Ale co mógł zrobić? Nie miał wystarczająco silnego zaplecza, by kilka lat przed emeryturą toczyć wojenki z pieprzonymi Liebiediewami – mógł tylko gasić telewizor. Gaszenie telewizora (lub zmienianie pilotem kanału) pełni na całym globie ważną rolę terapeutyczną, dającą kojące satysfakcje ludziom, którzy przycisnąwszy guzik, mogą zamknąć gębę każdemu nielubianemu typowi. Odkąd Wasia przeczytał pierdoły Liebiediewa, zmieniał kanał lub wyłączał telewizor ilekroć deputowany Liebiediew chrzanił z ekranu coś wzniosłego („państwowotwórczego”). Telewizor był bowiem ulubionym medium generała Kudrimowa, wywierał nań duży emocjonalny wpływ. Zwłaszcza filmy dziecięce, filmy o dzieciach i programy z udziałem dziatwy rozgrzewały serce generała lub wyciskały mu łzy, tak jak gospodyniom domowym moczy majtki wszelka serialowa „liubow”'. Dlatego gdy zespół Kudrimowa wysadzał bloki w Bujnaksku i Wołogodońsku – anonimowe ofiary zupełnie Wasi nie przeszkadzały. Ale kiedy inne „służby” rozwaliły szkołę w Biesłanie, i Wasia zobaczył dzięki telewizji mnóstwo półgołych zakrwawionych brzdąców – trafił go szlag. W takich chwilach urzynał się wódką „Stoliczną”, puszczając sobie płytę ze starym białogwardyjskim romansem: „Jamszczik, nie gani łoszadiej!” („Woźnico, nie poganiaj koni!”).

Względnościowa teoria, wyłożona przez Liebiediewa dziennikarzom, najpierw Wasię wkurzyła, później zaprogramowała mu antyliebiediewowsko pilota od telewizora, by wreszcie skłonić Wasię do bacznego przyjrzenia się kapitalistycznym elitom Federacji Rosyjskiej, a konkretnie proweniencji tych świecznikowych kręgów. Kiedy to zrobił – osłupiał. Prawie wszystkie czołowe stanowiska w dużym biznesie (w finansach, w usługach, w przemyśle, w handlu) zajmowali ci absolwenci Wyższej Szkoły KGB (mianowanej potem Akademią FSB), którzy działali jako czołowi szpiedzy za granicą. Skurwysyny! Całkowicie opanowali choćby banki prywatne i państwowe. Kudrimow wcześniej sądził, że banki to arena byłych „gławnych farcowszczikow” (wiodących cinkciarzy), tymczasem okazało się, że nie. Taki Andriej Kostin, prezes Wniesztorgbanku, „rezydował” wraz z Liebiediewem w ambasadzie londyńskiej, a kiedy wrócili do kraju, razem utworzyli Kompanię Finansowo-Inwestycyjną. Lub Władimir Dimitriew, prezes Banku Rozwoju, by wszy „rezydent” w Sztokholmie. I tak dalej, na który bank nie spojrzysz. To samo z wielkim przemysłem. Szef rady dyrektorów giganta naftowego, Rosnieftu, Igor Sieczin, był szpiegowską gwiazdą afrykańską (Mozambik i Angola). Prezes Rosyjskich Kolei Żelaznych, Władimir Jakunin, długo pełnił rolę bossa całej siatki szpiegowskiej KGB obejmującej Amerykę Północną, głównie terytorium Stanów. Siergiej Czemiezow, szef Rosoboronexportu (monopol handlu rosyjską bronią) był kumplem samego Putina (mieli wspólne auto), kiedy szpiegowali Zachód pracując u Niemców. Lub taki Kostarski, szef megafirmy elektronicznej, czy Władimir Gruzdiew, szef megasieci handlowej Siódmy Kontynent, czy Filip Bobków, szef megabiura ochroniarskiego – same, kurwa, byłe „szpiony”! Inteligencja, psiakrew! Zdanie wyrażone przez „The Economist”, że putinowska Rosja stała się „państwem neo-KGB”, robiło cichą karierę we wszystkich gmachach FSB, wędrując korytarzami i gabinetami, i cieszyło personel tych gmachów, Wasię również, ale po „interview” Liebiediewa i „kwerendzie” dygnitarskiej, którą zrobił sobie na prywatny użytek generał Kudrimow – Wasia przestał się bardzo cieszyć. Inteligentniejsi! Skurwysyny pieprzone!!

Tę niechęć wzmagał fakt, iż główny zwierzchnik Kudrimowa, pogardzany przez Wasię Żyd, szef Służby Wywiadu Zewnętrznego, były premier Rosji, Michaił Fradkow, również dawniej działał jako szpieg. Kudrimow starał się pracować solidnie, jego ludzie robili w Polsce co trzeba dla szybkiego zdetronizowania antyrosyjskiej partii braci Kaczyńskich, lecz wewnątrz swej nowej „firmy” (SWR), i wewnątrz własnego Referatu Polska, i nawet wewnątrz własnego gabinetu – czuł się źle. Zdawało mu się, że wokoło niego lewitują wrogie fluidy. Jeden się zmaterializował – pewnego dnia Kudrimow zobaczył na swym biurku kartkę z datą: „25 października roku?…”. Dwie cyfry, dwa słowa, znak zapytania i trzy kropki – nic więcej. Rozumiał co to znaczy: mściwa groźba śmierci od wrogów, lub głupi żart ze strony dawnych kolegów-egzekutorów. Wziął butelkę, łyknął przez gwint, puścił sobie „Jamszczika”, i myślą posłał „joba” matce autora „liściku”.


* * *

Gdyby jakiś uczony chciał napisać monografię o chorobowych i fizjologiczno-patologicznych motorach powstawania dzieł wielkich reformatorów tudzież ideologów – znalazłby przykładów co niemiara. Marcin Luter, nienawidząc katolicyzmu, wszystkie swoje protestanckie 95 tez pisał w wychodku, gdyż męczyła go chroniczna biegunka spowodowana chorobą jelit. Karol Marks nienawidził kapitalizmu, gdyż stale nękały go ropne czyraki, wywoływane chronicznym zapaleniem gruczołów potowych („hidradenitis suppurativa”), co zdiagnozował brytyjski dermatolog Sam Shuster z Uniwersytetu Wschodnioangielskiego. Redagując do druku swój „Kapitał”, Marks rzekł listownie Fryderykowi Engelsowi: „Burżuje zapamiętają moje czyraki po kres swych żywotów”. Wolter, chociaż wiedział, że w jekatierińskiej Rosji panuje knut, a polityka rosyjska to zaborczy imperializm – sławił swymi pismami carycę Katarzynę Wielką jako patronkę wolności, sprawiedliwości, demokracji i rządów prawa, bo był chronicznym zmarzluchem (nawet podczas łata ubierał się bardzo ciepło). Pewien medyk, doktor Poissonier, wróciwszy z Rosji udał się do Ferney (szwajcarska siedziba Woltera) i nawymyślał sławnemu „filozofowi” za wszystkie pochwały caratu i „liberalizmu” rosyjskiego. Wolter odrzekł:

– Drogi panie, przysyłają mi stamtąd w prezencie takie dobre futra, a ja jestem wielki zmarzluch…

Klara Mirosz, studiując życiorys Emilii du Châtelet, równie dobrze poznała życiorys gacha mędrkującej markizy, dlatego Simon Kraus mógł użyć Woltera jako argumentu, gdy tłumaczył Klarze pewne konieczności obligujące prawicowców. Klara bowiem, przemyślawszy propozycję Krausa, wystraszyła się, iż salonowe elity Zachodu, aczkolwiek nie znają języka polskiego, usłyszą od swych polskich komilitonów, tak samo jak one lewackich, że Wydawnictwo Puls Ojczyzny to bastion prawicy, czyli „reakcja” konserwatywno-szowinistyczna, i będą chciały rozstrzelać tę firmę zmasowanym ogniem swych lewicujących mediów.

– Wówczas będziecie walczyć – zawyrokował Kraus. – Wcale by nas to nie martwiło. Status kombatanta, bojownika walczącego w mniejszości przeciw zmasowanej sile zła, renoma Dawida rzucającego wyzwanie Goliatowi, to piękne godło, pani prezesko, piękna legenda, piękny status…

– Piękny status bohaterów poległych! – przerwała mu panna Mirosz. – Dawid wygrał jednak z Goliatem, a moje wydawnictwo Goliaci nakryją czapkami bez trudu. Prawie wszystkie wiodące media świata należą do lewicy…

– Ale Pismo mówi, że „ostatni będą pierwszymi”, panno Mirosz… – uśmiechnął się Kraus. – Kiedyś runie lub przynajmniej mocno osłabnie siła tych zachodnich intelektualistów, gdyż zostanie zdemaskowana ich głupota i zła wola, ich sprzedajność i naiwność, które każą im wchodzić w tyłek Sowietom tak, jak Wolter wchodził w tyłek caratowi. Pani jest wolterologiem, stąd świetnie pani wie, że to ta sama melodia. Zachód to krwiożerczy imperializm, a Związek Sowiecki to gołąbek pokoju. Jankeskie rakiety to ludobójstwo, a sowieckie to filantropia. Bredzą tak od dziesięcioleci, mieszają w głowach młodzieży całego świata, organizują pokojowe ruchy, wiece, marsze…

– I pan to mówi?! – przerwała znowu Klara Mirosz. – Nikt inny, tylko pan i pańskie sobowtóry organizujecie te marsze i te wiece, ogłupiacie te tłumy dzieciaków i frajerów, płacicie tym intelektualistom bez sumień, panie Kraus!

– Tak, wypełniam rozkazy – zgodził się Kraus. – Wobec pani realizuję rozkaz formowania naszej prawicy, która kiedyś zwycięży tu i tam demokratycznie, choćby wskutek rytmu „wahadła wyborczego”. Proszę nie twierdzić, że jest pani skazana przeze mnie na klęskę. Pani jest przeze mnie promowana do sukcesu, chociaż niekoniecznie trwałego sukcesu, bo w demokracji nie ma trwałych klęsk, ani trwałych sukcesów.

– Dlatego pilnujecie…

– Dlatego musimy pilnować obu stron barykady, kiedy nadciąga demokracja. Pani strona zwie się prawicą. I dlatego już teraz, jeśli lewicowe media będą atakować Puls Ojczyzny piórami swych intelektualnych prostytutek, wydawnictwo odwinie brzytwą, ciosem brzytwy przez ujadające gęby goszystów. Na przykład drukując tekst polskiego antykomunistycznego satyryka, genialnego kuplecisty, pana „Szpota”.

I wręczył Klarze fragment „poematu” Janusza Szpotańskiego, tyczący zachodniej elity intelektualnej oraz jej usprawiedliwień dla czerwonego totalitaryzmu:

„Tak się historii koło kręci,

że najpierw są inteligenci,

co mają szczytne ideały

i przeobrazić chcą świat cały.

Miłością płonąc do abstraktów,

najbardziej nienawidzą faktów,

fakty teoriom bowiem przeczą,

a to jest karygodną rzeczą (…)

Wielkim nieszczęściem jest ludzkości,

że ma sąd błędny o wolności,

bo stąd się zło największe bierze,

że nie żyjemy w falansterze,

lecz każdy pragnie w pojedynkę

zdobyć dla siebie szczęścia krzynkę.

Oburzające to dążenie

gmatwa historii bieg szalenie

i zwodząc ludzkość na manowce

uniemożliwia wszelki postęp (…)

By można było ludzkość zbawić,

trzeba się najpierw z nią rozprawić.

By mogła zapanować Równość,

trzeba wpierw wszystkich wdeptać w gówno.

By człowiek był człowieka bratem,

trzeba go wpierw przećwiczyć batem”.

– Co to jest falanster? – zapytała Klara.

– Utopijna wspólnota dawnych komunistów, lewaków francuskich, gdzie miała obowiązywać także wspólność żon – wyjaśnił Kraus. – Podobał się „Szpot”!

– Zgrabny. Mniej mi się podoba pewność, że pan pierwszy napuści lewaków na moje wydawnictwo, by zdetonować hałas i zmusić mnie do walki.

– Ale włoska torebka, którą przedwczoraj sobie kupiłaś płacąc równowartość trzech robotniczych pensji miesięcznych, dalej ci się podoba?… – zapytał obcesowo sponsor.


* * *

W kolejnym spotkaniu członków „loży «Put'»„ wzięło udział dziesięciu „putników”- tym razem był obecny również doradca nr 1 Putina, Siergiej Jastrzembski. Pawłowski i Surkow odrobili „pracę domową”- przygotowali warianty gry pt. Federacją Rosyjską rządzić musi dalej Władimir Władimirowicz Putin. Referował Surkow, czytając z kartki kolejne sugestie rozwiązania problemu:

– Wariant pierwszy: prezydent startuje w najbliższych wyborach parlamentarnych z listy ugrupowania Jedna Rosja, które ma obecnie prawie pięćdziesiąt procent poparcia, tak mówią sondaże. Następnie…

– Chwileczkę! – krzyknął Timczenko. – Czy to oznacza, że prezydent zapisuje się do partii?

– Nie, prezydent jest formalnie ponadpartyjny, jest przywódcą całego narodu niemającym legitymacji partyjnej, wszelako brak partyjnej przynależności nie przeszkadza nikomu startować z listy danej partii, jeśli tylko ta partia chce daną osobę wstawić na swoją listę, a czy JedRo, partia w końcu proprezydencka, „kremlowska”, utworzona dla wspierania Putina, nie zechce dać prezydentowi pierwszego miejsca na liście swych kandydatów do parlamentu? – spytał retorycznie Surkow.

– I żeby kandydować do Dumy nie będzie musiał rezygnować z urzędu prezydenta? – zdziwił się Miedwiediew.

– Nie musi tego robić, sprawdziliśmy, prawo zezwala urzędującemu prezydentowi kandydować.

– No dobra, i co dalej? – zapytał Iwanow.

– Dalej mamy właśnie ów pierwszy wariant, moi drodzy. Inna sprawa, że wszystkie warianty, które ja i Gleb przedstawimy, bazują na tym samym fundamencie: prezydent musi startować jako kandydat w wyborach parlamentarnych i musi zostać, choćby formalnie czy jednodniowo, deputowanym parlamentu. Niewątpliwie będzie wybrany, i będzie „lokomotywą” partyjnego towarzystwa, czym ułatwi start wielu innym kandydatom, bo kiedy tylko media ogłoszą, że Putin kandyduje z listy Jednej Rosji, notowania tej partii pójdą mocno w górę. I oto pierwszy wariant: JedRo wygrywa, Putin przesiada się ze stołka prezydenckiego na fotel premiera rządu, a zdominowana przez dwie partie „kremlowskie” Duma uchwala nowe prawo, które pełnię władzy nad Federacją oddaje premierowi, z prezydenta czyniąc kukiełkę. Tolerowalibyśmy więc marionetkowego prezydenta, zaś u steru mielibyśmy prezesa rady ministrów jako tego samego cara co dzisiaj. Premierem można być dożywotnio. I można przenieść siedzibę premiera na Kreml, to kwestia odpowiedniej ustawy.

– Bardzo pięknie, tylko aby Jedna Rosja zdominowała Dumę i dzięki temu wzięła rządową władzę, musi uzyskać w wyborach więcej aniżeli pięćdziesiąt procent głosów, zaś by zmieniać konstytucję, musi dostać przynajmniej sześćdziesiąt trzy procent głosów – podniósł Iwanow. – Nie ma pewności, nie ma gwarancji, że to się uda.

– Nie ma, dlatego opracowaliśmy warianty alternatywne. Wariant drugi: w grudniowych wyborach Putin zyskuje mandat do parlamentu…

– To jest stuprocentowo pewne – zgodził się Iwanow.

– Tak, to jest pewne. A więc zdobywa mandat deputowanego, rezygnuje z prezydentury, by zająć fotel parlamentarny, po czym 2 marca 2008 roku startuje jako zwykły deputowany w wyborach prezydenckich, które łatwo wygrywa i przez kolejne dwie kadencje jest prezydentem Federacji, aż do 2016 roku.

– Konstytucja zezwala na taki trik? – zdziwił się Sobianin.

– Zezwala, bo nie zabrania – wyjaśnił Pawłowski. – Wszystko co nie jest zabronione, jest dozwolone. Prawnicy nazywają coś takiego „luką prawną”.

– Czy są jeszcze inne warianty? – spytał Miedwiediew.

– Kolejny wariant to superpremier Putin, który po czterech latach wszechwładnego premierowania może znowu legalnie zostać prezydentem, już bez żadnych „luk”. I wreszcie wariant…

– Zaraz, zaraz, czegoś tutaj nie rozumiem! – wtrącił Sobianin. – Mówisz: cztery lata, a dlaczego…

– Bo to kadencja!

– Tak, lecz już wiemy, że wystarczy dzień przerwy, by odzyskać prawo kandydowania na prezydencki fotel. Jasne, że jeden dzień to byłaby komedia, heca, farsa, nikt tego nie zrobi, miesiąc to też zbyt krótko, żeby się nie śmiano, ale rok?… Jeśli prezydent-figurant umrze lub zachoruje w ciągu roku czy półtora roku, wówczas chyba…

– Masz słuszność, Sierioża, wówczas są wybory prezydenckie i premier może startować bez hecy! – przyznał Surkow. – Taka sama sytuacja jest szczęśliwą ewentualnością w czwartym wariancie. To wariant „tylnego siedzenia”. Nowym prezydentem zostaje figurant, Putin zostaje premierem bez uprawnień nadprezydenckich, czyli zwykłym szefem rządu, a nie figurą carską, lecz z „tylnego siedzenia” kieruje, bo prezydent musi spełniać wszystkie jego ciche rozkazy.

– Backseat driver! – popisał się angielszczyzną Naryszkin, robiąc „perskie oko”. - Tego jeszcze u nas nie było, riebiata!

– Było! – wszedł mu w słowo Szudrin, widząc okazję zemsty za czkawkową „recenzję” swej rozprawy historycznej, wyrażoną przez Naryszkina podczas uprzedniego dyskursu. – Było, kiedy Iwan Groźny zrzekł się tronu i pojechał do Słobody Alieksandrowskiej, żeby zostać eremitą. Obowiązki carskie kazał sprawować pewnemu Tatarowi, Naryszkinowi…

Kilku członków „loży” parsknęło śmiechem, Naryszkin zbladł jak smagnięty batem, zaś Szudrin beznamiętnie kontynuował:

– Po roku hierarchowie Soboru Ziemskiego uprosili Iwana, by znowu objął swój tron. Groźny wrócił, a Tatarzyna Naryszkina wywalono…

– Uważaj, by ciebie nie wywalono! – zagrzmiał Naryszkin.

– Spokój, gaspada! – uciszył ich Miedwiediew. – Nie przyszliśmy się tu czubić, tylko radzić. Glosować za wariantami nie będziemy, bo w masonerii i w gangach nie obowiązuje demokracja, prezydent sam wybierze spośród naszych propozycji odpowiadający mu rodzaj manewru. Ja boję się tylko jednego: że media zachodnie podniosą dziki wrzask…

– Nie dadzą rady wskazać żadnej kolizji z prawem, co najwyżej swobodnie misterną interpretację niedoprecyzowanych ustaleń konstytucyjnych – rzekł Surkow.

– Nie będą wąchać i roztrząsać szczegółów prawnych, tylko nagłośnią jazgot, że Putin antydemokratycznie łączy w jednym ręku dwa urzędy, prezydenta i premiera… – westchnął Iwanow.

– Jeśli tak zrobią, rozśmieszą cały świat i będą skompromitowani – powiedział Lonia.

– Czemuż to?

– Ponieważ amerykański prezydent jest równocześnie premierem – przypomniał im Szudrin.

Rozległy się brawa dla argumentu. Dyskutowali do drugiej w nocy. O wariantach.


* * *

W głosie pułkownika Tiomkina brzmiała serdeczność:

– Jak się wam podobał treningowy obóz?

– Tak sobie – odparł Serenicki. – Ale lepszy treningowy niż koncentracyjny, prawda, panie pułkowniku?

– Gratuluję wam, mieliście wyniki na dobrym poziomie.

– Mimo to nie dostałem Orderu Czerwonej Gwiazdy ani tytułu „bohatera Związku Sowieckiego”

– Może przez tę kilkutonową szczyptę arogancji lub, jak mogliby mówić niektórzy: bezczelności? – zastanowił się kagiebowiec. – Lecz może z innego powodu, nie umiem zgadnąć. Które ćwiczenia najbardziej przypadły wam do gustu, gaspadin Serenicki?

– Obserwacje.

– Jakie obserwacje?

– Obserwowałem sobie belfrów, personel, w ogóle Rosjan.

– I wniosek?…

– Że Sienkiewicz miał słuszność.

– Major Sienkiewicz? Nie wiedziałem, że był tam. Co wam mówił?

– Pisarz Sienkiewicz, panie pułkowniku – roześmiał się Serenicki. – Henryk Sienkiewicz, wielki polski pisarz sprzed stu lat, noblista za „Quo vadis” Quo vadis, Rosjo?

– Co takiego?

– Nic, pozwoliłem sobie na dygresję, bo Sienkiewicz widział Rosjan jako naród niezdolny do życia w wolności, gdyż urobiony przez Tatarów, a wymusztrowany przez Niemców.

– Dlatego karby komunizmu są niezbędne – zgodził się Tiomkin.

– Karby caratu były równie silne, i chyba lepsze – rzekł Polak.

– Może jeszcze wrócą… – mruknął Tiomkin.

– Z woli KGB, czy z woli narodu?

– Za sprawą kierownictwa KGB i za entuzjastycznym przyzwoleniem ludu. Co prawda socjotechnicznie masom obojętny jest kolor caratu, czerwony bądź biały, lecz biały carat to powrót znaczenia religii…

– A więc „opium dla ludu”, i to skuteczniejszego opium niż komuna – dodał Serenicki erudycyjnie.

– Czy skuteczniejszego? Paralelnego. Lud ceni sobie równość, a komunizm i religia identycznie lansują równość jako panaceum. Przywrócenie znaczenia religii uraduje masy. Ten sam efekt miałoby przywrócenie białego, metafizycznego tronu na gruzach tronu partyjnego, kapezeterowskiego. Dla ludu świętość znaczy więcej niż świeckość.

– A dla KGB liczy się tylko skuteczność, prawda?

– Czegoś jednak nauczono was na Kaukazie, gaspadin Serenicki – ucieszył się Tiomkin. – Coś zrozumieliście. Gdy jeszcze zrozumiecie, że władzę w krajach Zachodu typuje, selekcjonuje, wymienia nie demokracja, lecz również, tak jak w Rosji, ciemna siła kulis, wówczas…

– Czyli kto?

– Czyli skryte macki i wpływy jawnych organizacji.

– Służby specjalne? MI 6, CIA, Mossad?

– To miecze i ramiona, narzędzia tylko, instrumentarium.

– A głowy to kto?

– A głowy to takie organizacje jak choćby Rada Spraw Zagranicznych, Komisja Trójstronna, czy Grupa Bilderberg… Demokracja jest grą dla naiwnych, elektorat promuje urnami, głosowaniem, wodzów wytypowanych przez międzynarodowe mafie polityczne, przez dyrektoriaty globu. Możecie być dumny, gaspadin Serenicki, bo człowiekiem, który kilkadziesiąt lat temu założył sitwę Bilderberg, był Polak, Józef Retinger, prawdziwy Mefisto, zwany „kuzynem diabła”. Pewnie też lubił czytać Sienkiewicza. A ja myślałem, że wasz ulubiony literat to Szekspir!

– A wasz nie?

– Nie, wolę Czechowa i Lermontowa.

– Uwierzę, gdy usłyszę cytat. Ja cytuję Szekspira na wyrywki, i to nie oklepane frazy z „Hamleta”, które wszyscy znają już właściwie porzekadłowo, „być albo nie być”, „ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś”, „rzeczy, o których filozofom się nie śniło” lub „życie jest opowieścią idioty”.

Tiomkin podrapał się w głowę, udając zakłopotanie człowieka przyłapanego, i powiedział:

– Najchętniej wyrecytowałbym wam, panie Serenicki, „Pieśń o młodym opryczniku cara Iwana i o udałym kupcu Kałasznikowie” Lermontowa, ale pamiętam mało, mógłbym wyrecytować tylko pierwsze wersy.

– Kto to jest oprycznik?

– Członek Opryczniny, służby specjalnej Iwana Groźnego.

– Ówczesna bezpieka?

– Dokładnie.

– A Kałasznikow to wiadomo, nawet dzieci znają dzisiaj tego „udałego kupca” kaliber 7,62, pułkowniku. Proszę o cytacik.

Tiomkin poszperał w pamięci i zaczął rytmicznie:

„Niet, ja nie Bajron, ja drugoj…”.

Tu przerwał, i zaczął raz jeszcze, lecz już coś innego:

– Może… może raczej to:

„Ja też lubiłem kiedyś szczerze,

Gdy biegły lata mej młodości,

Gorące burze w atmosferze

I żar miłosnych namiętności”.

Recytując, Tiomkin sięgnął do szuflady i wyjął zdjęcie. Podał je Serenickiemu. Janek zobaczył piękną dziewczynę, otoczoną świetlistą aurą, bo fotografię ktoś robił przy dziwacznym załamaniu promieni słońca.

– To pańska córka, pułkowniku?

– Nie, to pańska wspólniczka, panie wydawco. Współwłaścicielka Wydawnictwa Puls Ojczyzny. Spółki z ograniczoną odpowiedzialnością, według prawa.

– Po polsku to by lepiej brzmiało niż po rosyjsku.

– Co?

– To co myślę o pańskich planach a propos „żaru miłosnych namiętności”. W polszczyźnie wyrazy „spółka” i „spółkowanie” mają ten sam źródłosłów.

– Cieszyłby nas wasz związek, ale nie ma przymusu, gaspadin Serenicki…

– Dzięki Bogu, ponieważ od dziecka nie lubię przymusu łóżkowego – burknął Janek. – Ten cytat to był Lermontow, tak?

– Uhmm. To wpis Lermontowa do sztambucha Zofii Nikołajewny Karamzin.

– Ładny, panie pułkowniku, jednak będąc panem nie obstawiałbym tego konia.

– Tej klaczy?… No to zdradzę wam, że tej panny chyba by tutaj nie było, gdyby nie tak lubiane przez was, gaspadin S., zabawy trudnymi wyrazami, czyli gry słów. Ona i jej matka wyjechały z Polski chcąc dołączyć do dziadków w Izraelu, a ci dziadkowie rzucili Polskę genseka Gomułki, bo ten wszczął antysemicką kampanię, głównie przeciwko żydowskim intelektualistom. Chociaż sam miał żonę Żydówkę, żydowskich inteligentów nie cierpiał. Nie lubił ich, gdyż przed wojną siedział w więzieniu z kilkoma żydowskimi komunistami, za komunizowanie. Byli dużo lepiej wykształceni niż towarzysz proletariusz, i bawili się jego kosztem, szpikując swe dialogi terminami ze słownika wyrazów obcych, co Gomułkę złościło. Obrzydzili mu inteligenckość doszczętnie, panimajetie, gaspadin Serenicki?…

– Ja panimaju, gaspadin pałkownik, no ja iszczio raz gawariu wam, sztoby wy, kstati mienia, nie stawili na etu pikowuju damu…


* * *

Wiosną 2007 roku prowadzący gry europejskie koledzy generała Kudrimowa mieli już bardzo duże osiągnięcia na kontynentalnej arenie surowcowej. Rosyjska firma nr 1, Gazprom, podpisała umowy z austriackim koncernem paliwowym ÖMV (co miało być gwoździem do trumny unijnego gazociągu Nabucco, konkurencyjnego dla rosyjskich gazociągów), z holenderskim gigantem Gasunie, z brytyjską Centricą, z włoskimi Enel i Eni, z niemieckimi BASF i E.ON Ruhrgas, z serbskim NIS, z francuskim Total, z norweskim Statoil Hydro, z belgijskim Distrigasem, z hiszpańskim Repsolem, z algierskim Sonatrach, i jeszcze z tuzinem mniejszych koncernów energetycznych. Budowanie przez Rosjan dwóch głównych europejskich „megarur gazu” (południowoeuropejski gazociąg South Stream oraz bałtycki North Stream), plus silne rosyjskie udziały w magistrali BBL (łączącej Anglię i Holandię), a także znaczące udziały w największych europejskich magazynach-dystrybutorniach gazu (Baumgarten, Zeebrugge etc.) – wszystko to czyniło Gazprom potencjalnym władcą Europy. Tylko jedna rzecz nie udała się ludziom Kudrimowa i agentom Gazpromu – Polska, mająca wedle dyrektywy kremlowskiej zostać „gubernią Gazpromu”, wciąż stawiała opór, i to gryząc (np. kupując litewską rafinerię Możejki, wbrew rosyjskiemu Łukoilowi; dywersanci Kudrimowa podpalili wprawdzie tę rafinerię, lecz Polakom i Litwinom udało się stłumić pożar bez katastrofalnych szkód). Jednak Wasia Kudrimow gwarantował kierownictwu SWR (zwłaszcza „gławnomu komandiru”, Michaiłowi Fradkowowi), że antykremlowskie Bliźniaki rządzące Polską zostaną odsunięte od władzy przed końcem roku, i że w jesiennych wyborach polskich zwycięży partia lubiąca Kreml.

Duchowy zgryz generała był inny – tyczył karteluszka z feralną datą. Wasia ciągle myślał o tym. I ciągle zadawał sobie pytanie: kto mi grozi, lub kto mi przypomina pewne sprawy dla wygłupu? Miał nieracjonalne, bardziej instynktowne przeczucie, że to mogą być szakale z URPO. Też egzekutorzy, jak on niegdyś, lecz on likwidował głównie politycznych, natomiast URPO zostało stworzone przez FSB dla wykańczania tylko kryminalnych bossów, czołowych gangsterów. Pracowało skutecznie, dyscyplinując krwawo wszystkie ważne mafie Federacji (Sołncewską i Tambowską, jak również mafie czeczeńskie, uzbeckie i gruzińskie), dzięki czemu wszelka aktywność gangsterska w Rosji stała się filialną aktywnością „służb”. Kto nie szanował „czekistowskiej kryszy” (czapy FSB) – szedł do łagru lub do piachu. Lecz kiedy już URPO wzięło cały gangsterski świat na swą smycz – zwolniły się moce przerobowe tego komanda i zaczęto urpowców wykorzystywać dla dyscyplinowania opozycji antyputinowskiej. Wobec zespołu Wasi Kudrimowa była to konkurencja, więc tracąc monopol egzekutorskiego rynku, Kudrimow tym chętniej przyjął propozycję Służby Wywiadu Zewnętrznego Federacji. Czy dawny konflikt kompetencyjny mógł teraz pchać urpowców ku głupim żartom-odwetom? – myślał Wasia. Czy może to poważniejszy problem?

Któż mógł wiedzieć lepiej aniżeli on, że skłonność do robienia krwawych „szutek” przy pomocy znaczących dat jest kontynuowaniem przez KGB i FSB tradycji enkawudowskiej, bo złośliwy gnom Stalin lubił mordować „terminowo”, wedle kalendarium? I że ta perfidna premedytacja stanowi godło adresowo-przyczynowe odwetów, jak ryba na ustach ofiar mafii sycylijskiej? Dziennikarka Politkowska, która nie raz ciężko dopiekła Putinowi, została kropnięta 7 października, a 7 października to dzień urodzin Putina gromowładnego. Strzelono mu urodzinowy prezent. Data z karteluszka podrzuconego Kudrimowowi – 25 października – to również był znaczący dzień dla „służb”. Tego dnia w 1990 roku polski wywiad, próbujący przypodobać się Amerykanom (trwała właśnie agonia ZSRR), ewakuował cichcem z Iraku kilku „spalonych” agentów CIA, których Jankesi nic mogli ratować. Był to finał brawurowej operacji „Samum”. Dwaj dowodzący nią oficerowie (generał Jasik i pułkownik Czempiński) ulotnili się szybko do kraju, wiedząc, że w Iraku grozi im zemsta rosyjsko-iracka. Lecz kilku innych uczestników „Samumu” pełniło dalej swoje „rezydenckie” obowiązki na Bliskim Wschodzie. Tych wykończyli ludzie Kudrimowa. 25 października 1996 roku zginął w Syrii komandos Jacek Bartosiak. 25 października 1998 roku pod Kairem zginął komandos Andrzej Puszkarski. 25 października 2002 roku zginął podpułkownik Jerzy T., również w Egipcie i również komandos. Wszyscy trzej należeli do polskiej elitarnej jednostki GROM. A może to GROM mnie straszy? – zastanowił się Wasia.

Zbyt częste myślenie o tajemniczym karteluszku sprawiło, iż ten 25 października począł się generałowi śnić niby złowieszczy biblijny napis-widmo MANE-THEKEL-FARES. Wasia wyjął spluwę i kilka razy strzelił do napisu, lecz albo nie trafiał, albo kule przechodziły skroś liter i cyfr jak przez obłok. Pyrgnął pusty magazynek, włożył nowy i chciał znowu strzelać, gdy raptem czyjaś koścista dłoń ucapiła mu ramię z siłą metalowych kleszczy i rozległ się chrapliwy głos:

– Daj spokój, Wasia.

Obejrzał się i ze zdziwieniem zobaczył „świętej pamięci” pułkownika Heldbauma, starego polskiego kumpla, którego tak niedawno żegnał na warszawskim cmentarzu. Krzyknął:

– Co tu robisz, Mietek?!

– Pukam ci do rozsądku – rzekł Heldbaum.

– Sam sobie puknij!… Zawsze cię lubiłem, chociaż ty jesteś Żyd, a ja nie lubię Żydów!

– Ja też nie lubię Żydów – uspokoił go Heldbaum, cały czas trzymając ramię Wasi.

– Puszczaj! – krzyknął znowu Kudrimow. – Muszę rozwalić ten październik i tę dwudziestkę piątkę.

– Czemu? – spytał Heldbaum.

– Bo grozi mi śmiercią.

– No i co z tego, baranie jeden? Umrzesz jak każdy, na tym polega demokracja.

Wasia chciał mu wyłożyć soczyście co myśli o demokracji, ale sylwetka Heldbauma zbladła, zrobiła się przezroczysta i rozpłynęła w lśniącej przestrzeni niby kłębek dymu.


* * *

Spotkali się przed południem, daleko od hałaśliwego centrum Toronto. Mała kawiarenka, pusty taras z kilkoma stolikami, cień wysokich drzew, śpiewy ptaków. Oboje byli nieco stremowani tym służbowym rendez-vous, ale każde musiało tu przyjść, jak na zastrzyk lub do gabinetu dentystycznego. On przyszedł pierwszy, ona spóźniła się kilka minut. Podali sobie ręce, usiedli i zaniemówili urzeczeni sobą. To się zdarza nie tylko w snach i w poezji – dla wzajemnej fascynacji trzeba czasami jednego spojrzenia, krótkiego niby błysk elektrycznych impulsów. Cud optymalnego doboru lub magia złudnego wrażenia, wszystko jedno, bo liczy się głównie ta zapierająca dech piękność krótkich momentów egzystencji, wielka uroda chwil, które są największym darem Boga dla człowieka. Mijają jak mgnienie serc lub oczu, ale dzięki nim warto żyć.

Chłonęli się wzrokiem niedyskretnie, wręcz bezwstydnie, zdziwieni, że przytrafiło się coś tak nieoczekiwanego. Dłużące się milczenie ktoś jednak musiał wreszcie przerwać; Janek wziął na siebie ów obowiązek zdmuchnięcia baśniowego czaru.

– Co musimy ustalić? – zapytał.

– Nie wiem… – szepnęła. – Kazali się nam dogadać, więc…

– Jestem gotów dogadywać się z tobą w każdej sprawie, od wydawniczego planu do Dekalogu, choć metod edytorstwa w ogóle nie znam, a z Dekalogu pamiętam tylko jedno przykazanie: „Nie pożądaj żony bliźniego swego nadaremno”.

Powinna była skwitować ten dowcip śmiechem, lecz może krępował ją erotyczny sens dowcipu, bo skomentowała tylko problem edytorskiej ignorancji:

– Edytorstwo jest mi równie obce co tobie, ale się nie lękam, dadzą nam przecież poligrafów, redaktorów, techników…

– Techników od pożądania?

Tym razem się zaczerwieniła, i skrzywiła wargi, jakby dając mu sygnał, że przegiął. Odzyskała wszelako dzięki temu pewniejsze brzmienie głosu:

– Mówili mi, że jesteś arogantem!

– I co ci jeszcze o mnie powiedzieli?

– Aby się nie przejmować.

– Mnie również mówili o tobie. Że jesteś kryptofeministką. I dodali, by się tym wcale nie przejmować… Jesteś kryptofeministką?

– Tak samo jak kosmitką, przybyłam na Ziemię prosto z Kosmosu.

– Widzę! – mruknął zachwycony.

– Po prostu interesuje mnie rola kobiet w krzewieniu kultury i cywilizacji, to wszystko. Chcę wydać dzięki naszej firmie moją pracę dyplomową o Emilii du Châtelet, francuskiej uczonej z czasów Woltera.

– Będziesz dalej pisała takie biografie geniuszek zmarłych przed wiekami?

– Nie tylko zmarłych. Teraz interesuje mnie Gertruda Himmelfarb, ona żyje.

– Kto?

– To badaczka historii, niegdyś trockistka, która odrzuciła lewicowość, zostając sztandarem konserwatyzmu, heroldką wiktoriańskiego kanonu wartości moralnych. Jej książka „The Roads to Modernity” mówi o etycznej dekadencji dzisiejszego świata. Czy mogłabym być jej wielbicielką, gdybym była feministką?

– Ja też szanuję wiktoriańskie wartości etyczne! – zapewnił Serenicki. – Każdego dnia od dziesiątej rano do szóstej po południu.

– Mówili mi, że lubisz sobie kpić ze wszystkiego. I że przy tym używasz różnych dziwactw językowych, gry słów, kalamburów, czy… czy tych, no… zapomniałam!

– Anagramów – podpowiedział Janek.

– Szczerze mówiąc… zapomniałam też co to są anagramy.

Wziął papierową serwetkę, skrobnął długopisem: „Jakub Bujak”, i rzekł:

– Spójrz. Imię jest tu anagramem nazwiska, trzeba tylko przestawić litery i sylaby.

Uśmiechnęła się pierwszy raz:

– Więc zdarza ci się nie świntuszyć grą słów?

– Ale rzadko. Świntuszyłem już jako gówniarz, pisałem kredą na tablicy różne dwuznaczne żarty, pamiętam jeden: „Sukces posuwania się garnizonowego tkwi w sprężystym kroku, a sukces posuwania garsonierowego tkwi w sprężystym kroczu”. „Pana Tadeusza” też recytowałem tak aluzyjnie, że nieomal porno:

„Kobieto, puchu marny, ty jesteś jak zdrowie,

Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie,

Kto zbadał puszcz litewskich przepastne krainy

Aż do samego środka, do jądra gęstwiny”…

Klasnęła kilka razy, tak się jej podobało:

– Trochę obsceniczne, ale świetne!

– Cieszę się, że i tym razem nie sprawiłem ci zawodu – rzekł Serenicki. – Jednak lubię też staropolskie rymowane gry słów, rymowanki o trochę trywialnych znaczeniach. Jak to:

„Siedziała na dębie

I dłubała w gębie,

A ludziska głupie

Myśleli, że w zębie”.

– Może być, nie zatkałam nosa i uszu.

– To był rym anonimowy. Staropolskie anonimowe zabawy rymami dają mi dużą radość. Posłuchaj:

„Czując w swym sercu wieszcze dreszcze,

Cudne twe dłonie jeszcze pieszczę.

Lśnił pięknie od tualet balet,

Najwięcej miał tam zalet walet”.

– Zgrabne! – przyznała. – Tylko nie brzmi zbytnio po staropolsku…

Teraz on zaklaskał:

– Brawo! Nadużyłem terminu „staropolski”, to są rymy dziewiętnastowieczne.

– Mówili mi, że kochasz nie staropolskie, lecz staroangielskie, zwłaszcza Szekspira.

– To prawda. Od dzisiaj głównie „Romea i Julię”, bez finałowego aktu. Pojmujesz, nadobna Klaro?

– Nie pojmuję! – fuknęła.

– Nie pojmując, skazujesz mnie na „Stracone zachody miłości”

– Dość tych głupstw!

– Chyba żebym, miast rezygnować, zdecydował się na „Poskromienie złośnicy”

– Przestań!

Lecz wcale nie chciała, by przestał, bo wówczas w środku dnia zgasłoby słońce i wchłonęłaby ją ciemność.


* * *

Europejski komunizm trzymał się dłużej niż faszyzm czy hitleryzm, jednak również okazał się „marnością nad marnościami”, jak prorokowała Biblia. Komuniści przez samą istotę i złą sławę swego systemu stali się kłopotliwi dla siebie samych, co ładnie ujmuje pewna poetycka strofa W. H. Audena:

„W przewidywaniu swym w zasadzie mieli rację,

Na wszelkie sytuacje tak przygotowani;

Niestety, sami byli swoją sytuacją”. *

System komunistyczny musiał tedy runąć prędzej czy później. Runął prędzej – A.D. 1989/1990. Wskutek przyczyn ekonomicznych, politycznych i psychologicznych. Politycznie musiał runąć, bo imperium sowieckie bankrutująco przegrało tzw. „wyścig zbrojeń” z Ameryką. Ekonomicznie musiał runąć nie tyle dlatego, że był gospodarczo niewydolny, ile dlatego, że nie dał rady się zreperować mimo szczerych chęci, które w Polsce okazali u schyłku PRL-u gensek Jaruzelski, premier Rakowski i minister Wilczek. Tzw. „reforma Rakowskiego i Wilczka” była nawet odważniejsza niż późniejsze reformy wodzów III RP w latach 90-ych XX wieku, jednak przyczyny psychologiczne skazywały na klęskę każdą reformę peerelowską. Wszystko tłumaczy żart o generale Jaruzelskim, który poprosił Pana Boga, by ten mu zjednał glorię męża opatrznościowego i reformatora, czyli miłość lub chociaż sympatię rodaków. Pan Bóg się zgodził: „- Dobrze, Wojtula, ty nigdy specjalnie nie szkodziłeś Kościołowi, więc pójdę ci na rękę – daję ci umiejętność chodzenia po wodzie. Kiedy twoi rodacy to zobaczą – zrozumieją, że jesteś wyniesiony”. Jaruzelski ucieszył się i ruszył ku Wiśle, aby sprawdzić otrzymaną zdolność. Gdy kroczył taflą rzeki koło mostu Poniatowskiego, zauważyli go siedzący przy brzegu wędkarze. Któryś splunął i rzekł bez krztyny szacunku: „- Zobaczcie, ten Jaruzel to nawet pływać, kurwa, nie potrafi!”. Żaden cud nie mógł już czerwonego systemu uratować.

I wówczas komuniści postanowili zagrać va banque: „uciec do przodu”. W zyskowny kapitalizm. Tę hazardową rozgrywkę przeprowadziła perfekcyjnie bezpieka generała Kiszczaka, mająca -dzięki „stanowi wojennemu” i radykalnej zmianie sztabu „Solidarności”- solidarnościową agenturę skupioną wokół Lecha Wałęsy (Kiszczak mówił jasno: „Głównym celem wprowadzenia «stanu wojennego» jest zmiana kierownictwa «Solidarności»”). Trik tzw. „transformacji ustrojowej”, która się dokonała przy Okrągłym Stole w 1989 roku, polegał m.in. na genialnym qui pro quo: solidarnościowi buntownicy okazali się socjalizującymi „wstecznikami” (bo związek zawodowy z natury rzeczy bal się antyproletariackiego „krwiożerczego kapitalizmu”), a „komuchy” okazały się prokapitalistycznymi reformatorami, czyli grabarzami systemu komunistycznego (gdyż pod stołem wynegocjowały z Wałęsowcami, Geremkowcami, Michnikowcami i Kuroniowcami łatwość grabienia infrastruktury przez nomenklaturę). Po latach tak opisze to qui pro quo Andrzej Gwiazda, solidarnościowy rywal Wałęsy, usunięty mackami bezpieki spod nóg „Lecha” jako kłoda zawadzająca nobliście przy budowaniu II „Solidarności”, tej zmierzającej do ugody, a nie do konfliktu:

„W Magdalence «nasi» doradcy zasugerowali, by władza zgodziła się na działalność «Solidarności» na poziomie zakładów pracy. Gen. Kiszczak przebił asem: «Albo Solidarność powstanie od razu z krajową czapą, albo wcale». Przebił asem i zgarnął całą pulę – to Kiszczak decydował jaką postać przyjmie «krajowa czapa». W kuluarach Okrągłego Stołu Rysiek Bugaj nieśmiało podjął temat pewnej liberalizacji podejścia do prywatnej własności «środków produkcji», czyli tolerowania prywatnych warsztatów i sklepów. Na to prominentny działacz PZPR w randze ministra, Wilczek, odpowiedział: «O czym wy tu mówicie? Wszystko sprzedamy, natychmiast wszystko sprzedamy». Naszych specjalistów z «Partii Umiarkowanego Poprawiania Komuny w Granicach Prawa» kompletnie zamurowało. System, który chcieli nakłaniać do drobnych ustępstw na rzecz wmontowywania elementów kapitalizmu, dla nich całkowicie nieoczekiwanie ogłosił zamiar radykalnego przejścia na «dziki kapitalizm» (…). Gdy nagle dotychczasowi komuniści ogłosili upadek komunizmu i niepodległość Polski, radykalni antykomuniści i niepodległościowcy zostali zaskoczeni tak samo jak umiarkowani reformatorzy. Jedni i drudzy nie znaleźli odpowiedzi, gdy przeciwnik nie tylko spełnił ich najśmielsze żądania, lecz nawet te żądania przebił (…) Role zostały odwrócone! Opozycyjna strona Okrągłego Stołu stanęła bezradna wobec antykomunizmu komunistów, oddając im całe pole decyzyjne”.

Cytowałem już (strona 193) dwie pierwsze zwrotki dytyrambu Andrzeja Mandaliana „Towarzyszom z bezpieczeństwa” (1953). Mówiły o zmęczeniu ubeckiego majora przesłuchiwaniem „leśnych bandytów” i „zaplutych karłów”- akowców. Bicie bowiem to duży fizyczny wysiłek. Zwłaszcza bicie patriotów. Więc zmęczony pracą major zasnął. I ktoś mu się przyśnił, jak Święty Mikołaj dziecku:

„Brnęła noc

przez serce,

przez rżyska,

kolejami się snuła

po torach,

i przyszedł towarzysz Dzierżyński

do towarzysza majora.

Z krzesła zrywając się,

patrząc

(przecież twarz tę od dziecka znałeś),

major stanął na baczność

i słów

nie potrafił znaleźć.

Barki zdrętwiałe ból ciął,

tętno waliło w skroniach.

– Towarzyszu Dzierżyński,

pozwólcie,

opowiem o nas.

Chyba chcecie wiedzieć

jak dzisiaj,

jakie sprawy

i jakie troski?

Zwyciężyliśmy, towarzyszu,

nową

budujemy Polskę!”.

Ten sam meldunek major mógł złożyć u schyłku roku 1989. Drugi raz zwyciężyli i zbudowali nową Polskę. Tamta nowa była czerwona (komunistyczna), zaś ta nowa była biała (antykomunistyczna). Lecz bez względu na barwy – budowniczowie byli pracownikami tej samej firmy konstruktorskiej. I tylko to się liczyło, tak z historycznego, jak i z finansowego punktu widzenia, jeśli pominąć punkt widzenia kabaretu.


* * *

Nie powinno się kopać leżących. Zwłaszcza gdy leżą w grobie. Tymczasem „kremlowskie media” i „kremlowskie partie” (Jedna Rosja i Sprawiedliwa Rosja) każdego wrześniowego dnia 2007 bezlitośnie kopały półmartwą opozycję antyputinowską, trwała już bowiem kampania wyborcza przed grudniową elekcją do parlamentu. To samo działo się w niedzielę ostatniego dnia miesiąca (30 września 2007), na wielkim mityngu putinowskiej partii. Jedna Rosja chóralnie wyklinała trupa zwanego opozycją. Ale ta przygrywka nudziła wszystkich uczestników partyjnego zjazdu, delegatów ze wszystkich rubieży Federacji Rosyjskiej, wszyscy bowiem czekali aż wystąpi „gość honorowy”, sam boski Władimir Władimirowicz Putin, który zaszczycił zjazd. Gdy wreszcie Putin stanął przy mównicy, zrobiło się cicho ciszą bezszmerową, zupełnie inną niż wcześniejsze chwile skupienia delegatów. Nie powiedział niczego nowego. Stwierdził, że Rosja pięknieje i mocarnieje, gospodarka kwitnie, ludziom żyje się lepiej, więc trzeba uniemożliwić jakiejkolwiek opozycji krzywdzenie Rosji. Sprecyzował metodę potencjalnego krzywdzenia: byłaby to reaktywacja systemu korupcyjno-oligarchicznego, renesans samowoli oligarchów. Wyraził pogląd, że „system bazujący na kłamstwie” zniszczyłby społeczeństwu aktualny dobrobyt i jeszcze bardziej świetlaną przyszłość. Aby ta świetlana przyszłość stała się ciałem, w wyborach musi zwyciężyć Jedna Rosja. Huknęły rzęsiste brawa. Gdy przypomniał, że „dziś przeciwstawiają się Kremlowi ci sami ludzie, którzy kilkanaście lat temu spowodowali rozpad ZSRR”- sala zawyła wrogo, żądając kary śmierci dla „swołoczy”. Uśmiechnął się, zrobił palcami literę V, życzył zebranym sukcesu i wrócił na swoje miejsce, głuchnąc od aplauzu zbiorowego.

Po Putinie „ambonę” zajął przewodniczący Dumy i przewodniczący JedRo, Boris Wiacziesławowicz Gryzłow, imponujący szlachetną sylwetką i wąsatą fizjonomią arystokraty z Sankt Petersburga Romanowów. Mówił długo, rozwlekle i nudnie, właściwie czytał referat sprawozdawczy. Zaprojektowany na Kremlu thriller rozpoczął się wtedy, gdy Gryzłow opuścił mównicę. Stanęła na niej Jelena Łapszyna, prosta tkaczka „piątej kategorii”, z Obwodu Uljanowskiego. Jej głos wibrował, kiedy wygarnęła prezydentowi po proletariacku:

– Władimirze Władimirowiczu, tak nie wolno!!… Nie wolno wam! My wam wierzymy, że w Rosji dalej może być dobrze, ale my swoje wiemy! Wiemy, że będzie dobrze tylko wówczas, kiedy wy, Władimirze Władimirowiczu, będziecie dalej rządzić Rosją! A wy co?! Zasłaniacie się prawem, mówiąc, że prawo nie zezwala trzeciej kadencji! Co jest ważniejsze, Władimirze Władimirowiczu – opinia całego narodu, który was kocha i nie wyobraża sobie waszego odejścia, czy jakieś tam prawo?! Zresztą prawo to przecież techniczny problem, prawo można zmienić!… Ludzie, błagam was wszystkich, tylu was tutaj siedzi mądrych obywateli – wymyślcie coś, żeby Władimir Władimirowicz Putin, prezydent nasz kochany, dalej mógł być prezydentem!

Po tkaczce przemawiał paraolimpijczyk, który też błagał prezydenta, w imieniu wszystkich sportowców. Kolejny mówca, dziennikarz, żądał, by Putin wstąpił do JedRo i został partyjnym bossem. Następnie zabrał głos rektor uczelni z Samary, proponując inne rozwiązanie: bezpartyjny prezydent kandyduje do Dumy na czele listy wyborczej JedRo, by zwyciężywszy zostać premierem nowego rządu. Dalszych mówców nie było, sala wstrzymała oddech. Gryzłow spojrzał ku prezydentowi:

– Władimirze Władimirowiczu… proszę się ustosunkować…

Putin podniósł się, obciągnął garnitur, godnym krokiem ruszył do mównicy, wsparł dłonie na jej krawędziach, spojrzał delegatom prosto w „głaza”, i rzekł:

– Drodzy przyjaciele! Chociaż byłem jednym z inicjatorów założenia waszej partii, lecz chcę pozostać bezpartyjnym, jak większość obywateli naszego kraju. Nie zmienię więc mego statusu człowieka bezpartyjnego, ale wdzięcznym sercem przyjmuję propozycję zajęcia pierwszego miejsca na liście wyborczej Jednej Rosji. Myślę też, że koncepcja, bym został premierem kiedy upłynie druga kadencja mojej prezydentury, to koncepcja realistyczna, dobra. Aby kraj mógł dalej rozwijać się, kolejnym prezydentem musi zostać człowiek bezwzględnie uczciwy, człowiek utalentowany, energiczny i skuteczny. Z takim człowiekiem będę chciał współpracować jako szef rządu. I sądzę, przyjaciele, że bez trudu znajdziemy takiego człowieka. Cały ten plan uda się wszelako zrealizować tylko wówczas, gdy Jedna Rosja odniesie w wyborach przekonujące zwycięstwo. Ku temu musicie więc dążyć, a ja ze wszystkich sił będę was wspomagał, obiecuję.

Cała sala wstała i rozpoczęła huczną „standing ovation”, trwającą bite pół godziny; sam Stalin mógłby być zazdrosny o taką długość aplauzu. Tego wieczoru i nazajutrz wszystkie media świata dały deklarację Putina jako sensacyjny „front-news”. Listę wyborczą Jednej Rosji otwierało nazwisko prezydenta, za nim figurował Gryzło w, trzecie miejsce „połucził” minister do spraw sytuacji nadzwyczajnych, Siergiej Szojgu, wyprzedzając dwie damy: mistrzynię olimpijską, Swietlane Żurowa, i gubernatorkę Petersburga, Walientinę Matwijenko.

Kilka dni później na instruktażowe zebranie klubu parlamentarnego Jednej Rosji pofatygował się założyciel tej partii, Władisław Surkow, przekazując twardą dyrektywę Kremla:

– Chcecie promować partię i jej kandydatów?!… Zapomnijcie o tym! Promujemy tylko jednego kandydata, pierwszego z listy, który jak lokomotywa pociągnie całą listę, całą partię, i reklamujemy tylko „plan Putina”, nic więcej! Zrozumiano?

Wykład „szarej eminencji Kremla” dla członków klubu był tajny, lecz przeciekł do mediów. Szczątkowa opozycja podniosła rytualny wrzask, piętnując „putinokrację”, „kleptokrację”, „feudalizację”, „samodzierżawie” i „mafię FSB”, lecz JedRo nic sobie z tego nie robiła, a na prezydium partyjnym Gryzłow perswadował bez osłonek:

– Pamiętajmy, że wybory do Dumy to swoisty plebiscyt, referendum poparcia dla prezydenta Władimira Putina. Liczy się tylko jego zwycięstwo, które da triumf całej partii, i tylko realizacja jego planu!

Gwoli maksymalnego uwznioślenia półboga oficjalna strona internetowa Jednej Rosji zamieściła apel posła Abduła-Hakimy Sułtygowa, by zwołać Obywatelski Sobór Narodu Rosyjskiego, który przyzna Putinowi status „Ojca Narodu”…


* * *

Człowiek staje się całkowicie pełnoletni w momencie kiedy rozumie, że cztery najgłupsze słowa w leksykonie to „niemożliwe”, „zawsze”, „nigdy” i „tylko”. Właśnie z tego powodu mnóstwo ludzi dojrzewa dopiero wtedy, kiedy ukochane osoby, które przysięgały wieczną miłość („chcę tylko ciebie”, „będę cię kochać zawsze”, „nigdy cię nie opuszczę”, itp.). doznają raptownej zmiany upodobań, preferencji tudzież gustów, i mówią „pa-pa!”, bo teraz komuś innemu chcą szeptać „tylko”, „na zawsze”, itp. Ale nie każdy przeżywa takie miłosne rozczarowania, stąd reszta osobników dojrzewa pod wpływem innych wstrząsów. Sporo ludzi na całym świecie (a głównie na Starym Kontynencie) dojrzało wskutek raptownego upadku komunizmu, bo milionom się wydawało, że komunizm nie upadnie nigdy. Nad Wisłą to „nigdy” utraciło rację bytu po upływie 44 lat. I pchnęło Mariusza Bochenka do zadania Denisowi Dutowi pytania oczywistego:

– Co teraz?

– Jak to: co teraz? Nic, pracujemy dalej.

– Tak samo?

– Właściwie tak samo.

– Mamy dalej dokopywać komunizmowi?!… – zdumiał się „Zecer”.

– Chwilowo nie, ale za kilka lat komuna demokratycznie powróci, odzyska władzę w kraju, chopie, i odzyska mir społeczny jako czerwonka demokratyczno-kapitalistyczna.

– Chyba ci odbiło, facet! – krzyknął Mariusz.

– Zakład?…

– Proszę bardzo. O co?

– Kto przegra, ten będzie musiał wypić pełen kubek własnego moczu. To patent karaibski, chopie.

– Stoi! Za ile lat?

– Góra pięć.

– Demokratycznie, w wyborach powszechnych?

– Tak, dzięki ogólnonarodowemu głosowaniu, dzięki urnom.

– Stoi, frajerku, daj grabę!

Uścisnęli sobie dłonie, Denis przeciął uścisk drugą dłonią, a Mariusz zapytał:

– Czemu jesteś taki pewien ich powrotu do żłobu?

– Przekonał mnie pan pułkownik…

– Jaki pułkownik?

– Miecio Heldbaum – rzekł Dut. – Wyklarował mi to precyzyjnie. Wolę wierzyć jemu, niż tym wszystkim mędrkom, co piszczą dzisiaj, że komuna znalazła się na śmietniku historii. Jako idea czy ideologia – tak, leży na śmietniku historii. Ale komuchy, bezpieczniacy, pezetpeerowcy i ich wychowankowie, wrócą.

– Przecież padli niby bure suki, naród ich nie znosi, więc dlaczego miałby przywrócić im władzę?

– Dlatego, chopie, że teraz zapanuje w Polsce „dziki kapitalizm”, a wiesz co to oznacza? Że miliony ludzi zostaną błyskawicznie puszczone z torbami, przestaną mieć na papu, nie mówiąc już o książkach, wczasach czy innych przyjemnościach. Będą miliony bezrobotnych, miliony ledwo wiążących koniec z końcem. I miliony zepchniętych poniżej swego dotychczasowego statusu, czyli miliony spauperyzowanych, klnących, płaczących, złorzeczących nowym władzom, wreszcie tęskniących za komuną, bo kiedy panowała komuna, to „czy się stało, czy leżało, dwa patole się brało” i wszyscy byli równo udupieni, a teraz legion „dzianych”, bardzo „dzianych” i cholernie „dzianych” będzie kłuł wzrok rzeszy gołodupców. I gołodupcy zagłosują na komunę, chopie, to jest pewnik. A oto drugi pewnik: przez najbliższych dziesięć-dwadzieścia lat w kraju będzie wirowała karuzela ministrów „czerwonych”, „ różowych” i „białych”, którzy się będą wymieniać przy korycie i wzajemnie masakrować rozmaitymi oskarżeniami, prowokacjami, aferami, skandalami, plus jeszcze archiwami bezpieki, gdyż cztery piąte figur ma życiorysy upaćkane tajną kolaboracją z bezpieką. Musimy przeczekać cały ten cyrk, tę rzeźnię narodową, tę dziką wirówkę, chopie.

– Tutaj przeczekać?

– Tak, a co?

– A to, że teraz nasi będą wracać stąd do kraju! – zdenerwował się „Zecer”. - Wróci młoda i średnia emigracja, i część starej, więc dla kogo będziemy tu pisać, dla Szkotów, kurwa?!

– Grubo się, chopie, mylisz, i sam to wkrótce zobaczysz. Repatriuje się bardzo niewielu, a z kraju zacznie przybywać bardzo wielu, bo powszechna nędza i bezrobocie zaczną wypychać ludzi masowo. Póki tutejsza pensja będzie dziesięć razy wyższa od krajowej, my będziemy mieli dla kogo pracować tutaj. To się długo nie zmieni.

– Kilkanaście lat?! – jęknął Mariusz.

– Trudno powiedzieć ile. Po kilku latach założymy w kraju filię, krajową mutację „Gza Patriotycznego”, ale do definitywnej gry wejdziemy nie wcześniej niż wówczas, gdy rąbanina krajowa wytraci impet i da się zbudować tam silną strukturę na zgliszczach wielu partii i partyjek, które spłoną.

– Czyli dziesięć, piętnaście, może dwadzieścia lat cholernego chaosu!… – westchnął Bochenek. – Jak ten biedny naród to wytrzyma?

– Ten naród, chopie, wytrzymywał już nie takie powietrzne trąby. A dlaczego? Bo ma swój patent na wytrzymywanie. Patent z wicu o półliterku.

– Nie znam tego kawału – burknął „Zecer”.

„Co prawda aktualnie przeżywamy chaos, ale za kwadrans Heniek przyniesie pół litra”. Takie są polskie terapie.

– Takie, owszem, są. Lecz jak pomyślę, że to tyle potrwa ile mówiłeś, Denis…

– Też chciałbym się mylić, chciałbym, by to trwało krótko, jednak wojny domowe rzadko trwają krótko.

Rozemocjonowany Bochenek, który cały czas stał, teraz usiadł, jakby go przygniotła perspektywa kilkunastoletniej emigracji. Długą chwilę głęboko oddychał i milczał, aż wreszcie spytał:

– Kogo zaczniemy wyśmiewać od następnego numeru?

– Autorytety moralne Trzeciej Rzeczypospolitej, chopie – objaśnił go Denis. – Już się puszą. Już ewangelizują lud słowotokiem, głównie różowym, na wzór Kuronia, Geremka i Michnika. Przyjrzyjmy się przeszłości sławnych reżyserów, aktorów, plastyków, publicystów i zwłaszcza literatów. Ci, którzy jeszcze żyją, będą grali błogosławionych świętoszków, zaś my będziemy leczyć ich ciężką amnezję wspominkami-cytatami o ich prokomuszych prysiudach i lansadach. Lista jest obszerna, aż trudno uwierzyć. Brandysowie, Międzyrzecki, Szczypiorski, Słomczyński, Bocheński Jacuś, Ficowski, Konwicki, Kobyliński, Szymborska, Rymkiewicz, Stiller, Mrożek, Marianowicz, Drawicz, Tazbir, Miłosz, Łapicki, Śmiałowski, Szczepański, Kieniewicz, Kołakowski, Lem, Brzechwa, Wajda i stu innych – prawdziwy gwiazdozbiór. Mam już worek pikantnych cytatów, i niektóre mnie samego bulwersują, bo nie przypuszczałem, że taki Jacek Trznadel, który skompromitował to bractwo książką „Hańba domowa”, również ma sumienie niezbyt czyste, stalinizował piórem za młodu. Kiedy ukaże się wielka antologia tych grzechów elity salonowej, powinna nosić tytuł: „Liber lizusorum”. Ludzie będą przecierać kwadratowy wzrok czytając prostalinowskie dupolizactwo Szymborskiej. Albo rymy Różewicza, chopie, mam tu fragment, spójrz:

„Czas który idzie jest piękniejszy

ludzie nie będą umierali jak larwy

komunizm ludzi podniesie

obmyje z czasów pogardy”.

Słuchając tego rodzaju cytatów, „Zecer” czuł się lepiej. Działały jak morfina. Jeżeli bowiem wielcy twórcy tak się świnią…


* * *

21 października 2007 roku Polska wybierała nowy parlament. Przy okazji wybrała nową władzę, usuwając od rządzenia antyrosyjską partię braci Kaczyńskich. Zwycięzcy wyborów (PO i PSL) bezzwłocznie zadeklarowali swoją sympatię dla Kremla: wicepremier Pawlak sugerował ułatwianie rosyjskim firmom naftowo-gazowym polskich inwestycji, a premier Tusk obiecał, że Polska przestanie swym wetem blokować współpracę między Rosją i Unią Europejską, jak również wycofa swój sprzeciw wobec wejścia Rosji do WTO (Światowej Organizacji Handlu) tudzież innych gospodarczych gremiów cywilizacji zachodniej. Hasłem nowych władz będzie Miłość! – tak zapewnił Tusk w swym pierwszym przemówieniu po zwycięstwie parlamentarnym. Gdy generał Kudrimow usłyszał to z telewizora, przypomniał sobie scenę, którą mu kiedyś ironicznie relacjonowano jako pikantny cymesik – scenę posiedzenia rosyjskiego rządu dyskutującego o dalekosiężnych państwowych projektach. Putin spytał wówczas: „- Co jest dla nas najważniejsze?”. Zrobiło się cicho. Ciszę przerwał minister obrony, były dygnitarz KGB i FSB, generał-lejtnant Siergiej Iwanow, mówiąc przez zaciśnięte zęby: „- Miłość!”.

Wasia odczuwał w swym życiu miłość właściwie co dzień. Dawkowanie było rozmaite każdego dnia, ale tę miłość cechowała stałość, czyli wierność. Wierność, która sprawiała Kudrimowowi pewien ból, gdyż wolałby kochać inną, „Putinkę” (produkowaną od 2003 roku i szalenie popularną), jednak nie umiał przemóc nałogu – „Stoliczna” smakowała mu bardziej, wskutek długotrwałego wdrożenia. Lecz kiedy operacja „Wybory Pol- 2007” zakończyła się sukcesem nad Wisłą – stwierdził, że musi „Putinką” wznieść biurowy toast, a miłość swego życia, „Stoliczną”, golnie sobie wieczorkiem, wewnątrz własnego mieszkanka, nosząc kapcie, spodnie od dresu i ulubiony sweter, nieważne, że trochę dziurawy. Ledwie tak zdecydował, gdy wezwano go „na dywanik” szefa, gdzie ten szef, Michaił Fradkow, złożył mu gratulacje:

– Dobrze się spisałeś, Wasiliju, u Polacziszków. Oni pewnie liczą, ci nowi, że włażąc nam z marszu w tyłek, otrzymają coś dla równowagi, jakieś całusy, gesty wzajemności, zniesienie embarga…

– I to niejednego embarga – przytaknął Kudrimow. – Mięso, wędliny, podroby to pierwsza sprawa, ale drugie embargo obejmuje produkty rolne, znaczy warzywa i owoce, które również chcieliby nam sprzedawać. Oba embarga były karą dla Bliźniaków, więc teraz trzeba będzie…

– Pewnie będzie trzeba, ale nie my będziemy decydować, tylko Kreml. Jak stamtąd przyjdzie rozkaz, zniesiemy lub zawiesimy embargo. Nie od razu każde, wpierw jedno, później drugie.

– A co z ropą naftową? – spytał Kudrimow.

– Jaką ropą? Przecież sprzedajemy im ropę, są długoletnie handlowe umowy.

– Tak, ale kiedy Polacziszki wykołowały nasz Łukoil, kupując litewską rafinerię Możejki, odcięliśmy tam dopływ ropy zupełnie. Pod pretekstem, że rurociąg się zepsuł.

– Bardzo sprytne, cała Europa serdecznie się śmiała! – syknął Fradkow. – Rurociąg jest czyj?

– Transnieftu. Transnieft ogłosił, że bezterminowo odracza naprawę, bo rurociąg jest kompletnie zużyty, trzeba zbyt kosztownej reperacji.

– I co? W czym problem?

– W tym, iż rurociąg prowadzący do Możejek transportował też ropę dla Łotwy i Estonii. Więc teraz Łotwa, Litwa i Estonia muszą przywozić sobie ropę tankowcami, no to warczą gdzie mogą.

– Gówno mogą, Europa im nie pomoże, dba o własną dupę, Wasiliju. Zresztą to nie nasza sprawa, tylko sprawa ministra energetyki. A minister Christienko bez decyzji Kremla nie kiwnie palcem. Każdy, kto nie rozumie, że nafta to nie żadna energia, tylko broń polityczna, jest idiotą. Warszawa dobrze wie, że rurociąg bałtycki, który ich omija, to fragment politycznej gry.

– Oni liczą, że to jedynie fragment szantażu, i że można jeszcze cofnąć tę decyzję.

– To się przeliczą!

– A jak będą chcieli negocjować wejście do inwestycji?

– Powiedz to prezydentowi, nie moja broszka! – zezłościł się Fradkow. – Właściwie czemu zawracasz mi tą naftą głowę?

– Bo Polacziszki chcą mieć transakcję wiązaną – uprecyzyjnił Wasia. – Wycofują wszystkie weta antyrosyjskie, lecz pragną zniesienia każdego embarga i zaopatrywania Możejek rurociągiem Transnieftu.

– Dałeś im takie obietnice?!… – ryknął Fradkow.

– Nie dawałem obietnic, ale musiałem czymś czarować, robiłem nadzieje dla…

– To teraz lej im naftę własnym fiutem, kurwa, bo póki Władimir Władimirowicz nie da sygnału, nic nie zrobimy, czy to jasne, Kudrimow?!

– Tak, toczno!… – odrzekł po wojskowemu generał-lejtnant Wasilij Stiepanowicz Kudrimow.

Wieczorem upił się, ale kiepsko spał – dręczyły go koszmary. Twarze ludzi, do których strzelał. Rozchylali sine wargi, pytając, lecz nie słyszał niczego. Wstał gdy ledwie świtało za oknem, ubrał się i wyszedł na miasto, puste jak pustynia. Plac Czerwony przemierzały patrole dwójkowe milicjantów. Wokół wież Kremla snuły się szarawe opary mgły. Gdzieś ze wspomnień dobiegły Wasię słowa piosenki śpiewanej przy ognisku dawno temu, wówczas, kiedy życie było proste jak wycior:

„Bierieg radnoj

Czierniejet za karmoj,

Tiomnaja nocz',

Da wietier sztarmawoj.

Da szalanda, da parus,

Da wiernyj puliemiot.

Chłopcy partizany

Wiernulis' w pachod”.

* * *

Stół zalegała bogata martwa natura, pełna szkła, porcelany, wędlin, galaret i owoców. Jasny półmrok dawały dwa sześcioramienne świeczniki stojące na blacie; czuło się intensywną woń płonących aromatycznych świec. Serenicki oniemiał:

– Kobietę winien pan raczyć taką buduarową pompą, pułkowniku, a nie swojego wyrobnika, marionetkę…

– Coraz głośniejszego edytora, szanowanego biznesmena, fartownego giełdziarza, dużą figurę! – rzucił komplementami Tiomkin. – Czym się teraz trudzicie z Klarą? Prócz uprawiania seksu, darogije riebiata?

– Tłoczymy „Od białego caratu do czerwonego”, siedem tomów.

– Nie znam.

– Autorem jest Polak Kucharzewski.

– To przedruk?

– Tak, ale zmodernizowaliśmy dawną edycję, dodaliśmy analityczny wstęp, ikonografię, indeksy, te rzeczy.

– Siadajmy, trzeba pić i jeść… Ta świecowa kolacja to uczta pożegnalna. Zostałem odwołany, będę teraz pracował jako attache w Dubaju.

– Czemu pana odwołano?

– Dlatego, że przydziały „rezydentur” nie są dożywotnie. I tak pracowałem tu długo, według mojej centrali – za długo. Widzimy się ostatni raz, gaspadin Serenicki.

– Kto będzie pańskim następcą?

– Major Gruszka, ale to dla ciebie bez znaczenia, „Szekspir”, bo odtąd działasz już na własny rachunek, nie musisz się meldować, chyba że będziesz wzywał awaryjnie. Przed tobą wielki sen, długie lata całkowitego spokoju. Rób karierę edytorską i scjentyczną, pisz prace językoznawcze, płódź dzieci, podróżuj, praktykuj co chcesz, twoja sprawa. Nie będzie ingerencji z naszej strony, chyba że zrobisz gdzieś piekielne głupstwo.

– To już mam za sobą, grzybki mnie wrobiły!… – westchnął Janek.

– Nie dramatyzuj! – prychnął Tiomkin. – Wytłumacz sobie, że taki był kaprys losu, życie tak chciało. Życie to schody. Kiedyś docierasz na piętro i widzisz korytarz, gdzie jest pełno drzwi od wielu pokojów. Trzeba któreś wybrać, nie można tkwić ciągle na schodach, bo szybko się okaże, iż schody prowadzą w dół. Twoje prowadzą do góry.

„Życie to schody”… - uśmiechnął się Janek. – Bardzo ciekawa metafora, lecz wolę szekspirowską. „Świat to teatr”, mówi szekspirowski szlachcic Jakub, a świat tajnych służb to zupa makbetowskich wiedźm, zacytuję panu:

„Bagnistego węża szczęka,

Niech w ukropie tym rozmięka,

Żabie oko, łapki jeża,

Psi pysk i puch nietoperza,

Żądło żmii, łeb jaszczurzy,

Sowi lot i ogon szczurzy,

Niech to wszystko się na kupie

Warzy w tej piekielnej zupie!” *.

– Szekspir pichcił tę samą zupkę, pracując jako tajny agent, więc was również powinno to rajcować, Serenicki…

– O czym pan gada, pułkowniku?!… – zdumiał się miłośnik Szekspira. – Szekspir nie był szpiegiem, znam bardzo dobrze jego żywot!

– Nikt nie zna bardzo dobrze jego życiorysu, nie wiadomo nawet kto pisał jego sztuki, Bacon, Marlowe, de Vere, Stanley, Neville, Florio czy jeszcze inni, może nawet baba, Mary Sidney Herbert…

– Strasznie się pan obkuł! Po co?

– Zwykła ciekawość, przeczytałem fragmenty nieukończonego dziełka na temat intensywnej szpiegowskiej działalności Szekspira, „The Shakespeare Conspiracy”

– Nie ma takiej książki, pułkowniku, znam całą współczesną literaturę szekspirologiczną! – przerwał mu Janek.

– Wy znacie literaturę drukowaną, gaspadin Serenicki, a mnie udostępniono fragmenty pracy dopiero pisanej przez dwóch historyków, Grahama Philipsa i Martina Keatmana. To się znajdzie na rynku nie wcześniej niż za dwa lata, panowie się rozkręcają…

– Kto panu udostępnił?

– Koledzy z branży, mam dużo kolegów wszędzie…

– I co ci dwaj tam piszą?

– Że Szekspir był kilkanaście lat agentem elżbietańskiej Secret Service, podwładnym brytyjskiego superszpiega, Anthony'ego Mundaya. Jako William Hall jeździł po Europie, szpiegując i wożąc tajne listy. Gdy tylko wrócił z Danii, spłodził „Hamleta”. Oni mieli manię brania sobie familijnych pseudonimów. Munday jako szpieg nosił nazwisko Grimes, bo jego chrzestny nazywał się Grimes. A córka Szekspira wyszła za Johna Halla ze Stratfordu, stąd wziął się ów William Hall. Philips i Keatman twierdzą, że konspirującego Szekspira otruto wskutek szpiegowskich porachunków. To, iż umarł w męczarniach, jest faktem.

– Tak, to prawda, wił się z bólu – rzekł Serenicki.

– Czasy się zmieniają, a metody nie – pokiwał głową Tiomkin. – Dzisiaj nowoczesne trucizny są znowu rytualnym elementem gry tajnych służb. Otruliśmy w Monachium szefa ukraińskich nacjonalistów, Banderę, i trujemy wielu innych…

– Pan mnie straszy, pułkowniku?

– Ani mi to przez myśl nie przeszło! To była dygresja szekspirologiczna. Teraz będzie druga dygresja. Czy wiecie, że wśród prawie dziewięciuset filmów szekspirowskich prawie trzysta to inscenizacje „Hamleta”, i że spośród tych trzystu krytyka światowa za najlepszy uważa film rosyjski? A Rosjanie mówią, że „Hamlet” to sztuka rosyjska, bo bezbłędnie oddaje rosyjską duszę.

– Pańskiej duszy chyba nie bardzo… – skrzywił się ironicznie Serenicki.

– Bo moja matka była Gruzinką, drogi „Szekspirze”, jest ze mnie półkrwi Rus.

– Ten kryptonim wymyślił mi pan?

– Tak, chciałem wam zrobić przyjemność.

– Wolę inny.

– Jaki?

– Jednoliterowy – „Y”, igrek, przedostatnią literę łacińskiego alfabetu.

– Czemu?

– Bo ma kształt procy, a biblijny Dawid procą pokonał Goliata.

– To nie była taka proca, gaspadin Serenicki.

– Wiem, machali nad głowami szmatą lub skórką z kamieniem, ale w kulturze europejskiej proca to Y.

– A kto jest dla was Goliatem?

– „Solidarność”. Wykończyli mojego starego, pułkowniku.

– Wiem. Napijmy się ku pamięci waszego ojca, gaspadin „Y”!


* * *

Wśród polityków właściwie nie ma ludzi niewierzących, zważywszy, iż każdy polityk głęboko wierzy w swoją predyspozycję do rządzenia masami ludzkimi, czyli społecznością. Tymczasem wiara części owych mas jest skoncentrowana na Istocie Wyższej, Niebiańskiej, co polityk też musi uwzględniać. Dlatego prezydent Putin, każdego październikowego dnia 2007 agitujący jakąś grupę lokalną lub branżową za Jedną Rosją, miewał częste spotkania (również mszalne) z duchowieństwem, głównie z Patriarchatem Moskiewskim Cerkwii Prawosławnej, lecz nie omijał i duchowieństwa muzułmańskiego. Ta intensywna kampania zostawiała mu niewiele wolnych chwil na spotkania prywatne, jednak znalazł dwie sobotnie godziny dla Lieonida Szudrina. Szudrin kolejny raz został wpuszczony do prywatnej daczy numer 1.

– Prosiliście o spotkanie, Lieonidzie Konstantinowiczu, pono macie jakąś sprawę dużej ważności – przywitał go Putin. – Słucham was.

– Niepokoją mnie, panie prezydencie, dwie sprawy. Jedna ważna, druga bardzo ważna. Ta pierwsza to represje, którymi nasz rząd chce zniszczyć przedstawicielstwa British Council w naszym kraju.

– Skąd o tym wiecie?

– Mam dobre uszy, panie prezydencie, a jako członek „loży” mam okazję słyszeć dużo. Boję się, że likwidowanie biur British Council i eliminowanie z eteru „Głosu Ameryki” oraz BBC, brytyjskiej rozgłośni, która cieszy się legendarną sławą na całym świecie, wywoła na całym świecie niepotrzebny antyrosyjski szum…

– Nie demonizujcie, Lieonidzie Konstantinowiczu! – przerwał mu Putin, machając lekceważąco ręką. – Te rozgłośnie będą zagłuszane do wyborów, może ciut dłużej, kilka tygodni, góra kilka miesięcy. Natomiast jeśli idzie o British Council… Może zlikwidujemy tylko część jej delegatur, te prowincjonalne, zaś moskiewską centralę zostawimy. Ławrow prowadzi z Londynem dialog w tej kwestii, chcemy wynegocjować jakiś kompromis dla rozwiązania tego problemu. Gówno nas obchodzi czy będzie to sprawiedliwe, czy nie. A ta druga wasza wątpliwość, ta ważniejsza?

– Tyczy pańskiego elekcyjnego zaangażowania, panie prezydencie – rzekł Szudrin. – Wsparł się pan całym ciałem na JedRo, co oznacza, że kiedy Jedna Rosja zwycięży i uczyni pana premierem, będzie pan stał na jednej nodze. W takiej pozycji łatwo stracić równowagę, gdy ktoś trąci…

Putin wzruszył ramieniem:

– Surkow, kiedy sześć lat temu zakładał Jedną Rosję, mówił mi coś podobnego. Więc założyliśmy drugą partię kremlowską, Sprawiedliwą Rosję, dla równowagi. Jedna centrowa, druga lewicowa, słowem balans.

– Nie ma tu żadnego balansu, panie prezydencie. Sprawiedliwa Rosja, która miała odbierać głosy komunistom Ziuganowa, jest tak słaba, ma tak kiepskie poparcie elektoratu, że to nawet nie szczudło czy patyk dla zachowania równowagi, lecz słomka, jakby jej nie było. Potrzebuje pan drugiej nogi!

– Bo co? Czego tu się bać? Ludzie JedRo są mi fanatycznie oddani, ze świecą szukać wierniejszych psów. Będą sprawną „maszynką do glosowania” w Dumie.

Kąciki warg Szudrina wykrzywił uśmieszek.

– Co was tak śmieszy, cholera?! – szczeknął Putin.

– Panie prezydencie, ja jestem historykiem, więc wesprę się przykładem historycznym. Robespierre miał we francuskim zgromadzeniu bezbłędną „maszynkę do głosowania”, przez kilka lat Konwent unosił ręce tak, jak chciał „Nieprzekupny”. A któregoś dnia, latem roku 1794, te rączki „wiernych psów” zagłosowały mu wbrew. Został demokratycznie obalony i stracony szybciutko. Miał, oczywiście, swoją partię, jakobinów, lecz ci zawiedli, nie umieli nawet poderwać dzielnicowych Sekcji Komuny dla obrony Robespierre'a. Brakowało mu silnej drugiej nogi, by zrównoważyć wrogów. Czy inaczej: brakowało mu rottweilerów, które mogłyby skutecznie szachować wrogów, fałszywych sprzymierzeńców, zbyt miękkich przyjaciół, i rzucić się do gardła każdemu ryjącemu pod wodzem.

– Mam w ręku całe FSB! – szepnął Putin.

– Być może całe FSB uważa, że ma pana w ręku… – odszepnął Lieonid.

– To nonsens!

– To matematyka, panie prezydencie. Sześć tysięcy „siłowików” vel „czekistów”, ludzi GRU, KGB i FSB, objęło dzięki panu czołowe pozycje we wszelkich władzach Federacji, rządowych, bankowych, handlowych, centralnych i regionalnych. Formalnie to sześć tysięcy wdzięcznych panu janczarów, wiernych Putinowców. Ale wdzięczność nie jest u ludzi cechą fizjologiczną, a jako cechę polityczną wyśmiewał ją już Machiavelli. Sześć tysięcy ludzi versus jeden człowiek, chociaż car…

Zapadło milczenie.

Równo miesiąc po tym milczeniu huknął grzmot, który członkowie „loży «Put'»” przezwą później „gambitem Szudrina”: zjazd wszechrosyjski. Dnia 15 listopada roku 2007 do Tweru zjechało 900 delegatów z 84 regionów Federacji Rosyjskiej. Przywieźli 30 milionów podpisów wielbicieli Putina (zebranych w trakcie masowych proputinowskich mityngów zwanych „putingami”), utworzyli „spontanicznie” Ruch Społeczny „Za Putina”, i wezwali prezydenta, by został dożywotnim „liderem narodu”. Równocześnie jasno ostrzegli Jedną Rosję, że będą ją twardo kontrolować, stanowiąc „alternatywny instrument nacisku”. Fala „putingów” wzrosła od tej pory gwałtownie, a kilkudziesięciotysięczny moskiewski wiec prokremlowskiej młodzieżówki Nasi był kolejnym medialnym wydarzeniem dnia. Przy okazji tego wiecu utworzono jeszcze jeden proputinowski masowy ruch – Miszki (Niedźwiadki) – żeby kilkuletnie dzieci mogły hołdować cara w zorganizowany sposób, czyli „spontanicznie”. Pisk konającej opozycji, że kiedyś to się zwało Pionierzy Stalina i Hitlerjugend, został zagłuszony przez skandujący radośnie tłum.

A jesień była ładna, niezbyt mroźna, lekki wczesnozimowy śnieg nadawał światu dziewiczy wygląd.


* * *

Dla Mariusza Bochenka, redaktora-dyrektora „Gza Patriotycznego”, lato 1992 układało się jak w dwóch tangach kapeli Pudelsi. „Czerwone tango” tego bandu zaczyna się od słów:

„Nad kołchozem czarne chmury wiszą,

Idzie Wania z pijaniutkim Griszą”.

Nad właśnie utworzonym azjatyckim kołchozem Wspólnoty Niepodległych Państw, spadkobiercą ZSRR, wisiały czarne chmury (superinflacja, superstagnacja, superkorupcja, superbandytyzm itd.), a władzę nad dopiero co utworzoną superFederacją Rosyjską (jedno i drugie grudzień 1991) sprawował superalkoholik Boris Jelcyn, piosenkowy Grisza. Etatowi satyrycy „Gza Patriotycznego” mieli ciągłe, bardzo rajcujące używanie. Z kolei w „Tangu libido” Pudelsów figuruje taki smaczny passus o miłości:

„Zachowaj serce dla kolegi,

A dla mnie zostaw tylko biust”.

Swoim zwyczajem „Zecer” wciąż nie angażował do związków z płcią odmienną serca, a jedynie swój ponadnormatywny organ płciowy, tedy niewieście serduszka mniej go interesowały aniżeli bufory stroju topless. Denis Dut tym właśnie go nęcił, gdy jesienią 1992 roku przedstawiał mu uroki Paryża, gdzie chciał kumpla zaciągnąć:

– Chopie, „Paris by night”, kabaret Crazy Horse, najzgrabniejsze nóżki i najpiękniejsze cyce globu! Jedźmy tam spędzić święta, Sylwestra i Nowy Rok! Weźmiesz jaką cizię i będziemy odwalali „amour” pod Wieżą Eiffla, chopie! Znasz ten wic? Nowożeńcy lądują w Paryżu, on pyta: „- Co robimy wpierw, idziemy do łóżka, czy jedziemy zwiedzać Wieżę Eiffla? „. Ona mówi: „- Idziemy do łóżka, wieża postoi zdecydowanie dłużej”. Fajniutkie, co? Cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha!

Ale kumpel, miast wtórować śmiechem, zawarczał ponuro:

– Bo obiecałeś Paryż żonie Witka, sukinsynu! Tylko że bez Witka!

Dut, słysząc ów wyrzut, posiniał ze złości:

– Czy to moja wina, do kurwy nędzy, chopie, że z niego taki mąż jak z koziej dupy trąba, co?! Moja wina, że rok temu Jolka kupiła sobie wibrator, bo zakazałeś jej zdradzać tego pedzia, więc co miała robić?! To wrażliwa kobieta, kiedyś zobaczyłem jak płacze, no to przytuliłem ją, chopie, no i… no i tak poszło… A do Paryża mógłbyś z nami lecieć dlatego, że Klara Mirosz przyjeżdża tam na przedświąteczne zakupy. Kontaktujemy się tylko listownie i telefonicznie z jej firmą, może czas zawrzeć osobistą znajomość, nie uważasz?

Bochenek nie wziął do Paryża żadnej „cizi”, gdyż słusznie uważał, że nie przywozi się drewna do lasu. A kiedy zobaczył Klarę Mirosz, odechciało mu się buszować po lesie. Rozweselony anyżówką Denis przedstawił kumpla niezbyt wersalsko:

– Pan Mariusz Bochenek, naczelny redaktor „Gza”, konspiracyjne pseudo „Zecer”, a swego czasu, gdy był hipisem, damskie pseudo „Człon”, ponieważ wysiada przy nim Rasputin. Tak jest, Madame!… Zostawiamy was, kochani szefowie od patriotycznego druku, my z Jolą idziemy w nadsekwańskie tango, au revoir!

Zostali sami, jeśli nie liczyć innych klientów bistra przy Champs Elysées. Klara zapytała bez pruderii:

– Czy on chciał powiedzieć, że ma pan w spodniach łeb większy, znaczy mądrzejszy, niż ten na karku?

– Ciągle się łudzę, iż jest odwrotnie, panno Klaro – uśmiechnął się skonfundowany ekshipis.

– Rzeczywiście należał pan do komuny hipisów?

– Bieszczadzkiej, ale raczej jako gość niż członek. Jestem plastykiem, malowałem tam pejzaże i portrety. Chętnie namalowałbym panią…

– To byłby pański pierwszy akt?

– Bez wątpienia pierwszy tak olśniewający, droga pani. Nie wystawiłbym go publicznie ani w Luwrze, ani w d'Orsay, ani w Beaubourg.

– Więc nie będę panu pozować, nie warto się rozbierać dla jednego tylko widza, panie redaktorze. A propos: zwiedził pan już te muzea?

– Nie byliśmy jeszcze w d'Orsay. W Luwrze byliśmy wczoraj, przedwczoraj byliśmy w bazylice Sacré Coeur, w Sainte-Chapelle i w Notre-Dame.

– Pierwszy raz w Paryżu?

– Pierwszy.

– I co?

– Fajne miasto. Tylko że…

– Tylko co? – podchwyciła zaciekawiona.

– Widzi pani… Cywilizacja współczesna doszła już do takiej aberracji, że nawet „Robin Hooda” filmowego nie można nakręcić bez jakiegoś Negra lub Arabusa u boku głównego bohatera. Zaś w Paryżu nie można już znaleźć ulicy czy knajpki, gdzie połowy ludzi nie stanowią Murzyni i muzułmanie…

– Pan jest rasistą! – wykrzyknęła, udając gniew typowy dla „liberałów”.

– Przyjechała tu pani razem z panem Serenickim? – zapytał, zmieniając temat.

– Nie, jego nie interesują butiki i kupowanie przedświąteczne.

– A czy jako wydawców interesowałaby państwa bardzo ciekawa monografia o gwarze przestępczej, właściwie leksykon tej gwary? Dzieło mojego współpracownika, Zbyszka Tokrynia.

– Wolałabym, żeby pan o tym rozmawiał z Jankiem. Janek wybiera się do Londynu w przyszłym roku, chce przedyskutować zintensyfikowanie współpracy i problem stworzenia ewentualnej filii nad Wisłą. Chyba już czas?

– Nie jestem pewien, lecz od dyskusji korona nikomu nie zleci.

– A na mnie już wielki czas, muszę się żegnać! Zostało tylko pięć godzin do zamknięcia sklepów.

– Chętnie będę pani towarzyszył jako tragarz butikowych toreb z wszelką francuszczyzną! – zgłosił swą gotowość Bochenek.

Przez płac de la Madeleine dotarli na bulwar Haussmanna, gdzie prócz wielkich domów towarowych, Lafayette i Printemps, są też sklepy luksusowe. Wszystkie witryny, małe oraz duże, jarzyły się bombkami i światełkami choinkowymi Bożego Narodzenia. Ostatnie grzechy Klara popełniła w ekskluzywnych sklepach jubilerskich przy ulicy Royale. Przed północą Mariusz odwiózł ją do hotelu „Georges V” i zapytał:

– Moja miesięczna pensja starczyłaby tu za jeden nocleg?

– Nie wiem, to najdroższy hotel w Paryżu.

– Chętnie sprawdziłbym czy meble tam są tego warte, szanowna pani.

Podała mu dłoń, mówiąc:

– Uwielbiam być adorowana, rozpieszczana, kuszona, jednak nie zdradzam mojego mężczyzny, nawet z Rasputinami, szanowny panie. Adieu.

Został sam na wieczornym paryskim bruku. Kilka ostatnich godzin rozgrzało mu libido do tego stopnia, że musiał bezzwłocznie wybrać: masturbacja czy prostytucja, tertium non datur. Wybrał, spośród licznego grona chętnych pań, prostytutkę trochę przypominającą Klarę rysami, fryzurą i figurą.


* * *

Listopadowy kryzys w stosunkach Moskwy i Londynu miał jako główny punkt programu kremlowski plan likwidowania rosyjskich biur British Council, lecz Anglików niepokoiło również szykowanie przez Rosjan testów międzykontynentalnego pocisku rakietowego RS-12M „Topol” (według klasyfikacji NATO: SS-25 „Sickle”, czyli „Sierp”), mogącego przenosić ładunek nuklearny o sile 550 kiloton (zasięg 10 tysięcy kilometrów), a także pogłoski o planowanym fałszowaniu rosyjskich grudniowych wyborów parlamentarnych. Gdy brytyjskie służby specjalne wdrożyły stan pogotowia, szef MI 5 (kontrwywiadu), Jonathan Evans, przypomniał sobie dobrego znajomego tych służb, rezydującego nad Tamizą rosyjskiego oligarchę-emigranta, Borisa Bieriezowskiego, który był śmiertelnym wrogiem Putina (zwał Putina karłem kołyszącym się kiedy kroczy – „waddling dwarf”) i zawsze miał piekielnie dokładne informacje z rosyjskiej sceny politycznej tudzież zza rosyjskich kulis, Bóg raczy wiedzieć od jakich krasnoludków.

Zaufanie Evansa do Bieriezowskiego zostało ugruntowane kiedy w Moskwie sądzony był inny oligarcha, szef koncernu Jukos, finansowy gangster, Michaił Chodorkowski, a media całego globu pluły oburzeniem, zwąc ów proces antysemicką i polityczną erupcją zemsty Kremla. Bieriezowski uświadomił Evansowi, że podczas rządów Jelcyna bank Chodorkowskiego, Menatep, dzieło kagiebowców, był pralnią pieniędzy wszystkich mafii rosyjskich kolaborujących z KGB i GRU, więc Chodorkowski, pupil KGB i FSB, któremu „odbiło” wskutek bogactwa, przez co rzucił polityczną rękawicę Putinowi i dostał kopa od własnych mocodawców – nie jest godzien współczucia wolnego świata, a kreowanie go rycerzem demokracji to idiotyzm kompromitujący media zachodnie. Również „proroctwo” Bieriezowskiego, że Putin zrobi sobie dowcip i utworzy europejski instytut badający łamanie praw człowieka w państwach Unii Europejskiej – okazało się prawdą: Putin w portugalskiej miejscowości Mafra ogłosił tworzenie takiego instytutu (październik 2007). „Mister B.” wart był dialogu.

Bieriezowski przyjął zaproszenie na partyjkę golfa w ekskluzywnym podlondyńskim Royal Golf Club. Świeciło słońce (listopadowa rzadkość), a panowie gawędzili wędrując wśród dołków i pukając łyżkowymi kijami białe piłeczki.

– Drogi Borisie, czy technicznie jest możliwa duża skala wyborczych fałszerstw? Tylko proszę, nie mów jako wróg Putina, jako banita, którego tam zaocznie sądzono, chcę mieć relację obiektywną, nie interesuje mnie demonizacja Kremla.

Bieriezowski klepnął Evansa po ramieniu:

– Panie MI 5, ja jestem stary rosyjski Żyd, czyli mądry Żyd, a więc nie taki głupi, żeby rozgłaszać oszczercze plotki i wymysły, które się nie sprawdzą, nie zrobię tego, bo drugi raz już nikt nie chciałby ze mną gadać i mnie słuchać, spaliłbym się u was jako krynica informacji, byłbym kaputt! Rzecz w tym jednak, iż to, co powiem, będzie brzmiało jak demonizacja do kwadratu. Bo oni zaplanowali literalnie wszystko, każdy numer znany z prac o totalitaryzmach i o wyborczych przekrętach! Wszystko! Aż mnie samemu trudno uwierzyć. Idą na całość, bo muszą mieć ponad sześćdziesiąt procent głosów, bez tego nie daliby rady zmienić konstytucji proputinowsko.

– A chcą zmienić?

– Co głupsi wśród nich chcą, lecz mądrzejsi perswadują, że nie warto się kompromitować. Sądzę, iż Putin na to nie poleci, jest zbyt sprytny. To bardzo duży cwaniak, lepszy od nas, Żydów. Prydupnik Jelcyna, Anatolij Czubajs, ściągnął Putina do Moskwy z Petersburga, sądząc, że ściąga użyteczną marionetkę, dobrze otrzaskaną wśród tamtejszych grup mafijnych i kół kagiebowskich. Ja promowałem tę marionetkę na następcę Jelcyna, bo chcieliśmy mieć właśnie to, prezydencką marionetkę. A ona wydymała nas wszystkich gdy tylko dostała tron! Pognała mnie i Gusińskiego, przejęła Gazprom, i później mackami Gazpromu wszystkie telewizje, słowem: spuściła nas w kiblu bez trudu!

– Mogłeś go promować u Jelcyna, lecz nie mogłeś go delegować do kandydowania, to mógł tylko Jelcyn – rzekł Evans, gnąc ciało, by uderzyć kijem. – A nie wybrał Putina za jego piękne oczy i za twoje piękne namowy, wybrał za jakieś konkrety…

– Za sześćdziesiąt sześć konkretów! – przytaknął rozmówca. – Sześćdziesiąt sześć milionów zielonych banknotów. Tyle zdefraudowała jelcynowska „rodzina” kierowana przez córeczkę Tatianę, kiedy trwał remont pałacu kremlowskiego. Robiła to firma szwajcarska, płaciło państwo, pieniądze szły z budżetu. Nikt by się tą kradzieżą nie interesował, gdyby nie zbliżające się wybory prezydenckie. Murowanym faworytem był premier, Jewgienij Primakow, miał w sondażach poparcie więcej niż pięćdziesięcioprocentowe. Ale dowiedział się, że Jelcynowcy będą promowali kogoś innego. No to postanowił uziemić Jelcyna. Mianował swojego człowieka, Jurija Skuratowa, prokuratorem generalnym, a Skuratow wszczął antykremlowskie śledztwo i wykrył te zwinięte przez „rodzinę” sześćdziesiąt sześć milionów dolców. Jelcynowi zaczęło się palić pod tyłkiem, lecz był bezradny, bo prezydent nie może odwołać prokuratora generalnego. Więc wezwał Putina, wówczas szefa FSB, i rzekł: „- Zrób z tym coś, Wołodia, i to szybko!”. Putin zrobił. Dwie prostytutki zwabiły Skuratowa do mieszkalnego lokalu FSB, gdzie biedaka sfilmowano na golasa ukrytą kamerą, i puszczono to smaczne porno w telewizji.

– W naszej też, widziałem tę trójkę baraszkujących ze sobą golasów! – krzyknął Evans. – Ale myślałem, że to zrobili ścigani przez prokuratora mafiosi.

– Dobrze myślałeś, to zrobili mafiosi. Efesbowsko-kremlowscy mafiosi.

– Więc o takie buty szła gra!

– O takie. Puścili filmik i było po prokuratorze, jak również po sprawie tych przekręconych milionów. Putin zdał egzamin. A teraz będzie zdawał kolejny egzamin wyborczy, nie bojąc się żadnych telewizji. Nawet jeśli jakaś zachodnia telewizja sfilmuje rozpędzanie pałami opozycyjnych wyborczych wieców…

– Putin nie posunie się aż tak daleko! – przerwał Rosjaninowi Evans.

– Nie? Wkrótce zobaczysz jak bardzo się mylisz, mój drogi! Demonstrantów ulicznych będą spokojnie pałować i masowo zamykać, będą też…

– Ale chyba nie przywódców opozycji?

– Ich przede wszystkim, mister MI 5. Kasparowa, Niemcowa, Limonowa, Kasjanowa i Jawlińskiego będą już na początku każdego wyborczego wiecu pakować do suk i wywozić jako aresztantów, „za zakłócanie spokoju”, odsiadka kilka lub kilkadziesiąt godzin. Te wiece opozycji będą rozpędzać, prócz milicjantów, młodzieżówki putinowskie, Nasi i Młoda Gwardia…

– To są podobno studenci!

– Jasne, to są kulturalni studenci, lecz ci studenci tworzący fasadę mają tak zwane „oddziały porządkowe” złożone z ulicznych oprychów, głównie z chuliganów należących do futbolowych „klubów kibica”, gdzie grupują się pseudokibice, młodociani bandyci, rynsztokowe męty. I właśnie ta żulia, ta hołota lubiąca wyć, kląć i tłuc czym popadnie, będzie masakrowała ewentualnych demonstrantów-opozycjonistów. Biuletyny partyjne i ulotki opozycji będą przechwytywane przez specjalne bojówki. Już zlikwidowano internetowy portal Ruchu Obrony Praw Człowieka, a internetowe strony Forum Obywatelskiego, Innej Rosji czy Sojuszu Sił Prawicy będą blokowane lub eliminowane. Zagłuszane będą wszelkie sygnały telewizyjne wrogie Putinowi. Żeby było dowcipniej – Centralna Komisja Wyborcza zakaże krytykowania podczas kampanii wyborczej jakichkolwiek władz państwowych.

– To jest światowe novum! – krzyknął Evans, psując strzał do dołka.

– Drugie światowe novum to inny urzędowy zakaz, przepis zakazujący mediom choćby napomykania o „organizacjach ekstremistycznych”. A kto jest „organizacją ekstremistyczną”! Decyduje władza, czyli Kreml.

– Więc… więc każda organizacja przeciwputinowska może być uznana…

– Żadne „może być”, mój drogi! Każda taka organizacja jest bezzwłocznie uznawana za „ekstremistyczną” i podlega brutalnemu sekowaniu.

– Czy oni zwariowali?! – zapytał retorycznie szef MI 5.

– Oni świetnie wiedzą co planują i co robią. W dniu elekcji zastosują wszystko co wymyśliły Azja, Afryka, Ameryka Łacińska i bolszewizm. Będą listy z „martwymi duszami”, będą ruchome grupy wyborców, zwane „karuzelą”, jeżdżące od punktu do punktu tysiącami autobusów FSB, będą ruchome punkty głosowania…

– Jak to ruchome?! Dla kogo?

– Dla chorych, dla bezdomnych, generalnie dla dużego wyborczego przekrętu. Będzie też mnóstwo źle wypełnionych kart do głosowania, i tu masz trzecie światowe novum: według prawa, wszystkie głosy nieważne przypadają zwycięzcy, czyli putinowskiej Jednej Rosji.

– Cooo?! -jęknął Evans. – Chyba żartujesz?…

– Rosja lubi i żartować, i przodować – mruknął Bieriezowski, opuszczając kij. – Przodujemy w jeszcze jednym gatunku żartów. Wiesz ilu dziennikarzy zginęło na świecie podczas minionych dziesięciu lat? Prawie tysiąc. Z tego prawie setka rosyjskich, na terenie Rosji. Tylko wojenny Irak nas wyprzedza, o włos. Narkotykowa Kolumbia jest trzecia.

– Będą mordować opozycyjnych dziennikarzy u schyłku kampanii wyborczej?

– Nie, już ich solidnie zastraszyli wcześniejszymi morderstwami. Ostatnie miało miejsce w marcu tego roku. Reporter Iwan Safronow poleciał przez balkon swego domu, mieszkał na wysokim piętrze.

– Za co?

– Za zajmowanie się aferami finansowymi hierarchii rosyjskich wojsk, chodziło głównie o sztab… Później już nikt nie ruszał tych afer, nauczkę zrozumiano.

– To jest…

– Tak, to jest putinizm, system budzenia strachu. Wiesz dlaczego rosyjska opozycja jest tak mizerna? Bo żeby mieć partię, trzeba przedłożyć w urzędzie pięćdziesiąt tysięcy podpisów. Czyli pięćdziesiąt tysięcy adresów ludzi do represjonowania za antykremlowski opozycjonizm. To jest właśnie putinokracja. To, plus święta mądrość Stalina, że nieważne kto oddaje głosy, tylko kto je liczy. Inne pytanie brzmi: kto się przejmuje ulotkami opozycji, ulotkami z informacją, że będąc wicemerem Petersburga Putin nadzorował handel metalami mera, Sobczaka, i brał przy tym łapówki dla niego i dla siebie? Takie ulotki to walenie grochem o płot. Ludzie kochają Putina. Inflacja dwunastoprocentowa, dwie trzecie dochodów rodziny pochłania żywność, a motłoch się cieszy widokiem batiuszki. Nie przemożesz.

– Jeśli tak go kochają, to po co wyborcze triki?

– Kochają, ale do urn masowo nie biegają, tymczasem on musi zdobyć minimum sześćdziesiąt dwa procent głosów.

– Straszny system, straszne państwo! – westchnął Evans.

– Wy nie jesteście lepsi, mister MI 5 – rzekł oligarcha, trafiając białą piłeczką dołek. – Wprawdzie Piotr Wielki podziurawił swemu synowi, carewiczowi, wnętrzności rozpalonym prętem wsadzonym przez odbytnicę, lecz wy wcześniej zrobiliście to samo z waszym królem Ryszardem II. Nie macie więc prawa samodzielnie grać kolebki europejskiego humanizmu.


* * *

Nową towarzyszką codziennego współżycia Lieonida Szudrina była Wiera Czirkowska, córka emerytowanego pułkownika wojsk pancernych, który swego czasu utracił nogę w afgańskich górach. Pracowała jako bibliotekarka na Kremlu, a nogi miała po matce, obie zdrowe i kształtne niby z pisma dla mężczyzn. Jej stale wesołe usposobienie i perlisty szczebiot nie dowodziły imponującego rozumu, tylko trwałej pogody ducha, tworząc wokół Lieonida balsamiczną atmosferę, konieczną mężczyźnie, który jest pionkiem blisko szczytu władzy. Codzienne dialogi między Lieonidem i Wierą omijały krąg zagadnień politycznych tudzież sportowych, bo jedno i drugie nudziło Wierę, a interesowały ją telewizyjne seriale miłosne, pełne problemów serca i krocza. Gdy wszakże 7 grudnia 2007 ogłoszono definitywne rezultaty parlamentarnych wyborów zwanych „plebiscytem putinowskim”, Wiera wróciła z pracy roztrzęsiona polityką:

– Wszyscy u nas, i w administracji, i w technicznym, no dosłownie wszyscy mówią, że to hańba! Taki wstyd!

– Jaki wstyd? – zapytał Lieonid przez grzeczność. – Jedna Rosja wygrała…

– Ale w Moskwie i w Petersburgu na Władimira Władimirowicza głosowało niewielu, tak mało!

– Nie warto się tym przejmować, dziecinko, w tych dwóch stolicach mieszkają liczni frustraci, pseudointeligenci tumanieni ujadaniem „demokratów”, i zwolennicy Ziuganowa, betonowe komuchy, które nic nie rozumieją – wyjaśnił jej Lonia, przytulając roztrzęsione dziewczę.

Wiedział, że Putin nie jest zadowolony. Formalnie cel osiągnięto, sondaże nie kłamały: JedRo dostała 64 procent głosów, co zezwalało samodzielnie zmieniać konstytucję, a razem z prawie 8 procentami Sprawiedliwej Rosji i z liżącą tyłek Putina pseudoopozycją Żyrinowskiego (nacjonalistyczna LDPR – też 8 procent) dawało aż 80 procent Dumy, czyli właściwie monopol. Ale prestiżowa klęska w Moskwie i zwłaszcza w „Putingradzie” (jak zwano Petersburg), gdzie Putin dostał ledwie połowę głosów – bolała. Lonia czuł, że tak będzie, gdy rankiem 2 grudnia przyszedł do punktu wyborczego. Głosowali tutaj ludzie, którzy piętnaście lat temu, za „wczesnego Jelcyna”, wierzyli, iż w odsowietyzowanej Rosji triumfować będą wolność, prawo i reguły demokratyczne wypracowane przez cywilizację europejską, krótko mówiąc: nie „suwerenna demokracja”, lecz demokracja autentyczna. Tymczasem za rządów Putina zbudzili się niczym Sherlock Holmes i dr Watson, bohaterowie anegdoty, która rozbawiła Lieonida wertującego u dentysty poczekalnianą gazetę. Detektyw i przyjaciel detektywa wędrowali mając dwuosobowy namiot. Którejś nocy Holmes zbudził Watsona:

– Popatrz jakie piękne gwiazdy, Watsonie. Co dedukujesz widząc ten gwiazdozbiór?

– Że wszechświat jest ogromny – wymamrotał Watson. – I że wśród tych gwiazd mogą być planety, a na którejś są żyjątka lub chociaż zarodki życia…

– Watsonie, jesteś idiotą – przerwał mu detektyw. – Ktoś nam podpierdolil namiot!

Rosjanom marzącym o cywilizowanym państwie ktoś ukradł namiot demokracji stawiany w pierwszej połowie lat 90-ych XX wieku, i przerażeni widzieli hen wysoko gwiazdozbiór FSB tudzież supergwiazdę polarną neocara. To głównie inteligenci, bo prości ludzie (ci spośród „ludu”, którym piętnaście lat temu roiła się demokracja), zestresowani „pijaną demokracją” Jelcyna – zarzucili już mrzonki, stali się Putinowcami. Nie mieli dobrych praw i dobrych mieszkań, nie mieli pełnych kieszeni i pełnych lodówek, nie mieli opieki zdrowotnej i wolności słowa, lecz dobre samopoczucie dawał im wszczepiany socjotechniką Kremla tępy patriotyzm, polegający na nienawiści ku wszystkiemu co nierosyjskie, na negowaniu prymatu zachodniej cywilizacji, i na wybielaniu wszelkich sowieckich zbrodni propagandowym bełkotem władz i mediów.

Szudrin wrócił z kancelarii prezydenckiej nie mniej sfrustrowany niż Wiera, panowało tam bowiem emocjonalne „furioso”, gdyż tuby zachodniego świata – Waszyngton, Ottawa, Unia Europejska, OB WE, ONZ etc. – głosiły, że wybory do Dumy to kpina z demokracji („urągające cywilizowanym normom”, „będące zaprzeczeniem demokratycznych standardów”). Rozchmurzyła prezydenta (nieco) dopiero rozmowa francuska, bo prezydent Francji, Nicolas Sarkozy, zatelefonował, gratulując Putinowi triumfu. Było takich telefonów mało, ale lepszy rydz niż nic.

– Słuchaj – odezwała się niepewnym głosem Wiera. – U nas mówią, że… że Władimir Władimirowicz jutro zrezygnuje z poselskiego mandatu. Ja nie rozumiem dlaczego, a głupio mi było pytać…

– Zrezygnuje, gdyż nie może być równocześnie posłem i prezydentem – objaśnił Szudrin. – Oprócz niego, wielu gubernatorów lub wysokich urzędników znalazło się na szczycie list wyborczych Jednej Rosji, żeby ciągnąć partię jak lokomotywa. A teraz, kiedy JedRo triumfuje, ustąpią, oddadzą swe mandaty kandydatom z końca list, tym, którym zabrakło głosów. Miejsce Putina weźmie Siergiej Kapkow z Czukotki, ale prezydent nie oddaje mandatu zupełnie, tylko wchodzi na rezerwową „listę zamrożonych mandatów” i kiedy tylko zechce, będzie mógł odzyskać fotel deputowanego, który dobrowolnie zwolni dlań ktoś inny. Zrobi to pewnie wtedy, kiedy kończyć mu się będzie kadencja prezydencka.

– U nas mówią też, że wskaże nowego prezydenta, i zakładają się kogo…

– Kto jest faworytem? – spytał Szudrin.

– Siergiej Iwanow. Drugi jest Wiktor Zubkow, trzeci Dmitrij Miedwiediew, na niego mało ludzi stawia. A co ty myślisz?

Lonia pomyślał, że mocarny kagiebowiec, wicepremier Iwanow, to pewniak, lecz odrzekł:

– Nie wiem, dziecinko, nie zaprzątam sobie tym głowy. Dla mnie carem jest Władimir Władimirowicz, jemu służę.

W tym momencie przypomniał sobie passus z ostatniego listu żony, Larissy: „Dla mnie bogiem jest Chrystus-Wissarion, jemu służę. Zapomnij o mnie, Lonia!”. „Dwóch autokratów, dwie sekty i dwie groteski, cyrk kremlowski i cyrk syberyjski!”- pomyślał gorzko, autoironicznie.

Gdy trzy kwadranse później nagi zsunął się z nagiego ciała Wiery i poszedł do łazienki wziąć prysznic, zobaczył w lustrze twarz męża wariatki syberyjskiej i miał ochotę opluć taflę zwierciadła, jako płaszczyznę złośliwą wobec pragmatyków.


* * *

Eksperci polityczni całego globu, zwłaszcza „kremlinolodzy”, długo mieli pewność, że jeśli Putin nie odważy się zgwałcić konstytucji FR – w roku 2008 nowym prezydentem Rosji zostanie generał Siergiej Iwanow, wielbiciel koszykówki i powieści szpiegowskich, były „rezydent” KGB u Finów, Kenijczyków i Brytyjczyków (którzy A.D. 1983 wywalili go z Anglii „za szpiegostwo”), później szef Departamentu Analiz, Prognoz i Planowania FSB, sekretarz Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej (od 1999), minister obrony (od 2001), wreszcie pierwszy wicepremier (2007). Będąc kolegą Putina (urodzili się w Leningradzie, pracowali tam razem jako kagiebowcy, wzajemnie szlifowali swoją angielszczyznę, itd.) – miał fory dające mu rangę faworyta. Eksperci rosyjscy pytani przez cudzoziemców (np. Alieksiej Muchin, kierownik moskiewskiego Centrum Informacji Politycznej), zdecydowanie wskazywali Iwanowa. Również rosyjscy dysydenci (np. głośny Władimir Bukowski) mieli tu całkowitą pewność. Lecz ta pewność osłabła jesienią 2007 roku, gdy Putin zmienił premiera, mianując nowym szefem rządu bezbarwnego Wiktora Zubkowa. Część analityków (jak Derek Averre z Centrum Studiów Rosyjskich i Wschodnioeuropejskich Uniwersytetu Birmingham, czy Alexander Rahr, szef Rosyjskiej Sekcji Niemieckiego Stowarzyszenia Polityki Zagranicznej) typowała teraz Zubkowa, więc konkurs miał dwóch faworytów. Szokiem dla wszystkich było „namaszczenie” przez Putina innego kremlowskiego „nominata”- wicepremiera Dmitrija Miedwiediewa (grudzień 2007).

18 grudnia 2007 rozzłoszczony premier Wielkiej Brytanii, Gordon Brown, wezwał szefa kontrwywiadu, Jonathana Evansa, aby omówić sytuację rosyjską:

– Zobacz, chłopcy z MI 6 pieprzyli mi cały czas, mnie i Tony'emu, że Iwanow to superpewniak, tymczasem dostał kopa! Ja wiem, że Miedwiediew był wśród kandydatów, ale rok temu. Później się mówiło, że Iwanow już zwyciężył, a Zubkow to tylko zasłona dymna dla frajerów i gazet. Wezwałem cię, bo masz dobre kontakty z rosyjską emigracją antykremlowską, z samym Bieriezowskim, który ma dobre kontakty tam, u źródła. Chcę wiedzieć co tu jest grane!

– Panie premierze… – zaczął Evans.

– Daj spokój, nie premieruj mi w cztery oczy!

– Jak sobie życzysz, Gordonie. Bieriezowski uważa, że Putin wszedł na linę bardzo cienką, że ryzykuje hazardowo, osłabiając kremlowską „kryszę” byłych kagiebowców.

– Co to jest „krysza”? - spytał premier.

– Czapa zwierzchnia, coś jak rządząca „kopula” mafii sycylijskiej, sztab gangu. Według Bieriezowskiego, Putin był cały czas marionetką decyzyjnych kręgów kagiebowskich, które wstawiły Iwanowa na Kreml jako kontrolera, strażnika Putina, a teraz Putin się emancypuje.

– Można mu wierzyć?

– Putinowi? – zdziwił się Evans. – Putinowi nigdy, to lis.

– Bieriezowskiemu!

– Nie wiem, jego informacje są trudne do sprawdzenia.

– Kim jest ten Miedwiediew, co to za figura, że Putin gra nim przeciwko kagiebistom jak szachowym koniem?

– To młody zdolny prawnik, trzynaście lat młodszy od Putina, czterdziestodwulatek z Leningradu. Pracował u Anatolija Sobczaka, mera Petersburga, jako członek, a potem przewodniczący Rady Miejskiej. Doradcą Sobczaka i dyrektorem handlowym merostwa był wtedy Putin. Kiedy na Putina spadły zarzuty o defraudację, łapówkarstwo i bezprawne wydawanie licencji eksportowych handlarzom metalami kolorowymi, Miedwiediew uratował mu skórę przy pomocy zręcznych prawniczych trików.

– Więc dług i wdzięczność?

– I chyba lojalność Miedwiediewa, który został gorącym Putinofilem – dopełnił Evans. – Mówi się, że jest stuprocentowo uległy Putinowi, oddany jak pies, wzór lokaja. Był czołową figurą tak zwanego „petersburskiego desantu”, kiedy Putin trafił na Kreml i ściągał tam swoich ludzi. Ma trzy przezwiska. „Syn Putina”, to wśród kagiebowców. „Lord Niedźwiedź”, to wśród internautów. I „Wielki Wezyr Sułtana”, wśród urzędników kremlowskich, skrócone później do „Wezyr”. Teraz przybędzie mu czwarta ksywka, „Carewicz”', Rosjanie od kilku dni tak o nim szepczą.

– Jest „twardogłowym” czy „liberałem”!

– Podobno „liberałem”, wolnorynkowcem, globalistą, demokratą, ale według Bieriezowskiego to mit, lipa, bo kiedy Putin mianował Miedwiediewa przewodniczącym Rady Dyrektorów kompanii Gazprom, Miedwiediew zrobił ten koncern imperialistyczną bestią, agresorem szantażującym Europę bronią surowcową, odcinającym gaz Ukrainie, Gruzji i Białorusi, słowem wdrożył metody stalinowskie. Drugi mit to ględzenie, że nie był kagiebistą. Był.

– Bieriezowski tak śpiewa?

– Bieriezowski przysięga, że to fakt. Podobno Miedwiediew został zwerbowany jako student, proszę zgadnąć przez kogo.

– Przez Putina – zgadł prezes rady ministrów.

– Putin kagiebowiec zajmował się wtedy „naborem kadr” na macierzystej uczelni. Później Miedwiediew został stałym członkiem kadry Putina, szefem kremlowskiej administracji, szefem putinowskiej kampanii wyborczej, wicepremierem. Jest i trzeci mit. Że to człowiek nie tylko bez charyzmy, ale i bez siły wewnętrznej, miękki gracz. Pewnie bzdura, bo w rozgrywkach gabinetowych stawał się rekinem-ludojadem. Jelcynowskiego szefa Gazpromu, Wiachiriewa, rozszarpał „białymi rękawiczkami”.

– Gdy ekskagiebowska „krysza” zechce rozerwać Miedwiediewa, to rozerwie obydwu, Putina też…

– Tutaj trudno o proroctwo. Są tacy, którzy mówią, że niziutki Putin nominował Miedwiediewa wskutek swoich kompleksów, bo ten jest niższy od niego wzrostem, jest właściwie karłowaty. Ale może mianował go i dlatego, że frakcji kagiebowskiej Kremla dadzą radę przeciwstawić frakcję biurokratyczną, bardzo w Rosji silną, której klanem kremlowskim dowodzi duet: premier Zubkow i jego zięć, minister obrony, Sierdiukow. Putin uprawia hazard typu „dziel i rządź”, swinguje między „biurokratami” a „siłowikami”. Natomiast wśród „siłowików” praktykuje ciągłe roszady, regularnie przesuwając swe pionki z jednej specsłużby do drugiej i likwidując niektóre specsłużby, jak choćby elektroniczno-łącznościową FAPSI i pograniczną FPS, wchłonięte przez FSB. Powstają też nowe bardzo silne służby, jak zwany „rosyjskim FBI” Komitet Śledczy przy Prokuraturze Generalnej, mający prokuraturę kontrolować i kiedy trzeba klinczować. Dowodzi Komitetem zaufany człowiek Putina, Nikołaj Bastrykin.

Brown wykrzywił wargi w uśmiechu będącym złośliwością:

– A gdzie nie dowodzą dziś zaufani ludzie Putina ze specsłużb?

– Nie wiem – odparł Evans tonem równie szyderczym. – Aktualni i byli wysocy oficerowie KGB i FSB siedzą na wszystkich głównych rosyjskich stołkach. Romodanowski, Nurgalijew, Liebiediew, Sobolew, Bojarskow, Czemiezow, Bieljaninow, Sieczin, Naryszkin oraz inni władają służbami celnymi i emigracyjnymi, lotniskami i stoczniami, bankami, mediami i handlem bronią, sektorami wojskowymi i cywilnymi, wszystkim, absolutnie wszystkim. A nimi wszystkimi włada Putin, co nie znaczy, że nie miewa kłopotów, tak na Kremlu, jak i w FSB.

– Kto jest szczególnie mocny na Kremlu?

– Numer jeden to Sieczin, numer dwa to Siergiej Iwanow, numer trzy to Wiktor Iwanow. Formalnie administratorzy i biurokraci, praktycznie – mandaryni. Kierowali renacjonalizacją przemysłu naftowego, sektorami handlowym i lotniczym, i dzisiaj trzymają główne nitki wpływu. Przykładowo: Igor Sieczin kontroluje dziś Wniesztorgbank i największą firmę naftową Rosji – Rosnieft.

– Myślałem, że największą taką firmą jest Gazprom… – zdziwił się Brown.

– Gazprom to koncern multibranżowy, główny jego produkt to gaz. Naftowy Gazprom – Gazpromnieft – to firma oboczna, mała wobec naftowej siły Rosnieftu czy Łukoilu.

– A te kłopoty Putina wewnątrz FSB? Sam mówiłeś, że przy pomocy częstych rotacji pionków moderuje to towarzystwo…

– Nie zawsze ze skutkiem. Od ponad roku żrą się między sobą dwie frakcje „siłowików”- od chwili, kiedy za przemyt prokuratura aresztowała kilku generałów FSB. Chodziło o dużą kontrabandę na granicy z Chinami, zwano tę aferę „sprawą Trzech Wielorybów”. Od tamtej pory trwa wymiana ciosów, mnożą się wzajemne aresztowania, kilku oficerów zastrzelono lub otruto.

– Otruto?!…

– Tak, trucizna wciąż jest u nich modna. Otruto dwóch oficerów z brygady antynarkotykowej. Doszło do tego, że przed miesiącem dawni szefowie KGB, weterani, generał Władimir Kriuczkow i reszta, zaapelowali publicznie, by międzyfrakcyjna „wojna czekistów” ustała, bo jest niszczycielska dla FSB. Główni rywale to frakcja Sieczina i Patruszewa, walcząca przeciw frakcji Zołotowa i Czerkiesowa. Zołotow to szef ochrony Purina, zaś generał Czerkiesow to szef służb antynarkotykowych, FSKON i GAK. Obecnie górą są ci pierwsi, szef megakorporacji Rostechnologie, Igor Sieczni, i szef FSB, Nikołaj Patruszew, ale to chwiejne, właściwie bliskie remisu. Putin chyba lubi gdy jego drużynnicy się czubią, bo chociaż walcząc między sobą przynoszą mu trochę kłopotów, lecz zarazem przynoszą mu pewność siebie właściciela kąsających się psów. Miedwiediew jest silny siłą swego promotora, nie sądzę, by jacyś „czekiści” dali mu radę.

– Co my winniśmy obstawić? – spytał Brown.

– Że wygra, panie premierze, jestem za tym, byśmy obstawili właśnie to.

Rosyjscy producenci spirytualiów obstawili w grudniu to samo, rzucając na rynek wódkę „Miedwiediewka”.


* * *

Roku 2007 dla nikogo nie było już sekretem, że coraz więcej ludzi czyta SMS-y, a coraz mniej ludzi czyta papierowe książki. Pierwszą z tych tendencji stymulowała młodzież, drugą próbowały hamować generacje starej daty, wdrożone do szelestu stron. Ci weterani medium papierowego mieli dubeltową przyjemność z czytania: raz, że czytana „story” uruchamia bezkresne bogactwo wyobraźni, a dwa, że im bardziej tradycyjna książka robiła się „demodé”, tym bardziej dinozaury czytające książki stawały się „la crème”, elitą, śmietaną, klanem prawdziwych inteligentów. Ta świadomość każdemu czytającemu papierowy druk pieściła ego, generałowi Kudrimowowi również, chętnie bowiem czytał on nie tylko raporty swych agentów, w celu wypełniania służbowych zadań, lecz i książki rozmaitych autorów, w celu dowartościowywania się na płaszczyźnie kultury. Jego misiowaty wygląd mógł, co prawda, mylić przypadkowego obserwatora, gdyż opuchła gęba Wasi była fizjonomią człeczyny, który nie interesuje się literaturą, lecz wiadomo, że „pozory mylą”- Wasia lubił czytać. Zwłaszcza dzieła naukowe, o świeżej i dawnej historii. Antyreligijne (o romansach i dzieciach Chrystusa, o zbrodniach papieży i spiskach Watykanu), antyżydowskie (o globalnej mafii Syjonistów, o tym, że 11 września roku 2001 Żydzi nie przyszli do pracy w wieżach World Trade Center, itp.), czy anty amerykańskie (o gnębieniu Murzynów, o łotrostwach Ku-Klux-Klanu, o masakrach wietnamskich i o skandalach korupcyjnych w obu izbach parlamentu amerykańskiego).

Dzięki temu zamiłowaniu do literatury naukowej Wasia rozjaśniał sobie umysł i poznawał mechanizmy wszelkich zjawisk, nawet tak dziwnych jak radujący mu serce krach amerykańskiej waluty. Mijającego bowiem roku 2007 dolar spadł ze szczytu (ze statusu „światowego pieniądza”) na poziom żenady, kompromitacji, bliski makulaturze. Niewiele bess mogło bardziej cieszyć śmiertelnych wrogów „Wuja Sama”, i niewiele zjawisk mogło być źródłem równej liczby uczonych dywagacji tyczących przyczyn tak spektakularnego bankructwa. Wasia Kudrimow „trzniał” wszystkie te ekonomiczne wywody, gdyż prawdę o upadku „dolca” powiedziała mu naukowa rozprawa pt. „Klątwa mnichów”. Stało tam jak byk, że liczba 13 jest magiczną, złowróżbną liczbą demonicznych średniowiecznych rycerzy zakonnych, templariuszy (bo 13 października roku 1313 zostali aresztowani), tudzież ich spadkobierców, masonów, zaś masoneria amerykańska (Washington, Jefferson i spółka) stworzyła dolara, co demonstrują graficznie banknoty dawniejszej wersji. W książce była reprodukcja jednodolarówki z masońską ściętą piramidą o 13 stopniach, z orłem dzierżącym 13 strzał plus gałązkę mającą 13 listków i 13 owoców, z 13 gwiazdami nad głową orła i z 13 pasami tarczy pod orłem, z dwoma napisami o 13 literach („E Pluribus Unum” i „Annuit Coeptis”), z węgielnicą masońską o 13 gwiazdkach, itp. Przy okazji książka informowała, że gdy na Wielką Pieczęć Stanów Zjednoczonych nałoży się żydowski heksagram, to jego rogi wskażą wyraz SMONA, będący anagramem słowa MASON. Wszystko było jasne.

Runięcie dolara nie wyczerpywało wszakże złotych atrybutów roku 2007. Mimo karteluszka z morderczą datą „25 październik”- Kudrimow uważał ten kończący się właśnie rok za czas wielorakiego sukcesu. Sukcesu własnego i sukcesu Kremla. W Polsce udało się (październik 2007) odepchnąć od steru władzy szurających Rosji Bliźniaków, a nowa polska władza piorunem zniosła wszystkie kontrrosyjskie restrykcje Warszawy, za co Moskwa zniosła embargo na polskie mięso. Udało się również (grudzień 2007) odwołać londyńską wystawę francuskiego malarstwa ze zbiorów rosyjskich, bo warszawski agent Kudrimowa spił pracownika brytyjskiej ambasady w Warszawie, i ten mu wypaplał, że kiedy już arcydzieła trafią do Londynu, zostaną skonfiskowane wskutek sądowych pozwów spadkobierców prawowitych właścicieli (rosyjskich familii, którym rekwirowała majątki bolszewicka furia rewolucyjna). Komentatorzy światowi łączyli to odwołanie londyńskiej ekspozycji z likwidacją w Rosji przez Kreml 15 regionalnych placówek kultury angielskiej (British Council) pod zarzutem „nielegalności” i „oszukiwania fiskusa”. Wasia cieszył się jak dziecko.

Cieszyły go także inne ewenementy grudnia 2007 roku. Władimir Putin zdecydował, że od marca następnego roku nowym prezydentem będzie Dmitrij Miedwiediew, a nie Siergiej Iwanow, co cieszyło Wasilija, bo Iwanow był dla niego żywym symbolem puszących się superelitarnością oraz wyższością intelektualną absolwentów Szkoły Wywiadu KGB. Wprawdzie Miedwiediew nigdy nie przestał lubić zgniłej (heavy-metalowej) muzyki Zachodu, lecz Wasia darował mu ten błąd. Nie zbulwersowały go też plotki, iż matka Miedwiediewa była Żydówką, bo mogły się okazać tylko paplaniną wrogów. Zresztą Władimir Władimirowicz miał kilku żydowskich przyjaciół, a Wasilij uważał, że tak dobremu prezydentowi wszystko wolno, nawet to. Miedwiediewowi bił brawo kiedy ten, tuż po oficjalnej „nominacji” (17 grudnia), rzekł, iż nie wyobraża sobie swojej prezydentury bez współpracy z Putinem, i tylko Putinem, jako premierem, oraz że głównym zadaniem nowej prezydentury będzie niezepsucie fenomenalnego dorobku państwowotwórczego, społecznego i gospodarczego prezydenta Putina. Na wszelki wszakże wypadek (gdyby Miedwiediew miał kiedyś zapomnieć o psiej lojalności), już 13 grudnia zespół prawników Siergieja Sobianina (szefa kancelarii putinowskiej) zaczął układać nową konstytucję, według której centralny ośrodek władzy zmieniał położenie: prezydent tracił wszechwładzę, a premier zyskiwał ją, stając się monopolistycznym dysponentem wszystkiego, od resortów siłowych (czyli wojsk i służb specjalnych) do resortów gospodarczych (czyli mechanizmów trzymających za twarz oligarchów i elity biznesowe). W tym tzw. „systemie kanclerskim” (echo wzoru niemieckiego) prezydent miałby tylko funkcje reprezentacyjne, natomiast dla zdymisjonowania cara-premiera trzeba byłoby 80% głosów deputowanych Dumy i 70% głosów członków Rady Federacji. Praktyczna nieusuwalność.

Euforię Wasi budziły również dane o prywatnej zamożności samego Putina (37% akcji Surgutnieftgazu, 4,5% udziałów Gazpromu i 75% Gmworu, łącznie prawie 41 miliardów dolarów), bo chociaż Putin był absolwentem Szkoły Wywiadu KGB, czyli szpanerskiej ferajny pawi, której Kudrimow nie cierpiał, lecz z jego miłosnym stosunkiem do Władimira Władimirowicza było identycznie jak z gorącym uwielbieniem, którym rabbiego Joszuę Galilejczyka darzą miliony antysemitów. Całą butelkę „Stolicznej” szczęśliwy Wasia „obalił”, gdy amerykański tygodnik „Time” mianował Putina (też grudzień 2007) „człowiekiem roku”. Co prawda tutaj radość trochę zepsuły Wasi krytyczne komentarze senatora Johna McCaina (kandydującego do prezydentury USA), który przypomniał, że kiedyś Stalin oraz Hitler byli według „Time'a” „ludźmi roku”. McCain przypomniał także słowa prezydenta Busha o Putinie („- Zobaczyłem jego duszę, gdy zajrzałem mu w oczy”), parafrazując: „- Kiedy ja spojrzałem w oczy Putina, zobaczyłem tam trzy litery: K, G i B”. Ale ta złośliwość nie mogła zepsuć świetnego rocznego bilansu. Wasilij przeklął McCaina po swojemu („- Job twoju mat'!”) i życzył sobie, by kolejny rok był równie udany.


* * *

Do pierwszego spotkania Mariusza Bochenka i Jana Serenickiego miało dojść w 1993, lecz doszło dużo później, wczesną zimą 1994 roku. Pierwszy nawiedzony pub londyński nie bardzo im pasował, gdyż podano im zbyt ciepłe piwo.

– Szczyny! -zgrzytnął Jan.

– Szczyny są trochę gorsze, wiem co mówię, piłem je w zeszłym roku, bo przegrałem zakład z Denisem o „come back” naszej komuny – mruknął cierpkawo Mariusz.

– Własny mocz?

– Własny, na szczęście.

– Dużo Hindusów pije własny mocz na zdrowie – pocieszył go Serenicki.

Zmienili pub i bez trudu znaleźli wspólny język, może dlatego, iż w tym nowym lokalu było chłodne piwo, a może dlatego, iż zaczęli od komplementowania się wzajem:

– Wiele satyr „Gza” euforycznie mnie rozbawiało – rzekł Serenicki. – Ale najbardziej podobały mi się różne niezamierzenie komiczne przedruki rządowych tekstów, jak choćby ten „Komunikat Prezydium Rządu PRL” informujący społeczeństwo, iż rząd zabronił kardynałowi Wyszyńskiemu sprawowania funkcji kościelnych, co już pachniało zakazem wiary w Boga… Pycha! Ci komuniści, którzy rok temu wrócili tam do władzy, to już inna para butów, kapitaliści pełną mordą. Proamerykańscy i szanują papieża. Tylko kraść się nie oduczyli, raczej rozwinęli swe talenty złodziejskie, więc macie o czym pisać. Ale samą kpiną nie da się tego wyplenić…

– W krajach muzułmańskich za kradzież amputuje się łapska, to jedyny skuteczny sposób – rzucił Bochenek. – Szkoda, że u nas się tego nie robi.

– U nas nie można, bo posłowie nic mieliby czym wciskać guzików do głosowania na sali sejmowej, kutasami przecież nie sięgną – parsknął Serenicki.

Porwała ich wspólna głośna wesołość, i Mariusz się zrewanżował:

– Wy też robicie morowe rzeczy. „Carat” Kucharzewskiego szedł tu jak świeże pieczywo, zresztą każda wasza edycja to bestseller i wśród emigracji, i w Polsce. Fajnie, że chcecie stworzyć tam sieć własnych księgarń.

– Księgarenek – uściślił Serenicki. – To są trudne problemy, kwestie prawne, lokalowe, marketingowe, dopiero się uczę tego.

– Wszyscy się uczymy tych rynkowych chwytów! – przytaknął Bochenek. – Kiedy zaczynałem wydawać „Gza”, byłem zielony, zupełnie zielony. Teraz jestem dla nowicjuszy w branży profesorem.

– To samo ze mną i z Klarą, gdy chodzi o problemy redakcyjne, bo problemy rynkowe to inna sfera, a nad Wisłą, wskutek biurokratycznych barier i dżungli kretyńskich przepisów, to abrakadabra. Lecz redaktorsko mógłbym już szkolić młodych wydawców. Kilka miesięcy temu byliśmy w Rzymie na premierze filmu Giuseppe Tornatore „Czysta formalność”. Media zapowiadały wielkie dzieło, a ja i Klara wyszliśmy zniesmaczeni już po półgodzinie. Gdybyśmy nie byli wydawcami, pewnie akcja by nas nie wkurzyła. Wkurzyliśmy się kiedy Roman Polański, grający glinę, zaczął przesłuchiwać Gerarda Depardieu, grającego pisarza, twórcę bestsellerów. Obaj panowie, wskazując sobie dowolne stronice dowolnej książki przesłuchiwanego, cytowali z pamięci całe akapity tych woluminów! To idiotyzm, bo żaden pisarz nie zna na pamięć każdego zdania każdej swojej książki, i żaden czytelnik też!

– W Polsce bywali wielbiciele „Pana Tadeusza”, którzy…

– Tak, bywają maniacy – zgodził się Jan. – Ale to poezja, zresztą dziewięćdziesiąt dziewięć procent uczących się jej na pamięć wkuwa tylko fragmenty poematu. Ja również cytuję z pamięci kilkanaście drobnych fragmentów dzieł Szekspira, te kawałki, które mi bardzo przypadły do gustu.

– Słyszałem, że jest pan szekspirologiem, i że chętnie przeniósłby się pan w czasy twórcy „Hamleta”- mruknął „Zecer”.

– Bzdura! – zaprzeczył Serenicki.

– Nie jest pan szekspiroznawcą?

– Jestem, hołduję Billa ze Stratfordu jako superartystę i supermędrca, ale nie chciałbym przenosić się w czasy, kiedy nie było mydła i pasty do zębów. Już prędzej w erę Romantyzmu, do Oksfordu, żeby zostać uczestnikiem debaty o przewadze oksfordczyka Shelleya nad cambridżystą Byronem lub vice versa. Rok 1829. Publiczność oksfordzka, przez grzeczność wobec szanownych gości z Cambridge, uznała wyższość Byrona.

– Tak jak dzisiaj w kraju przez grzeczność wypada chwalić kapitalizm, lecz mnóstwo ludzi go wyklina, bo Balcerowiczowi zawdzięczają, że utracili robotę, albo że stopa życiowa obniżyła im się do kolan lub do samych stóp. Gorzki smak zdobytej wolności…

– Prędzej czy później musi przyjść pewna poprawa – rzekł Janek. – Gdy już wszyscy ważniacy ukradną „pierwszy milion”, kapnie coś i dla frajerów, i dla plebsu, dla każdego. Historiografia przyszłych generacji będzie się dużo bardziej interesowała dzisiejszą rewolucją obyczajową niż polityczną czy gospodarczą. Że to jest główny przewrót, a nie „Solidarność”, Mur Berliński i upadek Rosji Sowieckiej – zrozumiałem redagując nową edycję „Od białego caratu do czerwonego”. Kucharzewski wspomina tam kilkakrotnie rosyjskiego filozofa, Władimira Sołowjowa, który przed końcem XIX wieku wydał kilka prac teozoficznych. Pożyczyłem je i studiowałem. U nas pierwsza została chyba wydana „Krótka powieść o Antychryście”, w 1924 roku. Sołowjow, notabene polonofil, prorokował makabryczny XX wiek i to, że kiedy ze schyłkiem XX wieku świat ogarnie kulturowo-obyczajowy nihilizm – rządzić będzie ludzkością „Uśmiechnięty Szatan”, „Dobrotliwy Truciciel”, „Serdeczny Antychryst”, ideał kusicielskiego przewodnika: pacyfista, humanista, filantrop, ekolog, wegetarianin, miłośnik natury i dialogu, przyjaciel ludzi i zwierząt, ascetyczny uczony i bezinteresowny dobroczyńca, „Mesjasz Tolerancji”, krzewiący wyrozumiałość totalną, dla wszystkich, dla prawych i dla nieprawych, lansujący moralność uniwersalną, ponadreligijną, koniecznie oczyszczoną z metafizyki i teologii katolicyzmu, ba, nawet dostrzegający Jezusa Chrystusa, lecz krytykujący Go jako biblista i mentor za zbyt restrykcyjny Dekalog, który tworzy podziały miast jednać ludzi, jednać braterskim uściskiem, niewykluczającym nikogo prócz wrogów wszechtolerancji i wszechhumanitaryzmu. Antchryst Mediator, nowy, modernistyczny Zbawiciel nowego, wszechwyzwolonego świata… Pomyśleć, że Sołowjow widział go już sto lat temu jako siłę nam współczesną!

Ten bulwersujący przypadek celnego chronologicznie profetyzmu, plus problem współczesnego rozprzężenia obyczajów, nie zainteresowały wszakże „playboya” Bochenka. Zmienił szybko temat na subkulturową grypserę, reklamując wydawcy więzienne dzieło „Zygi” Tokrynia i chwaląc się swymi nowymi studiami, tyczącymi slangu grabarzy, według których trumna to „dębowa jesionka”, „garnitur”, „piórnik”, „pudełko” itd. (łącznie 34 określenia), urna funeralna to „doniczka”, „gorący kubek” itd., zmarły to „sztywniak”, „kloc”, „klocek”, „sucharek”, „skóra”, „niebol” itd., wisielec to „brelok”, topielec to „boja”, et cetera. Panowie wnikliwie roztrząsali kwestie semantyczne, jak to językoznawcy, przechodząc po drodze na „ty”, bo przy grypserze i przy piwie „panić” nie bardzo wypada, zwłaszcza gdy Londyn jest mokry od deszczu.


* * *

Pierwszą po wyjeździe z ojczyzny wizytę w tejże Jola Nowerska złożyła latem roku 1996. Brat Joli, Zygmunt Kabłoń, któremu regularnie wysyłała z Londynu funty, uwiadomił ją telefonem o śmierci tatusia, Euzebiusza Kabłonia („króla jabola”), żądając, by opłaciła i zaszczyciła ceremonie funeralne. Wzięła ze sobą dwóch mężczyzn jako bagażowych: swego małżonka, Witolda Nowerskiego, i swego kochasia, Denisa Duta. „Gulden” Wendrychowski również chciał jechać, ale wykluczyły go ze składu kontuzja nogi i męki rehabilitacyjne.

Uczestników pogrzebu była garstka, kilkanaście osób, więc stypa nie była tłoczna, za to miała nostalgiczną atmosferę. Rzewnie bowiem wspominano nieboszczyka, mniej wszelako degustatora tanich win, tylko nieboszczyka systemowo-ustrojowego, który zmarł siedem lat wcześniej, a nosił imię PRL-u. Co prawda towarzystwo nie należało do wielomilionowej rzeszy „przegranych” (czyli tych obywateli III RP, którym tzw. „transformacja ustrojowa” zrobiła przysłowiowe „kuku”), lecz nostalgiczną tęsknotę biesiadujących wzbudzały kwestie, które można określić mianem prestiżu, lub, bardziej swojsko, „szpanu”. Wszystko zaczęło się od samochwalby Bronka Kohuta, eksdzielnicowego MO, który robił teraz w firmie ochroniarskiej i na brak „kasy” nie mógł narzekać. Przytaknął mu Longin Głowiński, dawny mistrz kradzieży metali kolorowych noszących fałszywą etykietkę „złomu”, a teraz właściciel warzywniaka targowiskowego. Kilku innych uczestników stypy również chwaliło swój aktualny byt kształtujący świadomość -byt profitentów tzw. „wolności rynkowej”. Co Denis Dut skomentował pochwalnie dla kapitalizmu, i ku swojemu zdziwieniu usłyszał od Kohuta:

– Wie pan, panie szanowny… Nie, żebym narzekał, ale dziś pieniądz nie daje tyle satysfakcji, ile dawał za komuny, chociaż, prawda, gorzej się wtedy żyło. Ale z jakim fasonem, kiedy człowiek zafarcił!

– Nie rozumiem… – powiedział Dut.

– A co szanowny pan jara? – spytał Kohut.

– Camele.

– No i pięknie. Ja to palę Stuyvesanty. Mogę je dzisiaj kupić na każdym rogu, grosze kosztują. Wtedy kupowało się je w Peweksach, albo też na czarnym rynku. Smakowały dużo lepiej, tysiąc razy lepiej, a wie pan szanowny dlaczego? Bo niewielu było stać. Wszyscy dookoła palili różne śmierdziuchy, Sporty i Ekstra-mocne, ci elegantsi Carmeny i Piasty, też gówno do kwadratu. Jak człowiek zdobył Camela, to był panisko, hrabia, baron. Fajnie się tak czuć.

Dut zrozumiał. I przypomniał sobie, że za młodu był tak właśnie uprzywilejowany na okrągło, bo jako syn wysokiego aparatczyka PZPR-u miał wszystko czego dusza zapragnie. Ale przy tym stole, przy tym żałobnym posiłku, nie ujawnił, że do czasu ukończenia studiów praktykował i obserwował peerelowski rytuał szpanowania na elitę konsumpcyjną, gdyż ta tematyka dialogu dużo bardziej go rajcowała niż wcześniejsze ględy o pogodzie i o mrożeniu wódki. Zgrywał więc „pierwszego naiwnego”:

– To ciekawe, proszę panów. Chyba nie tylko zachodnia nikotyna dawała tę satysfakcję ludziom posiadającym waluty, ale też…

– Wtedy się mówiło: „dewizy”- uświadomił go Zygmunt Kabłoń, lejąc wysokoprocentowy alkohol do kieliszków z kryształu czeskiego rżniętego.

– Sranie w banię! – zaprotestował Klemens Piekarz, ajent stacji benzynowej. – Mówiło się też: „waluty”, mój kumpel Rycho był nie tylko „cinkciarzem”, ale i „waluciarzem”, obsługiwał hotelowe cipy dla cudzoziemców.

– Pewnie, przecież mówiło się i tak, i tak – rozsądził Głowiński. – A szlugi, kurdele bele, to nie był jedyny szpan, bo dobra wędlina, i odżywka czy zabawka dla dziecka z Peweksu, i każdy zachodni ciuch dla baby, szmata z komisu czy z Różyca albo innego targowiska, i każda rzecz „spod lady”, robiła człowieka człowiekiem, kurde mol! Już nie mówię o „gablotach”, dzisiaj wóz to żaden szpan, ale wtedy cztery kółka robiły człowieka królem. Nawet, panie, kniżki co lepsze, to szły „spod lady” i później bujały się za duże przebicie na czarnym rynku, a już, kurna, „świerszczyki”, znaczy pornole, to był nieziemski cymes, cudo! Za fikuśną perfumę madeinfrance dzidzie zdejmowały barchany od razu! Żyć nie umierać, kurde flak, a tera co, wszystkiego w bród, wszystkie światowe firmy naokoło, do wyboru, do koloru…

– Jak masz diengi – wtrącił Piekarz.

– No, jak masz twardy szmalec, ale zobacz ilu już ma, mnożą się i mnożą. Zresztą jak cię nie stać, to sobie kupujesz chińską czy wietnamską podróbę, i też robisz pajac po królewsku. Nie to co dawniej. Się, kurde, żyło, oj, się żyło!

Jola N. długo przysłuchiwała się temu tokowaniu bez sprzeciwu, lecz w końcu nie wytrzymała:

– Co wy mi tu pieprzycie o „Playboyach” i szlugach! Papier toaletowy to był luksus! Jak się udało kupić kolejkowo albo za łapówę, to człowiek szedł przez miasto trzymając na widoku, żeby wszyscy patrzeli i zazdrościli. Był szorstkawy, szary, wyglądał jak brudny, kicha, całkiem do dupy, ale był!

– Każdy papier toaletowy jest do dupy, dzisiejszy pachnący też jest do tyłka – zauważył filozoficznie Kohut.

– Pewnie, ale mnie chodziło o to, że był do chrzanu, do kitu, nędzny, i trzeba było go zdobywać jak… jak…

– Jak złote runo – podsunął Denis.

– Jak złote runo, otóż to! – ucieszyła się Jola, choć nie znała mitologii w tym względzie. – Każda rolka to był skarb, prawda, Wiciu?

– Niestety – odparł krótko małżonek.

– Dolać jeszcze herbatki, Denis? – zaproponowała Dutowi, wiedząc, iż lubi przepijać trunki mocno słodzoną herbatą.

– Poproszę – rzekł Dut. – Świetna ta herbata. Mario mi opowiadał, że w prison parzyli sobie herbatkę robiąc końcówki grzałek z puszkowej blachy, a kabelki z pociętych tubek pasty do zębów, i owijając te kable folią z torebek. Później, dziurawiąc ścianę za pryczą, odsłaniali przewód sieci elektrycznej, oskrobywali izolację, i podłączali się do prądu. Tak robiliście, Wiciu, prawda?

Witold skinął głową, świadcząc tym gestem, że tak robili. Wtedy właśnie Denis Dut pierwszy raz zwrócił uwagę na jakość milczenia Witolda Nowerskiego. Rozgdakane towarzystwo było grupą ludzi niskich lotów, pytlowało niby przekupki, lub niby kręceni sejmową adrenaliną politycy, a on – człowiek najgłupszy w tym kółku – sprawiał wrażenie człowieka wyższego sortu, tylko dlatego, iż cały czas milczał. Życiem kierują przypadki. Trzeba było tej stypy, by jamajski biznesmen sponsorujący „Gza Patriotycznego” ocenił „Znajdę” inaczej niż dotychczas (nie jako człeka ociężałego umysłowo, lecz jako figurę z maksymy starożytnej: „Milczący głupiec uchodzi za mędrca”), i to mu podsunęło szaloną myśl…


* * *

W ostatniej dekadzie XX wieku na duchowego lidera-mentora III RP kreował się (i kreowany był przez większość usłużnych „polskojęzycznych” mediów) Adam Michnik, starozakonny bojownik o prawa człowieka kierującego się lewactwem, czyli „politycznie poprawną” obłudą koloru przynajmniej różowego. Jednak łapówkarska „afera Rywina” (starozakonnego producenta z branży filmowej) eksplodowała tak niefortunnie dla rabbiego Michnika, że pokruszyła cokół jego chwały, i w pierwszych latach XXI stulecia nimb trybuna „wyborczego” zaczął się gwałtownie chylić do upadku. Równocześnie – wskutek furii lustracyjnej złych ludzi, lansujących tezę o niemoralności donosicielstwa i o brzydocie jakiejkolwiek współpracy z totalitarną bezpieką PRL-u – zaczął się walić cały świat mitologii Adama M., personifikowany figurami jego przyjaciół, wyznawców, klientów, akolitów i faworytów. Vulgo: zaczęły się walić ołtarzyki narodowe, kruszyć pomniczki, rozsypywać nimby i legendy „ludzi światłych”, „autorytetów moralnych”, „filarów społecznych” dopieszczanych przez „Salon” vel „michnikowszczyznę”. Była to swoista hekatomba męczenników krzyżowanych dokumentacją z „teczek” Instytutu Pamięci Narodowej. Kolaborantami bezpieki okazali się reżyserzy (Marek Piwowski i in.), aktorzy (Maciej Damięcki i in.), pisarze (Andrzej Kuśniewicz, Andrzej Szczypiorski, Wacław Sadkowski, Ryszard Kapuściński, itd.) oraz wszelkiej maści „ludzie kultury” (Andrzej Drawicz, Lech Isakiewicz, Tadeusz Sznuk, etc), nie mówiąc już o licznych politykach (Michał Boni plus legion). Przy okazji tego demaskowania wyszła z nor przeszłości także śliska prawda o pederastycznych wyczynach tytanów rodzimego etosu (jak Jerzy Giedroyc, Józef Czapski, Jerzy Andrzejewski, Jarosław Iwaszkiewicz et gejoconsortes).

Wódz największej polskiej gazety zwalczał lustracyjny proceder długo, kilkanaście lat, używając wszelakich środków. Łajał, wyklinał, wyśmiewał, perorował, perswadował, postponował, dezawuował, kuglował, krytykował, miotał, motał, grzmiał, srał, gdakał, obrzydzał – wszystko na nic. Przez pierwsze lata tej kontrlustracyjnej ofensywy jakoś się udawało robić plewę z faktów i wodę z mózgów. Lecz później grad bolesnych ujawnień stał się kamienną lawiną, która przywaliła mędrca Agory. Skomasowana siła złej woli bliźnich, zapiekła perfidia lustracyjnych zwyrodnialców, odebrała mu dziecięcą wiarę w ludzką nieskończoną dobroć, której szefującym apostołem chciał być dla milionów rodaków. U politycznego wierzchołka tych kainowych „łowów na czarownice” leżał fakt kolaborowania z bezpieką trzech przywódców „Solidarności”, którzy zawarli trzy słynne „porozumienia” między związkiem a reżimem PRL-u (Porozumienie Jastrzębskie, Porozumienie Szczecińskie i Porozumienie Gdańskie): Jarosław Sienkiewicz był „kablem” MSW, Marian Jurczyk był „kablem” MSW, i Lechowi Wałęsie też niejeden patriota wytykał ksywkę „Bolek” daną przez SB „tajnemu współpracownikowi”. Zaś kultowym symbolem kolaboracji stała się TW-kariera twórcy „kultowego” „Rejsu”, Marka P., który „kablował” gwoli zyskania paszportu, plus kilkakrotnie smarowane dla SB wypracowania Agnieszki Osieckiej (formalnie niezwerbowanej), która robiła to też, by uzyskać paszport. Znaleźli się wreszcie tacy antysemici, którzy samemu „Adasiowi” zarzucali kolaborację, puszczając w obieg kserokopie jego werbunkowego aktu. Reagował esejami historiozoficznymi o naturze zła i dobra, o tajnikach duszy ludzkiej i determinantach rewolucji, o „lojalce” wieszcza Adama i głębiach myśli Stendhala, ale ludzie coraz mniej go rozumieli i zła passa różowego guru trwała dalej.

Aż się odmieniło. Dwuletnie faszystowskie rządy antykomunistów (2005-2007), będące szczytem nieszczęść katowanej (deesbekizowanej) ojczyzny, skończyły się wyborczą przegraną krwawych Kaczorów, i do władzy wrócili „sami swoi”, wy wiedzeni z dawnego matecznika geremkowskiej UD-UW. Komentatorzy prezentowali to jako medialny triumf Adama M., drugiego już o tych inicjałach sympatyka „przyjaciół Moskali”, bo jego gazeta ciężko pracowała dla wyborczego sukcesu formacji salonowej. Tak więc wygrał – pomógł przywrócić rządy „ludzi światłych”- wszakże zmartwień mu nie ubyło. Główna jego trauma tyczyła bilansu własnego żywota, helas! Mimo starań wieloletnich – nie awansował do rangi idola całego narodu. Europa nie mianowała go szefem żadnej paneuropejskiej instytucji lub organizacji. Nie dal też rady skopiować kariery swego czeskiego kumpla, Vaclava Havla, który został prezydentem. Zawiodły i tolerancja europejska, i demokracja prywiślińska, zwłaszcza ta druga, bo jak słusznie diagnozował starozakonny patriarcha, profesor Geremek („drogi Bronisław”, szalom!) – „Polacy nie dorośli do demokracji”. Znaczy: dorośli niezupełnie. Dorośli do wybierania protegowanych Kremla i Salonu, pupilów „wyborczego” guru, a nie dorośli do wybierania samych guru, czego ilustracją smutny casus elekcyjny Jacka Kuronia, kolejnego bliźniaka Adama M. Czemu? To trudno powiedzieć – zagadki historii są chlubą metafizyki. Może nie podobało się ludowi, że pan Kuroń kazał harcerzom śpiewać pieśni czekistowskie i żydowskie, a nie polskie, i że pan Michnik uznał esbeckich oprawców, rutynowo mordujących patriotów, za „ludzi honoru”! Kto to wie…

Życzeniowym „targetem” optimum byłoby zresztą nawet nie stanowisko przywódcze, nie złoty fotel, lecz złota aureola – nimb światowy, lub choćby tylko nimb paneuropejski. Rozpoznawalność w każdym domu każdego kraju, czyli granie godła tak symbolicznego, jak „polnische Wurst und Vodka”, ale tę rolę ukradł mu gdański prostak Dyzma, kradnąc przy okazji pacyfiście-intelektualiście Adamowi M. noblowską nagrodę pokojową. To bolało rabbiego z warszawskiej Alei Róż. Schyłek kariery w alei kolców drapiących duszę. Wiedział, że hen, daleko, na moskiewskim Kremlu, „przyjaciel Moskal” Władimir Putin pichci nowe polskie rozdania i otwarcia, lecz to już nie grzało zmęczonego „komandosa” rewolty '68 i mistyfikacji '89. Coraz częściej słyszał od spodu, z głębi Szeolu, pragmatyczną sugestię dyrekcji:

– Wracaj!


* * *

Wezwanie do gabinetu cara to nie obowiązek – to satysfakcja członka kremlowskiej elity przybocznych adiutantów. Lieonid Szudrin bardziej frunął niż stąpał po czerwonym dywanie długiego korytarza, ku flankującym złocone wrota sylwetkom dwóch sołdatów w mundurach XIX-wiecznych. Naprzeciw niemu maszerował funkcjonariusz wcześniej wezwany, który właśnie opuścił gabinet Putina. Był to doradca ekonomiczny prezydenta, wychowanek amerykańskich uniwersytetów, młody (35 łat) Arkadij Dworkowicz. Gdy się mijali, zatrzymał Lonię:

– Lonia, pomóż!

– Spadaj! Sam szukam pomocy.

– Jakiej pomocy?

– Nie mam bladego wyobrażenia co kupić Miedwiediewowi na jego rocznicówkę, a nie chcę mu kupować bzdur, jakichś zegarków, krawatów, spinek czy alkoholu francuskiego, bo on ma już hurtownię tych fantów. Co on lubi, wiesz może?

– Lubi ekskluzywne koszule, i ekskluzywne, szyte na miarę garnitury, i właśnie krawaty, drogie krawaty, lecz to chyba winna mu dobierać druga płeć lub on sam.

– A poza tym co?

– Hoduje egzotyczne rybki w akwarium, więc jeśli trafisz taką, której nie ma… – rzekł cierpko Dworkowicz. – Gra w szachy, więc kup mu szachy ze złota lub brylantów. No i kocha mocny rock. Już wkrótce, około połowy lutego, będzie feta Gazpromu, piętnastolecie, więc Miedwiediew, jako przewodniczący rady nadzorczej Gazpromu, chce uświetnić ceremonię rocznicową występem swej ulubionej grupy, Deep Purple. Surkow mu pomaga, bo także lubi ten zespół. To nawet będzie nieźle pasowało: Głęboka Czerwień! Prócz Deep Purple, „Carewicz” lubi również zespoły Black Sabbath i Led Zeppelin, tylko na winylu, ale obawiam się, że ma wszystko. Będzie ci trudno być oryginalnym, Lonia, bo odkąd namaścił go prezydent, wszystkie kremlowskie lizusy łamią sobie łby kombinując jaki prezent „Carewiczowi” dać.

– Dzięki za radę. I za skarcenie.

– Nie bierz tego do siebie, mileńki, i teraz ty spróbuj mi pomóc.

– Co jest, kolego?

– Pomóż mi przekonać Władimira Władimirowicza, że zyski z ropy oraz gazu, a przynajmniej część tych zysków, powinniśmy, a właściwie musimy inwestować w infrastrukturę wydobywczą i przesyłową, a nie tylko konsumować!

– Ja?! – zdziwił się Szudrin. – Co ja mam wspólnego z energetyką?

– Władimir Władimirowicz bardzo lubi ciebie…

– A ciebie nie lubi?

– Mnie trochę ceni, lecz źle słucha, natomiast ciebie lubi!

– Skąd wiesz?

– Wszyscy to wiedzą. Szepnij mu słówko w tej sprawie, bo jak nie zmienimy podejścia do tego problemu, będzie katastrofa infrastrukturalna. Nasze centra wydobywcze to już złom, nasze rurociągi to kupa rdzy…

– Jakie nasze? Gazpromu?

– Tak, Gazpromu. To kretyństwo, że państwowa firma-gigant, o której się mówi, iż Rosja stała się jej własnością, a nie ona własnością Rosji – że taka firma ładuje większość zysków w luksusowe siedziby, w prestiżowe branże nieenergetyczne, i na rynek finansowy jak rentier, by zgarnąć oprocentowanie lokat, a nie na strategię inwestycyjną gdy powoli kończą się eksploatowane od dawna złoża gazu, na nowe szyby, nowe stacje uzdatniania, nowe techniki, plus remonty starej sieci. To jest głupie, kapujesz, Lonia?

– Nic nie obiecuję, Arkadij, nie obiecuję ci niczego – rzekł Szudrin. – Jak będę miał okazję, wspomnę Władimirowi Władimirowiczowi, a teraz, sorka, on na mnie czeka i nie lubi spóźnialców.

Putin przywitał go rytualnym:

– Siadajcie, Lieonidzie Konstantinowiczu, mamy problem.

– Problem to ma ekipa alarmująca Houston – zażartował „filmowo” Szudrin.

– Jasne – zgodził się car. – Nasz aktualny problem to Polska. Jest teraz bardzo grzeczna, nowa władza merda przed nami ogonkiem, kuca, kryguje się i łasi. Już nie blokują naszych starań o przystąpienie do OECD, a wkrótce gaspadin premier Tusk zawita tutaj z wizytą rządową, i będzie wzajemne picie szampanów, klepanie pleców, uśmiechy, komplementy i cały ten normalny cyrk przed kamerami, bolszaja pompa.

– Czyli normalizacja stosunków, tak, panie prezydencie?

– Może… – mruknął Putin. – Mnie interesuje normalizacja naszych wpływów w polityce tego kraju, i nie sądzę, by dalej starczała tu zwykła agenturalność. U nich wybory są rzeczywiście demokratyczne, więc każdy głupi przypadek, jakaś afera lub tylko kaprys elektoratu potrafią rozwalić blok rządowy faszerowany agentami SWR. Do tego agentów zawsze mogą wykryć polskie służby, kontrwywiad. Potrzeba nam czegoś trwalszego, bardziej przewidywalnego i sterownego, nowej struktury politycznej, Lieonidzie Konstantinowiczu. Chcę, abyście się zajęli problemem tej struktury jako łącznik między mną a Służbą Wywiadu Zewnętrznego.

Dialog trwał jeszcze kwadrans, i Putin skierował Lonię do szefa SWR, Michaiła Fradkowa, a ten wskazał mu generała Kudrimowa, szefa Referatu Polskiego:

– Jego działka to Polska, więc obowiązek polacziszkowania to jego obowiązek. Ciekawy człowiek ten mój Kudrimow, nie wolno ulec pozorom i go lekceważyć. Z pozoru to góra mięsa, safandułowaty niedźwiedź, gruboskórny baryń, który umie tylko warczeć: „- Job twoju mat'!”. A tak naprawdę, bystre chłopisko.

– Bystro mordował?

Fradkow przyjrzał się Szudrinowi zmrużonymi oczami i szepnął chrapliwie:

– Tak, to też mądrze robił. Kiedy dyrektor polskiego Ośrodka Studiów Wschodnich, gaspadin Karp, odkrył na Białorusi tajny ośrodek GRU, gdzie spotykali się polscy prokuratorzy i nasi ludzie ze specsłużb, białoruska ciężarówka staranowała samochód tego Polacziszki o zbyt długich rączkach, trup na miejscu, żadnych dowodów zbrodni, zwykły wypadek. To było w 2004 roku. Kudrimow był mistrzem takich egzekucji, kolego.

– A teraz jest mistrzem wywiadu w Polsce?

– Mistrzem wywiadu i politycznej manipulacji. Antykomunistyczne Bliźniaki rządziły tam całe dwa lata, krzycząc od początku, że nie może być tak, iż kaci, dawni oficerowie bezpieki, otrzymują sute, wielotysięczne emeryturki, natomiast ofiary bezpieki dostają dziesięciokrotnie niższe, głodowe. Mieli dwa lata i koalicyjną większość, a nawet poparcie w tej sprawie dużej części opozycji, lecz nie zdołali przeforsować ustawy… co ja mówię!… wcale nie rozpoczęli prac przy ustawie mającej zmienić ten stan rzeczy, skasować tę rażącą niesprawiedliwość. Niech pan zgadnie czemu?

– Ludzie Kudrimowa?

– Tak jest, agenci generała Kudrimowa. Kudrimow ma tam już kilka dużych osiągnięć. To on wymyślił sztych, którym dobito tych parszywych Bliźniaków, kiedy jesienią zeszłego roku kończyła się w Polsce kampania wyborcza. Bliźniaki, mimo naszych starań, prowadziły, miały zwycięstwo na talerzu. Żeby wykończyć konkurencję, pokazały w telewizji machnięty ukrytą kamerą film służb specjalnych, kręcony przez ichnią brygadę antykorupcyjną. Film ukazywał jak posłanka należąca do partii opozycyjnej przyjmuje dużą łapówkę od biznesmena i żąda dalszych łapówek za załatwianie lewych interesów. Wydawało się, że po czymś takim konkurencja Bliźniaków jest ugotowana zupełnie. A wiecie co zrobił Kudrimow? Zapytał swoich ludzi: „- Czemu nie aresztowano jej”. Usłyszał, że chwilowo nie można tej kobiety aresztować, bo chroni ją immunitet poselski. Więc zadał drugie pytanie: „- Czy ona nie mogłaby się popłakać?”. Jego ludzie byli bardzo zdziwieni: „- Jak to popłakać?”. Więc wyjaśnił im: „- Publicznie popłakać, przed telewizją. Niech nasi tamtejsi chłopcy zarobią na swoje honoraria”. I tak zrobiono: tuż przed dniem wyborów baba poryczała się wśród telewizyjnych kamer, jęcząc, że uwiódł ją grający szarmanckiego biznesmena-adoratora prowokator, funkcjonariusz brygady antykorupcyjnej, więc nie umiała mu odmówić, a teraz służby Bliźniaków chcą ją zadręczyć, zamęczyć, zabić. Jak polski elektorat to zobaczył, zwłaszcza żeński, to się wściekł na Bliźniaków. I było po nich. Zostali załatwieni telenowelą brazylijską, w której bezczelna złodziejka, łapowniczka, odegrała niewolnicę miłości i zwierzynę łowną sadystycznie dręczoną, wkładając sobie szlochem dziewiczy wianek… Trudne do uwierzenia, kiedyś polscy historycy analizujący tę wyborczą kampanię będą przecierać wzrok, ale to fakt.

– Kaczyńscy popełnili gruby błąd, bo na zwalczaniu korupcji nie można ugrać zbyt dużo, kiedy większość ludzi kradłaby, gdyby tylko mogła – zauważył Szudrin.

– Gruby błąd popełniają wszyscy, którzy obstawiają czystą demokrację, a ganią naszą „suwerenną” mutację demokracji, czyli demoautokrację – odpowiedział mu Fradkow. – Polski elektorat jest równie głupi co nasz, Kudrimow mi doniósł, że tam prawie dziesięć milionów łudzi kocha serial „Świat według debilnych” czy coś podobnego, serial właśnie dla ludzi debilnych. Ci ludzie głosują i wybierają, oto demokracja.

– Haszek zwał takich ludzi „notorycznymi idiotami”- parsknął Lonia, wstając. – Proszę uprzedzić generała Kudrimowa, że zgłoszę się do niego w przyszłym tygodniu.


* * *

Ludzka świadomość i ludzka percepcja rzeczywistości roją się od błędnych wyobrażeń. Za pewniki bierzemy artefakty i zjawiska zupełnie fałszywe, nie mając pojęcia, że czynimy błąd. Tak właśnie było z miliardami łudzi, którzy przez całe wieki mieli pewność, iż Ziemia jest płaska. Tak właśnie było z każdym heterosamcem, który dał się skusić perfekcyjnie ucharakteryzowanemu transwestycie. Tak właśnie było z rzeszami fanów Lecha Wałęsy wymachującego siekierką na komunistów. I tak jest z tymi, którzy sądzą, że czerwony strój to znana całemu globowi od wieków szata Świętego Mikołaja, gdy w istocie ten ubiór tragarza bożonarodzeniowych prezentów rozpowszechnili globalnie graficy firmy Coca-Cola, tworząc kilkadziesiąt lat temu (1931), wedle regionalnych wzorów europejskich, sławną reklamę – dopiero wówczas cały świat zaczął kopiować mikołajowy czerwony strój jako rytualny. I tak samo jest dzisiaj ze świętym przekonaniem, że im ktoś bardziej uczony, wyżej kształcony, zawodowo scjentyczny (a już zwłaszcza biolodzy, genetycy, matematycy, fizycy, astrofizycy, itp.) – tym bardziej ucieka od wiary w Boga, lgnąc do ateizmu, agnostycyzmu itp. Nic bardziej błędnego niż to wrażenie tyczące „jajogłowych”: gdy przepytano 389 najwybitniejszych uczonych globu, tylko 16 zadeklarowało niewiarę, a 367 wiarę, niektórzy wiarę gorącą (geniusz mechaniki kwantowej, Werner Heisenberg, ładnie to ujął: „Pierwszy łyk z flaszki wiedzy robi cię ateistą, lecz na jej dnie czeka Bóg”). Boję się, że błędna może być również (u mych Czytelników) wizja dojrzewania pięknej edytorki, Klary. Zapewne sądzicie, że stała się postępowym (postmodernistycznym) dziwolągiem, typowym dla naszych czasów. Nic bardziej mylnego.

Nic bardziej mylnego, bo niezbadane są ścieżki, którymi los prowadzi swoje owce. W dobie, w której medialne (głównie internetowe) porno wszelakiego rodzaju (MTV, filmiki „hard-core”, itp.), zwulgaryzowało język tudzież styl życia rozkwitających dziewcząt, przekłuło im szmelcem pępki na eksponowanych goło brzuchach, obnażyło plażowe pośladki pawiańską modą i uczyniło seksekshibicjonizm grą „trendy”- Klara Mirosz stała się prawdziwą damą typu XIX-wiecznego, monogamistką sublimującą swą „manière de vivre” na styl herbowy tout court. W dobie, kiedy feministki coraz usilniej grały terrorystki, lansując multirodzajową wyższość swej płci nad płcią brzydką (Jane Fonda: „Gdyby penis potrafił to wszystko, co może wagina, to budowano by mu pomniki i drukowano by znaczki pocztowe z jego wizerunkiem”) - Klara kultywowała wstrzemięźliwość kobiecą typu „soft”, zniewalającą mężczyzn. Była wszakże niedostępna dla mężczyzn, prócz jednego, którego zaślubiła i któremu urodziła trójkę dzieci nim skończył się XX wiek. Zwała się już wtedy nawet nie Klarą Mirosz-Serenicką, lecz Serenicką li tylko, wedle tradycji praojców.

Spośród rozlicznych tradycji swoich genetycznych praojców, pani Serenicką nie praktykowała właściwie niczego, żadnego judaizmu czy syjonizmu, a jedynym wyjątkiem była u Klary nieuleczalna wrogość do polskich antysemitów, którzy przy udziale hitlerowskich nazistów wymordowali miliony Żydów (ze szczegółami opowiadało o tym wiele drukowanych w Kanadzie książek), zorganizowali Powstanie Warszawskie dla unicestwienia żydowskich niedobitków (tego Klara dowiedziała się z gazety Adama Michnika), i już po wojnie, wciąż głodni żydowskiej krwi, uprawiali pogromy Żydów (w Krakowie, w Rzeszowie, w Kielcach i gdzie indziej). Kolejnym etapem antyżydowskich represji ze strony Polaków był 1968 rok, który wypędził familię Krystyny Helberg poza granice ojczyzny. Tego łotrostwa córka Krystyny, Klara, nie mogła wybaczyć Polakom. Dusiła to w sobie, zaliczając wszystkie owe szczęśliwe kanadyjskie lata, kiedy uprawiała feminobiografistykę, patriotyczne polskie edytorstwo i harmonijne małżeństwo z Janem, nieniepokojona i niekontrolowana przez ciemne moce, które „uśpiły” ją dawno temu. Dopiero gdy zapragnęła wydać biografię żydowskiego herosa, Tewje Bielskiego, dowódcy kilkuset żydowskich partyzantów na Nowogródczyźnie podczas II Wojny Światowej – zjawił się, niby zły duch, stary znajomy, eksdziekan Simon Kraus, i rzekł:

– Zabraniam! Nie wolno ci drukować tej książki, droga Klaro, nie chcemy kłopotów!

– Jakich kłopotów?! – zdenerwowała się szefowa Pulsu Ojczyzny. – Tewje i jego dwaj bracia, Asael i Zus, to żydowscy bohaterowie, utworzyli w Puszczy Nalibockiej całe zgrupowanie żydowskich partyzantów, a właściwie całą strefę żydowską wśród bagien tej puszczy, było tam tysiąc kilkuset uciekinierów, mnóstwo kobiet, dzieci, liczne żydowskie rodziny, które ocalały z Shoah! I walczyli dzielnie przeciwko esesmanom! To cudowne, więc dlaczego mam tego nie upubliczniać?

– Bo Polacy zarzucą ci fałsz i wybuchnie afera jak sto diabłów! – objaśnił jej Simon. – Zbyt długo budujemy patriotyczną „legendę” twoją, twojego męża i waszego wydawnictwa, żeby teraz spaprać ją skandalem, który postawiłby wam szlaban nad Wisłą, moja droga!

– Jaki fałsz?! – krzyknęła tak gwałtownie, iż opluła rozmówcę drobinkami śliny. – Czytałam pamiętnik małżonki bojowca od Tewjego, wydany w Jerozolimie, „Against the Tide”. Profesor Israel Gutman z Yad Vashem również zapewnia, że Tewje Bielski był bohaterem, zbawcą wielu Żydów i młotem na hitlerowców!

– A Polacy stwierdzą, że przeciwnie…

– Jak to przeciwnie?! Którzy Polacy?!

– Choćby historycy z warszawskiego IPN-u, z Instytutu Pamięci Narodowej, według których Tewje był kryminalistą, bandziorem, co się kumał z sowieckimi partyzantami i razem mordowali Polaków. Ci ipeenowcy twierdzą, że Tewje dostawał broń od Sowietów za kobiety, które im bracia Bielscy masowo sprzedawali, bo Sowietom w lesie brakowało kobiet. I że nigdy nie walczył z hitlerowcami, tylko przy udziale Sowietów masakrował polskie wsie, gwałcąc, rabując, mordując, pastwiąc się nad Polakami jak sadysta. Wskażą, że w samej wsi Naliboki, roku 1943, Tewje wymordował stu kilkudziesięciu Polaków, nie oszczędzając starców, dzieci i kobiet. Będą twierdzić, że utworzona przez Bielskich puszczańska osada Jerozolima stanowiła folwark wyzysku, bo większość Żydów biedowała tam jako niewolnicy herszta, zwyrodnialca Tewjego, który otaczał się luksusem, miał harem młodych żydowskich dziewcząt i…

– Dość! – krzyknęła Klara. – To nie może być prawdą, człowieku!!

– Nie jest ważne co jest prawdą, a co prawdą nie jest – burknął Kraus. – Nie jest istotne czy pogrom kielecki zorganizowali oficerowie NKWD jako prowokację antypolską, czy było inaczej. Dla nas istotne jest teraz, by nie zepsuć waszej „legendy”, dzięki której będziesz się mogła wkrótce odpłacić polskim gojom tysiąc razy skuteczniej niż to umożliwia jakikolwiek druk, kobieto, więc nie pajacuj!


* * *

Z biegiem lat Mariusz „Zecer” Bochenek coraz mniej się martwił kondycją psychiczną Witolda „Znajdy” Nowerskiego, aczkolwiek coraz bardziej się dziwił stopniem jego milknięcia, zamykania się w sobie. „Znajda” nigdy nie był inteligentny, ale dawniej odzywał się do ludzi bez trudu, tymczasem, miast pogłębiać prostą umiejętność gadania – milkł. Takich osobników chwaliło dwóch głośnych wirtuozów pióra – dwóch panów T. Mark Twain powiadał: „Lepiej milczeć i sprawiać wrażenie idioty, niż odezwać się rozwiewając wszelką wątpliwość…”. A Julian Tuwim twierdził: „Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie oblekają tego faktu w słowa”. Bochenek nie znał obu cytowanych sentencji, nie znał również starożytnego „Milczący głupiec uchodzi za mędrca”- znał tylko popularne „Milczenie jest złotem”. I właśnie ten popularny bon-mot przypomniał mu Denis Dut, kiedy rozmawiali wczesną jesienią 2006 roku. Był to dla Bochenka traumatyczny dialog. Zaczął się od kwestii Denisa:

– Bracia Kaczyńscy dorwali się do rządów i trochę sobie porządzą, ale niezbyt długo, bo nie mają własnopartyjnej większości sejmowej, chopie, to im źle wróży. Za kilka lat, góra kilkanaście, wy przejmiecie tam ster. I będziecie kształtować, hartować, cwelować polską demokrację klasy lux.

– My będziemy tam walczyć o naszą władzę i naszą demokrację, a ty o co, Denis?

– Ja, chopie, o dostęp Śląska do morza.

– No to, kuma, trzeba ci będzie pomóc. Poprowadzimy z Zabrza do Sopotu śląską szosę eksterytorialną, albo przeniesiemy Krynicę Morską, Sopot i Międzyzdroje ku linii między zdrojami Gliwic i Katowic. Jest tam jakaś rzeka?

– I Gliwice, i Katowice leżą nad Kłodnicą.

– Bardzo fajnie, Sopot, Krynica Morska i Międzyzdroje wylądują u brzegów Kłodnicy. Władza może wszystko!

– Trzymam cię za słowo.

– Masz to jak w banku, słowo premiera!

Na tym skończyły się żarty wesołe, bo chociaż kolejny tekst Duta brzmiał również niby dowcip, ale taki, co wlepia gęsią skórkę rozmówcom:

– No więc prędzej czy później obejmiecie nad Wisłą ster rządów. Wcześniej jednak trzeba zbudować partię polityczną i wybrać jej lidera. Znam już decyzję góry co do kandydata, waszym liderem będzie Witold.

Było to tak głupie, że Bochenkowi nawet nie chciało się roześmiać, tylko zdegustowany prychnął:

– Bardzo dowcipne, humor pierwsza klasa!

– To nie żaden dowcip, przyjacielu, to decyzja góry – rzekł serio Dut.

„Zecera” zamurowało. Milczał chwilę, aż wreszcie wykrztusił:

– To idiotyzm, znasz Witka, czemu im nie tego wyperswadowałeś?!

– Bo ja im to podsunąłem i przekonałem ich do Witolda.

– Dlaczego?!!…

– Dlatego, że on będzie miał „branie” u elektoratu. Ma bardzo miłą, sympatyczną, prostoduszną twarz, a nie gębę sprytnego politykiera. Skąpo mówi, więc nie palnie głupstw, nie walnie lapsusów, które ciągle przytrafiają się politykom, nie będzie…

– On w ogóle nic nie mówi, nic!! – przerwał z furią Mariusz. – Nie wygłosi mowy do żadnego zgromadzenia, żadnego elektoratu, do nikogo!

– Nie będzie musiał wygłaszać żadnych kazań czy sążnistych expose, od codziennego gadania będzie miał ministrów i rzeczników partyjnych, klubowych albo rządowych, czasami przeczyta do kamer jakiś krótki tekst z telepromptera…

– Jest półanalfabetą!

– To się go podszkoli, jutro zaczniemy intensywne szkolenia, chopie. Jego małomówność stanie się cnotą w oczach milionów ludzi, którzy codziennie widzą rozgdakanych posłów i ministrów, codziennie oglądają polityczne kłótnie i pyskówki. Dzisiejszemu premierowi i kilku jego ministrom bardziej będzie szkodzić ich „parcie na szkło”, przy demonstrowanej fatalnej polszczyźnie, niż knowania wrogów. Tracą ci, którzy zapominają, że „milczenie jest zlotem”. Milczący przywódca robi wrażenie mędrca, autorytetu powściągliwego. Im bardziej będzie enigmatyczny, tym bardziej będzie sprawiał wrażenie człowieka z granitu, męża stanu. Czasami coś krótko wypowie, jakiś nauczony sarkazm, i to będzie wzbudzało zachwyt. Przecież każda mądrość czy dowcipność sceniczna to teatr, nic tu się nie dzieje bez scenarzystów, „reserczerów”, „murzynów”. Sądzisz, że premier Miller sam wykoncypował bon-mot o tym jak „kończą” prawdziwi mężczyźni?

– Wiem, że miał wyszukiwaczy takich grepsów, ale…

– Każdy estradowiec ma. Gdy zastrajkowali scenarzyści Hollywoodu, okazało się, że amerykańscy szołmeni telewizyjni, cieszący się sławą genialnych causeurów-ironistów, są bezradni, nie potrafią sami kreować niczego śmiesznego bądź sensownego. Każdą małpę można wyuczyć inteligentnych odruchów, przyjacielu…

Bochenek, rozpaczliwie szukający ratunku coraz bardziej gorączkowymi myślami, rzucił kolejny argument:

– Przecież zawsze może się zdarzyć, że jakiś cholerny dziennikarz lub jakiś cudzoziemiec, powiedzmy biznesmen lub dyplomata, zada mu niespodziewane pytanie, ekonomiczne czy strategiczne, i co wtedy?

Ale Denis Dut był przygotowany, nie peszyły go takie defetystyczne oznaki malkontenctwa:

– Wtedy Wicio zastosuje patent Venizelosa, chopie. Na paryskim raucie w 1919 roku Venizelos, grecki premier, został zapytany przez polskiego dyplomatę: co Polska winna zrobić wobec kwestii ukraińskiej? Nie miał bladego pojęcia o czym Polak mówi, lecz spokojnie uniósł mentorski palec i wyrecytował, że problem jest delikatny, więc trzeba tu działać wedle kardynalnych zasad i bez pośpiechu. Nauczymy Wicia takich uniwersalnych ripost.

– Zatem chcecie, żeby krajem rządził debil, kliniczny idiota, ćwierćDyzma! – warknął Mariusz, ciągle sądząc, że śni.

– Przecież Wałęsa rządził krajem całe pięć lat – przypomniał Dut.

– Ale „Wałek” miał gadane, lubił mówić!

– Dlatego był prezydentem tylko pięć lat, chopie, ludzie mieli dość jego paplanych głupot. Gdyby mniej gadał, może by zafarcił drugą kadencję, rządziłby kolejne pięć sezonów…

– Czy ktoś gada, czy nie gada, ludzie rozpoznają głupich albo mądrych! – walczył „Zecer”.

– Twój błąd, chopie, polega na tym, że wydaje ci się, iż aktor grający dobrze króla Lira lub cesarza Bonapartego, jest człowiekiem mądrym, to normalne odczucie widzów, tymczasem ów aktor może być kompletnym idiotą, lecz dobrze wytresowanym parodystą, tak bywa zazwyczaj – uśmiechnął się pobłażliwie Dut. – Stare powiedzonko teatralne, chyba Dejmka, że „dupa jest do srania, aktor jest do grania”, mówi wobec „komediantów”, i zwłaszcza wobec polityków, więcej niż chciał autor tego bonmotu, bo pierwszy i drugi rym mają więcej wspólnego niż się sądzi, chopie. Prawie wszyscy politycy, którzy rządzą, to spryciarze, ale w istocie głupole, trochę tylko cwańsi od aktorów, salonowe menelstwo. Tuż po objęciu władzy stają przed lustrem i mówią tekstem Nikodema Dyzmy: „- Cholera, do czego to człowiek doszedł! Trzeba utrzymać się możliwie długo i starać, żeby nikt się nie poznał!”.

Denis eksDutczak Dut miał słuszność. Kilka wieków wcześniej szwedzki kanclerz, Axel Oxenstierna (inni przypisuje tę celną uwagę papieżowi Juliuszowi III), słusznie twierdził, iż „małą mądrością rządzony jest świat”. Oniemiałemu „Zecerowi” śląski przyjaciel z Jamajki wyłożył jeszcze kilka detali planu:

– Jola i Witold adoptują dwójkę bachorów, to dzisiaj modne, a berbecie robią piękne wrażenie wdzięcząc się do kamer na rękach polityka.

– Gdyby się kretynka cztery razy nie skrobała, mieliby własne bachory! – sapnął Mariusz.

– Własne bywają bardziej niebezpieczne, chopie. Pijani gówniarze Wałęsy narobili mu mnóstwo kłopotów. Córka prezydenta Kaczyńskiego zdradza męża i chce się rozwieść, żeby wyjść za amanta, lewaka! Dzieciakami można też utłuc polityków, nie tylko, jak muchę, gazetą. Marszałka Sejmu, Kerna, przyzwoitego gościa, ale samobójczego ryzykanta, bo chciał rozliczenia przez państwo majątku nieboszczki PZPR, spadkobiercy ubekistanu wykończyli cipą nastoletniej córeczki, i jeszcze postesbecja zmajstrowała film fabularny o tym nikczemnym cyrku, reżyserem był ich człowiek. Lecz wróćmy do tematu. Witka trzeba koniecznie oswoić z tłumem, z dużą liczbą ludzi, bo polityk miewa takie bezpośrednie kontakty.

– Jak?! On się boi tłumu…

– Przestanie się bać jako anonimowy mim.

– Jako kto?! – wytrzeszczył oczy „Zecer”.

– Jako mim.

– Mim? Znaczy przebieraniec komediant?!

– On się przebierać lubi. Kupił sobie czarny melonik, bo tak mu się to klasyczne brytyjskie nakrycie łba spodobało, i nosi go bez ustanku.

– Wygląda w nim jak arlekin, jak pajac!

– Mim to nic innego jak milczący pajac. Na chodniku promenady w okolicach London Eye sterczy dużo mimów. Wielu jest zamaskowanych. Jest średniowieczny rycerz, jest Zorro, jest Latający Holender, jest kamienny pomnik, jest Budda. Stoją bez ruchu, albo robią rękami i minami pantomimę, on może się też tak gibać. Milcząc lub grając.

– Co grając?

– Nie co, tylko na czym. Na gitarze, przecież lubi na niej grać.

– To nie żadne granie, to brzdąkanie. Wyuczył się w obozowisku hipisów.

– W Bieszczadach?

– Tak.

– Więc pod twoim okiem.

– Ja nie uczyłem go brzdąkać, uczył go ktoś inny.

– Mim nie musi być koncertowym gitarzystą, starczy zwykłe brzdąkanie, by zaciekawić przechodnia. Dla Wicia to będzie frajda. Kiedyś wynosił śmiecie jako kitchen-porter, bardziej mu chyba przypadnie do gustu anonimowe zabawianie przechodniów, nie sądzisz? I dla nas to też będzie lepsze, chopie, niż jego szwendanie się po pedalskich knajpach na Old Compton…


* * *

Jan Serenicki, kiedy się ustabilizował i udomowił, wciąż jeszcze szwendał się po egzotycznych krajach, lecz już nie szwendał się często po knajpach. Częściej szwendał się po miejskim parku, bo tak mu kazała żona i tak lubił. Były tam fontanny, domki krasnali, huśtawki, zjeżdżalnie, minikaruzele itp., więc dzieci miały raj, a on mógł, siedząc z boku na ławeczce, wertować gazety lub kartkować teksty zgłaszane Pulsowi Ojczyzny przez literackich agentów. Któregoś dnia, latem 2007, przysiadł się nieznajomy. Trzymał torebkę pełną ziarenek dla ptactwa. Ale zamiast karmić ptactwo, odezwał się do Serenickiego mocnym polskim głosem:

– Pan Serenicki?

– Tak – odparł Jan zdziwiony tą polszczyzną.

– Bardzo mi miło – rzekł tamten. – Czas, panie Janku.

– O co panu chodzi?

– Budzenie, agencie „Y”.

– Nie zamawiałem! – warknął Serenicki, rozumiejąc już.

– To nic, dyrekcja hotelu sama wie kiedy budzić gościa, a budzenia są obowiązkowe, panie Janku. Zresztą, co ja będę panu mówił, pan to rozumie nie gorzej niż ja, pani Klara też zrozumie, taki los. I stosując pańską ulubioną rozrywkę, grę słów, powiem panu, że to może być szczęśliwy los, loteria życia nie składa się z samych szekspirowskich horrorów.

Janek od dawna wiedział, że ta chwila musi przyjść, lecz właśnie dlatego, że od dawna wiedział, zapomniał – świadomość tej konieczności została przykryta codziennością mijających lat niby wierzchołki gór kolejnymi rocznikami śniegu. Milczeli przez chwilę obaj, przypatrując się rozwrzeszczanej gromadce dzieci. Wreszcie jednak trzeba było spytać:

– Kiedy?

– Wiosną przyszłego roku… Może w kwietniu, może miesiąc później. Macie dużo czasu na spokojną tutaj likwidację wszystkiego co trzeba zlikwidować, i na zainstalowanie tam wszystkiego co trzeba w Polsce zainstalować.

– Będziemy dalej prowadzić wydawnictwo?

– Będziecie tworzyć nową partię polityczną, lecz wydawnictwa nie musicie likwidować, Puls Ojczyzny ma renomę wartą dużo elektorskich głosów.

– Czemu właśnie teraz, a nie rok lub dwa lata temu, bądź za trzy lata?

– Nie wiem, nie jestem od podejmowania decyzji, ja je tylko przekazuję… – rzekł tamten, wzruszając ramionami. – Proszę nie narzekać, i tak bardzo długo mieliście spokój. Zaś tam czeka na was chwała, czekają brawa, komplementy, i może władza państwowa, agencie „Y”, przywództwo.

Znowu zapadło milczenie, ciszę kaleczyły tylko pokrzykiwania dzieciaków. Nieznajomy rozejrzał się wokoło i westchnął tonem pełnym czułości:

– Dzieciarnia! Nie ma w życiu człowieka nic cenniejszego od brzdąców.

„Przestań mnie straszyć, idioto!”, pomyślał Serenicki, lecz nie wyartykułował tego i dalej słuchał ględzenia:

– Wie pan, panie Janku, że Zachód źle dba o dzieci, ulegają demoralizacji zwłaszcza pod wpływem internetu, gdzie pornografia krzewi się swobodnie. W takich Niemczech ostatnio Federalne Centrum Oświaty Zdrowotnej, instytucja podległa bezpośrednio Ministerstwu do spraw Rodziny, wydało broszurę nakłaniającą ojców do „masowania genitaliów córek”, pan sobie wyobraża?! Chrzanią tam, że masowanie łechtaczki i waginy dziecka przez tatusia „rozwija w dziecku poczucie dumy ze swej płci”! I dodają, że córeczka, już trzyletnia, winna bawić się genitaliami ojca! To jest chore, nie uważa pan, panie Janku? Takie rzeczy postępowa agencja rządu radzi rodzicom! Co za świat, czas umierać! W Rosji i w Polsce to nie mogłoby się zdarzyć, jeszcze nie upadliśmy tak nisko, prawda, panie Janku? Cóż, kultura i obyczajowość Zachodu…

Tym razem nieprzyjazne milczenie trwało krótko. Tamten wstał, przez chwilę wahał się czy wyciągnąć dłoń do pożegnania, lecz zrezygnował, i tylko rzucił nim odszedł:

– Proszę zawiadomić małżonkę, panie Janku.

Jan Serenicki zawiadomił małżonkę gdy tylko wrócił z parku do domu, i dziwił się, że niezbyt ją to obeszło – w każdym razie ani trochę nie wstrząsnęło Klarą. Może dlatego, iż głowę miała całkowicie zaprzątniętą swoim nowym projektem biograficznym rehabilitującym mądrość i operatywność (to znaczy: uczoność i przedsiębiorczość) płci pięknej. Chodziło o Marię Antoninę Czaplicką, polską wybitną badaczkę tureckich i syberyjskich ludów, którą środowiska naukowe Wschodu i Zachodu ceniły jako figurę noblowskiej klasy (zwano ją „polskim meteorem”), ale którą zapomniano. Czaplicka popełniła samobójstwo w 1921 roku (otruła się), mając 35 lat, prawdopodobnie dlatego, że z kilku angielskich uczelni (w Londynie, w Oxfordzie i w Bristolu) każdorazowo zwalniano ją trybem piorunującym. Rozzłoszczona tymi represjami Klara postanowiła wyświetlić ich przyczyny (pisząc hagiografię Czaplickiej), wcześniej jednak musiała wyświetlić pewien terminologiczny sekret, to jest ustalić fach swojej bohaterki, różne bowiem kompendia podawały rozmaite terminy: antropolog, etnolog, etnograf, geograf, a kiedy Klara sięgnęła do leksykonów terminologicznych -zgłupiała zupełnie. Od czegóż wszakże miała (jako męża) czempiona gier i tajemnic terminologicznych, semantycznych, lingwistycznych!

Małżonek nie przypuszczał, że proste pytanie żony („- Jaka jest różnica między etnografem i etnologiem?”) zabije mu ćwieka. Jednak zabiło, i to samym weryfikowaniem terminów. Szybko bowiem stwierdził, że dla dużej części fachowców (dla badaczy, akademików, leksykologów) „etnografia” i „etnologia” to synonimy, terminy równoznaczne, gdy dla reszty „etnografia” (nauka zajmująca się opisem kultur rozmaitych ludów) to tylko dział „etnologii” (czyli badań porównawczych nad kulturami ludów). Do tego okazało się, że uczeni krajów anglosaskich już w XIX wieku synonimowali „etnografię” z „antropologią”, co zostało później uściślone przez Amerykanów (którzy europejski termin „etnologia” zastąpili własnym: „antropologia kulturowa”) tudzież Brytyjczyków (którzy kontynentalnej „etnologii” dali własny termin: „antropologia społeczna”). Był to istny cyrk nazewniczy, lecz Janek właśnie takie lingwistyczne akrobacje traktował hobbystycznie, więc podrzucone mu przez żonę „zagadnionko” bardzo go rajcowało. Aż pół tygodnia (pół tygodnia frajdy), bo trzeba było rozpocząć zwijanie kanadyjskiego interesu…


* * *

Kwerendy archiwalne i biblioteczne, rutynowe u historyka szykującego pisanie scjentycznej rozprawy, zaszczepiły Lieonidowi Szudrinowi zwyczaj solidnego przygotowywania się do wszelkich działań, również debat – zarówno konferencyjnych debat, jak i kameralnych spotkań. Przed spotkaniem z kimś mało mu znanym, a ważnym, próbował rozeznać cechy (głównie słabości) tamtego. Kiedy miał się spotkać z szefem SWR, Michaiłem Fradkowem, dowiedział się, iż Fradkow, dzięki kilkuletniej tresurze w szkole szpiegów, umie „nie wyróżniać się pośród otoczenia” (mimikra) tudzież „profesjonalnie, przekonująco mówić o niczym” (usypiająca paplanina). Szykując się na spotkanie z generałem Kudrimowem, też się rozeznał, i dowiedział się czterech istotnych rzeczy. Pierwsza tyczyła mocnej głowy Kudrimowa, którego trudno było upić, choćby wypił bardzo dużo. Druga tyczyła antysemityzmu Kudrimowa. Trzecia tyczyła sowieckich tęsknot Kudrimowa, który wbrew wszelkiej logice uważał system komunistyczny za optymalny. Czwarta wreszcie tyczyła krwawej przeszłości Kudrimowa-egzekutora, sprawcy wielu „odstrzałów”', m.in. tak głośnych, jak zabójstwo dysydenckiego duchownego, ojca Alieksandra Mienia, które wywołało wściekły medialny huk (media nie były jeszcze sputinizowane), więc prawosławny patriarcha Rusi, Alieksiej II, stary agent KGB, musiał się mocno napracować, by przytłumić gniew prawosławnego ludu.

Wasia Kudrimow zrobił to samo: usłyszawszy, że czeka go ważny „razgawor” z kremlowską fiszą, doradcą prezydenta, wywiedział się o Szudrinie ile tylko mógł. Nie znalazł żadnych rewelacji kompromitujących, więc denerwował się lekko. Szczęściem miał w biurku skuteczny środek moderujący, patent rosyjski, celnie opisany przez złośliwego Lacha-rymopisa:

„Szczęściem pod ręką stakan stoi,

z ożywczych czerpią usta zdroi

stuprocentowy blisko płyn.

Ach, jak rozgrzewa! Ach, jak pali!

Spirit, a eto znaczit – duch.

Jeszcze króciutki wydech – chuch –

i dusza płynie już po fali,

i już na wszystko napliewat'!”.

Szudrin, gdy tylko przestąpił próg gabinetu Kudrimowa i zbliżył się do biurka generała, wyczuł silną woń alkoholu, co go rozgniewało, więc palnął bez ogródek:

– Czy to dzięki wam, generale, zdechły w Ameryce wszystkie pszczoły?

Kudrimow osłupiał:

– Cooo?!…

– Pytam, bo w Stanach wyginęły wszystkie, no, prawie wszystkie roje pszczół, i Amerykańcy głowią się dlaczego, więc sobie pomyślałem, że musiał je zagazować jakiś nostalgiczny miłośnik komunizmu, może zwyczajnie chuchem alkoholowym…

Dopiero teraz Wasia zrozumiał złośliwość i odparł twardo (myśląc wcześniej „Job twoju mat'!”):

– Chuchem spirytusowym to ja uwaliłem dolara, panie Szudrin! My, nostalgicy komunizmu, tym się różnimy od antykomunistów, że pamiętamy, iż Lenin oraz Stalin przewidzieli dzisiejszy upadek dolara, ciągle mówili, że on kiedyś poleci na pysk. I mieli całkowitą słuszność!

– Cóż, oni mieli z definicji całkowitą słuszność, panie generale – uśmiechnął się Lonia. – Dzięki tej definicji obecnie przeciętny Kubańczyk żyje za dwadzieścia dolarów miesięcznie, wpierdalając kocie mięso i skórki bananów, przeciętny mieszkaniec Zimbabwe ma osiem tysięcy procent inflacji miesięcznie, więc wpierdala korę drzew i łodygi krzewów, a przeciętny Północnokoreańczyk, mimo że wpierdala robaki, szczury i własne dzieci, masowo umiera z głodu. Ciągle trwająca spuścizna tej definicji powoduje, że Rosjanie muszą importować siedemdziesiąt procent cukru, pięćdziesiąt procent mięsa, trzydzieści procent owoców, importujemy nawet, panie generale, słonecznikowe ziarno! A za cara, przed pierwszą wojną światową, Rosja eksportowała zboże milionami pudów, na brytyjskie stoły trafiały sery i masła z Górnego Ałtaju, lecz komunizm wszystko to spierniczył, taka jego uroda i mądrość!

– Niech mi pan tu nie cytuje kłamliwej żydowskiej prasy Zachodu! – rozsierdził się generał. – Wy, wielbiciele „Timesa”, klepiecie jednobrzmiące bzdury, bo macie tę samą ściągawkę!

– Dlaczego akurat „Timesa”? - zaciekawił się Szudrin.

– Dlatego, że „Times” czytany odwrotnie znaczy: Semit, wot szto!

– Metropolia Włochów, piękna Roma, czytana odwrotnie znaczy: Amor. Takich przypadkowych odwrotek jest dużo, nie ma co się nimi denerwować, panie generale.

– Trudno się nie denerwować, panie mądralo, gdy taki „Financial Times” porównuje naszego prezydenta do Mussoliniego, do faszysty!

– Kiedy?

– Najnowszy numer, wczorajsza data. Że niby drugi Mussolini, bo zlikwidował wolność mediów, samorządność regionów, niezależność Dumy, i konkurencję do władzy! Skurwiele!

Lonia machnął ręką:

– Chrzanić to, po co pan sobie szarpie nerwy szczekaniem gadzin zachodnich i bajdami o spiskach Żydów? Nerwy szkodzą ciśnieniu, pikawka wtedy wysiada…

Generałowi przez chwilę brakowało słów, gdy chciał odwinąć; znalazł ripostę, kiedy przypomniał sobie słowa pułkownika Heldbauma, jedynego Żyda, którego lubił:

– Prędzej czy później wysiada każdemu. Umrzesz jak każdy, panie Szudrin, na tym polega demokracja.

Lonia eksplodował akceptującym śmiechem, nostryfikując nim żart, i wyciągnął rękę do zgody:

– Co racja, to racja, generale, przestańmy się kąsać, bo to bez sensu!

– Jasne, że bez sensu – kiwnął głową Kudrimow. – Ale również bez sensu jest zaprzeczanie, że Żydzi to robactwo gangrenujące każdy układ, każdy, większy i mniejszy, i ogólnie cały świat.

– To już Herr Hitler mówił, panie Kudrimow. I Herr Himmler, i ci wszyscy od gazu!

– Im chodziło o kwestie rasowe, ja mówię o przestępczych trikach! Wie pan kim jest Siemion Mogilewicz?

– Tak, to boss mafijny, Żyd, którego Jankesi zwą „The Brain”, i co z tego, generale? – wzruszył ramionami Lonia. – Mało działa u nas, i na całym globie, gojów gangsterów?

– Pewnie sporo, lecz niewielu dałoby radę podporządkować sobie sławny Bank of New York, a Mogilewicz to zrobił! Dzięki Żydówce Nataszy Gurfinkel, szefowej wschodnioeuropejskiego oddziału tego banku. Mąż pani Gurfinkel to Żyd Konstantin Kagałowski, ekswiceprezes Menatepu, banku Żyda Chodorkowskiego, i Jukosu, koncernu Chodorkowskiego. Zastępczynią pani Gurfinkel w Bank of New York była Żydówka Lucy Edwards, której mężem był żydowski biznesmen Peter Berlin, a znajomym tej pary i Mogilewicza prawnik mafiosów, izraelski adwokat Zeew Gordon. Trzeba też pamiętać o kumplu Mogilewicza, o Igorze Fischermanie. I o reszcie znajomych tej koszernej kapeli – o „finansistach” noszących dźwięczne nazwiska Bogatin, Laskin, Brandwein, Birshtein i Najfeld. Całe to familijno-układowe towarzycho, job ich mat'!, rozkradło przez ostatnie dziesięć lat miliardy dolarów, wykorzystując do tego takie firmy-przykrywki jak YBM Magnex, Benex Worldwide Limited i Eural Trans Gas. A pan mi wmawia, panie Szudrin, że goje są równie zdolni co żydowskie łebki kryminalne!

– Dalej nie widzę różnic, generale, lecz tracimy czas mówiąc o Żydach. Jestem pod wrażeniem pańskiej wiedzy genetycznej dehumanizującej kompanów Mogilewicza, wszelako naszym wspólnym tematem nie będzie ten napletkowy problem, tylko nasi sąsiedzi, Lachy. Ważniejsza zatem moja refleksja to fakt, że jestem pod wrażeniem pańskiej skuteczności prywiślińskiej. Obalił pan Bliźniaków, a nowe polskie władze nie hamują naszego uczestnictwa w Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju, dzięki czemu będziemy mogli stać się również członkiem Światowej Organizacji Handlu, duże brawa! Teraz trzeba zbudować tam naszą partię polityczną. Ma pan właściwych ludzi?

– Ma FSB, odziedziczyła po KGB – rzekł Kudrimow. – Ich „legendę” budowano prawie ćwierć wieku. Jest mistrzowska. Krystaliczni patrioci, fanatyczni antykomuniści, antyruscy, czyściochy, na których nie da się wygrzebać żadnego brudu, można ich prześwietlać skolko ugodno. Piękna karta martyrologiczna, piękna droga emigracyjna, pieriekrasnaja rabota!

– To wąski sztab, a partyjne kadry?

– Mamy w Polsce odpowiednich ludzi bez liku, utworzymy szeroki sztab i filie regionalne, utworzymy wszystko.

– Wybieram się do Warszawy, na prawosławny cmentarz. Leży tam mój przodek, Jurij Szudrin. Był w Warszawie asesorem po powstaniu przeciwrosyjskim, później awansował, został radcą stanu.

– Jedźmy wspólnie, przedstawię pana – zaproponował Kudrimow. – Też odwiedzę pewien grób, bardzo świeży.

– Więc nie przodka.

– Nie, Żyda.

– Co takiego?!…

– Zaskoczyłem pana, młody człowieku. Świat jest pełen dziwów, jeszcze pan nie dostrzegł?… Pojedziemy jako turyści, jako handlowcy, czy jako dyplomaci?

– A ich kontrwywiad?

Wasia uśmiechnął się:

– Są niby białe myszki, przeszkadzają tylko wówczas, gdy człowiek wypije za dużo spirytusu… Job ich mat'!


* * *

Gnębiący Wasię Kudrimowa karteluszek ze złowieszczą datą („25 październik”) był dziełem jakiegoś anonima, którego Wasia nie umiał zdeanonimować, gdyż wielowariantowe przypuszczenia i spekulacje to jeszcze nie dowody. Anonimowi nadawcy są plagą wszystkich krajów i systemów, niczym stada gołębi, które obsrywają ludziom ramiona. Dlatego nie tylko Wasia cierpiał wskutek anonimowej złośliwości; „Zecer” także, już od dłuższego czasu. W roku 2007 mijało równo dziesięć lat od chwili gdy przyszła doń (i to nie na adres „Gza Patriotycznego”, lecz na prywatny londyński adres Bochenka) pierwsza kartka pocztowa z rymem podpisanym: „Aleksander hrabia Fredro”:

„Fiut Mariusza mierzył jedenaście cali,

Gruby jak ręka w kiści, twardy jak ze stali,

Zahartowany w trudzie, co rzadko się kładzie,

Zdobny w dwa jaja wielkie jak dwa jabłka w sadzie.

Takim kuśkom od dawna po tiurmach dawano

Gwarowe i soczyste różnorakie miano”.

Adresat specjalnie się tym nie przejął. Było całkowicie jasne, że ktoś robi sobie złośliwy żart, nawiązujący do bochenkowego zainteresowania grypserską terminologią falliczną z leksykonu ułożonego przez „Zygę” w Grabianach (świadczyły o tym dwa końcowe wersy) i do ponadnormatywnego kalibru „klejnotów” Mariusza „Człona” (świadczyły o tym pierwsze wersy). Musiał to więc być ktoś bliski, spośród kilkunastu osób znających nie tylko zainteresowanie Bochenka obsceniczną „kminą” i wymiary jego przyrodzenia, lecz również datę jego urodzin, gdyż w górnym prawym rogu kartki widniała właśnie ta data, i poczta dostarczyła przesyłkę dwa dni przed urodzinami. A więc ktoś bliski, lub ktoś, komu bliska osoba wypaplała sekret. Dziwne było zwłaszcza miejsce nadania: Stambuł!

Rok później redaktor Bochenek otrzymał na urodziny kartkę drugą, z wierszykiem tego samego dawno zmarłego autora, głośnego komediopisarza i równie głośnego pornografa, pana Fredry. Tym razem mowa była znowu o solidnym przyrodzeniu męskim, dłuższym (jeden cal więcej) niż uprzednio:

„Niechaj twa kuśka, chcąc być bez przywary,

Cali dwanaście dobrej trzyma miary.

Od urojenia powinna być wolna,

Po cóż ma myśl ją podnosić swawolna?

A jajca zwiędłe, co ci długo wiszą,

Często na piasku hieroglify piszą”.

Te „jajca zwiędłe” wkurzyły redaktora Bochenka, a zdumiało go (znowu) miejsce nadania: Los Angeles! Odtąd co roku dostawał urodzinową pocztówkę-rymowankę, zawsze w kopercie, lecz każdorazowo z innego miejsca. Nadawca musiał być globtroterem lub zatrudnia! swój personel bądź swoich znajomków, gdyż pocztówki przychodziły ze wszystkich kontynentów prócz ziem arktycznych. Były to świntuszące rymy Fredry („Sztuka obłapiania”, „Królowa Branlomanii” i in.), lecz nie tylko. Jako piąty (2001) przyszedł z Rio de Janeiro czterowiersz Tadeusza Boya-Żeleńskiego („Nowoczesna sztuka chędożenia”), urodzinowo ostrzegający jubilata przed chędożeniem „cór Koryntu”:

„Nie chodź do kurwy, chociażbyś z pragnienia

Usychał. Tego czarciego nasienia

Unikaj zawsze, choćby kapucyna

Przyszło ci urżnąć, z nimi nie zaczynaj”.

Większość kartek (osiem spośród jedenastu!) dawała rymy będące jakąś przestrogą, i większość (siedem spośród jedenastu!) niosła rymy, w których była mowa o „nabiale” mężczyzn. Exemplum triolet Juliusza Baykowskiego, ze zbiorku „Uty” (skrót od utykać, ponieważ Baykowski jako pilot wojskowy stracił nogę), wydanego A.D. 1938 prywatnie (domowo), w dwudziestu ledwie egzemplarzach, techniką linorytu. Baykowski pisał te obsceniczne „triolety poufne” pod pseudonimem Apolinary Tonieja, bawiąc się i świntusząco, i poetycko, triolet bowiem to misterna forma rymowania, będąca właściwie zręczną grą słów: jest to strofa złożona z ośmiu wersów, gdzie wers pierwszy powtarza się jako wers czwarty i siódmy, a wers drugi występuje ponownie jako ostatni. Przysłany Mariuszowi (tym razem z Kapsztadu, 2004) triolet Baykowskiego był tzw. dobrą radą dla „nabiału” adresata:

„Nie podpatruj dziewki w wodzie,

Bo ci jajca pękną;

By z jajcami zostać w zgodzie,

Nie podpatruj dziewki w wodzie.

Lepiej gorszą mieć w zagrodzie,

Niż za rzeką piękną;

Nie podpatruj dziewki w wodzie,

Bo ci jajca pękną”.

Gdyby „Zecer” wiedział, że ten rym to triolet, i gdyby wiedział co to jest triolet, domyśliłby się może, iż wedle złośliwości tajemniczego nadawcy owa „woda” to nie rzeka, tylko leżący między rozpalonym po parysku samcem a zimną samicą Atlantyk, i może domyśliłby się jeszcze paru innych rzeczy, imienia wzmiankowanej „dziewki” (tudzież imienia nadawcy) nie wyłączając. Jednak nie znał niuansów gier lingwistycznych, ani trioletowych reguł wersyfikacji, wkurzała go tedy sama prowokacyjnie zgryźliwa treść. Chociażby czterowiersz Fredry wysłany z Jokohamy 2005 roku:

„Czy jej lubieżne wdzięki, jej nadobność gładka,

Widok jej opiętego i krągłego zadka,

Zdoła wzruszyć przygasłe w jajcach twych płomienie,

Których sławne jest jeszcze dotychczas wspomnienie?”.

Denerwowały też „Zecera” koperty mieszczące pocztówki. Jako adresat widniał tam każdorazowo „Mr Mariusz «Cock» Bochenek”. Wszyscy znający angielszczyznę wiedzą, że „cock” to po angielsku: kogut. Ale wszyscy znający wulgarny angielski slang wiedzą, że „cock” to również obraźliwy epitet, który się przekłada na sarmacki przy użyciu liter ch i jeszcze dwóch innych. Człowiek, który tak adresował, niewątpliwie znał hipisowską ksywę Mariusza B. I niewątpliwie dokuczał Mariuszowi z perfidną premedytacją. „Czym wywołaną?!”- łamał sobie głowę Mariusz. Ludzie kochają filmowe sekrety i horrory, wszelako gorzej znoszą je wtedy, kiedy mroczna enigma przychodzi do nich nie na ekranie, tylko na jawie. Poczucie humoru, przemienione regularnym tajemniczym nękaniem w poczucie horroru, owocuje wówczas traumą, a później psychozą.


* * *

Z mężczyznami jest coś nie tak, o czym świadczy rosnąca lawinowo sprzedaż wibratorów na każdym kontynencie prócz Antarktydy, gdzie pingwinice jeszcze nie potrzebują sztucznego wspomagania. Media znowu przyniosły „wywołujące zawrót głowy dane o wzroście sprzedaży wibratorów” („Der Spiegel” 2007) i znowu podkreśliły, że kupującymi są głównie żony tudzież konkubiny, co dowodzi żeńskiego rozczarowania wydolnością partnerów. Sprzedaż dmuchanych (nomen omen) lalek plastikowych i sztucznych wagin jest rażąco mniejsza, chociaż w tej sferze istnieją piękne tradycje, by wspomnieć XVII-wieczne japońskie sztuczne waginy „azumagata” (ersatz kobiety), wykonywane z szylkretu (obudowa) i zamszu (otwór), a zwane „poduszeczkami rozkoszy dla wędrowców”, czy także XVII-wieczne (i XVIII-wieczne) holenderskie skórzane lalki dla żeglarzy, które w Azji zwano „holenderskimi żonami” i ceniono za rzemieślniczy kunszt. Jolanta eksKabłoń Nowerska miała ten właśnie problem: była posiadaczką dwóch różnych typów wibratora, gdyż wspomaganie organiczne (kochanek Denis Dut) jakoś nie likwidowało dotkliwej próżni egzystencjalnej u tej białogłowy. D… więc zaspokajała elektrycznie, natomiast duszę koiła profetycznie, biegając raz tygodniowo do wróżki noszącej piękne antyczne imię Sybilla.

Wróżbiarstwo jest niesłusznie pogardzane i wykpiwane przez racjonalistów, którzy – całkowicie bez sensu – lekceważą ogromną jego rolę terapeutyczną. Zwłaszcza rolę jasnowidzących pań, klientela bowiem bywa głównie damska, a któż lepiej zrozumie kobietę od kobiety? Przepowiednia nie musi być trafna – wystarczy, że podziała jak placebo. Rada nie musi być mądra – wystarczy, że sprawia wrażenie. Pociecha nie musi być szczera – wystarczy, że będąc czułą, grzeje ego klientki. Dobra wróżka winna być nie tylko inteligentna, ale i sprytna; winna znać nie tylko karty tarota, ale i krwiobieg ludzkich tęsknot, lęków oraz bólów; winna przejawiać zarówno talent medyka, rehabilitanta, masażysty, terapeuty, jak i kameleonowość polityka (francuski prezydent Georges Pompidou bezkrytycznie wychwalał Napoleona, lecz tylko we Francji, a kiedy jeździł do Niemiec, krytykował jego błędy z całą stanowczością). Taka właśnie była Sybilla, chluba klanu wróżek gnieżdżących się w okolicach Seven Sisters i obsługujących cały żeński Londyn. Miała cygańskie pochodzenie i jaskrawo cygańską urodę, co tylko przydawało jej renomy, zwiększając pulę zysków. Brała drogo (pracowała dla elit), lecz Jolę było stać.

Jednak nie było stać Joli na wyrzucanie pieniędzy, więc prędzej czy później między nią a Sybillę musiała wkraść się nieufność, tym bardziej że, mimo upływu lat, „romantyczny brunet, poeta, chyba Włoch” nie zjawiał się, choć tarot konsekwentnie zapowiadał tego serenadowego ogiera, a szklana kula przytakiwała tarotowi niby echo słodkich rymów. Wiedząc już, że zbliża się „come back” do kraju, Jolanta N. postanowiła Sybillę zweryfikować, by definitywnie mieć pewność. Zabrała ze sobą na wizytę u wróżki odstawionego luksusowo „Guldena” Wendryszewskiego i skłamała:

– To mój nowy facet. Powiedz mi czy mam się z nim wiązać, jaka czeka mnie z nim przyszłość, bo nie chcę zrobić błędu. Możesz go sprawdzić?

– Nie muszę go pod tym względem sprawdzać, bo to nie jest twój nowy facet, kochana – rzekła Sybilla, krzywiąc cierpko wargi. – Przyprowadziłaś tego dżentelmena dla żartu, ale ja nie pracuję dla żartów. Gdybym chciała zarabiać żartami, poszłabym do kabaretu, kochaniutka.

Jolę zdumienie wbiło we frędzlasty fotel pod czerwoną lampą wróżki:

– Jak to odkryłaś?!

– Bo widzę. Widzę ręce.

– Przecież nie obejrzałaś linii jego dłoni, Sybillo!

– Ale obejrzałam twoje. Źrenice są zwierciadłami duszy i wydrukami stanu zdrowia, a ręce są zwierciadłami sekretów. Dzisiaj chirurgia plastyczna robi takie rzeczy, iż ludzie patrząc na twarz kobiety pozornie trzydziestoletniej, nie wiedzą czy ma ona dwadzieścia dziewięć, czy może sześćdziesiąt lat. Ja patrzę na wierzch jej dłoni. Dłonie zdradzają sędziwość sześćdziesięcioletnich kobiet. A spód dłoni, pełen linii, mówi wszystko o człowieku. U ciebie nie ma tam tego dżentelmena jako kochanka. I nie ma go w twoim tarocie. Znam twoją miłosną przyszłość, wiem co czeka twoje serce, tylko musisz poskromić swoją niecierpliwość. Wkrótce wyjedziesz stąd i już tu nie wrócisz, ale to, co jest pisane twemu sercu, kochana, czeka cię w twoim łóżku. Jednak życie człowieka to nie tylko łóżko. Postawię wam tarota, osobno każdemu z was, moi drodzy. Dżentelmen da mi też swoje dłonie, bym przeczytała mapę linii jego życia. Na koniec roztopimy wosk i zajrzymy w szklaną kulę. To twoja ostatnia wizyta u mnie, Jolu, więc będzie bardzo długa i całkowicie bezpłatna, nie wezmę pieniędzy.

Загрузка...