„Książka powinna być nieukończona…”
Albert Camus, „Pierwszy człowiek”
17 lipca 2007 życie na lotnisku RAF-u w Lemming (North Yorkshire) toczyło się ospale jak każdego dnia. Dyżurni piloci zaparzyli sobie właśnie poranną kawę i major John Darnby chciał opowiedzieć kumplom brzydki dowcip o „muzułmance i weterynarzu”, gdy na dyspozytorce rozbłysła czerwona lampka i rozjazgotał się dzwonek „czerwonego” telefonu, alarm. Ze słuchawki usłyszeli:
– Gramolić się, piorunem!
Wskoczyli do maszyn; kilka chwil później myśliwce przechwytujące Tornado F-4 były już nad morzem, pędząc ku dwóm wykrytym przez radary bazy Fylingdales „niezidentyfikowanym samolotom”, muskającym bezczelnie brytyjską strefę powietrzną i głuchym wobec wezwań identyfikacyjnych. Ujrzawszy angielskie myśliwce, intruzi – dwa rosyjskie bombowce dalekiego zasięgu, Tu-95 – zrobili duży tuk wzdłuż granicy brytyjskiej przestrzeni powietrznej i odlecieli w kierunku północno-wschodnim, do swej bazy na półwyspie Kola. Żeby Londyn nie miał wątpliwości, iż jest to pięść prezydenta Putina wygrażająca „Angolom”, trzy doby później bombowce rosyjskie powtórzyły ten sam agresywny manewr.
Wszystko stało się jasne: dzień przed pierwszą zbrojną demonstracją, 16 lipca 2007 roku, nowy brytyjski premier, Gordon Brown, wyrzucił z Anglii czterech moskiewskich dyplomatów, gdyż Moskwa odmówiła wydania Anglikom majora FSB, Andrieja Ługowoja, którego Londyn chciał sądzić za otrucie Alieksandra Litwinienki radioaktywnym polonem 210, wlanym do herbaty przy stoliku baru sushi w samym centrum Londynu. Bombowce Tu-95 zaczęły fruwać ku granicom Wysp, czterech brytyjskich dyplomatów dostało rewanżowego kopa z Moskwy, i tak odgrzana została „zimna wojna” (tym razem „mała zimna wojna”) między Rosją a Zachodem. Rosji bowiem można wiele wytknąć, przeszłego i dzisiejszego, ale nigdy nie można jej zarzucić, że stosunki z nią są nudne. Z Rosją nie sposób się nudzić.
Kresem długoletniej dużej „zimnej wojny” był polski triumf „Solidarności” i wkrótce „upadek Muru Berlińskiego”. Za prezydenta Michaiła Gorbaczowa Związek Sowiecki zemdlał, a za Borisa Jelcyna zdechł, i do końca XX wieku nikt nie myślał o „zimnej wojnie” - myślano o współpracy, złomując rakiety. Wszystko to odmieniło się na samym początku wieku XXI. Rosja, wkurzona globalną supermocarstwowością USA i pankontynentalną siłą UE, zachciała odzyskać swą dawną muskulaturę, dawną rangę i dawny prestiż, czyli swą dawną mocarstwowość, ku czemu miała jeden niepodważalny argument vel instrument perswazji: wielkie złoża gazu i ropy naftowej, bez których Zachód cierpiałby niczym spragniony pustynny nomad bez oazy z wodą. To była broń strategiczna klasy mega (swą pracę kandydacką, pisaną A.D. 1997, Władimir Putin poświęcił czynieniu gazu i ropy bronią polityczną, a w tezach Rady Polityki Zagranicznej i Obronnej Federacji Rosyjskiej stoi jak byk, że „handel strategicznymi nośnikami energii i ich tranzyt to silne instrumenty polityki zagranicznej państwa”). Ale szantaż surowcami energetycznymi, plus wyrwanie się kilku dawnych kolonii spod władzy moskiewskiej (Gruzja, Ukraina, Pribaltika) – budziły napięcia, czyli różne „zimne wojenki” między Moskwą a Brukselą tudzież innymi stolicami Zachodu. Słowem: pierwsza dekada XXI wieku stawała się coraz bardziej ciekawa; od samego jej początku ani przez chwilę nie było nudno.
Najcieplej układały się relacje Moskwy z Berlinem, wedle prusko-petersburskiej (czyli: fryderycjańsko-jekatierińskiej) tradycji. Jak to ujął kultowy pisarz-dysydent, Alieksandr Sołżenicyn (w wywiadzie dla „Der Spiegla”, 2007): „- Niemcy i Rosja mają do siebie słabość. Jest tu wyraźny «palec boży», bo inaczej ta sympatia nie przetrwałaby dwóch szaleńczych wojen”. Tymczasem drugi biegun – najzimniejsze stosunki – cały czas zwie się: Polska. Rosja i Polska zawsze miały do siebie tylko wrogość, nigdy słabość bądź czułość, od tysiąca lat, i XXI wiek niczego tutaj nie zmienił. Nic się też nie zmieniło jeśli idzie o antypolską współpracę Rosji z Niemcami. Władimir Iljicz Lenin, człowiek, którego Niemcy wysłali zaplombowanym wagonem do Sankt Petersburga, żeby przerobił go na Leningrad – w 1920 roku (tuż po ciężkiej łaźni, którą sprawiło Sowietom polskie wojsko marszałka Piłsudskiego) rzekł: „Im silniejsza będzie Polska – tym większą nienawiść będzie wzbudzała wśród Niemców. A my będziemy umieli tę odwieczną nienawiść wykorzystywać. Przeciwko Polsce będziemy jednoczyć się z Niemcami, i przeciwko niej będziemy mobilizować cały rosyjski naród”. Zjednoczyli się militarnie (wedle tamtej zapowiedzi) w 1939 roku, a później u schyłku wieku XX. Plan niemiecko-rosyjskiej rury bałtyckiej stał się na progu XXI wieku nowym symbolem antypolskiego małżeństwa. Pojawiły się też symbole personalne. Berliński kanclerz, Gerhard Schroder, tak wiernie służył Rosjanom, iż ci wynagrodzili go dyrektorską synekurą w swym kartelu surowcowym, a szefowie III Rzeczypospolitej Polskiej stawali okoniem, wszyscy, również postkomunistyczni, bo zostali kupieni przez Waszyngton, co musiało budzić zrozumiałą furię Kremla.
Sarmacja była do XVIII wieku wrzodem na tyłku Rosji, później zaś guzem w gardle, gdyż została połknięta, lecz nie przełknięta, a więc nie mogło być mowy o trawieniu. Przez sto kilkadziesiąt lat niewoli robiła rebelię za rebelią, waląc żelazem mordę ruskiego niedźwiedzia i wybijając mu szereg kłów. Traciła dużo krwi, lecz też upuszczała „kacapom” hektolitry krwi, i tymi ciągłymi buntami przypominała całemu światu, że istnieje, chociaż wytarto ją z map. Aż wreszcie buntem ostatnim, „solidarnościowym”, skorodowała czerwone imperium, i tylko głupota plus wredność Zachodu (głównie germańska propagandowa bezczelność) sprawiły, że światowym symbolem upadku komunizmu jest dziś Mur Berliński, a nie Stocznia Gdańska. Jednak Kreml dobrze pamiętał komu zawdzięcza tamtą klęskę roku 1989. „Polacziszki” mogli liczyć na różne łaski serwowane im przez Madonnę Jasnogórską, lecz na łaskę zapomnienia w Rosji o ich zbrodni kontrsowieckiej – nigdy. Nie zapomina się bowiem dawnemu rabowi, że samowolnie zrzucił kajdany i zdzielił nimi po łbie właściciela niewolników, odbierając mu przytomność i godność.
Wieki mijały i lata mijają, a mecz Ruś-Lechistan ciągle jest konkursem toczonym dla uśmiechu: kto będzie śmiał się ostatni. Wzajemnie wyszczerzone zęby, miotanie kalumni, eskalowanie pretensji, odgrzewanie historycznych długów. Cud tej konfrontacji polega na tym, że walczą liliput terytorialny z megakontynentem, i zawzięty karzeł ciągle się trzyma! Putinowski Kreml już w 2005 roku uznał, że ta sytuacja obraża prawa logiki, fizyki, grawitacji, przestrzeni i zdrowego rozsądku.
Kilka lat przed upadkiem komunizmu Witold Nowerski pierwszy raz trafił do więzienia, chociaż wcześniej mógł trafić „pod celę” nieomal każdego roku, i to od samego dzieciństwa. Miał fatalne dzieciństwo. Jego ojciec był „żołnierzem wyklętym” (to znaczy walczył z sowiecką okupacją swego kraju), więc ubecy rozstrzelali tego „leśnego bandytę” przystawioną do potylicy bronią krótką, na piwnicznych schodach gmachu Urzędu Bezpieczeństwa. Matka Witolda była pielęgniarką, którą aresztowano jako żonę (czyli wspólniczkę) „wroga ludu”, a w trakcie przesłuchań radzieccy „prokuratorzy” kontrolujący MBP tak często i tak brutalnie ją gwałcili, że utraciła zmysły i dwa lata później popełniła samobójstwo. Jej syn (rocznik 1955) został pensjonariuszem domu dziecka.
Domy dziecka zawsze są złymi placówkami wychowawczymi, a te z wczesnego PRL-u były piekłami sensu stricto. Dzieci, traktowane tam szorstko, chamsko i okrutnie – same stawały się okrutnikami, dewiantami, zezwierzęconą mierzwą ludzką. Jadłospis (wodniste ciecze zwane zupą, i wyschły chleb z surową cebulą lub, od święta, z dżemem) budził głód, a dryl budził nienawiść wobec wszystkich i wszystkiego. Rozrywki pozaregulaminowe były proste: wlewanie mydlin do biurowego akwarium, rozlepianie na ścianach znaczków zbieranych przez ciecia-filatelistę, dręczenie kotów, ptaków i żab, etc. Karano za te sadystyczne wybryki ciemnicą i chłostą.
Mając dwanaście lat, Witold uciekł. Co nie było wielkim wyczynem; wyczynem było, że nie dał się złapać. Zbierał i sprzedawał butelki, kradł cmentarne wieńce i kwiaty, wreszcie prysnął w Bieszczady, gdzie został przygarnięty najpierw przez drwali mających tu swoją bazę, a później przez komunę hipisów mających tu swój raj. Wśród pierwszych nauczył się wybijać zęby kułakiem, palić machorkowe skręty i pić spirytus jak zwykły alkohol; wśród drugich – wąchać „klej”, uprawiać „love not war” metodą „sztafety”, i gitarowo akompaniować wyśpiewywanym „dumkom” oraz „bluesom”. Jeden z hipisów (Mariusz Bochenek, ksywa „Rubens”) był grafikiem, który wprawdzie nie zarabiał swymi „obrazami” (bo tych nie chcieli kupować nawet głupi turyści), ale świetnie prosperował jako fałszerz dokumentów. Przy tym był urodzony pod szczęśliwą gwiazdą: stara ciotka mieszkająca w Krakowie „kopnęła kalendarz”, wcześniej zapisując bratankowi luksusowe mieszkanie, pełne sof, kredensów, kryształów i olejnych malunków. „Rubens”, który wziął swego fałszerskiego pomagiera ze sobą, patrząc na te płótna prychnął wzgardliwie:
– Kossaki, same Kossaki! Julek, Jurek i Wojtuś! Dziewczyny, ułany, bohomaz zasrany! Kupa gówna dla nuworyszów! Tylko ten mały „Holender” jest coś wart…
– Skąd wiesz? – zapytał Witold.
– Bo się znam na arcydziełach, głupku. Ta deseczka ma kilkaset lat i ani jednej zmarszczki.
– Że czego nie ma, zmarszczki? – wytrzeszczył gały Witold.
– Metafora, głupku – rzekł „Rubens”. – Czy ktoś ci kiedyś tłumaczył co to jest metafora?
Zamieszkali razem. Bochenek musiał szybko uciułać podatek spadkowy, więc szybko wyprzedał „Kossaki” kilku nobliwym panom. Każdy taki facet, o prezencji żydowskiego lichwiarza lub sanacyjnego kawalerzysty – lustrując nabywane dzieło cmokał ze znawstwem i używał wielu obcych dla Witolda słów, jak „perspektywa”, „chromatyka”, „estetyka” czy „laserunek”. Tylko termin „sztuki piękne” nie wpędzał młodzieńca w kompleksy, za to stresował „Rubensa”, który po wyjściu dwóch szacownych klientów warknął:
– Sranie w banię! Koneserzy!… Jedyną sztuką piękną, jaką ci ramole uprawiają, jest pedofilia!
– Czyli co? – spytał Witold.
– Czyli gdybym cię zerżnął, głupku, to już nie byłaby pedofilia, bo wkrótce będziesz miał własny dowód osobisty! Sam ci go zrobię. A propos: skończyłeś te blankiety matur i te dwa dyplomy cechu?…
– Niezupełnie…
– No to na co czekasz, kurde mol, do roboty!
W tym samym roku 1967, w którym dwunastoletni Witek uciekł na dobre z sierocińca, setki kilometrów i wiorst od tego sierocińca pewien szesnastolatek, Wasia, mieszkaniec ruskiego miasta Wołogda, uciekał z domu dwa razy, ale na krótko, za każdym razem wracał po tygodniu. Łatwo mu było uciekać, bo jego ojciec pełnił daleką mundurową służbę, a harująca przy tokarce matka nie mogła upilnować buzujących młodzieńczych hormonów i sprać chłopaka, któremu sypał się już delikatny wąsik. Wasilij lubił palić, kląć, grać w karty, bić się, słowem: łobuzować. Był członkiem osiedlowej bandy rozrabiaków, lecz pokłócił się z kumplami o żonę milicjanta. Ta żona handlowała bimbrem, a milicjant upijał się tylko raz tygodniowo, podczas nocy dzielącej sobotę i niedzielę, później zaś bił żonę bez litości, więc prawie każdą sobotnio-niedzielną noc ta kobieta spędzała koło bloku (jeśli było ciepło) albo w kotłowni (jeśli była zima). Wasię wkurzało bestialstwo gliniarza, zaproponował tedy kumplom:
– Spuśćmy mu łomot, obijmy mu ryj!
– Po co? – spytał rozsądnie przywódca grupy, albinos Sasza.
– Żeby przestał lać tę kobitę, on ją tłucze bez ustanku.
– Nie bez ustanku, tylko w sobotę późnym wieczorem, i to nie jest nasza sprawa! Dopierdzielimy mu, a on przyprowadzi swoich i nas zamkną. Chrzanię taki interes, wiem czym to pachnie, siedziałem tam już dwa razy.
– No, ja też raz siedziałem, dwa dni, bez wyroku – dodał Nikita, brat Saszy. – Stłukli mnie gumą. Gliniarska guma boli jak cholera i zostawia kurewskie sińce. Nie będę szurał do milicjantów.
– To sam go pierdyknę od tyłu gazrurką – rzekł luzacko Wasia. – Nie będzie wiedział kto to zrobił.
– Z gazrurką jest pierdzielona loteria, brachu – skrzywił się Sasza. – Omsknie się, lub ciut za mocno uderzysz, i może być zimny trup. Wtedy cię powieszą.
– Nieletniego nie powieszą – przypomniał Nikita.
– No to ześlą do kolonii karnej na dożywocie, i będą go tam cwelowały stare urki, głodne młodego mięska, będzie dawał dupy i japy aż miło!
To się Wasi nie uśmiechało ani trochę, dlatego zrezygnował z pomysłu, zaś milicjant dalej tłukł weekendowo swą ślubną, która musiała koczować całą noc przy śmietniku osiedlowym. Matka Wasi kilkakrotnie próbowała ją wziąć do siebie, lecz milicjantowa była honorna, nie przyszła, bo nie chciała, żeby mąż brutal mścił się na ludziach z bloku. Aż pewnego dnia stał się cud, który można tłumaczyć tylko dialektyką, cytując wersety Lenina o rewolucyjnej sile sprawczej mas proletariackich. Blisko bloku Wasilija był osiedlowy sklep spożywczy, do którego w poniedziałki przywożono przed południem wędliny i mięso. Tych kiełbas i tego łoju nie chciałby jeść żaden obywatel cywilizowanej Europy, lecz ludziom radzieckim smakowało, a że dostawa nie starczała dla wszystkich – kolejkę osiedlową mieszkańcy bloków formowali już blisko północy z niedzieli na poniedziałek. Za matkę Wasilija stał sąsiad-emeryt (bo rano trzeba było iść do pracy i do szkoły), jednak kiedy owego „stacza” powaliła ciężka grypa, Wasia musiał – miast do „budy”- pójść do kolejki nocą. W ciemnościach ludzie źle widzieli sylwetki innych kolejkowiczów, ale kiedy się rozwidniło – zobaczyli żonę milicjanta. Okryła głowę chustą, wszelako dwie stojące blisko starowinki dojrzały wielkie zielonożółte sińce i zaczęły biadolić głośno. Kilka innych podeszło i narobiło jeszcze głośniejszego rabanu. Wtedy milicjantowa rozpłakała się tak ekstatycznym szlochem, że przechodnie uliczni wstrzymywali krok, i wokół obitej nieszczęśnicy zebrał się spory tłum. Kilka minut później przy sklepie stanął samochód osobowy wołga. Jechał nim major KGB, którego zainteresowało burzliwe zgromadzenie „grażdan” wznoszących gniewne krzyki. Chciał sprawdzić czy nie są to krzyki przeciwko władzy…
Nazajutrz milicjant brutal został zdegradowany i umieszczony w Izbie Poprawczej, a kolejnego dnia w karnym batalionie drogowym (remonty jezdni i chodników). Dla Wasi całe to zdarzenie stanowiło ważną lekcję życia. I to dubeltową. Raz, że autopsyjnie się przekonał jak wielką moc reprezentują cywile jeżdżący moskwiczami, ładami i wołgami pewnego resortu; dopiero teraz przychylniej wycenił profesję swego „starego” i zaczął marzyć o wstąpieniu jego śladem w szeregi KGB. Druga refleksja tyczyła siły kobiecego szlochu. Wasia pojął bowiem bezbłędnie, iż właśnie fontanna łez żony gliniarza spowodowała cud: serca kolejkowiczów i przechodniów, nawet staruszek, które wcześniej nie lubiły gliniarskiej baby handlującej wódką, roztopiły się wskutek tego płaczu. Była to ważna wskazówka dla bystrego chłopca.
Chłopiec nosił nazwisko Kudrimow.
Wbrew twierdzeniom zachodnich polityków – demokracja, czyli rządy większości, wcale nie funkcjonuje na Zachodzie koncertowo. Przykładem Wyspy Owcze, autonomiczna prowincja Danii. Na Wyspach Owczych mieszka 40 tysięcy obywateli i kilka razy więcej owiec, a mimo to rządzą ludzie. Pod tym względem Rosja plasuje się dużo wyżej jako wzorowa demokracja, czego dowód to fakt, że gnane „owczym pędem” masy rosyjskie wybrały sobie jako nowego satrapę Władimira Putina, funkcjonariusza (podpułkownika) tajnych represyjnych służb.
Charakterystyczną cnotą mas rosyjskich jest, od wieków, zupełna niereformowalność, vulgo: stałość, a w czasach globalnego braku lojalności, w czasach chaosu i leseferycznego liberalizmu, stałość to cecha budząca szacunek. Mija tysiąc lat i zmieniły się jedynie „tabu”, czyli fanty kultowe niewymienialne na „wodę ognistą”: dawniej można było przepić wszystko prócz ikony; dzisiaj przepija się wszystko prócz telewizora, bo bez kolejnego odcinka sitcomu życie byłoby równie podłe jak bez gorzałki monopolowej lub bez bimbru. Zaś niezłomna rabolubna vel filorabna stałość mas rosyjskich, czyli rabów, została przez wieki wykuta genetycznie w psychice „ludu” rosyjskiego. Chodzi o psychikę zbiorową, które to określenie niewątpliwie budzić będzie sprzeciw tych dyplomowanych psychologów i psychiatrów, co analizują tylko psychikę indywiduum, natomiast zjawisko psychozbiorowości jest im obce, lecz my tu mówimy nie o scjentycznych przesądach, ino o historycznych faktach.
Czołowy polski ekspert zajmujący się PR, a więc „kształtowaniem wizerunku medialnego”, Piotr Tymochowicz, tak sformułował starą prawdę, znaną makiawelistom i politologom od niepamiętnych czasów: „Ludzie w swej masie są debilowaci. Żeby nimi kierować, trzeba dokładnie zrozumieć psychologię debila”. Bezbłędnie rozumieli ją Iwan Groźny, Piotr Wielki, Lenin, Stalin, właściwie wszyscy rosyjscy despoci, dlatego regularnie urządzali megarzezie „wrogów ludu”, „wrogów narodu”, „wrogów imperium”, „wrogów proletariatu”, „wrogów socjalizmu” itp., a masy kochały carów i genseków za te „czystki”- im bardziej krwawe zdarzały się hekatomby, tym miłość „ludu” do władających rzeźników potężniała. Tradycja bizantynizmu oraz wieki despotyzmu ukształtowały „duszę rosyjską”, darzącą kultem ten właśnie system rządów i będącą rewersem systemu, ergo: uformowały trwałą niewolniczą mentalność ludności, wybornie zdiagnozowaną (1843) piórem markiza de Custine. Wszystko to przy wsparciu całkowicie przegniłej Cerkwi; rzeczywistą religią stał się tron, rzeczywistym bogiem – tyran. Inaczej mówiąc: samodzierżawie stało się w Rosji religią silniejszą niż prawosławie. Mylą się zatem ci, którzy wskazują amerykańskie plantacje XVIII i XIX wieku jako symbol niewolnictwa. Rekordowe niewolnictwo panuje od stuleci w rosyjskim imperium, wedle reguły, o której tak pisał polski wieszcz narodowy, Adam Mickiewicz:
„Własne tylko upodlenie ducha
Nagina szyję wolnych – do łańcucha”.
Dzisiaj (2006) rosyjski pisarz, Juz Aleszkowski, który zwiał do USA, identycznie mówi o Rosji putinowskiej: „Serwilizm toczy wszystkich - i elity, i lud. Każdy pragnie lizać dupę, aż rwą się do tego”. We wszechrosyjskim gułagu Stalina również rwali się do tego, mimo że nie było wówczas rodziny nieskaleczonej wywózką któregoś członka (lub paru członków) na Syberię. Mawiano żartobliwie: „- Dalej niż na Sybir nie ześlą”. Czyli: nie jest tak źle, bracia! Co za tym idzie – Rosjanie lubili barbarzyński komunizm, bo nie lubili wolności. Współczesny Stalinowi Salazar, portugalski prezydent antykomunista, słusznie twierdził: „Komunizm to synteza wszystkich buntów materii przeciw duchowi, barbarii przeciw cywilizacji. Nie można pragnąć równocześnie wolności i komunizmu, bo jedno wyklucza drugie, podobnie jak despocja wyklucza słuszną tezę, że państwo winno być sługą narodu”. W Rosji Putina naród nie został nawet sługą państwa, tylko sługą Putina. Nie inaczej niż w Rosji Iwana Groźnego lub bolszewików, aczkolwiek mniej krwawo, gdyż jatki Biesłanu, moskiewskiego teatru czy wysadzanych bloków wielkopłytowych były rzeziami liczbowo słabiej imponującymi. Miernikiem (wspólnym mianownikiem) jest wszakże nie suma ofiar tej albo innej masakry, lecz podrzędność konstytucji i kodeksu. Już rosyjski wieszcz narodowy, Alieksandr Puszkin, pisał, kiedy trwały rządy Mikołaja II (któremu, notabene, lizał potem rękę, by przebłagać):
„W Rossiji niet zakona,
Jest' kot, a na kotu korona”.
Miast prawa – pal koronowany. Lecz masy rosyjskie wolą cara-batiuszkę od praworządności, dlatego ekskagiebista Władimir Putin bardzo im się spodobał. Kilkaset ofiar tu czy tam co pewien czas – tylko przydawało mu blasku jako twardorękiemu. „Panrawiłsa”, więc kult „demokraty Putina” stał się faktem. Rzecz prosta – „demokraty” w cudzysłowie. Autentyczną bowiem demokrację sporo dzieliło od putinowskiej „suwerennej demokracji”. Termin ów został wynaleziony dla autokratyzmu putinowskiego przez jednego spośród czołowych ideologów Kremla ery Putina – przez Władisława Surkowa. Kryła się pod tym terminem klasyczna antynomiczność – putiniada harmonijnie łączyła instytucje demokratyczne z systemem ograniczających demokrację hamulców i kagańców. W „suwerennej demokracji” używano wyborców nie do weryfikowania czy do zmiany władzy, tylko do legitymizowania jej; ludność miała trochę praw konsumenckich, ale żadnych politycznych organizatorsko i sprawczo; et cetera. Świat patrzył na to ze zrozumieniem; widywano już rozmaite regionalne, mniej lub bardziej egzotyczne mutacje demokratycznego ustroju. Łaknący ropy Zachód milczał lub jedynie sarkał cichutko, przetrzebieni ruscy dysydenci (garstka) mruczeli gorzko, że „nie tyrani tworzą niewolników, lecz niewolnicy tyranów”, a przygraniczni sąsiedzi mieli koszmary nocne, bo wiedzieli, że nie mylił się inny polski wieszcz narodowy, Juliusz Słowacki, tłumacząc:
„…jak jest niebezpiecznie
z demokratami nie być dosyć grzecznie”.
W przyrodzie panują odwieczne żelazne reguły, które miękną kiedy łamie je kaprys przeznaczenia, czy jakaś burza hormonalna, czy niesforna wyobraźnia ludzka. Wtedy to się nazywa „wyjątek, co potwierdził regułę”.
Swego czasu (lata 60-e wieku XX) uczeni amerykańscy oraz izraelscy przeprowadzili ciekawe badania męsko-damskich par -Amerykanie zbadali kilka tysięcy kochających się studentów i studentek, tudzież kilka tysięcy młodych ludzi, którzy pierwsze sześć lat swego życia spędzili razem (jeden dom, jedna ulica, jedno podwórko), a Izraelczycy (grupa socjologa Sheptera) prawie trzy tysiące małżeństw zawartych w kręgu kibuców sąsiadujących ze sobą. Wynik był identyczny, całkowicie obalał raj miłości dziecięcych Baudelaire'a jako poetycką mrzonkę, albowiem nigdy nie tworzą miłosnych par ludzie, którzy, będąc dziećmi, wychowywali się razem przez pierwsze lata swego życia. Wniosek brzmiał: „Nie można zakochać się w kimś, z kim spędziło się pierwsze łata życia”. Rosjanie, którzy tradycyjnie torpedują naukę „imperialistów” dowodząc, że wynaleźli wszystko wcześniej – od koła i druku, do żarówki i radia (pionierem był tu starożytny rusinski filozof-matematyk Pietia Goras, zwany błędnie Pitagorasem z Samos) – tym razem też przeciwstawili się empirycznie, małżeństwem Lieonida Szudrina i Larissy Tiełkiny. Ci dwoje byli razem w jednym żłobku, w jednym przedszkolu, w jednej klasie szkolnej, w jednym zastępie pionierów, w jednym kółku komsomolskim, i wreszcie w jednym łóżku.
Lieonid poślubił Larissę gdy tylko otrzymał dyplom Wydziału Historii Uniwersytetu Moskiewskiego (1986). Równocześnie Larissa została absolwentką Wydziału Socjologii. Wprowadzili się do jej matki, wdowy Tiełkiny, kobiety zacofanej, dewocyjnie religijnej, która po kilku latach (1992) zostawiła im mieszkanie, bo zobaczyła w telewizji zmartwychwstałego znowu Jezusa Chrystusa i wyjechała na Syberię, gdzie rezydował ów bóg.
Syberyjski Jezus, noszący ziemskie imię Siergiej Torop, pracował pięć łat jako milicjant drogówki, lecz kiedy tylko rozleciało się sowieckie imperium (1991), ujawnił się jako Wissarion-Chrystus, którego Bóg-Ojciec drugi raz zesłał na grzeszną Ziemię. Bez trudu znalazł wyznawców, których liczba rosła piorunująco. Wdowa Tiełkina chciała się przekonać czy to sekciarz-kuglarz, czy prawdziwy Syn Boży, spakowała więc walizki i wsiadła do pociągu. Już nie wróciła. Cztery lata później (1996) Larissa ruszyła tą samą drogą, by odwiedzić matkę, i też nie wróciła. Lieonid dowiadywał się z jej listów, że ona i matka mieszkają w bożej wiosce Dom Świtu, że Chrystus-Wissarion to autentyczny bóg, że jego Kościół Ostatniego Testamentu liczy już prawie sześć tysięcy mieszkających naokoło rezydencji boga wyznawców, którym nie wolno pić, palić, ćpać, kląć i jeść mięsa, że budują w głuchej tajdze własne miasteczko, że trzymają się 61 przykazań („Miej czyste myśli”, „Spełniaj dobre uczynki”, „Nie niszcz bezmyślnie”, itd.), oraz że temperatura minus 50 stopni nie jest kłopotliwa dla ludzi, którzy wielbią żywe bóstwo.
Roku 1997 tęskniący Lieonid wziął specjalne zwolnienie z pracy i ruszył daleko za Ural, by przywieźć żonę do domu. Osiem tysięcy kilometrów, wiele dni jazdy, nużące krajobrazy syberyjskie, płaskie jak brzuchy dziewic, słowem: męka. Na ostatniej stacji kolejowej dróżnik zapytał go:
– Pan też jest profesorem?
– Nie, jestem tylko kandydatem, po zachodniemu doktorem.
– Może okulistą?
– Nie, doktoryzowałem się z historii.
– Aaa, to nie pan jeden! Tam u Wissariona doktorów, profesorów, inżynierów jak mrówków. Co drugi kończył uniwersytety. A wielu równie młodych co pan. Zostanie pan?
– Mowy nie ma! Przyjechałem po żonę.
– Panie akademik, toż ona jest już „oblubienicą bożą”, jak wszystkie tam!
– Czy ten Wissarion?…
– Nie, nie, pod tym względem to solidny gość, ma swoją babę i prawie tuzin bachorów. Nie żeruje na tyłkach i cyckach, lecz na majątkach. Wszyscy jego wyznawcy przekazują mu wszystko co posiadają, każdą kopiejkę.
– Nie lubi go pan?
– Czy ja wiem?… – zastanowił się dróżnik. – Nie mam nic do niego. Byłem tam raz, w zeszłym roku. Gadał akurat o Poncjuszu Piłacie, że ten go ukrzyżował, i że musiał wrócić na Ziemię, bo pierwszy raz od dwóch tysięcy lat jest znowu potrzebny. Wie pan… moich dziadków i mojego ojca zabili Niemcy, no to spytałem dlaczego nie przyszedł kiedy była ta cholerna wojna, czy wtedy nie był potrzebny? Ale mnie zbył, mówiąc, że wszystkiego dowiem się jak przeczytam jego księgę „Ostatni Testament”…
Larissa nie dała się namówić do powrotu, Lieonid nie dał się namówić do pozostania w tajdze. Wzdłuż torów znowu ciągnęły się brzozowe lasy i bezkresne stepy, a on cały czas widział jej załzawioną twarz gdy spytała:
– Dlaczego?!…
Odparł cytatem z Woltera, chociaż nie powiedział, że cytuje:
– Dlatego, że Bóg stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo, ale człowiek odpłacił mu tym samym.
Nie zrozumiała, tak jak nie rozumieją ci wszyscy, którzy ów zgrabny bon-mot „króla libertynów” wiążą ze sztukami plastycznymi – z rzeźbą i z malarstwem.
O silnych władcach szczególnie uprzejmie wyrażają się zazwyczaj ich poddani. Jest to tradycja starsza niźli antyczna, maniera pradziejowa, sięgająca czasów jaskiń grających rolę siedzib i salonów, lecz wskutek dość późnego wykształcenia się pisma – jej pierwsze znane świadectwa dokumentalne pochodzą z Bliskiego Wschodu i ze starożytnego Egiptu. O egipskich bogach i faraonach-bogach pisano dłutem górnolotne dytyramby (cytuję za inskrypcjami podanymi w XX wieku przez Francois Daumasa i Philippa Vanderberga):
„Żyje On prawdą.
Karmi się prawdą.
Bogowie zadowoleni są ze wszystkiego co czyni: daje
chleb głodnym,
wodę spragnionym,
szaty nagim”.
Lub tak:
„Jest pełen mądrości od momentu wyjścia z łona matki.
Bóg wyróżnił go spośród milionów ludzi”.
Lub jeszcze krócej:
„Niech będzie wieczny jak Re!”.
Albo zwracano się wprost do majestatu:
„Serce moje bije żywo
Ilekroć patrzę na Twoją doskonałość.
Ty odnawiasz młodość”.
Bądź tak:
„Ty jesteś ojcem i matką ludzi;
Oni żyją Twoim oddechem”.
Tudzież tak:
„Blasku złota nie można przyrównać do Twojego blasku.
Jesteś jedyny i niepowtarzalny, przemierzasz wieczność.
Wskazujesz właściwą drogę milionom ludzi.
Twój blask jest jak blask nieba.
Patrzy na ciebie cały świat”.
W pierwszej dekadzie XXI wieku na Putina istotnie „patrzył cały świat” (im bliżsi granicom Rosji byli ci patrzący, tym patrzyli z większym niepokojem), a on – przepraszam: On – istotnie „wskazywał właściwą drogę milionom ludzi”. Milionom radzieckich – przepraszam: rosyjskich – ludzi. Różni delegaci tych milionów głośno charakteryzowali Putina, analizowali jego cechy, humanistyczne i polityczne. O tych pierwszych cechach tak się wyraził działacz partyjny, Wiacziesław Wołodin:
– Prezydent to człowiek, który na równi z profesjonalizmem odznacza się człowieczeństwem pierwszorzędnego gatunku. Dlatego szanują go i kochają ludzie.
O politycznym znaczeniu Putina mówiło liczne grono. Choćby Ramzan Kadyrow (prorosyjski prezydent Czeczenii):
– Władimir Putin to polityk numer jeden na świecie.
Czy deputowany Alieksiej Lichaczew:
– Putin to najbardziej wpływowy polityk ziemskiego globu.
Bądź Wiacziesław Nikonow (prezes Fundacji „Polityka”):
– Putin, będący samowystarczalnym centrum siły, jest i długo pozostanie główną polityczną figurą świata.
Akcentowano też jego rolę zbawiciela; Hasan Mirzojew (poseł do Dumy):
– Twoja ręka twarda i mocarna wstrzymała szerzący się wokoło chaos, przywracając ludziom wiarę i nadzieję!
Plus jego nieomylność; Władimir Czurow (przewodniczący Centralnej Komisji Wykonawczej):
– Czy Władimir Putin w ogóle może się mylić?
Okazało się też, że nieomylność Putina uskrzydliła wiele dziedzin rozwoju społeczeństwa Wszechrusi, m.in. literaturę; pisarz Oleg Morozow:
– Gdyby nie siedem lat prezydentury Putina, to nie bylibyśmy teraz tutaj, na tej konferencji, i nie mówilibyśmy o przyszłości literatury. Dyskutowalibyśmy o tym, dlaczego literaci piją wódkę.
I uskrzydliła kinematografię; reżyser Fiodor Bondarczuk:
– Wszystkie sukcesy naszego nowego kina są związane z Władimirem Putinem!
I muzykę; Josif Prigożyn (producent muzyczny):
– Pierwszy raz zjawił się w naszym kraju człowiek, którym można się nie tylko normalnie szczycić, ale wręcz zachwycać. Władimir Władimirowicz Putin!
Oraz sport; Irina Rodina (łyżwiarka figurowa):
– Dla nas, sportowców, Władimir Władimirawicz od dawna jest głównym trenerem. On – kierownik naszej drużyny, naszego kraju!
Tudzież feminizm; Liubow Sliska (wiceprzewodnicząca Dumy):
– Kobiety rosyjskie miłują Putina. Putin to nasze wszystko!
Wreszcie psychiatrię; Alieksandr Dugin (geopolityk):
– Przeciwników Putina już nie ma, a jeżeli jeszcze gdzieś tacy istnieją, to są to osoby chore psychicznie, które trzeba zamykać we właściwym szpitalu!
Niepozamykani we właściwych szpitalach korzystali z wolności, tworząc mnóstwo rymów hagiograficznych (ód, hymnów, sonetów, poematów itp.), wedle recepty tego samego geopolityka Dugina, brzmiącej prosto: „-Putin wszędzie, Putin wszystko, Putin absolutny, Putin niezastąpiony”. Co bardzo wzbogacało wielowiekową skarbnicę rosyjskiej poezji, która była, jest i będzie przodującą poezją ziemskiego globu.
W bieszczadzkiej komunie hipisów Witold Nowerski dostał pierwotnie ksywkę „Wicio”, a później „Znajda”, bo mówił, że nigdy nie miał rodzicieli. W Krakowie „Znajdą” był już wyłącznie dla Mariusza Bochenka, którego hipisowscy kumple przezywali nie tylko „Rubensem”, także „Członem”, honorując tą szlachetną ksywą jego ponadnormatywny fallus. Jest rzeczą zdumiewającą jak wielką różnicę między mężczyznami tworzą te trzy-cztery centymetry więcej, dzięki którym organ służący wydalaniu płynów fizjologicznych staje się magiczną różdżką, niczym złote berło, przenosząc faceta do superelitarnej ligi samców, identycznie jak dwadzieścia centymetrów ponadnormatywnego wzrostu przenosi gracza do ligi NBA. Białogłowy rozpoznają ponadnormatywnych nie wiadomo czym – węchem, słuchem, wzrokiem lub może instynktem – ale rozpoznają bezbłędnie i szybko, niby czujnik rentgenowski promieniowanie X (tu konkretnie: XXXL). Już w pierwszej klasie liceum Mariusz przerżnął zastępczynię dyrektora. Ale gdy opuścił wraz ze „Znajdą” komunę hipisów i został obywatelem grodu Kraka – rychło przylgnęła doń inna ksywka, którą dało mu środowisko kryminalne: „Blankiet” vel „Blankiecik”.
Około półmetka lat 70-ych (szczyt tzw. „prosperity gierkowskiej”) cała południowowschodnia część PRL-u (Kraków, Rzeszów, Przemyśl, Lublin, Stalowa Wola i Zamość) była królestwem „Blankieta”- wszyscy ważni przestępcy tej części kraju zaopatrywali się u niego w dokumenty „lepsze niż autentyczne”. Płacąc odpowiednią sumę, zostawali maturzystami i magistrami, dostawali kwity celne, koncesje, zezwolenia bądź umorzenia, mieli solidne faktury i legitymacje, nie wyłączając paszportów, które honorowano jak glob długi i szeroki (czy raczej okrągły). Dojście do superfałszerza nie było bezpośrednie, istniał łańcuch pośredników kontrolowanych przez dwa gangi (krakowski i lubelski), więc profesja wydawała się bezpieczna. Również mentalność Mariusza budziła zaufanie jego klientów.
Gdyby musiało się określić Bochenka jednym słowem, trzeba byłoby użyć słowa; niewzruszony. Można go było tym terminem definiować, sądząc po odruchach i kamiennej gębie. Ale niewzruszoność, nawet granitowa niewzruszoność ekskluzywnego rodzaju, jest tylko perfekcyjną umiejętnością maskowania swego robaka, chowania go tak głęboko w sercu, by nikt nie dał rady go dostrzec. Wielu chce być zimnymi cynikami, uważając cynizm za tarczę chroniącą przed złośliwościami losu, lecz podobna filozofia, trzymanie nerwów na wodzy itp., zezwala łatwo triumfować jedynie wobec zła minionego czy przyszłego, gdy zło bieżące łatwo triumfuje nad mniemaną stoickością. Tymczasem Mariusz „Blankiet” był twardszy niż paskudna codzienność – nigdy się nie krzywił, nie biadolił, nie sarkał i nie klął pecha. Nigdy się nie poddawał i nigdy nie odkrywał – oszukałby każdy wariograf i każdego z psychiatrów. Robak „Blankieta”- ciągła chandra powodowana faktem, iż jego dzieła graficzne tudzież malarskie są lekceważone, odrzucane przez galerie i przez marszandów – był milczącym lokatorem katakumby wewnątrz zbolałej duszy „artysty wyklętego”.
Wiosną 1978 Bochenek wpadł. Nigdy nie dowiedział się dzięki komu, ale treść donosu mniej go gnębiła niż treść wyroku: siedem łat w „ciupie”. Dużo. „Rok nie wyrok, dwa lata jak dla brata”, jednak siedem lat to dantejskie piekło, nawet gdy się uwzględni możliwość wyjścia po dwóch trzecich za „dobre sprawowanie”. Prokuratura rekwirowała co chciała (cały sprzęt i materiał fałszerski), lecz sąd nie orzekł lokalowego „przepadku mienia”, dlatego Witek „Znajda” (fartownie nieobecny przy rewizji i aresztowaniu, więc „nienamierzony”) został w spadkowej „chacie” jako jedyny (prócz futrzastego „dachowca”) lokator. Utrzymywał się bez kłopotu, mieli bowiem swoje tajne konta i skrytki, ale wskutek braku roboty nudził się okrutnie. Rozrywkę codzienną dawał telewizor; rozrywkę comiesięczną stanowiły „widzenia”, czyli wizyty w „pierdlu”. Każda druga środa miesiąca.
Już pierwsza taka środa oferowała mu dużo emocji. Gdy przyszedł, zobaczył pod bramą „zakładu penitencjarnego” dwie dziewczyny szarpiące sobie kudły, plujące, drapiące i wrzeszczące. Znał obie, Jolkę i Beatę, bo obie były „sympatiami” szefa. Rozdzielił je, nie bez wysiłku, lecz nim otwarto bramę, pojawiła się Marta i wybuchło jeszcze większe piekło. Wszystkie przybyły na „widzenie” z ukochanym. Kiedy wreszcie bramę otwarto, została tylko Jolka – przegoniła konkurentki, bo ćwiczyła ju-jitsu.
Nie było Witkowi lekko za czasu odsiadki szefa. Nie znał klientów „Blankieta” (owych „biznesmenów”, paserów, kontrabandzistów i gwiazdorów „miasta”), prócz jednego cinkciarza, Karola „Guldena” Wendryszewskiego, którego tłukła cudzołożna małżonka, więc czasami biedak się wypłakiwał i nocował w mieszkaniu fałszerskiego duetu. „Gulden” był ulubieńcem „Człona”', gdyż był jego wielbicielem – z podziwem obserwował jak kobiety lecą na Bochenka, mimo że ten traktuje każdą raczej zimno (stanowiło to dla wahiciarza bulwersującą zagadkę bytu notorycznie). Gdyby nie desperackie ucieczki Wendryszewskiego przed „zdzirą”, Witold długimi miesiącami miałby jako rozmówcę tylko bochenkowego kota – „Kacapa”. Aż do września 1979 roku…
Pędząc saniami ku wiosce wyznawców eksdrogówkowca Wissariona, Lieonid Szudrin wiedział już (od funkcjonariusza kolejowego), że wśród hołdujących drugie, wissarionowe wcielenie Galilejczyka jest sporo ludzi mających uniwersyteckie dyplomy, ale kiedy zobaczył Miszę Gruwałowa, dawnego kolegę z Wydziału Historii i z Instytutu, nie wierzył własnym oczom:
– Ty, historyk, tutaj?!
Misza uściskał go serdecznie:
– Właśnie dlatego tutaj, że historyk! Pismo Święte to perła historiografii, kolego! A krzyż, Lonia, to zaczyn wszelkiego dobra, wszelkiej naprawy, wszelkiej odmiany. Również Rewolucja Październikowa miała krzyż jako detonator buntu mas.
– Zwariowałeś? Lenin wymachiwał sierpem i młotem, nie krucyfiksem, jaki znowu krzyż?!
– Krzyż, krzyż, Lonia! Konkretnie krzyżyk. Nie będziesz chyba przeczył, że Rewolucja 1905 roku była bramą do obu Rewolucji 1917 roku, Lutowej i Bolszewickiej?
– Bolszewicki pucz nie był żadną rewolucją, był ordynarnym zamachem stanu, Misza, ale zgadzam się, że eksplozja 1905 stanowiła prolog eksplozji 1917. Tylko gdzie ten krzyż? Chodzi ci o krzyż, którym wymachiwał wtedy mnich Hapon, wiodąc demonstrację robociarzy pod lufy żandarmów? Przecież to był prowokator, tajny agent Ochrany, jak Azef!
Misza Gruwałow machnął ręką w zniecierpliwieniu: – Chodzi mi o krzyżyk, kolego. Tamtej zimy Alieksy Alieksandrowicz… Wiesz o kim mówię?
– O Wielkim Księciu?
– Zgadza się, mówię o synu cara Aleksandra II, Wielkim Księciu Alieksym Alieksandrowiczu, wielkim złodzieju, którego wywalono ze stanowiska szefa floty, bo zbyt dużo kradł.
– On nie był detonatorem żadnego buntu…
– Był!
– Kiedy, w 1905?!
– Owszem. Tamtej zimy przybył do Teatru Michajłowskiego w Petersburgu ze swą metresą, panią Ballette, która miała na sobie pyszny garnitur brylantów, a między jej cyckami wisiał cudowny rubinowy krzyżyk. Gdy weszli do loży, publika wstała i gapiła się ponuro, aż ktoś ryknął: „-Miliony Czerwonego Krzyża!”. Wtedy cała sala zawyła: „-Oddaj diengi!!!”. Książę, wraz ze swą damą, zwiał. Gonił ich ryk tłumu. Dzień później wybuchła rewolta uliczna, kolego.
Lieonid roześmiał się i rzekł:
– Mnie uczono inaczej, Misza. Że wojna carsko-japońska spowodowała taki chaos…
Gruwałow przerwał mu gwałtownie:
– Daj spokój!
– To ty daj spokój. Zawsze miałeś bzika na punkcie babskiej pupy jako motoru historycznych zdarzeń. Od Kleopatry i Messaliny, do pani Simpson i pani Peron. Gdyby profesor Żelezin ci nie zakazał, doktorat robiłbyś z tyłka solistki Teatru Bolszoj jako detonatora stalinowskic „czystek” w resortach siłowych. Wszyscy członkowie Akademii żartowali wtedy, że „Misza Gruwałow widzi tylko krocze kochanki Słońca Ludów”!
Gruwałow wzruszył ramionami pogardliwie:
– Opinia zbiorowa to bagno, każda bulwersująca prawda jest dziełem indywidualisty. Ta śpiewaczka była muzą Stalina przez prawie dwadzieścia lat…
– Nie jedyną
– Ale jedyną tak długo, inne spuszczał po kilku miesiącach. Gdyby kolejni szefowie NKWD, Jagoda i Jeżow, nie dobierali się do Wiery Dawydowej, Stalin by ich nie rozwalił.
– Czyli rozwalił ich przez zazdrość?
– Tak, przez zazdrość, przez wściekłą zazdrość. Marszałek Tuchaczewski połucził kulkę, bo Dawydowa kochała go, a Beria…
– Misza, dosyć, odpuść! – jęknął Szudrin. – Nie przyjechałem, by słuchać bredni na temat samicy Stalina!
Przyjechał tam, by ewakuować własną samicę, czyli wskrzesić swoje małżeńskie stadło, lecz to mu się nie udało, ponieważ roztaczał mniej feromonowego czaru aniżeli syberyjski neoChrystus Wissarion. Wrócił do Moskwy wściekły, i żeby przepędzić stres, wziął się za wyczerpującą gimnastykę z czarnowłosą Olgą, młodą sekretarką kancelarii Instytutu Historycznego, tudzież z czarnorynkową materią dziejów w ramach pisania pracy „Historia rosyjskiej oligarchii” jako naukowej (instytutowej) trampoliny.
Większość ludzi to niewolnicy swoich emocji, iluzji, mrzonek, uprzedzeń i patetycznych bądź geszefciarskich wyobrażeń, a także rozpowszechnionych mitów i rytuałów, tymczasem Mariusz B. zachowywał pełną suwerenność umysłu, przystosowując się błyskawicznie (nieomal odruchowo), z racjonalnym pragmatyzmem, do kapryśnej rzeczywistości, więc trudno go było traumatycznie zaskoczyć jakąś bolesną dla człowieka niespodzianką. Potrafił oceniać każdą sytuację adekwatnie i reagować na nią adekwatnie, czyli tak, jak to praktykują zwierzęta. To go trochę odczłowieczało w kierunku zwierząt i robotów. Chociaż areszt, sąd i wyrok zakłóciły wzorowe funkcjonowanie tego mechanizmu, lecz na krótko – szybko przystosował się do warunków więziennych. Nim minęło półtora roku – był już wolny jak ptak. Jak obrączkowany ptak, ale ptak nietykalny dla myśliwych noszących szaroniebieskie mundurki MO. „Znajdzie” rzekł:
– „Glina” ni prokuratura ni sąd nas więcej nie ruszy, finite, szlaban!
– Jesteś pewien? – zdumiał się Witold.
– Pewien to jestem tylko śmierci, a tego jestem prawie pewien. „Psy” do budy, wara od nas, nie musimy się już bać łachów!
– Czemu puścili cię tak szybko?
– Bo jestem przystojny, inteligentny, utalentowany i dobrze wychowany, rozumiesz, głupku?
– No tak… ale przecież za to nie dają…
– Dają za wszystko.
– Za wszystko?!
– Owszem, za wszystko to, co według nich może zbawić ich świat. Są głupi, lecz wokół łażą miliony chorujących na większą głupawkę.
Równocześnie stał się drugi cud – odmienił się radykalnie los „artysty plastyka” Mariusza Bochenka. Dwie galerie i dwa muzea sztuki współczesnej zrobiły wernisaże i wystawy jego prac, gazety zaczęły drukować pochlebne recenzje jego twórczości (manierę Bochenka szufladkowano klasyfikacyjnie jako „destrukturalizm synergiczny”), sprzedaż tej „awangardy” szła bestsellerowo. Imponująco szła również nielegalna produkcja druków. „Rubens” sprowadził skądś dwie maszyny drukarskie, lecz już nie do fałszowania blankietów, tylko do wydawania „bezdebitów”, czyli „literatury podziemnej”- czasopism, ulotek i książek antyreżimowych, kleconych przez dysydentów. W „podziemiu” KOR-owskim i w „podziemiach” mniejszych wędrowały szeptanki o patriotyczno-martyrologicznej odsiadce Mariusza (konspiracyjne pseudo „Zecer”), tudzież o tym, że jego tajna firma to najlepsza, najpewniejsza, najbezpieczniejsza drukarnia antykomunistyczna południowowschodniej części kraju. I tak było – inne konspiracyjne drukarnie seryjnie wpadały, a podkrakowskiej piwnicy drukarskiej „Zecera” esbecja i milicja namierzyć nie mogły za żadną cholerę.
W 1980 i 1981 roku triumfowała „Solidarność”. Presja reżimu słabła, muskulatura Związku pęczniała, cenzura funkcjonowała niczym kaleka, światło wolności majaczące u krańca tunelu rosło każdej doby. Konspiratorzy konspirowali dalej, lecz już rozluźnieni, hałaśliwi, butni i balujący euforycznie przy różnych okazjach. Pewną „balangę” krakowską zakończono blisko świtu i Mariusz „Zecer” rozwoził kumpli z „konspiry” do domów, bo kupił duże volvo, a „naprany” prowadził wóz równie elegancko jak gdy był trzeźwy. Tym razem jednak mieli pecha: wyhamował ich milicyjny radiowóz. Kierowcy wetknięto alkomat w buzię. Alkomat pokazał zero – nul! Trzy razy. Kierowca był trzeźwy niby niemowlak. Nazajutrz pełni obaw i podejrzeń kumple zapytali go:
– Dlaczego ty udajesz, że chlasz, kiedy chlamy balując, „Zecer”?!
– Dlatego, że mam wrzody żołądka, a nie chcę psuć wam zbiorowego, powstańczego ducha alkoholizmu! – odwarknął.
I zaprezentował im lekarstwa plus papiery szpitalne pacjenta żołądkowej (gastrologicznej) interny. Wszystkim kolegom zrobiło się głupio.
Nocami leżał, nie przymykając wzroku, i myślał, że to wszystko jest straszne niczym ostatni krąg dantejskiego piekła. Mantrował bez głosu: „Boże mój, Boże mój, nie opuszczaj mnie, nie odpychaj mnie, nie odbieraj mi siły!”.
Lieonid Szudrin wziął finansowych rekinów jako temat swojej rozprawy sejentycznej (mającej mu przynieść wyższy stopień naukowy), ponieważ nie chciał, aby rezultat jego harówki spoczął trójegzemplarzowo w bibliotecznym kurzu Instytutu Historycznego – pragnął osiągnąć również sukces rynkowy, publikując bestseller. Wiadomo każdemu, iż rangę bestsellera gwarantują książce te same trzy afrodyzjaki, które się uważa za trzy główne motory działań homines sapientes: seks, pieniądze i władza. Aktywność finansowych magnatów – czy to starożytnych, czy nowożytnych – spaja owe trzy namiętności harmonijnie: ci ludzie gromadzą duże pieniądze, więc dzierżą władzę (ekonomiczną tudzież lokalną polityczną) i kupują sobie kobiety wybiegowego sortu. We wszystkich krajach komunistycznych, które się odkomunizowały pomiędzy rokiem 1989 a 1991 (Europa wschodnia, południowowschodnia i środkowa) kasta tych miliarderów (identycznie jak wszelaka mafia) wyrosła ze speesłużb, z tajnej żandarmerii reżimowej – bez współpracy bądź inspiracji „służb” megakariera finansowa była niemożliwa. To one przeprowadzały dawnych walutowych cinkciarzy od bramy blisko banku do gabinetu i fotela szefa banku, a regionalnych dzierżymordów (dygnitarzy czerwonej partii) – od „Kapitału” do kapitału. W Rosji i na Ukrainie nowa arystokracja pieniądza zyskała miano „oligarchów”, zaś Szudrin chciał pokazać czytelnikom XVI-wieczne, XVII-wieczne, XVIII-wieczne i głównie XIX-wieczne pierwowzory takich superludzi – pionierów rosyjskiego kapitalizmu, tytanów oligarchii carskiej. I pokazał, ale nie czytelnikom.
„Historia rosyjskiej oligarchii” Lieonida Szudrina bezspornie dowodziła, że stałość jest cechą charakterystyczną rosyjskiego systemu – przez prawie pół tysiąclecia (XVI-XIX wiek) wszystko toczyło się w niezmienny sposób: kto nie miał poparcia „służb”, ten tracił cały majątek, często razem z życiem. Już za pierwszego wszechruskiego cara, Iwana IV, mordowano co majętniejszych bojarów okrutnie, torturując („kaźniąc”) kilkupokoleniowe rodziny (żony i córki najpierw gwałcono, a później duszono lub „pławiono”). Iwan chętnie uczestniczył, kierując egzekucjami i własnoręcznie męcząc (łapownika, który wziął od petenta pieczoną gęś nafaszerowaną złotymi monetami, pozbawiał kolejno rąk i nóg, pytając przy każdej „amputacji” czy gąska smakowała). Lecz ci bogacze, którzy chętnie i lojalnie współpracowali ze służbą represyjną Iwana, Opryczniną, byli nietykalni. Dokładnie to samo działo się za wszystkich ruskich monarchów. Casusem symptomatycznym dla kilkuwiekowej epopei Szudrin mianował krezusa Politkowskiego, człowieka, którego tuż przed połową XIX wieku zwano „rosyjskim Monte Christo”.
Milioner Politkowski był niekwestionowanym „królem Petersburga” całe 17 lat (1835-1852). Przyjęcia i bale w jego pałacach i rezydencjach nie miały sobie równych, nawet carskie „asamble” nie wytrzymywały konkurencji. Gwoli urządzania nocnych „pikników rzecznych” kupił Politkowski dwa luksusowe parostatki, nocą oświetlane „a giorno”. Zimą nigdy nie brakowało tam świeżych poziomek i egzotycznych kwiatów. Elity rosyjskie bywały
gośćmi tego Midasa właściwie „z obowiązku”, gdyż kto nie bywał na salonach Politkowskiego, ten stawał się cywilnym trupem, sui generis banitą. Wszyscy kłaniali się bonzie do pasa, i wszyscy za jego plecami spekulowali à propos źródeł jego milionów, gdyż proweniencja tej fortuny była enigmą. Politkowski twierdził, że ma szczęśliwą rękę jako hazardzista, więc wygrywa krocie przy „zielonym stoliku”. Działalności rolnej ani biznesowej nie prowadził. Wzorowo kierował biurem Komitetu Inwalidów Wojennych (KIW). Za tę wzorowość car przywieszał dyrektorowi Politkowskiemu ordery.
Prawda została ujawniona kiedy Politkowski „kojfnął”. Miał dwa źródła dochodów: kierowanie szajką wytrawnych szulerów (hazard o skali przemysłowej) i kierowanie funduszem KIW-u (megadefraudacja). Kradł z funduszu gigantyczne sumy. Był nieusuwalny, gdyż gościł i pieścił głównych dygnitarzy imperium. Co pewien czas sam składał u cara donos na siebie (anonimem lub przez podstawione figury), i przybywała kontrola, która jednak nie wykazywała żadnych braków, bo dyrektor KIW-u dzień wcześniej likwidował manko pieniędzmi pożyczanymi krótkoterminowo od kumpla, multimilionera Jako wlewa. Ale główną opokę tego hochsztaplerskiego cyrku stanowiło wspólnictwo szefa carskich tajnych służb, generała Lieonida Dubelta (Dubbelta), który miał udział w szulerskim przemyśle Politkowskiego.
Za prezydentury Borisa Jelcyna (lata 90-e XX wieku) dawny ZSRR był pełen prawnuków Politkowskiego, więc „Historia oligarchii rosyjskiej” nie zobaczyła pras drukarskich. Zdezawuowało ją kilka wydawnictw, zaś autorowi doradzono w Instytucie, by przestał szukać edytorów, jeśli chce robić karierę naukową, lub raczej jakąkolwiek karierę w jakiejkolwiek branży demokratycznego państwa. „Tiszie jediesz, dalszie budiesz!”
Nim minęła połowa grudnia 1981 roku, wolnościowe żarty skończyły się nad Wisłą. Wieczorem 9 grudnia przyleciał do Warszawy wódz wojsk Układu Warszawskiego, marszałek Wiktor Kulikow, by pogwarzyć z gławnym komandirem wojsk PRL-u, generałem Wojciechem Jaruzelskim. Cztery dni później tzw. Ludowe Wojsko Polskie, wspomagane przez kohorty MO, hufce ZOMO i eszelony SB, ciężkim orężem (czołgi, transportery itp.) wzięło za pysk cały kraj. „Zecer” szczęśliwie uniknął aresztowania i ocalił swą drukarnię, lecz bojąc się dekonspiracji (wskutek represji i rygorów „stanu wojennego”), przerwał działalność. Wyszukał sobie inny konspiracyjny lokal (nieznany aresztowanym, sprytniej kamuflowany, trudniejszy do zlokalizowania) i po półrocznej „kwarantannie” wznowił produkcję „bibuły” czyli, jak mówią Rosjanie, „samizdatów”. Przez te kilka miesięcy bez drukarskiej farby nie unikał jednak farby – wraz z grupą antyczerwonych „kowbojów” malował nocami gdzie się dało graffiti kontrreżimowe. „SOLIDARNOŚĆ WALCZY!”, „SOLIDARNOŚĆ ZWYCIĘŻY!”, „PRECZ Z JARUZELEM!”, „WRONA SKONA!” etc. Aż obok bawiących się sprayem „kowbojów” ni stąd, ni zowąd – czyli „deus ex machina”- zahamowały radiowóz i gazik. Major SB wyszedł bez pośpiechu, przeciągnął się sennie, spojrzał tęsknie na rozgwieżdżone zimowe niebo, i dopiero później przeczytał, sylabizując wielkie litery zdobiące mur i ociekające strużkami farby antykomunistycznej:
– SO-LI-DAR-NOŚĆ-ŻY-JE! SO-LI-DAR-NOŚĆ-WAL-CZY! PRECZ-Z-KO-MU…
Westchnął, jakby się zawiódł, i spytał:
– Którego to?
– Moje, panie władzo – powiedział „Zecer”, robiąc dwa kroki w kierunku funkcjonariusza.
– Pięknie! Bardzo pięknie!… Tylko czemu nie skończyliście napisu, obywatelu?
– Nie zdążyłem, panie władzo.
– Przeze mnie?
– Uhmm.
– Więc kończcie, nie lubię brakoróbstwa.
„Zecer” znowu stanął przy murze i dopisał dwie litery plus wykrzyknik: NĄ!
– Gotowe! -zameldował.
– Widzę… – rzekł major. – Nadjeżdżam, widzę i się za was wstydzę!
– Pan major jest poetą?
– Nie, a bo co?
– No bo tak do rymu, widzę-wstydzę…
– Raz do rymu, a raz do tematu, obywatelu. Wróćmy do tematu. Obywatelowi się ustrój nie podoba?
– No, fakt, nie podoba mi się, panie władzo.
– Z powodu?
– Z przyczyn egzystencjalnych.
– Rozumiem, obywatelu. A tak szczegółowo, to co wam, kurwa, nie pasuje?
– Bezduszność trywialnego społeczeństwa i cynizm wyemancypowanych kobiet, panie władzo.
– Znaczy jakich?
– Rozwiązłych.
– To po kiego grzyba paskudzicie mur tą „Solidarnością”?
– Chodzi nam o solidarność uciemiężonych samców. Wrażliwych samców. Wiemy, panie władzo, że są też samce bardzo nieokrzesane, gruboskórne, koszarowe, które mają do białogłów stosunek czysto użytkowy, jak mundurowi do spluwy: repetowanie, strzał, szlug, siku, i adios! Lecz my jesteśmy mutacją humanistyczną i zwalczamy komuny lubieżne…
Ten przydługi dialog musiał denerwować drugiego oficera, kapitana z gazika wojskowego (major był z radiowozu), gdyż się wtrącił:
– Grasz sobie tu bambuko, gnoju, tak?… Pogrywasz?!… Nim weźmiemy was wszystkich na „dołek”, macie to zmyć! Zeskrobać, wylizać, jakkolwiek, ale ma tego nie być, hołoto! Już!! Kapralu, pałą każdego, który nie będzie chciał wypełniać rozkazu, pałą po nerach!
Wówczas „Zecer” skoczył między dwóch funkcjonariuszy, natomiast „Znajda” strzelił im sprayem w twarze. Sikał farbą dookoła, plamiąc mundury i samochody, jednak nie to zezwoliło Mariuszowi czmychnąć, tylko fakt, że gazik nie mógł ruszyć, bo bezłańcuchowe gumy ślizgały się na lodzie. Przyblokowany gazikiem radiowóz też był bezradny.
Trójka uciekła, czwórkę skuto, spałowano i skazano. Ale krakowskie „podziemie” snuło legendy o brawurze „Zecera” i grupy „Zecera”. To się liczyło. Rodził się nimb.
Tak jak cały przemysł kosmetyczny bazuje na wmawianiu kobietom, że wszystkie mogą mieć 18 lat – tak cała „mocarstwowość” Rosji ery Putina (pierwsza dekada XXI wieku) bazowała od początku władzy Putina na przyjmowanej z ufnością przez naród rosyjski propagandzie państwowej, według której Rosja to znowu (po konwulsjach ery „pieriestrojki” i po degrengoladzie jelcynowskiej) światowy gigant dzięki wysiłkom tytanicznego przywódcy. Geniusz Putin stał się supermatrioszką, idolem rosyjskich mas, które genetycznie tęskniły do silnego batiuszki-samodzierżcy, a propaganda kremlowska podsycała ten kult (bez finezji, raczej „na chama”, bo człowiek ruski kocha prostotę) hasłami typu: „Jesteś tego warta!”, znaczy: Rosjo, jesteś warta Putina gromowładnego i omnipotentnego.
Podczas rządów Putina Rosja tak wypiękniała, że zaczęła przypominać malowidło impresjonisty: lepiej obejrzeć z niezbyt bliska, bez wtykania nosa. Lecz sam Putin musiał wtykać nos we wszystkie ekonomiczne tudzież militarne realia (liczby, wykazy, statystyki itp.), znał więc prawdę, tę czarną. ZSRR miał 285 milionów ludzi, a po zdekompletowaniu Rosja już tylko 140 milionów i katastrofalną (głównie wskutek megaalkoholizmu) zapaść demograficzną. Sowiecki PKB (produkt krajowy brutto) był dwukrotnie mniejszy niż amerykański; rosyjski ośmiokrotnie! Liczba rosyjskich bombowców strategicznych zmalała (w stosunku do zasobów ZSRR) o 40 proc, rakiet balistycznych o 60 proc, rakiet z okrętów podwodnych o 80 proc Przewaga wojskowa USA (wielokrotna pod każdym względem, m.in. prawie dziesięciokrotna satelitarna) stała się tak przygniatająca, iż Putin rozumiał, że kierowane przezeń państwo jest karłowatym mamutem, papierowym niedźwiedziem – drapieżnikiem bez zębów. Co pozostało? Propaganda, którą nie można było wystraszyć Zachodu, lecz można było nadmuchiwać dumę obywateli Rosji (jak choćby głoszeniem wyższości rosyjskiego systemu antyrakietowego nad amerykańskim, rosyjskich rakiet „Topol” M nad amerykańskimi, czy rosyjskich myśliwców Su nad amerykańskimi F), plus straszak energetyczny – nafta i gaz.
W epoce, kiedy nie liczą się wielomilionowe armie, lecz wyrafinowana technika i elektronika (tu Rosja jest wciąż krajem starożytnym wobec Zachodu), i kiedy króluje rachunek ekonomiczny, a nie klangor ideologiczny – Rosji został ostatni realny atut: gorący towar do sprzedawania i zarabiania. Jedni (Hiszpanie, Turcy, Włosi, Grecy) mogą sprzedawać cudzoziemcom swoje plaże i słońce, a Rosja sprzedaje naftę i gaz, które mają tę przewagę nad naturalnym bogactwem zwanym turystyką, że odcięciem kurortów (w przeciwieństwie do kurków) nikomu nie można grozić. Dzięki temu Zachód musi być grzeczny i często przymykać oko wobec różnych „kontrowersyjnych” kwestii i problemów, a Rosja, dzięki temu samemu, ciągle nie musi ogłaszać bankructwa, mimo mentalnej spuścizny marksistowskiej i codziennej praktyki parakryminalnej, zwanej biznesem „nowych Ruskich”. Ową praktykę renomowany „The Financial Times” nazwał (2007): „Russia Inc.”, pijąc do klanu egzekutorów Cosa Nostry „Murder Incorporated”. Chodziło anglosaskiemu periodykowi o szczelną sieć firm kontrolowanych przez Kreml, a będących własnością „nowego rodzaju bandyckich bojarów, wiernych Kremlowi jak psy”. Powódź petrorubli oraz biznesy surowcowe tych oligarchów (nikiel, uran, drewno, złoto itp.) dawały błyszczącą scenografię teatrowi pseudomocarstwowości rosyjskiej Władimira Putina.
W dzisiejszym świecie żaden bolszoj teatr nie mógłby funkcjonować bez tromtadrackiej reklamy. Więc stratedzy Kremla powołali (2004), dla zachodnich dziennikarzy, sawantów i ekspertów, ekskluzywny klub dyskusyjny „Wałdaj”, gdzie często gościł sam wielki chaziajin. Kreml nie szczędził również grosza na periodyki tumaniące cudzoziemców („Russia Profile” i in.)- Ani na spektakle takie, jak w Gwatemali (z osobistym udziałem samego Putina), gdzie Rosjanie przywieźli megarewię łyżwiarską (i całe składane lodowisko!), by „niespodziewanie” wywalczyć zimową olimpiadę dla swego kurortu Soczi. Ranking gazety „New York Daily News”, mający wyłonić „głowę państwa, która spędza wakacje najbardziej sexy”- dał Putinowi-sportowcowi łatwy triumf. Jeszcze bardziej „sexy” była permanentna retoryka Putina na temat „wolności”, „demokracji”, „swobód obywatelskich” i „praw człowieka”, kopiująca liberalne teksty carów (Piotr Wielki, Katarzyna Wielka etc.) oraz genseków (Stalin, Breżniew etc), i równie łatwo uwodząca mędrka zachodniego. Słusznie choć bezczelnie pisał przed laty polski buntowszczik „Szpot”:
„Bo nic nie wzrusza tak Zachodu,
jak szum frazesów o wolności.
Możesz pól świata zakuć w dyby,
strzelać w tył głowy, łamać kości,
ale bredź przy tym o ludzkości,
o Lepszym Jutrze, Wielkim Świcie,
i wyjdziesz na tym znakomicie”.
Ludzie, którzy pracowali jako współpracownicy w konspiracyjnej („podziemnej”) drukarni „Zecera”, nie wyszli na tym znakomicie, gdyż roku 1983 wylądowali w reżimowym „pierdlu” i później bezduszny świat wcale ich nie hołdował. Vulgo: nie będąc członkami KOR-u – nie robili za herosów kiedy A.D. 1989 ojczyzna się zdekomunizowała i ogłoszono III Rzeczpospolitą. Laurki bowiem wystawiano selektywnie. Mogli tylko robić za świadków heroizmu „Zecera”, który znowu (przy aresztowaniu) dał brawurowy popis.
Czasy były ciężkie: tuż po „stanie wojennym” nadeszła era stanu postwojennego, pełna represji i bolszewickich rygorów. Ale czasy zawsze są ciężkie, pech to pech, nie kijem go, to pałką. W czasach bez represji gnębi społeczeństwo nuda, lub chlew polityczny (pyskówkowy) budzący wymioty, i tylko młodość daje życie rajcujące, a zgrzybiali i grzybiejący wspominają swe młode lata miło, choćby i z czasów komuny szalejącej jak huragan. Schody były mniej strome, ulice krótsze, pojemność większa, kac mniej dokuczliwy. Jak u Archimedesa: ciało zanurzone w cieczy wypierało chcicę ejakulacją.
Witek „Znajda”, będąc prawą ręką „Zecera”, stał się rutyniarzem „konspiry”. Jego słabością był – mimo zapewnień Bochenka, że „glina” ich nie ruszy – ciągły paniczny lęk przed wpadką i aresztowaniem. Lecz jego siłą było biegłe maskowanie tego strachu, czyli mimikra. Lubił udawać kogoś innego. Chętnie udawałby kogoś wybitnego, szczególnego (amanta, muzyka, plastyka, poetę itp.), jednak nie wiedział jak to robić, więc skoncentrował się na udawaniu chojraka. Grał ów cyniczny fason, który podejrzał u szefa, i który mu imponował niczym kinomanom grepsy Clinta Eastwooda, Bruce'a Willisa tudzież innych twardzieli Hollywoodu. Doszedł w tej błazenadzie do dużej wprawy, bo rutyna czyni mistrza, czego ilustracją są losy wielu rzemieślników ścigających poziom artystów.
Esbecja zjawiła się niespodziewanie. Bez dzwonienia, bez pukania – czymś otworzyli drzwi i weszli niby do swojego domu. Z ciemnego korytarza zabrzmiał familiarny pytajnik:
– Jak leci?
– Różnie, raz kwadratowo, raz podłużnie – odparł Mariusz.
– Dzisiaj będzie skośnie – wycedził mundurowy.
Mundurowemu towarzyszyło kilku „zomoidów” i cywil okularnik. Ten się rozejrzał i wskazał niepracującą akurat maszynę drukarską:
– Co, zepsuła się, czy zrobiliście sobie przerwę na szlugi?
– Nie wiem czy się zepsuła, bo nie używam tego, to nie moje – wyjaśnił Mariusz. – Zostało, cholerstwo, po poprzednim właścicielu, ja nawet nie wiem do czego to służy.
– Pewnie do bicia masła – uśmiechnął się człowiek noszący oficerski mundur.
Zaprzeczyć mogłaby gotowa już „bibuła”, lecz nic takiego wokół nie leżało. Intruzi zerknęli do sąsiednich izb – też nic, ani śladu czegoś drukowanego nielegalnie.
– Gdzie są bezdebitowe wydawnictwa? – spytał mundurowy.
– Pod ziemią – burknął „Zecer”.
– Znaczy w piwnicy?
– Nie w piwnicy, tylko w podziemiu, głupku. Nie wiesz, że wydawnictwa bezdebitowe to druki podziemne?
Wtedy – za tego „głupka”- oberwał pierwszy raz. Kułakiem, aż się zgiął. Mundurowy chciał jeszcze poprawić kolanem, lecz rozległ się krzyk jednego z zomowców:
– Panie kapitanie, tutaj!
Zomowiec wlazł do łazienki, gdzie „Zecer” produkował (ubocznie) bimber; wanna była pełna zacieru.
– Bimber! – ucieszył się kapitan.
– Nie bimber, tylko roztwór – sprzeciwił się Bochenek.
– Jaki roztwór?
– Balsamiczny. Chciałem powiedzieć: balsamizujący.
– Czyli co?
– Czyli jak wasz generał zejdzie albo go odstrzelą, będziecie mogli go zabalsamować w tej wannie, zbudujecie mauzoleum na warszawskim placu Konstytucji, i będą stały kolejki, jak do Lenina, piesku.
– Coś ty powiedział?!! – ryknął mundurowiec.
– Hau, hau!
Pięść wystrzeliła prosto w podbródek, „Zecer” stracił przytomność i runął. Ocucono go kopem. Wszyscy aresztowani to widzieli. Później dał twardzielski show przed trybunałem – stawiał się sędziom. I wreszcie trzeci garnitur świadków swej „kiziorności” otrzymał w więzieniu, gdy kazano mu posprzątać spiżarnię. Miast sprzątać, otworzył wszystkie puszki konserw, które się tam znajdowały, kilkaset sztuk. Szybko się uwinął, starczyła mu godzina i kwadrans. Naczelnik zapytał winowajcę: „- Dlaczego? I…”, a ten wyjaśnił, że przez „brak zaufania do reżimu”: chciał sprawdzić czy papierowe opaski puszek kłamią tak samo jak wszystkie reżimowe druki. Kiedy miesiąc później wyszedł z karceru, „kryminalni” sprawili mu łomot „pod celą”, bo przez niego mieli dużo gorszy jadłospis – samą suchą kaszę oraz zgniłą zieleninę. Ale i ten łomot zaliczono później Bochenkowi do rejestru martyrologii politycznej, dysydenckiej chwały, „kontry”. Zbierał punkty bezbłędnie – ściśle według scenariusza.
Generał-lejtnant Wasilij Stiepanowicz Kudrimow już jako młodzian był człowiekiem wierzącym, i to wierzącym obustronnie, wierzył bowiem zarówno w kreacjonizm, czyli w cud stworzenia, jak i w darwinizm, czyli w ewolucję gatunku. Cud stworzenia został dokonany przez cara Iwana Groźnego, który powołał formację zwaną Opryczniną (1566) jako swą represyjną pałkę do terroryzowania społeczeństwa i dławienia wszelkich zarodków buntu lub lokalnej suwerenności. Oprycznicy (6 tysięcy funkcjonariuszy) przytraczali sobie u siodeł dwa godła swej profesji: miotłę (wymiatanie zdrady i sprzeciwu) tudzież psi łeb (kąsanie wrogów cara). Mieli prawo zabijać bez sądu, grabić i palić. Często korzystali z tego przywileju.
Niespełna wiek później (~1656) rozpoczęła się ewolucja: pierwszym następcą Opryczniny został Tajny Urząd (Siekrietnyj Prikaz) cara Aleksego, a za Piotra I – Prieobrażieńskij Prikaz (1695). Od 1718 roku funkcjonowała Tajna Kancelaria, potem Tajna Ekspedycja (1762) Katarzyny II, Komitet Wyższej Policji (1805) Aleksandra J, wreszcie sławny III Wydział Kancelarii carskiej (1826), utworzony za Mikołaja I przez szefa Korpusu Żandarmów, generała Alieksandra Benkendorfa. Jeszcze sławniejsza Ochrana, która przed puczem bolszewickim zwanym Rewolucją Październikową ulokowała swych agentów w sztabach wszystkich organizacji i partii rewolucyjnych (Azef, Łuczenko, Malinowski e tutti quanti), zastąpiła III Wydział na całym terytorium Rosji ze schyłkiem XIX wieku, choć swój petersburski oddział miała już dużo wcześniej (1866), a status gubernialny zyskała latem (sierpień) 1881, co uczyniło ją „bezpieką” wszechpaństwową. Bolszewicy zreformowali ją po swojemu (ideologicznie), zaś ewolucyjne mutacje komunistycznych tajnych służb zwały się kolejno: Czeka (plus równocześnie wojskowe GRU), GPU, OGPU, NKWD, NKGB, MGB, KGB i FSB.
Wszystkie rosyjskie „bezpieki” budowały i doskonaliły swoją „razwiedkę”', czyli wywiad zagraniczny, rozpoznanie u cudzoziemców, szpiegostwo. A wszystkie „razwiedki” miały swoje tajne służby „operacyjne” (sabotażowe i egzekucyjne), dla upuszczania krwi wrogów. W drugiej połowie XX wieku takich dywersantów i zabójców szkolił osławiony radziecki Specnaz; mordercze treningi trwały kilka lat, i później asy trafiały do bandyckich (komandoskich) zespołów GRU i KGB, zwanych „Alfa”, „Omega”, „Kaskada”, „Proporzec” i „Zenit”, które zasłynęły m.in. brawurowym zdobyciem Kabulu (grudzień 1979), od czego rozpoczęła się sowiecka interwencja na terenie Afganistanu. Ich celem dalekosiężnym, paneuropejskim, była dezorganizacja zaplecza frontu armii „imperialistycznych”, kiedy już ZSRR uderzy ku Paryżom, Brukselom i Madrytom, aby wyzwolić tamtejsze „masy pracujące”, lecz będąca efektem reaganowskich „wojen gwiezdnych” gorbaczowowska „pieriestrojka” przemieniła te szczytne plany w makulaturę dziejów.
Wasia Kudrimow trafił do „Proporca” („Wympieł”), formacji supertajnej i superelitarnej, która składała się z samych oficerów, i którą zwano „myślącymi bagnetami”, bo nie wypełniwszy kontrjelcynowskich szturmowych rozkazów „betonu” partyjno-kagiebowskiego (1991) oficerowie ci dowiedli, że nie są stadem tępaków ślepo słuchających przełożonych. Wasia, co prawda, był innego zdania – spełniłby ów rozkaz – ale nie chciał się wychylać gdy reszta kolegów zadecydowała: „taki ch…!”. Dwa lata później, już jako zwierzchnik, dostał polecenie rozwiązania „Wympieła”, i spełnił je akuratnie, bez litości. Wielu kolegów zasiliło wtedy prywatne służby (ochrony milionerów i szefów naftowych spółek), lecz on gardził „gorylowaniem” u Żydów-oligarchów i munduru państwowego nie zdjął. Jego dusza była równie silna co jego muskuły.
Od dawna wiadomo, że ludzkimi uczuciami rządzi metafizyka, a jako główny dowód wskazuje się pełną dziwów i bezsensów miłość między płciami, gdy tymczasem o tej irracjonalności świadczą rozliczne wzajemne stosunki, sympatie i antypatie, chociażby fakt, że niektórzy ludzie pełni cnót odstręczają każdego, a inni, pełni jawnych i notorycznych wad, są lubiani przez wszystkich, ujmują, mimo że wcale im się nie chce kogokolwiek czarować. Wot, zagadka ludzkich dusz! Tak właśnie było z Kudrimowem. Pechowcy, których Wasia mordował lub inaczej kasował, bez wątpienia nie czuli do niego sympatii, lecz koledzy, zwierzchnicy, podwładni, „towarzysze” i urzędasy gdziekolwiek, nawet rozmaite baby i panienki – wszyscy lubili tego niedźwiedziowatego, wyglądającego na poczciwca, który ma akurat migrenę, człapiącego niby dziadek Wasię, chociaż wobec wszystkich był grubiański, opryskliwy, czasami wręcz brutalny, i nigdy nikomu nie zaserwował przeprosin, uśmiechu, miłego słówka czy podziękowania. Nawet jego rytualne, permanentne „- Job twoju mat'!” nie raziło niczyich uszu, jakby klął pijany berbeć, który nie rozumie co mówi. Generał-lejtnant Kudrimow wszakże, wbrew pozorom, zazwyczaj wiedział co mówi kiedy wydawał rozkazy…
Arcyzwierzchnik generała-lejtnanta Kudrimowa, od roku 2000 prezydent Federacji Rosyjskiej, Władimir Władimirowicz Putin, był – podobnie jak Wasia – człowiekiem wierzącym. Nawet jeszcze bardziej, bo wierzył nie tylko w „służby”, lecz i w demokrację, chociaż wobec demokracji trochę laicko: był tu wyznawcą wierzącym, ale niepraktykującym. Miał to od czasu harowania na germańskiej placówce KGB (lata 70-e i 80-e XX wieku), kiedy szpiegował „imperialistów zachodnich”. Już wówczas demokracja jawiła mu się niczym „bladź”, a wycierający sobie nią gęby przywódcy zachodni – niczym arlekiny łżące wedle reguł systemu. Rozumiał, że wszystkie te demokratycznie wybrane dupki, którym się marzy, by użyć Orwella za scenarzystę, wcale nie są lepsi od Hitlera, tylko Hitlerowi bezzwłocznie się udało…
Władimir chciał, żeby jemu również szybko się udało, i wiedział, że bez pomocy „służb” nie będzie to możliwe, bo sama władcza predyspozycja nie wystarczy, choćby była wsparta czymś trudniejszym: dyscypliną wewnętrzną, osobistą. Nie przesadzam – całkowicie rządzić sobą samym jest dużo trudniej niż autorytarnie rządzić innymi. Lecz ta pierwsza umiejętność bardzo pomaga tej drugiej. Świetnie samokontrolujący się Putin nie miał wątpliwości, że narodził się do rządzenia: do wydawania poleceń i do egzekwowania rozkazów. Dla spełnienia ambicji trzeba mu było tylko fartu, ergo: życzliwości losu – uśmiechu Historii.
Historia jest starą kobietą. Jest obleśna, kapryśna, zjadliwa, pełna fumów, i ma nieodpartą skłonność do kretyńskich wygłupów, jakby ciągle testowała odporność ludzkości na nonsensy. Z tego właśnie powodu figury bezsprzecznie żałosne (exemplum Gorbaczow, Kennedy, Diana czy Wałęsa) zostają mitologizowanymi herosami i heroinami, symbolami, godłami, chlubą gatunku homo sapiens. Ponieważ jednak najtrudniej być „prorokiem we własnym kraju”- niektóre spośród tych bożyszcz są cenione jak glob krągły, wyjąwszy własną ojczyznę, gdzie miały chwilę triumfu, aby później stać się obiektem powszechnej wzgardy (Wałęsa) lub wręcz nienawiści (Gorbaczow). Michaił Gorbaczow za to, że uległ Jankesom i Angolom niczym dziwka i przygotował „pieriestrojką” grunt do rozmontowania ZSRR. A rozmontował osłabione imperium jego następca, wiecznie pijany Boris Jelcyn, ze swym sztabem „demokratów”. Dlatego Rosjanie nie lubią demokracji i demokratów – „słowo «demokracja» stało się w Rosji obraźliwe” („The Spectator”, 2007). Stało się obraźliwe, gdyż rozgoryczeni jelcyniadą Rosjanie zaczęli, miast wyrazu „demokracja”', używać słowa „dupokracja”.
Koniec wieku XX był końcem drugiej kadencji rządów Jelcyna. Ówczesny krach walutowy (załamanie rubla) i gospodarczy mało obchodził Jelcyna; prezydent bał się tylko jednego: że następca zezwoli prokuraturze rozliczyć gigantyczne finansowe machlojki kremlowskiej mafii, którą kierowała córka Jelcyna, Tatiana, przy pomocy paru fagasów. Znalazł więc człowieka, który mu zagwarantował całkowite uniknięcie rozliczeń, szlaban dla prokuratorów, swoisty „żelazny list”, i tego człowieka, byłego oficera KGB, Władimira Putina, mianował szefem FSB (1998), po czym namaścił go (1999) jako swego kandydata do wyborów prezydenckich. Lecz w sondażach prowadził, mając dużą przewagę, sympatyczny Jewgienij Primakow, a gburowaty Putin plasował się daleko. Trzeba było sprawić cud. I wydarzył się „cud”. Przez miesiąc od chwili „namaszczenia” eksplodowało w Rosji kilka straszliwych bomb (Moskwa, Wołogodońsk, Bujnaksk), zabijając kilkuset pechowców pod gruzami bloków mieszkalnych. Kreml ogłosił, że sprawcami są Czeczeni, zaś Putin ogłosił, że jeśli zostanie prezydentem, to zdławi suwerenność czeczeńską i każdego dopadniętego czeczeńskiego terrorystę „utopi w kiblu” (sic!). Efekt: wygrał łatwo (marzec 2000). Po ośmiu latach „pijanej demokracji” Jelcyna Rosjanie tęsknili już do swej tradycyjnej demokracji (bolszewickiej). Nie da się wegetować bez wrogów („wrogów ludu” etc). A wrogów trzeba topić w kiblu.
Utopienie w kiblu importowanej demokracji typu zachodniego zwróciło postradzieckiemu narodowi jego swojską demokrację, którą celnie opisał „The New Times” (2007): „Mandat parlamentarny to dla Rosjanina duża przyjemność. Za wpisanie na listę partii, która ma pewność, że wejdzie do parlamentu, trzeba wyłożyć 7 milionów dolarów (partie niżej notowane żądają 5 milionów). Darmocha jest dla nielicznych «lokomotyw» partyjnych, takich z dużymi nazwiskami. Zniżkę dostają tylko bonzowie kontrolujący media, gospodarkę lub administrację. Deputowany Wasilij Szandybin przewiduje, że wskutek silnego popytu cena gwarantowanego miejsca wzrośnie wkrótce do 10 milionów (…) Kiedy sobie uświadomiono, że wybory to duży biznes? Z nastaniem rządów Putina. Wszyscy wiedzą, że za drogocennym immunitetem chowa się sporo gangsterów, przestępczych bossów. I wszyscy wiedzą, że głównym dysponentem miejsc oraz kontrolerem wszystkich list jest Kreml. «Istnieje każdorazowo dwóch sprzedawców, szef danej partii i Kreml» – mówi Władimir Ryżkow Z Republikańskiej Partii Rosji (…) Głosowaniami parlamentarnymi dyrygują klubowi wodzireje, dając znaki: kiedy podniosą jedną rękę, trzeba głosować za, a gdy dwie ręce -przeciw (…) Spośród 450 deputowanych Dumy, niezależnych jest ledwie 20 parlamentarzystów. Są bezsilni wobec tej prezydenckiej machiny do głosowania”.
Nigdy nie osiągnąłby tak pięknej demokracji, gdyby Boris Jelcyn – ten pieprzony alkoholik, który zafundował Rosji 85-procentową inflację i totalną degrengoladę imperium – wybrał kogoś innego. Było tylu chętnych… Czasami nocą ukazywał się Władimirowi wiszący nad Kremlem portret Jelcyna, co śpiącego gniewało. Pytał wówczas swą zmarłą matkę, która lewitowała wokół wjazdowej bramy:
– Wiesz czemu tak go nienawidzę?!
– Pewnie dużo mu zawdzięczasz, synku…
Obwód jest linią krzywą zamkniętą, nawet w dni robocze. Zupełnie jak granica ZSRR i mury zewnętrzne każdego więzienia. Przekraczając bramę więzienia (Grabiany), Mariusz i Witold mieli pełną tego świadomość, chociaż tylko Bochenek wiedział, iż „Grabianka” to prawdziwy, dużo cięższy „pierdel” niż stanowojenne, quasi-kurortowe „internaty” dla inteligentów.
Wewnętrzny mikrokosmos „kicia” w Grabianach nie bardzo „kumał” gdzie sklasyfikować tych dwóch nowych – wśród osadzonych „politycznych”, czy wśród osadzonych „kryminalnych”? - gdyż jeden i drugi byli „półpolitycznymi”: skazano ich za drukowanie „bibuły” i za pędzenie bimbru. Problemem „Zecera” było coś innego: uchronić „Znajdę” przed „scwelowaniem”, które grozi wszystkim młodym nieszpetnym nowicjuszom. Witek, kiedy tylko znaleźli się w kilkuosobowej celi, rzekł grzecznie:
– Dzień dobry.
Leżący na górnej pryczy troglodyta odwarknął mu:
– Zahaltuj szamot!
Co znaczyło: stul pysk, „frajerze”, póki „ludzie” nie dadzą ci otworzyć ryja. Witek skulił się, a „Zecer” klepnął go nonszalancko po ramieniu i wychrypiał czystą „kminą”:
– Nie grypsuj z nim, bo to nie twój herbatnik.
Co znaczyło: nie rozmawiaj z nim, bo to nie jest twój przyjaciel. Dwóch golonych na łysą pałę łobuzów ruszyło ku nim, więc „Zecer” uniósł taboret i spokojnie czekał. Jego zwężony, zimny wzrok wstrzymał towarzystwo.
Pierwszych kilka nocy spali na zmianę, by nie dać się zaskoczyć, lecz wkrótce Mariuszowi udało się coś dużego: jakimś nieznanym Witkowi sposobem pogodził dwie antagonistyczne frakcje więziennej subkultury – „grypserów” (recydywistów) i „festów” (buntowników) – po czym skierował obie te elity przeciw sadystycznym „fertom” (którzy się oznaczali „dziargając” sobie przy łokciu biedronkę). Nim minęło pół roku – „Zecer” był już bardzo ważną figurą wśród „git-ludzi” (choć mając krótki staż, nie mógł zostać „generałem” czy „pułkownikiem”), a dzięki niemu i „Znajda” nie należał do gnębionych „frajerów”. Kiedy zapytał swego patrona o sekret metody pacyfikującej starych „garowników”, usłyszał:
– Dałem im możliwość przesyłania każdej liczby „grypsów”, i wszystkie te liściki trafiają do adresatów, mój kanał działa bezbłędnie.
– Skąd masz ten kanał?
– Nie twoja głowa, amigo. Ważne, iż przez to biorą mnie za kryminal-fiszę, i mamy spokój, nikt nas nie targa.
Oprychy brały go za bandycką fiszę z głębin podziemia przestępczego, uwięzieni dysydenci za heroicznego VIP-a z głębin kulis „Solidarności” podziemnej, a błogosławili go wszyscy, bo „politycznych” uwolnił od ciężaru szykan ze strony „fertów”, „festów” i „grypserów”, tych ostatnich zaś od represji herbacianej. Jedni mędrcy mówią, że Bóg tkwi w szczegółach, drudzy, że diabeł, i bez względu na to kto ma słuszność – faktem jest, iż drobny szczegół robi czasami gigantyczną różnicę. Przed przybyciem „Zecera” więźniowie parzyli sobie sekretną herbatę w wyczyszczonych słoikach po dżemie (z kantyny). Gotowali wodę grzałkami robionymi amatorsko. Lecz ta herbata była fatalna, gdyż chałupnicze grzałki miały blaszane końcówki z puszek po konserwach, brudzące wodę trująco. „Kryminalnym” to nie przeszkadzało, bo ci parzyli sobie esencję stężoną do oszałamiającego poziomu, czyli paranarkotyk (przeszkadzało im tylko „klawiszowe” tępienie nielegalnego parzenia), natomiast bardzo dyskomfortowało „politycznych”, ci bowiem pragnęli pić herbatę normalną, ergo smaczną i zdrową. „Zecer” udał się do naczelnika „paki” i rzucił propozycję: zaprzestanie herbacianych represji wobec „kryminałów”, oraz regularna „klawa” herbata dla „politycznych”, a w rewanżu minimalizacja, lub może likwidacja, samobójstw, samookaleczeń, brutalnych gwałtów, buntów i rozruchów, słowem: wszelkich niepokojów. Przybito pakt, więc wszystkim- „garusom” i „klawiszom”- zrobiło się lżej.
Będące rezultatem wysiłków „Zecera” lepsze kontakty między „kryminalnymi” a „politycznymi” zaowocowały też wzbogaceniem więziennej „kminy” o elementy upolitycznione. Śmierdzące pierdy, bąki, gazy itp. zwano „kiszczakami”, biegunki „urbanami”, a klozet i kubeł na mocz dostały miano „jaruzel”- oddawanie moczu było „pojeniem jaruzela” (inteligenci kpili angielszczyzną: „feed the jaruzel”). Jeśli generałom Jaruzelskiemu (premier) i Kiszczakowi (szef MSW) doniesiono, że takie nazewnictwo szybko zyskało popularność w każdej „ciupie”- to musieli zdrowo kląć. Chyba jednak nie aż tak wściekle jak dziesięć lat później (już za wolnej RP) klął noblista, solidarnościowy „Lechu” (prezydent Wałęsa), gdy mu podkablowano, że robotnicy kupujący piwo „Lech” zamawiają je mówiąc: „- Dwa głupole proszę”, a sklepikarz lub barman świetnie wiedzą o kogo i o jakie piwo chodzi.
„Kmina” stała się miłością Mariusza Bochenka „pod celą”. Miała smaczki bardzo „charakterne”, rajcujące soczystością lub zaskakującymi skojarzeniami. Taboret to był „Tadek” lub „Tadziu”. Salceson to był „solec” lub „skurwysyn”. Stolarz to był „wiórek”, a milicjant mundurowy to był „zdun”. Śpiew to była „kiepurka”, twarz niewiasty to była „kosmetyka”, oszust matrymonialny to był „Fantazy”, a hydraulik to był „gównopchaj”, „ginekolog” lub „łapiglut”. Wszystkie zawody miały świetne hasełka, lecz lokalizacje miały pyszne hasełka również: ujawniona melina to była „Halina zasrana”, a szpital dla psychicznie chorych lub dom wariatów to była „stolica mądrości” lub „Głupiejewo”. Ale najfajniejsze były sprośności, obscena…
Obsceniczny „przecinek” generała Kudrimowa – często warczane: „- Job twoju mat'!”- był jego refrenem wskutek głębokiego przyzwyczajenia, sięgającego aż dzieciństwa, gdyż tatuś Wasi, pułkownik Stiepan Semenowicz Kudrimow, ciągle nadużywał tego zwrotu, nie krępując się obecnością małolata. Wątpliwe czy chciał przez to uchybić swej ślubnej, rodzicielce swego syna, zwrot ów bowiem jest w Rosji równie potoczny co u Jankesów bluźniercze „holy shit!” i „motherfucker”. Notabene – wywodzi się on (tak twierdzą sawanci) ze starosłowiańskiego pozdrowienia, które znaczyło „dałem ci życie” lub „kocham cię jak syna”. Nie ma się więc co czepiać, gdy slawiści przywrócili bluzgowi pierwotną prasłowiańską godność.
Czwartą rzeczą (prócz genów, nazwiska i „joba”), którą Wasilij Kudrimow odziedziczył po swoim rodzicielu, była profesja specsłużbisty. Ukrainiec Stiepan Kudrimow pracował w ukraińskim NKWD/NKGB, ale gdy po śmierci Stalina (1953) dawny Pierwszy Sekretarz KC KP(b) Ukrainy, Nikita Chruszczow, został wszechsowieckim gensekiem, czyli komandirem ZSRR – Stiopa trafił do centrali moskiewskiej (Łubianka), bo Nikita, jak każdy szef, lubił mieć wokół siebie samych swoich, wziął więc ze sobą dużo Ukraińców. Stiopa był jego pupilem, chyba dlatego, że otaczał go pewien nimb – legenda współorganizatora egzekucji dokonanej z rozkazu Stalina na Lwie Trockim. Był to rok 1940, młodszy lejtnant Kudrimow miał wtedy zaledwie 18 lat, jednak wysłano go do dalekiego Meksyku, aby tam wraz z innymi „companeros” zrobił co trzeba, i dzięki tej kreciej robocie Trockiemu wbił się w czaszkę czekan trzymany przez Ramona Mercadera, meksykańskiego współpracownika wroga „Słońca ludów”.
Meksykańska antytrockistowska operacja „Cayoacan” wytworzyła piąte dziedzictwo, które pułkownik Stiepan Kudrimow zostawił synowi Wasilijowi. Tym „piątym elementem” był antysemityzm. Młody Stiopa miał do Żydów stosunek obojętny, czyli neutralny, mimo że w NKWD antysemityzm stał się obsesją modną, zgodnie z antyjewrejskimi kaprysami Stalina. Meksyk wszystko zmienił. Operacją przeciw Trockiemu dowodził „generał Kotow” (Nahum Alieksandrowicz Eitingon), żydowski as od „mokrej roboty” pracujący dla Smiersza, czyli terrorystyczno-egzekucyjnego komanda NKWD. W swoim raporcie o egzekucji Trockiego „towarzysz Kotow” całkowicie pominął rolę młodszego lejtnanta Kudrimowa, więc Stiopa, jako jedyny członek zespołu, nie dostał wówczas medalu. Wtedy zrozumiał, iż Żydzi to istotnie zaraza. Został antysemitą, i swego syna również wychował na klinicznego antysemitę, dając mu właściwą literaturę plus sugestywne lekcje poglądowe, pełne nieodpartych argumentów, jak choćby ten, iż tytuł sławnej zachodniej gazety „Times” czytany wspak to: „Semit” (Semita), więc wiadomo do kogo należy również „Financial Times” i reszta takich mediów. Lekcje poskutkowały: później Wasia Kudrimow wedle tej samej metody przedstawi muzułmanom z Al-Kaidy lustrzane odbicie napisu „Coca-cola” (delikatne zarabizowanie liter czyni z tego odbicia frazę: „Nie Mekce, nie Mahometowi”).
Gdy Smiersza rozwiązano, kremlowskie komando zabójców stało się niezależnym V Departamentem I Zarządu Głównego KGB, wchłoniętym następnie (1970) przez Dyrekcję S („Nielegałowie”) i przekształconym w Departament VIII. Stiepan Kudrimow robił tam błyskotliwą karierę do roku 1964, to jest do chwili zdymisjonowania Chruszczowa. Za Breżniewa przestał awansować, lecz nie przestał szpiegować i zabijać, bo jako mistrza „mokrych operacji” ceniono go niezmiennie. Wyznawał prostą dewizę: „Człowiek umiera kiedy przyjdzie jego pora, lub kiedy się doigra”, a credo Stiopy brzmiało: „Dwoje oczu za oko, i trzy zęby za ząb jeden!”. Sowieckie specsłużby odnosiły wtedy wiele sukcesów, dlatego Kudrimow i koledzy mieli prawo uważać, że Chruszczow mylił się, gdy roześmiany rzucił Nixonowi:
– Tak Waszyngton, jak i Moskwa, marnują furę pieniędzy rozbudowując swoje siatki szpiegowskie, ponieważ zazwyczaj płacą tym samym ludziom.
Dopiero kiedy Związek Sowiecki, mimo ciągłych triumfów KGB i GRU nad CIA, przegrał kilkudziesięcioletnią „zimną wojnę” z Ameryką, i kiedy ujawniono ilu funkcjonariuszy sowieckich tajnych służb zdradziło, pracując cichcem dla „zachodnich imperialistów”- pułkownik Stiepan Kudrimow musiał oddać Chruszczowowi sprawiedliwość: ten stary, rubaszny baryń, walący butem trefnisia pulpit mównicy ONZ, miał rację.
Uniform generała nie był widać Stiopie pisany (rangę pułkownika dostał od generała Andropowa w 1983), ale Stiopa pocieszał się, wierząc gorąco, że syn, Wasia, dopnie generalskich szlifów. Profesja kagiebowskiego egzekutora była szóstym dziedzictwem, jakie zostawił synowi. Siódmym zaś – pogarda dla „zboków”, wszelakich pedałów i innego modernistycznego gówna. Kpili obaj (nawiązując do stalinowskiego Kominternu), że wkrótce powstanie Hornintem – międzynarodówka pederastów.
Ów problem, ino mający bardzo pomniejszoną skalę – chodziło o więzienną międzycelówkę i międzypiętrówkę „pedryli”- dopadł „Blankieta” w Grabianach zupełnie niespodziewanie: spadł mu na głowę niczym dachówka lub upuszczony przez dekarza młot.
Być może „Blankiet” sam sobie upichcił ten ambaras, przyczynowym prawem metafizyki, mówiącym o prowokowaniu kłopotów („Kto sieje wiatr, zbiera burzę”). Interesował się bowiem ochoczo slangiem więziennym, i wręcz trafił do raju, kiedy załatwił sobie u naczelnika funkcję pomagiera bibliotekarza więziennego. Bibliotekarz, Zbigniew „Zyga” Tokryń, okazał się hobbystą tej gwary, jej kolekcjonerem-kodyfikatorem. Siedział już cztery łata (za recydywę paserską), i zdążył spisać setki grypserskich terminów używanych „pod celą” od półwiecza. Swój „słownik”, zestawiony alfabetycznie, dał Mariuszowi do wglądu. Co było prawdziwym wniebowstąpieniem dla wielbiciela „kminy”.
Nieprzebrane bogactwo osobliwych, szyderczych, dwuznacznych wyrażeń i wyrażonek pieściło wzrok czytelnika-degustatora na cokolwiek spojrzał. Głupi zegarek zwał się „bokówką”, „busolą”, „ciukcią”, „cymą”, „klekotem”, „kompasem”, „sikorem”, „traktorem”, „zajgerem”, i miał jeszcze kilkanaście innych smacznych grypsoterminów. Pałka milicyjna to był(a) „banan”, „blondyna”, „dyktatura”, „dyscyplina”, „harap”, „świeca”, plus drugie tyle innych cymesików. I tak ze wszystkim. Ale bezkonkurencyjne były terminy erotyczne – obscena. Damskie majtki to był „nacipnik”. Pierś kobieca to był „giewont”. Striptiz kobiecy to było „łyskanie dziurą”, onanizm męski to był „napad pięciu na jednego”, a dama uprawiająca seks oralny to była „telefonistka”. Bardzo bogato prezentowała się leksyka zbiorowej orgii seksualnej: „derby”, „jajcymbał”, „lotnik”, „msza”, „narciarstwo”, „nawaleta”, „odlotowiec”, „piździraczek”, „popis”, „rozbryzg”, „seks-parada”, „szołbiznes”, „spirometr”, „supergwiazda”, „szwanc-parada”, „śpiewogra”, „układ”, „wagoneta”, „wibrator” i „wirus”, plus kilka dwuwyrazówek, jak „szwedzka prywatka”, „odstawianie walca”, i in. Stosunek seksualny był jeszcze zasobniejszy: „akcja”, „babranko”, „bzyk”, „centrowanie”, „darcie”, „dłubanko”, „dziobanie”, „grzmocenie”, „heblowanie”, „hula-hop”, „huśtanie”, „jebankowanie”, „kinderbal”, „kindybalenie”, „kitanie”, „kiziorzenie”, „korek”, „koszenie”, „kotłowanie”, „koziołki”, „ładunek”, „okroczenie”, „orka”, „otupywanie”, „paćkowanie”, „parowanie”, „pitegrzanie”, „popychanko”, „popierdółka”, „popukanko”, „porypek”, „posuwka”, „prucie”, „prykowanie”, „pychówka”, „rozkołys”, „rureczka”, „sztos”, „tyranko”, „wecowanie” i „wtryskanie”, tudzież kilkanaście innych prostych, nie licząc złożonych (jak „grzanie kichy”, „maczanie ogóra”, „pociąganie ojcem”, „tango z bolcem”, „wrzucanie pałki” czy „zabawa dla małego”).
Wyżej od kopulowania (pod względem liczby terminów) stał żeński narząd płciowy: „brocha”, „cipa”, „harmonia”, „kapciora”, „kapeć”, „kudłata”, „kukuła”, „mała”, „migdał”, „mona”, „oczko”, „odgniot”, „oklapicha”, „pachnidło”, „pagór”, „pakownia”, „pampuch”, „paskuda”, „patelnia”, „pejsachówa”, „piec”, „pizderko”, „podstrzesze”, „podszycie”, „popielnica”, „portfel”, „psica”, „psiuta”, „pudernica”, „rozbuchana”, „rozczłapa”, „rozkłapicha”, „rozkudłana”, „rura”, „szpara”, „śpiocha”, „wideo”, „wtryskarka”, „zocha” i „zośka”, oraz dwa razy tyle innych, mniej wdzięcznych ksywek, plus złożone, które się Bochenkowi szczególnie podobały („centrum bermudzkie”, „mindzia mała”, „smutne oko”, „złoty szponder” itd.). Lecz damski organ wciąż nie był rekordzistą.
Rekordzistą był organ męski. Wyobraźnia i rynsztokowa erudycja joyce'owskiej Molly Bloom przegrywały druzgocąco z kompendium „Zygi” Tokrynia, bibliotekarza więziennego, który zanotował m.in. takie grypserskie synonimy penisa-fallusa-kutasa, zwanego też potocznie chujem, siurkiem, ptaszkiem i klejnotem: „alf”, „chabalbuch”, „czoł”, „czul”, „drut”, „dyszel”, „dzieciorób”, „fajfus”, „flet”, „gładzik”, „głowa”, „gnyp”, „hejnał”, „jatagan”, „kabel”, „kiełbaska”, „kijek”, „kindybał”, „koniec”, „koń”, „krępel”, „lacha”, „laga”, „lanca”, „laska”, „lolek”, „lufa”, „luj”, „lutownica”, „łachudra”, „ładny”, „łeb”, „łysy”, „mały”, „nabob”, „naganiacz”, „nasączak”, „obdzwonek”, „obrzympas”, „odfilut”, „odświezacz”, „ostojak”, „pal”, „palmus”, „pała”, „pejsachowiec”, „piczkopis”, „pieściwy”, „pit”, „pizdocewka”, „pizdoczop”, „pizdognat”, „piździgrzmot”, „popychacz”, „przewód”, „puzon”, „rębajło”, „rympał”, „siąpawiec”, „skóra”, „smyk”, „spiczny”, „szpic”, „szpikulec”, „sztywniak”, „szyja”, „taktomierz”, „terminal”, „termometr”, „trzonek”, „wacek”, „wajcha”, „wtryniacz”, „wtryskacz”, „zaganiacz”, „zamerdacz”, „zaparzacz”, „zapchajcipek”, „zapieprzyk”, „zbytnik” i „żyźniak”. Łącznie było tego w „słowniku” Tokrynia dwa razy więcej, ku uciesze Bochenka, którego obscena bardziej rajcowały niźli perełki nieerotyczne, choć i tam nie brakowało cymesów (jak krew zwana „barszczem”, pokerowa trójka króli zwana „betlejem”, czy fraza „pies z reksem” o gliniarzu z psem milicyjnym). Przestały „Blankieta” rajcować obscena, kiedy „Zyga” mu zakapował krótko o „Znajdzie”:
– Jeden kumkany trzepie ci herbatnika od zakrystii.
„Blankiet” wystarczająco znał już grypserę, by bez tłumaczenia zrozumieć, że jakiś złodziej-recydywista dyma Witka od tyłu. Włosy podniosły mu się na głowie, a palce zacisnęły w kułak.
Że stan zwany niegdyś „błogosławionym” można osiągnąć zupełnie przypadkowo – to wiedzą wszystkie kobiety tego świata. Współczesny świat daje im mnóstwo technicznych i chemicznych (farmaceutycznych) instrumentów pozwalających umknąć głupiej „wpadki”, lecz pół i nawet ćwierć wieku temu nie było to takie proste (chyba że partner lubił gumę), więc brzemienne kłopoty trafiały się „łatwym dziewczynom” częściej. A co mówić o czasach jeszcze dawniejszych, choćby o „wiktoriańskim” stuleciu! Wtedy zdarzały się przypadki bulwersujące nawet uczonych. Choćby ten, który zdarzył się podczas amerykańskiej Wojny Secesyjnej: kula przebiła jądra pewnego żołnierza i lecąc dalej trafiła w podbrzusze pannę biegnącą tuż za okopami. Równo trzy kwartały później ta panna utraciła błonę dziewiczą, rodząc niemowlaka. Zapłodniły ją plemniki niesione kulą. Drugim cudownym zrządzeniem losu był fakt, że ten sam medyk, który opatrywał mosznę pechowego żołnierza, dziewięć miesięcy później odbierał noworodka ranionej panny – istotę zrobioną bez użycia genitaliów. Odebrał, po czym opisał rzecz całą w sensacyjnym artykule, który miał sensacyjny tytuł: „Uwaga ginekolodzy!!”. Nie na łamach brukowca, lecz na łamach szacownego scjentycznego periodyku „American Medical Weekly”. Publikację tę szacowne periodyki medyczne powielały i omawiały serio przez kolejne kilkadziesiąt lat. Ostatni raz wydrukowano ów idiotyzm jako scjentyczny pewnik w roku 1959 na łamach „New York State Journal of Medicine”.
„Człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi”- mówi porzekadło. W stuleciu XX kule raczej zabijały niż zapładniały (jeśli nie liczyć pismaków, których wenę zapładniały zbrodnie wojenne i cywilne), lecz rolę pocisków transportujących masowo plemniki pełniły papierowe listy i widokówki, vulgo: korespondencja miłosna (a jeszcze później SMS-y tudzież internetowe kliknięcia łechcące libido adresatów). Taki właśnie papierowy pocisk ugodził Krysię Helbergównę w roku 1968.
Ojciec Krysi, Leopold Helberg, i matka Krysi, Róża Helbergowa, byli komunistami solidnego przedwojennego szczepu (KPP), którego światopogląd ukształtował kwintet mieszany Marks -Engels-Luksemburg-Lenin-Stalin. Ten ostatni wirtuoz nie zdołał ich rozstrzelać podczas rutynowych „czystek” przed rokiem 1945, bo Róża znała (ze Związku Nauczycielstwa Polskiego doby „sanacyjnej”) towarzyszkę Wandę Wasilewską, a towarzyszka Wanda sypiała ze „Słońcem ludów”. Gdy krasnoarmiejcy zdobyli Berlin, Helbergowie wrócili do ojczyzny i zajęli tzw. „odpowiedzialne stanowiska” w tzw. „resorcie bezpieczeństwa”. Następnie tzw. „odwilż gomułkowska” (rok 1956) zrobiła im przykrość, rugując z eksponowanych foteli, lecz wkrótce los ponownie się ku nim uśmiechnął: dzięki wpływom tzw. „starych towarzyszy” on został wiceszefem Najwyższej Izby Kontroli (NIK-u), a ona wiceszef ową Instytutu Badań Literackich (IBL-u). Na wiosnę 1968 ich córka, Krysia, otrzymała maturę i wyjechała do Moskwy, gdzie Komsomoł urządził dla „przodującej młodzieży z bratniej Polskiej Republiki Ludowej” objazd „Kraju Rad”.
Kiedy Krysia objeżdżała kwitnące potiomkinady „Kraju Rad”, nad Wisłą „beton” partyjny pezetpeerowski rozpętał dzikie represje przeciw „syjonistom”, czyli Żydom (zwłaszcza przeciw „aparatowi” żydowskiemu i eksponowanym intelektualistom żydowskim), zmuszając wielu do emigracji. Reguły międzyfrakcyjnego mordobicia były u komunistów tak brutalne, że główne sekowane figury musiały wyjeżdżać w gorączkowym pośpiechu, a wśród tych głównych celów nagonki znajdowali się m.in. Helbergowie. Próbowali ściągnąć Krysię telegramami i telefonami, jednak się nie udało. Wyjechali więc bez córki (do Izraela via Bonn), przykazując bliskiej personie (ciotce Krysi), by odesłała im dziecko jak tylko „delegacja młodzieży polskiej” wróci z Sowietów. Wróciwszy – Krysia H. dowiedziała się, że jest Żydówką.
Wcześniej ten problem nie istniał. Helbergowie byli czerwonymi ateistami i nigdy nie roztrząsali swej żydowskości, a już z pewnością nie przy dziecku. W szkole również nikt nie wytykał wesołej blondyneczki rasowo. Słowa ciotki tak ją zaskoczyły, że spytała:
– Żydówką?… Czyli kim?!…
Wyjechałaby, wedle żądania rodziców, gdyby nie list z Białegostoku. Tadek Mirosz, kolega, którego poznała w trakcie objeżdżania „Kraju Rad”, i któremu dała się nawet objąć, przytulić i cmoknąć parę razy, napisał, że ją kocha i że nie wyobraża sobie życia bez niej. Prosił o spotkanie w stolicy. Ten właśnie list był kulą pełną plemników. Tadek zawitał do Warszawy i usłyszawszy co się dzieje, rozpoczął szturm pełen dramatycznych argumentów (że w Izraelu, nie znając żydowskiego, nie będzie mogła studiować, że tam jest strasznie, bo Arabowie sieją okrutny terror, że kobiety są tam istotami drugiej kategorii, et cetera). Wieczór argumentacyjny zakończył się sceną biblijną wedle „pieśni Salomona” ucieleśnionej bez zbędnych słów. Krysia H. odreagowała tym aktem swój szok egzystencjalny, Tadzio M. odblokował mus seksualny, czyli presję młodzieńczego testosteronu – i efektem była młodzieńcza ciąża, którą przed „rozwiązaniem” uwieńczył ślub cywilny li tylko. Oblubienica została Krystyną Miroszową, a jej córka dostała imię: Klara.
Co ta pradawna historia ma wspólnego z „Blankietem”, Witkiem, generałem-lejtnantem Kudrimowem i resztą naszych bohaterów? Spokojnie – dajmy Czasowi czas. Kule i tak nosi Opatrzność. Myśmy są ino kukiełki Przeznaczenia.
Sto lat temu ukazała się drukiem rozprawa doktora Karola Fongelzena „Higiena małżeństwa – miodowe miesiące” (1906). Można było tam znaleźć wiele rad i przestróg służących zdrowiu, m.in. taką: „Nadmierne spółkowanie pociąga za sobą rozmaite cierpienia i choroby, częstokroć bardzo przykre i dolegliwe”. Witold Nowerski nie czytał pracy doktora Fongelzena, ale gdyby czytał – zgodziłby się z przytoczoną tezą. Dłuższy pobyt w bieszczadzkiej komunie hipisów, gdzie wszyscy (prócz smarkatych dzieci) stanowili grupowe małżeństwo praktykujące intensywną „free love”, ukazał Witkowi gamę chorób wenerycznych, które nie dawały się pacyfikować ziołami, więc trzeba było jeździć do Ustrzyk Dolnych, bo tam była przychodnia i strzykawki służące antybiotykom, nie zaś „dragom”. Od ciężkich narkotyków ustrzegł go „Rubens” (skończyło się na wąchaniu prymitywnego „kleju”; po pewnym czasie Mariusz B. to też „Znajdzie” wyperswadował), a od „francy” niespecjalna „chcica” ku płci odmiennej. Jakoś Witka do tych wdzięcznych cycuszków i pośladków niezbyt ciągnęło. Kilka zbiorowych orgii zaliczył biernie, raczej symulując aktywność niż ją praktykując, co nie było trudne, zważywszy stan lewitacyjnego upojenia koleżanek i kolegów.
Bardziej niż fertyczne blondynki podobali się „Znajdzie” dwaj spośród tych kolegów, kudłacze półgoli nawet zimą, lecz nie mógł tego przećwiczyć, bo w komunach wyrosłych z buntowniczego ruchu '68 pederastia nie była szczególnie modna. O ile „najczęściej występującym ssakiem górskim jest góral” (humor zeszytów), o tyle najczęściej występującym ssakiem hipisowskim tamtych czasów były żeńskie „dzieci kwiaty”, brakowało bowiem prawie ćwierci stulecia do ery homoterroru gejowsko-lesbijskiego, czyli do schyłku XX wieku, kiedy wpływ mafii „kochających inaczej” zdyscyplinował propedalsko cały postępowy glob, zamieniając kodeks moralny ludzkości na kodeks oralny, i królować zaczęła parafraza tytułu książki Milana Kundery – „nieznośna lekkość odbytu” [© W. Łysiak]. W komunie Witold hamował swoje ciągoty, wiedział bowiem, iż życzliwy mu „Rubens” jest wrogiem pederastów, typowym „pedałobójcą”. Dzisiaj mówi się o takich fanatycznych heterykach (jeszcze nie jako heretykach, lecz i to może przyjść): „seksszowiniści”, ale wtedy slang „political correctness” dopiero raczkował, to była era libertyńskiego przedświtu.
Testem decydującym dla seksualnego samookreślenia się Witolda były mazurskie wakacje. Pierwsze jego prawdziwe wakacje -pierwszy w życiu „Znajdy” wyjazd klasycznie urlopowy. Grupka studentów-dysydentów, którzy drukowali u „Zecera” swoje konspiracyjne pisemko, wyjechała latem na Mazury, z plecakami i namiotami, co dawało względnie tanią samodzielność, bo hotele lub domki campingowe zbytnio drenowałyby kieszenie żaków. Trzy pary – trzej chłopcy i ich dziewczęta. Jako siódmego wzięli ze sobą „Znajdę” (mówiąc, że biorą „przylepkę”), gdyż poprosił ich o to Mariusz. Kupił „Znajdzie” namiot, zaopatrzył we wszelkie turystyczne (plus finansowe) akcesoria, i odprowadził całe towarzystwo do pociągu.
Namiotowali przy brzegu romantycznego jeziora (te białe żagle, te wschody i zachody słońca!), pili, śpiewali, nurkowali, kajakowali, robili kiełbaskowe ogniska – każdego dnia było wesoło do głębokiego zmierzchu. Później przez niecałą godzinę z trzech namiotów płynęły ku gwiazdom lub chmurom ekstatyczne sapania i jęki, po czym zapadała nocna cisza i onanizujący się Witek też mógł usnąć. Lecz nim minął tydzień, trzy sympatyczne studentki (Ola, Grażynka i Beata) zgadały się konspiracyjnie (vulgo: za plecami swych partnerów, trzech antyreżimowych konspiratorów), że ten miły Wicio jest taki biedny, bo nie ma dziewczyny. I ustaliły, że będą mu kolejno robić dobrze, kiedy tylko ich chłopców zmorzy Morfeusz. Każdej nocy, gdy męska studenteria kimała już „jak kamień”, któraś dama opuszczała cichaczem swój namiot, wślizgiwała się do namiotu „Znajdy”, i robiła z jego przyrodzeniem co chciała – „everything”. Poddawał się temu bezwolnie, ale każdej nocy marzył, by to nie któraś, lecz któryś wśliznął mu się do namiotu. Choćby Roman, szczupły kręto włosy blondyn studiujący prawo… Wtedy definitywnie uświadomił sobie, iż jest „zbokiem”- homoseksualistą bez żadnej wątpliwości.
Przed swym patronem udawał normalnego. To udawanie było grzechem mniejszym niż skrywana skłonność, i dużo mniejszym niż pajacowanie wielu gwiazdorów hollywoodzkich, gorąco przytulających na ekranie dziewczęta z „fabryki snów”, mimo orientacji homo (maskowanej bezczelnym „emploi” samców hetero). Rock Hudson, Richard Chamberlain, James Dean, Jean Marais, Jeremy Irons, Kevin Spacey i tylu innych czołowych „amantów” X muzy (niektórzy filmowi „twardziele”, jak Marlon Brando czy Burt Lancaster, też urozmaicali sobie seks jednopłciowo). Los Ludwika Bawarskiego i Oskara Wilde'a dowodzi, że czasami za te fałszywe maski trzeba płacić ciężki rachunek, lecz „Znajda” o tym nie wiedział i bał się tylko demaskacji ze strony szefa. Wpadł dopiero w więzieniu.
„Zecer” ucapił go przy warsztacie stolarskim II bloku, strzelił dłonią przez pysk aż huknęło, chwycił za brzegi „katany” więziennej, ścisnął je pod gardłem nieszczęśnika, prawie dusząc, i syknął:
– Ty gnoju! Ty śmierdzący pedrylu!! Kto cię tak przekręcił, gadaj!
– Niiikt… – wycharczał „Znajda”.
– Od kiedy to robisz?!
– Nie wiem. W domu dziecka bawiliśmy się jak gasło światło.
– Koniec tych brzydkich zabaw! – ryknął Mariusz, luzując uścisk. – Koniec! Jeśli usłyszę jeszcze choćby raz, że się cwelisz, to finito między nami, „Znajda”. Fi-ni-to, szlus! Będziesz obcy! Zrozumiałeś?
– Co mam nie… co mam nie rozumieć… no co! – chlipnął Witek, i rozpłakał się rzewnymi łzami.
Klara Mirosz urodziła się wiosną 1969 roku. Kilka lat później opuściła Polskę razem z mamą. Było to efektem kryzysu małżeństwa Miroszów, właściwie tąpnięcia, czyli ewenementu trochę gwałtownego, bo świeżo upieczony doktor inżynier Mirosz (dawniej asystent na Wydziale Łączności, później adiunkt na Wydziale Fizyki Politechniki Warszawskiej), zerwał duchową i fizyczną łączność stadła, przerzucając swoje uczucia hormonalne ku studentce, która póki co miała jędrniejszy biust aniżeli obiekt ślubny. W decydującą tzw. „karczemną awanturę” małżeńską włączył się niby mecenas diabła teść Krystyny, stary Mirosz, niegdyś wojujący „moczarowiec”, który zamiast lać oliwę, judził syna głośno:
– Stale ci mówiłem, że ta gudłajka nie da ci szczęścia! Wygoń Żydówę precz!
Krystyna opuszczała Lechistan pełna nienawiści do „polskich antysemitów”, i córce wszczepiła tę samą kontrpolską tudzież generalnie antygojowską mentalność. Stołeczna Jaffa zupełnie im się nie podobała, ale mieszkały tam kilka lat i wyjechały dopiero wtedy, kiedy rodzice Krystyny zginęli w autobusie anihilowanym bombą przez fanatyka islamskiego. Celem kolejnego exodusu było Toronto, gdzie już od roku mieszkał prawnik Levi Coben, telawiwski „przyjaciel” Krystyny (wyjechał tam na czteroletni kontrakt, zmusiła go firma). Jednak kanadyjską stabilizację zakłóciła nieprzyzwoitość Leviego – czyn typu „magii” (hebrajskie: obrzydliwy). Klara poskarżyła się, że konkubent rodzicielki próbuje dobierać się do córki kiedy mamusia jest chwilowo nieobecna. Wtedy Krystyna Helberg zrozumiała, że wstrętni antysemici zdarzają się również wśród Żydów. Helberg, gdyż od przekroczenia granicy polskiej nie używała nazwiska Mirosz. Klara występowała więc jako panna Helberg.
Z punktu widzenia estetyki Levi Coben miał rację, bez dwóch zdań. „Estetyka” bowiem to termin dubeltowy – w rozumieniu scjentycznym oznacza naukę tyczącą kryteriów, aspektów i percepcji sztuki, zaś w rozumieniu potocznym oznacza piękno, stosowanie piękna, piękny wygląd tout court. No więc Klara Helberg, dzięki sekretnemu procesowi mieszania krwi, ergo: dzięki niezgłębionej wirówce i akrobatyce genów, była istotą dużo bardziej atrakcyjną niż jej niebrzydka przecież rodzicielka. Klara wyrosła na tzw. „piękność skończoną”, czyli kompletną, jej wdzięk nie ograniczał się jedynie do ślicznych rysów i pysznej sylwetki, lecz zawierał również stuprocentowy fenomen gibkości, mobilność klasy max. Przemieszczała się z naturalną kocią lekkością, wzorem dzikiej pumy. W poprzednim życiu bez wątpienia była kotem. To znaczy kocicą. Rasową. Tajemniczym futerkowym stworzeniem, motywowanym siłą instynktu, by chodzić tylko własnymi ścieżkami i emanować niedbałe, nonszalanckie zimno, które budzi zazdrość reszty stworzeń.
Ta niezależność przejawiała się również wstrzemięźliwością erotyczną, mimo żądz dręczących młodą anatomię Klary. Gdyby wierzyć Freudowi – człowiek, korona stworzenia, jest tak naprawdę kłębkiem nerwów erotycznych, kukłą motywowaną głównie instynktem seksu. Chociaż osobnik ten sądzi, że umie być panem swego psychobiologicznego domu, lecz w piwnicach jego duszy ciągle buzują popędy zwierzęce, robiące zeń swoistego niewolnika. Ów niewolnik własnego libido tłumi swą zwierzęcość jak umie, gwoli cywilizacji, przywdziewając szaty i maski kulturowe na publicznym widoku. Jednym udaje się to lepiej, drugim gorzej. Dzisiaj współczynnik cywilizowania się małpy ludzkiej sprawdza kierownica samochodu, mysz komputera, itp., a współczynnik zezwierzęcenia (zbestialnienia) dwunożnej istoty określa skala lubieżności, której podziałkę tworzą kolejne stopnie wyuzdań erotycznych. Który jest najwyższy? Szczytowa tortura sadomasochizmu? Poziom okrucieństwa i głębia bólu zadawanego? Nie. Tym punktem jest „point of no return”, skąd powrotu już nie ma, bo igranie rozkoszy ze śmiercią doprowadziło do mimowolnego lub planowanego zgonu. Klara była chorobliwie dumna; musiałaby zabić samca po kopulacji, gdyż nie zniosłaby myśli, że jakiś facet penetrował i brudził jej ciało wyrostkiem służącym również oddawaniu moczu. Przynajmniej tak sądziła. Własna dłoń i elektryczny wibrator zaspokajały jej chuć, nie kalecząc jej godności królewskiej. Ale tego rodzaju drażliwość psychiczna – wstręt spotęgowany do sześcianu, sięgający znamion paranoi – zwykle nie trwa długo…
Pytanie: skąd się ten dziwny, nietypowy wstręt bierze? Z czego? Z homogenów? Klara Helberg nie była lesbijką; owszem, przez jakiś czas brano ją za taką na uniwerku, bo zimno torpedowała każdy podryw (a zachwyceni jej pięknością koledzy próbowali ciągle), lecz kiedy równie twardo pogoniła próbujące ją rwać koleżanki – przestano widzieć w niej „lesbę”, widziano raczej wariatkę, dziewczynę „stukniętą”. Ktoś puścił plotkę, że jest niedotykalska, bo romantycznie miłuje jakiegoś faceta spoza uniwerku – jakiegoś księcia z bajki, dalekiego Romea, któremu przysięgła wiktoriańską wierność po grób. Nikt się nie domyślił, że ciężkie filmowe porno, którego stała obecność telewizyjna tudzież internetowa skruszyła dziś wszelkie seksualne tabu, dynamicznie uskrzydlając bezpruderyjność-rozwiązłość-lubieżność nowych pokoleń – wobec Klary zadziałało niczym hamulec. Przypadkowe obejrzenie filmowej „spermorzeźni” (wideotaśmy na nocnej „imprezie”) wszczepiło Klarze wstręt do robienia z siebie minizlewu i kawałka mięsa. Bywa. Ale, jako rzekłem, taki wstręt u młodego organizmu nie może trwać wiecznie, biologia nie zna litości.
Pułkownik Stiepan Semenowicz Kudrimow aż do śmierci dręczył się myślą, że jego karierę zahamowała głupia złośliwość losu. Co było prawdą, szlify generalskie ominęły Stiopę wskutek pecha. Ten pech miał dwie fazy, obie związane z niefortunną krwią polskich klechów. Najpierw, mimo celnych trafień, nie udało się odstrzelić papieża Wojtyły (maj 1981), a Jankesi szybko ustalili, że bułgarscy i tureccy podwykonawcy byli tylko rękami centrali moskiewskiej. Smród wokół KGB przybrał wówczas skałę globalną. Lecz dla Stiopy jeszcze gorsza okazała się druga plajta, trzy lata później – casus Popiełuszko.
Sprawa miała być prosta: zwykły ksiądz Lach, żaden papież, kardynał czy biskup. Upierdliwy pyskacz, ciągle gromiący z ambony dyktaturę prosowiecką. Nie tylko on to czynił, ale „księdza Jerzego” wielbiła cała Warszawa i pół PRL-u. Trzeba było coś z tym zrobić. Kazano zrobić Stiopie. On, jego ludzie i ludzie jego ludzi, nadwiślańskie zbiry z SB, ułożyli plan. Realizacja planu nie wyszła. Księdza zdołano porwać, ale nie zdołano zwerbować, mimo strasznych tortur, więc musieli go ukatrupić. Co było klęską, bo ciało męczennika zostało znalezione i wybuchł kolejny międzynarodowy skandal. Inaczej mówiąc: Stiopa Kudrimow „dał ciała”- nie wykonał zadania postawionego mu przez zwierzchników. Tego samego roku (1984) umarł lubiący Stiopę gensek Jurij Andropow; następca Andropowa, Czernienko, dychał ledwie rok; następca Czernienki, Gorbaczow, rozpoczął desowietyzacyjną (desowietyzacyjną wbrew jego woli) „pieriestrojkę''. Za Gorbaczowa usunięto dużą część starych kadr specsłużb, jako pierwszych wymiatając skompromitowanych. W ramach tej wewnętrznej czystki Stiopa poległ, nie miał szans.
„Zesłany” do służby ochrony kolei, pułkownik Kudrimow sądził, że będzie się tam czuł kiepsko, niby uszkodzony karabin, którego nie reperują (choć powinni), tylko wyrzucają gdzieś na kupę złomu. Mylił się, gdyż właśnie druga połowa lat 80-ych (czas dwóch głośnych prezydentów, Gorbaczowa i Reagana) była dla sowieckich kolei pasjonująca wyjątkowo. Prezydent amerykański zaczął planować i prototypowo wdrażać Strategiczną Inicjatywę Obronną (SDI), zwaną przez anglosaskie media „programem wojen gwiezdnych”. Rosjanie ripostowali „kolejowymi zespołami rakietowymi”, czyli inicjatywą bardziej przyziemną, ale nie mniej ciekawą. Każdy pociąg bojowy tworzyło pięć jednostek: lokomotywa, wagon mieszczący centrum dowodzenia i trzy wagony z rakietami. Nieustanna mobilność: w ciągu jednej doby taki pociąg robił 2 tysiące kilometrów, a wystrzeliwać rakiety mógł z każdego miejsca. Jankesi, próbując lokalizować te śmiertelnie groźne konwoje, zwiększyli do kilkudziesięciu liczbę satelitów obserwujących dzień i noc radzieckie terytorium. Lecz satelity były bezradne (bojowe pociągi, widziane z Kosmosu, niczym się nie różniły od cywilnych składów), chociaż podatnik amerykański płacił gwoli ich funkcjonowania bardzo dużo. Stiopa Kudrimow, pracujący przy ochronie tej cudownej zabawki (już jako malec uwielbiał „fu-fu!”, drewnianą kolejkę kupioną mu przez dziadków), czuł, że wykonuje dobrą robotę dla chwały ojczyzny – Sowieckowo Sojuza.
Składy kolejowo-rakietowe kursowały sześć lat (1985-1991). Później zajęli się nimi dyplomaci i, jak to politycy – spieprzyli wszystko. Dogadali się. Waszyngton przystopował prace nad SDI, zaś Moskwa przestała wozić rakiety koleją (dzięki czemu Amerykanom wystarczały trzy satelity fotografujące Rosję). Duża oszczędność dla każdej ze stron, lecz większa dla „zachodnich imperialistów”. Oto czemu Stiopa Kudrimow nienawidził polityki, politykowania, i polityków przede wszystkim, bo parszywe kombinacje tych chytrych „swołoczy” („- Job twoju mat'!”) zepsuły Sojuz. Czy nie prościej oraz sensowniej było machać twardym kułakiem blisko gudłajsko-pedalskiej mordy Zachodu, miast wazeliniarsko się układać, mięknąć i słabnąć?
Jednak doczekał brzasku nowej chwały – doczekał Władimira Władimirowicza Putina i jego obietnicy, że Rosja znowu będzie światowym mocarstwem. Istotnie – od 2002, z roku na rok konsekwentniej, szło ku dawnemu czyli ku lepszemu, twarda ręka Putina reperowała Matuszkę Rossiję „kak nada”. Gdyby jeszcze można było szybko przekształcić wojsko rosyjskie ze złomowiska i muzeum (oraz z katowni dla rekrutów) w nowoczesne siły zbrojne, nie dopuścić, by dawni satelici ZSRR wstępowali do NATO, wziąć za ryj (za „paszczu”) cały Kaukaz, zgnoić krnąbrną „Polszę”, ułatwić wszelakim talibom i alkaidowcom dokopywanie Ameryce… „Nu da, wsiem paniatno, szto eto tiażoło budiet', job amierikańskuju mat'!”.
Umierał (2004, trzustka zalkoholizowana) bez specjalnego żalu, właściwie szczęśliwy, dożył bowiem nowej chwały – ogniowej pacyfikacji Czeczenii, defilady kremlowskiej przy dźwiękach reaktywowanego hymnu ZSRR, wysadzenia w powietrze Nowego Jorku, i błyskotliwej kariery syna, ukochanego Wasi, szefa tajnego pionu egzekucyjnego FSB. Wierzył, iż Wasia „pokaże” wszelkim skurwysynom wrogim Federacji Rosyjskiej. „Nu, pagadi!”.
Spośród rozmaitych praw rządzących człowiekiem i ludzkością, jak również światem i wszechświatem – główne wydaje się prawo przyczynowości, tyczące skutków. Mówi ono, iż żadne zjawisko nie istniałoby bez przyczyny. Jest to równie proste jak korelacje: bocian-dzieci, błędny rycerz-wiatraki, lewica-praworządność… pardon, coś pomyliłem, chodzi o korelacje: Afryka-zebra, Australia-kangur, winorośl-szampan, srebrniki-zdrada, pług-skiba, Dumas-muszkieterowie, kastracja-falset, silikon-biust, itp. W ramach tego prawa – prawa skutków nieistniejących bez przyczyn – daje się łatwo wytłumaczyć dlaczego obywatel Mariusz Bochenek („Człon” alias „Rubens” alias „Blankiet” alias „Zecer”), mężczyzna będący pupilem dam, pozostawał zatwardziałym kawalerem, mimo że pędziły lata i bliżej mu już było do pierwszej siwizny niż do „teenagerskiej” młodości. W 1985 (czyli wtedy, gdy Stiopa Kudrimow zaczynał pracę przy rakietowym transrosyjskim „fu-fu!”), „Zecer” skończył 36 lat i wciąż nie miał żony. Ów brak obrączki to był skutek. Przyczyną była tak zwana (przed wiekiem XX) kobieca „płochość”, plus bochenkowa nadwrażliwość. Gdyby się chciało opowiedzieć to metaforycznym rymem, nie trzeba byłoby tworzyć własnych rymów – starczy zacytować XVIII-wieczny rym Trembeckiego pt. „Wróbel”:
„Jurny wróbel z czarną łatką
Upędzał się za dzierlatką.
I słowik do niej się palił,
A chcąc rywala odsądzić,
Czułość swoją przed nią chwalił:
«Nigdy nie znam co to zdradzić,
Zawszem był dla ciebie stały.
Te ci pienia będę nucić,
Które Bogów zachwycały.
Z tobą się chcę cieszyć, smucić,
I wszystko zrobię, bym twe serce zyskał».
«A ja – rzekł wróbel – będę ciebie ściskał».
I zaraz spór rozsądzony:
Wróblowi kazano zostać,
Słowik z głosem odpędzony.
Otóż kobiet naszych posiać „.
Dokładnie tak było w przypadku pierwszej (i ostatniej) wielkiej miłości Mariusza B. Kiedy kończył liceum, „upędzał się za dzierlatką”, czyli za koleżanką szkolną. Nakarmiony romansami historycznymi prywiślińskich „pokrzepiaczy serc” (Kaczkowskich, Przyborowskich, Kraszewskich, Sienkiewiczów i in.), ergo: uformowany względem słowiańskich dziewic przez same niewinne lelije (Oleńki, Zosie, Basie, Marysie, Ligie etc.) – pisał miłosne liściki i wierszyki („Te ci pienia będę nucić”), wzdychał, fundował lody i kino, itp. Tymczasem jego kolega, miast miłosnych treli, wziął się do „ściskania” tejże dzieweczki od razu i nie bez szybkiego skutku, by później przechwalać się głośno, że „Kaśkę zerżnął”. Wzmiankowana Kasia nie wnosiła żadnych pretensji, zaś Mariusz został spławiony jako frajer. Był to dla niego traumatyczny szok.
Między liceum a studiami Bochenek odbył szkolenie wojskowe (pluton łącznościowców). W łaźni koszar spostrzegł coś, o czym nie miał wcześniej pojęcia: że jego penis jest większy, duży ponadnormatywnie. Kumple wynieśli tę wiadomość za bramę garnizonu, i odtąd dziewczyny urządzały łowy na „Rasputina” („Członem” został dopiero w komunie hipisowskiej). Co mu dawało satysfakcję dubeltową: fizyczną (bo orgazmową) i psychiczną (bo odwetową). Z „czułego słowika” nic nie zostało – grał „jurnego wróbla”. A szlachetnego rycerza zastąpił cyniczny fałszerz. Pierwszym sfałszowanym przezeń dokumentem był wpis w zeszycie szkolnego rywala mówiący, iż „dyro to czerwona świnia, komunistyczny renegat, pezetpeerowski lizus”, co wskutek donosu zostało odkryte i pieszczący Kasię rywal Bochenka postradał „prawa ucznia” tudzież możliwość zrobienia kiedykolwiek dyplomu wyższej uczelni.
Płeć piękna, która ma nie tylko fenomenalną pamięć wzrokową, lecz i dotykową – zazwyczaj świetnie pamiętała o nieprzeciętnym walorze płciowym Mariusza B. Skutkiem tej przyczyny znajome „Zecera” stawiały się regularnie w Grabianach „na widzenie”, by szepnąć Mariuszowi, iż czekają. Jednak niektóre nie czekały bezczynnie, dlatego pewnego razu odbył się przez zakratowaną szybę taki dialog:
– Słyszałem, że często chodzisz w miasto, Jolciu… – rzekł „Zecer”.
– Nie chodzę! – burknęła Jola. – Brat mi czasem kopsnie dzianego bojka, żeby trochę szmalu wykosić, to wszystko. Robię u kosmetyczki.
– W Paryżu i w Londynie są lepsze gabinety. Chcesz wyjechać na Zachód?
– A kto nie chce?
– Każdy chce, niewielu może. Ja mogę.
– Weźmiesz mnie ze sobą?…
– Wezmę ciebie i twojego męża.
– Jakiego męża?!
– Wicia, którego poślubisz. I razem lądujecie w Paryżu. Gra?
– Może być… – uśmiechnęła się Jola radośnie.
Kiedy „Historia rosyjskiej oligarchii” dostała cichy (acz skuteczny) szlaban na druk, jej autor, Lieonid Szudrin, był pewien, że nikt spoza Instytutu nie przeczyta jego dzieła. Mocno go tedy zdumiało zaproszenie przysłane mu z Kremla (z samej Kancelarii Prezydenckiej!) wiosną roku 2005. Ów półstronicowy list, podpisany przez dyrektora Żarkinowa, szefa Sekcji Medialnej kancelarii, napomykał bowiem o rozprawie Szudrina, choć nie bez błędu: „Dzieje rosyjskich oligarchów”.
W bramie kancelarii dano Szudrinowi przepustkę. Dyrektor Żarkinow przyjął gościa gruzińskim koniakiem i herbatą, stwierdził, że niestety ma wolny tylko kwadrans, i bez wstępów przeszedł do meritum:
– Lieonidzie Konstantinowiczu, chodzi mi o głośną publikację „Protokoły Mędrców Syjonu”, demaskującą spisek żydowski zawiązany przed stu laty, podczas bazylejskiego Kongresu Syjonistycznego, dla uczynienia Żydów władcami świata. Nie sądzi pan, że dziś sytuacja robi się analogiczna, bliska tamtej?
Szudrin ledwo wstrzymał prychnięcie i wytrzeszczenie wzroku; odparł chłodno:
– Nie sądzę, panie dyrektorze.
– Czy nie widzi pan, że wszystkie decyzyjne stanowiska globu zajmuje żydostwo?
– Nie widzę.
– Nie widzi pan?! Banki to przecież Żydzi, media to Żydzi, handel to Żydzi, giełda to Żydzi, trzymają wszystkie te instrumenty wpływu, przy których władze polityczne, rządy, premierzy, prezydenci, są jedynie marionetkami. Amerykański Bank Centralny i FED – Greenspan. Bank Światowy – Wolfowitz. Król spekulacji – Soros. I tak dalej. W Rosji podobnie, proszę sprawdzić metryki naszych oligarchów…
– Sprawdzając metryki naszych mafijnych bossów zobaczymy to samo – roześmiał się Szudrin. – Rosyjski capo di tutti capi, Siemion Mogilewicz, to Żyd z Żyda, pseudo „Kidała”, czyli naciągacz.
– Zgadzam się, Lieonidzie Konstantinowiczu. Ale bandyci to sprawa dla policji, mnie interesuje fakt żydowskości naszych głównych biznesmenów, ta ich etniczna tożsamość…
– Są wśród nich też goje, rosyjscy, kaukascy, różni – przerwał dyrektorowi Szudrin, machając ręką, jakby się opędzał.
– Ilu?… Kilku?… Kilkunastu?.,. Reszta, prawie cala czołówka, to Żydzi! – uparł się funkcjonariusz administracji prezydenckiej. – Niektórzy, dość liczni, są wrogami Władimira Władimirowicza Purina…
– A niektórzy jego przyjaciółmi, jak Roman Abramowicz herbu Chelsea – wtrącił znowu gość.
– Więcej jest wrogów. Chodorkowski poszedł za kraty, Gusiński ledwo ich uniknął, a Bieriezowski już by siedział, gdyby nie zwiał do Londynu! Ci ludzie okradali Rosję, pasożytując na społeczeństwie bez litości!
– Co ja mam z tym wspólnego, panie dyrektorze, czyli co ja robię tutaj? -spytał gość.
– Pan jest utalentowanym historykiem-analitykiem, Lieonidzie Konstantinowiczu. Mówiono mi, że pańskie dzieło na temat rosyjskiej oligarchii finansowej to świetna praca. A czemu niewydana dotąd? Bo jej druk zablokowali Żydzi. Myślę, że mógłbym panu pomóc, mógłbym ułatwić druk, i to wysokonakładowy, płacąc duże honorarium…
– Jeśli co?
– Jeśli uzupełni pan tekst w sensie… etnicznym.
– Akcentując żydowskość baronów biznesu?
– No właśnie.
– Odmawiam, nie będę przerabiał mojej pracy.
– Myśli pan, że to nie spodobałoby się jakiejś grupie czytelników? Mam więc wariant propozycji: gdyby zechciał pan napisać esej dla jednego tylko czytelnika… Esej o dzisiejszej wszechwładzy żydostwa światowego…
– Czyli współczesne „Protokoły Mędrców”?
– Tytuł dałby pan wedle woli własnej – wzruszył ramionami Żarkinow, sącząc koniak.
Szudrin znowu roześmiał się, lecz tak, aby dyrektor nie dostrzegł, iż to jest znowu szydercze skrzywienie ust:
– Coś panu przypomnę, panie Żarkinow. „Protokoły” są apokryfem, fałszerstwem, które Ochrana zmajstrowała na bazie kilkunastu starych antysemickich druków. Zaś rozśmieszył mnie teraz fakt, że były klecone również dla jednego tylko czytelnika, również dla szefa państwa – dla cara Mikołaja II. Policja ministra spraw wewnętrznych, Stołypina, szybko wówczas ustaliła, że to chamskie oszustwo, i car się dowiedział. Kilkadziesiąt lat później Hitler też się dowiedział. Lecz ich reakcje były zupełnie odmienne. Gdy minister Rausching powiadomił Führera, że „Protokoły Mędrców” są falsyfikatem, ten warknął: „- Gówno mnie to obchodzi, to nie ma żadnego znaczenia!”, i dalej wykorzystywano fałsz do kontrżydowskiej nagonki. A gdy Stołypin uwiadomił cara, że „Protokoły” są robotą tajnej policji, Mikołaj II westchnął: „- Trzeba, je zdjąć! Nie wolno dla obrony czystej sprawy, świetlanej sprawy antysemityzmu, stosować brudnych metod!”. Dwie różne reakcje. Zastanawiam się, panie dyrektorze, który wzór reakcji wybrałby prezydent Putin, gdyby pan mu przyniósł antysemicki bryk tego rodzaju…
– Czy ja powiedziałem, że to ma być dla Władimira Władimirowicza?! – obruszył się Żarkinow.
– A czy ja twierdzę, że pan by mu przyniósł? – uśmiechnął się Szudrin.
I wstał. Nim wyszedł z gabinetu, mruknął, puszczając oko do zbaraniałego urzędasa:
– Cały czas trzymałem kciuki, żeby się wam nagrało bez zakłóceń.
Między melodią fletu, na którym grywał Fryderyk Wielki, a nitką dymu z komina krematorium Auschwitz istnieje ta sama pępowinowa więź co między Opryczniną cara Iwana Groźnego a stalinowskim NKWD. Między putinowską melodią fletu szczurołapa z Kremla, która skutecznie głaskała uszy łatwowiernej widowni Zachodu, a putinowskim zamordyzmem wewnętrznym, określanym przez putinowski Kreml jako „suwerenna demokracja”- też istniała pępowina, nieprzeszkadzająca Zachodowi tak długo, jak długo kosmopolityczny kapitał rosyjskich „jewrooligarchów” nie dostał kilku ciosów dyscyplinujących. Skazanie Chodorkowskiego, plus ucieczka paru analogicznych tuzów do Izraela i do Zjednoczonego Królestwa – wywołały krzyk żydowskich i filosemickich kręgów Zachodu o putinowskim antysemityzmie. Krzyk szybko ucichł, ropa była ważniejsza. „Business as usual”.
Oskarżanie Putina o rasizm nie miało sensu. W przeciwieństwie bowiem do kagiebowców „starej szkoły” (jak prymus „driewniewo zakona”, Wasia Kudrimow) – kagiebowcy „nowej szkoły” (jak Putin) lekceważyli czynniki rasowe, gwiżdżąc na tradycyjny antysemityzm ludu rosyjskiego. Liczyły się kapitał i władza, a nie kolor skóry czy geny. Ci spośród oligarchów, którzy przejawiali ambicje polityczne wyższego (centralnego) rzędu, stawali się naturalnym (biologicznym) zagrożeniem dla włodarza Kremla, i tych putinowską maszynka do mielenia czyli „odstrzału” (milicja-skarbówka-prokuratura-sądy) eliminowała bez pardonu. Ci zaś, których interesowało jedynie światowe życie – megaluksus, megakomfort, megahedonizm – byli politycznie niegroźni, a nawet pożyteczni, gdyż cicho „odpalali” władzy dużą część „urobku”, a swym ekshibicyjnym bogactwem głośno dawali „nowej Rosji” megareklamę, sugerując światu, iż ta putinowską Matuszka jest istnym Eldorado. Świat klaskał gdy słyszał takie dowcipy o rosyjskich milionerach: „nowy Ruski” wysiada z samolotu na Majorce, trzymając narty, więc odprawiający go funkcjonariusz lotniska mówi:
– Przepraszam, ale szanowny pan omylił się, u nas zupełnie nie ma śniegu.
Wesolutki Rosjanin klepie funkcjonariusza po ramieniu, mówiąc:
– Spokojnie, śnieg przyleci następnym samolotem, jeszcze dziś.
Dla Putina takie dowcipkowanie było o tyle ważne, że szerzyło wizerunek neomocarstwa metodą upowszechniania siły królów kurortów – rosyjskich krezusów. Mógłby rzec to samo, co niejeden dyrektor CIA mówił o prawicowych dyktatorach Ameryki Łacińskiej: „- Też skurwysyny, ale moje skurwysyny!”.
Putinowskie „skurwysyny” mają dziś swoje zagraniczne i zaoceaniczne rezydencje pałacowe, jachty, kluby, wyspy, drapacze chmur itp., a zdobyły to wszystko w ciągu ostatnich kilkunastu (niektórzy) lub ledwie kilku (większość) lat. Kiedy Bentley otworzył swój moskiewski salon (2003) – tylko 40 egzemplarzy elitarnego samochodu znalazło rosyjskich nabywców. Cztery lata później (2007) już 1300 bentleyów jeździło po ulicach Moskwy, nie licząc mercedesów S 600 oraz innych ekskluzywnych „fur” klasy „gold”. Garaże tych cudeniek znajdują się na podmoskiewskim osiedlu Rublowka (nomen omen), gdzie dróg wjazdowych strzegą wartownie i brygady ochroniarzy, metr kwadratowy działki kosztuje ponad tysiąc dolarów, a skromny domek nie mniej niż trzy miliony dolców. W nieskromnych domkach mieszkają tam wszyscy krezusi putinowskiej Rosji – szefowie megaprzedsiębiorstw (Gazpromu, Łukoila i in.), prezesi banków, baronowie każdego biznesu, a między nimi również boss biznesu o nazwie Federacja Rosyjska, prezydent Putin. Lecz to jedyne terytorium, na którym mógł oficjalnie i lokalizacyjnie (adresowo) stykać się z wielkim kapitałem. Nie wypadało mu jeździć do „zimowej stolicy «nowych ruskich»” (francuskiej miejscowości alpejskiej Courchevel, która zimą przemienia się w czysto rosyjski pijany kurort), ani na wszelkie tropikalne „złote wybrzeża”, gdzie od paru lat brązowieją tłuste cielska i smukłe ciałka rosyjskiej oligarchii. Te smukłe to „diewoczki”, znaczy „sweethearts” rosyjskich oligarchów. Profesja tych „wives” i „girl-friends” jest dużo trudniejsza niż jakikolwiek fach samców, do których należą.
Z pozoru taka lalka – gdy już zastąpiła (wyeliminowała) poprzedniczkę – ma nic tylko „dolce vita”. Zakupy w najelegantszych sklepach Moskwy (przy ulicy Twerskiej), Paryża, Rzymu, Nowego Jorku. Madrytu i Londynu. Moskiewska „mata czarna” w kawiarni „Anatolly Como”- filiżaneczka 200 dolarów. „Babranko” i „kimanko” w luksusowej pościeli firmy Frette, na wypełnionych puchem węgierskich gęsi jaśkach za kilkaset dolców. Wolne wieczory (gdy pan i władca jest nieobecny) w moskiewskim nocnym klubie „Czerwona Czapeczka”, gdzie pracują najlepsi striptizerzy i gdzie klozety są tak czyste, że na brzegu muszli sedesowej dama może spokojnie formować pasemka białego pudru dwiema kartami kredytowymi, American Express i Visa. Et cetera, et cetera. Ale to tylko pozór raju. Tej królowej życia towarzyszy permanentny stres, gdyż wedle „prawa Goldsmitha” (miliardera Jamesa Goldsmitha): „Kiedy bogacz żeni się ze swą kochanką, tworzy wolne miejsce pracy”. Kochanki oligarchów, stając się ich małżonkami, zwalniają etaty dla kochanek, a wiadomo, że każdego miesiąca na rynek wchodzą nowe falangi rozkosznych (młodziutkich, jędrnych, prześlicznych) „kociaków”. To jak z samochodem: ciągle powstają nowe modele ekskluzywnych aut, wypierające starsze roczniki lancii i ferrari. Żonie oligarchy, choćby przeuroczej, nie uda się zwyciężyć kosmetykami i skalpelami, bo mąż będzie cenił nie kunszt odmładzania, lecz naturalną świeżość. I nie codzienną rutynę, lecz nowość. La Rochefoucauld: „Piekłem kobiet jest upływ czasu”. Filozoficzne pytanie poety: „Komu bije dzwon?”- tyczyło mężczyzn; pytanie trafniejsze wobec kobiet brzmi: „Komu bije zegar?”. Wszystkie damulki oligarchów to wiedzą, dlatego cierpią rozumiejąc, że radosne brylowanie i fikanie szybko się skończy. Balsamem jest myśl o rozwodowym odszkodowaniu.
Władimirowi Putinowi, a konkretnie jego tajnym służbom, też nie było nigdy lekko przez tę rotację „mięsa” (wymianę zleżałego na świeże) u oligarchów. Balsamem stawała się myśl, że werbować narybek jest równie łatwo za każdym razem, bo zmiany kadrowe w złotych sypialniach nie zmieniają ludzkiej natury. Hasło: „Pełna kontrola!” nie doznawało tedy uszczerbku podczas inwigilującej wielki kapitał praktyki operacyjnej FSB.
Kiedy w roku 1988 dziewiętnastoletnia Klara Mirosz (już nie Helberg) zapisywała się na Wydział Historii Uniwersytetu Ottawskiego – trochę starszy John Seren dostawał właśnie dyplom tej uczelni. Był również Polakiem z pochodzenia. Jego ojciec, Stanisław Serenicki, dwie dekady pracował jako dyrektor wielkiej fabryki nawozów sztucznych, a w roku 1980 został wywieziony taczką poza bramę swojej fabryki przez strajkujących robotników, którzy właśnie utworzyli zakładową „Solidarność”. Pech chciał, że była przy tym telewizja, więc kompromitującą wywózkę obejrzał cały naród. Dyrektor Serenicki nie zniósł tej hańby – zastrzelił się ze służbowego pistoletu (media reżimowe podały, że zmarł na zawał serca, co było prawdą, lecz pełną prawdą było tylko w odniesieniu do jego żony, która umarła bez postrzału). Wskutek tych dwóch zgonów Janek Serenicki został sierotą mając 18 lat.
Rok później wylądował w Kanadzie, u stryja, Alfreda Serena, prowadzącego tam własny biznes. Stryj namówił go do czegoś, co już dawno zrobił sam – do skrócenia nazwiska (Seren brzmiało u Kanadyjczyków lepiej niż Serenitzky) oraz do studiów językoznawczych, gdyż bratanek był urodzonym poliglotą i przejawiał zdolności badawcze względem dziwacznych języków, obyczajów i praw. Pasjonowały go takie osobliwości jurysdykcyjne jak fakt, że w Indonezji masturbacja jest karana ścięciem głowy, we Francji nie wolno nazwać prosiaka imieniem Napoleon, w Bahrajnie ginekolog może badać ręką waginę pacjentki, lecz siedząc lub stojąc tyłem czy bokiem i widząc tylko lustrzane odbicie narządu, a w Wielkiej Brytanii wolno odlać się publicznie pod warunkiem, że obsikuje się tylne koło własnego samochodu i prawą ręką opiera się o karoserię, zaś nie wolno przyklejać znaczka z królową do góry nogami, bo to jest zdrada stanu. Dziwne hobby u kilkunastolatka, lecz czy wszyscy nastolatkowie muszą przedkładać rap nad melodie wieku XVIII? Johnny Seren od muzyki rockowej wolał rokokową.
Gdyby zadano Johnny'emu pytanie, który język woli, angielski czy amerykański, nie miałby żadnych kłopotów z odpowiedzą, ponieważ lubił Szekspira. Bawiło go wyłapywanie rozmaitych różnic. Brytyjska winda, „lift”, w Ameryce nosiła miano „elevator”. Listonosz, u Anglików „postman”, u Amerykanów zwał się „mailman”, a brytyjska księgarnia, „bookshop”, w Ameryce mieniła się „bookstore”. Podobnie tramwaj („tram”- „streetcar”), metro („underground”- „subway”), trotuar („pavement”- „sidewalk”), związek zawodowy („trade union”- „labour union”), auto („motorcar”- „automobile”), apteka („foodshop”- „drugstore”), adwokat („solicitor”- „attorney”), itd. Cieszyło Johnny'ego, że wyłapuje nawet takie różnice, które ominął Norman Moss, twórca „American-British amp; British-American Dictionary”. Jakiś czas (póki mu się nie znudziło) tropił też eliminowanie przez Amerykanów dubeltowych brytyjskich spółgłosek („travelling”- „traveling”; „jeweller”- „jeweler”; etc.), dodawanie przez nich różnych głosek („judgment”- „judgement”; „fulfilment”- „fulfillment”; etc.), kasowanie liter („flavour”- „flavor”; „colour”- „color”; etc.), przestawianie liter („centre”- „center”), zamienianie liter („defence”- „defense”), tudzież amerykańską zwięzłość tych samych co brytyjskie sformułowań („the workers protested against the war”- „the workers protested the war”).
Wśród semantycznych śledztw, które dociekliwy Johnny przeprowadził, szczególną radość sprawiło mu tropienie historii amerykańskiego terminu „niedźwiadek-zabawka”, „pluszowy miś”- „teddy bear” (wszczął to śledztwo pod wpływem piosenki Elvisa Presleya „Teddy bear”). Dlaczego właśnie „teddy”! Dlatego, że w 1902 roku, kiedy prezydent Theodore (Teddy) Roosevelt rozstrzygał terytorialny spór stanów Missisipi i Luizjana, pertraktacje zawieszono; by odbyć łowy. Żadna gruba zwierzyna nie weszła pod lufę, więc gospodarze, chcąc dogodzić prezydentowi, wypuścili mu na linię strzału małego niedźwiadka. Roosevelt jednak oświadczył, że do maleństwa strzelał nie będzie, i miś przeżył. Historię tę zrelacjonowała gazeta „The Washington Post”, a brooklyński kioskarz jako reklamę wykorzystał uszytego przez swą żonę pluszowego misia, którego nazwał „misiem Teddy'e go” („Teddy's bear”). Podczas swej kampanii reelekcyjnej (1904) Roosevelt uczynił płóciennego misia swą wiecową maskotką. Odtąd w Ameryce tak właśnie zwano („teddy bear”) wszystkie zabawkowe misie dla dzieci. Stryj, gdy Johnny mu to zrelacjonował, bił brawo i nagrodził bratanka motorem firmy Harley-Davidson.
Tym motorem przystojny drągal, Jasio Seren, zwiedził całą prawie Kanadę, co zabrało mu około roku. Najbardziej podobały mu się północne terytoria, gdzie zdumiewał plemiona indiańskie ucząc się piorunem ich narzeczy i dialektów (zabierało mu to każdorazowo dwa-trzy tygodnie), tudzież frankofońska prowincja Quebec, bo tam dostrzegł niezwykłą analogię między językami francuskim i polskim: francuski termin „dupe” oznacza naiwniaka, wykiwańca, frajera, identycznie jak lechicki termin „dupek”.
W tej samej połowie lat 80-ych, w której poliglotyczny lingwista Johnny studiował już językoznawstwo na ottawskim uniwerku – tysiące mil dalej, „pod celą” zakratowanej „Grabianki”, więzienny lingwista Mariusz penetrował sekrety „grypsery” i „kminy” kryminalistów, wykazując równą pasję badawczą. Nic na niebie i ziemi nie wskazywało, że drogi tych dwóch badaczy mogłyby się zejść kiedykolwiek i gdziekolwiek. Ale życie lubi kabaret, więc jedynie góra z górą się nie schodzą.
Kiedy Jolanta Kabłoń uczęszczała do szkoły podstawowej, musiała też uczęszczać na lekcje religii odbywające się w przykościelnym Domu Parafialnym. Tam siostra-katechetka wpajała bogobojnej dziatwie rozmaite cnoty, rady, przestrogi i zalecenia, jednak nie wszystkie one pasowały Joli. Pełnoletniej już Joli kiepsko pasowała cnota czystości alias wstrzemięźliwości niewieściej, lecz to było później, gdy podrosła i wykwitł jej biust. Natomiast wcześniej drażniło małą Jolę przykazanie „Czcij ojca swego i matkę swoją”, bo chociaż wobec jej matki dałoby się ono stosować jako tako (dzięki łyknięciu dużej kapsułki wyrozumiałości), lecz wobec rodzica – notorycznego alkoholika, złodzieja, lumpa i menela duchem – za żadną cholerę, nigdy! Żaden pułap miłosierdzia bożego i anielskiej tolerancji nie mógłby łagodzić surowej cenzury dla tego chamidła. Osiedlowe zgrywusy przezywały go „królem jabola” (gdyż myślenie ekonomiczne kazało mu kupować najtańsze owocowe wino) i smarowały tynk pod parterowym oknem Kabłoniów rymami mającymi dotknąć tatusia Joli K. („Jabol lepszy od chleba, gryźć nie trzeba”; „Ani kefir, ani cola nie zastąpi ci jabola”; „Najmilsza chwila poranka – dwa jabole do śniadanka”; itp.). Warto wszakże oddać sprawiedliwość Euzebiuszowi Kabłoniowi – nigdy nie pił przemy sławki, wody brzozowej, bory go czy denaturatu. Mimo to Jola uciekła z domu nim osiągnęła pełnoletność.
Na „gigancie” (ucieczce z domu lub z poprawczaka) wszystkie dziewczęta się deprawują – tylko jedne mniej, a drugie bardziej:. Jolę uratował przed tym drugim jej starszy brat, Zygmunt. Ów Zygmuś, który załatwił siostrze niezłą pracę w salonie fryzjerskim, pracował jako kierowca w fabryce chemikaliów (farb, lakierów itp.), dlatego poznał Mariusza „Blankieta” (któremu do roboty były niezbędne trudno zdobywalne tusze, farby drukarskie, barwniki), a ten, kontaktując się z Zygmuntem K., naturalnym biegiem rzeczy „zapoznał” Jolantę K., i dalej rozwinęło się to równie normalnie jak w każdym „soft porno”. Kiedy już ustalili, że Jola poślubi Witka Nowerskiego, dzięki czemu uzyska paszport, „Zecer” kazał jej odwiedzić cinkciarza Karola Wendryszewskiego pseudo „Gulden”.
„Gulden” był mężczyzną nieźle sytuowanym wskutek uprawianego fachu i nieszczęśliwym wskutek małżeństwa. Do swych 34. urodzin sądził, że ślub to coś dla drugich, wokół cinkciarzy kręciło się bowiem mnóstwo tanich „towarów”, więc kiedy go pytano czemu się nie żeni, rzucał luzackim bon-motem, iż nie trzeba kupować mleczarni, by napić się mleka. W ogóle lubił dowcipkować o kobitkach („- Co robi blondynka po wyjściu rano z łóżka? Idzie do domu”: „-Jaka jest podstawa bezpiecznego seksu? Wiedzieć o której wraca mąż”; itp.), to był wesoły człowiek. Jednak szwagier namówił go wreszcie, przełamał niechęć „Guldena” wobec małżeństwa, a konkretnie wobec idei poślubienia pewnej wdowy, tłumacząc:
– Owszem, młoda flądra zrobi ci laskę, ale nie zrobi ci sznycla lub bigosu.
Kilka pysznych obiadków i kolacyjek u wdowy miało dużą siłę perswazyjną, i przez żołądek „Gulden” łakomczuch zawędrował do ołtarza. Ale dalej było już niezbyt słodko. Małżonce szybko odechciało się pichcić mężowi frykasy, i nawet seks uprawiała bez entuzjazmu, jak ta baba w kawale o babie, która przychodzi do lekarza i mówi:
– Panie doktorze, kiedy kocham się z mężem, to boli mnie prawy bok.
– Niech więc pani spróbuje obrócić się na drugi bok.
– A serial?
Wkrótce zresztą połowica „Guldena” odmówiła mu zupełnie świadczeń seksualnych, co zresztą nie było jeszcze szczytem martyrologii domowej tego męczennika – gorsze stały się lania, które mu sprawiała, kiedy nie dawał jej dużych pieniędzy na zakupy oraz na dofinansowywanie bliższej i dalszej rodziny. Bał się bronić pięściami, bo wówczas oskarżyłaby go u prokuratora (gdzie jako biurwa pracowała jej chudopensyjna siostra) o maltretowanie, i popadłby w konflikt z władzą, a konflikt z władzą to był akurat ostatni kłopot, którego życzył sobie waluciarz epoki PRL-u. Ten problem pomógł rozwiązać „Guldenowi” Mariusz B. Zobaczywszy sińce na skórze cinkciarza i wysłuchawszy spowiedzi bitego, znalazł rozwiązanie:
– Jolka spuści jej łomot. Ćwiczy judo, kung-fu, ju-jitsu czy inną kamasutrę, jakieś azjatyckie gówno typu Bruce Lee dla ubogich, da sobie radę.
Istotnie, Jola Kabłoń, amatorka wschodnich sztuk walki (zaczęła się uczyć, kiedy zgwałciła ją żulia osiedlowa), dała megierze łomot bez trudu, i to kilka razy, dopadając ją w bramie, w parku Planty, w przymierzalni sklepu, lecz to nie było rozwiązanie na dłuższą metę. „Gulden” tedy coraz częściej uciekał z własnego domu, szczególnie chętnie pomieszkując u „Zecera”, którego czcił, bo ten łowił każdą babę wyłącznie samczą charyzmą (tą ponadnormatywną), gdy szpetny cinkciarz musiał za seks płacić, żadna niewiasta nie chciała mu dać bez pieniędzy. Naturalną koleją losu Mariusz, idąc do „kicia” wraz ze swym protegowanym (którego wszyscy brali za kuzyna „Zecera”), zostawił mieszkanie „Guldenowi” pod opieką, każąc mu regularnie karmić kota „Kacapa”, płacić rachunki, reperować sprzęty itp. Równie klarownym biegiem rzeczy małżonka „Guldena”, odcięta od cinkciarskich wpływów, zorganizowała prokuratorsko-milicyjny nalot na ten lokal, mniemając, że efektem będzie duży łup. Ale tak ją, jak i delegatów władzy, spotkała duża przykrość. Kiedy wkraczali do klatki schodowej, zatrzymało ich dwóch cywilnych panów. Jeden spytał:
– Czego?!
– Posiadamy nakaz rewizji lokalu osadzonego Bochenka Mariusza – wyrecytowała pani prokurator.
Drugi smutny pan przedarł rzeczony dokument na krzyż i mruknął bez gniewu:
– Spierdalaj, siostro! Lub porozmawiamy inaczej!…
Gdy miesiąc później zjawiła się tam Jola Kabłoń – nikt jej nie utrudniał wejścia do lokalu „Zecera”. A mimo to chciała ciupasem „spierdalać”, bo widok wnętrza przyprawił ją o gęsią skórkę.
Młode rosyjskie wilki kapitalizmu (biznesmeni rosyjscy ery postsowieckiej) wystartowały szeroką falą na progu ostatniej dekady XX stulecia. Duża ich grupa odniosła spektakularny sukces, jednak większość odniosła sukces krótkotrwały, a liczni zakończyli żywot bardzo gwałtownie, zlani krwią (wedle darwinowskiej „selekcji naturalnej”, czyli konkurencji istot tudzież gatunków w „walce o byt”). Początkowo (póki „selekcja” nie spowszedniała) te śmierci wywoływały gromki medialny huk. Jak choćby zgon wiceprezesa Banku Jugorskiego, trzydziestotrzyletniego Wadima Jafiasowa, którego posiekano kulami z broni maszynowej (1995). Tylko przez kilka pierwszych lat (1991-1996) od kul i bomb zginęło' na terenie Rosji 38 bankierów, a 69 zamachów się nie udało. Właśnie wówczas dyrektor Banku Centralnego Rosji, Władimir Smirnow, rzekł, iż „wioska mafia to przedszkole w porównaniu z mafią rosyjską”. Egzekutor Wasilij Stiepanowicz Kudrimow mógłby parafrazować tę opinię perswadując, iż mafia rosyjska to przedszkole w porównaniu ze speckomandem zabójców działających dla Kremla i KGB, a później dla FSB. Wszystkie nieudane zamachy były, co do jednego, blamażami mafii, a zespół zatrudniający Kudrimowa nigdy nie chybiał. Nadzwyczajnie chroniony przez kilka prywatnych służb bankier Kantor stanowił wymowny dowód.
Oleg Kantor był bezpośrednim zwierzchnikiem Wadima Jafiasowa, prezesem Banku Jugorskiego. Mimo młodego wieku, grał ważną rolę w rosyjskim systemie bankowym – obsługiwał liczący 2 miliardy dolarów kredyt Banku Światowego dla rosyjskich przedsiębiorców-potentatów (1992). Później kondycja banku Kantora trochę osłabła, zajął się więc zyskownym pośrednictwem handlowym (szło głównie o gaz i branżę naftową). Na początku 1995 roku zgłosił się do Kantora przedstawiciel pewnego malutkiego banku i oświadczył, że ten mikrus chce kupić pakiet kontrolny (51%) akcji bankowego giganta, jakim stał się już BJ. Kantor wyrzucił bezczelniaka za drzwi, i nie uległ kolejnym mafijnym naciskom. Wobec tego naciskający rozwalili wiceprezesa BJ, Jafiasowa, dając tym ulicznym zamachem „ostatnie ostrzeżenie” krnąbrnemu prezesowi. Miast się ugiąć – Kantor mocno zwiększył swą ochronę: dzień i noc strzegło go kilka kordonów uzbrojonych po zęby „goryli”. Bez skutku. W czerwcu 1995 został zastrzelony na terenie podmoskiewskiego… ośrodka rządowego, całkowicie kontrolowanego przez państwowe tajne służby! Snajperem, który trafił, był Wasia Kudrimow.
Nim ta dekada minęła – Wasilij Stiepanowicz Kudrimow został majorem (1997) i podpułkownikiem (1998). Kłopoty ojca nie przeszkadzały mu awansować, był bowiem bardzo ceniony jako „wympiełowiec” i egzekutor. Właśnie wtedy FSB dostała się w ręce Wołodii Putina, gdyż prezydent Boris Jelcyn, zanim wypromował Putina na swego następcę, uczynił go szefem FSB. To szefowanie trwało krótko, ale miało dużą rangę, ponieważ dziełem Putina stał się błogosławiony przełom, kończący chaos wewnętrznych rozgrywek między dwiema frakcjami FSB, i zwłaszcza między FSB a GRU. Rozgrywki takie trwały trzy lata i osłabiały zdolność tajnych służb Federacji Rosyjskiej do wypełniania ustawowych obowiązków. Putin, kiedy tylko został wodzem FSB, zwołał zebranie kierownictw wszystkich departamentów FSB i GRU, po czym przemówił:
– Towarzysze!… Chciałem powiedzieć: gaspada!
Rozległy się śmiechy, zrazu tłumione, chwilę później huczne, i zaraz gromkie oklaski, tak jak planował. Zyskawszy tą celową „pomyłką” luźniejszą atmosferę, mógł wyłożyć meritum:
– A więc, panowie! Dziesięć lat temu w Trypolisie miał się odbyć mecz futbolowy Libii z Algierią. Na trybunach usiadło siedemdziesiąt tysięcy kibiców, lecz te tłumy nie usłyszały gwizdka, tylko komunikat, że mecz nie zostanie rozegrany, gdyż Libia bez walki oddaje zwycięstwo Algierii, która bardziej potrzebuje punktów, bo ma większe szanse wejścia do finałów Mistrzostw Świata. Libijska federacja piłkarska wydała oświadczenie, że Libia rezygnuje, ponieważ Algieria udziela jej wsparcia w konflikcie ze Stanami Zjednoczonymi. Libijski przywódca, pułkownik Muammar Kadafi, rzekf: „Drużyny Libii i Algierii faktycznie tworzą jeden zespół, dlatego rywalizacja między nimi byłaby bezsensowna. Najważniejsze, żeby awans wywalczyli Arabowie”. Otóż to!
Zamilkł i spojrzał po sali swym zimnym, szklanym wzrokiem. Wiedział, że został bardzo dobrze zrozumiany, i że właściwie mógłby już wyjść, bez zbędnych dalszych słów. Panowała tak kamienna cisza, jakby którykolwiek uczestnik zebrania bał się głębiej odetchnąć. Prelegent zezwolił, by trwała denerwująco (deprymująco) długo, zerknął ku oknu, gdzie szyby lekko drżały od ulicznego ruchu przy Łubiance, i jednak dokończył, tym samym beznamiętnym tonem czekisty:
– Niektóre rywalizacje między drużynami zdążającymi do tego samego celu są dużo głupsze i dużo groźniejsze aniżeli tamta rywalizacja futbolowa. Nie dziwiłbym się, proszę panów, gdyby pułkownik Kadafi rozstrzelał wówczas każdego piłkarza, działacza czy trenera protestującego przeciwko decyzji władz, lub próbującego ją sabotować w jakikolwiek sposób. Miłego dnia panom życzę.
Zszedł z podium i wyszedł z sali centralną „przecinką” między dwoma polami krzeseł. Kiedy kroczył nią ku wyjściu, mając wzrok utkwiony w górze – wszyscy prężyli się na baczność, a cisza była ogłuszająca niby salwa plutonu egzekucyjnego.
Tego dnia Wasia Kudrimow pokochał Władimira Władimirowicza dozgonnie.
Sharon Stone zyskała sławę rozchylając kolana i ukazując w półmroku kolebkę ludzkości. Klara Helberg – jak wszystkie młode dziewczyny – też chciała zdobyć sławę, ale nie tą drogą. Aktorstwo, piosenkarstwo, fach modelki bądź kosmonautki, sport olimpijski i seks balangowy – odpadały. Małżeństwo lub partnerstwo z kimś sławnym, czyli rozgłos bycia żoną lub metresą gwiazdora, nie nęciły Klary również, m.in. dlatego, że małżeństwo jako takie uważała za przejaw głupoty, a konkubinat za inny paraniewolniczy wykwit złego smaku. Przyczyniły się do tej awersji: i tradycja rodzinna (frustracje małżeńskie jej rodzicielki), i wyniki sondażu przeprowadzonego wśród kilku tysięcy małżonków chcących zdradzić współmałżonka z kimkolwiek (wypowiadało się tam anonimowo mnóstwo dzieciatych żon, które niczego nie pragnęły bardziej niż gacha dysponującego wolnym czasem oraz twardą fujarą, tudzież sporo tatusiów różnego wieku, gotowych ulżyć sobie cudzołożnie dla dobra swego i dla ulgi nieszczęśliwych białogłów). Ten sondaż rozśmieszył Klarę i wzmocnił w jej duszy zły stosunek do instytucji małżeństwa. Roiła, że zdobędzie sławę własnymi siłami, jako kobieta-geniusz. Może wynalazczyni, może kompozytorka lub pisarka, ewentualnie malarka lub rzeźbiarka, taki żeński Einstein czy Michał Anioł.
Tego rodzaju marzenia są typowe dla ambitnych feministek, lecz Klarze równie daleko było do wojującego feminizmu, co do sadoerotyzmu. Feministki prowadzące w Malmö kurs siusiania na stojąco, czyli po męsku, śmieszyły ją tak samo jak idiotki ganiające za sukniami ślubnymi z białą koronką i welonem, czy gołe „nazistki”, wymachujące pejczem w towarzystwie szczekającego wilczura. Problem Klary polegał wszakże nie na tym, że trudno jej było zdecydować się jaki kierunek studiów winna obrać, by kuć ostrze swej przyszłej sławy – artystyczny (twórczość), techniczny (wynalazczość), prawniczy (polityka), czy scjentyczny (badania dające Nobla) – lecz na tym, że brakowało jej pieniędzy, by opłacić studia. Niezbędne więc było stypendium. Złożyła papiery w pięciu uczelniach (Montreal, Ottawa, Quebec, Winnipeg i Edmonton), ale wątpiła czy przydzielą jej jakieś stypendium, miała bowiem bardzo kiepskie argumenty. Cztery uczelnie nie wyraziły chęci finansowania jej studiów, lecz z piątej, wielce szacownej – z założonego A.D. 1848 University of Ottava – przyszło uprzejme wezwanie na rozmowę kwalifikacyjną. Rozmowa toczyła się rutynowo do momentu, kiedy kwalifikator, prodziekan Simon Kraus, rzucił pytanie czystą polszczyzną, bez odrobiny jakiegokolwiek akcentu:
– Nie zapomniała pani języka rodziców, panno Helberg?
Zdumiona wykrzyknęła:
– Pan jest Polakiem?!
– Nigdy nie byłem Polakiem, chociaż urodziłem się tam. Nie lubię Polaków, droga pani.
Czekał, by coś na to rzekła, jednak się nie doczekał, więc spytał znowu:
– A pisanie po polsku, i czytanie?
– Dawno już nie czytałam i nie pisałam po polsku, lecz chyba nie zapomniałam…
– Sprawdźmy.
Wyjął z szuflady biurka książkę, „Trzech muszkieterów”.
– Zna pani to dzieło?
– Nie, ale kiedyś widziałam w telewizji film pod takim właśnie tytułem…
– Jasne, to lektura dla chłopców.
Podał jej książkę, mówiąc:
– Proszę otworzyć na stronie siedemnastej i przeczytać fragment zakreślony.
Fragment zakreślony ołówkiem brzmiał: „Kobieta była młoda i piękna. Jej uroda uderzyła młodzieńca tym bardziej, ze nigdy nie spotyka się podobnej na południu, gdzie dotychczas przebywał. Była to biada blondynka o długich włosach, które spadały w lokach na ramiona, o wielkich, niebieskich, tęsknych oczach, różanych ustach i dłoniach z alabastru. Rozmawiała żywo z nieznajomym”. Klara czytała to mając wrażenie, że czyta o sobie. Przeczytała bez trudu, ale widać było, iż bardzo się stara, jak małe dzieci podczas szkolnego sprawdzianu.
– Tak sobie… lepiej pani mówi… – ocenił Kraus.
– Bo w domu rozmawiam z mamą po polsku, a czytam po polsku rzadko.
– Jeszcze strona trzysta piętnasta, panno Helberg.
Drugi zakreślony fragment był nieco krótszy: „Milady kochała, lub udawała, że kocha jego samego. Tajemny glos, płynący z głębi serca, mówił mu wprawdzie, że jest tylko narzędziem zemsty, że zaznaje pieszczot, ponieważ ma zadać śmierć, ale duma, miłość własna, szaleństwo zagłuszały ten głos, dusiły ten szept” *.
– Milady to cudowna figura muszkieterskiego romansu – wyjaśnił Kraus. – Prawdziwa „femme fatale”. Mężczyźni są dla niej kukiełkami, marionetkami na sznurkach, którymi ona porusza misternie, zgodnie ze swym kaprysem i swą wolą. Jest żeńskim demiurgiem, stworzycielem, sprawcą historycznych faktów. Jak się to pani podoba?
Podobało się jej bardzo, trącało ważne struny duszy, lecz zapytała przytomnie:
– Co to ma wspólnego ze mną? Czy od tej Milady zależy moje stypendium?
– Poniekąd, droga pani… Proszę do jutra przeczytać całą tę książkę.
– I wówczas otrzymam stypendium?
– Wówczas zyska pani szansę na superstypendium, ale to będzie zależało od dalszego ciągu naszej rozmowy. Jutro, kwadrans po piętnastej.
Obywatele dzisiejszych krajów cywilizowanych nie mają pojęcia co to jest brud. Nawet jeśli telewizja prezentuje migawki ze slumsów Kalkuty, Rio czy jakiejś stolicy afrykańskiej – nie rozumieją (gdyż nie wąchają i nie tykają) co to jest prawdziwy brud i smród. Ewolucja higieny (mydło i szampony, sanitariaty i ścieki, kuchnie i śmieciarki, etc.) poszła bowiem tak do przodu, że sam Darwin nie mógłby się nadziwić choćby gatunkowej różnicy między XVII-wiecznym Paryżem (ówczesną kulturową stolicą Europy) a Paryżem obecnym. W tamtym Paryżu króla Ludwika XIV majętni obywatele stąpali ulicami nosząc wysokocholewiaste buty i mocno perfumowane rękawiczki (przytykano je do nosa), albowiem wszystkie ulice zalegała niby strumień lub bajoro gruba warstwa błota, pełna gnijących odpadów (z domostw, rzeźni, farbiarni, garbarni etc.) i odchodów (zwierzęcych, lecz głównie ludzkich, ponieważ fekalia wyrzucano przez okna, a kanalizacji nie było). Nie było jej również w pałacach, więc Luwr, Wersal, Tuileries i inne królewskie siedziby cuchnęły na kilkanaście mil, identycznie jak wszelkie rezydencje arystokratów. Załatwiano się gdziekolwiek, bez skrępowania: tarasy, balkony, schody, korytarze, nisze westybulowe były obsrywane i obsikiwane cały czas. Gdy nie chciano wychodzić z komnaty, robiono kupę za drzwiami – po prostu. Relacje ówczesnych pamiętnikarzy bywają fekopikantne i moczofrywolne – oto hrabia de Brancas, wiodąc królową Annę korytarzem Luwru ku sali balowej, żeby zatańczyć, czuje ucisk pęcherza, więc staje, i dalej trzymając jedną ręką Madame, drugą wyciąga spust i leje na tapiserię ściany, a kiedy kończy, maszerują znowu jak gdyby nigdy nic. Dopiero kilkadziesiąt lat później autor podręcznika dworskiej etykiety, pan de Courtins, będzie przestrzegał, iż raczej nie wypada dygnitarzom publicznie obnażać członka w obecności szlachetnie urodzonych kobiet.
Jolanta Kabłoń nie była kobietą szlachetnie urodzoną, lecz jako fryzjerka, kosmetyczka i obywatelka średniowzględnie higienicznego kraju wschodniej Europy była wystarczająco wdrożona do pewnych standardów czystości i porządku, by omal nie zemdleć wskutek woni i bardaku wewnątrz mieszkania Mariusza B. Zrazu pukała i dzwoniła, lecz nikt nie reagował. Słyszała jednak spoza drzwi delikatny ruch, chrapanie i żałosne miauczenie. Dotknęła gałki-klamki. Okazało się, że drzwi wejściowe nie są zakluczone, tylko zatrzaśnięte. Kiedy przekroczyła próg – nogi się pod nią ugięły i ścisnęła palcami nozdrza, taki bił fetor. Oczu nie zakryła, chociaż Karol Wendryszewski „Gulden” leżał na podłodze goły jak przysłowiowy Turek kanonizowany, i rytmicznie chrapał. Wokół niego kwitło malownicze śmietnisko „słomianego wdowca”: sterty pustych butelek, otwarte puszki konserw, brudne talerze z resztkami żarcia i keczupu (dzięki którym zresztą kot „Kacap” przeżył), jakieś szmaty, skarpetki, gacie, również wymiociny w dwóch miejscach, horror. „Chlew”, par excellence.
Pierwszą reakcją Jolanty była chęć natychmiastowej ucieczki z tego gnojowiska. Ale drugą była złość. Ruszyła do łazienki bacznie niczym żuraw, wysoko unoszonymi stopami omijając trefne artefakty i plamy, tam spuściła wodę w klozecie razem z cuchnącym łajnem „Guldena”, znalazła wiadro, napełniła, przyniosła do salonu i chlusnęła pełnym kubłem przez chrapiący łeb cinkciarza, aż H20 trysnęło wokół niczym gejzer. „Gulden” zawył jak raniony zwierz, usiadł i przecierał ślepia, plując wodą.
– Cześć, „Gulden”! - syknęła Jola.
– Co… co… ty tu robisz, Jolka, do kurwy nędzy?! -jęknął pan Karol, nie wierząc własnemu spojrzeniu.
– Przysłał mnie Mario, śmierdzielu pieprzony, czyli „Blankiet”', czyli „Zecer”, pamiętasz jeszcze kto to jest „Zecer”?!
– Pewnie, że pamiętam…
– I że to jest jego chata, gnoju?!
– Też pamiętam, no…
– I że kazał ci pilnować swojej chaty, a nie zamieniać ją w wysypisko śmieci i miejski szalet, ty obszczymurze?!
– Jolka, daj spokój, bo jak ci, kurwa, przydzwońcam…
Tym już zupełnie wyprowadził kobietę z nerwów. Wzięła duży zamach i zdzieliła pustym wiadrem czerep „Guldena” tak mocno, że boleści wie rycząc przeturlał się po pawimencie, skaleczył sobie bok o zębatą krawędź puszki mieszczącej niegdyś sardynki lub szproty, i huknął łokciem ścianę, co też przysporzyło mu kapkę bólu. Tak to już bywa – jedni trafiają w życiu na niewiasty cmokające im każdą część anatomii, zaś drudzy na baby tłukące ich czym popadnie. „Gulden” bez problemu mógłby zostać bohaterem uczonych rozpraw akademickich (magisterskich, doktorskich i habilitacyjnych) o „syndromie przemocy fizycznej międzypłciowej”, gdyż ciągle lała go jakaś białogłowa. Jola, nim wyszła, powiedziała krótko:
– Jutro znowu tu przyjdę i chcę zobaczyć tip-top idealny. Ma być błysk! Nie będzie błysku, to będzie po tobie, śmierdzielu, bo wygadam o wszystkim „Zecerowi” i jego ludzie dadzą ci w kość dużo charakterniej niż ja! On planował… no, że chce cię wziąć ze sobą na Zachód. Ale nie wiem czy cię weźmie jak się dowie, dupku, co wyprawiasz z jego chałupą. Wiadro masz obok. Poszukaj szczotki, ściery, i bierz się do pucowania, „Gulden”, bo jak jutro zobaczę tu ten sam syf, to będzie koniec żartów!
Klara Helberg przeczytała całych „Trzech muszkieterów” na czas, i punktualnie stawiła się u prodziekana Krausa, a ten zaczął dialog od pytania oczywistego:
– Jak się podobało, panno Helberg?
– Niezbyt, proszę pana.
– To oczywiste. Lektury przymusowe, i jeszcze adresowane do drugiej płci, niezbyt nas cieszą. Pamiętam, że kiedy byłem w piątej klasie, babcia kazała mi przeczytać „Anię z Zielonego Wzgórza”, wyobraża sobie pani?
– Teraz bez trudu.
– A co pani sądzi o Milady, prezentowanej przez Dumasa herbowo jako lady de Winter?
– Że to zbrodniarka, trucicielka, słusznie ją ukarano.
– Tę powieściową tak, problem jednak w tym, iż monsieur Dumas okłamał czytelników.
– Okłamał? – zdziwiła się Klara. – Pisarze nie kłamią, tylko fantazjują.
– Lecz gdy fantazjują na kanwie faktografii, gdy pasożytują na życiorysach autentycznych figur…
– Milady to postać autentyczna?
– Tak, panno Helberg. Żadna spośród głównych figur tej książki nie została wymyślona przez Dumasa, to są wszystko postacie historyczne.
– Ten komiksowy superman d'Artagnan też jest figurą historyczną?!
– I on, i Atos, i Portos, i Aramis. Wszyscy ci rębacze byli królewskimi muszkieterami u kapitana de Treville'a, d'Artagnan dosłużył się nawet szefowania muszkieterom, został emisariuszem króla Ludwika XIV, wykonawcą tajnych misji dla monarchy. Sporo opisanych przez Dumasa intryg to historyjki prawdziwe, zaistniałe w rzeczywistości, również ta główna, tycząca naszyjnika. Dumas pozmieniał pewne jej detale, gwoli ubarwienia, udramatyzowania swojej opowieści, lecz generalnie intryga klejnotów, miłość lorda Buckinghama i królowej, dorabianie dwóch części naszyjnika skradzionych przez szpiega kardynała de Richelieu, to autentyki.
– Według Dumasa złodziejką jest Milady, pani de Winter…
– Ona to rzeczywiście zrobiła, na rozkaz diabolicznego kardynała, który chciał skompromitować francuską królową. Była istotnie Angielką, fascynującą kobietą, robiła z mężczyznami co chciała, przez wiele lat kręciła politycznym światem Paryża i Londynu.
– Jako kto? Kobiet nie czyniono wówczas ministrami, ambasadorami i gubernatorami…
– Jako superszpieg i superlobbystka, mocarna figura cienia, półcienia i dwóch dworów, panno Helberg. Nazywała się Lucy Percy, hrabina Carlisle. Była najmłodszą córką Henry'ego Percy, siódmego earla Northumberlandu. Miała niezrównaną urodę, taką, o której się mówiło: „bellissima”. W 1617 zwiała z domu do barona Jamesa Haya, który był krezusem. Wszyscy jej mężczyźni byli bogaczami i czołowymi, bardzo wpływowymi mężami stanu, choćby diuk Buckingham, czy Thomas Wentworth earl Strafford. czy John Pym, przywódca angielskiej Izby Gmin. Służyła kardynałowi Richelieu jako tajna agentka przez prawie dwie dekady, osiemnaście lat! Przyczyniła się do głównych wolt politycznych na obu stronach kanału La Manche, nie wyłączając rewolucji Cromwella oraz detronizacji i śmierci króla Anglii, Karola I. Co nie znaczy, że udawało się jej wszystko, życie to trudny fach, a knucie to fach bardzo trudny. No i los bywa kapryśny, panno Helberg. Jednakowoż szczęściarze summa summarum wygrywają. Jak tam u pani ze szczęściem, zna pani swoją „linię szczęścia”?
– Nie pytałam Cyganki, ale może pan jest chiromantą…
– Nie, to był żart.
– Czy ta prawdziwa Milady, ta lady Carlisle, nie była morderczynią?
– Droga pani, w tym fachu bywa różnie… Nic nie wiadomo, żeby była trucicielką, lecz wiadomo chociażby, iż próbowała zabić swego francuskiego kochanka, owego supermuszkietera d'Artagnana, nasłała na niego nocą gromadę zbirów.
– Dlaczego?
– Realizowała rozkazy sukcesorów swojego promotora, kardynała Richelieu, a d'Artagnan był niewierny, jak wszyscy jurni samcy…
– I co?
– I klops, muszkieterskie szpady podziurawiły tę zgraję. Jednak druh d'Artagnana, Atos, został wówczas śmiertelnie raniony. To był 1643 rok, Lucy musiała uciekać z Paryża do Londynu. Tam też czasami przegrywała, kilka miesięcy spędziła jako pensjonariuszka londyńskiego więzienia Tower.
– Skąd są znane te wszystkie szczegóły?
– Dzięki notatkom kilku ówczesnych kronikarzy, La Rochefoucaulda, Roederera, Loméniego. Wszyscy oni podkreślają jej niezwykłą inteligencję, błyskotliwość, czar, no i, rzecz jasna, urodę. Proszę spojrzeć.
Wyjął z szuflady cienką broszurkę i otworzył. Przed kartą tytułową widniała ilustracja konterfektowa, półfigura XVII-wiecznej damy. Dama miała misternie trefione loki, we włosach dwa kwiaty, sznur dużych pereł wokół wysmukłej szyi i patrzyła porozumiewawczo na Klarę.
– To jej wizerunek z 1640 roku – rzekł prodziekan. – A ta broszurka to jej życiorys. Zostawiam go pani do jutra. Spotkamy się trzeci raz, o tej samej porze.
– I wtedy zakomunikuje mi pan decyzję uczelni?
– Sprecyzuję warunki, natomiast pani wyjawi mi swoją decyzję względem propozycji tyczącej stypendium. Miłej lektury życzę, panno Helberg.
Bibliotekarz więzienia w Grabianach, Zbigniew „Zyga” Tokryń, lubił sobie podczas pracy nucić jakąś melodię. Miał ograniczony repertuar. Kiedy był wkurzony i markotny, płynęło mu z ust:
„Przyleciał do mnie za kraty
Mały gołąbek skrzydlaty”.
A kiedy ogarniała „Zygę” fala lepszego humoru, nucił:
„Bo nie zna życia, kto nie służył w marynarce.
Upojne harce! Upojne harce!”.
Upojne harce „pod celą” były wszakże przywilejem tylko wpływowych więziennych pederastów, dlatego heteryka „Zygę” coraz częściej biczowały filozoficzne myśli o własnej głupocie. „Garował” ledwie cztery wiosny, jednak męczył się już tym „kiblowaniem” tak, jakby trwało lat czterdzieści i jakby on był już starowiną. Wzorem wielkich antycznych i nowożytnych filozofów stawiał sobie egzystencjalne pytania wyzbyte odpowiedzi. W kwestii rozsądku człowieczego nękały go przypuszczenia, że wszystko to jest na opak, genetycznie i chronologicznie pochrzanione. Młodzi ludzie – uważał – prócz testosteronu winni mieć również głęboką mądrość (to byłby bezwzględny ideał młodości!), a głupieć winno się dopiero wraz z flaczeniem członków. Tymczasem jest na odwrót: rozsądek przychodzi (i to nie do wszystkich) z wiekiem lub z nieszczęściem, a pełna werwy młodość jest durna jak gumowy kalosz. Coś tu nie gra, ktoś spartaczył oprogramowanie, wypuszczając bubel. Chyba że sobie żartował, dając ujście perfidnemu poczuciu humoru. Takich niedoróbek (lub psikusów) zaserwowano zresztą ludziom dużo więcej, by wspomnieć zupełnie się mijający wiekowo szczyt seksualnej chcicy u panów (20-24 rok życia) i u dam (36-40 rok życia), lecz „Zygę” ten akurat problem, erotyzm, czyli brak porządnego seksu (z kobietą, a nie z własną grabulą), trochę mniej martwił niż perspektywa odsiadki jeszcze kilku lat za paserkę. Bardzo zmądrzał przez minione cztery lata, klął tedy swą dawną tępotę, która pozwoliła „psom” dwukrotnie go namierzyć. Tak to już bywa – upadek oznacza wiedzę. O bezwzględności reguł życia, o złośliwości losu, o własnej głupocie, i o dystansie między rajem a frajerską lokalizacją.
Właśnie w sprawie lokalizacji zaczepił go kumpel, Mariusz „Zecer”, protektor Witolda:
– Stary, chcę skroić dla Witka robotę u ciebie, przy bibliotece. Tylko na miesiąc. Pomożesz mi?
– Za?
– Trzy kartony szlugów.
– Pięć.
– Cztery.
– Jak dla ciebie, może być, amigo. Dokładasz do tego łacha, czemu? Ni brat, ni swat, ni nawet kuzyn, sam mi rzekłeś.
– Ale coś jak syn, brachu, piastuję go już długo. Jest półnormalny. Żal mi gnoja… Z głupolstwa go nie wyprostuję, z pedalstwa tak, przynajmniej chcę spróbować.
– Jakim cudem? Zaszyjesz mu dwie dziury, amigo?
– Ożenię pedryla z babą, która umie spuścić manto każdemu chłopu. Będzie go pilnowała dzień i noc, aż mu przejdzie ten syf, wybije mu to razem z połową zębów. Na Zachodzie będzie łatwiejszy do kontroli, dzięki krótszej smyczy, nie zna żadnego języka. I nie będzie znał, jest zbyt ciemny, żeby dało się go szkolić, to prawie mongoł.
– Wybierasz się na Zachód po odsiadce?
– Wybieram się, ale nie po odsiadce, tylko już.
– Teraz?
– No. W przyszłym miesiącu, może ciut później.
– Jak?
– Esbecja daje paszporty politycznym, wszystkim siedzącym przez konspirę, właściwie to wciskają, chcą jak najwięcej solidaruchów wypieprzyć z kraju. Ciągle kuszą. Zgodziłem się, wyfruwam.
– Farciarz!
– Chcesz, mogę cię wziąć ze sobą.
Tokryń wstał, słowa Mariusza B. uniosły go z taboretu.
– Jak?
– Normalnie, zostaniesz przeklasyfikowany na politycznego, na solidarucha, wroga ustroju i partii.
– Jak?
– Normalnie, za szmalec, kolego. Za duży szmalec. Oni też muszą z czegoś żyć, pensje mają chudziutkie… Biorę ze sobą starego kumpla, waluciarza, który uciułał furę zielonych. Część odda esbekom, a za ten haracz będzie mógł resztę wywieźć bez kontroli celnej, kapewu?
– Kapuję… – mruknął „Zyga” i ponownie usiadł. – Tylko że ja nie mam tuchlonego grosza, amigo.
„Zecer” puścił doń perskie oko i roześmiał się:
– Nie truj, brachu! Wkitrano ci aż dziewięć lat, jak za mokrą robotę, a dlaczego?
– Recydywa.
– Gówno prawda. Dostałbyś nie więcej niż czwórkę, już byś biegał wolny. Przypieprzyli ci wyrokiem, bo wkurzyłeś władzuchnę nie chcąc wskazać sezamu. Gdyby podłączyli ci jaja do prądu, wskazałbyś. Ale widocznie im się nie chciało, bo nie mieliby z tego nic, całość łyknąłby skarb państwa. Lecz kiedy wyjdziesz, mogą na ciebie czekać, i to już nie służbowo, ino po fajrancie, znaczy: prywatni zbóje. I będą mieli świeżo ładowany akumulator… Ja bym spieprzał, kiedy jest okazja i można większą część łupu uchronić.
Tokryń długo patrzył w podłogę, ciężko oddychał, myślał, aż wreszcie spytał chrapliwie: -I ty możesz to załatwić?
– Mogę.
– Z gwarancją?
– Pełną.
– To… to jakaś gra, mam rację, „Zecer”?…
– Jakaś, brachu.
Silicon Valley – tak się nazywa kalifornijskie zagłębie elektroniczne. Dzisiaj niejedna czterdziestolatka i pięćdziesięciolatka mogłaby spokojnie nosić ksywkę „silicon valley”, bo ostatnim etapem rewolucji przemysłowej stała się rewolucja chirurgiczno-plastyczna, a szczytowym jej osiągnięciem bezproblemowe (dużo łatwiejsze niż usuwanie wyrostka robaczkowego) przywracanie dziewictwa w specjalistycznych klinikach całego globu. Prostytutki chętnie fundują sobie ten tani regeneracyjny zabieg, gdyż rozdziewiczenie kosztuje klienta minimum 5 tysięcy euro. Jedyną dyscypliną pokrewną ta dla „najstarszego fachu świata” został (z chwilą upadku ZSRR i bloku sowieckich satelitów) „drugi najstarszy fach świata”- polityka. Na przełomie lat 1989 i 1990 wielu marksistów i komunistycznych aparatczyków (prosowieckich renegatów) przemieniło się cudownie w kapitalistów, liberałów i patriotów; gromady „opozycjonistów”, „dysydentów”, „wywrotowców”, które cichcem prostytuowały się dla czerwonych represyjnych służb jako TW („tajni współpracownicy”), zaznały metamorfozy wewnętrznej (czyli też cichej) à la Szaweł i Paweł; wreszcie kółka intelektualistów i twórców, którzy propagandowo wspierali czerwone reżimy, odzyskały dziewictwo, bo zostały przez obecny w każdym kraju różowy Salon kreowane na czołówkę moralnych autorytetów. We wszystkich państwach dawnego „bloku demokracji ludowej” dawni oficerowie „służb” zyskali duże wpływy i wysokie stanowiska, głównie bankowe, biznesowe, menedżerskie, lecz czasami polityczne również.
Prymusem – czempionem skoku wzwyż i symbolem tej chirurgii politycznej – został car Władimir Putin, który nie lubił, by przypominano mu publicznie kagiebowską przeszłość oficera wywiadu. Pośród byłych kolegów i aktualnych funkcjonariuszy, tzw. „siłowików” (pracowników „resortów siłowych”), chętnie odgrzewał epopeję KGB i swój własny w niej udział, jednał na estradzie publicznej nie mogło być o tym szumu żadnego. Kiedy gazeta „Saratowskij Riepartior” porównała Putina do enkawudowskiego agenta Stierlitza (bohatera serialu „Siedemnaście mgnień wiosny”), bo Stierlitz, tak jak Putin, pracował dla ZSRR u Niemców – bezczelny periodyk zamknięto decyzją administracyjną, charakterystyczną w „suwerennej demokracji” putinowskiej. Analogicznymi decyzjami relegowano z uczelni (Riazań, Samara i in.) studentów krytykujących przeszłość (KGB) i teraźniejszość (zamordyzm) Putina. Nowe regulacje prawne samodzierżawia putinowskiego (sankcjonujące aresztowania przeciwników Kremla, uniemożliwiające malkontentom organizowanie zjazdów, konferencji i demonstracji, ułatwiające likwidowanie krnąbrnych mediów i tworzenie sztucznych partii politycznych, etc, etc.) wyczyściły proputinowsko teren nowego, reaktywującego się imperium. Nowa praktyka władzy, niczym skalpele plastycznych chirurgów, przywróciła dziewictwo idei totalitarnej (zdawałoby się upadłej całkowicie za Gorbaczowa i Jelcyna), regenerując nostalgizująco bolszewizm, leninizm, nawet stalinizm, gwoli kultu silnej ręki wodza.
Do mgnień wiosny było Putinowi trochę daleko, bo aktor grający Stierlitza był zabójczo przystojny, natomiast Putin, kurdupel o kaczym chodzie – nigdy nie miał urody, charyzmy i wdzięku. Wrogowie przezywali go popularnym rosyjskim epitetem „czmo” (w wolnym tłumaczeniu: patafian, dupek), a hagiografowie mienili geniuszem i charyzmatykiem, lansując tezę, że dla rosyjskich kobiet jest on ideałem męskiej urody. Oba sądy mijały się z prawdą, jednak zwyciężała nakręcana propagandą popularność nowego cara w narodzie tęskniącym do caratu. Wielu Rosjan przysięgłoby, że Putin jest bezpośrednim sukcesorem dynastii Romanowów, nie dlatego, iż dziedziczy święte geny, tylko dlatego, że perfekcyjnie gra imperatorską rolę. Kunszt aktora bywa ważny – kiedy sondażownia zadała Europejczykom pytanie: kto napisał „Imię róży”? - 18% badanych stwierdziło, że Umberto Eco, a 49%, że Sean Connery, i tu kłaniają się reguły demokracji: czyż większość nie powinna mieć decydującego głosu?
Putin wszędzie się sprawdzał aktorsko, czy to jako główny bohater parogodzinnych telekonferencji z całym ruskim ludem (gdy udzielał niezliczonych odpowiedzi na spontanicznie rzucane przez obywateli pytania, które sformułowali ludzie Kremla), czy to jako uczestnik międzynarodowych rokowań i kongresów, czy to jako gospodarz przyjmujący delegacje zagraniczne, słowem: nie peszył go rodzaj estrady. W kontaktach bilateralnych, kameralnych, intymnych też sprawiał wrażenie pozytywne. Gawędząc z kimkolwiek, był przez cały czas nienagannie zaabsorbowany rozmówcą i treścią dialogu. Tylko co wrażliwsi czuli, iż jest to koncentracja aktora stojącego przed kamerą i bezbłędnie grającego swą rolę, gdy myślami błądzi już gdzie indziej, być może daleko od miejsca akcji. Nieuchwytnym ludziom z zimnym sercem zazwyczaj fortuna sprzyja.
Większość ludzi naśladuje aktorów (to stary truizm), czerpiąc całą swą „filozofię” i cały swój repertuar zachowań oraz gestów z ekranu kinowego i telewizyjnego. Nie ma tutaj granic – zdarza się małpowanie ekstremalne. A.D. 1999 wyłowiono w Wiśle ludzką skórę, precyzyjnie (całościowo, bez rozkawałkowania) zdjętą z ofiary mordu (pewnej studentki), i eksperci nie mieli wątpliwości, że morderca naśladował szyjącego sobie skórzane „kombinezony” sadystę-skórozdziercę, bohatera filmu „Milczenie owiec”. Również bossowie (hersztowie, menedżerowie, prezesi, kierownicy itd.) małpują filmy – wiadomo, że już parę dekad gangsterzy (nie tylko amerykańsko-włoscy) naśladują aktorów (Brando, Pacino i De Niro) grających w trzech częściach „Ojca chrzestnego” Coppoli. Zaś szefowie państw szczególnie chętnie małpują cesarza Napoleona, zwłaszcza gdy są niscy wzrostem (wysocy lubią raczej małpować generała de Gaulle'a). Putin wdziewał właśnie ten kombinezon duchowy, dyskretnie, bez tanich gestów (bez wsadzania jednej dłoni w rozpięcie kamizelki i chowania drugiej za plecami). Kombinezonu Stierlitza używał kiedy pracował na niemieckim obszarze; później ów kombinezon stał się wstydliwą przeszłością. Prezydenta Putina rajcował jedynie petromocarstwowy strój.
Że ropa może być przyczyną putinowskiego sukcesu – to wiedział każdy głupi. Lecz że fortuna naftowa aż tak Putinowi dopisze – tego nie przewidział żaden mądry. Gdy car Władimir brał tron (2000). w budżecie Federacji optymistycznie zakładano, iż baryłka ropy będzie kosztowała nie wyżej niż 33 dolary. Tymczasem kosztowała dwukrotnie więcej już kolejnego roku, a potem dalej szybowała, zbliżając się ku setce dolarów. To stworzyło putinowski paraboom gospodarczy, dzięki któremu neocarat został (trochę na wyrost) członkiem G-8, grupy ekonomicznych potentatów świata.
Tak więc ze światowcami dawał sobie Władimir Władimirowicz jako tako radę. Tylko z sąsiadami Lachami nie wszystko wychodziło „kak nużno”, co było „oczeń wkurwiaszczije” dla „jewo wielicziestwa”.
Trzecie spotkanie wicedziekan Simon Kraus zaczął od propozycji plenerowej:
– Porozmawiajmy dzisiaj na zewnątrz, jest taka piękna aura. Ogród naszego college'u to coś, czym możemy się chwalić.
Myślała, że pan Kraus chce ją podrywać wśród zieleni, ale tak nie było. To znaczy było, ale nie chodziło mu o podryw erotyczny, tylko podryw innego rodzaju. Wybrali ławeczkę blisko klombu z fontanną miotającą wilgotny pył.
– Tak się pani podobało życic lady Carlisle? – zapytał Kraus, przymykając wzrok i oddając twarz słońcu.
– Pasjonujące, starczyłoby na kilka romansów literackich i filmowych, plus kilka thrillerów szpiegowskich – odrzekła Klara.
– A na groteskę feministyczną nic?
– Groteskę?
– Tak. groteskę, burleskę, farsę wyszydzającą mężczyzn, którym się zdaje, że do nich należy świat.
Wzruszyła ramionami:
– Czy zaproponuje mi pan stypendium feministyczne?
– Feministyczne w takim wymiarze i w takim profilu, jaki pani uzna za stosowne. Bardziej jednak byłoby to stypendium polityczne, bliższe tym thrillerom, o których pani wspomniała.
– Uczelnia daje takie stypendia formalnie?
– Formalnie, panno Helberg, nie ma, niestety, podstaw, by dostała pani stypendium od uniwersytetu. Ja jednak mogę załatwić pani stypendium prywatne.
– Czyje?
– To prywatna fundacja, Silbermann Foundation. Wspierają młodzież z biednych krajów Europy.
– A czego oczekują w zamian?
– Dobrych wyników semestralnych i dobrego prowadzenia się podczas studiów.
– A pan czego chce za rekomendację mojej osoby?
– Nie tego o czym pani myśli, panno Helberg. Mam kilka warunków. Pierwszy: wraca pani do nazwiska Mirosz, Klara Mirosz. Drugi: cały czas szlifuje pani swój polski język, proszę rozmawiać z matką tylko po polsku. Trzeci warunek stanowi sedno układu, który chcemy z panią zawrzeć.
– Wy? O kim pan mówi? O władzach fundacji?
– Mam innych mocodawców, panno Helberg. Zechce pani wysłuchać?
– Proszę mówić, panie Kraus, słucham uważnie.
Słuchała dwadzieścia minut, bo tyle czasu mówił. Nie przerywała pytaniami, angażowała wyłącznie słuch. Dopiero kiedy Kraus skończył, szepnęła:
– Uważacie, że wszystko można kupić za pieniądze…
– Nie uważamy tak, wiemy, że nie wszystko. Ja to wiedziałem już jako kilkuletni bibliofil.
– Kolega z przedszkola próbował odkupić od pana książeczkę z bajkami, a pan pokazał mu figę lub wała?
– Trochę inaczej, panno Helberg. Mówiłem już pani, że urodziłem się nad Wisłą. Przed wojną światową moja rodzina była bardzo majętna. Dziadek był współudziałowcem wydawnictwa, które się zwało Biblioteka Groszowa, bo wszystkie produkowane tomy sprzedawało poniżej złotówki, za głupie 95 groszy. I reklamowało się bardzo sprytnie, pamiętam ten slogan co do jednego wyrazu. Był umieszczany na tylnych okładkach książek przygodowych, które czytałem, bo po dziadku zostały w naszym otwockim mieszkaniu stosy wydawnictw jego przedsiębiorstwa. Slogan brzmiał nokautująco: „A jednak nie wszystko można kupić za pieniądze!! Rockefeller – choćby i wydal miliony – nie przeczyta lepszych książek niż te, które każdy może dostać u nas za 95 groszy, czyli za cenę najgorszego pudelka najlichszych papierosów!”. Fajne, prawda?
– Prześliczne, i jakie moralne, równające biednych i bogatych, istny Nowy Testament plus Dekalog f
Wargi Krausa wykrzywił grymas pretendujący do uśmiechu:
– Cieszę się, że przywołała pani etykę, panno Helberg. Teza, iż nie wszystko można mieć za pieniądze, jest oczywiście moralnie słuszna, z punktu widzenia etyki nienaganna, lecz z praktycznego punktu widzenie niekoniecznie słuszna, gdyż są tacy, którzy twierdzą, że to, czego nie można zdobyć za pieniądze, zdobywa się za duże pieniądze. Każda kobieta to potwierdzi.
– Jest pan pewien, panie Kraus?
– Tak. Każda kobieta wie, że podczas zakupów czymś lepszym od pieniędzy są duże pieniądze. A dla niektórych osób czymś większym od dużych pieniędzy jest możliwość zemsty… Lecz tego nie mogę obiecać. Nie mogę nawet obiecać, że wybudzenie z uśpienia kiedykolwiek nastąpi. Jeśli nastąpi, to nie wcześniej jak za dziesięć lat. Może za piętnaście lat, lub za dwadzieścia lat. Lub nigdy, bo nie będzie takiej potrzeby.
– I przez cały ten czas będziecie mi płacili superstypendium?
– Tak jak powiedziałem, superstypendium. Nie pieniądze, nie duże pieniądze, tylko bardzo duże pieniądze. To oznacza komfortowe życie, blichtr, luksus i szpan. Trzeba będzie wydawać i smakować uroki życia, panno Helberg. Ewentualna harówka dopiero po wybudzeniu, jeśli ono nastąpi. Wcześniej treningi, wakacyjne ćwiczenia, kilka branżowych kursów.
– Czekając tyle lat na pracę można umrzeć z nudów, panie Kraus.
– Nikt nie będzie pani wzbraniał uprawiania fachu, który sobie pani wybierze. Proszę czekać harując w jakiejś dziedzinie, która da pani radość. Wolno byłoby pani prawie wszystko, prócz…
– Prócz odmowy wybudzenia?
– No właśnie.
– Zdarzają się tacy, którzy to robią?
– Panno Helberg, słyszałem o różnych metodach stosowanych przez samobójców, ale o takim samobójstwie jeszcze nigdy. Teraz chciałbym usłyszeć pani decyzję. Chętnie bezzwłoczną, ale jeśli pragnie pani namysłu, to poczekam kilka dni. W razie decyzji negatywnej – nie było tych rozmów. Milczenie jest czasami życiem, a nie złotem, panno Mirosz.