Rafał Kosik Śnięci rycerze

inspirowane legendą O śpiących rycerzach

Notatnik po lewej, bo papier to zawsze papier — nie padnie w nim dysk, nie zwiesi się system. Dalej telefon, po prawej mysz — z touchpadem to mizianie, nie praca. No i kawa, jeszcze bardziej na prawo od myszy. Kawa musi być, i to w wielkim termicznym kubasie. Kawa to podstawa. Bez kawy nie ma pracy. Centralną pozycję zajmuje jednak laptop. Bez niego to nawet kawa nie pomoże.

Wszystko było gotowe i na swoim miejscu. Z małym wyjątkiem — centralnie na wprost za oknem piętrzył się Giewont. Jędrek nabrał powietrza, ciężko je wypuścił. Nie wybrał tego miejsca. To miejsce wybrało jego — urodził się tu. Nikt go nie pytał, czy nie wolałby być rybakiem z Helu, leśnikiem z Białowieży, czy tam może motorniczym z Warszawy. Urodził się tu i z automatu został góralem spod Zakopanego. «Spod samiuśkich Tater…». Ba! Nikt go nawet nie zapytał, czy w ogóle chce być Polakiem! Gdyby ktoś go jednak zapytał, Jędrek bez wahania odpowiedziałby, że chce być informatykiem. I może być nim na Helu, w Białowieży, w Warszawie, gdziekolwiek, byle nie tutaj!

Włączył laptop i rozprostował palce jak pianista przed koncertem. Nie jest łatwo, ale jakoś trzeba zarobić na studia.

— Jędruś! — z podwórza dobiegł głos matki. — Jus cas!

Spojrzał na zegarek w rogu ekranu — dziewiąta trzynaście. Na co niby czas?

— Na co niby czas? — zapytał głośniej.

– Środa dziś! Trza Józka zmienić na holi!

Jędrek zamknął oczy po tym ciosie i wsunął się głębiej w fotel. Józek, hala, owce. Rodzina Gąsieniców-Tutek słynna była w okolicy z największego stada owiec i firmy produkującej sery. Firma! Trzy kadzie i parę półek. Najgorsze w tym wszystkim to pilnowanie owiec. Znów zapomniał, że w środę przypada jego kolej, by zmienić brata. I teraz do soboty będzie gnił w tej kurnej chacie, z której jeszcze lepiej widać Giewont. A znając Józka, to do niedzieli, bo w sobotę — wiadomo — imprezy.

— Kompilację miałem robić! — bronił się rozpaczliwie.

— Wykąpies sie w sobote. Zbieraj sie wartko, bo cie mietłą pogonie.

— Zośkę pogoń, matka!

— Chces, coby siostra sama posła na hole?

— Chces, coby syn sam posedł na hole?

— Zara pójde po ojca, to uwidzis. Nie zawadzaj siostse, ucy sie do egzaminu.

Taaa… egzamin, jasne. Uczy, jeszcze lepiej.

— A gdzie moje ambicje? — zapytał tym razem cicho. — Zzipują mnie tu żywcem…

Walka już była przegrana. Zamknął laptop i zaczął pakować plecak.

Zośka była tępa jak ciupaga z targu dla ceprów. Chciała zostać celebrytką. Szczytem jej marzeń było wystąpienie w programie, w którym uczestnicy dowiadują się przed milionową publicznością, że jednak nie umieją śpiewać. Jednocześnie była na tyle bystra, że rodzicom powiedziała, by wysłali ją na studia z marketingu. Chwyciło, bo szacunek będzie we wsi, jak w rodzinie pojawi się magister marketingu, kozia bródka!

* * *

Wdrapał się na halę dobrze po jedenastej. Józek już tam był, gotowy do drogi. Pewnie się z tą cycatą Baśką umówił. Czy tam z Halinką, co pod Gubałówką skarpety sprzedaje, kto by je spamiętał. Jego mina mówiła wiele.

— Pracowałem — burknął Jędrek.

— Ta, pracowałeś. Przy komputrze siedziałeś.

— To też jest praca.

— Praca to jest, jak się spocisz. Trzym się, brat. Do niedzieli.

I tyle było tej rozmowy. Ze starszym bratem nie ma dyskusji. Hierarchia plemienna, kozia bródka! O właśnie, Jędrek nawet przeklinać porządnie nie potrafił, a bez tego przecież trudno o szacunek. Próbował się nauczyć rzucać soczystymi kruca fuksami czy dundrami świstającymi. Za każdym razem wychodziło mu tak samo żałośnie, kozia bródka!

Przybiegł Bocuś, pies rasy nieokreślonej, który przez te kilka dni miał być Jędrkowi jedynym towarzyszem. Chłopak pogłaskał tłusty grzbiet i z wielką niechęcią poszedł liczyć owce. Żeby potem nie było na niego, jak którejś będzie brakować w sobotę. To jest — w niedzielę.

Po trzeciej nieudanej próbie wreszcie wszedł wyżej, zrobił im zdjęcie i przeliczył na ekranie. Algorytmem je, na algorytm mocnych ni ma. Owiec było równo sto.

Ogarnął wzrokiem zieloną halę, po której, dzwoniąc dzwoneczkami, snuła się setka kudłatych śmierdzieli. Z jednej strony halę zamykała majestatyczna skała, z drugiej nie mniej majestatyczne świerki, nad którymi wyrastały szare granie i potężne szczyty polskich Tatr. Do tego krystalicznie czysty strumyk, niebo błękitne jak w folderze i obłoczki. Tfu! Jak fototapeta w salonie u Chramców. Kicz dla ceprów.

Jednak inteligentny człowiek potrafi się przeprogramować nawet na takim wygnaniu. Za schronienie pasterzom z rodziny Gąsienica-Tutka służył szałas, który szczerze mówiąc, był szałasem tylko z nazwy. W rzeczywistości tuż obok Jędrka stała całkiem nieźle wyposażona chatka ze spadzistym dachem sięgającym niemal ziemi, kryta zmurszałym gontem, coby zbłąkanym turystom nie psuć zdjęć. Ale najważniejsze, że był tam generator prądu.

Jędrek wyciągnął przed szałas przedłużacz i rozsiadł się na drewnianej ławie. Z plecaka wyjął laptop i położył go centralnie przed sobą. Potem standardowo: notatnik po lewej, dalej telefon, po prawej mysz, a jeszcze bardziej na prawo od myszy kubas termiczny… Kozia bródka! Kawa została w domu.

Ale, ale… inteligentny człowiek potrafi się przeprogramować nawet do takiej sytuacji. Kilka minut później Jędrek tworzył kolejne linijki kodu, popijając z kubasa żętycę. Giewont był tak blisko, że masyw zdawał się pochylać nad szałasem.

Owce tymczasem robiły, co chciały. Jędrek wychodził z założenia, że owce są bezobsługowe. Jak, nie przymierzając, sondy von Neumanna. Przez miliony lat radziły sobie bez ludzi i kiedyś też będą musiały. A nastąpi to, kiedy wszyscy na Ziemi zostaną już magistrami marketingu.

Co gorsza Bocuś wychodził z podobnego założenia. Jędrek nie potrafił wzbudzić szacunku nawet w nim. Psisko cieszyło się, kiedy na halę przychodził Jędrek, bo to oznaczało kilka dni leniuchowania. Jakby kundel miał rozdwojenie osobowości.

* * *

Kiele wieczora opity żętycą i objedzony oscypkami Jędrek oderwał się od laptopa, beknął, przeciągnął i ziewnął. Skończył, co miał skończyć, teraz pozostało czekać na przelew na te kilka stówek. Mógł z czystym sumieniem iść spać.

A, owce… Na noc trzeba je zagonić do koszaru i znów policzyć.

Wstał i rozejrzał się po hali. Te wełniane boty rozlazły się po sporym obszarze, a przeca trawa wszędzie taka sama. Wymienił spojrzenia z Bocusiem, starając się wyglądać stanowczo. Pies z kwaśnym wyrazem pyska wstał i powlókł się wykonywać znienawidzoną robotę.



Pół godziny później Jędrek zamknął zagrodę, powtarzając:

— Dziewięćdziesiąt dziewięć… Dziewięćdziesiąt dziewięć… — Spojrzał jeszcze raz z nadzieją na ledwo widoczny zarys lasu. — No nie ma jednej, kozia bródka! — Dopiero wtedy dotarło do niego, co to oznacza. — Ojciec mnie zabije!

Tylko spokojnie. Owce nie mają osobowości prawnej, więc brak jednej nie ma takiego znaczenia.

— Jasne, że ma! — skarcił się natychmiast. — Przecież ojciec!

Chciał liczyć je ponownie, ale było już za ciemno. Wszedł więc do szałasu po latarkę. Otworzył szafkę i wymacał walcowaty kształt. Wyciągnął…

— Czyżby śliwowica?

W butelce była może jedna czwarta płynu, więc Jędrek uznał, że redukcja do jednej piątej nie oznacza wielkiego przestępstwa, a łatwiej będzie myśleć. Decyzja zmiany jednej piątej w jedną szóstą była w zasadzie formalnością. Tak jak i kolejne decyzje. I cóż, że śliwowica należała do Józka? Józek pewnie obraca teraz Baśkę, czy tam Halinkę. Za szczyt marzeń brat miał unikanie roboty i zakończenie procesu edukacji tak szybko, jak to możliwe. O tym, że to się wzajemnie wyklucza, przekona się, gdy będzie już za późno.

Zośka zapewne kręciła teraz loki i udawała, że śpiewa do suszarki. Za głupia do roboty w rodzinnym biznesie, więc się ją pośle na studia. Logiczne. Za to Jędrek — wybitny, choć niedoceniony (jeszcze) informatyk — pasał owce. I to ma być sprawiedliwość społeczna i równość?

A może ta owca tam jest? Może się przemknęła, kiedy liczył? Iść jeszcze raz liczyć z latarką, czy nie iść? A może ją wilki porwały? Juhasi gadają, że wilki ostatnio też jakieś takie zdupiesiałe. Strach się bać, że po nocy przyjdą, wywalą śmietnik i rozwloką śmieci. Strach wyjść i przepędzić, bo przybiegną, żeby je głaskać.

Tak gadają.

Ale kto tam wie, jak jest naprawdę.

Zamiast ganiać po nocy, lepiej problem rozwiązać teoretycznie. Zginęła ta owca, czy nie zginęła? Owca Schrödingera, kozia bródka! Mamy zatem do czynienia z superpozycją stanów obecności i nieobecności owcy. Dobrze, niech ten kołtuniasty trawożuj się zdecyduje — ma całą noc, by się określić. Po wschodzie słońca funkcja falowa owcy załamie się i zostanie zredukowana do konkretnego stanu: obecności albo nieobecności.

Na razie Jędrkowi udało się zredukować stan śliwowicy w butelce do zera absolutnego, a myśli nie stały się przez to ani odrobinę jaśniejsze.

Czy na pewno przedtem owiec było sto? Nie, nie, sto to brzmi zbyt równo, a owce nie są równe, są okrągłe i niedookreślone przez futro. Można włożyć palec głęboko w to futro i jeszcze nie dotknąć owcy właściwej. Może więc owce są niepoliczalne? Jak liczby naturalne. Lepiej przyjąć, że owiec było około stu. Wieczorem było ich około dziewięćdziesięciu dziewięciu. Brak około jednej owcy nie brzmi bardzo poważnie.

Tak, to jest dobry pomysł. W ten sposób Jędrek będzie mógł powiedzieć ojcu, że gdy przejmował stado od Józka, owiec było około stu. Po wieczornym wyprowadzeniu iloczynu skalarnego przestrzeni euklidesowej hali pod Giewontem nastąpiło sprzężenie topologiczne z przestrzenią Hilberta…

W skrócie: rano okaże się, czy owca naprawdę zaginęła.

* * *

Rano okazało się, że owca naprawdę zaginęła. Jakkolwiek by liczyć, mimo bolącej głowy, owiec nadal było około dziewięćdziesięciu dziewięciu. Trza iść, szukać.

Na szczęście żętyca od wczoraj nieco skwaśniała, więc przynajmniej jeden problem Jędrek miał z głowy. Dosłownie, bo trudno o lepsze lekarstwo na kaca.

— Pilnuj łowiecek — przykazał Bocusiowi z odpowiednim akcentem, który mu się czasem włączał mimowolnie. — Jeśli wrócę i będzie ich około dziewięćdziesięciu ośmiu, to na Matkę Boską Zielną upieczemy ciebie.

Jędrek formalnie był góralem, więc powinien znać Tatry jak własną kieszeń. Cóż, nie znał. Poszedł więc w pierwszą stronę, w którą wydało mu się, że poszłaby owca. Owieczka właściwie, bo brakowało jagnięcia.

Ledwie sto metrów dalej znalazł na gałązce strzępek wełny. Owce są głupie, to Jędrek wiedział od dawna, ale nie przyszło mu do głowy, że niektóre mogą być jeszcze głupsze. Wyglądało na to, że ta mała kretynka sama wybrała się na spacer.

Idąc tropem białych kłaczków, powędrował skrajem lasu, za którym z trawy wyrastały coraz częściej odłamki skalne, aż dotarł do podnóża Giewontu. Nie było stąd widać krzyża, co mało Jędrka obeszło. Zdecydowanie za to obeszło go, że nie widać owieczki. Dalej znajdowały się już właściwie same skały i ledwie kilka gałązek kosodrzewiny… a na jednej z nich wełniany kłaczek. Pięknie, tatrzańska owca alpinistka postanowiła zdobyć Giewont od najtrudniejszej strony. A pretensje i tak będą do Jędrka.

Rad nierad, począł się wspinać po skałkach. Przeca owca nie kozica, daleko nie mogła skicać. Taaak. Jędrek też nie był mistrzem wspinaczki, więc jakieś trzydzieści metrów wyżej już rozważał, czy gniew ojca nie będzie jednak mniejszą przykrością niż upadek w przepaść. Postanowił odpocząć i przemyśleć sprawę. Usiadł w zagłębieniu skalnym i przystąpił do analizy problemu. I wtedy nagle poczuł głód.

No tak, nie zjadł przecież śniadania, a ta wspinaczka nieźle go zmęczyła. Przyszedł mu apetyt na porządną pieczeń. Czemu akurat na pieczeń? Pociągnął nosem. No tak! Ktoś tu w okolicy palił ognisko i piekł mięsko. Zapach był słaby, ale Jędrek nie miał wątpliwości, że gdzieś zapowiada się uczta. Co ciekawe, zapach zdawał się dochodzić z wnętrza zagłębienia skalnego.

Jędrek zajrzał w ciemność i poczuł ruch powietrza. Przydałaby się latarka. Nie wziął jej, bo… a, tak, śliwowica. Zresztą któż mógłby się spodziewać, że latarka będzie przydatna w słoneczne przedpołudnie? Zapałek ani zapalniczki nie miał, bo nie palił. To też trzeba zmienić, bo wstrzemięźliwość nikotynowa to kolejny przyczynek do niskiej pozycji w hierarchii plemiennej.

Wsunął się głębiej w szczelinę. To nie było zwykłe zagłębienie skalne, lecz wylot groty. Czy to możliwe, żeby ta parzystokopytna idiotka tu wlazła? Zrobiło się na tyle przestronnie, że Jędrek mógł już wstać. Zrobił kolejny krok. Latarka bardzo by się przydała. Zaraz! Wyjął telefon, żeby przyświecić sobie ekranem i — stracił grunt pod nogami.

Nie zdążył nawet krzyknąć, gdy leciał już w dół, po jakiejś jakby zjeżdżalni, która nie przypominała skały. Rąbnął w coś nogami, coś z łoskotem wyleciało z mocowań, coś innego trzasnęło i łomotnęło metalicznie, a Jędrek zatrzymał się wreszcie na twardej posadzce.

– Ło Jezusicku… — jęknął. Utwierdziło go to w przekonaniu, że jeszcze żyje. Na próbę poruszył wszystkim, czym mógł. Skargą bólu odpowiedział tylko mały palec u prawej nogi. To nic nowego, wrastający paznokieć, bo babcia za niemowlęctwa nadopiekuńczo ciachała mu te paznokcie zbyt krótko. Babcia Jadzia, niech spoczywa w spokoju.

Chyba nic poważnego mu nie dolegało, poza ogólnym poobijaniem. Dopiero wtedy otworzył oczy i uniósł głowę. Kilka centymetrów od swojego nosa dostrzegł czubek buta, a trochę dalej drugi but. Nie trzeba było wielkiej przenikliwości, aby odgadnąć, że nad Jędrkiem ktoś stał.

Już chłopak szykował wyjaśnienia, już chciał przepraszać, że zupełnie przypadkowo władował się komuś do domu przez komin, gdy przypomniał sobie, że przed chwilą siedział spokojnie w zagłębieniu skalnym. Zatem to nie mógł być czyjś dom. Czyli co, czyje to buty? Turysty? Grotołaza?

Uniósł nieco wzrok i dostrzegł metalową obudowę łydki. Gdyby nie to, że od dobrych kilkunastu lat trwał dwudziesty pierwszy wiek, Jędrek powiedziałby, że oto widzi fragment średniowiecznej zbroi rycerskiej. Uniósł się na rękach jeszcze wyżej i nieśmiało spojrzał w górę.

Zbroja była pusta.

— Kozia bródka… — Jędrek wstał i zagapił się na eksponat, bo najwyraźniej to właśnie widział. Na wieszaku o dość skomplikowanej konstrukcji wisiała kompletna zbroja rycerska z czasów, hm… Jędrek zupełnie nie czuł się ekspertem w kwestiach średniowiecznego uzbrojenia, a jedyne skojarzenie, jakie mu przychodziło do głowy, to bitwa pod Grunwaldem, Ulrich von Jungingen, dwa miecze, Jagienka i orzechy.

Stojak znajdował się w absydzie skalnej, z pewnością wykutej ludzkimi rękoma, oczywiście wyposażonymi w dłuta i młoty. W grocie było tych absyd dwanaście i w każdej z nich stała sobie na stojaku, jak gdyby nigdy nic, inna zbroja. Łączyło je jedno — biały orzeł w złotej koronie. Godło pojawiało się na każdej zbroi w wielu różnych wersjach, zgoła odmiennych od obecnej. A to na napierśniku był orzeł piastowski, kanciasty, wyklepany w blasze i pomalowany, a to na płaszczyku orzeł jagielloński, nieco bardziej anatomiczny, a to znów zupełnie niemal współczesny orzeł na czerwonej tarczy.

Źródło światła stanowiła zwykła elektryczna lampa piwniczna. Produkt zdecydowanie współczesny: druciana osłona i klosz kryły banalną żarówkę, taką z wolframowym żarnikiem, zbanowaną przez Unię Europejską. Zatem wytrzymała tu od czasów świetności firmy Polamp albo ktoś ją na bazarze w Nowym Targu od Ruskich kupił. Raczej to drugie. Przeciętny człowiek nie tak wyobraża sobie wnętrze góry, która powinna być zbudowana, jakże by inaczej, z litego kamienia.

Kabel od lampy prowadził w prawo do szerokiego korytarza. Jędrek potknął się o kratkę, którą sam wywalił z otworu wentylacyjnego, gdy tu wpadał.

Sorry za demolkę — powiedział, choć nikogo nie było, i podążył skalnym korytarzem.

Krótkie przejście doprowadziło go do sporej komory wypełnionej… maszynami parowymi. To było jeszcze dziwniejsze niż kolekcja zbroi. Co to, kozia bródka, jest…? Przepompownia jakaś? Po co w środku góry przepompownia? Chwilę zajęło, nim rozpoznał w maszynach charakterystyczne elementy.

Maszyn było dwanaście, a każda miała dwie potężne nogi, w korpusie piec i kocioł parowy, nad nim fotel operatora, obłożony płytami z grubej nitowanej blachy, masę dźwigienek i pokrętełek, do tego masywne ramiona, które po bliższych oględzinach okazały się wspornikami dla żeliwnych luf kartaczy.

Maszyny kroczące? Parowe mechy?

Jędrek przyglądnął się jednej z nich z bliska. Miała, lekko licząc, z pięć metrów wysokości i musiała ważyć z dziesięć ton. Wyglądała na nieużywaną od lat, a może i nieużywaną nigdy. Towot na sworzniach w kolanach pokryła warstwa kurzu. Emaliowane wykończenie żeliwnej tarczy z orłem w koronie nosiło ślady drobniutkich pęknięć ze starości. Czy takie coś w ogóle ma prawo działać?

W ciemnym kącie, z dala od wejścia, leżały szczątki podobnej maszyny z rozłupanym pancerzem, spod którego wysypały się tryby i ośki. Pancerz ozdobiony był orłem dwugłowym i liczbą «1920». Jędrkowi ten mutant z niczym się nie kojarzył. Wzruszył ramionami i przeszedł do następnej komory, jeszcze większej.

Tu również stało dwanaście mechów, tyle że za napęd służyły im silniki diesla. Maszyny również były stare, bo stylistyką pancerzy nawiązywały do traktorów Ursus, takich produkowanych zaraz po wojnie, z obłymi osłonami. Orzełki wymalowane centralnie na przodzie każdej maszyny wyglądały zupełnie współcześnie.

— Kozia bródka… — mruknął Jędrek i poszedł dalej.

Następna komora była jeszcze większa i lepiej oświetlona. Stało tu również dwanaście mechów. Te wyglądały całkiem nowocześnie, jakby czekały gotowe do zagrania w filmie Transformers. Pokryte maskowaniem leśnym płyty pancerne przywodziły na myśl fragmenty prototypowego czołgu przyszłości. Na głowach-wieżyczkach sterczały dalmierze laserowe, noktowizory, anteny systemów zagłuszania. Na grzbiecie jeżyły się zestawy rakiet przeciwlotniczych, zamiast dłoni ziały otworami luf karabiny systemu Gatlinga, a na barkach spoczywały wyrzutnie granatów dymnych.

Pancerz piersiowy jednego z monstrów był otwarty jak maska w samochodzie. W mechanicznych bebechach grzebał stojący na drabince koleś ubrany w dresy, czy też może w piżamę. Strój był osobliwy, ale Jędrek się tym nie przejął.

— Dzień dobry. — Szedł już w stronę mechanika. — Przepraszam, że tak wpadłem bez zaproszenia, ale wpadłem… dosłownie. Szukałem owieczki i ten… no właśnie. Gdzie jest wyjście?

Mechanik wycofał się z brzucha mecha i spojrzał na Jędrka ze zdziwieniem. Miał z siedemdziesiąt lat, siwą brodę i długie siwe włosy, które trzymała miedziana obręcz, jakby od wielkiego łożyska, coby mu te włosy nie przeszkadzały w pracy.

— Może mi pan wskazać wyjście? — ciągnął chłopak. — Pójdę sobie i nie będę się dłużej naprzykrzał.

Mechanik zszedł z drabinki i stanął naprzeciwko. Nie był specjalnie wysoki ani za solidnie zbudowany, ale miał w sobie coś majestatycznego, coś, co wzbudzało szacunek.

— Ja tak ten, niechcący… — bąknął jeszcze Jędrek i stracił resztkę rezonu.

— Kto cię tu przywiódł? — zapytał mężczyzna.

— Co? Nikt, ja tak na autopilocie. Szukałem owieczki i nagle… wpadłem. Do tamtej sali. — Wskazał kciukiem za siebie. — Tam, gdzie stoją te zbroje.

— Znowu szyb wentylacyjny. — Mężczyzna pokiwał głową. — Cóż począć, teraz będę musiał cię zabić.

Minęło kilka chwil, nim do Jędrka dotarł sens ostatnich słów.

— Nie, nie, no zaraz. — Cofnął się i zamachał rękoma. — Nie działajmy pochopnie. Na pewno się dogadamy.

Dostrzegł, że to, co tamten ma na głowie, to nie jest obręcz od łożyska, lecz złota korona.

Czyli w środku góry mieszka świr.

— To sekretny obiekt o ogromnym znaczeniu strategicznym — mówił spokojnie gospodarz. — Wtargnąłeś tu bez glejtu.

— Nie wtargnąłem! — zaprotestował Jędrek. — Zostałem wtargnięty przez grawitację. Ten sekretny obiekt ma poważną wadę konstrukcyjną. Taką, że można zostać do niego wtargniętym mimowolnie. I to właśnie się stało.

Gospodarz sięgnął za połę piżamy, która wcale nie była piżamą, lecz strojem rycerskim, jaki rycerz nosi, gdy nie ma na sobie zbroi, i z metalicznym szczękiem wyciągnął miecz.

– Ło Jezusicku… — Jędrek odwrócił się i ruszył biegiem przed siebie.

— Stój w miejscu, jak na mężczyznę przystało — gromkim głosem zawołał gospodarz. — Nie uchodzi przymuszać króla do ganiania hultaja po komnatach.

Król, pięknie. Freak na całego. Z mieczem w dodatku.

Jędrek wbiegł do mniejszej komory, coś jakby składu amunicji. Piętrzyły się tu na regałach rakiety, pudła z nabojami, części zamienne do karabinów. Nic, co by mogło posłużyć do obrony przed tym wariatem.

To, że ze zbrojowni nie ma drugiego wyjścia, Jędrek odkrył, gdy było za późno na cokolwiek. Król stał w progu z ostrzem wycelowanym w chłopaka. Spojrzenie miał przy tym tak obojętne, jakby przymierzał się do szatkowania marchewki. Zapewne więc mordowanie intruzów było dla niego czynnością nacechowaną podobnym ładunkiem emocjonalnym, co klaśnięcie komara.

— Na… na pewno jest in… inne rozwiązanie — wydukał Jędrek, siląc się na spokój.

Król zmarszczył brwi. Rozważał jakąś myśl. Jędrek czuł, jak po skroni ścieka mu zimna kropelka potu.

— Jest inne rozwiązanie — orzekł wreszcie król. — Ale to rozwiązanie niegodne prawdziwego mężczyzny.

— Ja bym mimo wszystko reflektował — odparł szybko Jędrek. — A co to za rozwiązanie?

— Musiałbyś podpisać list poddańczy, że sekretu nie zdradzisz. Takie zobowiązanie, że nic nikomu nie powiesz. Ale przecież nie mogę ci tego zaproponować. To uwłaczające honorowi.

— Ja mimo wszystko jednak chętnie bardzo…

Król spojrzał na niego badawczo.

— Jesteś pewien? — Zamachał mieczem. — Bo jak zdradzisz, to sromota!

— Sro… co?!

— Sromota, hańba. No, zawsze możemy sprawę załatwić teraz, honorowo. Szast, prast i będzie po wszystkim.

— Dziękuję, ale naprawdę list poddańczy brzmi jakby bardziej kusząco.

— Honor jest najcenniejszą rzeczą, jaką posiada mężczyzna. Splamić honor chcesz tylko dlatego, żeby przeżyć?

Tak, jasne, chciał powiedzieć Jędrek, ale w porę ugryzł się w język. Ze świrem trzymającym miecz trzeba rozmawiać na jego zasadach.

— Rzecz jasna nie! W życiu! Po prostu poświęcę to, co mam najcenniejszego — powiedział z udawaną dumą. — Dla dobra sprawy złożę własny honor w ofierze.

Król opuścił miecz i zamyślił się ponownie.

— Azaliż nigdy o tym nie myślałem w ten sposób — przyznał. — Zaiste, młodzieńcze, chylę czoło przed twym poświęceniem. — Skłonił głowę i schował miecz do pochwy. — Chodźmy do mego biura.

Jędrek ruszył za nim, starając się ukryć drżenie nóg. Z takimi oszołomonarchami nigdy nic nie wiadomo.

Szli przez wykute w skale korytarze, mijali kolejne sale. Jędrek znów poczuł zapach pieczeni. Zaburczało mu w brzuchu, ale rozsądnie uznał, że to nie jest najlepszy moment, by wpraszać się na obiad.

Biuro wyglądało jak kancelaria skryby zaprojektowana w czasach zaborów, gdy nie znano jeszcze nawet elektryczności. I być może naprawdę tak się stało, bo drewniane blaty stołów były tak powycierane od częstego używania, że aż zaokrągliły im się narożniki. Komputer wyglądał tu jak obiekt z innego świata.

Król kliknął kilka razy myszką i wpisał kilka słów na klawiaturze. Obsługiwał urządzenie nad wyraz sprawnie jak na kogoś, kto ubrdał sobie, że jest średniowiecznym władcą.

— Jak twa godność, młodzieńcze? — zapytał.

— No, prawdę mówiąc, nie najlepiej…

— Imię i nazwisko? — zapytał lekko zniecierpliwiony król.

— Jędrek… to znaczy Andrzej Gąsienica-Tutka.

Król wypełnił kilka pozycji w liście poddańczym i wcisnął przycisk «Drukuj». Stojąca obok drukarka jednak ani drgnęła. Ponowna próba również się nie powiodła.

— Azaliż, młodzieńcze — król wyciągnął miecz — raduj się: los postanowił uratować twój honor.

— Zaraz… chwilunia… — Jędrek zbladł.

— Wiem, że się starałeś. Doceniam to i respektuję. Pogrzeb wyprawimy ci ze wszelkimi honorami. Oczywiście potajemnie, co pewnie rozumiesz.

— Nie, nie, nie! Ja naprawdę bardzo chciałbym się poświęcić!

— Będziesz spoczywał w doborowym towarzystwie, pomiędzy dwoma magistrami marketingu, co w przeszłym roku tu zawitali.

— Może… — Jędrek rozpaczliwie patrzył na drukarkę — … może wystarczy zaktualizować sterownik?

— Twa determinacja jest godna pochwały. — Król skinął głową, uniósł miecz, ale nie uderzył. I nagle pewna olśniewająca myśl rozjaśniła mu oblicze. — Znasz się na tym?

— Jasne! — Jędrek dopadł do komputera i zaczął nerwowo klikać. W kilka chwil znalazł przyczynę awarii. — Domyślnie była ustawiona inna drukarka. Już drukuję!

Urządzenie zaszumiało i wypluło upragniony dokument. Jędrek podpisał go pospiesznie i wręczył królowi. Ten wolno schował miecz i odłożył list poddańczy na stos podobnych dokumentów. Nic nie powiedział, tylko przypatrywał się badawczo chłopakowi.

— Czyli mogę sobie iść? — upewnił się Jędrek. — Formalności już dopełnione?

— Mam dla ciebie pewną propozycję — odezwał się król. — Tyś informatyk, widzę to jasno. A ja właśnie informatyka potrzebuję.

— Taaak…? — Jędrek marzył tylko o jednym — o wyjściu na powierzchnię.

— Jak wiesz, wraz z dwunastoma śpiącymi rycerzami czekam na ten czas, gdy Rzeczypospolita będzie nas potrzebowała. Wtedy rycerze powstaną i ruszą w bój ratować ojczyznę swą miłą.

Oj, to przespaliście dwie wojny światowe, pomyślał Jędrek. Świr jest większym świrem, niż sądziłem, kozia bródka. Jak stąd wyjść?

— Na pewno znasz tę legendę… — Król zawiesił głos.

— Tak, jasne. — Chłopak przytaknął gorliwie. Przytakiwanie jest najlepszą strategią w kontaktach z szaleńcami. — Tak, tylko coś mi się wydaje, że was tu więcej miało być.

— To już wiesz teraz, że to nie jest legenda, lecz prawda samiuśka — ciągnął król. — Stale modernizuję nasz arsenał, bo w dzisiejszych czasach miecz nie starcza, niewiele się nim zwojuje. Właśnie kończę remonta okresowe najnowszych mechów bojowych. Jakość sprzętu jest bez zarzutu. Jedyne, co mnie martwi, to czynnik ludzki. Z tym jest u nas źle, a wręcz fatalnie. Zapewne zastanawiasz się, co robili rycerze we wrześniu roku tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego?

— Nie, nie. Choć w sumie… tak mi coś przemknęło przez myśl — przyznał Jędrek.

— Pójdź za mną, coś ci ukażę.

Wyszli na skalny korytarz. Jędrek zastanawiał się, czy by jednak nie czmychnąć. Niestety nie znał rozkładu tego podziemnego labiryntu i coś mu podpowiadało, że król by się poważnie wkurzył. Zapach pieczeni stawał się tymczasem coraz intensywniejszy, a wkrótce dołączyły do niego odgłosy rozmów i brzęk naczyń. Słowem — impreza.

Król skręcił w odnogę korytarza i zatrzymał się w wejściu do owalnej komnaty, która wyglądała na powstałą w sposób naturalny. W świetle ogniska oczom Jędrka ukazał się obraz imprezy iście epickiej, choć już w fazie zdecydowanie schyłkowej. Na skórach, rozłożonych na ławach i skalnych półkach, siedzieli bądź leżeli mężowie w niekompletnych strojach. Rozmawiali podniesionymi głosami, wspominając stare bitwy. Pili z dzbanów, nie zawracając sobie głowy napełnianiem rogów. Ktoś spał, ktoś tańczył w świetle płomieni, z ciemniejszego kąta dobiegały dziewczęce śmichy i chichy. Dwóch rycerzy symulowało pojedynek na łyżkę wazową i nogę od stołka, a największym wyzwaniem było dla nich utrzymanie się na nogach.

Jędrek nie liczył rycerzy, więc musiał uwierzyć, że łącznie jest ich dwunastu. Pytanie tylko, czy określenie «rycerze» nadal pasowało do tych opojów.

Nad ogniem na ruszcie piekło się jagnię i to jego zapach niósł się korytarzami. Sens tego spostrzeżenia dotarł do Jędrka dopiero po chwili. Kozia bródka! Piekli około jednej jego owcy! W tym momencie groźba ojcowskiej awantury nie wydawała mu się jednak jakoś szczególnie przerażająca.

Król klepnął chłopaka w ramię i obaj wycofali się do głównego korytarza.

— I co powiesz na ich zdolność bojową? — zapytał monarcha.

— Nie jestem fachowcem — odparł uprzejmie Jędrek, po czym dodał nieco tylko mniej uprzejmie — ale można odnieść wrażenie, że ich zdolność bojowa jest raczej znikoma. Czy w trzydziestym dziewiątym…?

— Dobrze myślisz, młodzieńcze. Pierwszego września rycerze moi legli napruci jako te messerschmitty. — Skinął ręką, by chłopak szedł za nim. — Od dawna słuchy chodziły, że coś się szykuje. Żądanie wyznaczenia korytarza do Gdańska i kilka podobnych tematów… no, pewnie to pamiętasz ze szkolnej ławy. Tylko ostatni gamoń by się nie zorientował, na co się zanosi. Rozpocząłem zatem procedurę wybudzania z miesięcznym wyprzedzeniem, aby czasu starczyło na podszkolenie i krótki trening kondycyjny. Wszystko było gotowe, aż tu nagle trzydziestego pierwszego sierpnia zastałem obraz taki, jaki i ty przed chwilą widziałeś. Przylazł jakiś Szkop i schlał ich do nieprzytomności reńskim winem.



Skręcili w węższy korytarz i wykutymi w skale schodami zeszli głębiej, bliżej zimnego serca góry. Temperatura spadła na tyle, że Jędrek zaczął dygotać. Komora, do której dotarli, nie miała sztucznego oświetlenia. Delikatnym, niebieskawym blaskiem świeciły tu górskie kryształy, rosnące na ścianach i sklepieniu. W dole szemrał podziemny strumień. Wypływał ze ściany, obmywał dwanaście kamiennych sarkofagów i znikał w ścianie z przeciwnej strony.

— Nie jest to, młodzieńcze, komora kriogeniczna z prawdziwego zdarzenia — wyjaśnił król. — Sen rycerzy polega raczej na zwolnionym metabolizmie. Zaledwie kilka uderzeń serca na minutę. Rok cały półtora stopnia Celsjusza tu mamy.

— A ty, królu, nie musisz wchodzić w tryb uśpienia? — zapytał Jędrek, zanim przypomniał sobie, że miał się ograniczać do przytakiwania.

— Ja — wyznał król — jestem nieśmiertelny.

— Aha.

— Problem to jest poważny, bo rycerze przez ten spowolniony metabolizm mają niską tolerancję na trunki mocne. Kac trwa u nich tygodniami. W trzydziestym dziewiątym, gdy już ich prawie docuciłem, Warszawa była okrążona. Siedemnastego września mieliśmy wyruszać z odsieczą. Przychodzę po tych ochlapusów z mapami taktycznymi w dłoni i Bogurodzicą na ustach, a tam scena jeszcze gorsza niż poprzednio. Wszędzie tylko puste butle po ruskim samogonie.

— Moglibyśmy już stąd wyjść? — Jędrek szczękał zębami.

Król łaskawie skinął głową. Rozpoczęli wspinaczkę po wielkich stopniach.

— To nie był ani pierwszy, ani raz ostatni — kontynuował gospodarz. — Słyszałeś, młodzieńcze, że historia lubi się powtarzać? Zawsze wróg Rzeczypospolitej znajdował drogę do śpiących rycerzy i podstępem podtykał im napój wyskokowy. Pomóc nie mogą ani kłódki, ani zamki kodowe, kiedy oni sami chętni do hulanki i swawoli. W grudniu tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego pierwszego po raz pierwszy z gorzałką zakradł się tu Polak.

Jędrek z ulgą wszedł do głównego korytarza, gdzie było znacznie cieplej.

— A teraz kto im uczynił tę porutę? — Wskazał w stronę imprezowni.

— Teraz sami sobie to czynią. — Król machnął ręką. — Od świtu do zmierzchu i od zmierzchu do świtu biesiadują i chędożą.

— Czyli przeszli w tryb ciągły imprezowy. A do czego jest ci potrzebny, królu, informatyk? — Jędrek czuł się już trochę bezpieczniej.

— Zaraz do tego dojdę. — Król zatrzymał się przy solidnych drzwiach wmurowanych w ścianę. Odwiązał od pasa wielki klucz, włożył go w zamek i przekręcił trzy razy w prawo, dwa razy w lewo i… zerknął czujnie na Jędrka. — Jeśli poznasz kombinację, będę musiał cię zabić.

— Spoko, nie patrzę. — Jędrek uniósł dłonie w geście «co złego, to nie ja» i odwrócił się.

Drzwi ze skrzypieniem otworzyły się, odsłaniając… skarbiec. Dosłownie skarbiec. Skarbiec jak z filmów o piratach bądź rozbójnikach. Ze skrzyń wysypywały się złote monety i kamienie szlachetne, na stosach leżała biżuteria, po podłodze walały się srebrne dzbany.

Jędrka zatkało.

— Drogocenny kruszec… — Król podniósł złotą bransoletę i odrzucił w kąt. — Jeśli rzeknę «kruszec», mam na myśli mało wytrzymały materiał, prawda? A przecież o to się rozchodzi, aby się nam ten materiał nie pokruszył. Niech się ugnie, a jeszcze lepiej niech zasprężynuje, lecz niech się, na Boga, nie kruszy. Złoto jest do rzyci, muszę się go pozbyć. Stal węglowa ma lepsze parametry. Metalurgia, coś ci to mówi? Kevlar też miejscami jest wskazany. Oczekuję teraz na dostawę pancerzy grafenowych. Jak widzisz, funduszy mi nie brakuje, sprzęt też jest najwyższej próby. I tylko personel szwankuje. I tu pojawia się zadanie dla informatyka. Trzeba mechy przerobić, autonomiczność ich zwiększyć.

— Czy chodzi o zaprogramowanie czegoś w stylu ABS? — Jędrek nie mógł oderwać wzroku od złota. — O takie rozwiązania, które pozwolą kompensować stan upojenia bądź skacowania operatora? Taka obsługa błędów i wypaczeń na poziomie asemblera? Implementacja pijackiej gestykulacji do interpretera skryptu stylu walki pijanego mecha?

— Niezupełnie, młodzieńcze. Takie dictum przygotował mi już kupiec, com go w internetach zoczył, imć Twardowski. Może znasz to indywiduum? Srodze sfuszerował, bo cały jego wysiłek poszedł w zabezpieczenie mechów przed prowadzeniem pod wpływem. W efekcie nigdy nie dawały się uruchomić, bo rycerze wciąż natrąbieni byli. Nie, takie półśrodki mnie nie zadowolą. Moczymordy te nędzne zawaliły sprawę tyle już razy, że nie dam im kolejnej po temu sposobności. Wywalimy z mechów siedziska i wstawimy komputerowe matryce zarządzane przez inteligencyję sztuczną. Chcę ja mieć roboty zamiast rycerzy.

— Ro… roboty? — jęknął zdziwiony Jędrek. Skąd król znał te wszystkie…

— Tak, chcę mieć e-rycerzy.

— Jakich znowu erycerzy?

— To skrót od elektrycerzy. Lema żeś nie czytał, hultaju?

Jędrek cały czas gapił się na skarby. Cóż z tego, że wariat? Cóż z tego, że uważa się za króla? Jeśli ma pieniądze, warto się pochylić nad sprawą.

— Tak się składa, że właśnie zbieram kaskę na studia informatyczne… — przyznał.

— Jeśli wykonasz me zlecenie, zakupisz sobie cały Uniwersytet Jagielloński. Cóż zatem, przyjmujesz tę pracę? Płacę złotem.

Król wyciągnął dłoń, a Jędrek wahał się mniej niż sekundę. Radośnie uścisnął królewską prawicę i entuzjastycznie pokiwał głową.

— Zatem umowa stoi. — Król uśmiechnął się szeroko. — Jeżeli ci się powiedzie, mianuję cię na rycerza. Ale pamiętaj… jeśli zawalisz zlecenie, będę cię musiał zabić.

* * *

Gdy Jędrek wrócił na halę, robiło się już ciemno. Gwizdnął na Bocusia, żeby ten zagonił owce do koszaru. Policzył je i wcale go nie zmartwiło, że niezmiennie było ich około dziewięćdziesięciu dziewięciu. Nie bał się ojca, nie martwił się, że będzie tu tkwił do niedzieli. Ba! W najbliższych dniach zamierzał przytachać tutaj część niezbędnego sprzętu i zamienić szałas w małą pracownię informatyczną. Nikt mu nie będzie zawracał tu głowy, a Józek tylko się ucieszy, że ma więcej czasu na wszystkie Baśki i Halinki Podhala.

Spokój w pracy informatyka jest bardzo ważny, a owce są przecież bezobsługowe. I nic się nie stanie, nawet jeśli za kilka dni będzie ich około dziewięćdziesięciu ośmiu. Rycerze rezerwiści też muszą coś jeść, by być w formie. Jeszcze kiedyś mogą się przydać. Rycerz to zawsze rycerz — nie padnie w nim dysk, nie zwiesi się system.

Tego oczywiście Jędrek nie zamierzał mówić królowi. Za to już snuł wielkie plany stworzenia tu Doliny Kondratowo-Krzemowej. Bo był, kozia bródka, patriotą.

* * *

Tej jesieni w dolinkach oddalonych od szlaków turystycznych zaczęto widywać osobliwe stwory. «Tygodnik Podhalański» nazwał je mechanicznymi niedźwiedziami. Stwory te jakoby ćwiczyły fechtunek wspomagany laserowo, a jak się poważnie zezłościły, to i rakietę ziemia — powietrze potrafiły odpalić. Nikt nie traktował tych bujd poważnie, ale turyści na wszelki wypadek zaczęli wykazywać większą dyscyplinę w trzymaniu się szlaków.

Po Bożym Narodzeniu na giełdę weszła nieznana nikomu wcześniej firma informatyczna Giewontex, a w małej wsi pod Zakopanem wyrósł okazały biurowiec w stylu zakopiańskim. Prezes firmy, Andrzej Gąsienica-Tutka, powtarzał w każdym wywiadzie, że nie zamierza przenosić siedziby firmy. Jest góralem i zawsze czuł się związany z Podhalem.

Nikt tylko nie wiedział, czemu w jego gabinecie na centralnym miejscu wisi lśniący złotem rycerski miecz.


Warszawa — Kraków 2015

Загрузка...