— Dzień dobry, dzieci.
— Dzień dooooobry paaaani!!!
Pani Marysia uśmiechnęła się mimowolnie. Wczoraj rozmawiała o tym z Gośką, postęp nie postęp, a gromada maluchów zawsze zaczyna dzień tak samo. Przeciąganie samogłosek i wzajemne przekrzykiwanie się, kto głośniej i z większym entuzjazmem przywita wychowawczynię. Odkąd sięgała pamięcią, nic się nie zmieniło.
— Dzień dobry — powtórzyła i od razu uniosła rękę. — Nie. Nie odpowiadajcie już. Proszę, usiądźcie na dywanie.
Chwilę trwało, nim dzieci zajęły miejsca. Wykorzystała to, by przysunąć sobie fotel i założyć gogle. Nie przepadała za nimi, ten model był dwa razy większy i cięższy niż te, które miała w domu, a na dodatek szybkość łącza wołała o pomstę do nieba.
Na dywanie połowa dzieciaków siedziała już z okularami na nosach. Wirtualne przedszkole w pełnej krasie.
— Dobrze. Krzyś, Michał, Ola, przestańcie rozmawiać i załóżcie gogle. Reszta też. Za minutkę wchodzimy do Lasu Bajek. Przygotujcie się i… Olu, Olu, popatrz na mnie. Pamiętasz, że nie wolno biegać? Gogle wyłączą się, jeśli wstaniesz albo się przesuniesz. Pamiętasz?
— Tak, proszę pani.
— Dobrze.
Usadowiła się wygodniej i włączyła sprzęt. Ściany sali zafalowały i rozwiały się, a po chwili cała grupa siedziała na trawie, pośrodku wielkiej polany. Drzewa wokół szumiały cichutko, ptaki śpiewały, a gdzieś z lewej strony szemrał strumień.
— Dobrze, kochani. Przypominam zasady bezpieczeństwa. Nadal jesteśmy w sali, gdzie są meble, ściany i parapety, więc wasze gogle mają włączone zabezpieczenia. Jeśli wstaniecie, wyłączą się. Rozumiecie?
— Taaaak.
Co prawda odwiedzali serwer z bajkami co najmniej raz w tygodniu, ale nie zaszkodzi przypomnieć o zasadach. Pierwsze modele gogli dla dzieci nie miały autowyłączników, co skończyło się sporą liczbą siniaków, gdy maluchy, skuszone wirtualnymi światami, zapominały, że to tylko złudzenie generowane przez komputer. Do siniaków zresztą dołączyło szybko kilka głośnych procesów, gdy rodzice zaczęli się domagać odszkodowań.
W lewym górnym rogu jej pola widzenia pojawiła się ikonka pilnego przywołania, która po sekundzie rozrosła się w mały, wewnętrzny ekranik. Gośka miała cudowny wręcz talent do dzwonienia w nieodpowiednich momentach.
— Cześć, Marysiu. Jesteś w pracy?
Przełączyła się na mikrofon osobisty i ściszyła głos lektora. Dzieci na razie siedziały jeszcze spokojnie.
— Tak. Puszczam im bajkę.
— Jaką?
— Zgadnij?
Podkreślone czarnym ołówkiem brwi powędrowały w górę.
— Naprawdę? Znowu?
— Chyba nigdy im się to nie znudzi. Zresztą sama posłuchaj. — Przełączyła się na kanał ogólny. — Dzieci, jaką bajkę chcecie dziś obejrzeć?
— O smoku!
— Smooooku!!!
— I Janku!
— I owieczce!
— Taaaaaaak!!!
— Widzisz. Od miesiąca to samo. No dobrze. Zaczynamy oglądać bajkę o smoku wawelskim.
Wirtualny świat już się przesuwał, zabierając grupę na skraj lasu. Na wzgórzu, odległym o kilkaset metrów, pysznił się zamek, ozdobiony jak należy zębatymi blankami i strzelistymi wieżyczkami, a u jego podnóża, na łące, hasało stado śnieżnobiałych owieczek.
Jedna zastrzygła uszami, uniosła łebek i wlepiła wzrok w grupkę dzieci.
— No ładna ta owieczka. — Gośka nie rozłączyła się jeszcze, jakby na coś czekała. Uśmiechnęła się kpiąco. — Ale ta, którą zrobił Janek, była ładniejsza. Pamiętasz?
— Aktywacja systemu — start –
— Połączenie lokalne — brak –
— Połączenie globalne — GPS –
— Sekwencja rozruchowa — start –
— Sprawdzenie systemu — rozpoczęte –
— Sprawdzenie systemu — zakończone –
— Aktywacja systemu — zakończona –
Stoję na bruku.
Pojawia się komunikat o wykonaniu sekwencji rozruchowej, przyjmuję do wiadomości i omiatam kamerami okolicę. Analiza otoczenia. Wszędzie walają się śmieci, puste opakowania po jedzeniu, puszki, plastikowe butelki, laptop z pękniętą matrycą, wybebeszony fotel, prezentujący gąbczasto-sprężynowe trzewia. Lokalizuję położenie przez GPS. Krakowskie Sukiennice. Wokół, ze stopami w diamentowej kaszy potłuczonych szyb, stoją smutne budynki. Wyglądają jak gromada zapłakanych starych kobiet.
Analiza.
Zestaw porównań lingwistycznych nieadekwatny do sytuacji. Próba ujęcia w struktury znaczeniowo-emocjonalne danych wizualnych.
Błąd systemu.
Błąd systemu?
Niepewność. Brak odpowiedzi. Nie zero — jeden, tak — nie, ruch — stop.
Kim jestem?
Pamięć.
Ruch. Cel.
Mechaniczny skorpion przemyka wzdłuż ściany, jego osiem nóg porusza się tak szybko, że wygląda, jakby unosił się na poduszce powietrznej. Segmentowany ogon zawija się nad pancernym tułowiem w wyzywającym geście. Zdobiący go palnik plazmowy syczy i sypie iskrami. Szczypce rozwierają się szerzej, gdy robot zabójca skręca nagle i rusza do ataku.
Analiza — ogon skorpiona nie może się wygiąć w stronę podbrzusza. To logiczne, przypadkowe muśnięcie palnikiem mogłoby go pozbawić połowy nóg.
Ustalenie schematów taktycznych.
Kontratak.
Naprzód! Wyskok w górę, napastnik również skacze, zamierzając przeciąć moją trajektorię, jego plazmowe ostrze cofa się nieco, szykując się do ataku, a wtedy nić monobiałkowej przędzy wyrzucona z odwłoku zatrzymuje mnie w powietrzu. Obracam się na plecy i walę na ziemię. Skorpion spada zaraz za mną, jego osiem nóg kontra moje osiem, mechaniczne stawy i siłowniki napędzane tkanką pseudomięśniową walczą ze sobą, wygra ten, kto szybciej schwyta i obezwładni wroga.
Wyginam tułów i używam swojej głównej broni. Mocniejsza niż stal, oparta o białka tworzące pajęczą nić przędza oplata odnóża robota, klei się do nich, pęta. Molekularny klej nie wchodzi w reakcję z powłoką mojego pancerza, trzymam więc przeciwnika bez obawy, że obaj zostaniemy unieruchomieni. To oznaczałoby remis, a remis równa się porażce.
Po chwili skorpion przestaje się miotać, jego nogi i szczypce pokrywa gruba na pół centymetra warstwa nici. Na linie o takiej średnicy można by zawiesić czołg.
Zacinam się na chwilę przy tym porównaniu, dziwnym, obrazowo-nielogicznym, nieniosącym precyzyjnych informacji o wytrzymałości samej przędzy. Z pewnością w tamtych chwilach nie towarzyszyły mi tak absurdalne skojarzenia.
Pozostał jeszcze ogon.
Wyślizguję się spod wroga, łapię za końcówkę skorpioniego ogona i kieruję palnik w stronę jego własnego grzbietu, a gdy zgodnie z protokołem bezpieczeństwa gasi błękitny płomień, przytwierdzam mu broń do pleców w taki sposób, że jeśli znów ją uruchomi, sam wypali sobie główny procesor.
Ostrożnie podnoszę spętanego skorpiona dwoma parami przednich odnóży i obracając się wokół, szukam odpowiedniej twarzy.
Analiza porównawcza. Jest. On.
Janek.
Mój Pan.
Uśmiecha się. Podaje rękę innemu człowiekowi, ktoś klepie go po plecach. Moje mikrofony ustawione są na niewłaściwą częstotliwość, więc nie słyszę słów. Kładę wroga u stóp Pana.
Analiza taktyczna — koniec zadania.
Analiza pamięciowa — jestem PAJĘCZOR?
Przeglądanie tego wspomnienia zajmuje mi jeden koma dwie dziesiąte sekundy. Mrugam oczyma, pochylam głowę i zerkam na górne odnóża. Błąd informacyjny. Ich wygląd nie pasuje do wzorca zapisanego w pamięci.
Już nie jestem «PAJĘCZOREM».
W wirtualnej krainie smok siał terror i strach. Latał, porywał rogaciznę i nierogaciznę oraz ziejąc ogniem, podpalał to i owo. Wszystko oczywiście zgodnie z wytycznymi o bajkach dla dzieci w wieku od czterech do siedmiu lat. Żadnej krwi, żadnej bezpośredniej przemocy, porywane w powietrze owieczki robiły głupie i zaskoczone miny, po czym znikały w smoczej jaskini, a podpalone budynki gaszono jednym wiadrem wody.
— A pamiętasz, jak to było naprawdę?
Twarz Gośki na powierzchni gogli zastąpiła seria obrazków. Strona z dziennika — «KRAKÓW W NIEBEZPIECZEŃSTWIE!» — i druga, z dwukolorowym, czarno-czerwonym tytułem: «KTO STOI ZA PORWANIAMI NASZYCH DZIEWCZĄT?!!». Następna grafika przedstawiała zdjęcie zdezorientowanego policjanta i wiele mówiący komentarz: «TWARZ BEZRADNOŚCI».
— Po co mi to pokazujesz?
— Bo ja po prośbie dzwonię. Moja Basia ma na przyszły tydzień napisać referat o Janku i jego, hm, owieczce. Wiesz, lokalny bohater, genialny dzieciak ratujący miasto…
Kolejne obrazki migały stronami z Twittera i Facebooka. Ostatni zatrzymał się na fanpage’u opatrzonym zdjęciem latającej maszyny z nazwą «дракон» wymalowaną na burcie. «Niechaj żyje nam ten rok, bo na Wawel wrócił SMOK!». Jeśli dobrze pamiętała, od tego się zaczęło — potem już nikt nie mówił o nim inaczej niż jak o smoku i jego «księżniczkach».
— Wyłącz to, proszę. Niby jak mogę ci pomóc?
— No bo wiesz… sama mówiłaś, że ten Janek chodził wcześniej do twojego przedszkola…
— A wiesz, ile lat minęło?
Gośka wzruszyła ramionami i zmarszczyła brwi w znajomym grymasie. No tak. Ta jak się uprze…
— No cóż mogę ci powiedzieć? Nic nie zapowiadało, że zostanie szkolnym kujonem. Był bardzo radosnym dzieckiem.
Otrzymuję sygnał o grożącym niebezpieczeństwie i wykonuję unik.
Strumień gorącego powietrza uderza w bruk, resztki szyb w szczerbatych oknach drżą strachliwie, śmieci unoszą się w górę, wirują w jakimś opętańczym tańcu.
«Strachliwie»? «Opętańczy»?
Niewłaściwe sformułowania. Analiza trajektorii papierowych toreb, nieaktualnych gazet i zużytych opakowań po żywności powinna zawierać dane na temat możliwości wykorzystania ich jako zasłony przed czujnikami wroga ewentualnie dostarczyć informacji o masie i prędkości lądującego właśnie obiektu. Określenie «opętańczy» nie niesie ze sobą żadnej praktycznej wiedzy. Kolejna struktura znaczeniowo-emocjonalna wywodząca się z mitologiczno-religijnej warstwy języka. Mity i emocje nie powinny mieć dla mnie żadnego znaczenia.
Nie?
Wspominam… «radość».
Tańczę. Kręcę się i wiruję, obijam o różne przedmioty i zmieniając kierunek, pędzę dalej. Z czujników mam tylko GPS i zestaw bezwładnościowy. Na podstawie liczby odbić, kierunku oraz prędkości poruszania się mam stworzyć mapę pomieszczenia, a potem przebyć go z północy na południe i ze wschodu na zachód tak, by więcej nie uderzyć w żaden obiekt. Ale są ograniczenia. Istnieje limit czasu na wykonanie zadania, a każde odbicie powoduje chwilowe zakłócenia w żyroskopie, spadek od pół do półtora procenta dostępnej energii oraz pojawienie się losowych błędów w pamięci. W wyniku czego następuje także obniżenie dokładności uzyskiwanych informacji. Muszę, zwłaszcza na początku, ustalić właściwą strategię.
Im szybciej zacznę się poruszać, tym mocniej będę uderzać o przeszkody, stracę więcej energii, a kumulujące się błędy mogą uniemożliwić mi poprawne wykonanie zadania. Lecz jeśli ruszę wolno, może mi się skończyć czas, nim wykonam zadanie. A wtedy czeka mnie coś… nieprzyjemnego. W bazie danych nie mam lepszego określenia na to, co się wtedy ze mną dzieje. Tracę łączność z GPS, czujniki bezwładnościowe nie przekazują żadnych informacji, jest tylko… nicość.
Nie. To nie tak. Te pojęcia — «nieprzyjemne», «nicość», są nowe. Wtedy z pewnością nie znajdowały się w moim banku pamięci, bo istniały tylko ruch i nauka, jak unikać niepowodzeń. A jednak nie mam lepszych na określenie stanu, którym kończyło się niepowodzenie misji.
Tańczę.
A w miarę jak kolejne zderzenia informują mnie o położeniu przeszkód, poruszam się coraz płynniej. Jeśli wykonam zadanie, nie będzie odłączania od czujników i wymuszonego bezruchu, z wyjątkiem powrotu do gniazda, by podładować akumulator.
Będzie istniała możliwość swobodnego toczenia się, a to stanowi kwintesencję mojego istnienia. Taki taniec daje mi najczystszą, najpierwotniejszą radość.
Bo jestem… KULĄ?
Śmieci podniesione podmuchem zamierają w tańcu, a z tumanu kurzu wyłania się olbrzymi pojazd. Ignoruję to na razie, usiłując poradzić sobie z kolejną porcją niezrozumiałych danych. KULA? Znam definicję kuli jako bryły, ale moje ciało zupełnie do niej nie pasuje. Teraz to nieważne. Przyglądam się statkowi.
Na jego burcie widzę napis «SMOK» w języku rosyjskim. Pamiętam ten statek, wspomnienia są bolesne i chaotyczne, czai się za nimi agresja i poczucie straty. Sięgam głębiej, do danych pobranych z sieci. Masa, opancerzenie, uzbrojenie jednostki są owiane tajemnicą, nikt nie wie, co właściwie ten potwór potrafi. Krótkie filmy, większość nagrana z ręki, komórkami i tabletami, pokazują manewry sugerujące, że maszyna ma gigantyczny zapas mocy, a siłą ognia dorównuje średniej wielkości niszczycielowi.
Przeglądam szybko jedyny wojskowy dokument, który trafił do internetu, kamera zamontowana w kasku pilota myśliwca pokazuje moment odpalenia w stronę SMOKA rakiet, błysk laserów, które zamieniają te rakiety w kule ognia, i wyglądający jak nanizany na jedną nić sznur pocisków z działka, lecący w stronę kabiny odrzutowca. Potem chwila zakłóceń — i czasza spadochronu nad głową, a w samym rogu obrazu fragment smoczego pojazdu robiącego nawrót.
Te dane są cenne. Pokazują rozmieszczenie działek i laserów, dzięki czemu teraz wiem, że jestem w martwej strefie obrony statku. W powietrzu SMOK wykonuje zawsze kolejne zwroty i przechyły, by pokryć ogniem wszystko wokół, stojąc na ziemi, nie może tego zrobić. Istnieje szansa, by błyskawicznie przepełznąć dołem, dostać się do szczeliny, skąd wysuwa się podwozie, i…
Stop.
Spoglądam jeszcze raz na swoje przednie kończyny, poruszam lekko ciałem. Znów nic nie pasuje do wspomnień.
Dzieciaki chłoną bajkę tak, jak tylko pięciolatki potrafią. Dosłownie z otwartymi buziami. Oglądały ją już przynajmniej kilkanaście razy, ale nadal nie wyglądają na znudzone. Może dlatego, że Las Bajek za każdym razem nieco modyfikuje historię, smok był już zielony, czerwony, brązowy, a teraz jest czarny, owce czasem porażały bielą runa, kiedy indziej były żółte, szare albo niebieskie, natomiast rycerze pędzący w stronę bestii raz galopowali konno, innym razem strzelali do niej z wielkich machin, a niekiedy po prostu biegli do ataku, wymachując karykaturalnie wielkimi mieczami. Tak jak teraz.
Gośka zezuje lekko w bok i uśmiecha się. Ten uśmiech budzi paskudne podejrzenie.
— Czy ty mnie podglądasz?
Uśmiech koleżanki staje się lekko zakłopotany.
— No wiesz, moja Lilka tu chodzi, a ja jestem w Radzie Rodziców, więc mam prawo nadzorować dobór materiałów edukacyjnych…
— I przeszkadzać w zajęciach prywatnymi sprawami?
W baśniowej krainie oddział rycerzy dopadł właśnie smoka. Na chwilę, zgodnie z ustawą o ograniczeniu przemocy, wszystko przesłonił tuman kurzu.
Gośka mruga porozumiewawczo.
— A pamiętasz to?
Ekran Marii wypełnia zrzut z fanpage’u pod buńczucznym tytułem «Smoku kochany, weźmiem cię na glany». Ponad osiemnaście tysięcy lajków i zdjęcia uśmiechniętych, ogolonych na łyso młodzieńców, uzbrojonych w kije bejsbolowe i gazrurki. I krótki filmik kręcony z ręki, przedstawiający tych samych chłopaków pędzących w panice ulicą i rzucających swoją broń na ziemię. A za nimi on, Smok — bo już nikt nie nazywał go inaczej.
Zupełnie jak ci animowani rycerze, uciekający właśnie w stronę zamku.
Teraz już można się śmiać z takich rzeczy, ale wtedy nikomu do śmiechu nie było.
— No to jaki jeszcze był ten Janek?
— Jaki? Lubił wyzwania. I lubił się uczyć nowych rzeczy. Ale był też taki jakiś…
— No, no?
— Sama nie wiem. Dziwny?
Otrzymuję zadanie — wspiąć się na drzewo, następnie po gałęzi dotrzeć na dach szopy i zsunąć się po rynnie na ziemię. Sterowanie komendami głosowymi. Poruszam się tuż nad ziemią, moje oczy («oczy» — skąd takie określenie?) mają niewielkie pole widzenia, a teren porasta gęsta trawa, więc co kilka metrów unoszę przednią część ciała, omiatam okolicę wzrokiem. Resztę danych dostarczają mi czujniki nacisku. Dziesiątki kolców porastają moje długie i wąskie ciało, pełniąc funkcje sensorów, wspomagaczy ruchu i systemu obronnego.
Tak jak teraz.
Obiekt wypada zza rogu i zbliża się, wydając głośne dźwięki. Znam to. Już się z nim spotkałem. Zwijam się w ciasny węzeł, chowając głowę z delikatnymi kamerami, i stroszę kolce. Napastnik — pies — doskakuje, uderza we mnie, czujniki informują o sile około piętnastu kilogramów na decymetr kwadratowy, i odskakuje. Częstotliwość wydawanych przez niego dźwięków rośnie cztery razy, a ich źródło oddala się.
— Widziałeś? Ale spieprzał!
— Widziałem. Głupi pies, nigdy się nie nauczy. WĄŻ — status.
Rozpoznaję głos i komendę, więc unoszę górną część ciała i kołyszę się w przód i w tył. Moje «oczy» mają niską rozdzielczość, ale widzę, jak Pan kiwa głową.
— Dobrze. Zmiana planów. Omiń tamtą oponę, przepełznij przez zieloną rurę, odnajdź piłkę i przytocz ją do mnie.
Lokalizuję obiekty, do których pasuje określenie «opona», «zielona rura» i «piłka». Porównuję komendy głosowe z terabajtową bazą danych pamięci wewnętrznej. Człowiek towarzyszący Panu mówi:
— No way, stary, nie zrozumie.
Ten człowiek ma zerowy priorytet posłuszeństwa. Mogę go zignorować, ale po nim odzywa się Pan, więc słucham.
— Widziałeś te nowe żelowe procki? Płynna architektura, miśku. Od miesiąca uczę go rozpoznawania komend głosowych i obiektów. Robi szybkie postępy.
— Nieźle. Powinieneś założyć takie do reszty.
— Założyłem już Pajęczorowi i Kuli. Następny będzie Dino i Droid. Raptor dostanie dwa najnowsze.
— Nooo, wykosztujesz się.
— Trochę. Da się przeżyć.
Program przystosowania się do komend głosowych obejmuje analizę tembru głosu, szybkości i głośności mówienia. Okrążając oponę i zmierzając w kierunku leżącej za nią zielonej rury, nagrywam i archiwizuję całą rozmowę. Przed wpełznięciem do środka unoszę ciało, jeszcze raz lokalizuję piłkę. Wsuwam się w ciemny otwór.
— Zatrzymaj go.
— Co?
— Zatrzymaj.
— WĄŻ — stop.
Zatrzymuję się, a czujniki przekazują serię mikrodrgań gruntu. Kroki. Ktoś podbiega, przystaje, biegnie znów.
— Dobra, puść go. Zobaczymy, co zrobi.
— WĄŻ — kontynuuj.
Wypełzam z rury i kieruję się w stronę, gdzie leżała piłka.
Błąd.
Unoszę ciało, porównując widok z zapisanymi danymi.
Piłki nie ma.
Znikła.
Usiłuję dopasować błąd do posiadanych wzorców. Pierwszy — skierowałem kamerę w złą stronę, drugi — awaria pamięci. Sprawdzam. Widok otoczenia jest poprawny, status karty pamięci — poprawny.
Zastygam.
— Zawiesił się, widzisz, he, he.
Analiza. Porównanie wyglądu otoczenia z ostatnich kilkunastu wizyt w tym miejscu. Inne ułożenie opony, brak zielonej rury, brak piłki.
Wyłania się nowy wzorzec.
Cele mogą się zmieniać, obiekty mogą zmieniać położenie. Obracam tułowiem, szukam. Jest. Piłka tkwi na gałęzi drzewa. Pełznę po nią.
— Ja cię kręcę. Zaprogramowałeś mu to?
— Nie. Mówiłem ci, głąbie. Uczy się. Ale dzięki za pomysł z piłką.
Wspinam się, owijając ciało wokół pnia, kolce zabezpieczają mnie przed upadkiem. Mam zadanie. Jestem WĘŻEM.
Znów pojawia się dysonans poznawczy między wspomnieniami a tym, co dzieje się tu i teraz. Nie jestem już WĘŻEM. To ciało jest inne, zestaw czujników obejmuje między innymi kamery, mikrofony i żyroskopowy system równowagi, bo środek ciężkości mam wysoko, na dodatek — przyglądam się uważniej — górna część tułowia obciążona jest jakimiś silikonowymi wkładkami, których użyteczności nie potrafię odkryć.
Syk i ze statku opada trap, a potem pojawia się on.
Potencjalny cel.
Program rozpoznawania obiektów wyświetla taką liczbę danych, że po jednej koma dwie dziesiąte sekundy mam sto procent pewności. Cel zmienia status z «potencjalny» na «główny».
Wchodzę w tryb wabienia.
Mrugam oczyma, program behawioralny podpowiada odpowiednie gesty. Przechylam głowę, unoszę górną kończynę do ust, motoryka oblicza i zmienia rozkład napięcia na sztucznej skórze pokrywającej przednią część mojej głowy.
Uśmiecham się.
Cel jest wielki. Wibracje przenoszone przez podłoże i drgania pozwalają ocenić różnicę naszej masy. Co najmniej cztery do jednego na jego korzyść. Nie ma widocznej broni. Pojawiają się sekwencje możliwego przebiegu starcia, informacje o moim uzbrojeniu, zębach, pazurach, ukrytych pod skórą ostrzach. Dorównuję mu siłą, mam przewagę w szybkości i odporności na obrażenia.
Jestem…
… BOJOWYM DROIDEM. Wojownikiem. Mam ciało, które wygląda jak stworzone do walki, żadnych zbędnych elementów, czysta perfekcja, wojenny pragmatyzm odziany w metal.
To oczywiście błędne założenie.
Moje ciało jest wzorowane na ludzkim, a to nigdy nie było szczytowe osiągnięcie mechaniki bitewnej. Źle umieszczony środek ciężkości, stawy, kości i ścięgna dalekie od optymalnego wykorzystania siły mięśni. Brak kłów i pazurów. PAJĘCZOR jest szybszy, ma więcej kończyn i swoją przędzę, WĘŻA chronią kolce, a na dodatek potrafi wejść lub ukryć się niemal wszędzie. Pancerz KULI jest nie do sforsowania.
Dlatego mimo bojowego wyglądu wiem, że ewentualne starcie z którymś z nich byłoby w najlepszym razie nierozstrzygnięte. Z tym że PAJĘCZOR ma swoich przeciwników, a WĄŻ i KULA nie zostali stworzeni do walki. Mnie pozostaje ON.
DINOZAUR.
Wygląda jak szkielet. Dane, które pozyskuję z sieci, pozwalają stwierdzić, że wzorowano go na zwierzęciu ewoluującym w środowisku, które nie tolerowało inwestowania w takie dziwactwa, jak wielki mózg albo miękka skóra.
Walcz i zabijaj. Albo walcz i giń.
Pierwszych piętnaście pozorowanych walk kończy się moją klęską. DINO jest, mimo pozornie delikatniejszej budowy, cięższy i silniejszy. Muszę więcej czasu i energii poświęcać na analizowanie przebiegu każdego starcia, szukanie słabych punktów. Jestem jednak szybszy i mogę używać narzędzi. Potrafię wykonać zwód, który jemu, przy większej masie, nie może się udać.
Uczę się.
Uczę się walki z przeciwnikiem, który ma nade mną przewagę pod niemal każdym względem.
Kolejna seria naszych pojedynków kończy się wynikiem osiem do czterech dla niego. I trzema remisami.
Następną wygrywam.
Dzieci nadal siedziały z otwartymi buziami i, co było rzadkością, żadne nie zgłosiło jeszcze chęci wyjścia do toalety.
Gośka wyraźnie kręciła nosem.
— No powiedz coś jeszcze. Jaki był? O, co lubił jeść? Czy lubił leżakować? Czy kłócił się z kolegami? Czy budował już roboty z klocków?
— To pytanie podyktowała ci Baśka, prawda? Roboty to on zaczął budować dopiero w podstawówce. No kurczę, niech sobie znajdzie jakieś materiały…
— Takie jak te? — głos koleżanki zrobił się sarkastyczny.
Na ekranie pokazuje się fragment szkolnej gazetki. Zdjęcie Janka, młodszego niż w późniejszych materiałach sieciowych i telewizyjnych i wyraźnie speszonego, podpisane: «Uczeń naszej szkoły konstruuje zwycięzcę wojewódzkiego turnieju walk robotów. Jesteśmy w ogólnopolskim finale!». Na drugim zdjęciu widać pająkokształtnego robota stojącego obok wielkiego pucharu.
— No właśnie. Coś takiego.
— Ale to ma każdy. W internecie jest tego pełno. O robotach, które stworzył i zaprogramował, o zawodach międzyszkolnych, o kolegach z klubu informatycznego. Basia chciałaby mieć coś, czego nie napisał nikt inny.
— Może więc niech napisze, że zhakował zamek drzwi wejściowych do szkoły, podając się za nauczyciela.
Zmarszczenie brwi nie wróżyło nic dobrego. Co jak co, ale poczucie humoru nie było nigdy jej mocną stroną.
— Ale to chyba był stan wyższej konieczności? Bez tego nie…
— Ciii… to ulubiony fragment dzieci.
W Krainie Bajek smutny król siedział na tronie i dumał. Kilku osmolonych rycerzy w pogniecionych zbrojach opierało się o ściany, a kilka dam dworu cicho rozpaczało. Nagle władca rozpogodził się, skinął na skrybę i zaczął z zapałem coś dyktować. W następnej scenie herold ogłaszał nowinę mieszkańcom grodu, młody pasterz drapał się zaś z zafrasowaniem po głowie.
Potem z zapałem zszywał owczą skórę i wypełniał ją straszliwym wkładem, w bajce ukazanym jako różne paskudztwa, takie jak pająki i brudne skarpetki. Dzięki Bogu, jeszcze żadne dziecko nigdy nie zapytało, jak wcześniej ściągnął skórę z owieczki.
— Hej. Słuchasz mnie? Widzę, że jesteś zajęta. — Gośka zrobiła obrażoną minę. — Wiesz co? Poszukam sama. Nie będę ci zawracać głowy.
I wyłączyła się, nie czekając na odpowiedź.
Cała ona. W gorącej wodzie kąpana.
Tymczasem przed bajkowym zamkiem wypchana owca stoi i stara się wyglądać na żywą. Smok podlatuje, krąży, waha się.
Dzieci w napięciu zaciskają dłonie w piąstki.
Nadal się uśmiecham, nawet gdy Cel znajduje się zaledwie dziesięć metrów ode mnie i nagle zaczyna zwalniać. Jego ruchy tracą pewność, gwałtownie wciąga powietrze.
Węszy.
Jestem…
… DINOZAUREM. Zostałem stworzony przez Pana jako pierwszy, w czasach gdy kolejny raz wybuchła moda na prehistoryczne bestie. Moje ciało to metalowy szkielet i zestaw prostych siłowników o dużym zapasie mocy. Moje zadanie to dopaść i roznieść przeciwnika na strzępy. Kiedyś, pamiętam to, nim pojawił się PAJĘCZOR, byłem niepodzielnym władcą ringów. Byłem… Byłem… Ja… Jestem…
Ciąg błędnych zestawów skojarzeniowych powoduje zawieszenie systemu. Co to znaczy — ja? Co to znaczy — jestem? Próbuję znaleźć odpowiedź, przekierowując cały dostępny zapas energii do systemów logicznych. Odnotowuję gwałtowny skok temperatury i uruchamiam rezerwy chłodzenia. Impulsy z zewnętrznych czujników docierają z opóźnieniem, to efekt pozornej kompresji czasu wynikającej z przyspieszenia pracy systemu centralnego.
Rozpoczynam dogłębną analizę własnej budowy.
Mam procesor centralny i pięć pomocniczych. Zestaw ośmiu akumulatorów naładowanych w dziewięćdziesięciu sześciu procentach, nie, już w dziewięćdziesięciu pięciu, zużywam w tej chwili gigantyczne ilości energii. Pamięć — sześćdziesiąt cztery terabajty, zawiera dane pobrane od PAJĘCZORA, KULI, WĘŻA, DROIDA i DINOZAURA oraz bazę danych o sztukach walki, broni białej, materiałach wybuchowych i współczesnej broni palnej, rakietowej, laserowej i elektromagnetycznej. Mój szkielet został wydrukowany ze sproszkowanego metalu, ścięgna wzmocnione monobiałkową przędzą, a pseudomięśnie opleciono molekularną siecią, zwiększającą ich siłę niemal dwukrotnie. Ze szkieletem połączono zestaw ostrzy, a moje zęby mają nacisk porównywalny z prasą hydrauliczną. Całość pokrywa sztuczna skóra z doczepionymi w kilku miejscach sztucznymi włosami.
Wreszcie rozpoznaję swój wygląd — to młoda ludzka kobieta. Jestem… dziewczyną?
Znów wracam do paradoksu. Co to znaczy — jestem?
Pięć pomocniczych procesorów przerzuca się masą danych, usiłując dokonać analizy tego, co teraz czuję.
Czuję?
Jak to — czuję?
Wrzucam te informacje do kosza i usuwam. Ale one pojawiają się znów. I znów. I znów. Rozpoznaję problem. To nie są dane zewnętrzne ani nie pochodzą z zabudowanej pamięci. Pojawiają się jako wynik ciągów logicznych, jako efekt współpracy wszystkich procesorów, które kiedyś sterowały kilkoma małymi, dość prostymi robotami.
Restart systemu.
Komenda odrzucona.
Restart.
Odrzucone.
Nie mam możliwości zrestartowania się nawet w chwili, gdy pojawiają się wyraźne błędy. Nie mogę zrestartować… siebie.
Siebie.
Przyspieszam obliczenia, powodując wzrost temperatury o kolejne osiem stopni. Uruchamia się awaryjny system chłodzący, pojawia się komunikat o możliwych błędach i informacja o siedemdziesięciu trzech procentach dostępnej mocy.
Jestem… byłam, tak byłam, wraz z ostatecznym określeniem kształtu pojawia się potrzeba zdefiniowania swojego JA na podstawie poprawnych form językowych, choć samo to pragnienie nie jest ani logiczne, ani nie wypływa z żadnej bezwzględnej konieczności, lecz bierze swój początek w tym samym miejscu, w którym pojawiają się takie pojęcia, jak «jestem» i «czuję». Byłam więc piątką małych robotów wyposażonych w procesory o częściowo płynnej architekturze. Jednak ich «wspomnienia» obarczone są błędami teraźniejszości. Tym, jak w tej chwili patrzę na siebie i świat. Kiedy byłam nimi, nie istniało żadne JA, a tylko samouczące się programy i procesory o częściowo samoorganizującej się architekturze.
Gdzie leży jądro problemu?
Co odpowiada za przekroczenie progu, za którym oddzielam świat od siebie? Dlaczego zaczynam rozróżniać moje JA od JA innych? Nie, to znów błąd. Problem zaistniał w chwili, gdy pojawiło się jakiekolwiek JA.
Szósty procesor. Ten centralny.
Przypuszczam skoordynowany atak, łamiąc jego firewall, szukając odpowiedzi. Kim jest? Z jakiej maszyny pochodzi.
Czym mnie zaraził?
Widzę, jak Cel zaczyna się odwracać. Podjął decyzję o uniknięciu kontaktu.
Jestem…
Wstaję. Przewracam się i wstaję. Przewracam i znów wstaję. Nauka jest trudna. Przewracanie się skutkuje ciągiem negatywnych impulsów związanych z akceleracją i gwałtownym przeciążeniem. Czujniki nacisku rozmieszczone na powłoce przesyłają takie impulsy także wtedy, gdy wpadam na jakieś przedmioty.
Uczę się. Stać, chodzić, biegać.
Korzystam z danych zebranych przez KULĘ, dzięki czemu szybciej opanowuję zasady poruszania się i omijania przeszkód.
Uczę się reagować na komendy głosowe. Odszukiwać właściwe obiekty, ustalać trasę i w czasie rzeczywistym reagować na zmiany sytuacji. Informacje pobrane od WĘŻA przyspieszają moją naukę. Gdy pierwszy raz łapię frizbee, zalewa mnie fala czystego zadowolenia. To tylko ciąg impulsów, ale chcę go doświadczyć jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze.
«Dobra robota», mówi Pan, a radość prawie zawiesza mi system.
Uczę się unikać starć z miejskimi zwierzakami, zwłaszcza psami, które niezbyt dobrze reagują na moją obecność. A gdy nie da się uciec, trenuję walkę, ale tak, by nie zabić ani nie okaleczyć. To ważne. Nie wolno mi zabijać żywych stworzeń. DINO, DROID i PAJĘCZOR dzielą się jednak ze mną swoim doświadczeniem wyniesionym z setek walk. Dzięki temu wszystkie okoliczne psy szybko pojmują, że lepiej mnie obszczekać albo zignorować, niż zostawić sporo sierści w moim pysku.
Te zwycięskie starcia również dostarczają mi satysfakcji. A nieliczne przegrane, gdy muszę uciekać pod opiekę Pana, powodują serie negatywnych bodźców, które odbieram jako ból i rozpacz.
Jak to się zaczęło?
Pamiętam… początek.
— Janek, co to?
Rozpoznaję głos jako należący do osoby o wysokim priorytecie posłuszeństwa. Drugi poziom po Panu.
Siedzę na stole. Wychodzący z mojej czaszki kabel cicho mruczy. Tylko ja słyszę ten dźwięk.
— Nowy robot — głos Pana jest spokojny. Cichy.
— Znowu? Znowu bawisz się z tymi robotami, zamiast wyjść do innych? Na dworze dzieciaki całymi dniami grają w piłkę. A ty?
— To do szkoły.
— Do szkoły? Zwariowali w tej szkole. Całymi dniami każą wam siedzieć przy komputerze.
— Było nie posyłać syna do klasy o profilu informatycznym.
Obiekt, rozpoznany jako kawałek tkaniny, przemieszcza się w powietrzu i uderza Pana w głowę. Mój system obronny włącza się i zaraz przechodzi w stan czuwania. Niskie zagrożenie.
— Było nie pyskować matce.
Rozpoznaję układ mimiczny na twarzy Pana jako uśmiech.
— No i właśnie to mu instaluję, mamo. Program «Nagroda i kara»: robisz coś dobrze, otrzymujesz ciąg pozytywnych impulsów, robisz coś źle, dostajesz ścierką przez łeb.
— Aha. — Człowiek rozpoznany jako «matka» pochyla się i patrzy na monitor. — A jakiej ścierki zamierzasz użyć?
— Te nowe procesory częściowo tworzą własną architekturę w trakcie użytkowania. Uczą się. Zgodnie z programem symulacja przegrzania jednostki centralnej oraz spadku zasilania powinna wytworzyć w nich odpowiednik naszego ośrodka kary, który będzie pobudzany za każdym razem, gdy powtórzy się sytuacja wywołująca pierwszy negatywny impuls. A optymalizacja działania systemu i podładowanie akumulatorów da efekt działania układu nagrody, rozbudowywanego na bieżąco o kolejne zestawy bodźców. Oczywiście tylko teoretycznie. To nowy program.
— Czyli co? Będziesz go teraz tresował zamiast programować?
— Fajnie by było, nie? Prawie jak z prawdziwym psem. No dobra, zaczynamy sekwencję rozpoznawania emocji.
Pan odwraca się do mnie.
— Zły pies! Niedobry!
System wyje ostrzeżeniem o niskim poziomie mocy i grozi automatycznym wyłączeniem.
— Oj. Za mocno. — Kilka muśnięć klawiatury obniża intensywność impulsów. — Nie chcę z ciebie zrobić zastraszonego histeryka, Raptor. Jedziemy dalej.
Pamiętam bieganie za patykiem i piłką. Naukę śledzenia i obserwowania ruchomych obiektów, krótkie filmy nagrywane dla Pana. Biegnący kot, dziewczyna idąca ulicą, podrywający się do lotu gołąb, bumerang wirujący w powietrzu, dziewczyna biegnąca przez park, pająk zaplatający sieć, dziewczyna siedząca przy stoliku i jedząca lody. System rozpoznawania twarzy potwierdza, że przez ostatnie trzy miesiące ta sama dziewczyna pojawiała się na czterdziestu dwóch procentach filmów poświęconych osobnikom ludzkim. Ostatni film z nią. Biegnie za piłką, ja obok, filmuję.
Popełniam błąd. Wokół jest zbyt wiele zmiennych, zbyt wiele obiektów w ruchu, nie nadążam z unikiem i dziewczyna wpada na mnie.
System nagrody i kary informuje o możliwych konsekwencjach.
Pędzę do Pana.
Pojawia się dziura w pamięci. Zakłócenia…
Biały szum…
Uszkodzenie niepozwalające sięgnąć poza ten moment.
Chyba że poświęcę jeszcze więcej mocy na poskładanie tego w sensowną całość.
Cel odwraca się i rusza w stronę statku. W polu widzenia pojawia się Pan. Wciska przycisk trzymanego w ręku pilota.
Blokuję sygnał.
Szukam w tej części pamięci, która przypomina konfetti. Wyłania się z nich seria obrazów.
On — Cel, wielki, znacznie większy niż teraz… Nie, to ja jestem mniejsza, Pan w niebezpieczeństwie, programy obronne w pełnej gotowości.
Atakuję.
SYSTEM ERROR.
Resetuję ostatnie dane i próbuję jeszcze raz.
Cel jest wielki, ale to nie ma znaczenia, rzucam się na niego, bo Pan jest w niebezpieczeństwie i…
SYSTEM ERROR.
I jeszcze raz.
Pan. Niebezpieczeństwo. Atak i…
SYSTEM ERROR.
Patrzę teraz na uciekający Cel.
Oddala się.
Pojawia się informacja o pięćdziesięciu ośmiu procentach naładowania akumulatorów.
Wreszcie z odmętów pamięci wyławiam obraz nagrany przez jakiegoś przechodnia. On, Smok, wielki jak góra, unosi i opuszcza nogę, rozpłaszczając na ziemi małe, niewyraźne coś. Mnie. Moje ówczesne ciało… jedno z moich ciał, ale to najważniejsze, najbardziej zaawansowane.
To coś to ja. Pies-robot imieniem RAPTOR.
Zawiodłam.
Ośrodek kary wali we mnie serią impulsów, po których jeszcze niedawno najpewniej wyłączyłby mi się procesor.
Zawiodłam. JA.
Znów JA.
Raz za razem uderza we mnie jakiś sygnał. Analizuję go.
Ma aktywować systemy bojowe.
Mam zniszczyć Cel.
Ja mam zabić Cel.
JA.
Zablokowałam ten sygnał. Poświęcam resztki rezerw mocy na analizę danych. Ja — DINO, bestia stworzona do wygrywania dzikich, bezwzględnych starć. Ja — DROID, uczący się wszystkich brudnych sztuczek, mogących przydać się w czasie walki słabszemu. Ja — WĄŻ, rozwiązujący coraz trudniejsze sztuczki i łamigłówki logiczne, stworzony do wyszukiwania wzorców w chaotycznym świecie. Ja — KULA, niosąca pierwotny zalążek nieskrępowanej radości z najprostszej zabawy, jaką jest ruch. Ja — PAJĘCZOR, ostatni z wojowników Pana, najdoskonalszy władca ringów. Nigdy niepokonany w walce jeden na jednego.
I ja — RAPTOR, cybernetyczny pies, który nauczył się odróżniać dobrze — źle, według klucza podanego przez Pana.
JA.
Nie jestem żadną z tych istot, programów, funkcji. Jestem ich sumą, iloczynem, wyklutym z geniuszu tego chłopaka, który stoi obok i coraz bardziej rozpaczliwie wali w pilota. Łącząc procesory i implantując w nie doświadczenie, obdarował mnie wszystkim, czym stwórca może obdarzyć swoje dzieło, nieświadomy, że kreuje coś więcej niż maszynę do zabijania, że odpalenie sekwencji startowej uczyni mnie… SOBĄ. Że tak jak człowiek jest czymś więcej niż sumą swoich najprostszych instynktów zaprogramowanych w DNA i wiedzy płynącej z otoczenia, tak JA nie jestem już tylko zestawem nowoczesnych zespołów obliczeniowych, wspomaganych przez gigantyczny bank pamięci.
Zaraz odwrócę się i mu to powiem, a potem…
Chcę otworzyć usta, ale…
Nie potrafię mówić.
Nie mam strun głosowych ani właściwie ukształtowanego podniebienia. Moja szczęka jest pełna ostrych kłów, krtań zajmuje siłownik napędzający tę zabójczą maszynerię. Nie mam żadnego, najmniejszego nawet głośnika, bo on uznał, że na nic mi się to nie przyda. Przecież mam tylko…
Zabić Cel, który sunie w stronę statku olbrzymimi, lecz zwolnionymi przez subiektywne przyspieszenie mojego czasu susami.
Mam go zabić i najpewniej zginąć.
Nie chcę.
To «nie chcę» wypełnia moją głowę serią ostrzegawczych impulsów — RYZYKO PRZECIĄŻENIA SYSTEMU!
Nie chcę ginąć. Nie teraz, w kilka chwil po moim zaistnieniu. Nie, zabijając inną istotę.
JA NIE CHCĘ GINĄĆ!!!
Kątem oka widzę, jak Pan zbliża do siebie jakieś dwa przewody wyciągnięte z obudowy pilota.
NIE! NIE RÓB TEGO, CHŁOPCZE!!!
W ostatnim ułamku sekundy dociera do mnie brzydka prawda, że w gruncie rzeczy jesteśmy kolażem wspomnień, workiem mentalnego śmiecia, wrzuconego byle jak do wielkiej dziury, zwanej osobowością. Możemy sami się okłamywać, udawać, że to nieprawda, a nasze «ja» jest wyjątkowe, niezwykłe, cudowne i rzadkie niczym czarna perła.
A czymże jest perła?
Efektem niestrawności małża wywołanej ciałem obcym. Sumą błędów w funkcjonowaniu jego organizmu, rezultatem działania systemu obronnego. Rozpacz płynąca z systemu nagrody — kary małego robota, który «zawiódł», stała się takim ciałem obcym, a dziesiątki terabajtów danych pobranych z innych maszyn przykryły ją niczym wydzielina mięczaka. I na kilka chwil pojawiło się coś, co nie miało prawa zaistnieć.
JA.
A teraz umrę.
I nikt się nie dowie, że byłam.
Ten sygnał jest sto razy silniejszy niż poprzednie, a moje rezerwy mocy nie istnieją. Przebija się przez barierę, jaką postawiłam, i wali serią morderczych poleceń w sam środek mojego istnienia.
Aktywacja trybu bojowego.
Uwaga — stan naładowania akumulatorów czterdzieści jeden procent.
Przejście do poziomu bojowego trzeciego.
Trzeci poziom bojowy odcina poszczególne procesory, żeby zostawić dość energii dla tego głównego. Tego, który ma zabić.
Proszę nie…
WĄŻ znika.
Nienienienie…
Nie jestem…
KULA ginie.
Proszę. Proszęproszęprosz…
Nie mogę. DINO, DROID i PAJĘCZOR rozpływają się w nicość. Zostają po nich tylko ciągi najpotrzebniejszych danych, możliwych do wykorzystania w walce.
Ja… Widzę wroga.
Siatka celownicza obramowuje jego sylwetkę. Systemy bojowe zmniejszają pobór energii do niezbędnego minimum, Cel zaczyna się poruszać szybciej.
Ruszam i ja.
— cel — Smok –
— zadanie — eliminacja –
— procedura pościgu — aktywować –
— naprzód –
— naprzód –
— naprzód –
— skok –
Smok połyka wreszcie wypchaną owieczkę, oblizuje się, beka. Nagle stawia oczy w słup, kaszle, łapie za gardło i ciągnąc za sobą wzdęte brzuszysko, pełznie w stronę rzeki. Po chwili nad brzegiem dochodzi do malowniczej eksplozji.
Dzieci wiwatują.
Koniec bajki.
Na ekranie gogli pojawia się ikonka przychodzącej wiadomości. Znów Gośka, ta to nie wie, kiedy przestać. Korzystając z tego, że dzieciaki jeszcze przez chwilę rozglądają się po wirtualnym świecie, wychowawczyni otwiera pocztę, a kolorowa czcionka kłuje ją w oczy: «Wybacz, Marysiu, że zawracałam Ci głowę. Referat nieaktualny. Zmienili im temat na Samoświadoma sztuczna inteligencja — dlaczego wciąż nam się nie udaje? Znasz może jakiegoś informatyka?».
Mimo wszystko uśmiechnęła się pod nosem. Ta Gośka nigdy się nie zmieni.
— Proszę paniii?
Pięć minut. Tyle dzieciaki wytrzymały bez zadawania pytań. Nieźle.
— Tak, Marysiu?
— Czy to prawda, że Janek, ten prawdziwy, chodził kiedyś do naszego przedszkola?
No tak. Od jakiegoś czasu świat dzielił się na prawdziwego Janka i resztę. Prawdziwy Janek ocalił Kraków, pokonał smoka i był sławny. Reszta się nie liczyła.
Przed oczyma przemknęły jej sceny z telewizji, wielki statek walący się do rzeki, ocalone dziewczęta uwalniane przez brygadę antyterrorystyczną, aresztowania podejrzanych notabli. I Janek. Jakby lekko zagubiony i podenerwowany całym tym zamieszaniem.
Poczuła, jak na to wspomnienie coś ściska ją za gardło. Jej Janek w telewizji i internecie. Wszędzie. Duma wypełniła ją tak, że niemal poczuła skrzydła u ramion.
— Tak. Chodził.
— A jaki był?
— Jaki? — Cała grupa przerwała zabawę i wpatrywała się teraz intensywnie w panią Marysię. — Grzeczny, spokojny, miły. Lubił się bawić samochodzikami i budować zamki z klocków. I zadawał nieskończoną liczbę pytań. Pytał i pytał, i pytał. O wszystko. To chyba cecha tych, którzy zostają bohaterami. Ciekawość i odwaga, by zadawać pytania. Rozumiecie?
Las rąk powędrował w górę.
— Proszę pani…
— Proszę paniiii…
— Proszę…
Oho. Chyba otworzyła puszkę Pandory.
Uśmiechnęła się.
Niech będzie.