. Wiem, że zadziwi Cię życie w kibucu, w końcu to socjalizm w najczystszym wydaniu. I jeszcze coś! Rodzice Hamzy zapraszają cię na kolację…
W dalszej części listu David opisywał kolejne ciekawostki z kibucu i okolicy.
Życie w Izraelu nie było wolne od trudności i wyrzeczeń, ale chłopak był tam szczęśliwy – tyle przynajmniej mógł wywnioskować Ferdinand z jego częstych listów.
– Dobre wieści? – zagadnął profesora Ignacio Aguirre.
– To list od mojego syna. Tak, ma się dobrze.
– Mieszka daleko stąd?
– W Palestynie. David jest Żydem, jego matka była Żydówką. Słowa Ferdinanda zabrzmiały niczym zaczepka, twarz jego towarzysza podróży poczerwieniała.
– Wiemy, ile pan wycierpiał – bąknął.
– Inwigilowaliście mnie? – zapytał z zaciekawieniem Ferdinand.
– Och, nie! Nic z tych rzeczy! Gdy zaczęły dochodzić nas wieści o tym, co dzieje się w Montsegur, i pojawiło się pańskie nazwisko… Wyobrażam sobie, że nuncjatura w Paryżu chciała się po prostu czegoś o panu dowiedzieć.
– Pewnie, a więc nie tylko przeczytaliście moją pracę na temat brata Juliana, ale również postanowiliście sprawdzić, z osobą jakiego pokroju macie do czynienia. Dobrze mówię?
Duchowny nie od razu odpowiedział, najpierw uśmiechnął się, by zyskać na czasie.
– Społeczność naukowa bardzo pana ceni. A pańska rozprawa na temat brata Juliana jest ogromnie ciekawa, aż trudno nie wziąć tego dominikanina za człowieka z krwi i kości.
– Bo brat Julian był człowiekiem z krwi i kości, zupełnie jak ksiądz lub jak ja; człowiekiem, którego wątpliwości wpędziły w chorobę. Próbował pozostać wierny Bogu oraz swym bliskim, a to skazało go na życie w zakłamaniu.
– Brat Julian zdradził Boga, by dochować wierności rodzinie, która zresztą nie była skłonna go zaakceptować.
– Naprawdę myśli ksiądz, że brat Julian zdradził Boga?
– Oczywiście – odparł duchowny.
– A ja wcale tak nie uważam. Brat Julian po prostu starał się pogodzić dwie bliskie swemu sercu wartości, jednak nigdy nie zwątpił w Boga.
– Nie wiedział, któremu Bogu służyć.
– Zawsze służył temu samemu Bogu, bo istnieje tylko jed Bóg, bez względu na to, jakie nada mu się imię, jakimi słowami się do niego modlimy, jak go postrzegamy. Brat Julian nigdy nie zaparł się krzyża, choć brzydził się tym, co czyniono w jego imieniu. Czy ksiądz nie miałby tego samego dylematu?
Ignacio Aguirre zamyślił się, zadając sobie w duchu to samo pytanie: Jak zachowałby się na miejscu dominikanina? Czy p: trafiłby znieść fanatyzm swych braci?
– Nie można nikogo sądzić, nie biorąc pod uwagę okoliczności, w których przyszło mu żyć – odparł w końcu. – Nie należy analizować historii z dzisiejszego punktu widzenia.
– Teraz rozumiem, dlaczego mimo tak młodego wieku pracuje ksiądz w Kancelarii Watykanu.
Duchowny zachichotał, czym zupełnie skonfundował Ferdinanda.
– Wcale tam nie pracuję! – wykrzyknął. – Przecież ojciec Grillo wspomniał już panu, że przyjęto mnie tam tylko na lato, bo jego znajomy, a mój przełożony, poprosił go, by wziął mnie na praktykę, na przysposobienie. Robie tam przeróżne rzeczy: pefl rządkuję archiwum, roznoszę kawę, przepisuję listy, tłumaczę dokumenty… Ojciec Grillo przywiózł mnie tu tylko dlatego, że jego sekretarz wziął akurat urlop i pojechał odwiedzić chorą matkę, jsjo i właśnie dzięki temu trafiła mi się taka okazja… bo wycieczka do Francji to dla mnie prawdziwa gratka.
– Mówi ksiądz całkiem dobrze po francusku.
– Pochodzę z Kraju Basków.
– A co to ma do rzeczy?
– Jedna z moich ciotek wyszła za Francuza z Biarritz i spędziłem z nią oraz moimi ciotecznymi braćmi wiele wakacji. Podobno mam dryg do języków. Mój dyrektor mawia, że ktoś, kto zdołał opanować baskijski, może się nauczyć każdego innego języka.
– Proszę mi wybaczyć ciekawość, ale co skłoniło takiego młodego człowieka jak pan do zostania księdzem?
– Powołanie do służby Bogu. Moi rodzice oddali mnie na naukę do seminarium, bo, jak pan pewnie słyszał, tam właśnie trafiają często gęsto dzieci niezbyt zamożnych rodziców, którzy chcą zapewnić swym pociechom wykształcenie. Właśnie w seminarium usłyszałem boże wezwanie. No i dzięki pomocy pewnego jezuity, dalekiego krewnego mojego ojca – bo wie pan zapewne, że święty Ignacy Loyola pochodził z moich stron – spędziłem ostatnie lata na studiach w Rzymie.
– Ma pan przed sobą przyszłość, młody człowieku, być może pewnego dnia zostanie pan papieżem, choć na razie, bez sutanny, nie wygląda pan na księdza, ale na najzwyklejszego chłopaka pod słońcem…
– Jestem jezuitą, będę służył Panu tam, gdzie mnie pośle, choć na papieski tron trudno mi się będzie chyba wdrapać – zauważył Ignacio nie bez poczucia humoru. – A pan? Jest pan wierzący?
– W głębi duszy jestem agnostykiem, szanuję jednak Boga oraz tych, którzy w niego wierzą.
– Zapewnia pan o swym agnostycyzmie, a mówi o Bogu, jakby był pan pewien jego istnienia.
– Nie, nie mam żadnej pewności, mogę mówić tylko o szacunku. Moi rodzice również są agnostykami. Przez ostatnie lata nigdzie nie natrafiłem na ślad boskiej obecności, więc fakt, że nadal jestem tylko agnostykiem, i tak zakrawa w moich oczach na cud.
Pogawędka schodziła na tematy coraz bardziej osobiste, więc Ferdinand postanowił skierować ją na katarów i brata Juliana, Podczas gdy pociąg zbliżał się powoli do ich stacji.
Raymond powitał ich w bramie zamku. Syn hrabiego wyrósł na wysokiego, krzepkiego chłopaka. Uwagę zwracały bardzo zielone oczy, pełne ciekawości, ale jednocześnie narzucające dystans.
– Witamy na zaniku, profesorze – pozdrowił Ferdinanda. – Pana również, panie…
– Aguirre – powiedział Ferdinand, bo duchowny był jeszcze nieco speszony sytuacją, w jakiej się znalazł.
– Mój ojciec wraca dopiero jutro, ale gdy zadzwoniłem do niego, by mu zakomunikować, że pragnie pan nas odwiedzić, prosił, bym pana przyjął i ugościł aż do jego powrotu. Poleciłem przygotować dla pana ten sam pokój co zwykle, pan, panie Aguirre, zamieszka w pokoju obok. Mam nadzieję, że będą się panowie u nas czuli jak u siebie w domu. Obiad zostanie podany za dwie godziny. Jeśli będą mnie panowie potrzebowali, jestem do panów dyspozycji.
– Ignacio jest znakomitym studentem, jeszcze trochę, a będzie wiedział o katarach więcej ode mnie. W ostatnich miesiącach bardzo mi pomógł w pracy nad książką o bracie Julianie, dlatego uznałem, że powinien poznać miejsce związane z moimi badaniami…
– Bardzo słusznie, profesorze. Zamierzają panowie pojechać; do Montsegur?
– Jak najbardziej. Opowiadałem Ignaciowi, że panuje tam szczególny nastrój, w Monstegur człowiek oddycha historią, którą przesiąkła cała okolica.
– To prawda, nikt, kto znajdzie się w pobliżu zamku, nie pozostaje obojętny – potwierdził Raymond.
Do zamku podjechał jeep, a w nim dwaj mężczyźni: jeden młody, drugi w wieku Ferdinanada.
– Ci dwaj dżentelmeni również są gośćmi ojca, właśnie wracają z przejażdżki – wyjaśnił Raymond, podczas gdy nieznajomi wysiedli z samochodu i przekazali kluczyki lokajowi.
– Przedstawiam panom profesora Arnauda i jego asystenta, pana Aguirre. A to panowie Stresemann i Randall.
Przywitali się dość oschle, odbyli niezobowiązującą pogawędkę na temat pogody i uroków miejscowej przyrody, po czym poszli do swoich pokojów.
Niedługo potem majordomus zapukał do drzwi Ferdinanda, by powiadomić go, że Raymond z przyjemnością oprowadzi ich po okolicy.
Ferdinand i Ignacio przyjęli zaproszenie syna hrabiego, bo chłopiec najwyraźniej pragnął wykazać się w roli gospodarza.
– Rozumiem, że pana również fascynuje historia katarów? – zwrócił się do towarzysza Ferdinanda.
– Tak, profesor Arnaud zaraził mnie swym entuzjazmem – odparł młody ksiądz, oblewając się rumieńcem wobec tak bezpośredniego pytania, tym bardziej że musiał kłamać.
– Czy poznał pan dobrze historię brata Juliana?
– Cóż… tak… w rzeczy samej… to pasjonująca opowieść. Tyle w niej cierpienia!
Postanowiwszy nie wtrącać się do pogawędki swych młodych towarzyszy, Ferdinand przysłuchiwał im się tylko podczas wspólnego spaceru wokół zamku. Pomyślał, że może Raymondowi znów wymknie się jakaś niedyskretna uwaga, zupełnie jak przed laty w rozmowie z Davidem. Po młodym arystokracie widać było surowe wychowanie oraz świadomość, że pewnego dnia, gdy odziedziczy tytuł hrabiego, będzie musiał stanąć na wysokości zadania i przyjąć na siebie brzemię rodzinnej historii, a przynajmniej, jak pouczał go ojciec, spełnić pokładane w nim nadzieje.
– Nie mogę znieść nietolerancji Kościoła, który niczym posiadacz jedynej racji ogniem i mieczem narzuca swe przekonania, nie potrafiąc uszanować innych poglądów. A przecież, skoro jeszcze przed powstaniem Kościoła istniały odmienne religie, dlaczego Kościół katolicki miałby mieć monopol na prawdę? – pokrzykiwał Raymond.
– Bo jest spadkobiercą prawdy objawionej przez Boga – stwierdził Ignacio skrępowany faktem, że nie może rozwinąć myśli, bo Ferdinand dał mu znak, by nie wdawał się w religijne dyskusje z młodym hrabią.
– Prawdy objawionej? To bajeczka dla grzecznych dzieci… – orzekł Raymond z przekonaniem. – Ileż soborów musiało się odbyć, zanim ustalono, w co mają wierzyć katolicy? Nie istnieje żadna prawda objawiona, wszystkim steruje potężna machina władzy zaprojektowana do zawładnięcia naiwnymi umysłami.
– A pan, w co pan wierzy? – zapytał Ignacio.
– Ja? W rozum oraz w prawo ludzi do wierzenia, w co zechcą. Wie pan, dlaczego Kościół Dobrych Chrześcijan był o krok od odniesienia zwycięstwa nad Kościołem katolickim? Ano dlatego, że katarscy parfaits żyli w skromności i ubóstwie, czyli tak, jak powinni żyć wszyscy dobrzy chrześcijanie. I właśnie dlatego Kościół postanowił skończyć z katarami… nie mógł znieść takiego przykładu. W mojej rodzinie też byli „Doskonali”.
– Tak, wiem, Maria… – rzucił Ignacio, któremu coraz trudniej było się opanować i nie wygarnąć Raymondowi jak, jego zdaniem, należało.
– Maria, jej córka Marian, Bertrand, ich dzieci… – zaczął wymieniać Raymond.
– Ale chyba pan nie jest katarem…
– Nie, nie… Już mówiłem, że wierzę tylko w rozum. Choć to jest nadal ziemia katarów, cóż z tego, że pozostają oni w ukryciu?
– Katarzy nadal istnieją? – zdumiał się Ignacio.
– A jakże! Ideałów i przekonań nie da się zgładzić. Wszystkie oksytańskie rodziny wywodzą się od katarów.
Ferdinand słuchał Raymonda z narastającym niepokojem, bo w jego słowach pobrzmiewał fanatyzm.
Obiad zjedli w towarzystwie pozostałych dwóch gości hrabiego, którzy przedstawili się jako badacze kataryzmu.
Ignacio słuchał w milczeniu, jak Ferdinand obala niektóre ich teorie. Na koniec zaskoczył wszystkich stołowników, pytając ni z tego, ni z owego:
– To panowie wierzą w istnienie Graala?
Ferdinand spojrzał na niego zdumiony, Raymond – zaciekawiony, natomiast Stresemann i Randall milczeli.
– Pytam, bo dużo na ten temat czytałem. Niektórzy historycy twierdzą, że skarbem katarów był właśnie Graal. Mój profesor w to nie wierzy i zawsze nam powtarza, że to tylko legenda, ale sam nie wiem… Proszę mi wybaczyć, profesorze Arnaud, że nie podzielam pańskiego przekonania – tłumaczył Ignacio.
Nikt nie kwapił się, by zabrać głos, nawet Ferdinand, który nie bez podziwu obserwował, jak młody ksiądz próbuje zastawić na swych rozmówców pułapkę.
– Teoria profesora Arnauda jest równie prawdopodobna jak ta, że skarb katarów istnieje i jest nim Graal – zawyrokował pan Randall.
– Nie można niczego odrzucać a priori – sekundował mu pan Stresemann.
– Owszem, można. My, historycy, zdecydowanie odrzucamy fantazje i wymysły autorów powieści ezoterycznych. Panowie, historia to poważna nauka, nie dopuśćmy, by skaziła ją bujna wyobraźnia pseudonaukowców – rzucił surowo Ferdinand. – A co się tyczy mojego ulubionego studenta… Widzę, że nie sprawdziłem się jako wykładowca… A przecież nagrodziłem go najwyższą oceną i liczę, iż z czasem zostanie moim asystentem.
– No, a panowie? Czym według panów jest Graal? – dopytywał się Ignacio, znakomicie udając naiwność, czym nie przestawał zaskakiwać Ferdinanda. – Panuje przekonanie, że to kielich, z którego Chrystus pił podczas Ostatniej Wieczerzy…
– Czytał pan Wolframa von Eschenbacha? – zapytał Stresemann.
– Tak, uwielbiam go. W jego Parsifalu Graal jest czymś więcej, czymś, co daje temu, kto go posiada, nieograniczoną moc.
– W rzeczy samej – potwierdził Stresemann mówiący z alzackim akcentem.
– Oby go znaleziono! – wykrzyknął w uniesieniu Ignacio.
– Wiele osób z uporem maniaka poszukuje Graala, trudno jednak znaleźć coś, co nie istnieje – skwitował Ferdinand, udając, że gani swego ucznia.
– Może zabrali go templariusze… – duchowny nie dawał za wygraną.
– Związki katarów i templariuszy nie istniały, o tym również mówiliśmy na zajęciach, a nawet, jeśli mnie pamięć nie myli, Pytałem o to na egzaminie końcowym.
– Jak może pan twierdzić, że templariusze nie stawali w obronie katarów? – Pan Randall był wyraźnie oburzony.
– To nie ja tak twierdzę, dowodzą tego fakty. Zakon Rycerzy Świątyni posiadał w Langwedocji zamki oraz komandorie i żył w dobrych stosunkach z miejscowym duchowieństwem i możnymi, nie znaczy to jednak, że mieszał się do ich sporów. Wiadomo na pewno, że templariusze walczyli z Maurami w Hiszpanii, nie garnęli się natomiast do walki z chrześcijanami, nawet heretykami. Zresztą nikt tego od nich nie żądał.
– A nie myśli pan, że właśnie templariusze mogli przywieźć świętego Graala i ukryć go w Langwedocji? – zabrał głos Raymond.
– Broń mnie, Panie Boże. Graal nie istnieje, a trudno przywieźć coś, co nie istnieje.
– Ależ profesorze – bronił swego zdania syn hrabiego – wielu badaczy utrzymuje, że templariusze odnaleźli pod Świątynią Salomona w Jerozolimie tajną skrytkę i poznali doniosłe tajemnice, które dały im wielką władzę i umożliwiły szantażowanie Kościoła wyjawieniem owych sekretów…
– To tylko ezoteryczne wymysły niepoparte żadnymi dowodami. Templariusze byli solą w oku królowi Francji, Filipowi Pięknemu, który chciał ujednolicić wszystkie zakony rycerskie, podporządkować je sobie, no i, ma się rozumieć, przejąć ich majątek. Król, skłócony z Bonifacym Ósmym, urządził nagonkę na papieża, głównie ze względu na jego sprzeciw wobec podatku nałożonego przez Filipa na kler. Francuski monarcha bardzo potrzebował tych pieniędzy, toczył bowiem wojnę z Anglią i skarbiec królewski świecił pustkami. Zausznik i doradca Filipa Pięknego, Guillaume z Nogaret, realizował królewską politykę wobec papieża i templariuszy.
– Oskarżono ich o plucie na krzyż, zapieranie się krzyża – przypomniał Raymond, a na jego wargach zamajaczył uśmieszek. – Zupełnie jak katarów.
– Pewien templariusz wydalony z zakonu zaczął oskarżać swych dawnych współbraci o bluźnierstwa, sodomię, sekretne rytuały inicjacyjne… Człowiek ten spadł Nogaretowi z nieba, dostarczył mu bowiem wymówki pozwalającej Filipowi wytoczyć templariuszom proces. Nogaret namówił głównego inkwizytora Francji będącego jednocześnie królewskim spowiednikiem dój wszczęcia śledztwa przeciwko Zakonowi Rycerzy Świątyni. Rządzący już wówczas papież Klemens Piąty skarcił inkwizytora i zganił króla za pakowanie nosa w nie swoje sprawy. Wtedy Filip, za pośrednictwem Nogareta, rozpoczął nagonkę również na nowego papieża. Mimo to Klemens Piąty długo stawiał opór i należy pamiętać, że z początku uznał templariuszy za niewinnych, a i potem nakazał zbadać postępowanie rycerzy, ale każdego z osobna; nie chciał potępiać całego zakonu, gdyż niektórzy templariusze przyznali się do grzesznych praktyk, o które ich oskarżano, inni natomiast odwołali zeznania, tłumacząc, że wymuszono je na nich torturami…
– No, ale pluli czy nie pluli na krzyż? – przerwał mu stanowczo Raymond.
Ferdinand dostrzegł jego kpiące spojrzenie odpowiadające intencji pytania. Ten młokos chciał usłyszeć od niego „tak” lub „nie”, wyjaśnienia i niuanse guzik go obchodziły.
– Niektórzy templariusze przyznawali się na torturach do potwornych zbrodni, ale moim zdaniem i jak wynika z materiałów źródłowych, czyli faktów, Zakon Rycerzy Świątyni nie był organizacją ezoteryczną, choć pewni powieściopisarze lubią sięgać do tego wątku i przedstawiają templariuszy w nimbie tajemniczości. Rozwiązanie zakonu spowodowane było sporem między królem Francji a papieżem, religia nie miała z tym nic wspólnego. Filip Piękny zażądał między innymi, aby Klemens Piąty ekskomunikował swego poprzednika, Bonifacego Ósmego, za herezję, czemu nowy papież się zdecydowanie sprzeciwił, choć nie mogąc drażnić króla, ustąpił w końcu w sprawie templariuszy.
– Nie odpowiedział pan na moje pytania – nie dawał za wygraną Raymond.
– Gdyby cię torturowano… ciebie lub kogokolwiek z nas… wcześniej czy później przyznalibyśmy się do niestworzonych rzeczy, dlatego uzyskane w ten sposób zeznania nie są w stu procentach wiarygodne. Choć wiele osób upiera się, by przedstawiać templariuszy jako zakon owiany tajemnicą, prawda jest bardzo prozaiczna: rycerze świątyni mieli po prostu pecha i ich ostatni wielki mistrz, Jakub z Molay, nie był ani wzorem inteligencji, ani doświadczonym politykiem. Nie obwiniam go za to, co się stało, twierdzę tylko, że nie zdołał stanąć na wysokości zadania i stawić czoła trudnej sytuacji, w której znalazł się jego zakon.
– A więc nie zaprzecza pan, że templariusze pluli na krzyż – stwierdził Raymond wyraźnie uradowany.
– Owszem, zaprzeczam. Wszystkie wydumane historyjki, jakoby rycerze świątyni znaleźli Graala i odkryli tajemnice mogące zagrozić Kościołowi, to bujdy. Na Boga, nie mylmy powieści z historią!- Wypowiedział pan otwartą wojnę powieściopisarzom – zauważył Ignacio.
– Powieść historyczna może być, nie przeczę, wciągająca, nie oznacza to jednak, że przedstawia prawdziwą wersję wydarzeń.
Po obiedzie Raymond zaprosił paryskich gości na zwiedzanie Carcassonne. Następnego dnia z samego rana mieli wyruszyć do Montsegur.
Ferdinand nie mógł się nadziwić sprytowi, z jakim jezuita zdobywał sobie zaufanie Raymonda, podważając prawdę historyczną i ujmując się za mitami, czyli za pożywką, którą od lat karmili się wytrwale hrabia i jego syn.
Carcassonne wprawiło Ignacia w zachwyt i tym razem Ferdinand nie miał wątpliwości, że jest to zachwyt szczery.
Wieczorem profesor, zgodnie z planem uknutym wraz z jezuitą, wymówił się od kolacji nieznośnym bólem głowy i zmęczeniem. Obecność Ferdinanda wyraźnie krępowała syna hrabiego, który w towarzystwie duchownego zdawał się czuć swobodniej.
Spotkał ich jednak zawód, ponieważ podczas kolacji ani Raymond, ani pozostali goście nie powiedzieli niczego istotnego, słowem też nie napomknęli o znalezieniu Graala, Ignacio nie miał natomiast odwagi pytać.
Nazajutrz skoro świt wyruszyli do Montsegur. Dopiero tam Raymond, ulegając czarowi tego niezwykłego miejsca, wykorzystał chwilę, gdy Ferdinand umyślnie się od nich oddalił, i wyznał Ignaciowi, czego hrabia i jego zespoły badawcze poszukają pośród skał.
– Profesor Arnaud jest sceptykiem. Dlatego jego rozprawie na temat brata Juliana brakuje iskry bożej, choć wszyscy wychwalają ją pod niebiosa. W rzeczywistości mój ojciec oczekiwał czegoś więcej.
– Czego mianowicie?
– Jakiejś wskazówki dotyczącej skarbu.
– Ale skąd brat Julian miałby wiedzieć, gdzie ukryto skarb?
– Maria mu ufała, nie zapominaj, że wymknęła się z Montsegur razem z dwoma parfaits, którzy wywieźli skarb.
– Racja – przyznał Ignacio. – No, a wy niczego tu nie znaleźliście? Przecież od tylu lat przekopujecie okolicę.
– Prawdę mówiąc, nic. W każdym razie nic, co można by nazwać Graalem. Niektórzy badacze uważają, że Graal jest meteorytem o wielkiej mocy ukrytym gdzieś w okolicy, podczas gdy inni skłaniają się raczej ku przypuszczeniu, że templariusze zabrali go do Szkocji i zakopali w Edynburgu. No… a jeszcze inny profesor, który odwiedził to miejsce, twierdzi, że Graal nie musi być wcale przedmiotem.
– W takim razie czym?
– Może być równie dobrze osobą.
– Osobą?
– Wierzysz, że Jezus żył w celibacie?
– Hm… wierzę w to, czego mnie uczono…
– Pewne pradawne dokumenty dowodzą, że Chrystus ożenił się z Marią Magdaleną i że mieli nawet dzieci. Być może… cóż, być może potomkowie Jezusa są Graalem.
Ignacio nie wiedział, czy śmiać się, czy zgorszyć, nie zrobił jednak ani jednego, ani drugiego, by nie wzbudzić podejrzeń rozmówcy, który mimo wszystko budził w nim sympatię.
– Ale skąd by się tu wzięli potomkowie Jezusa?
– Mogli przybyć z Marią Magdaleną, a może dopiero wiele wieków później. Niewykluczone, że templariusze natrafili na dowody istnienia potomków Chrystusa, i to właśnie tych dokumentów tak pilnie strzegli.
– Profesor Arnaud powiedziałby, że to ezoteryczne bajeczki, tania pseudoliteratura.
– Profesora Arnauda nigdy na dobrą sprawę nie interesował Graal, skupił wszystkie swe wysiłki na kronice brata Juliana. Gdy mój ojciec prosił, by przyjechał na zamek i wysłuchał opinii jakiegoś innego specjalisty, zawsze się wykręcał. A jeśli był akurat u nas, niezmiennie krytykował wszystkie teorie niepokrywające się z jego zdaniem, nie chciał ich nawet słuchać. Ale mój tata powtarzał, że nie powinniśmy go do siebie zrażać, bo uznanie, jakim profesor Arnaud cieszy się w kręgach naukowych, ułatwia zadanie innym naszym badaczom, a wtedy właśnie o to nam chodziło.
– A więc niczego nie znaleźliście? – próbował upewnić się Ignacio.
– Niczego… Rozważamy tylko teorie, o których ci napomknąłem, i ciągle szukamy dowodów. Są tutaj, na pewno, i znajdziemy je, to tylko kwestia czasu. Chcesz się do nas przyłączyć? – zaproponował z ożywieniem Raymond.
– No… prawdę mówiąc, to byłaby wspaniała przygoda, ale chyba nie mogę… Zrozum, muszę skończyć studia, nie jestem jeszcze wystarczająco przygotowany.
– Nie bądź taki skromny! Przecież profesor Arnaud ciągle powtarza, że jesteś jego najlepszym studentem.
– To jeszcze nie znaczy, że wszystko wiem. No, ale… zgadzam się, daj mi znać, jeśli coś znajdziecie, to byłoby wspaniale…
– Zadzwoń, jeśli będziesz chciał do nas kiedyś wpaść bez profesora Arnauda. Jesteś tu mile widziany i będziesz mógł przyłączyć się do naszych zespołów badawczych, choćby tylko na jakiś czas. Teraz nasi ludzie prowadzą poszukiwania w Edynburgu, nie można przecież wykluczyć możliwości, że tam właśnie templariusze ukryli Graala.
– A co zrobicie, gdy go znajdziecie?
– Przecież czytałeś, co pisze brat Julian w swojej kronice: trzeba pomścić krew niewinnych, nasza rodzina nie może puścić płazem zbrodni dokonanej przez Kościół. Musimy zniszczyć Kościół, chcemy, by zapłacił za swój fanatyzm i za zniewolenie tej ziemi. Ten obowiązek spadł właśnie na nas, na ród d’Amis, dziedziczymy go z pokolenia na pokolenie i mój ojciec marzy, by to właśnie jemu przypadło w udziale dokonanie ostatecznej zemsty.
– Myślisz, że tak łatwo wam będzie zniszczyć Kościół?
– Owszem. Jeśli odnajdziemy Graala, czymkolwiek on jest, dopniemy swego. Jesteśmy to winni naszej Langwedocji. Proszę, zaglądaj do nas czasami, mój ojciec i ty na pewno przypadniecie sobie do gustu, zresztą twoja wiedza przyda nam się w poszukiwaniach.
Ignacio uśmiechnął się do Raymonda, przełykając ślinę i próbując oswoić się ze wszystkimi niedorzecznościami, jakich siej nasłuchał. Raymond wydał mu się nagle szaleńcem i aż bał się pomyśleć, jaki jest jego ojciec, hrabia d’Amis, którego miał poznać jeszcze tego wieczoru.
Los zetknął go z bandą fanatyków, nie wiedział tylko, czy należy się ich obawiać, czy też są zupełnie niegroźni. Znów rozciągnął wargi w uśmiechu, czując na sobie badawczy wzrok Raymonda.
– Uważam cię za człowieka honoru, dlatego przyrzeknij mi, proszę, że profesor Arnaud nie pozna ani słowa z tego, o czym tm rozmawialiśmy. Wiem, że jako jego uczeń winien mu jesteś lojalność… Zwierzyłem ci się, choć chyba nie powinienem… Nie będę spał spokojnie, póki mi nie obiecasz, że wszystko zostanie między nami. – Raymond patrzył na Ignacia z bardzo poważną miną, nie mogąc się doczekać jego odpowiedzi. Ignacio poczuł się jak ostatni łajdak. Będzie musiał się wyspowiadać i przeprosić Boga za to, co miał właśnie uczynić. Czuł się podle, wyciągając rękę do Raymonda i zapewniając:
– Nie bój się, dochowam tajemnicy.
– Aha, i nie wspominaj o niczym mojemu ojcu. Nie wybaczyłby mi takiej nieostrożności. Uważa, że jestem zbyt łatwowierny. No cóż… liczę, że się na tobie nie zawiodę.
Przerwał im Ferdinand, który do tej pory trzymał się na uboczu i przechadzał po okolicy z papierosem, udając nagłe zainteresowanie ruinami.
– Chyba powinniśmy już wracać. Chciałbym porozmawiać z twoim ojcem, chłopcze – powiedział.
– Oczywiście, jak pan sobie życzy.
Hrabia d’Amis potraktował Ferdinanda ozięble i z rezerwą, okazał jednak więcej serdeczności jego studentowi, głównie ze względu na sympatię, z jaką opowiadał mu o nim Raymond. Pierwszego wieczoru prawie nie mówili o kronice brata Juliana ani o katarach. Hrabia nie był zbyt rozmowny, a i jego gościom humor wyraźnie nie dopisywał. Zaraz po kolacji rozeszli się pospiesznie do swych pokojów.
– Wszystkiemu winni są ci jarmarczni powieściopisarze! – zaczął się zżymać Ferdinand, wysłuchawszy szczegółowej relacji Ignacia z jego pogawędki z Raymondem.
– Nie darzą tu pana zbytnim zaufaniem – zauważył jezuita.
– I wzajemnie. Przecież to banda pomyleńców! W głowie się nie mieści, że poważni, wykształceni ludzie wierzą w brednie rozpowszechniane przez kilku głupców. Proszę, proszę, a więc mamy wśród nas potomków Chrystusa! Nagle okazuje się, że w naszym świecie bez tajemnic, bo nie było ich dawniej, nie ma teraz i nie będzie w przyszłości, zdołano zadekować gdzieś na całe wieki dzieci Jezusa i Marii Magdaleny. Przecież czegoś takiego nie dałoby się ukryć.
– Cóż, pozostaje jeszcze wersja o Graalu ukrytym w Edynburgu.
– Są gotowi podziurawić wszystkie zamki w poszukiwaniu magicznego przedmiotu istniejącego tylko i wyłącznie w ich wyobraźni. To chorzy ludzie!
– Postawili sobie za cel zniszczenie Kościoła katolickiego, tak twierdzi Raymond – wyjaśnił Ignacio.
Ferdinand parsknął śmiechem.
– Co za idiotyzm! Zniszczyć Kościół!
– Ja nie widzę w tym nic śmiesznego – żachnął się Ignacio.
Ferdinand spoważniał i zatopił wzrok w pełnych niepokoju źrenicach Ignacia.
– Myśli pan, że można tak łatwo zniszczyć Jezusowe przesłanie? Myśli pan, że ludzie wierzący odwrócą się od Kościoła, gdy okaże się, że Chrystus był człowiekiem, mężczyzną? Przecież był Żydem, rabbim, a w ówczesnym społeczeństwie rabbi wstępowali w związki małżeńskie. Nie wiem, czy Jezus miał żonę, czy nie, jest nii to obojętne, w każdym razie nie dotrwały do naszych czasów wiarygodne na to dowody. Trudno mi jednak uwierzyć, że jeśli rzeczywiście założył rodzinę, zostało to utrzymane w tajemnicy przez apostołów, którzy byli przecież prostymi ludźmi, sami mieli żony i dzieci, było to więc dla nich najnormalniejszą rzeczą pod słońcem. Nie sądzę, by ludzie ci zmówili się i zataili coś takiego. Niby po co? Przecież nie oni kładli podwaliny chrześcijaństwa, nie domyślali się nawet, co Jezus zapoczątkował i w co zamienić się miało jego przesłanie na przestrzeni dziejów… Tak czy owak, nawet gdyby Chrystus był żonaty, nie oznaczałoby to bynajmniej końca Kościoła, który musiałby po prostu zaakceptować, że kapłani mogą wstępować w związki małżeńskie. I tak jak któryś sobór im tego zabronił, inny sobór odwołałby zakaz i po krzyku. Szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, by chrześcijanie widzieli w tym jakiś problem.
– I pan się mieni agnostykiem! – wykrzyknął Ignacio poruszony pewnością swego rozmówcy co do trwałości Kościoła.
– Agnostykiem tak, ale nie głupcem. Potrafię zrozumieć powody, dla których Kościół woli utrzymać celibat księży, nie wydaje mi się jednak, by cała instytucja kościelna miała się zachwiać w posadach, gdyby się nagle okazało, że Jezus był żonaty. Choć, powtarzam, historia nie pozostawiła nam na to żadnego rozstrzygającego dowodu, a więc… nie ma o czym mówić.
– Oni poszukują tego właśnie dowodu.
– Nadaremnie. Nie mogą znaleźć czegoś, co nie istnieje.
– To są tylko pana pobożne życzenia! – prychnął Ignacio.
– Bynajmniej, przemawia przeze mnie zdrowy rozsądek. Jestem przekonany, że Rzym ma w zanadrzu cały zapas odpowiedzi na wypadek, gdyby pojawiło się nagle jakieś doniesienie o żonie Chrystusa. Ale proszę się nie zamartwiać, bo ci poszukiwacze z bożej łaski nie znajdą niczego z wyjątkiem pseudoliterackich spekulacji.
7- No, proszę, kieruje się pan rozsądkiem, jeśli chodzi o potwierdzenie pozycji Kościoła. „Cóż za konkluzja! Jestem historykiem i analizuję wydarzenia z perspektywy czasu. Rodzina d’Amis, nawet Bóg wie jak bardzo zaślepiona swą domniemaną rolą mścicieli, nie zniweczy dwóch tysięcy lat historii Kościoła katolickiego. Niech się pan nie zamartwia i bardziej ufa swemu Kościołowi. Najważniejsze, że będzie pan mógł oznajmić swoim przełożonym: „Zadanie wykonane”. Jest pan urodzonym szpiegiem.
Tym razem Ignacio roześmiał się serdecznie. Przez ostatnie dwa dni nie bawił się najlepiej, zwodząc Raymonda, sumienie gryzło go na potęgę, mimo że tłumaczył sobie raz po raz, iż udaje i ucieka się do kłamstwa w obronie wyższej sprawy.
– Wcale mi się nie podobało to, co zrobiłem – wyznał.
– Nie zrobił pan niczego, czego należałoby się wstydzić. Ja niczego bym od nich nie wyciągnął, ani od hrabiego, ani tym bardziej od Raymonda. Dobrze, że pan przyjechał, bo opuszczamy zamek z konkretną informacją. Pański Kościół wie już, czemu przyjdzie stawić mu czoło, jeśli jego wrogom się poszczęści i jednak coś tam znajdą, choć wydaje mi się to prawie niemożliwe.
– Mam nadzieję, że to, czego się dowiedzieliśmy, wystarczy…
– Oczywiście, że tak, na pewno. Najgorsza jest niewiedza, z czym mamy się zmierzyć, gdy już się tego dowiemy, łatwiej przygotować się do obrony. Zobaczy pan, że ojciec Grillo i ojciec Nevers są tego samego zdania.
– Szkoda mi Raymonda. Jest jeszcze bardzo młody, ale… otoczenie, w którym przyszło mu żyć, wypaczyło mu osobowość. Ojciec wychował go na takiego fanatyka, że moim zdaniem chłopak jest zdolny do wszystkiego – ubolewał Ignacio.
– Tak, Raymond jest ofiarą swego ojca. Gdy go poznałem, był jeszcze brzdącem, a już karano go bardzo surowo: był bity, gdy nie spełniał wygórowanych oczekiwań hrabiego. Już od samego urodzenia robiono mu pranie mózgu i coś mi się zdaje, że biedak odziedziczył po ojcu jego absurdalne obsesje. Szkoda, ale w tej sprawie nic nie możemy zrobić, ani pan, ani ja. Mam wrażenie, że mój związek z d’Amisami się zakończył, i nie ukrywam, że odczuwam ulgę.
– Kronika brata Juliana była dla pana bardzo ważna, prawda?
– To przepiękny utwór. Jego lektura dostarczyła mi głębokich wzruszeń, poza tym rękopis jest cennym dokumentem historycznym. Proszę tylko pomyśleć: dominikanin, podwładny okrutnego brata Ferrera, opowiada w pierwszej osobie o tym, co dzieje się po obu stronach barykady. Przede wszystkim jest to jednak przedstawiona z całą brutalnością historia duchowego konfliktu pojedynczego człowieka. Zależało mi na zapoznaniu świata naukowego ze świadectwem brata Juliana, by inni historycy mogli korzystać z tego źródła, badając ten okres historii Francji.
– I historii Kościoła.
– Pewnego dnia Kościół będzie musiał przeprosić za wszystkie popełnione błędy – przepowiedział Ferdinand.
Ignacio nic nie odrzekł. Nie mógł, bo i w nim wszystko buntowało się na myśl, że można mordować w imię boże.
Ferdinand zdziwił się, gdy zobaczył na peronie paryskiego dworca swego ojca, który nigdy dotąd nie wychodził po syna wracającego z podróży służbowej. Jego obecność nie zwiastowała niczego dobrego.
Ferdinand wysiadł czym prędzej z pociągu.
– Co się stało? – zapytał bez zbędnych wstępów.
– David… Jest w szpitalu… ranny… Wpadł w zasadzkę. Stan ciężki. Dostaliśmy wiadomość dzisiaj rano. Dzwoniono do ciebie do domu i na uniwersytet, dopiero rektor skontaktował się z nami… Mama spakowała ci walizkę, kupiłem bilety na pociąg i statek. Chciałbym z tobą jechać, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
Lecz Ferdinand nie słuchał. Skrzywił twarz w grymasie bólu, wydawało się, że powietrze nie dociera do jego płuc. Zbladł, wytrzeszczył oczy, oniemiał, nie potrafił wydobyć z siebie żadnego dźwięku. W kieszeni marynarki miał ostatni list od Davida, jego pełne radości, chęci do życia i nadziei słowa. I nagle te synowskie, pisane atramentem słowa spłynęły krwią.
Ignacio nie wiedział z początku, co zrobić ani co powiedzieć, a potem chwycił Ferdinanda mocno za ramię i pociągnął za sobą.
– No, trzeba się spieszyć!
Szli w milczeniu. W końcu Ferdinand otrząsnął się z szoku.
– Żyje? – jęknął.
– Żyje, ale jest w ciężkim stanie – odparł jego ojciec.
– Wyzdrowieje – zapewnił ich Ignacio. – Będziemy się modlili, żeby wyzdrowiał…
– Bóg nigdy nas nie słuchał, gdy bo potrzebowaliśmy – wymamrotał ledwie dosłyszalnie Ferdinand. – Dawno temu opuścił mnie i mojego syna.
Profesor spojrzał zaczerwienionymi oczami na ojca. Chciał tylko usłyszeć odpowiedź na pytanie: Co przytrafiło się Davidowi? co mu się stało?
Jerozolima, kilka tygodni wcześniej
– Hamzo, musisz się zdecydować. – Ton głosu mężczyzny nie dopuszczał żadnych wątpliwości, a jego czarne oczy zdawały się wwiercać w oczy chłopaka.
– Przecież nic nam nie zrobili. Dlaczego nie możemy porozmawiać i spróbować się porozumieć? – odparł Hamza, którego głos brzmiał hardo, mimo że mężczyzna napawał go lękiem.
– Syjoniści próbują przekabacić świat na swoją stronę, kilka lat temu myśleli o utworzeniu z nami wspólnego państwa, teraz chcą podzielić nasze ziemie. Nie możemy do tego dopuścić! Oni albo my! – ryknął mężczyzna.
– Uspokój się, proszę… Hamza jest jeszcze młody, nie bardzo wie, o co tu chodzi – bronił syna ojciec.
– Zrozum, Rashidzie, istnieją trzy możliwości: albo twój synalek jest zdrajcą, a wtedy sam będziesz musiał rozwiązać problem, albo tchórzem, wtedy to też będzie twoja sprawa, albo przyłączy się do nas i udowodni, że jest patriotą.
– Nie jestem ani zdrajcą, ani tchórzem – zaprotestował Hamza. – Po prostu myślę po swojemu.
– Milcz! – zganił go ojciec, którego, owszem, obleciał strach, wiedział bowiem, do czego zdolny jest Mahmud.
Hamza spuścił głowę świadomy, że nie ma wyjścia i że nieposłuszeństwo wobec Mahmuda może kosztować jego oraz jego rodzinę życie.
Jego dziesięcioletni brat, Ali, siedział na podłodze obok młodszego braciszka i wlepiał w Hamzę zalęknione oczy. Ich dwie siostry zamknęły się z matką w drugim pokoju – to była męska rozmowa.
– Ręka w rękę z naszymi braćmi z Syrii, Jordanii, Iranu i Egiptu będziemy walczyli o każdy dom, o każdy sad… Wszyscy arabscy bracia nas popierają. Nie oddamy naszej ziemi Żydom, zepchniemy ich do morza – mówił Mahmud. – Wybieraj, Hamzo, albo przyłączysz się do Armii Wyzwolenia lub do nas, albo zginiesz razem z Żydami.
– Będzie walczył razem z wami – oznajmił Rashid, ojciec Hamzy. – Ja również. Jesteśmy Palestyńczykami i dobrymi muzułmanami. Masz rację, to nasza ziemia, musimy o nią walczyć. Żydzi są podstępni, nie można im ufać. Przyjechali, by osiedlić się obok nas, a teraz chcą wszystko dla siebie. Tak, zepchniemy ich do morza.
Hamza zerknął na ojca zdumiony. Nie mógł uwierzyć, że słowa, które właśnie usłyszał, wyszły z jego ust. Ciągle jeszcze pobrzmiewało mu w uszach ojcowskie przesłanie pokoju, zapewnienia, że zwrócenie się przeciwko Żydom może tylko ściągnąć na wszystkich nieszczęście.
– To nie nasza wina, że w Europie Hitler spartolił sprawę – zarechotał Mahmud. – Jeśli Żydom marzy się własna ziemia, niech sobie biorą Kalifornię, Schwarzwald albo Prowansję, a nas niech zostawią w spokoju. Zachodni politycy chcą pozbawić nas ojczyzny, by zagłuszyć wyrzuty sumienia.
– Święte słowa, Mahmudzie – odparł Rashid. – Święte słowa. Nie wiem, dlaczego mielibyśmy oddawać Żydom naszą ziemię i stawać się gośćmi we własnym domu. Będziemy się bronili, choćby za cenę własnego życia.
– Na razie potrzebny jest nam tylko twój najstarszy syn, on nam chwilowo wystarczy. Nie miej jednak wątpliwości, że jeśli zajdzie potrzeba, upomnimy się także o ciebie i twoich pozostałych synów. – Słowa Mahmuda zabrzmiały niczym groźba. – Jutro po ciebie przyślę – rzucił na pożegnanie do Hamzy.
Gdy Mahmud i jego ludzie wyszli, Rashid usiadł przy stole. Był zdruzgotany. Jego żona wysunęła się z dwoma córkami z pokoju, podeszła do niego i położyła mu dłoń na ramieniu, by dodać mu otuchy.
– Dobrze się zachowałeś, Rashidzie, postąpiłeś mądrze. Nic innego nie możemy zrobić – szepnęła.
– Nie możemy czy nie chcemy? – przerwał jej wzburzony Hamza.- Zgubiony jest ten, kto nie potrafi dostrzec, że w ścianie nie ma drzwi.
– Ja dostrzegam co innego: że o tej wojnie zdecydowano za nas i bynajmniej nie zrobił tego Mahmud. Myślisz, że my, biedacy, się liczymy? Mahmud jest tylko jednym naiwnym więcej, przydatnym, by zginąć i zgubić innych. Tę wojnę zaplanowano w Kairze lub w Damaszku… Wiem tylko tyle, że my i wszyscy do nas podobni musimy umrzeć – skwitował Hamza.
– Nie oszukuj się, synu, twoi żydowscy znajomi będą się bronili i zabijali tak jak my – odrzekła kobieta.
– A jeśli nie zechcę walczyć? – zapytał hardo Hamza.
– Masz dwie siostry – odpowiedziała mu matka. – Gdy tylko trochę podrosną, wyjdą za mąż, są już zaręczone. Jeśli nie staniesz na wysokości zadania, umowa przedmałżeńska zostanie zerwana. I jeszcze coś: pewnego dnia obudzimy się i zobaczymy, że nasze uprawy zostały zrównane z ziemią. Potem każą twojemu ojcu cię zabić, bo w przeciwnym razie wymordują nas wszystkich. To nie ja wymyśliłam te zasady, ale akceptuję je takimi, jakie saj ty musisz zrobić to samo, by nie ściągnąć na rodzinę wstydu, hańby i nieszczęścia. Walcz, synu, walcz.
Matka podeszła do Hamzy i spoglądając na niego z żalem, pogładziła go po policzku.
Kości zostały rzucone. Będzie musiała poświęcić swego najstarszego syna, nie zdoła tego uniknąć.
– Hamzo, nie możesz widywać się z Davidem – odezwał się Rashid znużonym głosem. – Trzymaj się z daleka od tego żydowskiego chłopaka, tak będzie lepiej dla ciebie i dla niego.
– I co mu niby powiem? Cześć, Davidzie, ktoś postanowił, że musimy się pozabijać. Ej, nie gniewaj się, ja osobiście nic do ciebie nie mam, ale przecież my się nie liczymy, jesteśmy nikim, gdy padnie rozkaz, mamy się powyrzynać i koniec, kropka. Kto pierwszy strzela, ty czyja? – Młody Palestyńczyk odegrał gorzką parodię najbliższego spotkania z przyjacielem.
Ojciec, matka i rodzeństwo patrzyli na niego ze współczuciem. Widzieli, że cierpi, nie potrafili jednak mu ulżyć. Od tej chwili Mahmud stał się jednym z nich – nie orał już ziemi, teraz dowodził ludźmi i był gotowy zrobić wszystko, co mu kazano, bo wierzył w siebie i w sprawę, której służył.
– Hamzo, nasze życie jest w twoich rękach – westchnął smutno Rashid. – Nie mogę cię zmusić do walki, ale jeśli tego nie zrobisz…
– Zrobię, tato, zrobię – obiecał Hamza z oczami pełnymi łez i wybiegł z domu, by schronić się w mroku nocy.
Długo szedł przed siebie, bez celu. Noc była czarna, ale Hamza znał każdą piędź ziemi w okolicy, mógł się po niej poruszać z zamkniętymi oczami.
Przecież tu właśnie się urodził. Matka wydała go na świat w tej ubogiej chacie otoczonej drzewami owocowymi i kanałem nawadniającym, w którym pluskał się w dzieciństwie.
Tu był szczęśliwy. Nie potrzebował niczego więcej, wystarczała mu rodzina, sad i ogród, w których wspólnie pracowali, wyprawy na ośle do miasta, gdzie wozili z ojcem owoce i warzywa na sprzedaż… Lubił także rodzinne kolacje na patiu z wujkami i ciociami, gdy z kuzynami łaził po drzewach i chował się po krzakach.
Cały jego dawny świat legł w gruzach, bo nagle okazało się, że ma wrogów, których zresztą nie on sobie wybrał.
Pomyślał o Davidzie. Co mu powie? Na pewno nie prawdę: zamierzamy zepchnąć was do morza. Będzie musiał go unikać, omijać, trzymać się od niego z daleka…
O mało się nie roześmiał na wspomnienie ich pierwszego spotkania. Przyglądał się wtedy zza płotu mieszkańcom kibucu, a raczej podglądał rówieśnicę o złotych jak pszenica włosach i pięknych niebieskich oczach, z którą zawsze wymieniał spojrzenia. Nieznajoma budziła w nim sprzeczne uczucia. Żył z dala od świata kobiet, które nigdy go zbytnio nie interesowały, ale ta dziewczynka wydawała się taka delikatna, taka nierzeczywista, że Hamza zupełnie się jej nie obawiał.
Uśmiechała się do niego i machała mu ręką na powitanie, a wtedy jego serce zaczynało bić szybciej. Chętnie przelazłby przez płot i pomógł jej w zbieraniu pomarańczy czy plewieniu grządek. Tym właśnie zajmował się David, gdy Hamza zobaczył go po raz pierwszy. Młody Żyd przygotowywał pole pod siew i krzywiąc się z bólu, od czasu do czasu sięgał ręką do krzyża i masował go energicznie – widać było, że nie nawykł do pracy na roli. Jednak w kibucu wszyscy pracowali po równo, bez względu na to, skąd pochodzili ani czym się wcześniej zajmowali; żyli z uprawy ziemi, podobnie jak Hamza i jego rodzina.
David podniósł wzrok i dostrzegłszy ciekawskiego chłopca, wyprostował się i ruszył do płotu. Uśmiechał się do niego, więc Hamza nie dał drapaka jak tyle razy wcześniej na widok Yacoba, kierownika kibucu, człowieka chudego i srogiego, który zawsze był w fatalnym humorze.
Zaczęli rozmawiać po angielsku, którym obaj władali jako tako, i już kilka minut później mieli wrażenie, że znają się od zawsze. Gdy David wyznał Hamzie, że pada z nóg i wszystko go boli, nowy znajomy zaproponował mu pomoc, a David, ku zdumieniu Palestyńczyka, chętnie ją przyjął. Wtedy Hamza po raz pierwszy znalazł się po drugiej stronie kibucowego płotu i od razu szczęście uśmiechnęło się do niego – miał okazję zobaczyć z bliska dziewczynę swoich marzeń: była Rosjanką, miała na imię Tania, piętnaście lat i znała tylko kilka słów po angielsku.
Od tamtej pory wpadał do kibucu, kiedy tylko miał ochotę, a David był mile widzianym gościem w jego domu. Teraz Hamza będzie musiał mu powiedzieć, żeby już nie przychodził, a i on sam nigdy więcej nie przekroczy bram kibucu.
Mahmud powiedział, że nazajutrz ma rozpocząć szkolenie wojskowe i że przyśle po niego. Hamza nie potrafił strzelać, umiał tylko uprawiać ziemię, lecz teraz będzie musiał nauczyć się trzymać broń i zabijać. Zabijać – słowo to brzmiało w jego głowie potwornie, nierealnie. Jak to będzie? Co poczuje na widok osuwającego mu się pod nogi człowieka? A jeśli to on zostanie zabity?
Szedł przed siebie, na oślep, nie czuł już nóg. Nie wiedział, jak długo się tak błąka, ale było mu wszystko jedno – bał się świtu.
– Nie powinieneś tak mu ufać, bo pewnego dnia staniecie ze sobą do walki, to nieuniknione – powiedział Yacob po kolacji, zwracając się do Davida podczas pogawędki z grupką młodych członków kibucu.
– To mój przyjaciel, nie będę z nim walczył. Zresztą nie trzeba od razu mordować, można porozmawiać i przedyskutować sporne kwestie. Problem stanowią Anglicy, nie Palestyńczycy - argumentował David.
– Anglicy, Palestyńczycy, wszyscy… Brytyjczycy już spuścili z tonu i wpuszczają nowych osadników. Wiadomo, że lada chwila uchwalona zostanie rezolucja Organizacji Narodów Zjednoczonych proponująca utworzenie na tych ziemiach dwóch państw, ale Arabowie się sprzeciwią – tłumaczył Yacob z pewnym zniecierpliwieniem.
.- Z góry zakładasz, że się nie zgodzą, choć jeśli ktoś zapyta o zdanie samych Palestyńczyków, czeka nas może niespodzianka… – dowodził David.
– Widać, że nadal jesteś rasowym Francuzem – rzucił starszy mężczyzna pykający fajkę. – Jesteśmy na Bliskim Wschodzie, tutaj demokracja nie ma racji bytu. Nikt nie będzie pytał o zdanie Palestyńczyków, decyzję podejmą za nich Egipcjanie, Jordańczycy, Syryjczycy, Saudyjczycy… Od jakiegoś czasu się mobilizują. Doszło już do pierwszych aktów przemocy i ataków na Żydów, w kilku kibucach buntownicy strzelali do naszych. Jak myślisz, dlaczego wystawiliśmy nocne patrole wokół płotu? Zobaczysz, zaatakują i nas, dostaną rozkaz i go wykonają.
David miał już coś odpowiedzieć, ale się rozmyślił. Saul, mężczyzna z fajką, który urodził się w Izraelu, podobnie jak jego rodzice, dziadkowie oraz rodzice i dziadkowie tychże, cieszył się ogólnym poważaniem. Cała jego rodzina żyła od wieków w Ziemi Świętej, przetrwała Rzymian, Saracenów, krzyżowców, mameluków, Turków oraz protektorat brytyjski. Saul, który należał do Hagany – oddziałów stworzonych do obrony Żydów przed Anglikami i atakami Arabów – przemierzał cały kraj, wędrował z miejsca na miejsce, a ponieważ władał znakomicie językiem arabskim, mógł bez trudu podawać się za Palestyńczyka. Był żywą legendą, ponieważ należał do jednego z pierwszych kibuców, Tell Hay, który przetrwał mimo napadów Arabów z północy i stał się symbolem odwagi i bohaterstwa dla wszystkich osadników napływających do Eretz Israel.
Niewiele rzeczy uchodziło uwagi Saula, wszędzie miał on bowiem znajomych i, jak mawiał Yacob, posiadał informatorów w samym piekle.
Jeszcze przez jakiś czas rozprawiali o tym, co może się zdarzyć, jeśli Organizacja Narodów Zjednoczonych opowie się ostatecznie za stworzeniem dwóch państw. Saul zapewniał, że kraje arabskie odrzucą takie rozwiązanie, a wtedy konflikt z Palestyńczykami się zaostrzy.
– Pamiętajcie, że jesteśmy zdani tylko na siebie – przypomniał Yacob. – Nikt nie przyjdzie nam z pomocą, będziemy musieli walczyć o każdy dom, o każdy kamień…
Yacob emanował rozgoryczeniem. Pochodził z Niemiec, z Monachium, i trafił do Izraela w 1920 roku za namową ojca, który widział, jak inflacja i narastający antysemityzm coraz bardziej zaślepiają Niemców.Jak tylu innych młodych ludzi Yacob porzucił rodzinę, dom, przyjaciół – całe dotychczasowe życie. Uczestniczył w powołaniu pierwszego izraelskiego związku robotniczego, potem wziął udział w tworzeniu kibucu, którym teraz kierował.
Większość jego bliskich, nie wyłączając rodziców, zginęła w komorach gazowych. Gdy Yacob dowiedział się, że tylko jemu udało się przeżyć, uśmiech na zawsze znikł z jego twarzy.
Saul i Yacob ogłosili, że od następnego dnia wszyscy mieszkańcy kibucu, kobiety i mężczyźni, będą poświęcać więcej czasu szkoleniu wojskowemu. Nie chodziło już o spacerowanie wzdłuż płotu ze strzelbą myśliwską na ramieniu. Poza tym ich kibuc, podobnie jak wiele innych, miał się przestawić na produkcję lekkiej broni i amunicji.
– Ale kto nas tego nauczy? – zapytała naiwnie Tania, młoda Rosjanka, która tak oczarowała Hamzę.
– Ludzie z Hagany, oni wam wszystko pokażą. Potrzebujemy więcej broni, musimy być gotowi. Nie wystarczy nam to, co dostaliśmy od Brytyjczyków i Polaków. Nikt nie chce dać nic za darmo, choć nasi ludzie dwoją się i troją, by cokolwiek załatwić. Jesteśmy gorzej uzbrojeni od Arabów, a przecież musimy się bronić. Powinniście nauczyć się obsługiwać pistolet, karabin maszynowy… i poznać tajniki walki wręcz czy choćby na noże. Od jutra przez kilka godzin dziennie będziemy się szkolili w walce i robieniu broni – oznajmił Saul.
– A więc to nieuniknione… – szepnął David.
– Właśnie, im wcześniej pogodzisz się z tą myślą, tym lepiej dla ciebie i dla nas – stwierdził Yacob. – Przedtem rwałeś się do walki, powtarzałeś, że nie możemy dać sobie wyrwać ziemi, że tylko własna ojczyzna uchroni w przyszłości Żydów przed tym, co przydarzyło się twojej matce i krewnym. Pamiętasz? Więc dlaczego teraz się wahasz?
– Oczywiście, że chcę walczyć o naszą ziemię! Wiem, że musimy stworzyć własną ojczyznę, że nie możemy nadal być tylko gośćmi w krajach, które wcześniej czy później zaczną nas traktować jak obywateli drugiej kategorii i wymordują. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości, ale… ale uważam, że możemy żyć z Palestyńczykami w pokoju, możemy się z nimi dogadać, nasze i ich prawa są do pogodzenia.
Żarliwa przemowa Davida spotkała się z aprobatą młodych słuchaczy. Saul widział, że mimo trudów kibucowego życia, mimo pogadanek i ostrzeżeń ci młodzi Żydzi nadal wierzą w przyszłość i w ludzi – wszystkich ludzi – i że nie chcą mieć wrogów.
– Jutro pojedziesz ze mną – powiedział do Davida. – Muszę odwiedzić kilku znajomych Palestyńczyków, przywódców miejscowych wspólnot; nasze rodziny znają się od niepamiętnych czasów. To moi przyjaciele, ludzie, których kocham, ale z którymi przyjdzie mi walczyć i którzy będą walczyli przeciwko mnie. Pojedziesz ze mną, niech ci sami powiedzą, co nas niebawem czeka, czy nam się to podoba, czy nie.
W nocy David spał niespokojnie. Ocknął się kilka razy zlany potem, dręczony tym samym sennym koszmarem, w którym brał udział w potyczce, strzelał, a potem czuł przeszywający ból w okolicach żołądka i budził się przerażony.
Wstał i postanowił poczytać książkę o bracie Julianie, lecz nie mógł się skupić na lekturze. Nie wiadomo, dlaczego czuł niechęć do tego podszytego tchórzem mnicha, a może raczej do jego krewnego, hrabiego, którego David z całego serca nienawidził. W głębi duszy był przekonany, że wszystkie jego nieszczęścia wzięły swój początek na zamku d’Amis. Poza tym obsesja ojca na punkcie kroniki brata Juliana odsunęła ich od siebie. Nigdy nie powiedział ojcu, że ma do niego żal za to, iż nigdy nie przyznał, z jakiego rodzaju ludźmi ma do czynienia. Sam David nie miał wątpliwości, że hrabia i jego znajomi są nazistami, a przynajmniej ich sympatykami. Cóż z tego, że ojciec powtarzał mu, iż zdecydowana większość Francuzów zachowała się haniebnie podczas rządów Vichy: odwracała wzrok, by nie widzieć, co się dzieje, tłumacząc, że to jedyny sposób na ratowanie życia. Ale to nieprawda – byli ludzie, którzy nie ulegli, wystąpili przeciwko nazistom i zginęli z bronią w ręku. Przecież dziadek Davida opowiadał mu o hiszpańskich republikanach, którzy zorganizowali ruch oporu, nie poddali się, wytrwali do końca.
David przejechał ręką po okładce książki, ale jej nie otworzył. Obiecał sobie przeczytać ją przed przyjazdem ojca, by sprawić mu przyjemność, ale na razie doszedł tylko do dziesiątej strony. Wiedział, że ojciec nie będzie miał mu tego za złe, choć zapewne ucieszyłby się, gdyby syn przeczytał jego rozprawę. Spróbuje Jutro. Teraz był za bardzo wstrząśnięty rozmową z Saulem i Yacobem. Nie chciał być wrogiem Palestyńczyków, choć wiedział odHamzy i jego ojca Rashida, że ich rodacy spoglądają wilkiem na żydowskich osadników. Problem w tym, tłumaczył sobie David, że nikt nie zabiega o to, byśmy spokojnie porozmawiali i uzgodnili, jak chcemy żyć i pokierować naszym losem. Dlaczego nikomu nie przyjdzie to do głowy? Dlaczego? Gdyby jemu i Hamzie dano wolną rękę, załatwiliby sprawę raz-dwa – posprzeczaliby się trochę, na pewno, ale doszliby do porozumienia.
Może Hamza i on powinni poświęcić się polityce i przemówić rodakom do rozsądku?
Słońce jeszcze nie wzeszło, gdy głośne stukanie do drzwi wyrwało Hamzę ze snu. Przetarł oczy i zerknął na budzik. Do izby, którą dzielił z młodszymi braćmi, dobiegały odgłosy porannej krzątaniny. Matka i siostry doglądają już gospodarstwa, ojciec przygotowuje się pewnie do wyjścia w pole, lada moment pójdzie nakarmić zwierzęta.
Zaniepokoiły go obce głosy. Ojciec rozmawiał z kimś szeptem, po chwili wetknął głowę przez drzwi.
– Wstawaj, czekają na ciebie – powiedział do syna. Hamza umył się pospiesznie, raz-dwa ubrał. Czuł bicie własnego serca, był pewien, że wszyscy je słyszą. Matka postawiła przed nim kubek koziego mleka, dając znak, by wypił je duszkiem.
Stojący w progu mężczyzna rzucił mu zniecierpliwione spojrzenie.
– Czas nagli. Musimy stąd zniknąć, zanim Żydzi się obudzą. Lepiej, żeby nas nie widzieli.
Hamza zdążył tylko umoczyć usta w mleku, wytarł wargi grzbietem dłoni i powiedział gościowi, że jest gotowy do drogi.
Wymknęli się z domu bezszelestnie. Hamza czuł na plecach wzrok rodziców. Zaczynał nowe życie – przeczuwał, że będzie ono znacznie gorsze od tego, które ma za sobą.
Nieznajomy przedstawił mu się jako Mohamed i wyjaśnił, że pójdą piechotą aż do szosy, przy której zaparkował ciężarówkę. Wolał nie podjeżdżać pod sam dom, by nie wzbudzić podejrzeń Żydów z kibucu. Teraz pojadą po innych młodych ochotników, a potem do obozu szkoleniowego, gdzie nauczą się posługiwać bronią.Hamza znał jednego z chłopaków, po których wstąpili. Mieszkał w sąsiedztwie, pochodził również z rodziny rolniczej, tyle że on był wyraźnie zadowolony z czekającej go zmiany.
– Spróbuję szczęścia z tymi – szepnął w stronę Hamzy. – Ale jeśli nie będą garnęli się do akcji, przeniosę się do innych. Mój kuzyn ma kontakty.
Inny z zabranych przez nich po drodze mężczyzn był nauczycielem w pobliskim miasteczku. Wysoki i szczupły, o błyszczących oczach, także wyglądał na szczęśliwego, że został zwerbowany. Pozostali towarzysze Hamzy – w sumie było ich dziesięciu – byli rolnikami tak jak on i również nie kryli zadowolenia. Hamza zaczął się zastanawiać, czy aby jednak nie pomylił się w swoich opiniach.
Ciężarówka podskakiwała na wybojach nieasfaltowanych dróg. Mohamed wolał omijać główną szosę i poradził pasażerom, by w razie brytyjskiej kontroli powiedzieli, że jadą do pracy na pobliską farmę. W rzeczywistości wiózł ich na południe, w pobliże granicy z Transjordanią.
Ciężarówka zatrzymała się obok beduińskiego obozu. Mohamed kazał im wysiąść, zaznaczając, by nie oddalali się od samochodu, i tak też zrobili. Przez kilka minut nic się nie działo. Przyglądali się Beduinkom o zasłoniętych twarzach. Kobiety, pogrążone w myślach, wpatrywały się w sagany, w których gotowały strawę. Grupka staruszków siedziała przed jednym z namiotów, popijając herbatę i paląc tytoń. Nieco dalej biegała rozbawiona zgraja dzieciaków. Nagle przyjezdnych otoczył tuzin ludzi pustyni uzbrojonych w karabiny. Jeden z nich, bez wątpienia dowódca, zwrócił się do Mohameda:
– Spóźniłeś się.
– Niełatwo odwrócić uwagę Anglików i Żydów. Wszędzie ich pełno, na domiar złego starozakonni są teraz pewni swego, bo Brytyjczycy patrzą przez palce na ich bezczelność.
– To wszyscy? – zapytał dowódca, spoglądając na towarzyszy Mohameda.
– Niebawem powinna się zjawić jeszcze jedna ciężarówka z ochotnikami. Wyjechali po nas, wiezie ich mój wuj.
– Szkoda czasu, zaczynamy.
Ku ogólnemu zdziwieniu mężczyzna, który wyglądał na wodza Beduinów, odsłonił twarz.
– Jestem waszym instruktorem – wyjaśnił. – Mam na imię Husajn, służę w Legionie Arabskim i nauczę was posługiwać się bronią, konstruować bomby i walczyć. Spędzicie tu dwa, góra trzy dni, dlatego słuchajcie mnie uważnie i nie marnujcie czasu – swojego ani mojego. Za mną.
Husajn zaprowadził ich do kolejnej grupki mężczyzn w beduińskich szatach, po czym rozdał nowo przybyłym ubrania, jakie nosi ten koczowniczy lud.
– Dzięki nim nie będziecie się rzucali w oczy – powiedział. – A jeśli ktoś się tu przyplącze, udawajcie młodych Beduinów.
Zaprowadzono ich do miejsca, gdzie na ziemi rozłożono mnóstwo broni.
Wbrew zwyczajom ludzi pustyni nie zapytano ich, czy są głodni lub spragnieni, najwyraźniej nie chciano tracić ani sekundy na uprzejmości. Niecałą godzinę potem przyłączyła się do nich grupka ochotników przywiezionych z innych wiosek. Oni również byli przebrani za Beduinów.
Przez wiele godzin zapoznawali się z rozmaitymi rodzajami broni: nauczono ich składać i rozkładać pistolety, konstruować bomby, strzelać z karabinu.
Husajn był nieprzejednany, nie dawał im odpocząć ani na chwilę. Pod wieczór, gdy zaczął zapadać zmrok, podjechał do nich na koniu jeden z Beduinów, zamienił kilka słów z Husajnem, a ten podniósł rękę na znak, że na dzisiaj koniec.
– Teraz będziecie mogli coś zjeść i zaspokoić pragnienie. Później radzę nie tracić czasu, tylko od razu iść spać, bo jutro czeka was długi dzień. Przyjdę po was przed wschodem słońca. Za mało jeszcze umiecie, to, czego się dzisiaj nauczyliście, nie daje wam szansy na przeżycie.
Po tych słowach Husajn wsiadł do jeepa, w którym czekało na niego trzech mężczyzn, i zniknął w wieczornej szarówce.
– Nieźle sobie radzisz – pochwalił Mohamed Hamzę, gdy zbliżali się do jednego z ognisk, wokół którego kilku mężczyzn jadło jagnięcinę.
Tubylcy rozsunęli się, zapraszając ich do wspólnego posiłku. Rozmawiali o wojnie, o wojnie przeciwko Żydom. Bracia z Jordanii, Syrii, Egiptu, Arabii i wielu innych krajów obiecali Palestyńczykom pomoc w obronie Ziemi Świętej. Nie będą się niczym dzielili z Żydami. Dlaczego niby mieliby to robić?
Hamza jadł i przysłuchiwał się pogawędce, wolał jednak nie zabierać głosu. Nie mógł wdawać się w dyskusję z tyloma ludźmi przeświadczonymi o tym, że mają rację. Uznaliby go za zdrajcę, nie zrozumieliby go. Nie chcieliby słuchać o korzyściach płynących z posiadania własnego państwa i wyzwolenia się spod protektoratu Brytyjczyków, którzy przejęli pałeczkę po Turkach osmańskich. Dlaczego nie mogłyby istnieć na tych ziemiach dwa państwa, czy choćby jedno, dzielone z Żydami? O ile mu wiadomo, Palestyńczycy nigdy nie mieli ojczyzny, własnego kraju, zawsze znajdowali się pod obcym protektoratem, a teraz zamierzali zmarnować taką szansę tylko dlatego, że ich przywódcy nie chcieli ulec Żydom. A przecież, myślał Hamza, jest zupełnie odwrotnie – do tej pory wszystkim ulegaliśmy, teraz nareszcie mamy okazję położyć temu kres.
Opatulony kocem przespał twardo całą noc przy żarze ogniska. Był wyczerpany, targały nim gwałtowne emocje.
Zgodnie z zapowiedzią Husajn zjawił się o czwartej nad ranem, gdy była jeszcze ciemna noc. Wraz z Mohamedem zbudzili ich bezpardonowo.
Niecałe pół godziny później oddział był gotowy do dalszego szkolenia. Tym razem musieli składać i rozmontowywać broń po omacku, czołgać się… Dopiero gdy dzień był już w pełni, Husajn pozwolił im zaspokoić pragnienie.
– Daję wam dziesięć minut na odpoczynek – powiedział. – Ani minuty więcej. Możecie napić się wody.
I rzeczywiście, nie darował im ani sekundy. O zmroku, wygłodniali i z zaschniętymi gardłami wrócili do obozu. Tym razem Husajn został z nimi.
– Trochę się podszkoliliście – stwierdził. – Wystarczająco, by zabijać i uniknąć śmierci z ręki wroga. Jeśli dopisze wam wiara i odwaga, ujdziecie z życiem, jeśli się zawahacie, zginiecie. Nigdy nie pozwólcie, by wzruszyło was spojrzenie wroga, nieważne, czy będzie to żołnierz, kobieta czy dziecko. Pamiętajcie: wy albo wróg, życie wasze albo jego, chwila wahania i jesteście martwi. Sami widzicie, zasada jest bardzo prosta: gdy będziecie mieli atakować, strzelajcie pierwsi, nie zastanawiajcie się.
– Kiedy wybuchnie wojna? – zapytał nauczyciel.
– Nie wiem, ale musimy być w pogotowiu. Żydzi chcą przywłaszczyć sobie naszą ziemię, musimy wybić im to z głowy. Może obejdzie się bez wojny, może nie, politycy z Organizacji Narodów Zjednoczonych chcą dać Żydom „dom”. Proszę bardzo, niech im dają, ale nie to co nasze. Nasi bracia walczą również bronią, którą jest polityka, musimy czekać; tymczasem naszym zadaniem jest obrzydzić osadnikom życie, by nie czuli się pewnie, by nie mogli uprawiać ziemi bez karabinu na ramieniu ani jechać szosą bez lęku, że wpadną w zasadzkę, by ich kobiety bały się oddalać od domu, a dzieci wystawiać nos poza bramę obejścia czy kibucu. Będziemy ich atakowali, nastawali na ich życie. Taktyka jest prosta: przyjeżdżamy na miejsce akcji, bierzemy ich z zaskoczenia, zabijamy i znikamy. Zapomną, co to znaczy spokojny sen, a jeśli będą się upierali, by tu zostać, zamienimy tę ziemię w ich grób. Każdy z was wejdzie w skład oddziału kierowanego przez dowódcę, który w porozumieniu z nami będzie wyznaczał cele. Winniście mu ślepe posłuszeństwo. Wasze rodziny wiedzą, że od czasu do czasu będziecie znikali z domu, ale nawet im nie możecie mówić, gdzie ani po co wychodzicie. Ten, kto zdradzi lub nie wypełni rozkazu, zostanie ukarany, a kara jest tylko jedna – śmierć. Wasze rodziny również poniosą konsekwencje waszej niesubordynacji.
Rozległy się pomruki aprobaty. Młodzi ludzie zapewniali, że nie mogą się już doczekać, by mordować Żydów i zepchnąć ich do morza. Ale te deklaracje wierności bynajmniej nie wzruszyły Husajna. Przekona się, ile są warci, dopiero w akcji, gdy poleje się krew, a to nastąpi już niebawem, bo im szybciej zaczną zabijać, tym szybciej poczują się częścią oddziału, wojownikami o sprawę. Nic tak nie łączy, jak wspólnie przelana krew.
Mohamed znów urządził im pobudkę o świcie i kazał czym prędzej wsiadać do ciężarówki. Wracali do domu.
Beduini obojętnie odprowadzili ich wzrokiem – nawet nie zdążyli pożegnać się z kolejną grupką młodych ludzi, którzy przyjechali do ich obozu na szkolenie.
Hamza pomyślał, że najgorsze dopiero przed nim.
Saul czekał już na Davida w samochodzie z otwartymi drzwiczkami i włączonym silnikiem.
– Spóźniłeś się – powiedział, nie kryjąc irytacji.
– Przepraszam, nie sądziłem, że mówił pan poważnie, proponując mi wspólny wyjazd.
– Ja zawsze mówię poważnie, my wszyscy mówimy poważnie.
Myślisz, że to zabawa?
– Przepraszam, naprawdę mi przykro.
Przez dłuższą chwilę jechali w milczeniu. David obserwował pogrążonego w rozmyślaniach Saula, który zdawał się znajdować gdzieś bardzo daleko. Nie miał odwagi o nic pytać z obawy przed opryskliwą odpowiedzią. Uznał, że reakcja jego towarzysza była grubo przesadzona, przecież spóźnił się raptem dziesięć minut.
– Otwórz schowek – polecił mu nagle Saul, wskazując deskę rozdzielczą – i wyjmij pistolet. Jest w torbie.
David wykonał polecenie. Chciał podać broń Saulowi, ale ten pokręcił głową.
– To dla ciebie, ja zawsze noszę broń przy sobie, w kurtce. Szosa do Jerozolimy nie jest bezpieczna, dwa dni temu zginęło tu czterech naszych ludzi.
– Ale ja nie potrafię dobrze strzelać! – zaprotestował David, czując, że zalewa go fala przerażenia.
– Jeśli zostaniemy zaatakowani, będziesz musiał się bronić: albo strzelisz, albo zginiesz, po prostu.
– Ale ze mnie jest bardzo kiepski strzelec, naprawdę. W życiu; nie musiałem do nikogo strzelać.
– Bo miałeś fart. Inni nie mogą powiedzieć tego samego.
Przecież widziałeś, jak w tej czy innej zasadzce raniono kilku twoich towarzyszy. Tobie do tej pory po prostu sprzyjało szczęście.
Saul wyjaśnił Davidowi, jak posługiwać się pistoletem, powtarzając raz po raz, że to żadna sztuka.
Potem przez jakiś czas znów jechali w ciszy, choć David czuł, że jego towarzysz bacznie obserwuje okolicę.
– Co wiesz o tym Palestyńczyku, z którym spędzasz tyle czasu? – zapytał nagle Saul.
– O Hamzie? To mój przyjaciel, uczy mnie arabskiego, a ja w zamian uczę go francuskiego. Rozmawiamy po angielsku, którym zresztą Hamza włada o niebo lepiej ode mnie.
– Ano tak, my, tubylcy, musieliśmy przyswoić sobie angielski, by dogadać się z Brytyjczykami. No, ale co jeszcze możesz mi powiedzieć o tym chłopaku?
– Cóż, pan chyba wie o nim więcej ode mnie, kilka razy widziałem, jak gawędził pan z jego ojcem, Rashidem.
– Znamy się od dawna, jesteśmy sąsiadami, ogród Rashida przylega do naszego płotu, łączą nas wspólne interesy, a bramy naszego kibucu zawsze stały otworem przed nim i jego rodziną. Rashid to porządny człowiek, przypuszczam, że jego syn również, chciałbym jednak wiedzieć, o czym zazwyczaj rozmawiacie i co Hamza myśli o obecnej sytuacji.
– Pod tym względem jesteśmy zgodni. Uważamy, że gdyby pozwolono nam, Palestyńczykom i Żydom, załatwić tę sprawę między sobą, doszlibyśmy do porozumienia, bo są tacy, którzy za wszelką cenę próbują nas skłócić… Hamza zgadza się ze mną, że powinniśmy stworzyć wspólne państwo, konfederację, a jeśli to niemożliwe, dwa odrębne państwa. Każde rozwiązanie jest lepsze od wojny.
– A jednak Hamza będzie walczył. Jego przywódcy tego dopilnują. Mahmud był już u Rashida.
– Mahmud? Kto to taki?
– Jeden z przywódców palestyńskich powstańców. Dowodzi miejscowym oddziałem, który ma już na koncie kilka ataków na kibuce oraz zasadzek na drogach. Mahmud werbuje wojowników spośród młodych rolników i chłopów, złożył również wizytę Rashidowi. Na razie poprzestanie na Hamzie.
– To niemożliwe! Hamza nie będzie walczył! Jest przeciwny wojnie, uważa, że problemów nie rozwiązuje się z bronią w ręku. Owszem, ma swój honor, kocha ojczyznę i chce dla niej jak najlepiej, ale jego zdaniem patriotyzm nie musi wcale oznaczać rozlewu krwi.
– To tylko słowa, pobożne życzenia… Hamza wie, że przyjdzie mu spojrzeć prawdzie w oczy. Nie będzie miał innego wyjścia, zrobi, co mu każą.
– To znaczy co?
– Będzie zabijał, by zepchnąć nas do morza. To ulubione zawołanie niektórych arabskich przywódców. Wiesz, że Amin Husajni, wielki mufti Jerozolimy, był sojusznikiem nazistów, Hitler przyjmował go z otwartymi rękami? Jego wpływ był, i niestety nadal jest, decydujący na tych ziemiach.
– Pojęcia nie miałem…
– Więc najwyższy czas, byś przejrzał na oczy. David chciał się obruszyć, ale w tej samej chwili Saul ryknął:
– Trzymaj się!
Szarpnął ostro kierownicą i zjechał na przeciwny pas, prawie nie dając Davidowi czasu na reakcję. Wpadli w poślizg i omal nie dachowali. Jadący za nimi samochód najpierw przemknął obok jak błyskawica, potem gwałtownie zahamował i również przeskoczył na przeciwny pas.
– Trzymaj się! – znów krzyknął Saul, szarpnął kierownicę w drugą stronę i wrócił na poprzedni pas. Ścigający ich samochód chciał ruszyć za nimi jeszcze przed złapaniem przyczepności po poprzednim manewrze, ale przy kolejnym gwałtownym skręcie wpadł w poślizg i wyleciał z szosy.
– Boże, co to było?! – krzyknął David, trzęsąc się ze strachu.
– Od jakiegoś czasu za nami jechali, musiałem sprawdzić, czy to przypadek, czy nas śledzą. To był jedyny sposób.
– Mógł nas pan zabić!
– Nie miałem wielkiego wyboru: albo straciłbym panowanie nad samochodem i rozbilibyśmy się, albo ci z tyłu otworzyliby ogień i nas wykończyli. W takiej sytuacji trzeba decydować się na mniej szkodliwą opcję, choć czasami wszystkie są równie niedobre.
– Pan oszalał! – wrzasnął David.
– Uspokój się! – krzyknął Saul. – Nie potrzeba mi tu histeryków. Czy to nie ty mówiłeś, że Żydzi nigdy więcej nie powinni pozwolić się zabijać? Czy nie trąbiłeś, że musimy postarać się o własny kąt, ojczyznę, własną ziemię? Jak niby mamy to: wszystko zdobyć? Myślisz, że dostaniemy państwo w prezencie. Nie, nie licz na to; teraz świat jest pod wrażeniem niedawnych wydarzeń, pod wrażeniem sześciu milionów wymordowanych Żydów, ale szybko o wszystkim zapomni. Niech tylko upłynie trochę czasu i nadarzy się stosowna okazja, a zgotują nam kolejny pogrom. Dlatego musimy być silni, umocnić naszą pozycję. Czy naprawdę przez cały ten czas niczego się nie nauczyłeś?
Davidem targała wściekłość, czuł się poniżony. Jego życie w Izraelu nie było bynajmniej usłane różami. Tu właśnie przekonał się, czym jest samotność, zdarł sobie ręce do krwi, pracując na roli, zmywał naczynia, zmieniał dzieciom pieluchy, łatał dziury w płocie, karmił zwierzęta… Porzucił wygodne życie wśród kochających go ludzi… Choć wiedział, że ojciec postąpił słusznie, wysyłając go do Izraela i ratując w ten sposób od niechybnej śmierci, zapłacił za to bardzo wysoką cenę. Tak, mówił, że trzeba walczyć w obronie tego skrawka żydowskiej ziemi, ale walka jawiła mu się zawsze jako pojęcie czysto abstrakcyjne. Nagle usłyszał, że musi się nauczyć zabijać, i miał sobie teraz za złe, że dręczą go wyrzuty sumienia, bo przecież całkiem niedawno marzył o wstąpieniu do Hagany.
To przyjaźń z Hamzą tak go odmieniła. Im burzliwsze dyskusje prowadzili, im bardziej się przed sobą otwierali, tym bardziej pragnienie walki zastępowała w nich wiara w słowo jako klucz do pokojowego rozwiązania problemów na pozór nierozwiązywalnych. Czyżby i Hamza, i on byli naiwnymi głupcami?
Saul mylił się, sądząc, że pobyt w Izraelu niczego Davida nie nauczył. Chłopak, owszem, przekonał się, że stanowi część społeczeństwa, które do niedawna było mu obce; nauczył się, że ten właśnie zakątek świata opuścili przed wiekami jego przodkowie i że tylko wracając tu, mógł ocalić życie. Nauczył się, że manna nie spada z nieba na tej ziemi obiecanej i że każdy wydawany przez nią owoc kosztuje wiele trudu i potu. Nauczył się, czym jest samotność.
Jednak nie wspomniał o tym Saulowi, wiedząc, że ten się tym nie wzruszy, być może nie zdoła go nawet zrozumieć. Podziwiał Saula, lecz nie był do niego podobny.
– Wszyscy będziemy musieli stanąć do walki. Tym razem nie chodzi o wystąpienie przeciwko Brytyjczykom, ale o naszą przyszłość. Albo będziemy walczyli, by tu pozostać, walczyli o własne państwo, o prawo do życia na tym skrawku ziemi, albo znów czeka nas diaspora, tułaczka po świecie, a i to do czasu, aż znowu ktoś Postanowi nas wymordować. Cóż, taka jest prawda.Ostatnie słowa Saul wypowiedział znużonym głosem, po czym znów pogrążył się w milczeniu, które tym razem przerwał David:
– Skąd pan wie o wizycie tego tam… Mahmuda… w domu Rashida i Hamzy?
– Muszę wiedzieć o takich rzeczach. Odpowiadam za bezpieczeństwo kibucu.
– To znaczy, że ich pan szpieguje…
– To znaczy, że twoje życie i życie wszystkich członków kibucu zależy od tego, czego zdołam się dowiedzieć. Do tej pory nie mieliśmy większych problemów. Już ci mówiłem, że Rashid jest porządnym człowiekiem, ale będzie musiał podporządkować się rozkazom innych, on o tym wie i ja o tym wiem.
– Nigdy nie powierzono mi ochrony kibucu, czyżby mi nie ufano?
– Bzdury. Patrolowałeś okolicę jak wszyscy i stałeś na warcie, w razie ataku musiałbyś nas bronić.
– Dlaczego nie zaproponowano mi przystąpienia do Hagany?
– Wszystko w swoim czasie.
– Ale niektórzy z nas już w niej służą.
– Musisz nauczyć się godzić z decyzjami przełożonych. Do tej pory nie proponowaliśmy ci przyłączenia się do nas, bo uznaliśmy, że nie jesteś jeszcze gotowy.
– Dlaczego? Myślisz, że nie nadaję się na żołnierza?
– Tego trzeba się nauczyć. Zresztą wszyscy zaczniecie si teraz uczyć strzelać i posługiwać materiałami wybuchowymi or nieliczną bronią, jaką dysponujemy. Ale od członków Hagany wymaga się… cóż, z czasem się dowiesz.
– Ma mnie pan za mięczaka, za tchórza?
– Nie, skądże. Ocalałeś z zagłady, a do tego trzeba odwagi.
– Aż tak kiepsko u nas z bronią, że musimy sami ją produkować? – zapytał David, by zmienić temat.
– Jak wiesz, mamy trochę broni brytyjskiej i polskiej, ale do tej pory nikt nie chciał nam sprzedać choćby jednego pistoletu, więc po wojnie zaczęliśmy organizować podziemne fabryczki i rozpoczęliśmy produkcję amunicji i lekkiej broni palnej. Ale potrzeby są znacznie większe. Dlatego nasz kibuc zostanie wyposażony w warsztat, w którym wszyscy będziemy pracowali.
Nagle Saul zatrzymał samochód i kazał Davidowi wysiąść™ W oddali majaczyła Jerozolima, migocząc w leniwych promieniach południowego słońca. Z daleka miasto przypominało oazę spokoju.
Przez kilka minut stali w ciszy, dopóki beczenie kozy nie wyrwało ich z zamyślenia.
– Chodźmy, czas nagli.
– Nie powiedział pan jeszcze, dokąd jedziemy.
– Niebawem się przekonasz.
Dotarłszy na przedmieścia Jerozolimy, skręcili w ziemną drogę prowadzącą do płotu, za którym wznosił się dwupiętrowy dom ze złocistego kamienia otoczony drzewami owocowymi i palmami.
Saul zatrzymał samochód przed bramą i czekał. Wyszli im na spotkanie dwaj Palestyńczycy w kefiach na głowach i z karabinem, ale Saul zupełnie się tym nie przejął. Na jego widok jeden ze strażników uśmiechnął się, po czym otworzył bramę i wpuścił ich do środka.
Jeszcze więcej uzbrojonych mężczyzn strzegło rozległego terenu przed domem. Za budynkiem rozciągał się wielki, tonący w zieleni ogród, po którym ganiała gromadka dzieci, pokrzykując i śmiejąc się. Odłączył się od nich chłopiec, najwyżej dwunasto-, trzynastoletni, i podbiegł do samochodu, machając im na powitanie.
– Saul, jak dobrze, że przyjechałeś!
– Cześć, Ibrahimie! Zgadnij, co ci przywiozłem.
– Pamiętałeś o moich urodzinach?
– No pewnie! Masz, leć otworzyć prezent, potem mi powiesz, czy ci się podoba.
Saul mówił po arabsku. David cieszył się, bo lekcje Hamzy nie poszły na marne – rozumiał mniej więcej sens rozmowy. Nie mógł się nadziwić tak serdecznemu powitaniu i zażyłości małego Palestyńczyka z Saulem.
W drzwiach domu stanęła młoda, trzydziesto-, trzydziestopięcioletnia kobieta o bardzo czarnych oczach i włosach. Ubrana była na zachodnią modłę w bluzkę, dopasowany żakiet i spódnicę sięgającą prawie do kostek.
– Saul, co za wspaniała niespodzianka! Wejdź, przyjeżdżasz w samą porę, właśnie pijemy kawę. Wiem, że wolisz kawę od herbaty.
Saul wziął gospodynię za ręce, uścisnął je serdecznie na powitanie i przedstawił swego towarzysza.
– Poznaj Davida Arnauda. Jest Francuzem, od jakiegoś czasu niieszka z nami.
– W kibucu?
– Tak, jego matkę zamordowano w Niemczech.
– Przykro mi – szepnęła gospodyni, wyciągając rękę do gościai witając go ciepło. – Trudno uwierzyć w to, co się stało…
Davd nie wiedział, co powiedzieć. Ostatecznie postanowił milczę:, poprzestał tylko na uśmiechu.
– zapraszam do środka. Abdul ma gości, ale na pewno będzie chciał jak najszybciej cię zobaczyć, już po niego posłałam.
Gd} weszli do sieni, Davida zadziwiła wytworność, a zarazem bezpraensjonalność wnętrza. Gospodyni znikła w jednym z pokojów, dijąc im znak, by zaczekali. Po minucie otworzyły się inne drzwi i wysoki, śniady mężczyzna, również ubrany w stylu zachodnim w garnitur i krawat, rozpostarł ręce, bo powitać gościa.
– Saul! – wykrzyknął. – Wejdź, druhu, nie spodziewałem się ciebie. Goszczę właśnie kilku przyjaciół. Znakomicie się składa, będziemy mogli porozmawiać o ostatnich wydarzeniach.
Sail przedstawił mu Davida, który w mig zrozumiał, że ma przed sobą człowieka wyjątkowego. Zanim Saul zdążył wyjaśnić Abdubwi, że jego towarzysz mówi i rozumie po arabsku, gospodan, zdradzając wykwintne maniery, zwrócił się do niego w języku angielskim z akcentem właściwym klasom wyższym. Był urobieniem władzy.
Prsszli do obszernej sali, gdzie na samym środku stał wielki stół otoczony niskimi kanapami zajmującymi prawie całe pomieszczenie. Dziesięciu mężczyzn prowadziło ożywioną pogawędkę, popijijąc kawę i herbatę.
Obecni zgotowali Saulowi i Davidowi serdeczne powitanie i zrotili im natychmiast miejsce na kanapach.
Po kilkuminutowej błahej pogawędce narzuconej wymogami dobrego wychowania Saul zwrócił się do Abdula i wszystkich obecrych:
– Lada dzień Organizacja Narodów Zjednoczonych wystąpi z propozycją utworzenia na tych ziemiach dwóch państw. My, Żydzi, chętne na nią przystaniemy, widząc w niej szansę dla nas wszystkich, jednać dochodzą nas niepomyślne wieści: mnożą się ataki na kibuce, szosa do Jerozolimy zamieniła się w śmiertelną pułapkę, kilku naszych ludzi zostało ostrzelanych… Co wy na to, drodzy przyjaciele?
Ołecni, wyraźnie zafrasowani, słuchali go w ciszy. Abdul już miał zabrać głos, uprzedził go jednak starszy mężczyzna z głową okutmą kefią.
– Jesteśmy podzieleni – powiedział. – Wielu naszych braci krzyvo patrzy na Żydów. Najpierw była was garstka, potem zaczęliście się tu osiedlać gromadnie. Nasi rodacy boją się, że pozbawicie nas ziemi, że to nam przyjdzie zapłacić za zbrodnie hitlerowskie.
– A jakie jest twoje zdanie? – zapytał Saul.
– Choć ten kraj nigdy nie zaznał spokoju, należy do nas, my tu dotąd mieszkaliśmy. A teraz co? Ja wierzę w możliwość naszego pokojowego współżycia, ale wpływowe arabskie siły nie podzielają tej opinii i nie chcą przystać na waszą obecność w Palestynie, nie życzą sobie państwa żydowskiego na naszej ziemi. Cóż możemy na to poradzić?
– Przekonać, kogo trzeba, że możemy żyć w zgodzie i pokoju.
– A możemy? – zapytał starzec.
– Taki jest nasz zamiar, chcemy tylko mieć własną ojczyznę.
– Odbierając nam naszą?
– Przecież Palestyna od wieków nie jest wolnym państwem, nie była nim również przed wzmożonym napływem żydowskich osadników. Nasze rodziny, twoja i moja, mieszkają tu od niepamiętnych czasów i właśnie od niepamiętnych czasów dręczą nas Rzymianie, Arabowie, mamelucy, Turcy, a teraz Brytyjczycy… Najwyższa pora, byśmy stali się panami własnego losu. Możemy żyć razem w pokoju.
– Nasi przywódcy religijni są innego zdania – zauważył starzec.
– Wasz główny przywódca jest nazistą, dobrze o tym wiecie. Amin Husajni był dobrym znajomym Hitlera, to on zaraził was nienawiścią do nas. Ale nadszedł czas powiedzieć „nie” szaleńcom.
– To nie takie proste, Saulu – zabrał głos Abdul. – Myślisz, że nie próbowaliśmy? Wielu z nas od wielu tygodni jeździ po całym kraju, przekonuje, rozmawia. Lecz jesteśmy podzieleni i ci z nas, którzy myślą, że możemy żyć z Żydami w pokoju, boją się, że zostaną uznani za zdrajców. Musimy oddawać Żydom naszą ziemię? – pytają nas. Niby dlaczego? Wtargnęli do naszego kraju, zajmują nasze ziemie, przywłaszczają sobie wszystko… mówią.
– Przecież wiesz, że ziemia, którą posiadamy, albo była nasza, albo ją kupiliśmy – przekonywał Saul. – Nic nikomu nie ukradliśmy, nie chcemy przywłaszczać sobie niczego bezprawnie. Potrzebujemy tylko skrawka ziemi, by stworzyć na nim własne państwo, ojczyznę. Najwyższa pora, byście i wy mieli swój kraj, byście nie byli już niczyimi poddanymi i nie zależeli od nikogo.Najwyższy czas, abyśmy pokierowali losem naszych narodów i zrobili coś wspólnie.
– To niemożliwe – orzekł starzec.
– To nie będzie możliwe, jeśli nie postaramy się, by było inaczej – tłumaczył Saul.
David przysłuchiwał się dyskusji w milczeniu. Nie rozumiał wszystkiego, bo mówiono bardzo szybko, pojmował jednak, że Saul i pozostali mężczyźni są przyjaciółmi, znają się dobrze oraz darzą szacunkiem i gdyby to tylko od nich zależało, udałoby się uniknąć wojny.
– Dlaczego nie stworzymy więc państwa palestyńskiego, w którym znalazłoby się miejsce i dla was, Żydów? – zaproponował mężczyzna w średnim wieku ubrany, podobnie jak Abdul, na zachodnią modłę.
– Nie, Hartem – odparł Saul. – Musimy mieć własne, żydowskie państwo. Zrozum: póki ty sprawowałbyś władzę w niepodległej Palestynie, czułbym się pewnie, ale kto mi zagwarantuje bezpieczeństwo pod rządami innej osoby? My, Żydzi, potrzebujemy własnej ojczyzny i może nią być tylko ta ziemia, z którą związani jesteśmy od tysiącleci. Tu mieszka od dawien dawna wielu moich bliskich, inni wyjechali, a teraz wracają. Wierzymy, że możemy żyć razem z wami, dlatego uważamy, że powinniście zaprzestać ataków na kibuce, bo wcale nie musimy ze sobą walczyć. Jeszcze można uniknąć wojny.
– Jesteś pewien, że Organizacja Narodów Zjednoczonych pozwoli wam stworzyć własne państwo? – zapytał Hartem.
– Wszystko na to wskazuje. Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i Francja opowiadają się za stworzeniem państwa Izrael. Jaki sens ma wasz opór? Doprowadzi nas on tylko do wojny i wszyscy na tym stracimy, i wy, i my; będziecie musieli wybić nas do nogi, nie będziecie mogli zostawić przy życiu ani jednego Zyda, bo wszyscy staniemy do walki. Tym razem nie pozwolimy się tak po prostu wyrżnąć. Nie, historia już się nie powtórzy.
Dyskutowali jeszcze długo, nie mogąc dojść do porozumienia. Od czasu do czasu służący wnosił do salonu schłodzoną wodę, herbatę, kawę i owoce.
David wiercił się na kanapie, znużony bezruchem i rozmową, która najwyraźniej prowadziła donikąd.
Dopiero dwie lub trzy godziny później, gdy goście Abdula odjechali, Saul i David zostali sam na sam z gospodarzem.
– Przykro mi, przegrałem – rzekł Abdul do przyjaciela, unosząc ręce w geście bezsilności.
– Więc…?
– Więc przyjdzie nam stanąć po przeciwnych stronach barykady, walczyć przeciwko sobie i pozabijać się nawzajem, a nasza śmierć będzie daremna.
– Będziesz walczył?
– Muszę trzymać z moimi rodakami, nawet jeśli nie mają racji. Ty postąpiłbyś tak samo.
– Tak, Abdulu, postąpiłbym tak samo. Będę się modlił, byśmy nie spotkali się na polu walki.
– I ja będę się o to modlił, bo nie wybaczyłbym sobie, gdybym musiał cię zabić, druhu.
Obaj mężczyźni byli wyraźnie wzruszeni. David widział, że łączy ich głębokie, szczere uczucie, i zastanawiał się, jakie jest jego źródło. Osądził surowo Saula, uznał, że nie potrafi zrozumieć jego przyjaźni z Hamzą, tymczasem jego również łączyła nierozerwalna więź z Palestyńczykiem.
– Może zostaniecie na noc? – zaproponował Abdul.
– Nie mogę, muszę jeszcze odwiedzić kilku przyjaciół – odpowiedział Saul.
– Taka okazja może się więcej nie powtórzyć – przekonywał Abdul.
– To się o nią postaramy. Myślisz, że komukolwiek uda się zniszczyć naszą przyjaźń? Nie, Abdulu, nawet gdybyśmy musieli się pozabijać, nadal bylibyśmy przyjaciółmi, w moim sercu zawsze będzie dla ciebie miejsce. Zawdzięczam ci życie – przypomniał ze śmiechem Saul.
– Bo z ciebie zawsze była ostatnia gapa! – zarechotał Abdul.
– W dzieciństwie wpadłem do kanału nawadniającego – wyjaśnił Saul Davidowi, który przyglądał im się osłupiały. – Nie umiałem jeszcze pływać, zresztą Abdul też nie, a mimo to wskoczył do wody i wyciągnął mnie z rowu. Sam nie wiem, jak mu się to udało, bo uczepiłem się kurczowo jego szyi, a on bił tylko wodę rękami i nogami, próbując utrzymać nas obu na powierzchni. W końcu zdołał złapać się jakiegoś wystającego kamienia i zaczął umie ciągnąć, aż wywlekł z tego przeklętego rowu. Chyba nigdy w życiu tak się nie opiłem.
– Ani ja, ani ja… – przyznał Abdul.
Przyjaciele długo jeszcze rozprawiali o przygodach z dziecinstwa. David słuchał, jak zaśmiewają się, wspominając dawne lata, ale ich śmiech był zabarwiony nostalgią.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy żegnali się z Abdulem i jego żoną na progu domu. Wzruszenie obu mężczyzn i smutek gospodyni były wyraźne.
Kiedy wsiadali do samochodu, Abdul krzyknął jeszcze za nimi:
– Saulu, mój dom zawsze stoi przed tobą otworem! Tu będziesz bezpieczny, bez względu na wszystko!
Saul wysiadł z samochodu i ruszył do przyjaciela. Znów padli sobie w objęcia, a David patrzył oniemiały na tych dwóch mężczyzn, dwóch wojowników, którym serce się ściskało, bo mieli niebawem stanąć do walki przeciwko sobie.
– To mój dom – powiedział Saul, wskazując położony kilka metrów od nich kamienny budynek podobny do domu Abdula.
– Ale teraz nikt tu nie mieszka…
– Moi rodzice umarli, a ja rozpocząłem działalność wśród grupek Żydów napływających do Eretz Israel. I choć sam wiesz, że nigdzie długo nie zagrzeję miejsca, najwięcej czasu spędzam w waszym kibucu.
Podjechali do płotu, niższego od tego, który okalał dom Abdula. Tym razem nie wyszedł im na spotkanie żaden uzbrojony mężczyzna. Saul zatrzymał samochód przed samymi drzwiami, z których wychodził właśnie starzec ubrany z palestyńska, z kefią na głowie.
– Saul!
Starzec uścisnął Saula i obaj weszli do domu, nie zwracając uwagi na Davida, który ruszył za nimi zaciekawiony.
Palestynka z włosami przykrytymi hidżabem i w luźnej szacie spowijającej ją od szyi po stopy zaczęła odpychać męża, chcąc również powitać Saula.
– Tak dawno się nie pokazywałeś! Co się z tobą działo? – zbeształa go.
– Pracowałem, praca mnie pochłonęła – tłumaczył się Saul. – Ale wcale o was nie zapomniałem.
– Możesz spać spokojnie, opiekujemy się twoim domem jak własnym – zapewnił starzec.
– Nie mam co do tego wątpliwości.
Kobieta znikła w głębi domu i po chwili wróciła z wodą, herbatą, owocami i słodyczami starannie rozłożonymi na tacy.
David zwrócił uwagę, że mieszkanie urządzone jest podobnie jak dom Abdula – tu również znajdował się salon z kanapami otaczającymi ustawiony na samym środku stół.
Usiedli i Saul wysłuchał z ust gospodarza sąsiedzkich plotek, opowieści o ostatnich zbiorach i narzekań na ból kości spowodowany wiekiem.
– Szykuje się wojna, Marwanie.
– Wiem, Saulu, wiem, ale my się stąd nie ruszymy. Twój dom będzie bezpieczny.
– Nie mogę prosić cię o tak wiele.
– Nie robię tego na twoją prośbę, to nasza decyzja. Moja żona się zgadza, moje dzieci… zależy, niektóre się zgadzają, inne nie. Tak czy owak, nigdzie się stąd nie ruszymy, to również nasz dom. Tutaj się urodziłem, tutaj przyszły na świat moje dzieci. Mój dziad i mój ojciec też tu mieszkali i pomagali twojej rodzinie w pracy na roli.
– Wiem, Marwanie, zawsze byliśmy przyjaciółmi, ale teraz…
– Teraz wybuchnie wojna, ale my nie weźmiemy w niej udziału. Zostaniemy ta i zaopiekujemy się twoim domem, żebyś miał dokąd wrócić, gdy będzie już po wszystkim. Wszystkie wojny kończą się wcześniej czy później, tak, Saulu, wszystkie.
Saul i Marwan omówili to, co jest do zrobienia w domu oraz w ogrodzie, i na oczach zdumionego Davida Saul wręczył Marwanowi sporą sumę pieniędzy.
– Na co mi to?! Nie potrzeba! Przecież regularnie nam pomagasz, mogę ci pokazać rachunki.
– Nie musisz niczego mi pokazywać. Weź to na wszelki wypadek, powinieneś mieć jakieś zaskórniaki, bo nie wiem, kiedy wrócę.
– Ale to przecież góra pieniędzy…!
– Mam nadzieję, że wystarczy.
Gospodyni zaczęła ich namawiać, by zostali na kolacji i przenocowali pod ich dachem. Saul z początku się wahał, ale potem dał się przekonać, zaznaczając jednak, że najpierw będzie musiał załatwić kilka spraw.
– A teraz dokąd jedziemy? – dopytywał się David. – Do pobliskiego kibucu. Mam spotkanie z oficerami Hagany. Umówiliśmy się na siódmą.- A co ze mną?
– Posłuchasz nas, nie zaszkodzi ci.
– Zgoda. No, a ci Palestyńczycy, którzy doglądają pańskiego domu? Widać, że bardzo pana kochają…
– Znam ich od dziecka, powierzyłbym im własne życie.
– Więc dlaczego ma mi pan za złe, że zaprzyjaźniłem się z Hamzą?
– Nie mam ci niczego za złe, po prostu chcę, żebyś wiedział, co was czeka. Ja również przyjaźnię się z Abdulem: razem dorastaliśmy, chodziliśmy do jednej szkoły, naszą pierwszą miłością była ta sama dziewczyna, notabene kuzynka Abdula… A jednak obaj wiemy, że będziemy musieli ze sobą walczyć. Słyszałeś, co mówił Abdul.
– Moim zdaniem to jakiś obłęd. Przyjaźnimy się z Palestyńczykami, Palestyńczycy nastają na nasze życie, bronimy się przed Palestyńczykami i zabijamy ich, a Palestyńczycy zabijają nas…
– Tak, czasami sam się w tym gubię. Ale sprawa jest prosta: tu była nasza ojczyzna, póki nie zjawili się Rzymianie i jej nie podbili, dając początek ciągnącej się do dzisiaj obcej okupacji. Wielu Żydów opuściło tę ziemię, rozjechało się po świecie i wybrało sobie nową, przybraną ojczyznę, ale nigdy nie przestało tęsknić za tym skrawkiem ziemi. Oszczędzę ci historycznego wykładu o pogromach, inkwizycji i Holokauście. Nadszedł moment, byśmy odzyskali swą ziemię i by na świecie nie było ani jednego bezdomnego Żyda.
– Przed zaginięciem mojej matki czułem się Francuzem, tylko i wyłącznie Francuzem. W rzeczywistości nie poczuwałem się do żydowskich korzeni. Nie rozumiałem, co to znaczy być Żydem.
– Ale teraz już wiesz, co to znaczy.
– Naprawdę jesteśmy aż tak różni, że nijak nie możemy się porozumieć?
Saul przez kilka sekund zastanawiał się nad odpowiedzią. On sam nie czuł się inny od Abdula czy od Marwana ani od tylu innych przyjaciół i znajomych z dzieciństwa.
– Problem w tym, że większość napływających tu Żydów przybywa z Zachodu i reprezentuje typowo zachodni sposób patrzenia na świat i budowania społeczeństwa. Na tym właśnie polega cała różnica, dzieląca nas przepaść. Ponieważ ja i cała moja rodzina urodziliśmy się tutaj, na miejscu, moje poglądy są bardziej wschodnie niż zachodnie, dzięki czemu rozumiem obawy i lęki moich palestyńskich ziomków i wiem, że tego, co nastąpi, nie da się uniknąć.
– Mimo to próbowałeś przekonać Abdula.
– Abdul jest powszechnie szanowanym człowiekiem, ma posłuch wśród innych szejków. Ani on, ani ja nie oszukujemy się, wiemy, co jest złe i dobre w nas i w tym, czego bronimy i co kochamy. Jego rodacy powiedzieli „nie” i Abdul będzie trzymał ich stronę, nawet jeśli jego zdaniem popełniają błąd. Stary król Jordanii Abdullah [9] również opowiadał się za porozumieniem z nami i sam widziałeś, że przypłacił to życiem. Bo życie i śmierć nie mają tu tej samej ceny co na Zachodzie. Twoi pobratymcy tego nie pojmują, zresztą ty też nie.
Dotarli do kibucu położonego na obrzeżach Pustyni Judejskiej. Był solidnie obwarowany, wokół roiło się od uzbrojonych mężczyzn.
Saul udał się na zebranie oficerów Hagany, zostawiając Davida w towarzystwie jego rówieśników, którzy oprowadzili go po gospodarstwie, znacznie większym od kibucu Davida, wypytując, jak w jego stronach Żydzi radzą sobie z arabskimi partyzantami. Wielu młodych członków miejscowego kibucu należało do Hagany i było wyraźnie zaniepokojonych rozwojem wypadków i najbliższą przyszłością.
Godzinę później Saul przywołał Davida, musieli bowiem wracać do Jerozolimy.
– Powrót to czyste szaleństwo, ale jedźmy, nie możemy sprawić przykrości Marwanowi i jego żonie. Zresztą kto wie, kiedy znów będę miał okazję spać we własnym domu!
W nocy David nie mógł zmrużyć oka, zastanawiał się, dlaczego Saul zabrał go ze sobą. Nie wątpił, że miał w tym jakiś cel – Saul nie należał do ludzi działających pod wpływem kaprysu.
Mahmud patrzył, jak przygotowują broń. Podzielił ich na trzy piętnastoosobowe oddziały, żaden nie wiedział jeszcze, jakie czeka go zadanie. Powiedziano im tylko, że mają być gotowi przed świtem.
Hamza myślał o Davidzie. Ostatnio prawie się nie widywali. Unikał go, ale i David najwyraźniej od niego stronił. Pozdrawiali się przez płot, dawali sobie znaki, że spotkają się później, ale na tym się kończyło. Czyżby David coś podejrzewał? – zastanawiał się Hamza, ale natychmiast odrzucał taką możliwość. Skąd niby miałby wiedzieć? Przecież nikt nie mógł mu zdradzić, że Hamza wstąpił do oddziału powstańczego.
Zdziwił się, gdy przez dwa dni nie widywał Davida w pobliżu kibucu. Może nasza przyjaźń wygasa, bo przestaliśmy sobie ufać? Mam przed nim tajemnice i on to czuje albo sam również coś przede mną ukrywa, zastanawiał się Hamza.
– Tak, to mi się podoba, grunt to wypucowana, gotowa do akcji broń – rzucił Mahmud, wyrywając go z zamyślenia. – Dzisiejszej nocy udowodnisz, czego się nauczyłeś i ile jesteś wart.
Hamza nie odpowiedział, nie ruszył się z miejsca. Siedział w kucki, zaciągając się papierosem. Ostatnio, mimo utyskiwań matki, zaczął dużo palić. Natomiast jego ojciec zrobił się bardziej milczący i wyraźnie zgorzkniał.
Hamza zachodził w głowę, dlaczego Mahmud nie chce zdradzić, jakie wyznaczył im na dzisiaj zadanie; nie wynikało to chyba z braku zaufania, raczej z chęci chełpienia się posiadaną nad nimi władzą.
Rozkazy padły dopiero o czwartej nad ranem.
– Oddział Ehsana zrówna z ziemią wioskę, oddział Alego przeprowadzi atak na magazyn, a ty, Hamzo, zaatakujesz ze swoimi ludźmi kibuc graniczący z twoim domem. Znasz dobrze to miejsce, bywałeś tam wielokrotnie. Zakradniecie się niezauważeni do środka i podłożycie ładunki dynamitu. Potem wpadniecie do domów i otworzycie ogień do śpiących ludzi, przed wyjściem odpalicie ładunki. Pójdę z wami. Tej nocy postanowiłem towarzyszyć w akcji właśnie waszemu oddziałowi.
– W kibucu mieszka dwadzieścioro dzieci – jęknął przerażony Hamza. – Zginą…
– Tak, niewykluczone, że niektóre zginą, może nawet wszystkie. I co z tego? Przecież to tylko Żydzi – rzucił Mahmud, rechocząc. – Jeśli obleciał cię strach, nie musisz iść – dodał tonem groźby i przystawił mu lufę do skroni. Hamza wiedział, że nie blefuje, że pociągnie za spust. Czuł, że Mahmud szuka okazji, by go zabić, i urągał sobie, że tak bardzo boi się o własną skórę.
Słuchał instrukcji Mahmuda, starając się opanować mdłości, które próbowały zawładnąć jego trzewiami. W uszach dźwięczał mu suchy śmiech Mahmuda napawającego się jego udręką. Dowódca chciał poddać go próbie, sprawdzić, czy może mu ufać. Jeśli Hamza zgodzi się zabić swoich przyjaciół, zabije każdego – wniosek jest prosty, wniosek jest straszny.
Hamza pokierował oddziałem. Podkradli się zaroślami do ogrodzenia. Wiedział dobrze, gdzie stoją kibucowe patrole. Przecięli druty i wślizgnęli się na teren kibucu, bojąc się oddychać. Słyszał rozmowy wartowników i wydało mu się, że rozpoznaje wśród nich głos Davida.
Błagał Allacha, żeby mu się tylko przewidziało, żeby jego przyjaciel nie stał akurat tej nocy na warcie. Tylko w ten sposób David mógł ocalić życie, w przeciwnym razie Hamza wolał nawet nie myśleć, co się stanie.
Dał znak swoim ludziom, jak mają się podzielić. Już im pokazał, gdzie należy umieścić ładunki wybuchowe: w warsztacie, w silosie, w kuchni o tej porze pustej, w pomieszczeniu, gdzie trzymano traktory, w zagrodzie dla zwierząt, w studni – w ten sposób chcieli pozbawić Żydów zaopatrzenia w wodę – na słupach telefonicznych… Jego ludzie uwijali się szybko i bezszelestnie w mroku nocy, podczas gdy on wraz z kilkoma innymi członkami oddziału czekał na właściwy moment, by zabić wartowników, Wpaść do domów i otworzyć ogień do śpiących mieszkańców kibucu. Wiedział, gdzie znajduje się pokój Davida, i nie zamierzał tam wejść ani pozwolić na to żadnemu z towarzyszy.
Rozmieszczenie ładunków nie trwało długo; gdy oddział znów był w komplecie, Hamza dał sygnał do ataku. Rozwinąwszy się w tyralierę, zaczęli kopniakami otwierać drzwi i siec uśpionych mieszkańców salwami z karabinu maszynowego. Chwilę potem krzyki trwogi zmąciły ciszę nocy, a terkot broni automatycznej odpowiedział na wystrzały atakujących. Dzieci płakały, póki kule nie zdławiły ich szlochu.
Hamza, bliski szaleństwa, miotał się po kibucu i strzelał na oślep. Mahmud biegł za nim krok w krok, upajając się chaosem i śmiercią.
Hamza patrzył, jak jego towarzysze padają od kul mieszkańców kibucu. Ze zdumieniem dostrzegł wrzeszczącą Tanie z karabinem w ręku. Przypomniał sobie, że żydowskie kobiety przechodzą szkolenie wojskowe i posługują się bronią nie gorzej od mężczyzn. Widział, jak śliczna Rosjanka pada na ziemię z twarzą zmasakrowaną od serii z karabinu maszynowego.
Raptem stało się to, czego Hamza najbardziej się obawiał. Dojrzał Davida ostrzeliwującego się z pistoletu. Zaskoczyła go twarz przyjaciela – zupełnie bez wyrazu – i pewność, z jaką działał. Spotkanie było nieuniknione – Mahmud napierał od tyłu na Hamzę, popychając go ku części kibucu bronionej przez Davida. W końcu stanęli oko w oko. David popatrzył na przyjaciela smutno, choć bez śladu zdziwienia, jakby czekał na ten właśnie moment. Hamza chciał mu powiedzieć, żeby uciekał, opuścił pistolet. Nie zamierzał strzelać do przyjaciela, nawet jeśli Mahmud zabije go za taki objaw słabości. Lecz David nie zawahał się, zrobił krok w jego stronę. Hamza poczuł przeszywający ból w brzuchu i usłyszał krzyk Mahmuda, nie zrozumiał jednak słów. Sięgnął ręką do brzucha, na widok skapującej z niej krwi znów podniósł wzrok na Davida i zauważył bolesny grymas malujący się na twarzy przyjaciela. Uśmiechnął się do niego, upuścił pistolet i osunął się na podłogę.
Mahmud przeskoczył przez trupa i posłał serię z pistoletu maszynowego w stronę zabójcy Hamzy. Choć śmierć towarzysza broni go nie obeszła, poczuł satysfakcję na widok młodego Żyda padającego obok ciała swej ofiary. Hamza, skończony idiota, zawahał się, opuścił broń, a nawet uśmiechnął się do swego kata. Taki tchórz w pełni zasługuje, by zginąć jak pies.
Mahmud zarządził odwrót. Gdy opuszczali kibuc, żegnał ich huk licznych eksplozji. Mogli sobie pogratulować uwieńczonej sukcesem akcji – kibuc został zrównany z ziemią.
To prawdziwy cud, że jeszcze żył. Strzały Mahmuda rozpruły mu płuco, potrzaskały obojczyk, przedziurawiły żołądek i pogruchotały nogę.
Przez wiele dni błąkał się po zaświatach. Opiekujących się nim lekarzy zadziwiła siła jego serca oraz upór, z jakim walczył o życie.
Atak na kibuc okazał się prawdziwą rzezią. Śmierci uniknęło tylko pięcioro dzieci, ze stu dorosłych przeżyło trzydziestu, wśród nich właśnie David.
Nie mógł mówić, maska tlenowa pomagała mu oddychać i nie miał siły otworzyć oczu. Raz, gdy uniósł powieki, wydało mu się, że widzi Martine, a nawet Saula, nie był jednak tego pewien.
Dochodziły go głosy lekarzy mówiących, że nie uwolnił się jeszcze ze szponów śmierci, że ciągle nie wiadomo, czy przeżyje. Ale jemu było wszystko jedno. Wolał spać, zatonąć w słodkich objęciach leków przeciwbólowych. Gdy odzyskiwał przytomność, choćby na moment, od razu widział uśmiechniętego przyjaciela idącego ku niemu z opuszczonym pistoletem. Tak, było jasno, że Hamza nie miał zamiaru do niego strzelać, tymczasem on nie zawahał się ani chwili. Widział, jak jego przyjaciel pada, wciąż się uśmiechając, jakby chodziło tylko o zabawę, jakby Hamza próbował mu coś powiedzieć na pożegnanie.
Nie mógł żyć ze spojrzeniem Hamzy zastygłym na siatkówce oka. Nigdy nie zdoła zapomnieć uśmiechniętej twarzy przyjaciela i jego opuszczonej ręki z pistoletem. Hamza wykazał się odwagą, natomiast on zachował się jak ostatni tchórz. To wspomnienie będzie prześladować go niczym nocna zmora, a on nie zamierza uciekać przed nim do końca życia. Woli umrzeć. Dlaczego jego serce nie daje za wygraną? Dlaczego ciągle bije? Gdyby tylko mógł się ruszyć, wyrwałby wszystkie rurki przykuwające go do łóżka i łączące jego ciało z tą potworną szpitalną aparaturą.
Tyle zachodu, by go ratować… Tylko po co? Przecież nawet Jeśli się z tego wyliże, i tak się zabije. Próbował powiedzieć to lekarzom, ale najwyraźniej go nie słyszeli, być może słowa nie Przechodziły mu przez gardło. – Davidzie, synku, słyszysz mnie?Wydało mu się, że to głos ojca, próbował nawet otworzyć oczy ale powieki za bardzo mu ciążyły. Zresztą to na pewno tylko zwidy. Na pewno znów mu się coś przyśniło – kolejny koszmar.
– Doktorze, czy on mnie słyszy?
– Nie wiem, nie mogę tego zagwarantować. To cud, że żyje, trudno mi jednak przedstawić rokowanie, nie wiem nawet, czy będzie mógł się ruszać… Przy życiu utrzymuje go serce, młode, silne serce, które mimo wszystko nie przestaje bić. Lecz pacjent ciągle nie odzyskuje przytomności, nie potrafię powiedzieć, ile to potrwa…
Głos ojca szepcącego mu do ucha słowa otuchy docierał do najdalszego zakamarka mózgu w owym śnie, z którego David najwyraźniej nie mógł się wyrwać.
Miał wrażenie, że słyszy również głos dziadka, który namawia go, by otworzył oczy i walczył:
– Davidzie, nie poddawaj się, jesteśmy przy tobie, musisz żyć. Czasami głosy te były wyraźne, kiedy indziej tonęły w mrokach spowijających jego mózg.
– Mój syn cierpi, czuję to – zdawało mu się, że słyszy ojca.
– Nie, nie cierpi, jest pod działaniem środków znieczulających. Proszę się nie zamartwiać, pański syn nie myśli ani nie czuje – odpowiadał lekarz.
– Myli się pan, David cierpi, dokucza mu głęboki, nieznośny ból, widzę to w jego twarzy… Proszę coś zrobić… proszę ulżyć mu w cierpieniu.
– Zapewniam, że pański syn nie cierpi, podaliśmy mu silne środki uśmierzające ból, nie może nic czuć.
– A jednak czuje, doktorze, mój syn czuje… Wiem to, czuję, że on czuje.
Hamza uśmiechał się do niego i ciągnął go za rękę. Nie miał do niego żalu. David próbował mu coś powiedzieć, lecz nie mógł wydobyć z siebie głosu. Musiał przeprosić, że go zabił, ale Hamza nie chciał słuchać, ciągnął go tylko za rękę, by zabrać ze sobą do wieczności.
Ferdinand dotknął dłoni syna i poczuł, że jest lodowata. Ścisnął ją z całej siły i krzycząc, zaczął przyzywać pielęgniarkę.
Do pokoju wbiegło dwóch lekarzy i kilka pielęgniarek. Ferdinand zaczął się modlić i błagać Boga, by tym razem nie opuścił go w potrzebie. Nie modlił się prawie od dzieciństwa, zdarzyło mu się to tylko po zaginięciu Miriam. Wtedy Bóg go nie wysłuchał, ale nie mógł i tym razem puścić mimo uszu jego próśb.
Otworzyły się drzwi sali na oddziale reanimacyjnym, gdzie jego syn przebywał od dwóch niekończących się miesięcy. Ściągnięte żalem twarze wychodzących pielęgniarek wyrażały ból kogoś, kto dopiero co poniósł dotkliwą porażkę. Pielęgniarki minęły Ferdinanda bez słowa, pozostawiając lekarzom trudne zadanie.
Zanim ci otworzyli usta, Ferdinand wiedział już, co usłyszy.
Krzyknął. Był to rozdzierający krzyk przepełniony nieznośnym bólem. Przytrzymano go w obawie, że rozbije sobie głowę o ścianę, zmuszono, by usiadł, a pielęgniarka podwinęła mu rękaw i zrobiła zastrzyk uspokajający, zupełnie jakby cokolwiek mogło uspokoić cierpiącą duszę.
Davida pochowano w kibucu, tuż przy płocie graniczącym z ogrodem Rashida. Ferdinand widział, jak sąsiad zerka na niego zza drzew – dostrzegł w jego oczach ten sam ból, który trawił i jego. David zabił syna tego Palestyńczyka, a potem inny mężczyzna zabił Davida.
Nie mieli sobie nic do powiedzenia, nie potrafiliby nawet podtrzymać się wzajemnie na duchu.
Gdy ostatnie grudki ziemi spadły na grób Davida, Ferdinand zrozumiał, że odniósł porażkę. Życie straciło dla niego sens. Ojciec przytrzymywał go, położywszy mu rękę na plecach, Inge, która przyjechała na pogrzeb razem z Johnem Morrowem, ściskała go z drugiej strony za rękę. Jak zwykle uczestniczyła w najtragiczniejszych chwilach w jego życiu.
Za nią Martine płakała bezgłośnie.
Miriam nie miała własnego grobu, trafiła do zbiorowej berlińskiej mogiły. Jej syn spoczął na zawsze w tej dalekiej ziemi, w ojczyźnie, o której marzył i gdzie głosił, że tylko walcząc, Żydzi unikną losu, jaki spotkał jego matkę.
Do Ferdinanda podszedł mężczyzna z nienabitą fajką w ręku.
– Choć żadne słowa nie pocieszą zrozpaczonego ojca, który stracił syna – powiedział – chcę, by pan wiedział, że zabójca Davida nie żyje.
Nieznajomy odwrócił się i oddalił. Ferdinand, zastygły w bólu, nie wiedząc, co zrobić czy powiedzieć, słuchał wyjaśnień szeptanych mu do ucha przez Martine:
– To Saul, członek Hagany. Dzisiaj w nocy pomścił śmierć Davida: wytropił człowieka, który do niego strzelał, i dowiedział się, jak mu na imię. To był Mahmud, jeden z przywódców ruchu powstańczego. Saul zabił go, ryzykując przy tym życie. Poszedł do niego sam jeden, zaskoczył go w jego domu, gdzie Palestyńczyk jadł akurat kolację ze swoimi ludźmi, i zastrzelił ich wszystkich.
– Co mi po jego śmierci? – zapytał Ferdinand.
– Oko za oko, ząb za ząb, takie jest obowiązujące tutaj prawo. Kto zabije jednego z naszych, powinien wiedzieć, że się przed nami nie ukryje, że znajdziemy go i zabijemy. Jesteśmy sami, Ferdinandzie, zupełnie sami, zewsząd otaczają nas wrogowie, dlatego nie możemy pozwolić sobie na słabość. Jednak dla Saula nie była to tylko i wyłącznie odpowiedź narzucona sytuacją, on był przywiązany do twojego syna, wiedział, ile znaczy dla niego Hamza, dlatego z lękiem myślał o chwili, gdy przyjdzie im si zmierzyć.
– To David zabił Hamzę?
– Tak, strzelił do niego, bo nauczono go, jak się bronić. Nawet sobie nie wyobrażasz, jakie piekło rozpętało się tamtej nocy w kibucu, zamordowano piętnaścioro dzieci…
– Wiem, Martine, wiem. Nikogo nie osądzam, wiem tylko jedno: mój syn oraz inny młody człowiek nie żyją i ani dla mnie, ani dla jego rodziców nie istnieje pocieszenie. Oni mają więcej dzieci, ja nie mogę oczekiwać już niczego od życia, chyba tylko śmierci.
– Jesteś znakomitym historykiem…
– Jestem człowiekiem zagubionym we własnej historii.
Ignacio modlił się właśnie w kaplicy. Podszedł do niego inny duchowny, by mu przekazać, że ma telefon z Watykanu.
Ignacio podniósł się zdenerwowany, zachodząc w głowę, kto może do niego dzwonić w sobotę ze Stolicy Apostolskiej.
Nie spodziewał się usłyszeć w słuchawce głosu ojca Grilla. Już dwa miesiące upłynęły, odkąd zakończył wakacyjne praktyki w Kancelarii Stanu i wznowił studia na uniwersytecie. Czas spędzony w murach Watykanu nie pozostał oczywiście bez wpływu na młodego księdza, choć największe wrażenie zrobiła na nim dziwna podróż do Francji.
– Obiecałem, że dam ci znać, gdy się czegoś dowiem o profesorze Arnaudzie. Właśnie otrzymałem telegram z Jerozolimy. Jego syn nie żyje, pochowano go kilka dni temu, profesor wraca do Francji.
– Mój Boże, biedny człowiek! – wykrzyknął Ignacio.
– Tak, Bóg straszliwie go doświadczył. Profesor Arnaud jest na pewno zdruzgotany.
– To był jego jedyny syn – szepnął Ignacio. – Wierzyłem, że Bóg ulituje się i uratuje mu życie.
– Nie obudził się ze śpiączki, w której znajdował się od zamachu na kibuc. Jego młode serce i tak wytrzymało bardzo długo, lekarze od początku nie dawali mu żadnych szans.
– A tak się za niego modliłem… – powiedział z żalem młody duchowny.
– Wszyscy się modliliśmy.
■- Byłby ojciec tak dobry i podał mi adres i telefon profesora Arnauda?- Dam ci je na miejscu, w moim gabinecie. Mógłbyś wstąpić do mnie teraz?
– Teraz?
– Tak, rozmawiałem już z twoim ojcem superiorem i nie ma nic przeciwko temu. No, chyba że masz jakieś inne plany…
– Nie, nie mam nic specjalnego do roboty, zaraz przyjdę.
– Dobrze, czekam.
Telefon od ojca Grilla ogromnie go zdumiał. Czegóż mogą od niego chcieć w Kancelarii Stanu w sobotę po południu?
Po zakończeniu praktyk widywał jeszcze kilkakrotnie ojca Grilla podczas jego odwiedzin w domu zakonnym. Były to serdeczne, choć przelotne spotkania, ledwie mieli czas na wspominanie wspólnej podróży do Francji.
Ignacio przywołał na myśl ostatni raz, gdy widział Ferdinanda Arnauda: profesor biegł po peronie, za nim podążał jego ojciec. Potem obaj znikli w tłumie, on natomiast udał się do nuncjatury, gdzie czekali już na niego ojciec Grillo, ojciec Nevers, nuncjusz oraz dwaj mężczyźni, których przedstawiono mu jako członków francuskich służb bezpieczeństwa. Wszyscy chcieli jak najszybciej usłyszeć, czego dowiedział się w zamku d’Amis.
– To bardzo dziwni ludzie – zaczął swą relację Ignacio – wariaci albo oszołomy, w każdym razie nie wzbudzają zaufania. Wierzą, że uda im się znaleźć Graala, i snują domysły, czym on może być.
Obecni wysłuchali Ignacia z wielką powagą i z oznakami niepokoju, nie przerywając mu ani nie zarzucając go pytaniami, póki nie skończył opowiadać o wszystkim, co widział i słyszał na zamku.
– Raymond, syn hrabiego, to biedny chłopaczyna zastraszony przez ojca, który, moim zdaniem, jest typem spod ciemnej gwiazdy. A jeśli chodzi o jego gości… Pan Randall, Amerykanin, wygląda na wojskowego, jest małomówny, za to ciągle nastawia ucha, natomiast Stresemann mieni się badaczem katarów i bez wątpienia jest Niemcem.
Jeden z przedstawicieli francuskich tajnych służb oznajmił jasno i dobitnie, że hrabia d’Amis jest człowiekiem inteligentnym, przed wojną podejrzewanym o kontakty z hitlerowcami, któremu niczego nigdy nie zdołano udowodnić. Jego zamek stoi na uboczu, z dala od wścibskich spojrzeń, natomiast młodzi ludzie, których hrabia hołubi w nadziei, że pomogą mu odnaleźć skarb, wydają się równie niewinni i naiwni jak jasny wiosenny poranek. Mimo to podejrzewano, że za archeologicznymi poszukiwaniami wszczętymi przez hrabiego kryje się coś więcej.
– Powiedziałem już co: oni szukają Graala. Uważają, że jest to albo magiczny przedmiot obdarzający nadprzyrodzoną mocą swego właściciela, albo symbol oznaczający potomków Jezusa i Marii Magdaleny. Profesor Arnaud wykpił te teorie, nazywając je tanią pseudoliteraturą, i stwierdził, że marnują tylko czas, bo Graal nie istnieje.
Francuzów obchodziły jednak nie tyle poszukiwania Graala, ile prawdopodobne kontakty hrabiego z jedną z tajnych organizacji założonych przez byłych nazistów, z których niektórzy uciekli z Niemiec i rozproszyli się po całym świecie. Niewykluczone, że właśnie hrabia d’Amis udzielał im schronienia.
– Tego tylko brakowało, by oskarżono Francję o ukrywanie byłych hitlerowców. Musimy za wszelką cenę uniknąć takiego skandalu – stwierdził z ponurą miną jeden z członków służb bezpieczeństwa.
Kościół natomiast niepokoiły domysły na temat świętego Graala. Ojciec Grillo zgodził się z profesorem Arnaudem i stwierdził, że „lepiej wiedzieć, z czym mamy do czynienia, by przygotować się zawczasu do obrony”.
Na koniec pochwalono Ignacia za dobrze wykonane zadanie. Ojciec Grillo stwierdził nawet, że jezuita ma zadatki na wybornego dyplomatę i że może w przyszłości otrzyma stałą posadę w Kancelarii Stanu.
A teraz, kilka miesięcy później, ojciec Grillo dzwoni do niego z wiadomością o śmierci młodego Arnauda i wzywa go do Watykanu.
Ignacio poszedł powiadomić superiora, że wychodzi na spotkanie z ojcem Grillem.
– A tak, rozmawiałem z nim. Myślę, że nadeszła twoja szansa – usłyszał od przełożonego.
– Moja szansa?
– Czy nie mówiłeś, że podoba ci się dyplomacja? Lada moment skończysz studia, a przecież ojciec Grillo był bardzo zadowolony z twojej letniej praktyki. Podobno jego obecny sekretarz choruje na serce i lekarz zalecił mu unikać stresów, co jest nie do pogodzenia z pracą w Kancelarii Stanu. Zresztą ojciec Grillo sam ci o wszystkim powie. Coś mi się wydaje, że chce ci zaproponować jego posadę.
Ignacio nie krył zadowolenia. Praktyki w Watykanie były dla niego wspaniałym doświadczeniem i marzył, by tam wrócić.
Ojciec Grillo rozmawiał akurat przez telefon po japońsku. Dał znak Ignaciowi, by zaczekał.
– Cieszę się, że cię widzę – powitał go, gdy skończył.
– No tak, cóż… to ja się cieszę, że mnie ksiądz wezwał.
– Mimo że jeszcze nie wiesz po co?
Ignacio spuścił głowę, by ukryć rumieniec, który, czuł to, wypłynął mu na czoło.
– Ojciec superior już ci powiedział? – zaśmiał się ojciec Grillo.
– Tak, coś napomknął…
– Chcę ci zaproponować stanowisko mojego sekretarza, oczywiście jeśli nie masz innych planów. Tego lata spisałeś się całkiem dobrze, poznałeś już jako tako działanie tej instytucji, mówisz płynnie po angielsku, francusku, hiszpańsku i włosku, a wydaje mi się, że władasz również arabskim, co nam się bardzo przyda.
– I baskijskim.
– Co proszę?
– Znam również język baskijski.
– No tak, nie sądzę co prawda, by ci się on zbytnio przydał… zresztą nigdy nic nie wiadomo. Zdołasz pogodzić pracę ze studiami?
– Chyba tak. Zawsze mogę trochę mniej spać.
– To masz akurat jak w banku, nie tylko dlatego, że będziesz musiał uczyć się po nocach, ale ponieważ w Kancelarii Stanu godziny pracy to fikcja.
– Kiedy zaczynam?
– Już teraz.
Ignacio nie kręcił nosem. Ojciec superior miał rację: to jego szansa, nie może jej zaprzepaścić.
– Musimy odpowiedzieć na górę listów i rozwiązać pewien problem w jednej z francuskich diecezji. Poza tym trzeba przygotować wizytę prezydenta Stanów Zjednoczonych u Ojca Świętego. Sekretarz stanu domaga się oczywiście wszystkiego na wczoraj…
Nie zrobili nawet przerwy na obiad, wypili tylko kilka bardzo mocnych kaw. Resztę dnia spędzili, pracując, zresztą nie tylk oni – mimo soboty nawet sam kardynał zawitał do swojego gabinetu w Kancelarii Stanu, by załatwić kilka pilnych spraw. Ojciec Grillo mówił prawdę: Watykan nigdy nie odpoczywał.
Dochodziła dziewiąta wieczorem, gdy nowy przełożony Ignacia ogłosił koniec pracy.
– Nie puściłem cię na obiad, pozwól więc zaprosić się na kolację, jestem ci to winien.
Poszli do niezbyt uczęszczanej przez turystów trattońi na Zatybrzu.
– Od rana masz ochotę wypytać mnie o profesora Arnauda – rozpoczął pogawędkę ojciec Grillo.
– Tak, chciałbym wiedzieć, co się wydarzyło. Profesor mi zaimponował. Choć mienił się agnostykiem, mówił o Bogu, jakby był On stale obecny w jego życiu. Śmierć syna musiała być dla niego strasznym ciosem. Jak już wspomniałem, chciałbym napisać do niego list. Nie sądzę, by obeszło go, co mam mu do powiedzenia, ale czuję, że to mój obowiązek.
– List to jeszcze nie wszystko, niebawem pojedziesz do Paryża.
– Do Paryża? Mam egzaminy…
– Zadbamy, by nie zbiegły się z twoim wyjazdem. Chcę, byś znów udał się na zamek d’Amis i zbadał sytuację. Ale pojedziesz tam dopiero za jakieś dwa miesiące, nie wcześniej.
– Chce ojciec wiedzieć, czy coś znaleziono?
– Chcemy wiedzieć, co się tam dzieje, tylko tyle. Cała ta sprawa jest nader podejrzana. Francuscy znajomi proszą nas o współpracę, a ponieważ nasze interesy są zbieżne, spróbujemy coś w tej sprawie zrobić.
– Nie wiem, czy będą chcieli mnie przyjąć…
– Opowiadałeś, że syn hrabiego, Raymond, zapraszał, byś zaglądał na zamek, kiedy tylko zechcesz.
– Owszem, ale to tylko słowa, które mówi się w podobnych sytuacjach. Obawiam się jednak, że nie przypadłem zbytnio do gustu hrabiemu.
– Tak czy owak, spróbujemy szczęścia, ale jeszcze nie teraz. Powiem ci kiedy.
Był zdenerwowany. Profesor Arnaud potraktował go przez telefon nader oschle. Co prawda zgodził się go przyjąć, ale nie okazał przy tym nawet cienia entuzjazmu. Ignacio z lękiem myślał teraz o czekającym go spotkaniu.Profesor nie wstał, by go przywitać, po prostu ruchem ręki wskazał mu krzesło. W ciągu kilku miesięcy Ferdinand Arnaud przemienił się w starca: miał siwe włosy, przygasłe oczy, zirytowane spojrzenie, skórę na dłoniach usianą starczymi plamami… Ignacio z trudem rozpoznał w tym człowieku mężczyznę, z którym kilka miesięcy temu odwiedził zamek d’Amis – mężczyznę pełnego zapału i wiary w przyszłość, niemogącego się doczekać wyjazdu do Izraela i spotkania z synem.
– Dziękuję, profesorze, że zgodził się pan ze mną spotkać.
Nie otrzymał odpowiedzi. Ferdinand milczał pogrążony w apatii.
Ignacio przełknął ślinę, nie wiedząc, jak się zachować. Zrozumiał, że to, co miał do powiedzenia, nie zainteresuje profesora, że nie potrafi nawet podtrzymać go na duchu, bo nikt nie może naprawić krzywdy, jaką mu wyrządzono.
– Przykro mi z powodu śmierci pańskiego syna. Ferdinand nadal trwał w bezruchu, niemy, czekając, aż jego gość powie, co ma do powiedzenia, i wyjdzie, zostawiając go w spokoju.
– Nie chcę się panu narzucać, ja tylko… no, właśnie, chciałem panu tylko złożyć kondolencje i powiedzieć, że przez ostatnie miesiące modliłem się za pana i za pańskiego syna.
Wyraz twarzy Ferdinanda ku rozpaczy Ignacia nie uległ zmianie, młodzieniec dał za wygraną i postanowił opuścić gabinet.
– Już wychodzę, nie chciałem panu przeszkadzać. Przepraszam, że się panu narzucałem.
Zanim zdążył się wyprostować, Ferdinand dał mu znak ręką, by usiadł.
– Nie mam nic do powiedzenia ani panu, ani nikomu. Nie znoszę, gdy ktoś składa mi kondolencje albo mówi o Davidzie. W rzeczywistości czekam już tylko na śmierć. Gdybym miał dość odwagi, dawno już nie byłoby mnie wśród żywych.
To wyznanie wstrząsnęło młodym jezuitą, który wciąż nie wiedział, jak ma rozmawiać z Ferdinandem, jak go przekonać, że podziela jego cierpienie i zrobiłby wszystko, byle tylko mu pomóc.
– Cieszę się, że brakuje panu odwagi i że jest pan ciągle wśród nas – zdołał tylko powiedzieć. – Pańska śmierć niczego by nie zmieniła.
– Tak, ale przynajmniej przestałbym cierpieć. Pan nie wie, jak straszny może być ból duszy.
Nie, nie wiedział, nie zamierzał więc kłamać i przekonywać, że wie. Nie wiedział, co znaczy utracić ukochaną kobietę i szukać jej rozpaczliwie, by po latach przekonać się, że została zamordowana. Nie wiedział, co znaczy stracić syna i żyć ze świadomością, że przed śmiercią zabił on innych młodych ludzi. Na dobrą sprawę w jego życiu nie wydarzyło się jeszcze nic godnego uwagi, dlatego nie doświadczył również cierpienia. Nie przekonywał więc profesora, że wie, co ten przeżywa, nie miał o tym bowiem bladego pojęcia. Ale przecież jest księdzem, pocieszanie cierpiących należy do jego obowiązków. Jednak w obecnej sytuacji zakrawałoby to na obłudę.
– Zgodziłem się z panem spotkać tylko i wyłącznie na polecenie rektora. Nie zabawię tu długo, odchodzę, lecz tymczasem muszę robić dobrą minę do złej gry i udawać, że wszystko jest w najlepszym porządku.
– Pan wyjeżdża?
– Bynajmniej, zamknę się w domu i będę czekał na własny pogrzeb.
– Pan nie jest niczemu winien.
– Nie, oczywiście, że nie. Proszę nie myśleć, że wymierzam sobie w ten sposób karę, bo obwiniam się o cokolwiek. Nie, po prostu życie mi obrzydło. A tutaj tylko zawadzam. Nie cierpię moich studentów, a oni nie cierpią mnie. Nic mnie nie obchodzi, czy się czegokolwiek nauczą, czy rozumieją to, co kładę im do głowy. Nie widzę ich, dostrzegam tylko przed sobą dziwaczne, ruchome i gadające bez sensu kształty. Gdy tylko rok akademicki dobiegnie końca, odejdę, to najlepsze, co mogę zrobić.
– Ale co powiedzieliby na to pańska żona i syn?
– Kiedyś przyznałem się panu, że jestem agnostykiem, ale teraz widzę wszystko inaczej, wyraźniej: nie ma Boga, nie ma niczego. To znaczy, że Miriam i David istnieją tylko i wyłącznie w mojej pamięci i w pamięci tych, którzy ich znali. Nie myślą, nie czują, nie egzystują, a tym samym nie mogą być zadowoleni czy niezadowoleni z mojego postępowania. Proszę sobie oszczędzić tych naciąganych słów otuchy przykładnego klechy.
– Nie chciałem pana urazić. Szanuję pańskie poglądy, ale dla mnie Miriam i David istnieją. Ja też mam prawo bronić własnych przekonań.
– Jak się pan zapewne domyśla, nie uśmiechają mi się teraz religijne dyskusje i jest mi wszystko jedno, w co pan wierzy. Proszę mi lepiej powiedzieć, po co pan przyszedł, czego pan ode mnie chce?- Przyszedłem z potrzeby serca, by powiedzieć panu, jak bardzo jest mi przykro z powodu tego, co się stało. Domyślam się, jak trudno panu uwierzyć, że obcą osobę może obchodzić pańskie cierpienie, ale mnie ono naprawdę obchodzi, i to wcale nie jako księdza, ale jako człowieka. Jest pan chyba jedyną znaną mi osobą, którą spotkało prawdziwe nieszczęście, i właśnie pańskie cierpienie poruszyło mnie tak bardzo, że nie potrafię się z nim nie utożsamiać.
– To wszystko, co ma mi pan do powiedzenia? Rektor wspominał, że wybiera się pan ponownie na zamek d’Amis.
– To prawda, ale zapewniam, że fakt ten nie ma nic wspólnego z moją wizytą.
– Po co chce pan tam znów jechać?
– Służby bezpieczeństwa otrzymały niepokojące doniesienia na temat podejrzanej działalności hrabiego. Poza tym Kościół chce się dowiedzieć, czyjego poszukiwania przyniosły jakieś rezultaty.
– Nie pojadę z panem.
– Wcale o to nie proszę.
– Tym lepiej.
– Nic już dla pana nie znaczy kronika brata Juliana?
– To było zwykłe zlecenie, tylko tyle.
– A jednak zawsze wydawało mi się, że chodzi o coś więcej.
– Być może, ale to już przeszłość. Brat Julian i jego kronika nic mnie teraz nie obchodzą. Chyba pan nie zauważył, że jestem trupem.
Tym razem podróż pociągiem bardzo mu się dłużyła – patrzył przed siebie i widział puste siedzenie. W ciągu niecałego roku jego życie bardzo się zmieniło.
Ukończył studia z dobrymi wynikami, pracował w watykańskiej Kancelarii Stanu, kilkakrotnie znalazł się na wyciągnięcie ręki od Ojca Świętego… Rodzina była z niego dumna i chwaliła się przed sąsiadami jego osiągnięciami. Z każdym dniem był głębiej przekonany, że postąpił słusznie, decydując się na życie duchownego. Nic nie mogło uszczęśliwić go bardziej niż służenie Bogu tam, gdzie potrzebował go Kościół.
Miał nadzieję, że stanie na wysokości zadania i wywiąże się ze zleconej mu misji. Nie będzie to proste – kłamanie nie należało do jego specjalności i obawiał się, że zostanie zdemaskowany. Raymond najpierw ucieszył się, słysząc w słuchawce jego głos, ale zawahał się na wiadomość, że Ignacio wybiera się do Carcassonne i chce go odwiedzić. Poprosiwszy go o chwilę cierpliwości, poszedł zapytać ojca, czy mogą go przyjąć. Z ulgą przyjął od Raymonda zaproszenie na obiad. A więc jego wizyta na zamku nie potrwa długo – zje tam tylko obiad.
Wydało mu się, że Raymond jest wyższy niż ostatnim razem, zapewne nadal rośnie. Młody hrabia powitał go w bramie zamku serdecznie, nie przestawał jednak bacznie na niego zerkać, jakby był skrępowany jego towarzystwem.
– Cieszę się, że znowu się widzimy – rzucił, wyciągając rękę do gościa. – Zaskoczył nas pan swoim telefonem.
– Mam nadzieję, że nie pokrzyżowałem panu planów. Musiałem przyjechać do Carcassonne pogrzebać w archiwach, pomyślałem więc, że skorzystam z okazji i odnowię starą znajomość. Bardzo miło wspominam pańską gościnność podczas mojego ostatniego pobytu na zamku z profesorem Arnaudem.
– Ach, tak, profesor Arnaud! Słyszałem, że postradał zmysły. Ignacio, urażony uwagą młodego hrabiego, burknął, nie potrafiąc się opanować:
– Źle pan słyszał, profesor ma się znakomicie.
– Podobno śmierć syna bardzo go przybiła…
– Cóż, to chyba zrozumiałe. Proszę sobie wyobrazić rozpac hrabiego, gdyby panu się coś przytrafiło… Praca pomaga jednak profesorowi przetrwać trudne chwile i pan Arnaud powoli dochodzi do siebie po tym strasznym ciosie.
Raymond nie odpowiedział, wbił tylko wzrok w Ignacia, któi zrozumiał, że bynajmniej go nie przekonał.
Zaczęli przechadzać się po zamkowych ogrodach, nie bardz wiedząc, jak przełamać lody.
– Jak idą poszukiwania? – zapytał Ignacio prosto z mostu.
– Poszukiwania? Co pan ma na myśli?
– Poszukiwania Graala. Podczas mojej ostatniej wizyty wspomniał pan, że są panowie o krok od sukcesu.
– Bardzo proszę nie poruszać tego tematu w obecności mojego ojca ani jego gości. Postąpiłem bardzo niedyskretnie, za dużo powiedziałem, co jest z mojej strony rzeczą niewybaczalną.
– Spokojna głowa! Jasne, że przy pańskim ojcu słowem nie napomknę o całej sprawie. Spytałem o Graala, bo zadanie, którego się panowie podjęli, wydaje się mnie, przyszłemu historykowi, najbardziej niesamowitą misją, jaką tylko można sobie wyobrazić.
– To prawda, ale, niestety, nie została ona na razie uwieńczona sukcesem. Będzie to jeszcze wymagało czasu i dużo cierpliwości, choć mój ojciec jest pewien, że nam się uda.
– A wtedy poproszę, nawet jeślibym miał ujść za istotę wścibską, by pozwolił mi pan zobaczyć owo znalezisko.
Raymond zaśmiał się, bo prośba gościa mu pochlebiła. Poczuł się bardzo ważny wobec tego nieopierzonego historyka, który najwyraźniej błagał, by dopuszczono go do spisku.
– Nie mogę panu nic obiecać, bo to nie zależy ode mnie, ale spróbuję się za panem wstawić.
– Na jakim etapie są poszukiwania?
– Ciągle wertujemy dokumenty, nasi ludzie szukają jakiegoś tropu w Szkocji, kontynuujemy wykopaliska… W gruncie rzeczy nie robimy niczego nowego. Ale dopniemy swego, Graal będzie nasz, może mi pan wierzyć.
Obiad upłynął prawie w ciszy. Podobnie jak ostatnim razem hrabia zachowywał się oschle i z rezerwą, balansując na granicy niegościnności.
Pozostali stołownicy tworzyli niejednorodną grupę złożoną z rówieśników Raymonda oraz mężczyzn w wieku hrabiego. Nikt nie napomknął, co sprowadza go na zamek.
Po obiedzie wszyscy rozeszli się pospiesznie, wymawiając się przeróżnymi sprawami. Raymond zaprosił Ignacia na kawę, zaraz potem samochód miał odwieźć gościa do Carcassonne.
– Coś panu zdradzę. Wydaje się coraz bardziej oczywiste, że Graal to krew Jezusa. Jeśli zdołamy potwierdzić te przypuszczenia, bye, bye Kościele. Klechy padające na kolana przed krzyżem, narzędziem tortur, są doprawdy żałosne, to ludzie chorzy na umyśle. Najgorsze, że całe tłumy głupców im wierzą.
– Ciekawa teoria z tą krwią i Graalem – zauważył tylko Ignacio – choć trudna do udowodnienia.
– Gdyby została rozpowszechniona, Kościół znalazłby się w niezłych tarapatach. Może napiszę coś na ten temat, by się przekonać, jaka będzie reakcja.
– Napisze pan? Niby co?
– Bo ja wiem… książkę o tajemnicach Montsegur, zbiór legend… może nawet powieść.
– Tyle że nie stanowiłoby to dowodu na to, co chcą panowie wykazać.
– Chyba pan wie, że kłamstwo powtórzone tysiąc razy…
– To słowa Goebbelsa.
– A jednak nie straciły one, niestety, na aktualności.
– Chodzi tylko o zaszkodzenie Kościołowi?
– Chodzi o wiele rzeczy, między innymi i o to. Kościół musi zapłacić za swoje czyny. Przelał wiele niewinnej krwi, proszę sobie przypomnieć kronikę brata Juliana.
Wrócił do Rzymu niezadowolony z siebie. Nie dość że nie udało mu się zbliżyć do profesora Arnauda, wizytę na zamku d’Amis również trudno było uznać za udaną.
Ojciec Grillo miał jednak inne zdanie. Uważał, że Raymond powiedział jezuicie więcej, niż zamierzał.
– Zaczną rozpowszechniać swoje domysły na temat związku Jezusa z Marią Magdaleną i znajdzie się wielu ludzi skłonnych im uwierzyć. Przecież sam Raymond zdradził ci, że zależy im na pogrążeniu Kościoła. Znajdą kogoś, kto napisze książkę lub całą ich serię, zasypią księgarnie powieściami, wyssanymi z palca rozprawami naukowymi… będą próbowali z nami polemizować. Powinniśmy się z tym liczyć i zawczasu obmyślić reakcję.
– Najlepszą reakcją będzie brak reakcji – orzekł Ignacio.
– Mamy milczeć?
– Moim zdaniem to najwłaściwsze wyjście. Kościół nie powinien reagować na kalumnie i przelotne teorie, a tylko i wyłącznie na fakty.
– Przekażę twoją opinię sekretarzowi stanu.
– Proszę sobie ze mnie nie drwić.
– Nie drwię. Gdy będę omawiał tę sprawę z sekretarzem stanu, powtórzę mu twoją radę. Niewykluczone, że masz rację.
Ojciec Grillo wrócił do tematu dopiero miesiąc później. Wszedł do gabinetu z pochmurnym obliczem, z którego Ignacio wywnioskował, że przynosi złe wieści.
– W pierwszej kolejności powinieneś wiedzieć, że sekretarz stanu chce, byś pokierował francuską sprawą. Od tej pory będziesz nam dostarczał informacji o poczynaniach hrabiego i jego znajomków oraz powiadamiał o nowych publikacjach na temat Graala. Oddane zostaną do twojej dyspozycji wszelkie potrzebne środki. Kto by pomyślał, że jeden dominikanin, sekretarz inkwizycji, przysporzy nam tyle pracy i zmartwień. Brat Julian stał się naszą zmorą.
– Ależ ten nieszczęsny średniowieczny mnich nie ponosi winy za to, co wyczyniają dzisiaj jego krewni.
– Wszystko przez tę kronikę… No, ale nie będę go osądzał. Nie ulega wątpliwości, że biedak wiele wycierpiał.
– Obawiam się, że wcześniej czy później Kościół będzie musiał zrewidować niektóre swoje decyzje i wytłumaczyć je w kontekście dzisiejszych czasów.
– To już nie nasze zmartwienie, Ignacio. Wystarczy, że musimy baczyć na to, z czym nam może wyskoczyć rodzinka brata Juliana. Nie rozstawaj się z jego kroniką, w końcu przez nią właśnie powstało całe to zamieszanie. A poza tym… no, cóż… mam dla ciebie złą wiadomość, wiem, że będzie to dla ciebie cios…
Ignacio przełknął ślinę i pomodlił się w myślach, by nie chodziło o nikogo z jego krewnych.
– Profesor Arnaud zmarł na zawał. Spotkał go smutny koniec, podobno przez dwa dni nie pojawiał się na uniwersytecie, więc zaczęto się o niego niepokoić i zadzwoniono do jego rodziny. Znaleziono go martwego.
– Nie, profesor Arnaud nie umarł, on już od dawna był trupem.
– Ignacio!
Młody jezuita opuścił gabinet ojca Grilla z kroniką brata Juliana w ręku. Wiedział, że książka ta połączyła go na zawsze z Ferdinandem Arnaudem.
Dwa dni później Ignacio znajdował się już w nuncjaturze paryskiej w towarzystwie ojca Nerversa i dwóch policjantów, którzy przyszli go przesłuchać.
Wyjaśniono mu, że zgon profesora Arnauda nastąpił z przyczyn naturalnych i że sekcja zwłok potwierdziła zawał mięśnia sercowego.
Ojciec Nevers był zdenerwowany. Czuł się niepewnie. Co też przyszło do głowy profesorowi Arnaudowi, by przekazać w spadku młodemu jezuicie wszystkie dokumenty dotyczące badań nad kroniką brata Juliana? Pytanie to zadawał sobie zresztą nie tylko on, ale również policja. Dlatego właśnie zakomunikowali nuncjaturze chęć porozmawiania z hiszpańskim duchownym.
Choć Ferdinand Arnaud zmarł na zawał, w przeddzień śmierci uporządkował wszystkie swoje rzeczy oraz przygotował pokaźnych rozmiarów pudło, które opatrzył następującym adresem: „Ignacio Aguirre. Kancelaria Stanu. Watykan”.
Policja, ma się rozumieć, otworzyła pudło i natknęła się na górę dokumentów i zeszytów, które nic jej nie mówiły. W tych właśnie zeszytach Ferdinand pisał drobnym maczkiem książkę o bracie Julianie, a także notował przemyślenia na temat hrabiego i jego znajomych. Oprócz dokumentów i kajetów pudło zawierało zaklejony i zalakowany list również adresowany do Ignacia.Na biurku w gabinecie pana Arnauda znaleziono ponadto list do niejakiej Inge Schmmid z Berlina, którą uniwersytet powiadomił już o śmierci profesora. Policja zgłosiła chęć przesłuchania adresatki listu.
List do pani Schmmid nie zawierał na pierwszy rzut oka niczego szczególnego, jeśli nie liczyć adresu i numeru telefonu paryskiego notariusza oraz prośby, by adresatka jak najszybciej się z nim skontaktowała. Poza tym Ferdinand dziękował Niemce za pomoc w przetrwaniu najtrudniejszych chwil w jego życiu i zachęcał ją do szukania szczęścia.
– Właśnie pani Schmmid profesor przekazał cały swój majątek: mieszkanie przy ulicy Foucaulta, samochód i wszystkie oszczędności. Całkiem niezły spadek… – opowiadał jeden z policjantów.
Jeśli chodzi o list do jezuity, policja nie zdołała ustalić, czy zawiera on jakąś ważną dla śledztwa informację, dlatego tak bardzo nalegała na rozmowę z adresatem. Policjanci twierdzili, że nie otworzyli listu, w co Ignacio szczerze wątpił, choć lak rzeczywiście wyglądał na nienaruszony.
– Proszę mi wierzyć, nie miałem pojęcia, że profesor Arnaud zamierza przekazać właśnie mnie swe najcenniejsze dokumenty – powtarzał Ignacio.
– Bardzo się panowie przyjaźnili? – zapytał jeden z policjantów.
– Ledwie się znali! – wtrącił się ojciec Nevers, mimo że pytanie nie było skierowane do niego.
– Profesor był dla mnie kimś wyjątkowym, kimś więcej niż tylko przyjacielem. Jeśli zastanawiają się panowie, dlaczego podarował archiwum właśnie mnie, to przyznam, że zadaję sobie to samo pytanie. Być może miał do mnie zaufanie i wiedział… I
– I wiedział… co? – podchwycił policjant.
– Że przydadzą mi się w przyszłości, bo zawierają klucz do tego, co może się niebawem zdarzyć.
– O czym pan mówi? Co może się zdarzyć i jaki ma to niby związek ze średniowieczną kroniką? – dopytywał się drugi policjant znużony tą donikąd nieprowadzącą, jego zdaniem, rozmową.
– Proszę zrozumieć, że nie mogę panom powiedzieć czegoś, czego sam jeszcze nie wiem. Czuję się po prostu zaszczycony, ża profesor Arnaud powierzył swoje dokumenty właśnie mnie.
– Spakował to pudło dzień przed śmiercią… A przecież autop sja wykazała, że zmarł z przyczyn naturalnych, na zawał. Dlatego nie bardzo rozumiemy, co tu robią te dwa pożegnalne listy.
– Profesor Arnaud od dawna był trupem – poinformował Ignacio osłupiałych policjantów i ojca Neversa.
– Co takiego? – zdziwił się jeden z przedstawicieli władzy.
– Był trupem, oddychał, ale nie żył. Umarł w dniu pogrzebu swego syna Davida.
– Na miłość boską, Ignacio! Co ty wygadujesz? – Ojciec Nevers był wyraźnie zgorszony.
– Mówię prawdę. Można żyć, będąc trupem. Zrozumiałem to podczas ostatniego spotkania z profesorem Arnaudem, który już wtedy nie mógł się doczekać, kiedy jego serce przestanie bić. To była zresztą tylko kwestia dni.
– Ignacio, opowiadasz niestworzone rzeczy!
Nie chciał przedłużać swego pobytu w Paryżu, ale bardzo pragnął poznać frau Schmmid, o której nigdy przedtem nie słyszał. Zapytał więc policjantów, czy Niemka nadal przebywa w stolicy Francji.
– Tak, dopełnia właśnie formalności spadkowych. Zatrzymała się w hotelu Seine na lewym brzegu Sekwany. To skromny hotelik położony niedaleko Saint-Michel.
Ojciec Nevers zmarszczył brwi, widząc, że Ignacio wybiera się z wizytą do nieznajomej.
– Dlaczego chcesz się z nią spotkać? Co za różnica, kto to taki? Ani ciebie, ani nas nie powinno obchodzić prywatne życie profesora Arnauda.
– Ma ojciec rację, a jednak muszę ją poznać, czuję wewnętrzną potrzebę. Być może od niej dowiem się, dlaczego profesor właśnie mnie zostawił dokumenty.
– Przecież masz jego list, w którym na pewno wszystko ci wyjaśnił.
Ignacio nie dał się przekonać ojcu Neversowi.
– Proszę się o mnie nie martwić, wrócę sam.
– Nawet nie wiesz, czy pani Schmmid jest teraz w hotelu! Młody jezuita nie odpowiedział. Wysiadł z samochodu i rzucił z uśmiechem:
– Zadzwonię do ojca, obiecuję, że nie wyjadę z Paryża bez Pożegnania.Recepcjonista zerknął na niego z zaciekawieniem. Nieczęsto widywał tu księży. Zdziwił się jeszcze bardziej, gdy gość zapytał o panią Schmmid.
– Ma ksiądz szczęście, pani Schmmid wyszła dzisiaj skoro świt i wróciła niecałe pięć minut temu. Proszę spocząć, zawiadomię ją o pańskim przybyciu.
Inge pojawiła się w recepcji zaledwie dwie minuty później. Gdy szła w stronę Ignacia, na jej twarzy malował się niepokój. Czego może chcieć od niej ten ksiądz?
– Dobry wieczór, mogę księdzu w czymś pomóc?
Zdumiała go jej powierzchowność. Choć wyglądała na trzydziestolatkę, zmarszczki wokół oczu i grymas warg zdradzał osobę, która wiele w życiu przeszła i niemało wycierpiała.
– Przepraszam, że panią niepokoję, pani Schmmid, nazywam się Ignacio Aguirre.
Nazwisko nic jej nie mówiło. Najwyraźniej nigdy o nim nie słyszała.
Gdy wyjaśniał jej, kim jest, słuchała go w milczeniu, nie zdradzając jednak większego zainteresowania.
– Od dawna znała pani profesora Arnauda? – odważył si zapytać tę kobietę o nieprzeniknionym wyrazie twarzy.
– Od bardzo dawna.
Ignacio niecierpliwił się – nieznajoma najwidoczniej nie miała zamiaru zaspokoić jego ciekawości.
– Proszę wybaczyć, że się pani naprzykrzam, ale… no właśnie, chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o profesorze. Zostawił mi w spadku coś, czego się nie spodziewałem, i zachodzę w głowę, dlaczego to zrobił. Chciałem panią poznać, bo wiem, że zapisał pani cały swój majątek. Może moglibyśmy pójść na kawę i spokojnie porozmawiać? Bardzo proszę…
Inge wahała się przez kilka sekund, po czym utkwiła swe szczere, bezpośrednie spojrzenie w źrenicach Ignacia i powiedziała:
– Dobrze, jeśli ksiądz chce, możemy napić się kawy i porozmawiać, ale nie sądzę, bym zdołała rozwiać pańskie wątpliwości. Profesor Arnaud nigdy mi o księdzu nie wspomniał, bo i nie musiał.
Wyszli z hotelu i udali się piechotą do pobliskiej kawiarni z oszklonym ogródkiem. Ignacio rozejrzał się odruchowo za ustronnym kątem, gdzie nikt by im nie przeszkadzał.
Inge zamówiła herbatę i kawę. Zaczekali, aż kelner przyniesie filiżanki i dopiero wtedy zaczęli rozmowę.
– Nie wiem, dlaczego Ferdinand postanowił przekazać księdzu swoje archiwum. Przykro mi, ale nie znam jedynej odpowiedzi, na której księdzu zależy.
– Kiedy ostatni raz widziała pani profesora Arnauda? – dopytywał się Ignacio.
– Na pogrzebie jego syna, w Palestynie. Pożegnaliśmy się na lotnisku, Ferdinand wracał do Paryża, ja do Berlina. Był zdruzgotany. Życie skończyło się dla niego w chwili, gdy pochował Davida.
– Byłem z nim, gdy się dowiedział, że jego syn został ciężko ranny. Wybraliśmy się razem do zamku d’Amis, spędziliśmy tam niecałe dwa dni, a gdy wróciliśmy, ojciec czekał na niego na peronie, by poinformować go o tym, co zaszło.
– Wyobrażam sobie, że to była dla niego straszna chwila. A kiedy widział ksiądz Ferdinanda ponownie?
– Jakiś czas temu. Przyjechałem do Paryża, by z nim porozmawiać, polecono mi wrócić na zamek.
– I zapewne chciał pan, by Ferdinand panu towarzyszył, mam rację?
– Tak, choć poprosiłem go o spotkanie głównie po to, by mu powiedzieć, jak bardzo jest mi przykro z powodu śmierci jego syna. Najpierw wysłałem mu list kondolencyjny, ale nie otrzymałem odpowiedzi.
– Dlaczego właściwie interesował się ksiądz Ferdinandem? Ignacio wielokrotnie zadawał sobie to samo pytanie i wciąż nie znajdował na nie odpowiedzi.
– Sam nie wiem, może z powodu przeprowadzonej przez nas kiedyś w pociągu rozmowy o Bogu i Kościele… Profesor mi wtedy zaimponował. Pomyślałem, że jak na agnostyka, pokłada pozazdroszczenia godną ufność w Bogu i w Kościele. Zaskoczył mnie. Zawsze chciałem wrócić do tamtej rozmowy.
– Ferdinand wiele wycierpiał.
– Tak, wiem, co przydarzyło się jego żonie. Pani ją znała?
Inge opowiedziała o swym pierwszym spotkaniu z Ferdinandem i o niewidzialnej więzi, jaka połączyła ich w owych latach spędzonych na poszukiwaniu Miriam. Wspomniała też, jak dowiedzieli się losie wujów Miriam oraz o pani Bruning – dozorczyni kamienicy zamieszkiwanej przez Sarę i Itzhaka – która przyznała, że wydała Miriam policji i widziała, jak ją zabierali.
– Proszę mi wybaczyć to nader osobiste pytanie, ale co pani robiła w owych latach?- Byłam młodą komunistką zaręczoną z komunistą, z którym miałam syna. Moi rodzice, zatwardziali naziści, wyrzekli się mnie. Sara i Itzhak pomogli mi, dali pracę i potraktowali jak człowieka. A jeśli chce ksiądz wiedzieć, jaka była moja postawa wobec hitlerowców, przyznaję, że jestem tylko osobą ocalałą z zagłady: nie rzucałam bomb pod nogi zbrojnym kolumnom, nie zabiłam żadnego nazisty. Nie zrobiłam nic, po prostu ocalałam.
– Nie, nie to miałem na myśli, przepraszam, nie chciałem rozdrapywać starych ran.
– Niczego ksiądz nie rozdrapuje, bo o nic się nie obwiniam. Ignacio nie odważył się zapytać, czy ją i profesora Arnauda łączyło coś więcej niż tylko wspólna niedola, ale Inge i tak domyśliła się, co chodzi duchownemu po głowie:
– Jeśli chce ksiądz wiedzieć, czy było coś między nami, odpowiedz brzmi: nie. Zmysłowość nigdy nie zakradła się do naszego związku. Choć pewnie trudno księdzu w to uwierzyć, przyjaźń między kobietą i mężczyzną jest możliwa.
– Nie przeczę.
– W rozpaczliwej sytuacji, w jakiej się wówczas znajdowaliśmy, żadne z nas nie potrzebowało miłości, w każdym razie nie tego rodzaju miłości. Myślę, że byliśmy sobie bliżsi, niż gdybyśmy poszli do łóżka.
Ignacio spłonął rumieńcem, mimo że w tonie Inge nie było śladu zaczepki.
– A teraz, gdy trochę mnie już pani poznała, jak pani myśli, dlaczego profesor zapisał mi swoje archiwum?
– Nie wiem, na dobrą sprawę wcale księdza nie znam. Ferdinand był zafascynowany kroniką brata Juliana, była dla niego bardzo ważna, z drugiej jednak strony czuł odrazę do hrabiego d’Amisa, który nie pomógł mu w potrzebie. Cóż, trudno się hrabiemu dziwić przecież nie mógł zdradzić Ferdinandowi, ؟e przyjaźni się z mordercami, którzy zakatowali jego żonę. Dlatego właśnie hrabia i jego znajomi nie kiwnęli palcem, by pomóc zrozpaczonemu profesorowi, a ten nigdy nie wybaczył hrabiemu jego obojętności. Zresztą Ferdinandowi nie podobały się również poglądy hrabiego, jego obsesja na punkcie Graala i wiara w przywrócenie Oksytanii niepodległości. Moim zdaniem hrabia liczył, że hitlerowcy pomogą mu oderwać Oksytanię od Francji. Myślę, że wszystko to bardzo Ferdinanda niepokoiło, choć nie dawał nic po sobie poznać; być może miał nadzieję, że gdy przyjdzie co do czego, właśnie ksiądz powstrzyma zapędy hrabiego d’Amisa. Ale powtarzam, to tylko moje przypuszczenia, profesor nigdy mi o księdzu nie mówił.
– Nie kontaktowali się państwo ze sobą po powrocie z Izraela?
– Owszem, zadzwoniłam do niego dwa razy, napisaliśmy też do siebie kilka listów. Jednak Ferdinand słowem w nich o księdzu nie napomknął, bardzo mi przykro. Zresztą wcale nie musiał napomykać, fakt, że jesteśmy przyjaciółmi, nie oznacza, że wiemy o sobie wszystko.
– Mówi pani o profesorze w czasie teraźniejszym, jakby nadal żył.
– Bo dla mnie Ferdinand żyje, zawsze będzie żył.
– Co pani teraz zamierza robić?
– To, o czym zawsze marzyłam i do czego Ferdinand mnie zachęcał: skończę studia, zostanę nauczycielką, podejmę pracę w szkole. Ferdinand był dla mnie bardzo hojny, zapisał mi wszystkie swoje oszczędności i mieszkanie, które sprzedam, skoro sam mi tak przykazał. Wznowię studia, bo nareszcie nie będę musiała się martwić o utrzymanie siebie i syna. Ferdinand prosi w swoim pożegnalnym liście, bym była, a przynajmniej spróbowała być szczęśliwa. Tak naprawdę to właśnie on podarował mi szczęście; niczego nie pragnęłam bardziej jak powrotu na studia, to było moje najskrytsze marzenie.
– Co pani studiowała?
– Filologię niemiecką.
– Będzie pani szczęśliwa, zobaczy pani.
Inge wzruszyła ramionami. Nie wierzyła w szczęście, była tylko jednostką ocalałą z zagłady.
Ignacio pomyślał, jak bardzo różni się od tej kobiety, zaledwie kilka lat od niego starszej, która wycierpiała w życiu więcej, niż on zdąży kiedykolwiek wycierpieć. Poczuł, że ich losy zbiegły się, bo tego właśnie chciał profesor Arnaud.
– Zapiszę pani mój adres, na wypadek gdyby odwiedziła pani kiedyś Wieczne Miasto. Proszę mi też powiedzieć, gdzie mógłbym panią znaleźć, jeśli zawitam do Berlina. Profesor Arnaud mianował nas swymi spadkobiercami…
– I myśli ksiądz, że to nas ze sobą łączy? – zapytała Inge z cieniem ironii w głosie.
– Tak, to mnie chyba z panią łączy. Tak właśnie myślę, a raczej czuję, choć właściwie nie wiem dlaczego. Proszę o mnie pamiętać, jeśli znajdzie się pani kiedykolwiek w tarapatach; zrobię wszystko, by pani pomóc.
– Ale ja nie wierzę w Boga – usłyszał w odpowiedzi.
– Nie pytałem, w co pani wierzy. Dlaczego mi to pani mówi? Inge wstała i wyciągnęła rękę na pożegnanie.
– Widzę, że cierpi ksiądz z powodu śmierci profesora, a niepotrzebnie. Ferdinand umarł, bo życie nie miało już dla niego sensu. Nareszcie odnalazł spokój.
Patrzył, jak zdecydowanym krokiem opuszcza kawiarnię. Pomyślał, że taka kobieta nigdy nie będzie go potrzebowała – ani jego, ani nikogo. Przecież sama mu powiedziała, że ocalała z zagłady więc to, co najgorsze ma już za sobą.
Zadzwonił do ojca Neversa, by się pożegnać.
– Zostań chociaż na kolacji.
– Nie, muszę wracać do Rzymu. Praca mnie wzywa, ojciec Grillo nie może się obejść bez sekretarza. Przy odrobinie szczęścia zdążę na ostatni samolot.
W rzeczywistości Ignacio wolał być sam, by w spokoju przeczytać list od profesora Arnauda.
Szczęście się do niego uśmiechnęło i pozwoliło mu otworzyć list na pokładzie samolotu. Nie bez wzruszenia rozdarł białą kopertę zawierającą kilka kartek zapełnionych drobnym, ścisłym, lecz czytelnym pismem.
Profesor Arnaud tłumaczył, że wszystkie dokumenty i papiery z jego pracy nad kroniką brata Juliana dla niego straciły już znaczenie, ale:
…może pewnego dnia znajdzie ksiądz w nich coś, co pomoże mu zmierzyć się ze skutkami choiych pomysłów hrabiego d’Amisa, choć, jak już księdzu wiadomo, moim zdaniem hrabia nigdy niczego nie znajdzie, bo i nie ma czego szukać. Czuję, że nie należę już do tego świata i dlatego nie obchodzą mnie sprawy żywych, ale ksiądz jest miody, pełen wiary w ludzkość, może więc ksiądz coś dla niej zrobić: proszę walczyć, by nie polała się niewinna krew.
Na przestrzeni wieków przelano morze krwi, a wszystko dlatego, że niektórzy ludzie uważają się za bogów i chętnie sieją śmierć, mając swych bliźnich za istoty człekokształtne pozbawione głosu i duszy. Nie dostrzegają ich, nie wyczuwają ich obecności, ich śmierć jest im obojętna, jeśli tylko służy ich interesom. Dużo krwi przelano również w imię Boga. Trudno o większy paradoks! Co pomyśli Bóg o ludziach, którzy zabijali i zabijają, posługując się jego imieniem? Nie sądzi ksiądz, że Kościół powinien się nad tym zastanowić? I coś z tym zrobić, a jakże. Dlaczego właśnie ksiądz nie wykona pierwszego kroku?
Brat Julian nawoływał co prawda do pomszczenia krwi niewinnych, ale myślę, że lepiej przestać ją przelewać. Nic zmarłym po zemście…
Ignacio nie mógł powstrzymać łez. List profesora Arnauda był czymś więcej niż tylko testamentem – był skierowaną do niego prośbą o działanie, o poświęcenie życia w celu zapobieżenia śmierci niewinnych ludzi. Profesor prosił Inge, by była szczęśliwa, jego – by nadał sens swemu kapłańskiemu powołaniu, sens odmienny, niż sam sobie wyznaczył. Czy zdoła i będzie mógł sprostać temu zadaniu?
Gdy dotarł do Rzymu, była już ciemna noc. Czuł się wyczerpany, mimo to nie mógł zasnąć. Otworzywszy pudło, w którym profesor Arnuad skrzętnie poukładał papiery, ruszył w podróż do czasów, w których żył brat Julian. Dostrzegł palec boży w tym, że jego losy splotły się z losami tego dominikanina wzywającego do zemsty w imieniu niewinnych.