Głupi Jaś nie był wcale taki głupi, jak się wydawało. Znał mowę zwierząt, a tego wieczoru miał w dodatku sadzić kwiaty paproci.
Pracy było wiele, noc świętojańska za pasem. Koniom trzeba przecież rozczyścić kopyta i włos starannie wyszczotkować, a i krówce, i brodatym kozom gnój z raciczek powydłubywać, aby kto nie gadał, że Jasiowa chudoba zaniedbana. Szczególnie martwiła go szkapina Malina, stara i marudna, którą rankiem ochwaciło i teraz wyraźnie kulała na przednią nogę. Wszystko przez to, że dwa dni przed św. Janem padało i za nic nie chciało się Malinie opuszczać pachnącej sianem stajni; mógł jej Jaś mówić, mógł prosić, grozić i zaklinać, ale ona dalej swoje, bo kto by tam słuchał Głupiego Jasia. No i teraz ma. Może zimne okłady coś pomogą, a jak nie, to czeka ją spacer w chłodnym nurcie Czechówki.
Czerwiec wisiał nad światem rozwibrowany i drżący, uderzał do głowy jaśminem i czarnym bzem. Od chat ciągnął miły zapach wygrzanego drewna. Głupi Jaś zagonił stadko gęsi na obejście i wstąpił do karczmy. Łyknął piwa warzonego na najprzedniejszym lubelskim chmielu, młodym, tegorocznym. Pił na zewnątrz, choć w środku nie było o tej porze żadnych gości. Gdy jednak zajdzie słońce, do karczmy napłyną tłumy, więc Jaś nie chciał wnosić tam woni zwierząt. Słońce prażyło. Cięły muchy. Głupi Jaś czuł, że dobrze jest być Głupim Jasiem i mieć w sercu lato.
Dopił piwo i powąchał się pod pachami. Na wieczór trzeba się będzie przebrać. Miał już naszykowaną świeżą lnianą koszulę z pięknymi kwiatowymi haftami i podobne portki, ale len gryzł ciało i Jaś spociłby się na nowo, a kolejnej koszuli na przebranie już nie miał. Postanowił zostać jeszcze chwilę w znoszonych bojówkach i wypłowiałej koszulce jakiejś metalowej kapeli, której nie znał i której nie słuchał.
Pozostało jeszcze porozsadzać kwiaty paproci.
Bo w lubelskim skansenie Głupi Jaś zajmował się nie tylko zwierzętami. Kwiaty zamówiono u rękodzielnika, snycerza spod Biłgoraja, który wystawiał swoje wyroby na jarmarkach w Muzeum Wsi Lubelskiej. Rzeźbił przeważnie ptaki, starych dziadów i smutne świątki, ale w tym roku wydłubał w jasnym lipowym drewnie kwiaty na długich łodyżkach. Może były to przekwitające hibiskusy, może malwy, a może coś całkiem innego; zachwycone kierownictwo skansenu wykupiło wszystkie. Poszukiwanie ich miało być kolejną atrakcją podczas organizowanej co roku nocy świętojańskiej, razem z puszczaniem po wodzie płonących wianków i występami folkrockowych kapel.
Zebrało się tych kwiatów paproci ze dwa tuziny i Głupi Jaś musiał nieźle się nagłowić, by je wszystkie tak poukrywać, żeby podchmieleni uczestnicy mogli je odnaleźć bez trudu, ale nie za wcześnie. Większość Jaś porozsadzał w okolicy stawów na Czechówce, przy moście i obok jazu, bo tam miały się odbywać koncerty. Jeden postawił przy karczmie, kilka na cmentarzu pod drewnianym kościołem na szczycie skarpy, skąd widok na stawy i scenę był najrozleglejszy; i jeszcze w paprotnisku w wąwozie pod dworem, i pod sąsiekami z czerwonej cegły na obrzeżach skansenu, gdzie być może zabłąka się jakaś zakochana para.
Może Głupiemu Jasiowi przyszedł ten sąsiek do głowy, bo sam bardzo pragnął tak się zabłąkać. Nic dziwnego, miał prawo pragnąć: obiecała przecież, że przyjdzie.
Prawdopodobnie była od niego starsza. Zwyczajna, ale Jaś zawsze zwracał uwagę na zwyczajne kobiety. Nosiła okulary, miała włosy o wszystkich kolorach jesieni i żmijowe nadgarstki, szczupłe i wiotkie, z wyraźnymi błękitnymi żyłkami, drewniane bransoletki klekotały na nich niczym kastaniety. To w tych nadgarstkach się zakochał, chyba tak; w tych nadgarstkach i, bardziej banalnie, w szybkim uśmiechu rzuconym przez sklepową szybę.
Pracowała w sklepie ze zdrową żywnością. Jasio do takich sklepów nie chadzał, bo nie miał zbyt wiele pieniędzy. Tamtego dnia jednak, kiedy się do niego uśmiechnęła przez okno, zaszedł i kupił koszmarnie drogi syrop z gruszki i melisy, do tego jakąś dziwną herbatę, która mu wcale nie smakowała, i jeszcze coś, nie pamiętał już co, ale na pewno coś zupełnie zbędnego, bo taki już był głupi, ten Jaś.
Od tamtej pory zaglądał do sklepu co kilka dni i kupował coś, czego nie potrzebował. Wymieniał z dziewczyną przydługie spojrzenia i trochę bezmyślne uśmiechy, rzucał czasem żartem, trochę koślawym, bo żartować Głupi Jaś niezbyt potrafił. Jej to chyba jednak za bardzo nie przeszkadzało.
Głupi Jaś miał zresztą antytalent nie tylko do żartowania, ale i do ubierania się z gustem. Chodził ubrany byle jak i przeważnie się tym nie przejmował. Teraz jednak wydobył trzy ładne koszule, które zostały mu jeszcze ze studiów. Było mu łatwiej w tych koszulach, bo nie czuł się wtedy sobą. To ktoś obcy wchodził w Jasia i flirtował z panią ze sklepu. I to ten ktoś przed kilkoma dniami zapytał dziewczynę, czy nie wybrałaby się z nim do skansenu na obchody nocy świętojańskiej.
Zapytał, a ona odpowiedziała:
— Noc świętojańska? Tak, myślę, że się spotkamy. O zmierzchu, pod tą wielką lipą nad stawem.
Tak powiedziała, staromodnie. O zmierzchu pod lipą. Jak przed wojną, dawno temu. Jasiowi zaszumiało w głowie, jak zawsze, gdy umawiała się z nim jakaś dziewczyna. Bo Jaś, choć głupi, nie zaliczał się wcale do brzydkich.
Z tego szumu i z tej radości zapomniał zapytać o jej imię. Do tej pory bowiem ciągle mówili sobie per «pani» i «pan». Stanowiło to interesującą zabawę, grę, sprawiała im obojgu przyjemność. Jaś, mimo że głupi, potrafił być wyrafinowany. Z drugiej strony, czy może być lepsze miejsce i lepszy czas na poznanie swoich imion niż pod lipą o zmierzchu w noc św. Jana?
Z zadumy wyrwała go biała kózka w czarne łaty, ochoczo zmierzająca przez pokrzywy ku sąsiekowi z zamiarem schrupania tego nowego, osobliwego kwiatu, wyrastającego z kępy paproci. Głupi Jaś ostro nakazał jej wracać do stadka. Bursztynowe oczy kozy z poziomymi kreskami źrenic posmutniały. Pochyliła i przekrzywiła łeb niczym zawstydzony pies, ale Jaś nie miał zamiaru się z nią targować. Koza zarzuciła głową, wyraźnie urażona, ale podreptała z powrotem.
Przez ostatnie dni Głupi Jaś nie raz i nie dwa zastanawiał się, jak będzie wyglądać ta noc, ich noc, jego i dziewczyny o wężowych nadgarstkach.
Być może będzie to tak:
Głupi Jaś przyjdzie wcześniej, ale schowa się w wielkiej dziupli w wypróchniałym pniu lipy. Ona nadejdzie trochę później, gdy cienie zgęstnieją. Jaś będzie przypatrywał się jej długo, długo; i dziewczynie, i jej sukience białej jak światło księżyca, i wiankowi na jej głowie, bo to przecież noc świętojańska. Ona będzie chodzić obok lipy, wte i wewte, i żegotać drewnianymi bransoletami na żmijowych przegubach.
Aż wreszcie Jaś wyskoczy z dziupli i huknie niczym drzewne licho, niczym polny duch, a ona w krzyk. Aleś mnie przestraszył, powie. Spodoba jej się Jasiowa koszula w kwieciste hafty, powiązana na piersi rzemykami, spodobają jej się lniane spodnie i chodaki z łyka, bo wszyscy pracownicy skansenu dostali piękne stroje na ten wieczór. Od stawów sączyć się będzie muzyka, stłumiona przez odległość.
Do sceny stąd daleko, ale Jaś przyszykował w szuwarach nad stawem płaskodenną dłubankę. Pomoże dziewczynie wsiąść do łódki, ujmie wiosło i ruszą w poprzek stawu. A muzyka z każdą chwilą przybierać będzie na sile, taka muzyka, co to uderza do głowy i co pulsuje we krwi, bębny i gęśle, dzika, coraz dziksza; innej muzyki w ogóle nie powinno się grać w noc świętojańską. Kupią piwo w plastikowych kubkach, wypiją szybko, żeby poszło prosto do głowy i nie zalegało goryczą w żołądku, i pociągną pod scenę, do światła, jakby byli ćmami.
Już serca tętnią w rytm muzyki, już ręce w górze, już włosy opadają na twarz, już sukienka wiruje wokół ud dziewczyny, podobna do rozkwitającej malwy. Pot błyszczy na nagich ramionach, na meszku pod niedogolonymi pachami, na dekolcie, w którym wzrok Jasia gubi się śmiało, lecz nienachalnie, bo Jaś jest może i głupi, ale na pewno nie jest chamem. Jej dłonie, jego dłonie; jej oddech, jego oddech; jej usta, jego usta. Ciała poszukują się nawzajem, ciała mają swoją mądrość.
Więc wymkną się spod sceny, ze światła na powrót w noc. Pewnie wypiją jeszcze po piwie albo po dwa, żeby gwiazdy bardziej zawirowały na niebie, żeby ciemność bardziej pociemniała. I puszczą wianek z czarnym nurtem Czechówki, i zaszyją się w paprotnisku pod dworem, gdzie nie zagląda nikt, tylko księżyc. I wsłuchają się nawzajem w mądrość swych ciał, i szczupłe ramiona dziewczyny oplotą mocny kark Jasia, i poznają swoje imiona, by móc je szeptać albo krzyczeć. I trawa będzie pachnieć rosą, a dziewczyna będzie smakować cierpko, jak owoce porzeczki, czy może raczej aronii.
Bo to będzie taka noc.
Wieczór pogłębił się, cienie wydłużyły, a niebo nabrało bizantyjskich barw. Szorstka koszula trochę gryzła, ale gryzła przyjemnie. Głupi Jaś przepatrywał tłum, który zdążył się już zebrać pod stawami na Czechówce. Muzyka już szła, śpiewały grube babki w kolorowych spódnicach, ludowy zespół z Dąbrowicy. Nudno i grzecznie, no ale słońce wciąż nie zaszło, nie czas jeszcze na prawdziwą muzykę świętojańską, muzykę z krwi i ciemności.
Nie zdziwiłby się, gdyby nie przyszła. Tak łatwo było zakpić z Głupiego Jasia, tak łatwo wystawić go do wiatru. Pewnie nawet nie miałby jej tego za złe.
Kiedy więc ujrzał ją wreszcie, serce załopotało mu skowrończo pod samym gardłem. A więc przyszła. Ale bynajmniej nie jako gość.
Krzątała się przy straganie z żywnością, grzejąc w piecu owsiane ciastka, lejąc do kubków chlebowy kwas, podobno z Litwy, i krojąc grube pajdy pieczywa podawanego ze smalcem i kiszonym ogórkiem. Na kilkanaście kroków wokół pachniało chlebem i drożdżami. W ogóle kramów było co niemiara, nie tylko z jedzeniem, ale i z drewnianą albo miedzianą biżuterią, z kosmetykami ziołowymi, z kalendarzami rolniczymi i książkami o wróżbach, czarach i innych rzeczach, których nie ma.
Zbliżył się w tłumie do straganu.
— Co potrzeba? — zapytała i dopiero wtedy go rozpoznała. — To ty! Świetny strój.
— Byłem ciekawy, czy przyjdziesz. — Głupi Jaś pokraśniał.
— No jestem, jak widzisz. — Roześmiała się, trochę zbyt ochryple. — Będę później pod lipą, teraz nie mogę. Masz, zjedz coś. Żebyś nie osłabł. — Podsunęła mu grubą kromkę razowca ze smalcem i dwa razy większą ilością ogórka, niż powinno na niego przypadać.
— Dzięki! Poczekaj, skoczę po portfel…
— Ani mi się waż, nie wygłupiaj się. No, idź. Przepraszam.
Odszedł od stoiska jak w transie. Chleb pewnie był smaczny, ale Jaś nawet nie zauważył, kiedy go zjadł.
Przyszła o umówionej porze. Głupi Jaś już czekał. Wcześniej na chwilę schował się w obszernej dziupli, ale zaraz porzucił pomysł wyskoczenia z niej na dziewczynę, bo wydał mu się jednak szczeniacki i bezdennie durny. Wyskubywał właśnie kawałki próchna z włókien koszuli i nie zobaczył dziewczyny, póki nie przysiadła tuż obok.
— Niezłe przebranie. Należysz do jakiejś grupy rekonstrukcyjnej?
— Dzięki. Nie, wszyscy pracownicy muzeum, którzy biorą udział w dzisiejszej imprezie, dostali na wieczór takie ciuchy.
— Pracujesz tutaj? — zdziwiła się. — Jesteś przewodnikiem?
— Nie. — Wyszczerzył się w uśmiechu. — Pastuchem.
— Serio? — Roześmiała się. Śmiech miała ochrypły i trochę nieładny, ale Jasiowi się podobał. Od kącików oczu dziewczyny biegły promieniste zmarszczki, wyraźne w świetle wieczoru. Naprawdę musiała być o parę dobrych lat starsza od Jasia.
Głupi Jaś udał, że się obrusza. Dziewczyna śmiała się tym głośniej, bo kto to widział, pastuch w dzisiejszych czasach, nie ma już dziś pastuchów, nie, nie, na pewno sobie kpi. Tymczasem nieopodal rozsiadła się grupka ubranych na czarno studentów, zbrojna po zęby w butelki i puszki taniego piwa, oboje odeszli więc w głąb skansenu. I tak im jakoś mijał czas, od słowa do słowa, od uśmiechu do uśmiechu, aż dotarli na tyły niebieskiej chaty, do stajni, gdzie pachniało sianem i zwierzęcym potem i gdzie konie zapadały już w pierwszy sen. Jaś obejrzał kopyto Maliny, nadal obrzęknięte i pulsujące u koronki; jutro trzeba będzie wezwać weterynarza.
Dziewczyna uwierzyła w jego profesję chyba dopiero wtedy, gdy wyprowadził Malinę w noc, powiódł długim zboczem ku strumieniowi, podwinął sobie wysoko nogawki portek i wszedł wraz z kobyłką w ciemny nurt. Klacz lekko zarżała z ulgi. Pozwoliła się nawet poklepać po chrapach, choć przeważnie gryzła.
Tej nocy Głupi Jaś i dziewczyna o wężowych nadgarstkach poznali swoje imiona w paprotnisku pod dworem, gdzie nikt nie zagląda, tylko księżyc. Ale nie wykrzyczeli ich w noc, bo wszystko odbyło się bardzo grzecznie, jak między dwojgiem nieśmiałych nastolatków. Miała na imię Bożena i Jaś powiedział, że ładnie, choć imię to zawsze wydawało mu się brzydkie i pasujące do starej baby. Trudno go winić, bo miłości zawsze zaczynają się od drobnych, wygładzających rzeczywistość kłamstw.
Siedzieli tak na wysuszonym pniu drzewa, pół metra od siebie, rozmawiając o różnych sprawach, tych nieistotnych i tych bardzo ważnych. Niebo przegwieżdżało się nad ich głowami. Świętojańska muzyka szła dołem, nad stawami, bo dwór stał na wzgórzu. Bożena nie lubiła głośnych koncertów, piwa też zresztą nie, więc nie poszli pod scenę. Chyba też wstydziła się trochę, że jej dłonie wciąż czuć kiszonymi ogórkami, i Jaś to dostrzegł, bo choć głupi, potrafił dostrzegać takie rzeczy.
— Ale ci ładnie dłonie pachną — powiedział. — Jeszcze tymi ogórkami, co je kroiłaś.
Bożena rozluźniła się wtedy i Jaś mógł wziąć ją za rękę.
Koncert skończył się, gdy muzycy i widzowie byli mniej więcej jednakowo pijani i ochrona zaczęła powoli wszystkich wypraszać. Bożeny i Jasia nikt nie zauważył i siedzieli jeszcze długo, póki rosa nie zeszkliła się na trawie. Głupi Jaś ofiarował dziewczynie kwiat paproci, obok którego siedzieli przez cały czas, ale Bożena go nie dostrzegła, i to był jeszcze jeden powód do śmiechu, najlepszy z najlepszych.
Wymknęli się ze skansenu przez płot, bo bramy dawno zamknięto. Jaś odprowadził ją jeszcze na nocny autobus i w chłopskim przebraniu powlókł się do domu, a niebo na wschodzie rozmgławiało się już w błękity i biele.
W mieszkaniu w kamienicy przy ulicy Zamojskiej przywitał go tylko Śmierdziel. Kraken też jeszcze nie spał, mimo późnej — a może wczesnej — pory, ale nie pofatygował się do przedpokoju. Szyba w drzwiach jego pokoju błyskała na niebiesko, ze środka dobiegały przytłumione jęki i krzyki. Kraken albo grał, albo oglądał jakieś filmy. Spały za to obie dziewczyny, studentki, zajmujące największy pokój.
— Nie spieszyłeś się — stwierdził Śmierdziel, moszcząc się na krześle w kuchni.
— Przesadzasz. Rzadko wychodzę, to pierwszy raz od nie pamiętam kiedy.
— Masz dziś wyjątkowo kretyńską minę. Wiem, że kolejne razy nastąpią niebawem.
— Ma na imię Bożena. — Uśmiech sam wepchał się na usta.
— Wyruchałeś ją?
— Nie lubię, gdy jesteś tak wulgarny.
— Wiesz, gdzie to mam. Wyruchałeś czy nie?
— Nie powinno się zaczynać w ten sposób. Ona jest inna.
— Jesteś beznadziejny — stwierdził Śmierdziel z głębokim przekonaniem. — Nawet nie będę pytał dalej. Pewnie jeszcze patrzyłeś w gwiazdy. Dziś, w święto rui. Idiota. — Przeciągnął gibkie, śniade ciało, powąchał konserwę, którą Jaś otworzył i postawił na stole; skrzywił się ostentacyjnie. — Błe, sama chemia. Jak ty to możesz jeść?
— Nie częstuję cię, jakbyś nie zauważył. No, spadaj. Chcę usiąść i zjeść. To moje krzesło.
Śmierdziel prychnął, ale ustąpił Jasiowi miejsca.
— Zrobiłem kupę w twoim pokoju — rzucił na odchodnym. — I naszczałem obok butów. Taka sugestia. Rozumiesz. Jak jeszcze raz zastanę brudną kuwetę, naleję ci do środka.
— Przecież to kolej Krakena na sprzątanie twojej kuwety.
— Kraken-sraken. Jak mu kiedyś nasikałem do butów, nawet tego nie zauważył. Tak walą starym serem i skarpetami, że nawet pachniały wtedy lepiej. Dlatego naleję do twoich.
Bożena ze spokojem przyjęła wiadomość, że Jaś jest głupi. Może stało się tak dlatego, że wybrał dobre miejsce i właściwy czas. Opowiedział wszystko na szczycie Wieży Trynitarskiej, po pierwszym pocałunku. Tutaj, z tej ptasiej perspektywy, bliżej było do nieba i mrówcze sprawy świata nabierały lekkości.
Może też Bożena przyjęła głupotę Jasia ze spokojem, bo sama była rozumną dziewczyną i zbliżała się do trzydziestki, a jest to wiek, w którym pewne zasoby życiowej mądrości zaczynają kołatać nawet do najszczelniej zakutych głów.
Słuchała więc uważnie, jak Jaś opowiadał o swoim dzieciństwie w miasteczku na południe od Lublina, szczęśliwym dzieciństwie z matką i ojcem, małym mieszkanku w bloku. Miał też siostrę, ale zmarła zaraz po narodzeniu i Jaś nigdy jej nie zobaczył, pamiętał tylko małą kremową trumienkę, więc siostry nie było zbyt wiele w tej opowieści. W domu było skromnie, ale wystarczająco, by nigdy nie musiał chodzić spać głodny, a to przecież nie jest mało, prawda? Ojciec pracował i matka pracowała, on w zakładzie produkującym chłodziarki, ona — najpierw na kasie w sklepie, potem, gdy zaczęła niedowidzieć — w szmateksie. Dziecko wykształcić przecież trzeba, a oboje wierzyli w czarodziejską moc wyższego wykształcenia, mającego być przepustką do lepszego życia; może dlatego, że żadne z nich nie miało ani jednego, ani drugiego.
Jaś, wtedy jeszcze nie głupi, uczył się przyzwoicie, i choć na wymarzoną weterynarię się nie dostał, poszedł na zootechnikę. A studia, wiadomo, kosztują — chociaż Jaś dorabiał roznoszeniem ulotek i pracował chwilę w sklepie zoologicznym, a po maturze pojechał do Niemiec zbierać ogórki, to i tak było mało i mało. Ojciec zaczął więc w wakacje dorabiać przy pracach rolniczych, bo mężczyźni z maleńkich miasteczek potrafią różne rzeczy.
I tak się jakoś złożyło, że upał, że sierpień, że pył i zaduch, bo ojciec robił przy sieczkarni. Zrobiło mu się na chwilę duszno, więc wyszedł się przewietrzyć, potem wrócił jeszcze na moment do środka, a potem karetka zabrała go do szpitala i zanim ktokolwiek zdążył się zdziwić albo przestraszyć, trzeba go było pochować. Może zawał, może zator albo może zakrzep, a zresztą jakie to teraz miało znaczenie. Był chłop, nie ma chłopa, a taki był silny, byk, nie człowiek; tak potem mówili.
Jaś zbierał wtedy w Niemczech te pieprzone ogórki. Póki nie wrócił, matka nic mu nie powiedziała, bo znała go jak nikt na świecie. I może zrobiła dobrze, a może zrobiła źle, ale taka to już była kobieta, bo takie bywają w maleńkich miasteczkach. Z początku jej syn przyjął wszystko spokojnie. Dopiero po tygodniu czy dwóch coś się w Jasiu urwało.
Miał jakieś egzaminy poprawkowe we wrześniu, ale nie podszedł do żadnego. Coś czarnego rozsiadło mu się w głowie i zjadało od środka, aż zjadło niemal doszczętnie i z Jasia pozostało samo zewnętrze. Rozpięta na szkielecie skóra, włosy, trochę mięsa. Ale poza tym nic.
Tak to Jaś został Głupim Jasiem, bo nie można być mądrym, kiedy coś zje człowieka od środka. Spędził jakiś czas w specjalnym domu, w którym nigdy nic się nie działo, jakby znajdował się poza światem. Może ten dom był tylko snem. Czasem jednak wydawało się, że to cały świat jest jedną wielką obłąkańczą ułudą, bo nic w nim do niczego nie pasuje i takiego świata nie może być albo być nie powinno; i że tylko specjalny dom dla głupich ludzi jest prawdą, a wszystko poza nim — jeden majak.
Przepisali mu tam leki, a po pewnym czasie wypuścili. Łykał tabletki i czerń nie wracała; może zresztą nawet nie dlatego, że bała się tych tabletek, lecz dlatego, że w Jasiu nie pozostało już nic, co warto by zjadać.
To było przed dwoma laty. Jaś nie podjął już studiów; próbował, ale wiedza jakoś nie chciała się trzymać jego głowy, jakby powierzchnia mózgu wyschła na żwir. Szukał chwilę pracy, aż jakoś trafił mu się ten skansen. Najniższa krajowa. Akurat tyle, żeby przeżyć i żeby było na leki. Od świtania do zmierzchania, lato czy zima. W sam raz dla Jasia. Takiej pracy było mu trzeba.
Matce powiedział, że jest opiekunem zwierząt. Brzmiało to o wiele lepiej niż pastuch, a matka sprawiała wrażenie dumnej, że jej syn mimo głupoty jakoś sobie radzi. Ale nie odwiedzała go w Lublinie, bo puchły jej nogi i źle znosiła podróże, i pewnie tak było lepiej.
Trzech rzeczy Głupi Jaś Bożenie nie opowiedział.
Jednej — że za każdym razem, ilekroć wracał ze swojego miasteczka do Lublina, na studiach czy potem, matka odprowadzała go na przystanek i dyskretnie, tak, by nikt nie widział, kreśliła mu na czole znak krzyża. Puchnące nogi puchnącymi nogami, ale szła zawsze. Czy upał, czy deszcz, czy mróz, taki, jaki bywa jedynie na wschodzie — szła. Czekała potem, oparta o starą, sękatą lipę obok przystanku. Jaś odjeżdżał i tak ją widział — mała, brzydka i pomarszczona figurka, jak wyrzezana z kawałka ciemnego drewna. Matka.
Drugą rzeczą, o której Głupi Jaś nie wspomniał, był strach. Strach przed tym, że przestanie sobie radzić i że coś się w nim złamie na nowo, strach przed chorobą matki i kosztownym leczeniem, bo matka wchodziła już w ten wiek, w którym nawet najzdrowsi chorują, strach, że w skansenie przestaną go potrzebować i znajdą kogoś na jego miejsce, a co innego mógłby taki Głupi Jaś robić. Takie strachy, zwykłe strachy, przyczajone gdzieś pod sercem, do których nikomu nie trzeba się przyznawać.
Żeby strachy nie uderzały zbyt często do głowy, Jaś czytał książki. Śmierdziel zaglądał mu niekiedy przez ramię i kazał, by poczytał trochę na głos, ale zawsze potem odchodził zniechęcony. Jaś twierdził, że czytanie pozwala oswoić życie, pozwala dowiedzieć się, czym ono naprawdę jest. Kocur prychał na to zniecierpliwiony. Po co czytać, jak ktoś walczy, zmaga się z czymś, je i dupczy, skoro można robić to samemu? Życie można poznać tylko żyjąc, i życie to walka, zmaganie się, jedzenie i dupczenie, koniec kropka. Czytanie jest dla tchórzy.
No więc właśnie. Trzecią rzeczą, o której Jaś nie napomknął ani słowem, była mowa zwierząt. Nie mógł sobie przypomnieć, czy poznał ją w domu dla głupich ludzi, gdzie wiele rozmawiał z ptakami w ogrodzie, czy było tak już wcześniej. Czasem wydawało mu się, że znał ją od zawsze, ale dopiero pobyt w odosobnieniu pozwolił mu zrozumieć ją lepiej. Oczywiście w specjalnym domu również nikomu się nie przyznał; tylko panie sprzątaczki nie mogły się nadziwić, że gołębie nie srają na parapet jego pokoju.
Taka to była Jasiowa historia, ta opowiedziana i ta nieopowiedziana.
Kiedyś przyśniło się Jasiowi, że jest kotem. Była noc, a on chodził po świecie. Chodził szczytami płotów i po dachach, i szło mu to tak naturalnie, że sam się sobie dziwił, że dotąd tego nie robił. Mógł się wspiąć, gdziekolwiek chciał, mógłby wspiąć się nawet do samego nieba, tyle że ziemia wydawała się znacznie ciekawsza. W niebie nic na kota nie czeka, kot jest stworzeniem ziemi i ciemności, nocnych szelestów i cichej śmierci. Cały mieści się w swoim ciele i dusza stanowiłaby dla niego zbędny balast.
W tym śnie Jaś nie miał duszy. Kończył się tam, gdzie jego pazury, gdzie koniuszek ogona i czubki uszu. Każdy ruch i każdy krok napawały go pełną zadowolenia przyjemnością i mógłby tak iść i iść dla samej rozkoszy ruchu. Nie czuł w sobie żadnego strachu i żadnej obawy i wydawało mu się, że waży niewiele więcej niż powietrze, że sam jest tylko zawirowaniem w przestrzeni, niczym innym. Nawet nie przypuszczał, że ludzkie lęki mogą być takim ciężarem. Nie ma od kota istoty bardziej z tego świata.
Miasto wzywało, szumiało w noc rozpiętą pod rudym niebem.
Jaś w kocim ciele przemykał z gracją po podwórzach i zapuszczonych ogrodach na tyłach kamienic. Wciskał się przez uchylone lufciki do piwnic po jednej stronie obcych domów, a wychodził z drugiej, gdzie nieznana ulica nęciła nowymi możliwościami. Znaczył teren moczem. Mordował małe, lękliwe stworzonka, wiodące swe nędzne żywoty tylko w tym celu, by zginąć w jego pazurach. Tłukł się z innymi kocurami i kopulował po wielokroć z chętnymi, rozmiauczanymi kotkami oraz z tymi, które nie wiedziały, że są chętne.
Był kotem.
Kiedy się zbudził, czuł się niezdarnie w ludzkim ciele. Bożena spała u jego boku, odziana jedynie w cieniutką warstwę potu i jej własny kobiecy zapach, ziemisty i ciężki. Migdałowy zaduch miłości skraplał się na szybie okna.
Dusza na powrót weszła w Jasia i zaczęła na nowo uwierać. Gryzła starymi lękami, tymi, o których nie wspomniał nigdy Bożenie; gryzła i nowymi. Bo Głupi Jaś był już z Bożeną dość długo i czuł, że nie może sobie dłużej pozwalać na bycie Głupim Jasiem. Życie we dwoje kosztowało więcej niż życie w pojedynkę, bo tak zawsze bywa. Rozumiał coraz wyraźniej, że to, co było wystarczające dla jednego Głupiego Jasia, to o wiele za mało dla Jana — ojca rodziny. I kiedy budził się nocą i widział przy sobie Bożenę, czuł, że inaczej się nie da. Że obecna tymczasowość nie może trwać wiecznie. A gdy przeminie, nie zostanie wtedy Jasiowi nic, zupełnie nic, czego mógłby się złapać.
Nie mógł już dłużej być Głupim Jasiem, paść krów i koni i robić zimnych okładów na ochwacone kopyta. Musiał znaleźć sposób, by zmądrzeć, i musiał znaleźć inną pracę.
W ciemnościach nocy obie te rzeczy wydawały mu się właściwie jednym i tym samym.
— Aleś ty głupi, Jasiu — śmiała się Bożena, kiedy kilka dni wcześniej spróbował w świetle dnia zwierzyć się jej z ciężarów swojego serca. — Przecież nie jest nam bardzo źle. Są tacy, co mają gorzej. Nie chcę, byś zmieniał pracę. Przecież widzę, że ci w niej dobrze. A ja cię kocham takiego głupiutkiego.
Ale Jaś wiedział swoje. W dodatku Kraken nie raz i nie dwa powtarzał mu, że kobiety myślą zupełnie co innego, niż mówią, a Kraken na pewno już tam dobrze wiedział, tyle ich się przewijało przez jego pokój. No i która kobieta chciałaby naprawdę takiego Głupiego Jasia, no która?
Żałował, że nie może być kotem.
— Można to łatwo zmienić. — Śmierdziel otarł się rankiem o jego łydki. Przytył w ciągu ostatniego roku, między tylnymi łapami urosła mu kula tłuszczu. Bożena rozpieszczała go jak mogła i ilekroć odwiedzała Jasia, przynosiła ze sobą kocie frykasy.
— Słucham?
— Nie ma nic trudnego w byciu kotem. Każdy może się tego nauczyć.
— Nie da rady tak po prostu zostać kotem. Kotem się rodzi.
Śmierdziel wskoczył na parapet. Zerknął chytrze na Jasia.
— Może tak — powiedział. — Może nie.
Kocur zabrał się do starannej toalety. Głupi Jaś znał Śmierdziela dobrze, więc cierpliwie patrzył, jak kot wylizuje sobie boki i grzbiet, jak ślini łapę i czyści swój nieładny, łasiczy pysk. Miał zamiar jeszcze wylizać swoją wielką, włochatą mosznę, czym zawsze doprowadzał Jasia do wściekłości, a Bożenę do pensjonarskiego chichotu; ostatnio jednak, z racji tuszy, trudno mu było sięgnąć we właściwe okolice, zrezygnował więc.
— Noc świętojańska za pasem. Stary Lublin to miasto tajemnic. Niejedno możesz znaleźć na kocich ścieżkach, jeśli odważysz się na nie zapuścić. Jest takie miejsce — podwórze, dziwne podwórze, wysoko ponad ulicą Kowalską. Nie można się tam dostać zwykłymi ludzkimi drogami. Wszystkie drzwi i wszystkie bramy dawno zamurowano. Od lat dziczeje ono i zarasta ciemnością jak brodatą pleśnią. Ludzie zapomnieli o tym miejscu, ale koty wiedzą i pamiętają. Raz do roku, w najkrótszą noc, paprocie porastające skruszałe mury zakwitają. Mienią się te kwiaty blaskiem, aż kłuje w oczy. Jeśli kto zerwie taki kwiat i wypowie życzenie, spełni się ono w najbliższym czasie.
— Każde życzenie?
— Niektórzy w ten sposób stali się kotami. — Śmierdziel wbił w Jasia natarczywe spojrzenie. — Porzucili swoje ciasne, poplątane dusze. Zostawili za sobą swoje pogmatwane sumienia. Nie jest to znów takie trudne.
— Nie potrafiłbym być kotem.
— Twój wybór. Nikt nie każe ci nim być. Idiota.
— Te koty — one nie zrywają kwiatów paproci dla siebie?
— A jakie życzenie może mieć kot? Bycie kotem to jedyne pragnienie jego serca.
Głupi Jaś nic nie odpowiedział. Wrócił do łóżka, ale nie mógł zasnąć, bo jego serce miało wiele pragnień.
Największą trudność sprawiło Jasiowi przekonanie Bożeny, by spędzili noc świętojańską oddzielnie. Było nie było, przypadała wówczas rocznica ich pierwszego prawdziwego spotkania. Nie rozumiała z początku nic a nic. Jaś, który był głupi i nie potrafił kłamać, powiedział jej więc prawdę:
— Idę poszukać kwiatu paproci. Wiem, gdzie go znaleźć.
— Znaleźliśmy jeden rok temu. — Bożena zdjęła z półki, z honorowego miejsca, kwiat z lipowego drewna.
— Ale wiem już, gdzie rosną prawdziwe.
— Ten jest wystarczająco prawdziwy. Przyniósł nam szczęście. Zresztą, jak chcesz. Pójdę z tobą.
— Muszę iść sam — zmieszał się Jaś.
— Nie rozumiem. Dlaczego?
— Bo to życzenie ma być dla ciebie niespodzianką.
Machnęła ręką, ale więcej nie drążyła. Być może miała z tym coś wspólnego inna Jasiowa niespodzianka, która błyszczała na serdecznym palcu Bożeny. Głupiemu Jasiowi jakimś cudem udawało się co miesiąc zaoszczędzić niewielką sumę pieniędzy, aż uzbierał tyle, ile trzeba. Kamień w pierścionku był niewielki i sztuczny, ale radość Bożeny jak najprawdziwsza.
Może więc przez wzgląd na ten pierścionek i na tę radość nie naciskała na wspólne spędzenie najkrótszej nocy w roku.
W sam świętojański wieczór po ciemniejącym niebie toczą się grzmoty, a powietrze ma posmak soli. Trakcja trolejbusu trzaska i sypie iskrami na skrzyżowaniach, gdy Jaś wraca od Bożeny do siebie.
Śmierdziel czeka już w bramie kamienicy przy Zamojskiej. Ruszają razem ulicą pod górę, w stronę Starego Miasta. Domy spoglądają na nich smutnymi oknami, zliszajowaciały tynk łuszczy się z fasad płatami. Miasto zdaje się wyludnione, nieliczni przechodnie suną po chodnikach niczym smętne duchy, z rzadka przemknie samochód. Studenci powyjeżdżali już na wakacyjną przerwę, w najpiękniejsze miesiące roku Lublin zawsze pustoszeje.
Wkrótce kocur odbija w bok, za katedrę, przypominającą jakieś uśpione w mroku przedpotopowe stworzenie; wydaje się, że gruchoczące w powietrzu grzmoty dobywają się z jej trzewi. Za katedrą ciągnie się Podwale — wąska, brukowana uliczka, z obu stron otoczona parterowymi domami z kamienia. W głębi, daleko, świeci jedna jedyna latarnia.
Ale Śmierdziel nie wiedzie Jasia w tamtą stronę. Skręca w mroczne, woniejące stęchlizną i kiszoną kapustą podwórze, na którego tyle wznosiła się ceglana ściana. Mur zdaje się podtrzymywać napierające od północy wzgórze Starego Miasta. Lublin leży bowiem na siedmiu wzgórzach i w siedmiu wąwozach. Bez wysiłku Śmierdziel wskakuje na ten mur; Jaś musi wgramolić się na kompostownik i podciągnąć z wysiłkiem.
Dalej pod szczyt przez gęstwę jarzębin i jaśminów. Zalane złocistym światłem Stare Miasto zwiesza się masywnymi bryłami kamienic i kościołów.
Umorusany ziemią i podrapany gałęziami Jaś wdrapuje się na szczyt, na rozświetlony latarnianym blaskiem Plac Po Farze. Tutaj ludzi jest więcej, nawet późną nocą, bo tu bije serce miasta. Z na wpół uchylonych drzwi knajp snują się korzenne i tytoniowe wonie.
— Nie mogliśmy dojść normalną drogą? — sapie zdyszany Jaś.
Śmierdziel nie zaszczyca go nawet prychnięciem i prowadzi w poprzek placu ku nisko sklepionej bramie, otwierającej uliczkę Ku Farze, igielne ucho Starego Miasta, tak wąską, że idąc nią, można dotknąć obu ścian wyciągniętymi rękami.
Potem w bramę, na śmierdzącą kotami i pleśnią klatkę schodową. Stopnie, wygładzone czasem i tysiącami stóp, skrzypią i trzeszczą przy każdym kroku. Jaś i Śmierdziel mijają rozsiane bez ładu i składu drzwi i okna w głębokich wykuszach, przez które pada rudawa poświata nocy. Na parapetach stoją niekiedy butelki po piwie, ale cały dom sprawia wrażenie, jakby jego mieszkańcy posnęli albo umarli.
Kot wyprowadza Jasia na wąski balkon ponad ciemną studnią podwórka. Kolejne balkony wyrastają ze ścian obok siebie niczym huby. Z najniższego balkonu skaczą razem na kolejny, i jeszcze jeden, coraz wyżej i wyżej, aż obaj docierają na dach. Krok Głupiego Jasia staje się pewny, a ruchy kocie, i wszystko przypomina sen.
Między okopconymi kominami i kalenicami Jaś przestaje się bać wysokości, choć wysokość ta jest znaczna — kamienice starego Lublina zdają się wyrastać jedna z drugiej i uliczki w dole wyglądają na bardzo, bardzo odległe. Jeszcze jeden dach, jeszcze jeden załom — i Głupi Jaś dostrzega na podwórzu poniżej rdzawy blask, jak próchno świecące w martwej wierzbie.
— Już niedaleko — mruczy Śmierdziel.
Niedaleko, bo wystarczy teraz już tylko zejść zewnętrzną klatką schodową. Rudy blask sieje się na dnie, z każdą chwilą mocniejszy. Taką barwę ma księżyc, gdy wschodzi w letnią noc.
Podwórze z trzech stron ograniczone jest wymarłymi kamienicami, do których zaglądają tylko koty i wiatr, a po czwartej znajduje się spękany mur, z tej perspektywy niski, ale od ulicy opadający kilkanaście metrów ku Kowalskiej. Z kruszejącego bruku podwórza wyrastają paprocie i młode brzózki. Jeden gaj. A w tych paprociach wielkie, rozognione kwiaty prószą blaskiem cały ten blask, wabiąc ćmy z okolicy.
Kwiaty przypominają trochę róże, ich rozpłomienione płatki, ostre na brzegach jak żyletki, układają się w skomplikowane, fraktalowe wzory. Od patrzenia na nie boli głowa. I jest ich wiele, tak wiele, że dałoby się obdzielić życzeniami cały Lublin.
Ale Głupi Jaś ma tylko jedno życzenie, więc wypowiada tylko je i zrywa tylko jeden kwiat, kalecząc przy tym palce do krwi.
Kwiat pulsuje i wije się w jego dłoni jak żywa istota, i nagle okręca się wokół nadgarstka, pali żywym ogniem, a korzenie wpijają się głęboko i boleśnie w ciało na przedramieniu, jakby chciały wyssać z niego krew i soki. Jaś odrywa go z lękiem i obrzydzeniem, ale drobinki korzenia zostają głęboko. Czuć, jak pełzną pod skórą, jak wędrują w stronę serca, by wrosnąć w nie na dobre.
Tak to Głupi Jaś znajduje swój drugi kwiat paproci.
Kwiat postawili w wazonie na oknie. Jego blask nieco przygasł i zmatowiał, ale kwiat nie usychał ani nie gnił, choć mijał miesiąc za miesiącem. Bożena wymieniała połowę wody raz na tydzień, czasem dosypała odżywki do kwiatów ciętych. Musiała to robić, bo Janek przeważnie nie miał na to czasu.
Bożena zastanawiała się niekiedy, czy to w ogóle prawdziwy, żywy kwiat. Przypominał bardziej piękny i kosztowny przedmiot ze szkła. Przypatrywała mu się często, bo stał na parapecie w salonie mieszkania, które Bożena wynajmowała z Jankiem.
Mieszkanie było nieduże, ale słoneczne i estetycznie urządzone, w nowym budownictwie. Na początku, gdy Janek nie patrzył, Bożena kładła się na panelach, bo ciepło w tym mieszkaniu brało się wprost z podłogi, i było to przyjemne uczucie. Jakby leżało się na nagrzanym od słońca kamieniu.
Wstawała potem zawstydzona, ale niepotrzebnie — Janek nie mógł tego zauważyć, bo rzadko bywał w domu. Sprzedawał teraz premiksy i dodatki paszowe dla świń i drobiu, od fermy do fermy, całe dnie w trasie. Wracał do domu zmęczony i nie miał zbyt wiele ciekawych rzeczy do powiedzenia; na pewno nie tak ciekawych, jak dawne opowieści o szkapinie Malinie i jej ochwacie. Ale większość ludzi wykonuje pracę, o której nie da się powiedzieć zbyt wiele ciekawych rzeczy, choć można niekiedy udawać, że jest inaczej. Nie narzekała więc, choć Jasia było mało, coraz mniej.
Pracowała dalej w sklepie ze zdrową żywnością, na którą wreszcie było stać ich oboje. Kiedy wracała, czekał na nią Śmierdziel, którego Janek zabrał z brzydkiej i ciasnej klitki w kamienicy przy Zamojskiej. Kocur, wykastrowany, roztył się wkrótce ponad jakąkolwiek miarę, a dnie spędzał na wylegiwaniu się na ciepłej podłodze, ale zawsze była to jakaś obecność i bez niego w mieszkaniu wyłaby pustka.
Bożena czekała na Jasia do późnego wieczora, czasem czytając, czasem przeglądając internet, a czasem po prostu leniwie głaszcząc rozmruczanego Śmierdziela. I kiedy tak wsłuchiwała się w ciszę, ciętą na kawałki miarowym tykaniem zegara, jej wzrok szukał kwiatu paproci. Nie tego nowego, siejącego z parapetu krwistą łuną, lecz tego z ich nocy świętojańskiej, sprzed ponad półtora roku.
Stał, nie rzucając się w oczy, na półce z książkami. Białe drewno nabrało z czasem w paru miejscach odcienia miodu. Kiedyś Bożena próbowała zmyć te przebarwienia wodą z mydłem, ale pociemniały od tego jeszcze bardziej. Pomyślała wtedy, że wszystko na świecie żółknie i można nigdy nie powrócić do bieli; i że pewnie musi w tym być jakaś większa i trudniejsza mądrość, skoro świat urządzony jest w taki sposób, ale nie potrafiła sobie odpowiedzieć jaka.
Janek liczył samochody mijające stację benzynową. Sączył ze styropianowego kubka kawę, drogą, niesmaczną i kwaśną, zagryzał maślanym rogalikiem i przyglądał się, jak czas przepływa mu przed oczami, a sekundy kapią, nie pozostawiając po sobie najlżejszego osadu wspomnień. Zmierzchało.
Właściwie to mógł już być w drodze do domu, może nawet w samym domu. Właściwie to mógł pić o wiele lepszą kawę w towarzystwie Bożeny. Tak naprawdę to nie miał na żadną kawę ochoty. Było to jednak jego małe, prywatne zwycięstwo nad światem — nie musieć obracać w palcach każdej złotówki, tylko móc zamówić kawę i przyschniętego rogalika, i może jeszcze colę na drogę, i zapłacić za wszystko tyle, ile dawniej mógł wykorzystać na cały dzień. Bożena nie zapyta i nie powie nic, jeśli wróci do domu później niż zwykle; rejon jego firmy był przecież rozległy, Lubelszczyzna, Podkarpacie i spory kawał Świętokrzyskiego.
Zastanawiał się, czy mógłby pić tę kawę, gdyby nie kwiat paproci. Ostatecznie nie przyniósł mu przecież takiego powodzenia, na jakie liczył, gdy już przestanie być głupim. Żyło mu się jednak przyzwoicie i normalnie, a to więcej, niż był przyzwyczajony. Okupował to wszystko brakiem czasu, ale tego przecież nie uwzględnił, wypowiadając życzenie, nie mógł więc żywić do kwiatu pretensji o jego realizację.
Zawsze, gdy jego myśli biegły ku kwiatowi paproci, czuł łaskotanie wokół serca. Korzenie, które wniknęły w nie ostatniej nocy świętojańskiej, powrastały głęboko w tkankę i trzymały mocno.
Kiedy dumał nad kubkiem kawy, przyszła jeszcze Jasiowi do głowy myśl o matce. Ostatnio często o niej myślał. Kiedy odwiedził ją jakiś czas temu, wydawała się bledsza i bardziej wysuszona. Samo mieszkanie również wyglądało, jakby się postarzało i nie miało już na nic ochoty, jakby nic już w tym miejscu nie miało się wydarzyć, i Janek nie lubił odwiedzać domu, w którym się wychował.
— Dobrze się czujesz? — pytał matkę.
— A dobrze jak na te lata — mówiła. — Starość jest starość.
— Powinnaś pójść do lekarza.
— A co mi lekarz pomoże? Mów lepiej, co u ciebie; weźmiecie wreszcie ten ślub?
I tak to szło. Rozmowa jak ze snu. Matka wydawała się Jankowi na wpół obca, milczenie rosło między nimi. Nie mieli o czym rozmawiać.
— To ja już będę szedł.
— No to idź, synuś, tylko cię pobłogosławię.
— Nie wygłupiaj się, mamo.
To był dobry ranek. Może dlatego, że Janek wziął urlop, a zdążył już zapomnieć, jaką radość daje wolny dzień, taki dzień do przeżycia jak się chce, od rana do wieczora. Bożena wychodziła do pracy dopiero po południu i ranek spędzili w rozkopanej pościeli, odkrywając, że nie odkryli jeszcze wszystkiego, co było do odkrycia. Potem bili się poduszkami i Bożena piszczała, że Janek jest Głupim Jasiem, co było miłe, bo on sam już od dawna nie czuł się głupi. A jeszcze później zaparzyli kawę, której aromat wiercił aż w zatokach, dobrą kawę, od której serce nabierało mocnego, ciemnego rytmu.
To był dobry ranek aż do chwili, gdy do drzwi zapukało dwóch policjantów z informacją o śmierci matki Janka. Zmarła prawdopodobnie przed kilkoma dniami. Nikt z sąsiadów wcześniej nie zareagował, bo matka była skryta i niewiele rozmawiała z ludźmi, nikt nie zauważył, że starsza kobieta nie wychodzi z mieszkania. Dopiero gdy na klatce schodowej zaczęło śmierdzieć, ktoś powiadomił administrację, administracja policję, policja weszła do środka, no i tak to było.
Nie zobaczył ciała matki. Nie zezwolono mu na to ze względów sanitarnych. Tylko trumna, chłodna, lakierowana. Na pogrzebie garstka ludzi. Do komunii nie przystąpił; chciał przez moment to zrobić, bo po co mają ludzie gadać, i tak pewnie gadają, a jemu było pod tym względem wszystko jedno; słowo «świętokradztwo» brzmiało niezbyt poważnie, było dobre dla Głupich Jasiów, nie dla niego. Coś jednak osadziło go na ławce w kaplicy, jakby żelazna ręka z nieba przydusiła go do ziemi. Potem poszło szybko, trumnę spuszczono do betonowego dołu, ksiądz sypnął garść ziemi, odtrąbiono Być bliżej ciebie chcę, i tyle. Jak ze snu.
Z początku Janek planował zajrzeć jeszcze do mieszkania, ale nie zajrzał, bo gdyby to zrobił, mógłby przebudzić się z tego snu, mógłby rozwiać szarą mgłę oblepiającą mózg. A tego się bał. Zbyt wiele rzeczy w jego życiu przypominało teraz sen.
Kiedy wyjeżdżał z Bożeną z rodzinnego miasteczka, minął przystanek, na którym zawsze żegnała go matka. Pamiętał dobrze: oparta o starą, sękatą lipę, mała, brzydka, pomarszczona figurka, jak wyrzezana z drewna. Nie mógł się powstrzymać. Zaparkował samochód kilkadziesiąt metrów dalej, włączył awaryjne, wysiadł, zbliżył się do drzewa. Odszukał dłońmi miejsce, o które zawsze opierała się matka. Sucha kora brudziła dłonie i łuszczyła się pod palcami.
I Janek zgiął się wpół, i płakał, i płakał, i płakał, a w środku działy mu się rzeczy nie do opisania.
Dużo czasu zajęło Jankowi, zanim wszystko w swoim wnętrzu poukładał na nowo. Musiał przetłumaczyć sobie, że to nie jego wina, że dbał o matkę, jak potrafił, że nie mógł jej na siłę zawlec do lekarza, bo nie była dzieckiem, że miał przecież pracę i nie był w stanie być przy matce tak często, jak by chciał. Trzeba czasami oszukiwać siebie, aby jakoś żyć. Na szczęście miał przy sobie Bożenę, bo to zawsze dobrze robi, gdy ktoś bliski utwierdza nas w naszych kłamstwach. Gdyby nie ona, Janek mógłby zgłupieć na nowo.
Pracował jeszcze więcej, bo praca też pomaga. Szara droga i wyprany z barw, pofałdowany horyzont, podobny do brudnej pościeli; szumiący spokojnie silnik; w radiu kretyńska muzyka dla półgłówków. To wszystko są dobre lekarstwa. Brał dłuższe trasy i niekiedy nocował w przydrożnych hotelikach, serwujących na śniadanie nieodmiennie jajecznicę i parówki. Obcość tych miejsc go uspokajała.
Gdy wracał do domu, wpatrywał się przed snem w kwiat paproci na parapecie. Płatki tliły się jak żar ogniska i rozjarzały mocniej, kiedy w nie dmuchał. Dobrze, że miał ten kwiat. Gdyby nie on, musiałby wciąż być Głupim Jasiem, biednym pastuchem doglądającym krowy.
W takie wieczory Śmierdziel pakował swoje rozlane cielsko na Jankowe kolana, domagając się pieszczot. Mruczał i przyjemnie grzał, ale nie odzywał się od dawna. Pewnie zresztą nigdy nie mówił, pewnie była to po prostu część choroby, głupoty, z której Janek wyleczył się już dawno.
I to właśnie w taki wieczór, gdy życie wydawało się już dobrze poukładane, wszystko rozsypało się w kilka chwil.
Zaczęło się od kociego ciężaru i ciepła na kolanach. Nagle Śmierdziel, znudzony nadmiarem pieszczot, dał susa na parapet. Stuknęło, zagrzechotało, i Jaś ujrzał kwiat paproci wysmykujący się z wywróconego wazonu.
A potem brzdęk, srebrzysty, wibrujący w powietrzu długo, bardzo długo, jak dźwięk kamertonu. Ruda łuna prysła.
Janek, oniemiały, wpatrywał się w rdzawy pył na podłodze. Wszystko, co pozostało z kwiatu. Woda lała się z przewróconego wazonu, ciurkała z parapetu. Śmierdziel przyglądał się temu z miną, która nic nie wyrażała.
— Ty sukinsynu… — szepnął Jaś. — Celowo to zrobiłeś!
Chwycił kota za kark, cisnął nim o ziemię, kopnął. Śmierdziel stęknął głośno, nawet nie miauknął. Jaś przeraził się tym, co zrobił, i z tego strachu kopnął jeszcze raz. Śmierdziel dał drapaka pod szafę. Dyszał z szeroko otwartym pyskiem.
I dopiero wtedy Jankowi wydało się, że coś usłyszał. Wciąż jeszcze czuł koci ciężar i ciepło na kolanach.
Kiedy Bożena wróciła z popołudniowej zmiany, wystarczył jej jeden rzut oka: na Śmierdziela pod szafą, na Janka całego spiętego w fotelu, na pozostawiony pod oknem szklany mak. Kot wciąż robił bokami i co jakiś czas krztusił się, jakby chciał zwrócić kłaczek. Z pyska zwisało mu pasemko białej śliny.
— Cały wieczór tak dyszy — rzekł Janek, ale Bożena spiorunowała go wzrokiem i pożałował, że się odezwał. Wiedziała. Wyczytał to z jej oczu i z tonu, jakim rzuciła:
— Jedziemy do weterynarza.
Na wieczornym weekendowym dyżurze zastali młodą lekarkę, no bo kto ma w końcu brać wieczorne weekendowe dyżury, jak nie młodzi. Drobna, ładna, szybka w ruchach. Może Janek by i o niej fantazjował, gdyby spotkał ją w innych okolicznościach, na szczepieniu czy odrobaczaniu. Ale nie teraz, bo lekarka też wiedziała.
I im bardziej Janek kręcił, że nie widział, że kot pewnie spadł, że się potłukł — tym bardziej wiedziała. Jan bowiem, choć zmądrzał, wciąż nie nauczył się naprawdę kłamać.
Lekarka osłuchała Śmierdziela, zajrzała do oczu, do pyska i pod ogon. Śluzówki jak porcelana, powiedziała. Jaś nie do końca wiedział, co to znaczy, ale zrozumiał, że jest źle. Zdjęcie rentgenowskie przyniosło diagnozę — pęknięta przepona, złamane trzy żebra, podejrzenie złamania kolejnego, w jamach ciała płyn, prawdopodobnie krew.
Śmierdzielowi założono wenflon, dostał mieszankę przeróżnych leków i trafił do komory tlenowej. Z początku nawet mu się poprawiło, przestał dyszeć, uspokoił się, przycupnął z grzbietem w rogalik. Minęło może pół godziny, gdy znów zaczął się dusić, łeb wyciągnięty w przód, szyja wyprężona jak u żyrafy, oczy wielkie, jakby najadł się wilczej jagody. Lekarka wpakowała mu do tchawicy długą rurkę, powiedziała coś na temat otłuszczenia pogarszającego rokowania. Z rurki pociekł spieniony, różowy płyn. Śmierdziel leżał na boku, a w przyćmionych oczach błyszczał strach, bo gdy kot umiera, umiera na zawsze, i nie ma dla kota ani nieba, ani zmartwychwstania.
Wtedy Bożena, która o wszystkim tym wiedziała, rzekła:
— Niech go pani uśpi.
Wrócili do domu w milczeniu i w milczeniu położyli się do łóżka. Do jednego łóżka, ich łóżka, z którym tyle się wiązało, i Jaś pomyślał, że jakoś to będzie. Całą noc oboje udawali, że śpią, i każde wiedziało, że drugie udaje. Nie odezwali się jednak do siebie ani słowem; może nie chcieli się odzywać, choć chyba jednak chcieli, ale nie mieli pojęcia, co mogą sobie powiedzieć. Tak bywa.
W porannej szarówce Bożena usiadła zgarbiona na skraju łóżka.
— Nie myślałam, że taki jesteś.
Ubrała się i wyszła. Wróciła po południu, aby spakować swoje rzeczy.
Jan liczy samochody na stacji benzynowej. Kawa jest droga i kwaśna. Zmierzcha.
Wszystko wydaje mu się snem, całe jego życie. Może rzeczywiście nim jest, może cały świat śni nam się w większym lub mniejszym stopniu i przechodzimy przez życie nieprzebudzeni? Ojciec i matka, i Bożena, i skanseny, i noce świętojańskie. I kwiaty paproci, te z drewna, te ze szkła, i te pod sercem.
Ludzie i rzeczy, których nie ma.
Ostatni łyk kawy. Nauczył się ją lubić, bo niewiele więcej zostało na świecie. Chyba lubi ją teraz naprawdę.
Po ulicy chodzą ptaki; gołębie i kawki. Dziobią w asfalcie, szukając okruchów, i nie mają Jankowi już nic do powiedzenia. Ale to nie szkodzi. Bo wkrótce znów nadejdzie ta noc, jedna jedyna w roku.
Kawa zaczyna szumieć w głowie. W myślach pojawia się zapomniana mapa nocnych szlaków, gdzie przecinają się drogi spóźnionych wędrowców, ciem szukających światła i kocie skróty, którymi chadzają tylko ci, co nie boją się zabłądzić. Przypomina sobie podwórko fosforyzujące rudym blaskiem. Brzuch urósł mu w ostatnim czasie, ale nie na tyle, by nie sprostać drodze przez strome klatki schodowe i skrzypiące balkony.
Otwiera powieki i już wie. Jak dalekie echo słyszy ostatnie kaszlnięcie Śmierdziela.
«Naprawdę, idiota…».
Głupi czy nie, wciąż pamięta drogę.
Kraków, październik 2015