* * *

Johnny Seren, który kilka lat wcześniej niż Klara rozpoczął studia na Uniwersytecie Ottawskim, wybrał językoznawstwo za radą stryja i za własną skłonnością przejawianą od szczenięcych już lat. Drugą jego skłonność wrodzoną, bardziej egzystencjalną niż scjentyczną, stanowiło swoiste, nie wolne od popisywactwa, luzactwo, które dawniej nosiło miano ekstrawagancji. Był jej uosobieniem -sprawiał takie wrażenie, jakby to dla niego wymyślono termin „ekstrawagancja”. Słowo „ekstrawagancki” znaczy bowiem: nietypowy, niezwyczajny, dziwaczny, bezczelnawy, zwichrowany, sangwiniczny – i on się właśnie tak zachowywał. Gdy nauczycielka przedmiotu Przysposobienie Społeczne dała jako temat klasówki ważną kwestię: „Moje obywatelskie sukcesy i porażki w pracy dla rozwoju socjalistycznego państwa i nad samym sobą”- siedemnastoletni Janek machnął spowiedź liczącą dwa zdania: „Rzuciłem picie, palenie i seks. Było to najgorsze 15 minut w moim życiu”. Dostał dwóję i reprymendę pisemną (dzienniczkową). Ścian szkolnego klozetu nie paskudził, jak żulia klasowa, obscenicznymi rąbankami antycypującymi graffiti koszarowe, tylko hasełkami pełnymi gier słownych, sylabicznych, ortograficznych, onomatopeicznych bądź innych dźwiękowych, exemplum: „Tylko w dżemie siła drzemie”, „Jadłeś rosół z kur wielu?”, itp. Na drzwiach garażu dzielnicowego komendanta Milicji Obywatelskiej wykaligrafował nocą: „Nie pij kiedy prowadzisz - za dużo się rozlewa”. Gdy wchodził do księgarni (a wchodził często, bo czytać lubił), zadawał ekspedientkom pytania typu:

– Ma pani coś nowego Szekspira?

Szekspir służył mu zresztą nie tylko przy robieniu wygłupów, lecz i dla celów ważniejszych. Gdy biesiadujące u stryja towarzystwo kanadyjskich biznesmenów tudzież sędziwych rodaków (byłych akowców i eneszetowców) dyskutowało zażarcie o polityce, pewien montrealski przedsiębiorca huknął:

– Jak możecie gadać, że należycie do zachodniej Europy, kiedy leżycie we wschodniej Europie?

– To przez Szekspira – wtrącił się Johnny. – Polska była już od XVIII wieku najdalej na wschód leżącym krajem Europy, w którym grano Szekspira. Dwieście lat temu.

– Ale wciąż leżycie daleko na wschodzie, panowie! – upierał się Montrealczyk stymulowany procentowością ginu. – Liczy się gdzie kto leży!

– Miłośnik czasownika „leżeć”! – prychnął bratanek gospodarza po polsku. – Idę o zakład, że nie wie gdzie leżą Hawaje, nawet kiedy leży na hawajskiej plaży.

I spytał po angielsku:

– Był pan na Hawajach, mister Stegman?

– Często, a co?

– Gdzie leżą Hawaje?

– Gdzie?… No, na morzu, w strefie San Francisco… lub trochę dalej… ouppp! – czknął zapytany.

Dialogi, dzięki którym Johnny Seren demonstrował jak niewiele różni ekstrawagancję i arogancję, były jego specjalnością. Kiedy zobaczył przy trotuarze i płocie pod domem stryja dwie „awangardowe rzeźby”, zapytał czemu stryj zezwala tarasować chodnik i trawnik tą dubeltową „instalacją” z rur i blaszanych wiórów. Usłyszał:

– To artystyczne spawy.

– Widzę, że spawy, stryju. Czyje spawy?

– Córki sąsiada. Ona jest uczennicą akademii, studiuje rzeźbę, I ma taką ideę, że sztuka powinna wyjść z muzeów do ludzi, znaczy na zewnątrz.

– Do przechodniów, stryju?

– Do mieszkańców miasta. Trzeba wyprowadzić obiekty sztuki do społeczności miejskiej, w miasto. Na każdym chodniku ma być sztuka.

– Na każdej jezdni też?

– Nie kpij, Johnny. Ona wyprowadza obiekty i ustawia gdzieniegdzie na chodnikach.

– To samo robią sutenerzy, stryju.

– Powiedz jej sam o tych sutenerach, ja nie będę się handryczył, nie przeszkadza mi, synku.

Johnny wywalił obie te „instalacje” do śmietnika sąsiada, powiedział rzeźbiarce o sutenerach, i zrobiła się chryja, która trafiła aż na łamy i przed kamery mediów. Lokalna społeczność opowiedziała się jednak (drogą lokalnego referendum) za „instalacjami”, więc Johnny nie został triumfatorem.

Lepiej mu poszło, kiedy urządził dywersję godzącą w gwiazdę uniwersytetu, profesora Garry'ego Fitzpatricka, wojującego protestanta, który gromił „papizm” przy każdej okazji. Profesor Fitzpatrick, jako miłośnik „politycznej poprawności”, wyznawał kult Rozumu, sławił antykatolicką rewoltę Lutra i francuskie rewolucyjne Oświecenie, a katolicki mistycyzm i katolicką teologię karcił za „maryjne newrozy” tudzież za „metafizyczne niechlujstwo”, będące przeciwieństwem rozumu. Sprawiło mu więc ból, gdy w hallu głównym uczelni, obok wejścia do rektoratu, wykwitł plakat eksponujący cytat z pism „ojca protestantyzmu”, Martina Lutra, tyczący rozumu właśnie. Luter podkreślał sprzeczność wiary i rozumu, puentując: „Rozum to jest kurwiszcze, paskuda największa; wskutek natury swojej i metody jest ladacznicą szkodliwą, prostytutką szkaradną, prawdziwą nierządnicą szatańską, kurwą zeżartą przez świerzb i trąd, którą powinno się zadeptać i zniszczyć (…) Rzuć jej w gębę plugastwa, żeby ją oszpecić do szczętu. Rozum winien być pyrgnięty, utopiony na dnie wychodka!…”. Ten sam antyfitzpatnckowy cytat lansowały ulotki rozrzucone po wszystkich wydziałach Uniwersytetu Ottawskiego. Tu Johnny S. był zwycięzcą – anonimowym zwycięzcą, lecz jednak.

Tacy ludzie nie nadają się do pracy w służbach specjalnych. „Wybujała ambicja”, „arogancja”, „negatywny profil charakterologiczny”, „brak dyscypliny”, itp. – wiedzą o tym wszyscy eksperci globu. Dlatego – trzy lata po rozpoczęciu przezeń studiów – KGB wytypował Johna jako idealnego kandydata.


* * *

Na początku drugiej kadencji prezydenckiej Władimira Putina sondaże dawały klarowny obraz świadomości społeczeństwa rosyjskiego. Aż 88% Rosjan spytanych: co jest dla nich ważniejsze, wolność czy porządek? – wybrało porządek. I właśnie za to Wasilij Kudrimow kochał Władimira Władimirawicza. Rzecz prosta: za to ogólnie – za trzymanie przez Putina krótko przy ryju wszelkich malkontentów, dysydentów, pedalskich liberałów -a szczegółowo to za stopień generalski, którego się dochrapał u Putina, i za różne inicjatywy likwidujące chaos i słabość Matuszki Rossiji, dopiero co gangrenowanej gorbaczowowską „pieriestrojką” i jelcynowską „pijaną demokracją”.

Wśród tych szczegółowych uzasadnień afektu, który Wasia Kudrimow czuł wobec prezydenta grającego cara, pierwszoplanowym źródłem miłości były regulacje prawne wskrzeszające dryg dawnych czasów radzieckich, konkretnie pewną kagiebowską tradycję, o której celnie mówi żartobliwa anegdota wymyślona przez polskich „buntowszczików”. Rok 1970, witają się Gomułka i gensek Breżniew. Uściski, całusy („niedźwiadek”), dusery, ordery.

– Nu da, wstrząsy społeczne macie już chyba za sobą, towarzyszu? – mówi Breżniew. – Czy to prawda, że cały ten harmider wybuchł z powodu grania jakiejś sztuki teatralnej?

– Prawda, towarzyszu pierwszy sekretarzu.

– A kto ją napisał?

– Mickiewicz, towarzyszu pierwszy sekretarzu.

– No to trzeba go…

– On już nie żyje, towarzyszu pierwszy sekretarzu.

Uradowany Breżniew klepie Gomułkę przyjacielsko po plecach, mrucząc:

– I za to cię lubię, Wiesiu, za to cię lubię!

Cicha zgoda Kremla na likwidowanie wewnętrznych oraz zewnętrznych wrogów Rosji miała miejsce również w czasach Borisa Jelcyna (wtedy Kudrimow debiutował jako egzekutor, wykańczając dwóch synów zdrajcy, polskiego pułkownika Kuklińskiego, chociaż samego Kuklińskiego, strzeżonego dzień i noc przez CIA, nie zdołał dopaść). Ale Jelcyn to był przywódca słaby psychicznie, kilka razy popełniał nieudane samobójstwo. Wasia i jego „mołodcy” dobrze pamiętali rozgardiasz, który wybuchł kiedy pijany Jelcyn dźgnął się nożyczkami i krwawił jak wieprzek. Tymczasem Władimir Władimirowicz, ho, ho! Od początku się widziało, że to człowiek z żelaza i z granitu – chłodny, opanowany, bezlitosny. Żadnych mięczakowatych rozterek i wahań. I żadnych strachliwych krygowań przed zachodnią psiarnią ujadającą na Rosję. W lipcu 2006, spełniając życzenie Kremla, Duma przyjęła ustawę zezwalającą wykorzystywać służby specjalne do zwalczania poza granicami Rosji „wrogów rosyjskiego państwa”, różnych „terrorystów”. Zwalczało się i wcześniej – ot, choćby dwa lata wcześniej (2004), kiedy ludzie Kudrimowa kropnęli w Katarze byłego prezydenta Czeczenii, Zelimchana Jandarbijewa – ale teraz można to już było robić bardziej legalnie, więc samopoczucie Wasi kwitło. Alieksandr Litwinienko został otruty w Londynie (2006) „legalnie”.

Rejestr proputinowskich egzekucji, których zespół Kudrimowa dokonał przed „ustawą lipcową”, zawierał mnóstwo ofiar bezimiennych (jak mieszkańcy bloków wysadzanych dla zrzucania winy na czeczeńską partyzantkę), lecz i figury publiczne, czasami głośne nie tylko w Rosji. Exemplum znana publicystka, Anna Politkowska – kilka kul, i „koniec, dieł wieniec”. Czy dziennikarz Artiom Borowik (katastrofa lotnicza). Czy deputowany Siergiej Jużenkow (pif-paf! na środku ulicy). Lub inny niegrzeczny deputowany, Jurij Szczekoczichin (tajemnicze choróbsko). Lub pieprzony rebeliant wewnątrz czeczeńskiej filii FSB, Mowładij Bajsarow (odstrzelenie, w centrum Moskwy, przez „nieznanych sprawców”). No i jeszcze kilku ważnych redaktorów ważnych mediów – telewizji i „Forbesa” nie wyłączając. Lista strachu – dzięki niej wielu podkuliło ogony. Ergo: zadanie wykonane „kak nada”.

Strach ma dużą siłę katapultującą. Poza granice Rosji. Musiało wiać wielu, którzy sądzili, że wielkie „diengi” dadzą im kontrputinowską bezkarność i władzę. Zwiał Bieriezowski, zwiał Gucerijew (obaj do Londynu), zwiało sporo oligarchów brużdżących Władimirowi Władimirowiczowi, lub jedynie niegnących karku wystarczająco nisko. Inni zwiewali do Izraela, na przykład Niewzlin. Kto nie chciał zwiewać lub nie zdążył – lądował w „pierdlu”. Taki Chodorkowski, gudłaj jeden! Roiło mu się kręcenie Dumą, wprowadzał do niej swoich deputowanych, płacąc 10-11 milionów „bucksów” za fotel! Teraz siedzi w kolonii karnej, a jego dziani prawnicy mogą tylko piszczeć: „- Sorka, nie wyszło!”. Zniszczyli angielskie „sorry” na „sorka”, parchy skubane, lecz zniszczenie żydowskich trików sądowych nie bardzo im wyszło, Władimir Władimirowicz nie zezwolił. Za to również kochał Wasia Kudrimow prezydenta Putina – za trzymanie „jewrejów” krótko. „Nawet oni mu niegroźni! Ci, co nie liżą łapy – do tiurmy albo won z kraju! Rządzą połową świata, lecz nami nie rządzą, bo wielki człowiek trzyma im cugle przy pysku!”- myślał sobie Wasilij, ilekroć wzbierały w nim miłosne uczucia wobec majestatu prezydenta.

Ale przecież nie tylko za to kochał Wasia Kudrimow prezydenta Federacji – wołowa skóra nie pomieściłaby wszystkich źródeł jego tkliwych uczuć. Kochał Wasia towarzysza prezydenta za to, że ten określił rozpad ZSRR jako „największą tragedię XX wieku, największe nieszczęście ojczyzny”. I za to, że Putin przywrócił melodię hymnu radzieckiego jako hymn FR, oraz czerwony sztandar jako flagę armijną. I za to, że reaktywował „psychuszki” represyjne dla pyskujących kontrkremlowców – pierwszą wsadzono do wariatkowa dziennikarkę-opozycjonistkę, Larissę Arap. I za mnóstwo innych pięknych rzeczy, jak choćby wysłanie przez prezydenta na lodowy biegun samego szefa FSB, Nikołaja Patruszewa, żeby ten zatknął tam flagę rosyjską. Tylko, kurwa, łącznościowcy się nie popisali, bo kiedy Patruszew chciał złożyć meldunek i życzenia urodzinowe dla Władimira Władimirowicza, firmowy kagiebowski sprzęt odmówił posłuszeństwa, więc jenerał musiał skorzystać z telefonu satelitarnego użyczonego przez amerykańskich polarników. „- Job twoju mat'!”- obsobaczył Kudrimow macierz elektroniki firmowej, która widocznie dostała jakiegoś żydowskiego wirusa w dniu tak podniosłym.


* * *

Szef Wydziału Historii Uniwersytetu Ottawskiego, profesor Dan Bready, był lekko szpakowatym pięćdziesięciolatkiem wyglądającym jak czterdziestolatek, i to on – dopiero on – rozbudził libido Klary, chociaż miał trzydzieści lat więcej niż ona. Ich pierwsze dialogi tyczyły poletka, które Klara Mirosz chciała uprawiać studiując. Oznajmiła, że z historii gatunku „homo sapiens” interesuje ją przede wszystkim półgatunek „femina sapientissima” alias „mulier sapientissima”, czyli genialne kobiety, które zasłużyły się dla ludzkości nie mniej niż mądrzy mężczyźni. Profesor spytał więc:

– Czy jest pani feministką?

– A czy pan ma coś przeciwko feminizmowi, profesorze?

– Nie, pytam gwoli porządku.

– Gwoli porządku odpowiem panu, iż nie jestem feministką, chociaż uważam, że gdyby faceci zachodzili w ciążę, aborcja byłaby sakramentem już przed czasami Średniowiecza, a dzisiaj byłaby we wszystkich punktach globu prawem konstytucyjnym.

– Cóż, to zupełnie możliwe. Jestem tego samego zdania, panno Mirosc.

– Mirosz.

– Mi… Miroś… no cóż, pękam, to trudne. Czy nie możemy przejść na „ty”? Jestem Dan.

– Okey, Dan, jestem Klara.

Inteligencja płciowa Dana Bready'ego, czyli hormonalna energia samczego sprytu – sprytu starzejącego się drapieżnika, który chce grasować, bo rutyna małżeńska wychodzi mu już nosem i ego kiśnie w nudnym łożu – kazała panu B. zaproponować Klarze wariantowy temat jej pierwszej pracy semestralnej, do wyboru dwie kwestie, obie tyczące głośnych dam, dwóch babskich ikon: twórczość Virginii Woolf lub twórczość Hannah Arendt. Łatwo przewidział, że Klara nie wybierze sławnej powieściopisarki – starczyło tylko bąknąć kilka zdań o „interesującym fenomenie antysemityzmu pani Woolf”. Przewidział również co z życia sławnej filozofki, socjolożki i politolożki najbardziej zainteresuje Klarę. Że nie będą to częściowo kultowe, a częściowo kontrowersyjne rozważania, które wielka dama filozofii XX stulecia poświęciła problemom totalitaryzmu, nacjonalizmu, rasizmu i rewolucji, bądź kondycji egzystencjalnej, degeneracji systemów politycznych, upadkowi autorytetów czy banalności zła. Ani miotanie się niezrównanej Hani między prawicowym konserwatyzmem a rebeliancką lewicowością, między teorią państwa a teorią narodu, między świętym Augustynem a Jaspersem, lub między grecką „polis” a obozem koncentracyjnym. Liczył, że Klara zainteresuje się głównie romansem młodziutkiej żydowskiej studentki filozofii z dużo starszym wykładowcą filozofii na jej uczelni – i trafił bez pudła.

Roku 1924, na niemieckim uniwersytecie w Marburgu, genialny filozof Martin Heidegger (żonaty ojciec dwóch synów) przyuważył początkującą studentkę, osiemnastoletnią pannę Arendt, i wziął jej czarne płomienne oczy tudzież resztę skarbów do łóżka. Zachowała się jego korespondencja miłosna, fragmentami wysublimowana łacińsko („Arno, volo ut usis”- „Kocham cię, pragnę, byś była”), a czasami bardziej przyziemna literacko („Może byś wpadła jutro za kwadrans dziewiąta. Naciśnij dzwonek, kiedy zgaśnie światło w moim pokoju”). Notabene – analogiczny melanż wyżyn i nizin dają listy Heideggera do innych jego młodziutkich uczennic (np. do Elisabeth Blochmann), które czarował swą charyzmą scjentyczną i genitalną. Duch chrześcijaństwa, tak silny filozoficznie w twórczości wielkiego goja lubiącego rozdziewiczać płonące chęcią żydowskie studentki, kwitował wokół ich związku, stąd doktorat dwudziestodwuletniej Hani nosi tytuł: „O pojęciu miłości u świętego Augustyna” i jest cały hołdem dla kochanka, który imponował jej bardzo. Przestał jej bardzo imponować, kiedy został sympatykiem Hitlera oraz członkiem NSDAP (1933). Wyfrunęła wtedy za ocean, by zdobywać sławę na uczelniach chicagowskich i nowojorskich. Ale nigdy nie przestała tkliwie myśleć o pierwszym kochanku.

Klara Mirosz zaczęła tkliwie myśleć o pierwszym kochanku, kiedy została uczennicą profesora Bready'ego. Wylęgarniami wzajemnych uczuć były: sala wykładowa, stołówka wydziałowa, gabinet wykładowcy i kawiarnie ottawskie. Wszędzie tam toczył się między belfrem a pannicą uczony dialog, który jednak coraz częściej przypominał pogwarkę mniej akademicką. Całość biegła jak w tym złośliwym wierszyku Tadeusza Boya-Żeleńskiego:

„On jej szepta coś do uszek,

Intellektem praży z bliska.

I straci dziewczę wianuszek,

Ale – «światopogląd» zyska”.

Nowy światopogląd Klary, zyskany przez to zauroczenie „starszym panem”, był raczej erotyczny aniżeli filozoficzny, chyba że przyjmiemy, iż chodzi tu o jej prywatną filozofię seksualną. Zanim napisała pod kierunkiem profesora rozprawkę „Studium relacji filozoficznych między Heideggerem a jego główną uczennicą” (celniejszy byłby tytuł: „Studium relacji fizjologicznych, lecz senat uczelni nie wyraziłby zgody) – swoje relacje z Danem doprowadziła do spełnienia, przejawiając inicjatywę wedle kontrdeterministycznej tezy pani Arendt. Od wynurzeń Hegla bowiem (lub wcześniej) filozofia skłonna była postrzegać dzieje świata jako proces zdeterminowany. Tymczasem profesor Arendt uwypukliła nieprzewidywalność, przypadek i rolę silnej woli zmieniającej bieg faktów. Nic nie jest przesądzone, czynnikiem ukierunkowującym wydarzenia i tworzącym nową jakość staje się zdolność podjęcia odważnej inicjatywy. Właśnie to zrobiła Klara Mirosz, zapraszając Dana do swego „roomu” na stancji, pijąc kupione przezeń wino, itd. Ponieważ sploty i wygibasy dwóch gołych ciał są już wszystkim znane dzięki tysiącom filmowych i literackich romansów – nie będę tracił czasu na ubieranie własnymi słowami tej nużącej plagiatowością powtórki z fizjologicznej rozrywki, tylko szybko przejdę do kolejnej odsłony mego dzieła.


* * *

Aby móc lekko się ślizgać po powierzchni każdej fali – trzeba być lekkim jak korek. Tak lekki był właśnie czeski dziennikarz Milan Kundelka – niczego prócz piwa nie brał poważnie, i wcale nie chciał, by inni traktowali go serio. To się jednak musiało zmienić, kiedy wyrzuciła go poza granice ojczyzny „praska wiosna” (1968), którą tłumiły czołgi państw „demokracji ludowej”. Milan zawędrował aż do Kanady, i tam zrozumiał, że jeśli nie będzie przez kogoś traktowany serio w kapitalizmie, to umrze wskutek głodu. Pierwsze tygodnie spędził jako bohater czechosłowackiej rewolty, dzielny uciekinier, fetowano go w mediach i na campusach, udzielał wywiadów i wykładów, lecz później trzeba się było wziąć do roboty dającej regularne pensje lub honoraria. Przyjął propozycję Uniwersytetu Ottawskiego, by poprowadzić roczny kurs literatury czeskiej (dzięki „praskiej wiośnie” wszystko co czeskie stało się na Zachodzie bardzo modne wtedy). Rok minął, kontrakt przedłużono, a cztery lata później zorganizowano Katedrę Literatur Słowiańskich, i tak Milan Kundelka został profesorem akademickim. Dalej ślizgał się lekko po powierzchni niczym korek po falach bytu. Ale każde duże „szczęście idioty” znajdzie kiedyś swój kres.

Przekleństwem profesora Kundelki stał się Johnny Seren, młodzieniec, który studiował językoznawstwo, lecz zapisał się również na wykłady: z literatur słowiańskich i oznajmił, że jako pracę semestralną chce złożyć dysertację tyczącą polskiego tłumaczenia „Ulissesa” Jamesa Joyce'a.

– Dlaczego chce pan analizować to tłumaczenie? – spytał profesor.

– Gdyż zostało uznane w Polsce za perfekcyjne, za ósmy cud świata, a jest po prostu do dupy.

– Niektórzy, wcale liczni, sądzą, że ta książka jest po prostu do dupy, choć krytycy wielu krajów wzięli ją za ósmy cud świata…

– Mnie interesuje przekład na język polski, panie profesorze.

– Dlaczego? Zna pan język polski?

– Urodziłem się w Polsce, a do Kanady przybyłem kilka lat temu.

– Zarzuca pan tłumaczowi kiepską stylistykę?

– Zarzucam mu fatalną znajomość języka angielskiego. Zrobił dużo komicznych błędów.

– Są chyba w polskich wydawnictwach adiustatorzy, których rolą było…

– Są.

– I co, czy to banda amatorów?

– Półamatorów. Okazali się patałachami, puścili te bzdety, całą masę. Dam panu kilka przykładów. Jeżeli ktoś komuś warczy: „- Go to God!…”, to mówi po prostu: „- Gówno!…”. We francuskim tłumaczeniu jest właśnie: „- Mer de!…”. Ale w polskim czytamy: „- Idź do Boga!…”. Nonsens. Termin „disappointed bridge” polski tłumacz przełożył kretyńsko jako… „rozczarowany most”, nie wiedząc, że „disappointed” to w angielskim nie tylko „rozczarowany”, lecz i „nieużywany”. Francuzi przełożyli to prawidłowo: „pont désaffecté”- most, który wyszedł z użycia. Zwrot: „- I payed my way” należy tłumaczyć: „- Spłaciłem, com był winien”, a nie: „- Opłaciłem swoją drogę”! Chyba starczy?

– Tak… – bąknął Kundelka. – Ale czy starczy na całą dysertację?

– Owszem, starczy, wyłapałem podobnych kompromitacji bez liku. A przy tym mnóstwo trudno zrozumiałych dziwolągów językowych, jak choćby nieistniejące w polszczyźnie „smarkówy” zamiast „chustki do nosa”, lub „gołębiosercy” zamiast „dobry” ewentualnie „czuły”. Niezręczność goni tam niezręczność, razi brak znajomości idiomów, no i pomyłki erudycyjne, wprost monstrualne. Ten tłumacz myli nawet szekspirowskiego Horatio z antycznym poetą Horacym, panie profesorze, to groteska!

Kundelka był lekko oszołomiony; nie bardzo wiedział co robić, a właściwie co mówić, jak się ustosunkować wobec petenta błyskotliwego i zarazem natarczywego.

– Skąd pan tak dobrze zna angielszczyznę, panie Seren? Przez te kilka lat mieszkania tutaj?

– Jestem poliglotą.

– Ile pan zna języków?

– Sześć dobrze, cztery dobrze minus, dwa nędznie.

– Również czeski?

– Nie, nie mam tej przyjemności, proszę pana.

Czech czuł, że ten młodzian to arogant, typ niebezpieczny, bał się takich kozaków. Pomyślał, że uniknie kłopotu spławiając go:

– Cóż, panie Seren… Niestety, mimo szczerych chęci nie mogę się zgodzić, bo nie mógłbym pańskiej pracy ocenić, nie mógłbym niczego zweryfikować, nie znam języka polskiego, chociaż szanuję…

– Wiem, że pan nie zna! – wycedził Johnny. – To zresztą pestka, zupełne głupstwo. Gorzej, iż nie zna pan przyzwoicie dziejów polskiej literatury, a wykłada pan te dzieje razem z dziejami piśmiennictwa innych Słowian!

– Jak pan śmie?! – ryknął Kundelka, czerwieniejąc.

– To pana trzeba spytać: jak pan śmie publicznie pieprzyć o polskiej literaturze głupoty, które wyczytał pan w jakimś czeskim lub angielskim polonożerczym bryku, napisanym przez nienawidzącego Polaków dyletanta? Pan okłamuje studentów i władze uczelni, grając profesjonalistę! Daję panu wybór: albo przyniosę panu moją dysertację i pan ją oceni entuzjastycznie, ze słownikami w ręku lub po omacku, wszystko mi jedno, albo przyniosę do rektoratu rozbiór pańskich prelekcji o literaturze polskiej, z wyszczególnieniem bredni, które pan głosi studentom. Co pan wybiera?

Kundelkę zatkało. Ciężko oddychał i czuł jak pot leje mu się z karku wzdłuż grzbietu.

: Milczenie biorę za pańską zgodę dla pierwszego rozwiązania – rzekł Johnny, uśmiechając się szyderczo. – Nie wiem kiedy, ale chyba już w przyszłym miesiącu dam panu moją dysertację. Na shledanou, pane Kundelka!

Wychodząc z gabinetu Czecha myślał: „Ciekawe czy wiesz, że po polsku masz psią godność familijną?”.


* * *

Nie wszystkie badania sondażowe tyczące preferencji społeczeństwa przypadały prezydentowi Putinowi do gustu. Sondaż mówiący, że Rosjanie stawiają porządek nad wolnością – owszem, „panrawiłsa”. Ale już sondaż tyczący epokowych gwiazdorów („Wymień dziesięć najważniejszych figur w historii świata”) - trochę mniej. Co prawda triumfującą dziesiątkę zdominowali, całkowicie słusznie, geniusze rosyjskiego chowu (Piotr Wielki, Lenin, Stalin, Gagarin itd.), zajmując aż dziewięć pozycji, lecz wśród owej dziewiątki jedynym geniuszem na literę P był Puszkin (a nie Putin) i, co gorsza, złotą dychę uzupełnił cudzoziemiec Bonaparte, czyli przywódca, którego Putin skrycie cenił, ale formalnie musiał negować, gdyż ten Francuz był dla kagiebowców wrażym europejskim gadem, faszystowskim imperialistą, który nie dość, że zdobył kiedyś moskiewski Kreml, to jeszcze zdobył go przy pomocy odwiecznych wrogów ruskiego mocarstwa, Lachów! Tych piekielnych Lachów, którzy już wcześniej samodzielnie zdobyli Moskwę! Putin nie miał przesądów numerologicznych, ale zdziwiła go bliźniacza końcówka dat, dwunastka: pierwszy raz Polacy trzymali zdobytą Moskwę do 1612 roku, a drugi raz (jako sprzymierzeńcy Napoleona Bonapartego) weszli tam równo dwieście lat później, w 1812 roku! Ktoś opętany numerologią mógłby krakać, że za kolejne dwieście lat, w 2012, Lachy znowu wetkną na zdobycznym Kremlu swoje proporce…

Krnąbrna „Polsza” stała się cierniem dziurawiącym serce Władimira Władimirowicza już u progu jego prezydentury. To ona, tworząc buntowniczą „Solidarność”, rozsypała ZSRR niczym budowlę z klocków. I to ona – gdy tylko przywróciła sobie suwerenność – zaczęła prowadzić antyrosyjską politykę tak forsownie, jakby nie miała nic lepszego do roboty. Nawet wówczas, kiedy rządy obejmowali w niej postkomuniści (a obejmowali dwukrotnie: 1993 i 2001; łącznie rządzili osiem lat!) – ryła przeciwko Moskwie ze wszech sił, bo tym postkomunistom kapitalizm mieszał we łbach niby samogon i sprzedali się „Amierikańcom” niby uliczna „bladź”. „Polacziszki” takie już są – historia ważniejsza dla nich aniżeli teraźniejszość czy przyszłość. Rozbiory, kibitki, knuty, kajdany, bunty narodowe, Sybir, Katyń, sierp i młot – to ich wciąż gniewa. Miast żyć w XXI wieku, żyją minionymi wiekami, „swołocze”! Chcecie minionych wieków? Proszę bardzo! Pierwszego kopniaka wymierzył im ustanawiając jako główne federacyjne święto narodowe (Dzień Jedności Narodowej, 4 listopada) rocznicę wyparcia Polaków z Kremla przed czterystu laty. Niech mają!

Wszelako rozumiał, że samą propagandą i sztuką (jak antypolski film „1612”) nie przysporzy się Lachom bólu, i że jedynie skuteczne mogą być ciosy ekonomiczne. Zamknął więc granice Federacji przed polskimi owocami, polskimi wędlinami, polskim mięsem, polskim mlekiem i polską produkcją mlekopochodną każdego rodzaju, co uderzyło polski eksport solidnie. Embarga gazowego i naftowego wprowadzić nie mógł, bo musiał respektować długoterminowe umowy zawarte wcześniej, ale odciął rurociąg „Przyjaźń”, wskutek czego ropa przestała płynąć do litewskiej rafinerii Możejki kupionej przez Polaków. Niech sobie transportują z Zachodu, tankowcami i cysternami! Megarurociąg do zachodniej Europy puścił dnem Bałtyku, by ominąć Polskę kosztem większych (dużo większych) wydatków na tę trudną inwestycję (trudną konstruktorsko i ekologicznie), ale dzięki temu Polska nie będzie miała prowizji tranzytowych. Figa! Szerokotorowa rosyjska kolej do zachodniej Europy ominęła Polskę również, biegnąc dłuższą (dużo trudniejszą) trasą przez Słowację, dzięki czemu i tutaj Lachy ni rubelka nie zyskają. Mnóstwo takich kopniaków gospodarczych. Lachom wbrew! A na dokładkę truskaweczka „martyrologiczna”, wieńcząca historiograficzno-medialnie cały ten tort: wycofanie się z uznania tzw. „zbrodni katyńskiej” za zbrodnię rosyjską i ludobójczą. Chociaż Jelcyn dawno już przeprosił w Katyniu Lachów, lecz nowe prace rosyjskich historyków unieważnią tamte bezsensowne przeprosiny…

Gad jak to gad – mimo że deptany, kąsa. Oddaje ciosy, „swołocz”! Będąc członkiem Unii Europejskiej – „Polsza” zablokowała nowy traktat handlowy między Unią a Rosją. Nie ma co -celnie uderzyły Lachy, boli! Lecz to nie wszystko: chciały też gady polskie blokować możliwość kupowania przez Rosjan w Europie dużych firm energetycznych (elektrownie, składy paliw oraz sieci przesyłowe) i możliwość finansowania inwestycji na terenie Rosji przez EBI (Europejski Bank Inwestycyjny), namawiając swoich partnerów z UE, żeby wyhamowywano rosyjski sektor energetyczny kagańcami dla Gazpromu, Transnieftu, Rosnieftu i Łukoilu. Groza! A i szabelką wymachują bezczelnie! Kupili od Jankesów myśliwce F-16, wspomagają Jankesów w Iraku swoimi wojskami, u siebie chcą budować tarczę antyrakietową. Niby to przeciw muzułmanom, Irańczykom, ale wiadomo, że mają bruździć rosyjskim siłom nuklearnym, psuć Rosji szansę zadania pierwszego uderzenia. Wredne Lachy!

Trudno mu było orzec gdzie ma Rosja najtrudniejszy sąsiedzki problem do rozwiązania strategicznego: na Ukrainie, w Gruzji czy w Polsce? Wszędzie tam buzujące prozachodnie trendy nie dawały Kremlowi spokojnie spać. Putin ciągłe omawiał tę kwestię z gronem doradców i pomagierów, lecz rezultaty długich dyskusji nie kontentowały go. Być może trzeba tu śmielszych mózgów? Zerknął ku dwóm zszywkom maszynopisu, który mu przyniesiono przed tygodniem: „Historia rosyjskiej oligarchii”. Autor: Lieonid Szudrin. Niegłupio pisze, może warto z nim porozmawiać…


* * *

Opuszczenie „pierdla” przez „Zecera” nie mogło być ciche, Mariusz był już bowiem figurą sławną, chlubą „Solidarności”. Koło bramy więziennej czekało nań prawie sto osób, przynieśli kwiaty i szampana. Nie trzymali antyreżimowych transparentów i nie wznosili antyustrojowych okrzyków, tylko śpiewali hymn narodowy, „Jeszcze Polska nie zginęła!”, więc bezpiece trudno było reagować, bo władze nie zakazywały śpiewania hymnu. Co prawda zakazywano „nielegalnych zgromadzeń”, lecz ten będący „powitalnym komitetem” tłumek u bram „Grabianki” jakoś nie budził nerwicy władz. Przysłano ledwie dziesięciu funkcjonariuszy „dla obserwacji”, czyli na wszelki wypadek. Jeden z nich, mundurowy, warknął, kiedy po Mariusza, Witka i Zbyszka zajechało duże volvo, prowadzone przez „Guldena”, któremu towarzyszyła Jola Kabłoń:

– Piękny wóz! I jaki pakowny! Do samego bagażnika zmieściłoby się, kurwa, ze dwóch Popiełuszków, co?

– Ja bym i trzeciego upchał! – odrzekł mu kolega w cywilu.

Był koniec października roku 1988. Zbliżał się dzień 11 listopada, przedwojenne święto narodowe, okazja dla zademonstrowania kontrpeerelowskiego patriotyzmu i heroizmu. Rokrocznie składano wieńce u cokołów i grobów, które nie śmierdziały komuną, a komuna chrzciła składających wodą pod ciśnieniem, okadzała gazem łzawiącym i masowała gumowymi pałkami. Krąg krakowskich dysydentów planował wyjazd do Warszawy, gdzie wokół Grobu Nieznanego Żołnierza celebrowano rokrocznie główne demonstracje opozycji. Na tajnym spotkaniu magister Sierga, pracownik Wydziału Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego, tłumaczył kolegom solidarnościowcom:

– To jest święto młode, ustanowione dwa lata przed wojną, w roku 1937. Lecz ważne dla patriotów…

– Zwłaszcza dla szczególnego rodzaju patriotów, dla piłsudczyków! – burknął doktor Marylski. – Oni je wprowadzili, bo trzęśli, jak chcieli, Sarmacją.

– Tralalala! – oburzył się docent Górski, socjolog. – Wy, Korwinowcy z „Officyny Liberałów”, zawsze jawnie nienawidziliście „Dziadka”, uważaliście go za czerwonego bandziora, to obrzydliwość! Korowcy też go nie lubią, bo sami będąc bardziej lewackimi niż partyjniacy, uważają go za reakcyjnego dyktatora. Ma dużo wrogów. Ale święto 11 listopada nie powinno mieć wrogów! Przed wojną naród przyjął je gorącym sercem.

– Niecały naród – uparł się doktor. – Tylko brakowało głośnych sprzeciwów, bo sprzeciw powodował represje.

– Co pan gada!

– Gadam prawdę, to są fakty. Już pierwszego roku obchodów, na akademii w Teatrze Wielkim, siedem uczennic nie wstało kiedy grano „Brygadę”, hymn piłsudczyków. Szkołę tych dziewcząt dotknęły represje, straciła uprawnienia, a wszystkie jej uczennice musiały zdawać egzaminy trybem eksternistycznym.

– Za niewstawanie podczas grania „Brygady” pan pułkownik Wieniawa-Długoszowski i tacy jak on wybijali zęby lubiącym siedzieć… – uśmiechnął się cierpko docent Rogala. – A te dziewczęta były bez wątpienia córkami endeków, którzy nienawidzili piłsudczyków i gardzili „Pierwszą brygadą”. Drogi kolego, zostawmy przedwojenne waśnie stronnictw politycznych, bo…

– Bo mamy, drogi kolego, trochę własnych! – przerwał mu „Zecer”. - Czego dowodem ta dyskusja. Jeszcze mizerna, historiozoficzna, ale nasze waśnie istotne, strategiczne, będą rosnąć. Wobec obchodów warszawskich są już kłótnie w Gdańsku i we Wrocławiu…

– Jakie kłótnie? – zdziwił się Marylski.

– Kłótnie o bezczelność KOR-u, który wszędzie przypisuje sobie prymat, spychając inne opozycyjne nurty, jak ROPCiO, KPN czy „Solidarność Walczącą”, do kąta, by nie powiedzieć: do piekła. Kuroń nie wszystkim pasuje, proszę panów!

– Tobie też? – zainteresował się magister Bartczak.

– Mnie też.

– A konkretnie, staruszku?

– Nie leży mi lansowana przez niego idea „finlandyzacji” Polski. To jest idea półsuwerenności, pseudosuwerenności, a mnie idzie o pełną niepodległość.

– Więc jesteś wyznawcą maksymalizmu. Maksymaliści to ekstremiści, często przegrywają całą sprawę tam, gdzie metoda drobnych kroczków byłaby skuteczna…

– Gówno prawda! Wasza metoda to sunięcie drobnymi kroczkami prosto w dupę PZPR, niby reformowanej przez Rakowskiego i Wilczka, oraz w dupę Kremla, niby reformowanego przez Gorbaczowa, a ja sram na to! – rzekł „Zecer”.

– Czyli srasz na wspólną walkę?

– Koleś, coś ci powiem! – zdenerwował się Mariusz. – Gdybyśmy razem „garowali”, powiedziałbym niektórym współbojownikom używając kminy: „puzon wam w oklapichę”, lub inaczej, chociaż tak samo. Pewnych barier nie da się zamydlić solidarnościowym gęganiem, czy zasłonić wspólnym celem, bo według mnie wspólny wróg nie uświęca walczącym środków i nie uszlachetnia chytrych kurewskich planów. To tyle, riebiata.

Rozeszli się skłóceni, co go niezbyt stresowało, bo miał na głowie emigrację, a wcześniej ślub „Znajdy” i Joli. Przeprowadzić ślub formalnie w trzy dni nie bardzo było można, lecz znalazł sposób. Zawiózł towarzystwo do Urzędu Stanu Cywilnego późnym wieczorem, tłumacząc, że ma tam kumpla, który zrobi dla „młodych” wyjątek bez zbędnych formalności i ceregieli (vulgo: omijając terminy i pewne przepisy, ale dając solidne papiery) – i tak się stało. Świadkami byli „Zyga” oraz „Gulden”. Ucztę weselną wyprawiono w restauracji. Noc poślubną – w mieszkaniu „Zecera”. Gdy się przebudził, spytał Jolę:

– I jak?

– Z tobą było lepiej, ale swoje zrobił, pannę młodą rozdziewiczył.

– Tak trzymać, nie daj mu wytchnienia, cały czas ostro, droga siostro!.

Kilka dni później „Zecer” i jego czwórka weszli na pokład samolotu lecącego prosto do Londynu.


* * *

Pierwsze prace semestralne Klary Mirosz opiewały kobiety, których IQ i dokonania twórcze były chlubą gatunku. Takie jak polska noblistka Maria Curie-Skłodowska czy włoska malarka Artemisia Gentileschi. Tytaniczne damy polityki (jak Włoszka Maria Medycejska czy francuska faworyta Pompadour) i wszechpotężne władczynie (jak angielska królowa Elżbieta I czy austriacka cesarzowa Maria Teresa) zainteresowały ją w połowie studiów, więc kolejne prace semestralne Klary były bardziej upolitycznione. Jej pierwotną kandydatką do miana bohaterki pracy dyplomowej została królowa Elżbieta, władająca brytyjskim imperium i kręcąca mężczyznami (różnymi Cecilami, Walshinghamami, Leicesterami, Essexami, Raleighami, Drake'ami, Frobisherami) niczym szmacianymi lalkami na scenie teatrzyku kukiełkowego. Ale zdystansowała ją caryca Katarzyna Wielka, dla której cały intelektualny świat Europy był teatrzykiem (francuscy intelektualiści, giganci Oświecenia, czołgali się u jej stóp), i która miała aż jedenastu kolejnych „faworytów tytularnych”', nie licząc kilkudziesięciu ogierów z tytułem ledwie „adiutanta” i dalszych bez żadnego tytułu, mimo że wcale nie była nimfomanką – była normalną kobietą, lecz mogącą dawać upust nieskrępowanej rozwiązłości, lubieżności, wyuzdaniu – dzięki sprawowanej wszechwładzy. Obie kandydatki -i Elżunia, i Kasia – nigdy nie wyszły za mąż (Katarzyna nigdy jako władczyni nie wyszła za mąż), obie więc były pierwszorzędne, a Kasia wygrała dlatego, że praktykując nocami szalony seks przez kilkadziesiąt lat (aż do zgonu), dniem dbała o ekstremalną skromność dworu: żadnych obscenów, frywolnych dowcipów czy choćby dwuznacznych półsłówek, całkowita cnotliwość dam i pruderia mężczyzn. Ten dualizm Klarę upajał.

Tak więc caryca była pewniakiem, ale podobnie jak na zawodach lekkoatletycznych – czasami faworytka biegu przegrywa, choć brakuje tylko milimetra do mety, o przysłowiową sutkę rywalki, która niespodziewanie wyłoniła się zza pleców mistrzyni, by wziąć laur. Tym właśnie sposobem przegrała Katarzyna Wielka, gdy w ręce Klary wpadł periodyk z artykułem Davida Bodanisa „Passionate Minds” i Klara dowiedziała się o genialnej damie Wieku Świateł, którą zazdrośni mężczyźni skazali na zapomnienie. Tą geniuszką – pionierką fizyki, kładącą fundamenty pod teorię energii – była Emilia du Châtelet.

Emilia urodziła się w roku 1706 jako panna de Breteuil, arystokratka. Dojrzewała w Paryżu ostatnich lat „Króla Słońce”', czasów Regencji i debiutu króla Ludwika XV. Matka chciała uczynić ją mniszką, lecz ojciec nie zezwolił i zatrudnił belfrów. Wpajano dziewczynce matematykę, grekę, łacinę. Matematyka szczególnie ją nęciła i wkrótce stała się źródłem zysku, gdyż dzięki niej panna du Châtelet stawała się triumfatorką gier hazardowych dworu wersalskiego. Zyski te przeznaczała głównie na książki – nie beletrystyczne, tylko sejentyczne. Rodzina zmusiła ją, co prawda, do wczesnego małżeństwa, ale młoda małżonka pana du Châtelet nie cierpiała zbytnio, bo mąż, zamożny oficer, permanentnie stacjonował tam gdzie jego pułk, czyli daleko od familijnego pałacu. Zimnymi nocami grzał ją gach, typ bawidamka Valmonta, prymusa bestsellerowych wówczas „Niebezpiecznych związków”, którego jednak Emilia szybka rzuciła dla samego Woltera, giganta oświeceniowej sceny europejskiej.

Gdy się poznali – ona miała dwadzieścia kilka lat, on zaś prawie czterdzieści, nie była to więc rażąca różnica wieku. Wolter wszakże biadolił; oszołomiony jej świeżością i jej inteligencją, pisał: „Ach, czemuż spotkałem ją tak późno! Przez całe życie szukałem miłości, znajdując tylko iluzję!”. Zdawał się nie zauważać braku urody markizy du Châtelet, o którym pisano: „Wielka, chuda, bez bioder i bez piersi, miała nazbyt duże stopy, łydki i ramiona” (świadectwo pani de Deffand); „Istny kolos, we wszystkich wymiarach, silna i drażniąca swą niezręcznością. Skórę miała jak tarka” (świadectwo pani de Crequi). Ale Woltera „kręciła” bystrość jej mózgu. Razem uczynili pałac w Cirey swoistym instytutem badawczym, gdzie Wolter szermował piórem (paszkwilowa!), a Emilia ćwiczyła chemię, fizykę i matematykę. Korespondowały z nimi tuzy ówczesnej nauki i literatury. Emilia, posiadająca w Cirey laboratorium i „galerię chemiczną”, dokonała tam ważnych odkryć tyczących natury światła (antycypujących późniejsze wynalezienie fotografii i odkrycie promieniowania podczerwonego), a zajmując się fizyką matematyczną, przekroczyła tezy Isaaka Newtona wnioskami, które umożliwiły jej następcom budowanie prawa zachowania energii, stanowiącego jeden z fundamentów współczesnej fizyki. Fundusze badawcze zdobywała uprawiając hazard przy karcianych stolikach Wersalu, gdzie jej mózg działający niczym maszyna arytmetyczna nie dawał rywalom szans wygranej.

Wolter zapewne ożeniłby się z Emilią, gdyby już nie była mężatką lub gdyby została wdową. Jednak dzielnego markiza du Châtelet, mimo że nie były mu obce pola bitew, kule się jakoś nie imały. Lecz i tak dwójka „mądrali z Cirey” stanowiła właściwie parę małżeńską. Ze wszystkimi atrybutami ślubnego związku, choćby z coraz częstszymi kłótniami po francusku (gdy kłótnia przebiegała intymnie vel kameralnie) lub po angielsku (gdy dostawali furii i publicznie miotali ku sobie obelgi nieprzystojące uszom służby bądź uszom gości wizytujących Cirey). Wolter był typowym hipochondrykiem, żądającym, aby Emilia ciągle mu współczuła i pielęgnowała go. Biegnące lata zredukowały też jego samczą wydolność (narzekał: „aparacik mi szwankuje”), więc temperamentna uczona coraz chętniej korzystała z cudzych „aparacików”. Jednak dalej trzymała się Woltera i przeżywali platonicznie chwile piękne, romantyczne tout court. Jak wówczas, gdy zimową nocą pękła w szczerym polu oś karocy. Kiedy naprawiano ten defekt, Wolter i Emilia siedli sobie na zaśnieżonym wzgórku i gawędzili o astronomii, kontemplując ciche gwiaździste niebo.

Klara Mirosz pokochała Emilię du Châtelet, lecz nie pokochała towarzysza jej życiowego szlaku. Wolter – błyskotliwy dyletant uważający się za filozofa, karykaturalny pieczeniarz i lizus grający publicznie wolnościowca, a cichcem czapkujący europejskim despotom, mistyfikator pretendujący do wszechwiedzy, grafoman żądający dla swej figury Parnasu, szermierz bijący się piórem o prawdę, cnotę i honor z dalekich komfortowych ustroni niedorajdy (Cirey, Ferney), cynik gromiący bezprzykładnie chrześcijaństwo, pajac opętany kultem samego siebie (piętnujący sztuki Szekspira, a gloryfikujący własne dramatopisarstwo mizernego chowu) – budził jej złość, chętnie plunęłaby mu w twarz. Głównie dlatego, że po śmierci Emilii zacierał pamięć o niej i umniejszał jej dokonania. Robili to też inni mędrkowie współcześni Madame du Châtelet (jak choćby Immanuel Kant, który twierdził, że zwanie tej damy myślicielką byłoby równie dziwaczne co wyobrażanie sobie kobiety z brodą) czy późniejsi historycy (jak głośny Andre Maurois, który w biografii Woltera Emilię ośmieszał i lekceważył). Klara uznała, że czas wznieść Emilii pomnik piórem, i tak ukierunkowała swą pracę dyplomową.


* * *

Władimir Putin był fanem internetu odkąd ten rewolucyjny dla ludzkości wynalazek (najbardziej rewolucyjny, obok pigułki antykoncepcyjnej, wynalazek XX wieku) upowszechnił się wśród miłujących pokój ludów całego świata. Miał tu zresztą pewne osiągnięcia dużej klasy. Kiedy tyrał jako oficer niemieckiej placówki KGB (lata 80-e wieku XX), hakerzy włamali się do serwerów Departamentu Obrony USA i skradli militarne tajemnice Pentagonu. Śledztwo wykazało, że złodziejami byli niemieccy hakerzy uruchomieni przez KGB. Z kolei w roku 1999, kiedy Władimir Putin pełnił bojową funkcję szefa Federalnej Służby Bezpieczeństwa (następczyni KGB), zaatakowane zostały rządowe serwery Stanów Zjednoczonych. Śledztwo wykazało, że bandytami, którzy skradli m.in. dane amerykańskich systemów naprowadzania rakiet, byli hakerzy rosyjscy, i że atak przeprowadzono ze stolicy wrogiego kraju, Moskwy. Nie udało się wszakże dowieść, iż FSB maczała palce w tym przedsięwzięciu.

Rok później miłośnik internetu został prezydentem Federacji Rosyjskiej, co bywa zajęciem bardzo pracochłonnym, a każdą spośród nielicznych wolnych chwil przeznaczał na seks, na sport lub na „surfowanie” w internecie (3 x s). Zazwyczaj śledził internetowe dowcipy o sobie samym (wybory, sekretarz Putina melduje: „- Panie prezydencie, mam dwie wiadomości, złą i dobrą. Zła jest taka, ze pański konkurent uzyskał 67 procent głosów. A dobra jest taka, że pan uzyskał 96 procent głosów”), lecz czasami zdarzało mu się również zerkać gdzieś obok, i dzięki temu przypadkowo zobaczył tytuł: „Historia rosyjskiej oligarchii”. Rezultatem było zaproszenie Lieonida Szudrina do Kancelarii Prezydenckiej. Zaproszony historyk nie wykazał wszakże gotowości współpracy, co jeszcze bardziej wzmogło ciekawość prezydenta. Putin tedy zaprosił Szudrina do siebie na prywatną rozmowę (ozdobny blankiet zaproszeniowy przyniesiony przez speckuriera kancelarii), a takiego honoru żaden mieszkaniec Federacji Rosyjskiej unikać by nie śmiał.

Przed gabinetem Putina prężyło się dwóch żołnierzy mających barwne uniformy, szyte wedle wzorów epoki napoleońskiej, co harmonizowało z historyczną sztukaterią ścian pałacu i z rzeźbionymi drzwiami o złotych megaklamkach misternej roboty. Gdy Lieonid wszedł – prezydent wstał zza biurka, uścisnął gościowi dłoń, wskazał dwa fotele przy małym okrągłym stoliku i, nim usiedli tam, spytał:

– Herbata, kawa lub sok? Koniak, brandy, whisky lub wódka?

– Whisky i kawa, jeśli można, panie prezydencie.

Podano im napoje chwilę później, kiedy już toczyli merytoryczny dialog.

– Wie pan pewnie czemu was zaprosiłem, Lieonidzie Konstantinowiczu…

– Widząc, obok drzwi, tych dwóch wojaków w dawnych mundurach, pomyślałem, że chce pan rozmawiać o historii, panie prezydencie – rzekł Szudrin, lekko się uśmiechając.

– Najpierw o bardzo świeżej historii. Czemuż to nie przyjął pan propozycji Żarkinowa? Ale tak serio, Lieonidzie Konstantinowiczu…

– Bo narażanie się Żydom jest dla szaraka samobójstwem. Pan może wsadzać Chodorkowskich, panie prezydencie, ja wolę siedzieć cicho. „Protokoły Mędrców Syjonu” to apokryf i zarazem zgniłe jajo, lepiej nie tykać.

– Więc czemu są wciąż tak popularne na całym globie, bez ustanku wznawiane i bez trudu sprzedawane w milionach egzemplarzy?

– Bo są wiarygodne.

– Nie rozumiem, Lieonidzie Konstantinowiczu… Sami powiedzieliście, że to apokryf, czyli lipa!

– Tak, to fałszywka zmajstrowana przez Ochranę dla cara Mikołaja II, rzecz jednak w tym, iż zmajstrowana genialnie, wręcz proroczo, antycypująco. Niemal wszystko, co zostało tam przypisane Żydom jako spiskowcom, potwierdziła wkrótce rzeczywistość, potwierdziły to historyczne fakty. Wszelkie „dezyderaty Mędrców Syjonu” zyskały realny kształt. „Protokół 7” mówi o wzniecaniu między gojami wojen, nawet „wojny powszechnej”- i taka straszliwa wojna wybuchła. „Protokół 3” mówi o „wysyłaniu na ulice wściekłych tłumów robociarzy”- i Europa, zwłaszcza Rosja, widziała takie paroksyzmy tłumu. „Protokół 1” mówi o inspirowaniu terroru – i terror szalał, dziś szaleje jeszcze mocniej. Dwa główne postulaty „Protokołów”, mające dać Żydom władzę nad światem, to opanowanie kapitału, czyli banków, i opanowanie kultury, czyli mediów. I tak się stało: wszystkie media, łącznie z kinem, i cała światowa bankowość, zostały opanowane przez Żydów. „Protokoły” planują też demoralizację społeczeństw za pomocą taniej rozrywki, która będzie łamała hamulce chrześcijańskie – i to się dokonało, świat się cały spornolizował. Czyli potwierdziło się wszystko co ten apokryf mówi, stąd jego wiarygodność wśród ludów, które mają gdzieś demaskatorskie rewelacje historyków na temat Ochrany Mikołaja II. Głosowanie powszechne przywróciłoby „Protokołom” rangę prawdy objawionej, przez duże P, i to dopiero byłby kiks demokracji, która stanowi absolut naszych czasów.

Teraz Putin uśmiechnął się kącikami warg:

– Już z pańskiego oligarchologicznego wypracowania zorientowałem się, Lieonidzie Konstantinowiczu, że nie jest pan miłośnikiem demokracji…

– Wzorem Woltera, jestem raczej sympatykiem oświeconej paradyktatury, może być przez duże P.

Ta aluzja spodobała się gospodarzowi, obu bowiem rozmówcom przyszło na myśl słówko „putinokracja”. Putin uśmiechnął się szerzej i popijając koniak, mruknął:

– Cóż… ja raczej, wzorem Winstona Churchilla, uważam demokrację…

– Ta piękna fraza, o ustroju „najlepszym z najgorszych”, nie do końca jest autorstwa Churchilla, chociaż wszyscy biorą ją za churchillowską – przerwał prezydentowi Szudrin. – Nie byłoby jej bez Byrona, który medytując we Włoszech, w Rawennie, zrobił notatkę o ustrojach politycznych. Churchill jedynie dowcipniej sformułował tekst poety, ale wyraził to samo.

– Trzeba być historykiem, żeby znać wszelkie źródła – kiwnął głową Putin. – A wracając do…

Tym razem przerwał mu sekretarz, otwierając bez pukania drzwi gabinetu i milcząco wskazując zegarek.

– Przykro mi bardzo, Lieonidzie Konstantinowiczu, ale już mnie gonią, delegacja rządowa Syrii – westchnął Putin, zrywając się z fotela. – Taki mój los, kołowrót. Byłbym rad, gdyby odwiedził pan kiedyś moją leśną daczę, w którąś niedzielę, moglibyśmy dłużej pogawędzić.

– To będzie dla mnie zaszczyt i przyjemność, panie prezydencie – ukłonił się Szudrin i uścisnął rękę Putina przez duże P.


* * *

Wylądowali na lotnisku Heathrow. Mieli kłopoty przy stanowiskach kontroli wizowej i celnej, bo jedynie Mariusz dukał po angielsku (nie licząc „Guldena”, który znał dwa słowa: „- Change money?”). Ale gdy tylko trafili do gigantycznej hali wejściowej -kłopoty się skończyły. Czekał tam bowiem na nich zasuszony pięć-dziesięciolatek, który trzymał tekturkę z wykaligrafowaną flamastrem informacją: WUJEK MARIUSZ. Mariusz się zameldował u tego pana, a ten miły pan wsadził całą piątkę w furgonetkę i powiózł ku Oxford Street, do kilkupokojowego lokalu, który miał być ich mieszkaniem. Pan nazywał się Lucjan Czepiela.

Kiedy Lucek Czepiela był młody i jeszcze młody – był intelektualnie niezbyt lotny. Mimo to robił karierę akademicką na Uniwersytecie Śląskim, ułatwioną przez członkostwo partyjne pezetpeerowskie, które każdemu baranowi dawało fory w każdym obszarze PRL-u i w każdej dziedzinie „dynamicznego rozwoju”. Uwieńczył swój „społeczny awans klasowy” pracą doktorską pt. „Walory krajobrazowe polskich ssaków” („Są takie ssaki polskie, co przyjemnie wpadają w oko, np. sarna płowa i jeleń, lecz są również takie, co wpadają w oko obrzydliwie, np. wszystkie myszowate”). Później przeniesiono go („przesunięto na nowy odcinek”) do roboty w Wydziale Kultury KW PZPR (Katowice), a kiedy skończył 46 lat, nagrodzono „placówką cudzoziemską”. Został zastępcą attache kulturalnego ambasady londyńskiej, mimo iż znał język angielski tylko trochę lepiej niż chiński, którego zupełnie nie znał. Jednak po trzech latach mówił biegłe łamaną angielszczyzną, i ogólnie zyskał pewien sznyt intelektualny tudzież kulturalny, obracał się bowiem wśród dyplomatów, a wiadomo, że „kto z kim przestaje, takim się staje”. Wieczorem, przy kielichu, rzekł Mariuszowi:

– Sądziłem, że na Heathrow zaczepią pana funkcjonariusze MI 6 lub MI 5.

– Dlaczego mieliby to robić?

– Bo „Zecer” jest głośnym opozycjonistą, lubią takich werbować. A przynajmniej przesłuchiwać. Być może spróbują jutro czy pojutrze, zaś lotnisko odpuścili, bo bali się, że będzie tam czekała z kwiatami delegacja emigrantów.

– Ja również bałem się tego – wyznał Bochenek.

– Chcieli, chcieli! – pisnął Czepiela. – Ale im powiedziałem, że dla pewnych względów politycznych nie byłoby to rozsądne, i że spotkacie się uroczyście w tym tygodniu.

– Pan im powiedział?! – zdumiał się „Zecer”. - Pan, komuch, pracownik Jaruzelskiej ambasady?!

Czepiela uśmiechnął się:

– Jestem ich wtyka. Szpiegiem na usługach emigrantów antykomunistów. Mają mnie za swojego „kreta” w placówce PRL-u, szanowny panie. Donoszę im, kablując różne rządowe sekrety, ułatwiam różne papierkowe sprawy, niby to cichcem, dywersancko, antypeerelowsko. Gram Wallenroda, he, he, Konrada Wallenroda! Takie zadanie, a zadanie jak zadanie, trzeba wykonać. Co mi nawet sprawia przyjemność.

– To spotkanko z solidarnościowcami kiedy ma być?

– Będzie kilka spotkań, nie tylko z solidaruchami. Tu jest cholernie różnorodna emigracja, nowa, stara i prastara, jeszcze niedobitki andersowców. I skłócona jak każda Polonia, amerykańska czy kanadyjska, kłębowisko żmij. Wszyscy chcieliby lać komunę, ale póki nie mogą, to wzajemnie gryzą się sami. Będzie pan musiał strasznie uważać, poruszanie się między wrogimi kółkami to prawdziwe pole minowe.

– Co jeszcze może mnie tutaj zaskoczyć?

– Dużo rzeczy, od herbaty zaczynając. Lubi pan?

– Pić herbatę? Tak, lubię bardzo.

– W Polsce się uważa, iż herbata to tradycyjny główny napój Anglików. Tymczasem oni, podobnie jak Amerykanie, Kanadyjczycy, Australijczycy, Nowozelandczycy i właściwie cały świat, piją herbatę torebkową zmieszaną z mlekiem, lurę koloru cieczy wyżętej ze ścierki. Prawdziwą, czystą herbatę pija się dzisiaj już tylko w Polsce i w ZSRR. Polacy, kiedy tu przyjeżdżają i widzą tę „bawarkę” pitą przez Angoli, nie wierzą własnym oczom. Ale wróćmy do swarów polonijnych kółek. Coś identycznego zobaczy wkrótce kraj. Kiedy komuna legnie, triumfujące antykomuchy będą się żarły wewnętrznie gorzej niż żarły się z komuną. Już niedługo zobaczy pan, panie Mariuszu!

– Niedługo?! – wytrzeszczył oczy Bochenek.

– Niedługo, niedługo. Towarzysze w Warszawie już dogadują co trzeba.

– A co trzeba?

– Trzeba przejąć cały majątek państwowy na nasze prywatne konta, dając solidaruchom władzuchnę formalną, polityczną: gabinety, sekretarki, paprotki… Tym głupom się wydaje, że to będzie łatwizna – rządzić świętą ojczyzną! Zdekomunizowaną! Wystarczy przekreślić cały PRL, cały dorobek socjalizmu. A to bez sensu, panie Mariuszu! Gdyby powojenni Niemcy zachowali się tak wobec hitleryzmu, czyli „narodowego socjalizmu”, to nie mieliby ubezpieczeń społecznych, bo wiele pozytywnych regulacji prawnych tyczących robotników wprowadził właśnie Hitler! Nie chroniliby środowiska, bo ustawę chroniącą środowisko wprowadził Hitler, i obowiązywała ona aż do 1976 roku. Nie płaciliby przymusowego OC, bo ów przymus to hitlerowskie dzieło. Nie jeździliby też autostradami, bo autostrady masowo budował Hitler. Skasowaliby volkswagena, bo to motoryzacyjne dziecko Hitlera. No i wprowadziliby obowiązek kopcenia papierosów, bo Hitler postulował zakaz palenia zupełny… Chęć całkowitego odcięcia się od komuszej przeszłości byłaby idiotyzmem solidarnościowych władz, mam słuszność?

– Jasna sprawa… – przytaknął zmęczony rozmówca. – Czy w tym lokalu będziemy mieszkać przez cały czas naszego pobytu w Anglii?

– Tak, tylko że teraz to będzie krótki pobyt, bo niedługo lecicie na Jamajkę – wyjaśnił mu Czepiela.

– Gdzie?! – zdumiał się „Zecer” trzeci raz, dużo silniej niż uprzednio.

– Na Jamajkę. To dawna kolonia, dzisiaj członek brytyjskiej Wspólnoty Narodów. Tu, w Anglii, macie założyć patriotyczne, antykomusze czasopismo, ale do tego trzeba dużej forsy. I co powiecie emigranckim środowiskom, że przywieźliście szmal pasera „Zygi” i cinkciarza „Guldena”? Musicie znaleźć poważnego sponsora, antykomucha, panie Mariuszu. Świetnie się do tego nadaje pański krewny, kapitalista jamajski, szef spółki eksportującej wydobywane tam boksyty, mister Denis Dut, dawniej Dutczak. On już czeka na was w Montego Bay. Powie pan swoim emigracyjnym sympatykom, że leci pan do wuja Denisa po fundusze. No to cyk, chlapnijmy brudzia, panie redaktorze Bochenku!


* * *

Angielskie słowo „drug” ma dwa znaczenia: to lekarstwo lub narkotyk. Czyli „piguły” lub „prochy” vel „koks”. Klara i Johnny brali „drugs” regularnie, tylko że innego rodzaju.

Ponieważ Dan Bready nie mógł zakładać sobie kondomów, gdyż gumowa szata psuła jędrność „aparaciku” pana profesora – panna Mirosz łykała tabletki antykoncepcyjne. Z trzech pochodnych przyczyn. Raz, że nie chciała ciąży, bo to dla dziewczęcia straszny kłopot. Dwa, że nie chciała aborcji, bo wyskrobywanie żywego organizmu to potworność. I trzy, że nie chciała umierać, bo mało kto chce umierać. Co prawda młode kobiety rzadko umierają wskutek porodu, lecz Klara była głęboko przejęta rodzajem zejścia swej idolki, Madame du Châtelet, która zaszła w ciążę mając 43 lata. Nowy kochanek Emilii, kapitan Saint-Lambert, wierszokleta, fircyk i „damski bokser”, czasami brał ją gwałtem, łamiąc stosowany przez uczoną damę antykoncepcyjnie period wstrzemięźliwości seksualnej oparty na mierzeniu cyklu. Któreś wzięcie siłą skutkowało brzemiennością, a w tamtych czasach brzemienność była dla niejednej kobiety czterdziestoletniej wyrokiem śmierci. Emilia wiedziała, że umrze wskutek porodu. Zdążyła jeszcze zadbać o prawołożność swego dziecka: zwabiła do Cirey męża, markiza du Châtelet, któremu nie dawała się tknąć od lat, „uwiodła” go, i żyła z nim kilka tygodni, więc ten uznał dziecko, pewien, że własno-chujnie je zmajstrował. Powiła we wrześniu roku 1749. Kilka dni później zmarła, mimo wysiłków lekarzy. Kochance profesora Dana Bready'ego cała ta tragedia rozorała serce.

Jankowi Serenowi grzały serce kultury indiańskie, które poznał przemierzając motocyklem północne terytoria Kanady. Tamtejsi Indianie dali mu skosztować grzybów „odjazdowych”, dzięki czemu zobaczył w lusterku do golenia, że ma głowę karibu, która szybko stała się fosforyzującą głową ryby, a później głową wilka stąpającego po zielonofioletowym śniegu nogami wysokimi niby szczudła. Tak mu się to spodobało, że został fanem grzybkowych „drugów”. Żadnych kryminogennych uzależniaczy nie tykał – żadnej heroiny, kokainy czy haszyszu, żadnych chemicznych morderców, jak crack, ecstasy czy LSD – brał wyłącznie halucynogenne grzybki, które już w kulturach praceltyckich i prekolumbijskich miały status świętych dostarczycieli transu i „boskiego odurzenia”. Kolega z campusu uczelnianego, również miłośnik psychoaktywnych grzybów, szepnął mu kiedyś o mocniejszym rodzaju tej narkomanii indiańskiej – o „ayahuasca”, napoju warzonym przez mieszkańców dżungli południowoamerykańskich, który Inkowie zwali „winem dla dusz”. Do jego produkcji służyła trująca „liana bogów” vel „łodyga dusz”. Johnny rychło wyszukał literaturę tyczącą „ayahuasca”. Gwiazdor „pokolenia bitników”, amerykański pisarz William Burroughs, łyknąwszy „wina dla duszy” rzygał straszliwie, a przed oczami płynęły mu gigantyczne larwy i „każda emanowała wulgarny, drwiący chichot”. Poeta Allen Ginsberg (też „beat generation”) doświadczył czegoś identycznego: „Cały pieprzony kosmos runął na mnie i wokół. Czułem się jak wąż, który wymiotuje wszechświatem”. Johnny pragnął zrobić to samo – wyrzygać wszechświat.

Poszukali Peruwiańczyka, który znał kogo trzeba, kupili bilety lotnicze, wysiedli w Limie, stąd pojechali autobusem do indiańskiej wioski, a stamtąd popłynęli łodzią ku wnętrzu dżungli, gdzie był duży pleciony szałas. Zjechało się kilkunastu pragnących nirwany „gringos”. Każdy zapłacił czterysta „bucksów”, i każdy musiał przez ostatni tydzień stosować ścisłą dietę, unikając soli, cukru, tłuszczu, alkoholu tudzież ciupciania. Szaman okadził półmrok, a dwaj jego pomocnicy rozdali siedzącym wokół centralnego głazu uczestnikom plastikowe miseczki na wypadek torsji. Później każdemu dano mały kubeczek, do którego szaman lał święty wywar. Biało ubrani pomagierzy szamana wznieśli chóralny śpiew, Indianki imitowały krzyki ptaków. Johnny'emu czaszka szumiała lekko; nie wiedział czy wskutek nerwów i tych śpiewów, czy może „wino dla dusz” zaczęło już działać.

Pierwszą halucynacją były wzory geometryczne. Wielobarwne, trochę falujące i wibrujące niby wnętrze kalejdoskopu. Nie znikały, bez względu na to czy zamykał, czy otwierał wzrok. Wtem poczuł, że jego ciało unosi się ku czarnej przestrzeni, rozjaśnionej wzdłuż brzegów złotawą pulsacją światła. Było bardzo cicho, a jego ogarnął balsamiczny spokój. Szybował nad wierzchołkami dżungli. Przyszły jednak pierwsze mdłości i pierwsze inkarnacje. Poczuł się aligatorem, którego skóra płonie wszystkimi kolorami tęczy, a później zaczął pikować spod chmur ku drzewom. Wrócił na ziemię wijąc się wokół pnia jak wąż i ściekając z gałęzi niczym krople żywicy. Zobaczył, że znowu jest w półmrocznym wnętrzu szałasu. Wymacał miseczkę i rzygał kilka razy. Kobieta krzyczała obok. Usłyszał głos szamana: „- Fuerte, fuerte!” (bądź silny). Inna kobieta jęczała, jakby doznawała orgazmu. Kilku uczestników ciągle rzygało. Podniósł się z trudem i wyszedł przed szałas. Zobaczył kumpla klęczącego na klepisku. Kumpel kasłał, pluł resztką wymiocin i uśmiechał się, mówiąc:

– Wiesz co chrzani tamta Indianka? Że tylko tak mężczyzna może doświadczyć czym jest poród… Rozumiesz? Czym jest poród!… Warto było, prawda, stary?

Johnny rozejrzał się, unosząc wzrok. Zobaczył ciemnobłękitne niebo, strzępiaste obłoczki, dalekie góry w czerwonawym blasku zachodzącego słońca, i głęboko wciągnął powietrze pełne rzecznej bryzy tudzież roślinnego pyłu. Zbliżył się ku nim stary Indianin palący fajeczkę.

– Pierwszy raz?

– Uhmm – przytaknął kolega Johnny'ego.

– Czy fruwałeś?

– Fruwałem. Wydawało mi się, że frunąc zjadłem meteoryt. Wchłonąłem go, i okazało się, że tym meteorytem jestem ja sam. Połykałem siebie samego…

– Nie dziw się – mruknął staruch. – Wszyscy jesteśmy meteorytami.

Johnny Seren wracał do cywilizacji – do Ottawy – mając znakomity humor. W Ottawie zaczął handlować grzybkami psylocybinowymi, fajnym narkotykiem, bo psylocybina to silny halucynogen. Meksykańskimi grzybkami „Stropharia cubensis” (zwanymi „ciałem bogów”), etc. KGB tylko czekał na to.


* * *

Budynek weekendowy Władimira Putina zachwycił Lonię Szudrina (dowiezionego tam kremlowskim samochodem służbowym). Był piękną rezydencją, otuloną wysokimi drzewami i kępami dekoracyjnych krzewów, a sielskość „okoliczności przyrody” psuły jedynie posterunki straży prezydenckiej. Rozmawiać swobodnie dało się wszędzie wewnątrz, lecz wybrali sąsiadującą z ogródkiem, drewnianą, uroczo skrzypiącą werandę, gdyż panowała ciepła aura i las aromatyzował powietrze niby markowy spray lub kostka zapachowa ekskluzywnej firmy. Prezydent rozpoczął dialog od pytania trochę obcesowego:

– Lieonidzie Konstantinowiczu, wasze dzieło to robota wnikliwego analityka, proszę mi więc powiedzieć jaki jest największy dotychczasowy błąd mojej prezydentury? Największa wpadka Putina, tylko szczerze, Lieonidzie Konstantinowiczu.

– Szczerze?… Panie prezydencie, za Stalina mówiło się, że „cmentarze są pełne szczerych”.

– Czy ja jestem Gruzinem, Lieonidzie Konstantinowiczu?

„A czy ja jestem kretynem?”- pomyślał Szudrin i odparł:

– Błędów nie robi tylko ten, kto nie robi niczego. Ja jestem historykiem, więc na pańskie pytanie odpowiem jako dziejoznawca. Głównym pańskim błędem było uczynienie świętem narodowym rocznicy „wyzwolenia Moskwy spod władzy polskich interwentów”. Wie pan co mówią sondaże, panie prezydencie?

– Wiem, że sondaże często obnażają głupotę albo zupełną ignorancję mas – prychnął Putin. – Sondaże prowadzone wśród społeczeństw Zachodu dowiodły, że, według młodych obywateli globu, podczas drugiej wojny światowej Amerykanie i Niemcy wspólnie walczyli przeciw Rosjanom!

– Młodzież wszędzie jest dziś głupia jak gra komputerowa, panie prezydencie, ale u nas sondaże wykazały, niestety, że aż połowa całego społeczeństwa, czterdzieści osiem procent, nie ma pojęcia co obchodzimy czwartego listopada, i tylko cztery procent Rosjan wie, że w 1612 wypchnęliśmy z Kremla Polaków. Cztery procent! Zasadniczy błąd to fakt, że dzięki pańskiej inicjatywie cały świat usłyszał, iż Polacy kiedyś władali Rosją, okupując Kreml, serce Rusi! Napoleon trzymał Kreml ledwie kilka godzin, a Polacy miesiącami, bardzo długo! Chciał pan im dokuczyć, tymczasem zrobił im pan prezent, dał im pan laur.

– Nie mogę już cofnąć tego… – wymamrotał kwaśno Putin.

– W takiej sytuacji można zrobić tylko jedną rzecz, panie prezydencie. Uciec do przodu.

– Jak?

– Trzeba wszczepić wszystkim Rosjanom historyczną wiedzę o roku 1612.

– Jak? Nawet połowa nie czyta gazet i książek.

– Ale wszyscy oglądają filmy patriotyczno-historyczne, w telewizji i w kinach. Trzeba zrobić megaprodukcję historyczną za grube miliony, które wyłoży któryś z oligarchów. Najlepiej Żyd, co uciszyłoby warczenie Paryżów i Nowych Jorków dotyczące skazania Chodorkowskiego.

– Mam gdzieś cały ten ich wrogi bulgot! – uniósł się prezydent. – Chodorkowski to złodziej i skurwysyn, jak Gusiński, Bieriezowski i jeszcze paru!

– A reszta naszych oligarchów to są święci? – spytał cierpko Szudrin.

– Nie, to też skurwysyny, lecz to moje skurwysyny!

– Bardzo słuszna amerykańska filozofia, panie prezydencie, stary jankeski bon-mot. Tam zresztą również Żydzi robią patriotyczne gnioty, „made in Hollywood”. Nasz żydowski kapitał chętnie sfinansuje antypolskie dzieło o roku 1612, Żydzi nienawidzą Polaków bardziej niż hitlerowców, taka plemienna mania. Łatwo wybuli Abramowicz, film kosztuje dużo mniej niż zakupy gwiazd futbolu dla Chelsea. Lub inny wasz pupil, panie prezydencie, Wekselber Wiktor. Wykupił dla Kremla carskie jajka Faberge, niech teraz wykupi filmowe jajo dla wszystkich ruskich patriotów. Oczywiście nie dla inteligentów, dla tych czterech procent, bo to musi być film „płaszcza i szpady”, dla masowej widowni, dla dziewięćdziesięciu sześciu procent.

– A co można zrobić, żeby obłaskawić inteligencję, Lieonidzie Konstantinowiczu?

– Można zrobić dużo, nawet bardzo dużo, ale kosztem siły władzy, czyli spłaszczając władzę decentralizująco, w kierunku liberalno-demokratycznym, wedle postępowych reguł, sloganów i miazmatów uwielbianych przez inteligencję. A wszystko to bez żadnej gwarancji sukcesu. Fumy inteligencji, plus libertyńskie przesądy inteligencji, sprawiają, że jako zbiorowość jest równie trudno obłaskawialna co muzułmanie na Zachodzie. Proszę spojrzeć: Angole czy Italiańcy ze wszech sił obłaskawiają muzułmanów, głaszczą, pieszczą, dowartościowują, a ten hołubiony przez nich sąsiad muzułmanin ma tylko jeden problem: czy można kraść radia samochodowe w okresie Ramadanu?

Putin zrozumiał „bystro”:

– Pieszczony przez nas inteligent myśli jedynie jak zyskać poklask swych zachodnich „meczetów”: Sorbon, Oxfordów i Harvardów. Czy filozachodnia dysydenckość jest wrodzoną chorobą tej naszej warstwy, tej klasy społecznej?

– Warstwy tak, lecz poszczególne indywidua gną się u kremlowskiego tronu łatwo, proporcjonalnie wobec pokus: liczby zer towarzyszących innym cyfrom na koncie, rodzaju tytułów, foteli, medali i rang – wyjaśnił Szudrin.

– Wcale nie tak łatwo! – fuknął prezydent. – Sołżenicyn nie przyjął nagrody państwowej od Gorbaczowa, a od Jelcyna nie wziął medalu. Ilekroć mu się proponuje jakiś honor państwowy, mówi: niet! To jest jak symbol, bo dla Zachodu Sołżenicyn stanowi logo inteligencji rosyjskiej.

– Każdego można skusić – uparł się gość. – Idę o zakład, że w ciągu miesiąca skłonię Sołżenicyna do wzięcia nagrody federalnej z pańskich rąk.

– Przyjmuję ten interesujący zakład, Lieonidzie Konstantinowiczu – uśmiechnął się gospodarz. – Lecz jeśli pan przegra…

– To wylecę z egzaminu, z konkursu, poza krąg osób, które są pańskimi rozmówcami, panie prezydencie. Spadnę z drabiny prowadzącej ku Kremlowi, śmierć cywilna. Ale jeśli wygram, każe pan opublikować moją dysertację jeszcze w tym roku. Bez cenzury, i bez żadnych reinterpretacji czy uzupełnień.

– Ładno! – krzyknął Putin, wyciągając dłoń. – Sogłasien!


* * *

Putinowski wtręt, iż „sondaże obnażają głupotę albo ignorancję mas”, był całkowicie słuszny, lecz prawdą jest również, że sondaże często ujawniają egzystencjalne realia: ludzkie strachy, potrzeby, frustracje itp. Oto (przykładowo) czołowe, według sondaży, fakty i zachowania irytujące ludzi – rzeczy, które najbardziej bliźnich denerwują: hałaśliwi sąsiedzi; agresywni kierowcy; brudasy cuchnące; właściciele psów niesprzątający z ulic kup po swych pupilach; komórki dzwoniące tam, gdzie jest wymóg ciszy; przypisywanie sobie efektów cudzej pracy. Właśnie to ostatnie przepełniło czarę goryczy generała Kudrimowa.

Wasilij Stiepanowicz Kudrimow pracował za pieniądze, jak każdy kto jest na etacie i bierze pensję, ale pracował nie tylko głową i spluwą, lecz również sercem, wierząc w racjonalność tego co robi. Można tu mówić o czekistowskim idealizmie sowieckich egzekutorów-skrytobójców, który Anno Domini 1977 został wykpiony piórem polskiego satyryka- „buntowszczika”:

„Prawdziwi to idealiści,

bo nie dla własnej swej korzyści,

lecz dla przyszłego szczęścia świata

spełniają szczytną misję kata”.

Katowska służba nie uwierała Wasi – nie miał moralnych problemów, etycznych dołków, kryzysów sumienia – póki 3 września 2004 nie nastąpiła masakra uczniów w Biesłanie. Komandosi FSB kropnęli szkołę pełną dzieci granatnikiem RPG-7B1, poprawili granatnikiem RPG-26, wreszcie przywalili wyrzutnią rakiet „Trzmiel”. Od tych strzałów zapalił się strych szkoły, a od pożaru zdetonowały się ładunki wybuchowe muzułmańskich terrorystów (kłamliwa wersja rządowa brzmiała, że to terroryści zdetonowali ładunki). Prawie 350 zakładników (w tym 156 dzieci) na przemiał, plus 700 rannych. Ruska władza (hierarchia) zawsze mawiała: „- Liudiej u nas mnogo”, ale ta rzeź niewiniątek była dla Wasi czymś uwierającym. Może nie tyle nim wstrząsnęła, ile zepsuła humor, przyprawiając o gorzką myśl, iż chyba nie wszystko co robią służby specjalne Federacji jest technicznie w porządku.

Kudrimowska czara goryczy zaczęła wzbierać niespełna rok później (2005), kiedy generał Andriej Chotiński, nowy zastępca szefa FSB, generała Nikołaja Patruszewa, objął stanowisko, zostając bezpośrednim przełożonym generała Kudrimowa. Chotiński bowiem miał przykry dla podwładnych zwyczaj wypinania piersi do orderów, bez honorowania zasług swych ludzi – z całym chamskim tupetem „komandira” przypisywał sobie osiągnięcia niższych rangą. Wasię Kudrimowa gniewało to szczególnie, bo znał Chotińskiego od młodości: razem studiowali na akademii KGB i razem wypili niejeden litr samogonu.

W roku 2006, gdy Chotiński raportem dla Kremla przypisał sobie plan operacyjny eksterminacji kilku wrogów Putina (Litwinienki, Politkowskiej i in.) – czara się przelała, Wasia miał dosyć. Jedynym człowiekiem, któremu mógł naskarżyć, był dawny adiutant ojca (Stiepana Kudrimowa), a teraz wpływowy funkcjonariusz Kancelarii Prezydenckiej, pułkownik Matwiej Gracz. Pułkownik wysłuchał Wasię i zaproponował mu nowy etat, przejście do innej służby – do Służby Wywiadu Zewnętrznego (SWR), spadkobierczyni GPU (Pierwszego Zarządu Głównego KGB). Kudrimow się zgodził, po czym odwiedził gabinet Chotińskiego z butelką markowej whisky „Chivas Regal”.

– Co to za okazja, Wasia, święto jakieś czy urodziny? – spytał łasy na trunki generał, wyjmując szklenicowe szkło.

– A musi być okazja, bratiec?

– Myślę, że masz interes, bo nie pamiętam, byś pijał takie drogie trunki, śmierdziuszkę bogaczy, oligarchów. Wiesz, że nie lubię oligarchów.

– Też nie lubię, Andriusza – rzekł Wasia, rozlewając w stakany szlachetny trunek. – Bogacze to skurwiele, myślą, że za pieniądze można wszystko. I co najgorsze, Andriusza, mają rację.

– Powiedz to Chodorkowskiemu – prychnął generał, przepijając. – Diengi mu tyłka nie ochroniły, siedzi.

– Mimo to skurwiele dalej uważają, że kto dysponuje wielką forsą, ten może wszystko. Są zachłanni jak… jak…

Chotiński ułatwił mu znalezienie porównania:

– Jak kurwy-ciągutki!

– Tak, jak kurwy. I jak przełożeni, którzy mniemają, że kto dysponuje zwierzchnią władzą, ten może wszystko.

– O kim mówisz, Wasia?…

– O zwierzchnikach, którzy są bardzo uprzejmi dla podwładnych, ale dobrzy dla nich nie są.

Chotiński zostawił na blacie biurka półdopitą szklankę i zwęził oczy, lustrując przenikliwie twarz Kudrimowa. Wieloletnia zawodowa rutyna szeptała mu, że podwładny nigdy nie kąsa zwierzchnika, jeśli nie jest chory umysłowo lub jeśli nie ma w rękawie silnego atutu. Więc miast ryknąć czy wyszczerzyć zęby, mruknął bez emocji:

– Jestem uprzejmy dla łudzi, to łatwe i nic nie kosztuje. Dobry dla ludzi będę później, kiedy skończę pracować.

– A kiedy skończysz? – zapytał Kudrimow.

– Kiedy już nadejdzie mój wiek emerytalny, przyjacielu. Długo potrwa nim on nadejdzie, nie spieszy mi się zbytnio, mam dużo czasu, co najmniej kilka wiosen. Ale chyba tobie się gdzieś spieszy, Wasia…

– Nie tam gdzie chciałbyś, Andriusza. Przechodzę do razwiedki, a ty mi możesz skoczyć, bo desygnował mnie tam sam prezydent, paniatno? Przyszedłem ci to powiedzieć, mierzawcu, prosto w te twoje wredne ślepia, job twoju mat'!.,. Piję moje zdrowie, nie twoje!

Wypił do dna, rozbił szklankę tradycyjnie po ułańsku (o parkiet) i wyszedł trzaskając drzwiami.


* * *

Jest taki dowcip: „Viagra light – stać to nie stoi, ale w slipach ładnie się układa”. Mariusz Bochenek nie potrzebował żadnego afrodyzjaku, by mu się wewnątrz slipów ponadnormatywnie układało, dlatego robił furorę na złocistej plaży Montego Bay -damy różnych ras i barw wniebowstępowały widząc obcisłe slipy faceta, którego niegdyś koledzy-hipisi zwali „Członem”. Jamajka była słonecznym rajem (dokładnie wedle tego, co fonetycznie obiecuje sama jej nazwa), a gospodarz grupy „Zecera”, mister Denis Dut (eksDutczak), był miłym facetem o bezdennej kieszeni, czyli szczodrym bardzo.

Daniel Dutczak pochodził ze Śląska i wcale się nie uważał za Polaka, chociaż za Niemca też nie. Roku 1971 wylądował w Warszawie, bo jeżowłosy śląski myśliciel, towarzysz Edward Gierek, zastąpił wtedy towarzysza Gomułkę jako wódz PZPR-u i zabrał ze sobą do stolicy kraju prawie cały swój śląski gang (m.in. starego Dutczaka), co się zwało „desantem śląskim”. Ojciec radził Danielowi studiować prawo, lecz młody Dutczak lubił czytać książki beletrystyczne, a nie księgi jurysdykcyjne, dlatego wolał polonistykę, sądząc, że to będzie przyjemność. Zawiódł się, jednak siłą inercji ukończył polonistykę na warszawskim uniwerku (1975). Nie chciał wszakże fedrować jako polonista i nie pragnął mieszkać w kraju gdzie reglamentowano nawet papier toaletowy, a łojowata kiełbasa była towarem bardziej luksusowym niż dla mieszkańców Zachodu ostrygi, trafie czy astrachański kawior. Gdy Gierek padł, Daniel D. wykorzystał możliwość emigracji, jaką dawała „akcja łączenia rodzin” vel „inicjatywa familijna scalająca”, i prysnął do Republiki Federalnej Niemiec (1980), bo tam miał dziadków. Dziadek ze strony matki umieścił wnuka w firmie eksploatującej surowce naturalne, której potrzebna była filia karaibska. Cztery lata później (1984) Daniel Dutczak stał się Denisem Dutem, obywatelem Jamajki, a po kolejnych dwóch latach szefem własnej eksploatacyjno-eksportowej firmy i bonzą.

Między Denisem i Mariuszem błyskawicznie zawiązała się nić sympatii, od pierwszych słów na lotnisku.

– Czołem, wuju! – palnął kpiąco „Zecer”. - Kopę lat!

Dut przytulił „kuzyna”, krzycząc wesoło:

– Witaj, chopie! Jak tam mama, ciągle robi te cudowne krupnioki?

– Ciiiszej! – syknął „Zecer”. - Moja matka umarła cztery lata temu.

– Tu nikt nie rozumie polszczyzny – uspokoił go Dut. – Ale, swoją drogą, mogły mnie, palanty, poinformować o takich detalach, żebym nie robił gaf kretyńsko, psiakrew!

Już pierwszego wieczoru przy alkoholu Denis wytłumaczył Mariuszowi jak kretyńską gafą byłoby założenie polskiego czasopisma lewicującego w stylu salonowym, charakterystycznym dla „New York Timesa”, „Newsweeka”, „Spiegla”, „Le Monde'u”, „El Pais” i wszystkich czołowych gazet świata rządzonego kulturowo przez lewactwo „humanistyczno-liberalne”:

– Po pierwsze: takie pismo nie miałoby u Polonii szans, bo Polonia jest prawicowa, konserwatywna i antykomusza do bólu.

– Przynajmniej to ją łączy – rzekł „Zecer”. - W Londynie słyszałem, że wszędzie jest skłócona jak cholera.

– Jak dżuma, cholera, malaria i tyfus razem wzięte – kiwnął głową Dut. – Zawsze tak było, lecz kiedyś jednak było z większą klasą. W dawnym Londynie wszyscy wiedzieli, że dwaj znani panowie pisarze, Ferdynand Goetel i Melchior Wańkowicz, nie pałają do siebie sympatią, ale oba tuzy wymierzały sobie ciosy eleganckie, po dżentelmeńsku. Kiedy gazeta „Wiadomości” urządziła wśród naszych pisarzy ankietę, pytając: „Kim chciałbyś być, gdybyś nie był pisarzem?”- Goetel oddepeszował: „Chciałbym być Melchiorem Wańkowiczem”. Jakaż finezja, prawda? A dzisiaj mordobicia i przysrywki niskiego lotu. Jako szefowi periodyku będzie ci, chopie, ciężko tańczyć na tym polu minowym, którym jest rodzima emigracja, nie będzie lekko.

– Czepiela mi mówił, że komuna już niedługo w kraju kipnie… – rzekł Mariusz.

– Rok, góra dwa – przytaknął Denis. – Takie decyzje niedawno w Moskwie zapadły.

– Na Kremlu?

– Na Łubiance. Lub raczej obok, blisko. Komunizm się skichał, bo przez wyścig zbrojeń już nie wyrabia finansowo, czyli ekonomicznie, to jest normalna plajta gospodarcza, bankructwo holdingu ZSRR. Chłopcy z KGB wiedzą, że bez kapitalizmu nie da się już ciągnąć tego wozu, karmić tego proletariatu, totalne bankructwo. A totalny głód, to masowy bunt, lepiej przeciwdziałać póki można coś zrobić… No pięknie, wróćmy do naszych spraw. Gdy komuna zwinie żagle…

– Gdy komuna padnie, to my z prawicowym periodykiem lądujemy na śmietniku historii! – przerwał mu „Zecer”, machając lekceważąco ręką. – W kraju władzę obejmą różowi, czyli michnikowcy, kuroniowcy, geremkowcy, wszelkie prydupasy KOR-u, a kto nie różowy, dostanie wała.

– Fakt – zgodził się Denis. – Przemianowana demokratycznie esbecja i jej kukiełki zrobią salonowy rząd. Jeden, drugi, trzeci, to potrwa nie tak krótko. Media będą też salonowe, chopie, będą wspierały postkomunę oraz różowych. Ale będą i wyjątki potwierdzające regułę, jakieś gazetki prawicowe, niemające większego znaczenia. Wy będziecie dalej robić na emigracji periodyk bardzo prawicowy i konserwatywny, czekając…

– Na co?

– Na radykalną, a nie efemeryczną zmianę wiatrów, na nowe kaprysy elektoratu, czyli na mocno odchylone wahadło wyborcze. I na sygnał, że wchodzicie tam do gry. Czyści niby anioły, niezbrukani aferami, nieskalani bolszewizmem, kundlizmem, lizusostwem, różowością i salonowością, jako świeży kwiat polityki, zbawienie ojczyzny, płomyk sprawiedliwości u krańca tunelu. Miną lata nim to nastąpi, panie „Zecer”. Przez te lata będziesz ze-cerem własnego pisma, chopie, ważną emigracyjną figurą.

– Jakiego pisma? Tygodnika, miesięcznika, kwartalnika?

– Zaczniemy od miesięcznika, a gdy zbierze się solidna paka redaktorów i autorów, również krajowych autorów, przejdziemy na tygodnik.

– O jakim tytule?

– Patriotycznym, kolego. Możemy wymyślić coś już teraz, pod kielonek. „Biały Orzeł”, „Patria”, „Szpalta Rodzima”, „Gazeta Niepodległa”, et cetera. No to cyk!


* * *

Klara Mirosz zatytułowała swoje „opus magnum” (swoją pracę dyplomową): „Emilia du Châtelet – wielka uczona doby Oświecenia”. Triumfalizm tytułu korelował z triumfalizmem treści i anonsował (prawem łaskawej wróżby) triumf uroczystej, zorganizowanej przez lokalną grupę feministyczną, prezentacji dyplomu. Wszelako w przeddzień tego publicznego występu, 16 maja 1993, spotkała Klarę duża przykrość. Ściana podestu schodów hallu głównego uczelni pełniła rolę tablicy informacyjnej, gdzie trzy gabloty mieściły różne ogłoszenia dziekanatu i samorządu studenckiego (kilka lat wcześniej, gdy studiował tu Johnny Seren, gablot jeszcze nie było i do przyszpilania ogłoszeń służyła boazeria obok drzwi rektoratu, więc Janek na niej wywiesił złośliwy cytat z Lutra). Wewnątrz gabloty środkowej przyczepiono pinezkami arkusz bristolu, który mieścił obszerny tekst, wykaligrafowany starannie tuszem, a podpisany: „Ottawskie Koło Wolterianistów”. Tekst brzmiał tak:

„Jutrzejsza ekstraordynaryjna prezentacja dysertacji dyplomowej poświęconej pani filozofce Châtelet, serdecznej przyjaciółce pana filozofa Woltera (członka rzeczywistego Akademii Francuskiej), budzi solidarny sprzeciw wszystkich serdecznych miłośników pana Woltera, gdyż autorka pracy, panna Klara Mirosz, serdeczna przyjaciółka pana historyka Bready'ego (profesora rzeczywistego Wydziału Historii), potraktowała swą bohaterkę jako boginię nauki i rozumu, a geniusza Oświecenia jak psie gówno. Zrobiła to metodą wypaczania realiów, ukrywania faktów i stosowania kuglarskich interpretacji. W związku z tym Ottawskie Koło Wolterianistów zawiadamia publiczność jutrzejszej prezentacji, że:

1. Emilia markiza du Châtelet, de domo Le Tonnelier de Breteuil, była wrednym babusem o figurze dragona, zepsutych zębach, fatalnych manierach, niewyparzonej gębie, braku poczucia humoru i braku higieny osobistej, co przyniosło jej wątpliwą famę flejtucha.

2. Sławę uczonej zawdzięczała notorycznemu pozowaniu na «filozofkę» i «matematyczkę». Jest rzeczą zdumiewającą, iż owej «matematyczce» musiał dawać «lekcje algebry» zwykły belfer, niejaki pan Koenig, kiedy miała już 33 lata! Ten sam Koenig zarzucił później pani du Châtelet, że swym dziełkiem «Institutions de physique» streściła po prostu wykłady o Leibnizu i metafizyce, które jej dawał. Eksperci wyśmiali to dziełko tak bezdyskusyjnie, że skompromitowana pani du Châtelet przestała się zajmować Leibnizem i wzięła na warsztat Newtona, bo był modny. Argument, iż sam Wolter zwał swą metresę «filozofką», jest bez znaczenia, gdyż Wolter zwał tym terminem każdą damę mającą znośne IQ, m.in. margrabinę Bayreuth, siostrę króla Prus, Fryderyka Wielkiego.

3. Równie ciekawym dziełem pani Emilii du Châtelet była praca «Réflections sur le bonheur», gdzie wyłożyła swą ideę szczęścia, twierdząc, że warunkiem osiągnięcia pełnego szczęścia w życiu jest dobre zdrowie, regularne wypróżnianie, uprawianie gier hazardowych, łakomstwo, zakupy i cnotliwość. Istotnie, uprawiała hazard na okrągło (czasami przez kilkanaście godzin bez przerwy), bulwersowała olbrzymimi ilościami pochłanianego jedzenia i zachwycała «cnotliwością» przekraczającą miarę (wysoką) zepsucia tamtych czasów, gdyż swoim lokajom, kuchcikom, ogrodnikom i reszcie męskiej służby pokazywała się zupełnie goło bez skrępowania (czego nie robiły nawet kurtyzany), a do swego łóżka wpuszczała każdego chętnego, całkowicie nie dbając o zachowanie pozorów. Pewnego razu Wolter rzekł przy niej (i myśląc o niej) do syna swego siostrzeńca:

– Moje dziecko, aby radzić sobie z mężczyznami, trzeba mieć kobiety jako sojuszniczki, zaś aby radzić sobie z kobietami, trzeba wiedzieć jakie są. Pamiętaj, że wszystkie kobiety zdradzają i wszystkie są nieskromne, każda.

– Cóż ty wygadujesz dziecku! – krzyknęła pani du Châtelet.

– Prawdę, moja kochana, jest bowiem rzeczą bardzo szkodliwą okłamywanie dziatwy.

4. Rzeczą bardzo szkodliwą jest też okłamywanie użytkowników prac paranaukowych fałszywą mitologią, jak choćby wykorzystywane przez dyplomantkę ględy brytyjskiego historyka, Davida Bodanisa, hagiografujące panią du Châtelet. Przykładem mit o karcianych sukcesach tej damy, realizowanych dzięki jej geniuszowi matematycznemu – to czysta bzdura, jak świadczą jej zachowane listy, którymi ciągle żebrała o pożyczki na spłacenie karcianych długów. Przegrywała permanentnie, i to wielkie sumy (którejś nocy aż 84 tysiące liwrów, majątek!) – hazard był dla niej równie fatalną estradą co scjentyzm.

5. Panu profesorowi Donowi Bready'emu, historykowi, i jego serdecznej dyplomantce, dedykujemy sąd Emilii du Châtelet o historiografii. Uważała tę dziedzinę za najgłupszą z nauk, pisząc: «Jest to nauka tylko obciążająca umysł, a nie rozświetlająca».

6. Pannie Klarze Mirosz życzymy rozświetlenia bez obciążeń, czyli wyjścia z mroku, jak się to chyba udało jej poprzedniczce, pani Nancy Mitford, która już 36 lat temu opublikowała książkę o pani Emilii du Châtelet. Autorka, komentując głupkowate (ckliwe i roztrzęsione) listy markizy do jednego z kochanków, puentuje tam: «Gdy czytamy tę beznadziejną paplaninę, dziwimy się, iż Wolter, człowiek wrażliwy i nerwowy, mógł w ogóle wytrzymać z taką kobietą».

7. Złośliwi współcześni, wykpiwając newtonizm pani du Châtelet, zwali ją «Emilią Newton». Jednak pogłoska, iż profesor Bready chce sobie zmienić nazwisko na Dan Arouet, to nieprawda, bo sam Wolter preferował przydomek, a nie tę swoją familijną godność. Również pogłoska, że dyplomantka chce sobie zmienić imię (na Emilia), to bzdura, gdyż rabini w ottawskiej synagodze tępią takie niekoszerne kaprysy”.

Widząc ten afisz, Klara doznała szoku. Stała przed gablotą niby słup, czytała i czerwieniała jak burak. Chciała zbić szybę i zerwać to antyhumanistyczne, antyfeministyczne, antysemickie gówno, lecz pomyślała, iż za zniszczenie gabloty może zostać oskarżona i ukarana. Nie miała przy sobie grubego flamastra, więc wyjęła szminkę i wielkimi literami nakreśliła na szybie: FASZYŚCI! Przepłakała pół nocy, życząc „faszystom” drugiej Norymbergi lub Gułagu.


* * *

Śmierć (jak również choroba czy złamanie nogi) wcale nie jest rzeczą okropną. Pod warunkiem, że przytrafia się komuś innemu. Kiedy w Ottawie zmarł nastoletni Luciano Tavese, Johnny'ego Serena zupełnie to nie wzruszyło. Dopiero kiedy uświadomiono mu, że on sam może gwałtownie zemrzeć, bo właśnie umarł Luciano Tavese – śmierć zaczęła bardzo obchodzić Janka.

Tego jesiennego wieczoru wrócił do domu trochę wymęczony. Chciał chwilę odpocząć, wziąć prysznic, wdziać modny ciuch i ruszyć do klubu, gdzie spotykał przyjaciół. Ale gdy zapalił światło, zobaczył młodego (mniej więcej trzydziestopięcioletniego) eleganckiego mężczyznę w fotelu. Intruz był obcy, źrenice Janka nie widziały go nigdy przedtem. Siedział bez ruchu i patrzył na gospodarza chłodnym, rozumnym wzrokiem – włamywacze tak nie wyglądają, ani tak nie patrzą. Lecz przecież się włamał – wszedł bez zezwolenia! Johnny pomyślał, że owa milcząca persona przyszła go zabić. Bał się zrobić jakiś nerwowy ruch, by nie spowodować nerwowej reakcji tamtego, reakcji przy użyciu noża lub pistoletu. Siadł więc na kanapie, rozparł się i tłumiąc strach wycedził:

– Jak tu wlazłeś, drzwiami, oknem, szybem wentylacyjnym czy przenikającą ścianę mocą czarów?

– Jestem dobry – odparł krótko nieproszony gość.

– Widzę. I wierzę. Jesteś dobry. Tylko w jednym kraju powiedzenie: „- Jestem dobrym zabójcą” to komplement. W Hiszpanii. Gdyż tam kochają matadorów. „Matador” to po hiszpańsku: zabójca. Jesteś Hiszpanem?… Aha, możesz być jeszcze Meksykaninem, w Meksyku również kwitnie corrida. „- Eres un buen matador!”, tak brzmi ten komplement ekskluzywny, bo zastrzeżony tylko dla dwóch krajów.

– We wszystkich sekcjach operacji specjalnych wszystkich tajnych służb to też komplement. Wszędzie, w każdym kraju – rzekł intruz cicho.

– Więc jesteś mordercą, egzekutorem?

– Gdzie tam! – zaprzeczył intruz. – Masz chore obsesje, kolego. Tkwisz w niewoli Jamesów Bondów z ich „licencją na zabijanie”. Nie dziwię się, to normalne, wszyscy są niewolnikami legendowych archetypów, pielęgnujemy całą ich menażerię, od szlachetnego Robin Hooda, do zsyntetyzowanej figury herosa wojennego. Jedynie ci, którzy uczestniczyli w wojnach, wiedzą, że wojna stanowi konkurs brudu, smrodu, gnoju, jatkę mającą tyle wspólnego z jej idealizacją literacko-filmową, z cnotą heroizmu i z duchem altruizmu, co demokracja ze świadomym wyborem władzy przez powszechny elektorat. Mylisz się, kolego, nie jestem zabójcą.

– Qui s'excuse, s'accuse… – prychnął Seren. – Rozumiesz co to znaczy?

– Tak. „Kto się tłumaczy, ten się oskarża”, stare francuskie powiedzonko. A Szekspir gdzie?

– Jaki Szekspir? – zdumiał się Johnny.

– Dwie twoje intelektualne specjalności, kolego, to: poliglota i harcownik Szekspira. Pierwsze już udowodniłeś hiszpańszczyzną i francuszczyzną. Brakuje szekspirowskiego popisu…

Zawiesił głos, a Serenowi się zdawało, że widzi iskierkę śmiechu w oczach intruza. Intruz czekał, więc Johnny palnął:

„Ludzie kładą się do grobów jak do łóżek…”. Ten cytat z Szekspira wydaje mi się najbardziej adekwatny dla znawcy wojen. Dużo rzezi zaliczyłeś, kolego?

– Brawo, jestem pod wrażeniem. Tak, wziąłem udział w kilku wietnamskich i afrykańskich zbiorowych masakrach.

– Czyli jako użytkownik dżungli dowiedziałeś się, że jestem poliglotą?

– Dowiedziałem się więcej – że kochasz gry słowne, dziwadła lingwistyczne, osobliwości semantyczne, enigmy szyfrowe, ekscesy slangowe, et cetera. Popisz się znowu. Co cię ostatnio kusi?

– Może być na literę g?

– Ależ tak, proszę bardzo.

– Dziwi mnie fakt, że w większości kultur wywodzących się ze strefy ciepłej, południowej, przezywa się białego chrześcijanina epitetem na literę g. Żydzi mówią: „goj”, Cyganie mówią: „gadzio”, Meksykanie mówią: „gringo”, Arabowie mówią: „giaur”, można tę wyliczankę długo ciągnąć. Lecz i w językach Północy można znaleźć dużo epitetów na literę g, w polskim aż kilkadziesiąt, od „gamoń”, „głupek” i „gnojek”, do „gudłaj” i „gówniarz”. A w twoim języku?

– W moim też trochę – rzekł nieproszony gość. – „Gadina”, „gadiuka”

„Grabitiel”- podrzucił Johnny. – Włamywacz, „wzłomszczik”, nie jest na g. Po coś się włamał, dobry człowieku?

– Żeby cię ostrzec i żeby cię zaprosić.

– Trzeba się było po to aż włamywać? Nie wystarczyłoby zadzwonić i zapukać, co?

– Chcieliśmy zobaczyć twoją reakcję. Czy dostaniesz histerii i trzęsionki, czy będziesz krzyczał, piszczał, ślinił się, srał ze strachu. To ważne jak reagujesz w stresowych sytuacjach.

– I co, zdałem egzamin?

– Pytanie: jak się zachowasz, kiedy przyjdzie prawdziwy killer i wyjmie gnata?

– Dlaczego miałby przyjść?

– Dlatego, że właśnie kipnął od prochów młody Luciano Tavese, syn szefa mafijnej rodziny Tavese z Atlantic City, i teraz Tavese szukają mordercy tego dzieciaka. Jeśli ktoś wskaże im Johnny'ego Serena jako dilera zaopatrującego Luciano, to nie uratuje cię nic, Johnny, choćbyś zwiał na Marsa lub na Wenus. Dowód, że szprycowałeś Luciana, pokaże ci mój zwierzchnik, dygnitarz rosyjskiej ambasady, jutro. Przyjadę tu o szesnastej, zawiozę cię gdzie trzeba.

Intruz wstał, ruszył ku wyjściu, lecz nim otworzył drzwi, rzucił równie cicho jak mówił cały czas:

– Nie informuj glin, nie alarmuj nikogo, bo nie przeżyjesz nawet tygodnia. Cosa Nostra to zawzięty gang, nie odpuszczają nikomu.

– A ty chcesz mi uratować dupę, bo jesteś z gangu konkurencyjnego, prawda? – spytał cierpko Johnny.

– Można tak powiedzieć – zgodził się intruz i zamknął za sobą drzwi.


* * *

Szudrin dobrze znał sławnego noblistę, Alieksandra Sołżenicyna, gdyż kiedy ten wrócił z Ameryki na łono ojczyzny (1994), młody Lieonid przez kilka lat pracował jako „społeczny asystent” wielkiego pisarza, robiąc mu w różnych archiwach, bibliotekach i muzeach bogate kwerendy dla monumentalnej kobyły o historii Rosji. Sołżenicyn chciał płacić honoraria pomagierowi wykonującemu „czarną robotę”, lecz Lonia brał tylko „zwrot kosztów” (przejazdy etc), stąd mistrz mawiał później, że jest dłużnikiem młodego adepta historii, i że nigdy się nie wypłaci za ten kwerendo wy trud. Zobaczywszy Lonię po latach, ucieszył się bardzo:

– Zdrastwuj, Lonia! Zuch przyszedł, serce się raduje!

– I ja się cieszę, mistrzu – rzekł Lonia. – Przyszedłem z prezentem urodzinowym, bo skończyliście osiemdziesiąt siedem lat, gratulacje, mistrzu. To maszynopis, moja praca na temat oligarchii rosyjskiej. No i, nie ukrywam, przyszedłem po prośbie…

– Żebym ocenił?

– To też, mistrzu, ale…

– Siadaj, Lonia. Napijesz się herbaty?

– Nie chcę robić kłopotu…

– Żaden kłopot, gdy pełny samowar pod ręką. Masza, podaj szklankę!

Służąca dała Szudrinowi „czaj” i „sachar”, a gospodarz wrócił do tematu:

– Więc mówisz, że po prośbie, Lonia?… O co chodzi? O jakieś wstawiennictwo?

– Nie, mistrzu. Chodzi o to, by mistrz przestał być moim dłużnikiem…

– Mam spłacić kwerendo wy dług?

– Jeśli łaska, mistrzu, wasza wola, ja tylko jestem petentem.

– Czym mam spłacić?

– Weźcie nagrodę państwową, którą chce dać wam Rosja, mistrzu. Wręczyłby prezydent Putin, ale przyznałoby grono ekspertów, autorytetów, uczonych, twórców kultury o nieposzlakowanych życiorysach. Nie wzięliście orderów z rąk Gorbaczowa i Jelcyna, i ja to rozumiem, no bo tamci wpędzili kraj w anarchię, w chaos, w słabość, wyprzedawali państwowy majątek, sabotowali godność, niszcząc znaczenie międzynarodowe naszego mocarstwa. Ale Władimir Władimirowicz, który przejął kraj zdestabilizowany, splądrowany, zubożony, odbudowuje siłę i prestiż Rosji całą swą mocą. Nie zaprzeczycie chyba?

– Nie zaprzeczę – mruknął Sołżenicyn. – On się stara, robi co może, by przywrócić Matuszce rangę polityczną, i by bogate Europa, Ameryka, Azja przestały traktować Rosję niby kraj Trzeciego Świata, to mi się podoba, Lonia, więc nie zaprzeczę… Kto cię do mnie wysłał? Ludzie kremlowskiej kancelarii, synku?

– Nie, mistrzu, sam przychodzę, bo rozmawiałem z Putinem, kiedy przeczytał moje dziełko. Mówił o was jako o geniuszu i wzorze patriotyzmu. Jego marzeniem jest uhonorować was ceremonialnie za wasz trud. Ale on nawet nie wie, że przyszedłem do was, daję słowo, mistrzu!

– Wiesz, iż Zachód zwie go samodzierżcą, despotą? Gdy wezmę od niego jakiś medal państwowy, będą warczeć, że przyjąłem od eksszefa KGB…

– A czy kogoś na Zachodzie raziło, gdy tak liczni przyjmowali splendory od Busha seniora, który był szefem CIA nim został prezydentem Stanów? – spytał celnie Szudrin.

– No, rzeczywiście, masz słuszność, Lonia.

– Władimir Władimirowicz nikogo nie torturował ani nie zsyłał do Gułagu…

– Prócz Chodorkowskiego – uśmiechnął się Sołżenicyn.

– Dlatego Zachód imputuje, że nasz prezydent jest antysemitą, co zresztą imputowano wam również, mistrzu, i to niedawno, trzy łata temu, kiedy ukazała się wasza praca „Dwieście lat razem”. Ileż jadu tłoczyły wówczas zachodnie media, gdy cytowały wasz sąd, że „Żydzi to oddział frontowy powołany przez światowy kapitał”, i że według was „Żydzi wiodą prym w niszczeniu mieszczańskiego porządku”. Warto się tym przejmować? – kuł żelazo Szudrin.

– Masz słuszność, kochanieńki, nie warto – pokiwał głową gospodarz. – Ci ludzie… ludzie Zachodu… zupełnie nie czują Rosji i duszy rosyjskiej, uważają, że psychika Rosjan jest chora… A Putina, wyznam ci, coraz bardziej cenię. Choć czasami popełnia błędy, takie, jak to nowe święto, które więcej chwały przynosi Polakom niż Rosjanom…

– Wypomniałem mu to, mistrzu, prosto w oczy!

– I co, zezłościł się?

– Nie, skąd, to mądry przywódca, woli szczerych od dupolizów. Tłumaczyłem mu, że naród nie zna i nie lubi tej nowej rocznicy, wszyscy dalej świętują biesiadami domowymi trzy dni później, rocznicę przewrotu bolszewickiego.

– Siła przyzwyczajenia! – fuknął Sołżenicyn. – Pamiętam te listopadowe spędy na Placu Czerwonym, byłem kapitanem artylerii, maszerowałem razem z kolegami wzdłuż trybuny kremlowskiej, depcząc listopadowy śnieg i skandując. Często był siarczysty mróz. Czy wiesz, że po każdej paradzie listopadowej masowo umierały na zapalenie płuc dzieci, bo kazano głodnym, wychudzonym, kiepsko odzianym uczniakom godzinami czekać aż rozpocznie się defilada przed gronem tłustych, opatulonych futrami generałów, genseków i kacyków?… Tak to było… Co ci obiecano, Lonia?

– Nic, mistrzu, nie jestem emisariuszem, przyszedłem sam, z własnej inicjatywy. Ale nie ukrywam, że liczę… że jeśli zaniosę na Kreml waszą zgodę, to może trafi mi się tam jakieś ciepłe krzesełko…

Sołżenicyn podrapał swą znaną kudłatą brodę wielkości syberyjskiego mamuciego krzaka, i spytał filuternie:

– Bylibyśmy kwita, kwerendarzu?

– Tak, mistrzu.

– No to powiedz im, że wezmę ten medal.


* * *

Dwutygodniowe wakacje na cudownej Jamajce upłynęły jak z bata strzelił i trzeba było wracać do Londynu. Denis Dut leciał razem z „bochenkami” (tak pieszczotliwie przezywał ferajnę Bochenka). W samolocie siedział obok Mariusza, więc mieli dużo czasu, by toczyć swobodną pogawędkę. „Zecera” gnębiły dwie sprawy: nieprzewidywalność krajowych wydarzeń tudzież nieolimpijskość jego „teamu” emigracyjnego. Go do obu kwestii Denis był wszakże optymistą – klarował „Zecerowi”, iż nerwy tylko przeszkadzają trawieniu:

– Mój drogi, kanclerz Otton Bismarck zwał politykę „sztuką możliwości”, a ja sądzę, że jest ona również sztuką cierpliwości. Trzeba, chopie, wytrwać i spokojnie czekać. Myślę, że już niezbyt długo.

– Tak, słyszałem, że trzeba czekać na brzegu rzeki aż spłyną trupy wrogów – powiedział markotnie „Zecer”. - Tylko że ja muszę uważać moich dawnych przyjaciół za wrogów, więc to czekanie trochę mnie wkurwia.

– Nie żadnych przyjaciół! Wyłącznie klientów twojej drukarni, wszystkich tych korowców, michnikowców i innych różowych pedałów, chopie, a że byli wśród nich też naiwniacy łykający każdą pseudohumanistyczną oraz patriotyczną demagogię, to już nie twoja wina.

– Byli, byli, uczciwe ciołki, i to właśnie mnie wkurza, rozumiesz?

– Rozumiem, że dzielisz włos na czworo, chopie – burknął Dut. – Zmądrzej wreszcie, stary! Nie ma dobra ani zła, bo to są wartości względne, więc co dobre dla jednego, to złe dla drugiego, i na odwrót. Dekalogów też nie ma. Jest tylko ciągła gra władzy, polityka, kto kogo wyrucha, jak w rodzinie lub w biznesie, zapytaj rozwodników lub Żydów. I to jest właśnie pasjonujące, cymes, bingo, prima, lepsze od hazardu w Las Vegas. Znasz „Ojca Goriot”?

– Coś słyszałem, chyba kiedy łaziłem do „budy” - zastanowił się Mariusz. – To napisał ten… no ten…

– Pan Balzac, Francuz. Bohaterem jest młody playboy, Rastignac, a jego mentorem stary kryminalista, Vautrin. Ów Vautrin to chodząca mądrość, bazująca na doświadczeniu, na znajomości reguł i trików, na wiedzy o sekretach duszy ludzkiej. Tłumaczy Rastignakowi, że zasady i poglądy nie są żadną hostią, żadną świętością, tylko towarem, którym się handluje, a kto tego nie robi, jest głupcem praktykującym bezmyślnie „linię prostą”, czyli mniemaną cnotę. Cały ów wykład Vautrina stanowi lekcję pragmatyzmu dezawuującą naiwny idealizm. Jedno zdanie wbiło mi się w pamięć jak gwóźdź: „- Nie fetyszyzuj swoich przekonań i obietnic. Gdy znajdziesz na nie popyt – sprzedaj je, Eugeniuszu, dobrze sprzedaj!”. A ty się ciągle szarpiesz, chopie… Wyluzuj!

– Nie o to chodzi… – mamrotał „Zecer”, gryząc krakersa.

– A o co? Kościół nazywa to wyrzutami sumienia, lecz może czas już przestać być nieletnią dziewczynką?

– Dawno przestałem być małą dziewczynką, Denis. Wtedy, kiedy mnie dopadnięto i wyruchano. I nie tyle dręczą mnie teraz wyrzuty sumienia, co poczucie własnej śmieszności, kapewu?

– O co ci biega? – zdziwił się biznesmen. – Nie sądź, że nie pasujesz do roli, jaką chce ci dać historia, bo pasujesz.

– Wątpię – skrzywił się Mariusz. – Kiedy filuję na całą naszą grupę, na „Zygę”, „Guldena”, „Znajdę”, Jolkę i na siebie samego, to pusty śmiech mnie ogarnia. My mielibyśmy rządzić Polską?! Cyrk!

Dut roześmiał się i klepnął kolano Mariusza, uradowany, że pamięć podsuwa mu brylantowy argument:

– Coś ci opowiem, chopie… Kilka lat przed pierwszą wojną światową Stefan Żeromski odwiedził zimą w Zakopanem pewnego rewolucjonistę, znaną postać, bojowca i drukarza konspiracyjnego.

– To nie był mój dziadek! – zakpił Mariusz. – Nie dziedziczę tych genów, konspiracyjnej poligrafii uczyłem się sam.

– To rzeczywiście nie był twój dziadek, to był ktoś zupełnie inny. Mieszkał kątem w biednej chałupinie na Kasprusiach. Kiedy Żeromski go zobaczył, przeraził się…

– Kto? Ten drukarz konspiracyjny się przeraził, bo zobaczył sławnego pisarza?

– Przeraził się pan Żeromski, bo zobaczył co zobaczył. Zobaczył chorego, brudnego, trzęsącego się łajzę, niemającego spodni, tylko śmierdzące kalesony. Jedyne spodnie oddane zostały do cerowania jakiejś babie i nie zdążyły wrócić, więc ten obdartus nie mógł wyjść na zewnątrz. Siedział głodny przy stole i kładł sobie pasjansa, twierdząc, że musi kartami wywróżyć przyszłość własną i przyszłość kraju. Znaczy przyszłość Polski. Razem, chopie: „obraz nędzy i rozpaczy” plus groteska. Żeromski nazwał to „proletariacką mizerią” i później napisał, że cały ten widok, ta rudera, ta nędza, ten komiczny brak gaci i ten pasjans bez sensu, wstrząsnęły nim. Zgadnij kim został kilka lat później ów komiczny łachmaniarz.

– Nie mówisz chyba o…

– Właśnie mówię o! O „Komendancie”, stary. O marszałku Piłsudskim. O wodzu, guru, idolu, bożyszczu całego narodu prócz endecji, o żywym pomniku, tytanicznym rodaku, pupilu Historii przez duże H. Bo widzisz, ta pani Historia to rozumna bestia. Kurwa i święta. Ma zdrowy rozsądek, oraz poczucie humoru, oraz głupie kaprysy, oraz jadowitą złośliwość, oraz tajemną perspektywę, dzięki czemu nie każdy kapitan z Köpenick musi być kukiełką szybko zdemaskowaną. Wielu Dyzmów przechodzi do Historii w glorii lokatorów panteonu…

– Mówisz o marszałku?! – rozeźlił się Bochenek.

– Nie! – uspokoił go Denis. – Marszałek to był prawdziwy heros.

– Największy Polak! – zadecydował „Zecer”.

– Ostatnio przegrywa w rankingach z Janem Pawłem II…

– Dla mnie pierwszy będzie zawsze „Komendant”]

– Wiem, że od dawna wyznajesz jego kult…

– Skąd wiesz?!

– Stąd, że wiem, iż w podziemiu drukowałeś niejedną hagiografię „Dziadka” jako antykomunisty. I to będziemy robić również nad Tamizą, chopie.

– Pisać o marszałku?

– O wszystkim co przypiecze skórę różowej hałastrze i komuchom. Na pohybel grabarzom wolności!

– Idź do cholery! -jęknął cichutko Bochenek, którego wskutek racjonowania pokładowych drinków ogarniała już kołysząca senność. – Co ten samolot tak się buja?… Turbulencja?…


* * *

Ludzkość nie narodziła się w biblijnym Raju, ani wtedy, gdy jakaś małpa zeszła z drzewa czy jakiś pitekantrop przyjął wyprostowaną postawę, lecz wówczas, gdy zaspokajanie potrzeb fizjologicznych przestało być jedynym sensem egzystencjalnym homonidów, to znaczy: kiedy praczłowiek zaczął pytać sam siebie i szukać odpowiedzi tyczących własnej istoty i drogi, własnych celów i tęsknot. Kim jestem? Kim chcę być? Kim chcę być dla kogoś? Kim nie chcę być? Kolebka ludzkości to moment, kiedy debiutuje dyskrecja, lub paraffilozoficzna refleksja, lub któraś inna niezwierzęca wrażliwość – jako najmłodsza siostra żądzy, siły, okrucieństwa i głodu.

A kolebka kultury? Kolebką sztuki był rysunek palcem lub patykiem na gładkiej powierzchni piasku, lecz, niestety, nie zachował się, więc musimy za pierwsze dzieło sztuki uważać rysunek glinką na ścianie groty prehistorycznej. Tymczasem kolebką cywilizacji były – rzecz prosta – wynalazki, aczkolwiek nie umiemy rozstrzygnąć co wynaleziono najpierw: płomień czy alkohol. Inna sprawa, że oba te groźne dobra wynalazła wcześniej sama natura, bo płomienie bez trudu tworzy piorun, a każda fermentacja roślinnej brei tworzy alkohol. Nie poświęcałbym tym zjawiskom czasu, pisząc „Lidera”, gdyby nie fakt, że panna Mirosz w przeddzień publicznej prezentacji swego dyplomu zadebiutowała dubeltowo: przypaliła sobie płomykiem pierwszego papierosa (i wypaliła kilka kolejnych papierosów do trzeciej rano, kiedy zmorzył ją sen) oraz wypiła pierwszy kieliszek czystej, wysokoprocentowej skandynawskiej wódki bez zakąski (i kilka kolejnych kieliszków, które podziałały jako usypiacz). Tak ją zdenerwował i rozstroił paszkwil, który „faszyści” wymierzyli przeciwko niej i przeciwko pani du Châtelet. To był ciężki szok.

Mimo krótkiego snu plus silnej migreny, czyli niedyspozycji fizyczno-psychicznej, Klara bohatersko przetrwała prezentację „opus magnum”, które dało jej pierwszy naukowy „gradus”, Jednak kolejnego wieczoru znowu piła, i to sama. Wcześniej sądziła, że będzie oblewać triumf cieczą szampańską, razem z Danem, lecz im bliżej było ukończenia przez nią studiów, tym bardziej Danowi nie tylko serduszko stygło. Co prawda dotrzymał obietnicy i zaproponował Klarze asystenturę, od kolejnego (powakacyjnego) semestru, lecz czuła, że przestała być dla niego bóstwem erotycznym. Nawet nie wiedziała czy winna się tym martwić, gdyż jej uczucia wobec Dana również wy chłodły z biegiem czasu, a każdy głupi pojmuje, że rutyna łóżkowa to niekoniecznie miłość. Bólu więc nie sprawiał dyplomantce jawny uwiąd romansu, tylko ośmieszenie dyplomu przez jakąś antysemicką hołotę. Paszkwil był hańbiący, wedle modnego w czasach Emilii du Châtelet aforyzmu: „Śmieszność hańbi bardziej niż hańba”. Pamiętała, że stworzył tę maksymę La Rochefoucauld. Zastanawiała się więc: czy jest sens pracować na terenie college'u, w którym zdarzają się takie rzeczy? I gdzie indziej mogłaby pracować? I czy musi czekać aż Dan zerwie ich związek, czy winna zerwać sama, możliwie szybko? Stanęła jakby u rozstaju dróg, i zaczęła się wahać. Kim jestem? Kim chcę być? Kim chcę być dla kogoś? Kim nie chcę być?…

Trwało pięć dni (pięć samotnych wieczorów w alkoholu) zanim biblioteka uniwersytecka ściągnęła Klarze z Toronto egzemplarz książki Nancy Mitford wymienionej przez „faszystów” - paszkwilantów. Lektura nie sprawiła Klarze przyjemności. Zwłaszcza cytowane obficie listy Emilii – histeryczne i pełne gęsiego bełkotu. Jak ten, którym trzydziestoczteroletnia Emilia skarżyła się na swego kochanka (Woltera), pisząc z Brukseli do innego swego kochanka (księcia de Richelieu): „Zaznałam dwóch strasznych nieszczęść, jedynych, jakie mogły me serce rozerwać. Mam ważne powody, by obwiniać tego, dla którego wszystko rzuciłam i bez którego cały wszechświat byłby dla mnie niczym, gdybyś szczęśliwie Ty nie był również jego częścią. Moi najlepsi przyjaciele podejrzewają mnie o niegodne zachowanie, a Twoja przyjaźń staje się jedyną pociechą mej duszy, chociaż dzieli nas chwilowo aż trzysta mil dystansu. Moje serce łagodnieje dzięki Tobie, bo tylko Ty je rozumiesz, mój drogi…”. Itp., itd. Klara nie znała wymierzonej w epistolografię miłosną sentencji Flauberta, że „największym wrogiem kobiety jest atrament”, lecz myślała coś podobnego czytając listy swojej bohaterki – czuła wstyd, że hormony przyćmiewały Emilii rozum.

Ta stylistyka wynurzeń miłosnych nie różniła się wszelako od kawiarnianych, parkowych tudzież pościelowych szeptów Klary i Dana w wiośnie ich flirtu i w apogeum ich związku erotycznego. „Na szczęście nikt nie stenogramuje i nie drukuje czułej paplaniny kochanków, bo miliony ludzi umierałyby przedwcześnie, ze wstydu, widząc swoje miauczenia, kiedy minęły już uczucia!”- pomyślała odłożywszy dziełko pani Mitford. I z zazdrością przypomniała sobie pewien erotyczny dialog, którego majestat, pikantny i szlachetny, nienaruszony żadnym zębem czasu, godzien był złotego lauru bądź hymnu pochwalnego. Usłyszała to w dalekobieżnym autokarze. Przed nią siedziało dwoje staruszków – kobieta i mężczyzna. Gdy autokar mijał suburbia Ottawy, 'kobieta pokazała palcem za okno:

– Pamiętasz? Tu były kiedyś dwa jeziorka, i było pełno krzewów. Rozbijaliśmy tu namiot latem. Jednoosobowy! Boże, byłam wtedy taka głupiutka, bez rozsądku…

– Ale z dziurką… – mruknął starszy pan dobrotliwie.

Klarze przypomniało się wówczas, że ojciec mawiał: „cacko z dziurką”, gdy coś mu bardzo trafiło do gustu lub do smaku.

Dla profesora Dana Bready'ego Klara przestała być „cackiem z dziurką”, kończył się więc pewien ważny etap jej życia. Następny mógł być jeszcze ważniejszy, lecz rozpoczął się niefortunnie -od groźby alkoholizmu. Pijące wskutek stresu kobiety szybciej uzależniają się alkoholowo niż pijący dla kurażu i dla towarzystwa mężczyźni. Wszelako gdy czujny jest anioł stróż upijającego się pierwszy lub piąty raz człowieka – zdąża zapobiec złemu. „Deus ex machina” stanął znowu przed Klarą prodziekan Simon Kraus…


* * *

Lokale komunistycznych dyplomatów, podobnie jak męskie slipy, dzieliły się na kilka rodzajów, zależnie od tego, który członek personelu danej ambasady był mieszkańcem danego lokalu. Pierwszorzędnie okazałą willą dysponował ekscelencja ambasador bądź ekscelencja konsul pełnomocny, lecz już drugą pod względem okazałości siedzibą cieszył się nie któryś spośród wice czy kierowników działów, tylko skromny charge d'affaires bądź attache morski lub kulturalny, będący „rezydentem” KGB w danej placówce. Kierownik wywiadu ambasady rozpracowującego kraj gospodarzy, jak właśnie pułkownik Igor Tiomkin, główny sowiecki „szpion” na obszar kanadyjskiego terytorium. Kanadyjskie „służby” wiedziały, że pełni on taką rolę, Tiomkin wiedział, że Kanadyjczycy wiedzą, a Kanadyjczycy wiedzieli, że on wie, iż oni wiedzą – była tu pełna zgoda, pełna akceptacja reguł gry, identycznych wszędzie, wzdłuż i wszerz całego globu.

Do podottawskiej willi Tiomkina zawiózł Johnny'ego samochód mający szyby, przez które patrzeć można było od wewnątrz, gdy od zewnątrz, miast wnętrza wozu, widziało się tylko czarną, nie-przenikalną wzrokiem płaszczyznę. Sama rezydencja przypominała ów samochód, lecz nie widokowo, raczej dźwiękowo: mądre anteny umożliwiały przechwytywanie pewnych dźwięków z zewnątrz, a mądre ekrany uniemożliwiały podsłuchiwanie jakichkolwiek rozmów toczonych wewnątrz. Nawet rozmów o myślistwie, gdyż pułkownik Tiomkin był zapalonym myśliwym. Właśnie dlatego wywalczył sobie u zwierzchności łubiankowskiej „rezydenturę” kanadyjską – kanadyjskie tereny łowieckie podniecały go identycznie jak kasyno podnieca nałogowych hazardzistów. Więc kiedy John Seren został przywitany przez pułkownika i wprowadzony do salonu willi, ujrzał, iż wszystkie ściany obwieszone są wypchanymi łbami zwierząt. Zlustrował to jednym łypnięciem oka, bez zachwytu, i skonstatował rzecz oczywistą:

– Lubi pan polować…

– Tak, kocham myślistwo! – wygłosił niby formułkę partyjną ukontentowany pułkownik. – I cenię sobie łowieckie pamiątki, znaczy trofea. Czyż nie są piękne?

– Słyszałem to już nie raz, pułkowniku – burknął John. – Zawsze kiedy się dziwię, że ktoś wiesza na ścianach trupy zwierząt, słyszę, że to takie piękne zwierzęta. Moja teściowa również była ładna, ale wystarczyło mi jej zdjęcie na komodzie z bielizną mojej żony.

Tiomkin roześmiał się od ucha do ucha:

– U was, gaspadin Serenicki, nie trzeba badać źrenic czy odcisków palców, bo dzięki samej tupeciarskiej arogancji można pana rozpoznać bezbłędnie.

– Nie nazywam się Serenicki.

– A powinniście się tak nazywać. Czyli powinien pan przywrócić sobie oryginalne nazwisko. Powinniście się też kiedyś ożenić, choćby raz, wtedy wasze gadki o teściowej nie będą bredniami bezczelniaka wymyślającego głupoty gwoli denerwowania rozmówców. Ale ja jestem odporny, takie gówniane prowokacyjki mnie nie ruszają.

– Mogę wymyślić coś lepszego, panie pułkowniku – zaproponował Seren.

– Coś lepszego w znaczeniu grzeczniejszego? – spytał kagiebista zeźlony kpinami z jego hobby. – To byłoby miłe, i tego wymaga, kak eto gawariat po francuski, sawuar wiwr.

Ostatnie słowa, rzucone przez gospodarza ruszczyzną, uskrzydliły gościa poliglotę:

– Intieriesno, tawariszcz pałkownik… Ja dumaju szto sawuar wiwr eto pieriestrojka KGB, znaczit', kak gawariat po francuski, kurioz, patamu szto prieżdie u was samyj ważnyj był sawuar fer. Nu, sawuar konetr u was wsiegda ważnyj, patamu wy możietie czitat' moju biografju kak chiromantka ruku.

Tiomkin wzruszył ramionami lekceważąco:

– Są tacy, którzy czytają z ręki. Inni czytają z oczu. Ja czytam z akt. Raporty, analizy, wnioski. Jestem lepszy od chiromantów i fizjonomistów, wyczytuję więcej sekretów. Nie tylko o was. O waszym tatusiu również.

– Co ma do tego mój nieżyjący już stary?

– Może chciałby, żeby pan kontynuował jego drugi etat…

– Pracował dla was, skurwiele?!…

– Przez prawie ćwierć wieku. A wykończyła go „Solidarność”.

– I teraz wy chcecie, żebym ja się mścił?

– To też.

– Oglądał pan film „The Sting”, pułkowniku? Paul Newman mówi tam, że „tylko idioci się mszczą”.

– A czy pan oglądał ten film do końca, gaspadin Serenicki? Zemsta się udała.

Zapadło milczenie, które gospodarz przerwał po chwili propozycją kulinarną:

– Jadł pan już obiad dzisiaj? Mam pyszne ryżowo-mięsne krokiety, kak gawariat Francuzy, Amierikańcy, Poliaki, Ruskije i Angliczianie.

– Ispańcy i Italiańcy toże tak gawariat, po wsiem miru tak gawariat – rzekł zasępiony Johnny. – Nie, dziękuję. Z krokietów lubię tylko Davy Crocketta.

– Liczę na inną odpowiedź w sprawie kooperacji między panem a moją firmą – powiedział pułkownik, wyjmując barwne zdjęcie. – Tu zostaliście sfotografowani przy młodym Tavese, widać jak sprzedaje mu pan narkotyki.

– To były tylko grzybki halucynogenne, nikomu nie sprzedawałem innego dopingu! – krzyknął John.

– Ale tego tu nie widać, nie widać rodzaju „koksu”. Gdy rodzina Tavese otrzyma fotkę, umrze pan w cierpieniach.

– To wyście gnoja zabili! – domyślił się John.

– Tak, ale czy przekona pan o tym Włochów? Proszę wziąć sobie to zdjęcie na pamiątkę. A tu ma pan jeszcze ksero kolaboranckiego dossier swego ojca. Nie klął, aczkolwiek brał marne honorarium. Wy bralibyście bardzo duże. Luksusowe życie przez długie lata, bez żadnego ryzyka i bez większego wysiłku… Życzę miłej lektury i słusznej decyzji. Proszę myśleć pozytywnie! Za tydzień zobaczymy się znowu, więc do swidania!


* * *

„Głaza” Putina promieniały, kiedy Lieonid Szudrin kolejny raz pojawił się na Kremlu:

– Spasibo, drogi Lieonidzie Konstantinowiczu, spasibo! Przegrałem zakład! Tak w ogóle, to nie lubię przegrywać, ale ta przegrana sprawiła mi wielką radość! Ogromną radość! Ciężko było go namówić?

– Średnio ciężko, panie prezydencie.

– A jakich użyliście argumentów?

– Skutecznych, panie prezydencie.

– Tajemnica?

– Sekrety kuchni historyków, panie prezydencie.

– Nu charaszo, nieważne. Ważne, iż się udało. Myślałem, że Sołżenicyn będzie dożywotnio grał dysydenta czy choćby malkontenta, bo to taka inteligencka rogata dusza, są wśród nich zatwardzialcy…

– Bardzo nieliczni, panie prezydencie, i raczej ci z drugiego czy trzeciego rzędu – sprzeciwił się Szudrin, wchodząc Putinowi w słowo. – Gwiazdorzy to zazwyczaj ugodowcy, są przekupni, trzeba tylko wiedzieć kiedy, gdzie i którą metodą nakłuć balona. Uprzednio już tłumaczyłem panu, panie prezydencie, że chociaż inteligencja jako warstwa czy klasa ma genetycznie wrodzony instynkt dysydenckości, to poszczególne indywidua łatwo skłonić do lizania tyłka władzy autorytarnej. Wybornymi przykładami są Puszkin oraz Gogol.

– Co pan mówi, Lieonidzie Konstantinowiczu! Puszkin i Gogol?! Przecież ci dwaj uchodzą za symbole oporu, za antycarskie sumienia Rosji! Dzieci się tego uczą w szkołach!

– Cóż, na całym świecie szkolnictwo służy wpajaniu mitologii, mitologia jest istotą wszelkich systemów edukacji, panie prezydencie – uśmiechnął się Szudrin. – Dysydenckość Puszkina i Gogola to mit, nic więcej. Źródłem puszkinowskiego mitu jest nadinterpretowanie „Ody do wolności”, a kanwą tego mitu jest ukrywanie, że wkrótce Puszkin „zmądrzał” i że się kajał, wyszydzając dla cara polską walkę o niepodległość, przeklinając zachodnią krytykę caratu wierszem „Oszczercom Rosji”, ciągle łasząc się do cara i do kierownika represyjnych służb, szefa żandarmerii, generała Benkendorfa. W nagrodę został etatowym lokajem, kamerjunkrem dworu. Pisał odtąd wiersze „patriotyczne”, stricte wazeliniarskie, lecz nie one najbardziej go kompromitują, tylko listy do Benkendorfa, którymi żebrał o datki i o pożyczki dla spłaty swych karcianych długów. Te listy są straszne, haniebne, zupełnie bezwstydne, panie prezydencie, nie wolno ich dawać uczniom. Dzieciakom daje się „Eugeniusza Oniegina”. „Moj diadia, samych cziestnych prawił…”.

Kagda nie w szutki zaniemog…”- podjął Putin.

On uważat' siebie sostawił…”.

I bolszie wydumat' nie mog!”. Cha, cha, cha, cha!… Ryknęli śmiechem, niby dwóch uczniów popisujących się przed szkolną akademią.

– Brawo, obaj nie zapomnieliśmy czytanki! – klasnął prezydent. – Ale wróćmy do naszych gigantów. W szkołach czyta się gogolowskie „Martwe dusze” i gogolowskiego „Rewizora” jako dzieła będące wyrazem sprzeciwu wobec samodzierżawia, krytyką czynownictwa oraz całego systemu!

– A nie czyta się, i słusznie, meldunków, raportów, donosów Gogola, który od młodości był funkcjonariuszem tajnej policji, budzącego grozę Trzeciego Działu Carskiej Kancelarii – wycedził Lonia. – Płaciły mu brytany „żandarma Europy”, cara Mikołaja I, najpierw Benkendorf, później Aleksy Orłow, który objął żandarmską schedę po Benkendorfie. I znowu to listy do cara, do Benkendorfa, do Orłowa, szczególnie Gogola kompromitują. W pewnym prywatnym liście do księcia Korsakowa pisze, że nie jest takim idiotą, by bruździć piórem tej władzy, która mu hojnie płaci i pokrywa każdy jego dług. Uważał się za „carskiego czynownika na niwie literatury”, to jego własne słowa, panie prezydencie. Współczesny Gogola, Wissarion Bieliński, był początkowo jego wielbicielem, a kiedy przejrzał, wytknął Gogolowi „bizantyjską obłudę” i „haniebną służalczość”. Obie te cechy są charakterystyczne także dla dwudziestowiecznych znanych twórców i intelektualistów, by wymienić stalinistów Shawa i Sartre'a…

– Wiem, że jeśli idzie o twórczość dziewiętnastowieczną, wrogowie Rosji najchętniej cytują antyrosyjski paszkwil tego pedała de Custine'a – popisał się erudycją Putin. – Ale łajdak de Custine to Francuz. Kogo spośród rosyjskich autorów wrogowie Rosji, ci wszyscy „kremlinolodzy”, cytują najchętniej?

– Czaadajewa. Jego słynny „list filozoficzny”, list do Panowej, opublikowany przez „Tielieskop”. Uczone dowodzenie, że Rosja jest i zawsze była krajem barbarzyńskim, wyzbytym moralności, jakiejkolwiek wzniosłej idei, tradycji kulturowej, i cywilizacji zwłaszcza – to smaczny kąsek dla naszych wrogów. Lubią przypominać, że za ten druk redaktor czasopisma został zesłany na Sybir, cenzor został zdymisjonowany, natomiast autora listu oraz adresatkę wpakowano karnie do szpitala dla wariatów. Ale wolą nie przypominać, że kiedy Czaadajew został po roku zwolniony, stał się pełnym skruchy carofilem, gorliwym współpracownikiem oberpolicmajstra, ciągle bił się w pierś i przepraszał Mikołaja I, zwąc swój tekst „szczytem idiotyzmu”. Skończył jako konfident bezpieki.

– Jeszcze jeden… – mruknął Putin-car. – Czy „historia lubi się powtarzać” to przysłowie, czy raczej porzekadło?

– Nie wiem, nie jestem specjalistą od przysłów.

– I czy tylko u nas historia to dzieje szmacących się intelektualistów, panie Szudrin?

– Nie tylko, u innych też, choćby u Francuzów… Lecz my rzadko ich cytujemy, a Zachód lubi propagandowo wykorzystywać młodzieńcze, buntownicze teksty naszych gwiazdorów.

Po tych słowach Szudrina zrobiło się cicho. Putin się zamyślił, patrząc w rokokowe lustra tworzące przeciwległą ścianę, a kiedy się znowu odezwał, miał ton bardziej chłodny, rzeczowy:

– Jesteśmy skazani na wieczną wojnę z Zachodem, Lieonidzie Konstantinowiczu. Gdy nie ogniową, to polityczną, ekonomiczną, handlową, propagandową, medialną, ale wojnę. Bez sympatii intelektualistów część bitew tej wojny zostanie przegrana…

Ponownie wrócił milcząco do swego wnętrza, tykając wzrokiem perspektywę gabinetu, lecz nie widząc lustrzanych odbić, tylko własne chimery i zamiary. Raptem spojrzał bacznie na gościa i pierwszy raz użył formuły mniej ciepłej:

– Kim ty jesteś, Szudrin?

– Nie rozumiem, panie prezydencie.

– Jesteś idealistą czy cwaniakiem, mów!

– Cynikiem i pragmatykiem, panie prezydencie… – odparł Lonia.

– Chcesz władzy?

– Nie rozumiem…

– Rozumiesz bardzo dobrze! Pytam czy chciałbyś sprawować władzę, Szudrin!

– Tak, lecz nie bezprzymiotnikową…

– Z jakim przymiotnikiem?

– Jeśli władza, to tylko absolutna. Mam rację, panie prezydencie?…

Milczenie, które teraz zawisło pomiędzy nimi, pełne było czegoś nowego – bezgłośnego, lecz wyczuwalnego chichotu któregoś z nich, lub obydwu naraz. Przełamał tę chichoczącą ciszę Putin, mówiąc:

– Władzy absolutnej nie mogę wam dać, Lieonidzie Konstantinowiczu.

– Wiem, absolutyzm jest już zajęty – uśmiechnął się Lonia.

– I również ma przymiotnik…

– Wiem, jest oświecony, jak absolutyzm słonecznego Burbona, panie prezydencie.

– Mogę wam dać władzę mniejszą. Funkcję przybocznego eksperta, asystenta, konsultanta… Zastanów się do jutra, cyniku-pragmatyku.

– Jutro jest dzisiaj, panie prezydencie. Biorę tę posadę z radością. Chcę panu służyć – rzekł Lonia.

I obaj wiedzieli, że chce służyć przede wszystkim sobie, ale ta słabość bywa cechą przyrodzoną każdej istoty ludzkiej, prócz naśladowców świętego Franciszka z Asyżu.


* * *

Maksyma La Rochefoucaulda „Śmieszność hańbi bardziej niż hańba” była znana nie tylko Klarze Mirosz zgłębiającej wiek XVIII gwoli penetracji środowiska hrabiny Emilii du Châtelet, lecz również Denisowi Dutowi wskutek jego studiów na warszawskim uniwerku, albowiem profesor polonista, który tam wpajał „Satyry” biskupa Ignacego Krasickiego, chętnie przywoływał pana La Rochefoucaulda tudzież innych dowcipnych Francuzów. Dlatego Denis wyrecytował ten aforyzm „Zecerowi”, tłumacząc, że chce, aby ich pismo było nie tylko patriotyczne, lecz i satyryczne.

– Będziemy robić londyńskie „Szpilki”? - zdumiał się Mariusz.

– Będziemy pakować szpilki w dupsko czerwonego totalitaryzmu, chopie, i tak właśnie zaistniejemy, to jedyna droga. Gazetek patriotycznych Polonii jest mnóstwo. Wychodzą wszędzie, w Kanadzie, w Australii, w Stanach i tutaj, a różnią się tylko papierem, krojem czcionki i grafiką łamów. Wszędzie to samo solenne dopierniczanie komuchom, przypominanie Katynia i Gułagu, wyliczanie stalinowskich czystek, wskazywanie leninowskiego wagonu zaplombowanego przez Niemców, piętnowanie ubecji torturującej akowców, identyczna mantra co tydzień, chór! My się musimy wyłamać z tego chóru, przejawić oryginalność.

– Robieniem sobie jaj?

– Dokładnie.

– Z torturowanych akowców, czy z torturujących ubowców?

– Nie bredź, chopie! -zdenerwował się Denis. – Nie wykręcaj kota ogonem, to nie tak. Dam ci przykład, wtedy zrozumiesz co mi biega, kiedy mówię o satyrycznym periodyku. Czytałeś Piaseckiego?

– Tego diabelskiego PAX-owca?! – krzyknął zbulwersowany Mariusz. – Pogięło cię, Denis?

– Nie gadam o Bolku Piaseckim, sowieckim agencie i szefie PAX-u, tylko o Sergiuszu Piaseckim, idioto! Nie znasz?

– Teraz przypominam sobie. My w krakowskim podziemiu nie drukowaliśmy jego knig, robiła to Warszawa czy Gdańsk, lub może Wrocław?

– A wiesz kto to był, chopie? To był ktoś jak ty, więzień, którego wyciągnął z pierdla znany pisarz, Melchior Wańkowicz. I Piasecki też robił w podziemiu, pracował dla polskiego wywiadu na granicy z Sowietami i na terytorium ZSRR. I później też wylądował w Londynie, tu pisał, tu drukował, prawie wszystko się zgadza, co?

– Prawie!… – charknął Bochenek, zaciskając zęby.

– Facet pisał na emigracji książki antykomunistyczne. Były popularne, ale tylko jedna zyskała gigantyczną popularność, była superbestsellerem – ta jedyna, którą machnął językiem nie serio, lecz dracznym, idąc w satyrę. „Zapiski oficera Armii Czerwonej”, młodszego lejtnanta Miszy Zubowa, czyste jaja! Taki niby pamiętnik lub raczej diariusz krasnoarmiejca, rozpoczęty 17 września 1939, kiedy Sowieci zaatakowali Polskę, żeby dopomóc Hitlerowi. Cel mieli prosty, Misza wykłada go jednym zdaniem, króciutko… czekaj, wezmę knigę, to ci przeczytam…

Zdjął książkę z półki, wertował chwilę, wreszcie odnalazł szukany passus:

– … Ceł polityczny, pisze lejtnant: „Wszystkich burżujów mających zegarki i rowery wyrżnąć”.

Bochenek parsknął śmiechem, co ucieszyło Duta:

– Widzisz! To cię rozbawiło, chopie, i na tym polega siła satyry, ucząc bawi, ludzie chcą to czytać. Jeśli nie będą chcieli czytać naszego periodyku, to leżymy, i szybko będziemy musieli kra-mik zwinąć. Piasecki stanowi wzór. Cała ta książka jest morowa, chwyta czytelnika za dziób już od pierwszych stron, od wejścia Armii Czerwonej do Wilna, gdzie Misza i jego kompani krasnoarmiejcy przeżywają głęboki szok, bo widzą masę ludzi przyzwoicie lub wręcz modnie ubranych, także robotników, ekspedientów i stróżów, słowem proletariuszy, ludzi czystych, mieszkających we własnych mieszkaniach, które są ładnie umeblowane, a w sklepach, co jest niesamowite – można bez kartek, bez kolejek i bez ograniczeń wagowych kupić chleb, mięso, nabiał, owoce, wędliny, wszystko! Są nawet sklepy z rowerami i zegarkami, cud jakiś! Misza jest tym widokiem tak zbulwersowany, że tłumaczy sobie, iż cały ten dobrobyt „buriujski” to „kapitalistyczna propaganda”, czyli mistyfikacja, cyrk, teatr urządzony dla zmylenia, dla zamieszania w głowach krasnoarmiejcom. A wszystko pisane tak humorystycznym językiem, że czytając, boki zrywasz. Gdy Misza widzi w domu nauczycielki niezwykły wynalazek, wannę, powiada: „- Żebym dużo czasu miał, to nawet co miesiąc korzystałbym”. Udaje mu się poderwać jedną „burżujską wielką damę”, Irkę, która okazuje się prostytutką, a kiedy Sowieci organizują zajęte terytorium, Irka zostaje prezeską Wydziału Opieki nad Matką i Dzieckiem. Ale co ja ci będę truł, chopie, przeczytaj, pożyczam ci ten cymesik. Zrozumiesz morderczą siłę satyry, Piasecki żadną swą poważną książką antysowiecką nie dopieprzył tak komunie jak zgrywusowskimi „Zapiskami oficera”. Dlaczego? Właśnie dlatego, że wykpił komunę do szczętu. Zarżnął ją śmiechem. I to jest ta metoda, którą ja polecam, metoda Haszka. Nikt nie zgnoił imperium austriackiego lepiej niż Haszek jajcarskimi „Przygodami dobrego wojaka Szwejka”, to był nokaut, kaput! Myślę, że moglibyśmy przedrukować w naszym pisemku trochę kawałków z tej książki.

– Ze Szwejka?! – wytrzeszczył gały Bochenek.

– Z Miszy Zubowa, idioto! Ale można też sięgać w głąb wieków. Taki biskup Krasicki! Popatrz, założyłem sobie karteluszkiem jego satyryczny czterowiersz, pięknie pasujący do wszelkich czerwonych kacyków, do całego aparatu partyjnego. Piszemy o pezetpeerowskiej nomenklaturze, i dajemy cytat:

„Zdobycz wieków, zysk cnoty, posiadają zdziercę;

Zwierzchność bez poważania, prawo w poniewierce.

Zysk serca opanował, a co niegdyś tajna -

Teraz złość na widoku, a cnota przedajna”.

„Prawdziwa cnota…”- mruknął „Zecer”.

– Prawdziwa „krytyk się nie boi”, lecz fałszywa bardzo się boi, zwłaszcza szyderczego śmiechu. A tym ją będziemy chłostać. I to się będzie ludziom podobać, panie „Zecer”. I o to chodzi, żeby się podobało.


* * *

Kiedy generał Kudrimow przeszedł z Sekcji Operacyjnej FSB do Sekcji Pribaltickiej SWR (Służby Wywiadu Zewnętrznego), zatrudniono go w Referacie Polska. Z Polską miał na dawnym stanowisku dużo wspólnego. Ostatnie „polskie zlecenie” wykonał rok wcześniej (2005), kiedy warszawscy chuligani dali kilka kuksańców czterem nastolatkom, synom ruskich dyplomatów. Media rosyjskie zrobiły wielki hałas, a Putin żądał „rewanżu adekwatnego”. Więc ludzie Wasi Kudrimowa adekwatnie spuścili uliczny łomot czterem Polakom – trzem pracownikom moskiewskiej ambasady RP i dziennikarzowi. Remis zadowolił media, Putina i naród rosyjski. Dla Kudrimowa i jego chłopców było to niepoważne, bo uprzednio wykonywali na Polakach (choćby tych niuchających sekrety FOZZ-u – polskiego Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego) cięższe wyroki.

Przez ostatnią dekadę XX wieku Kudrimow odwiedził Polskę trzy razy, kiedy była tam do wykonania „mokra robota”. Każdorazowo gościł Wasię wówczas pułkownik Mieczysław Heldbaum, z ramienia KGB i GRU boss tajnych struktur bezpieczniackich nad Wisłą. Dzięki Heldbaumowi Wasia rozumiał trochę polski burdel, niezrozumiały dla wielu europejskich i światowych politologów tudzież dyplomatów. Szczególnie dużo dowiedział się w roku 1996, gdy wspólnie pili sylwestrową nocą, a właściwie już blisko świtu 1 stycznia. Rzekł wtedy:

– Popatrz, Mietek… komuna znowu u was rządzi, demokratycznie!

– Pieprzysz, Wasia, to nie żadna komuna! – splunął ością zakąskowej ryby Heldbaum. – Zwą się socjalistami lub lewicowcami, ale to hieny „transformacji”, złodziejskiej fazy kapitalizmu. Do komuny nie ma powrotu, bratiec.

– Nieee… eee… nie ma?! – zdumiał się Kudrimow i gwałtownie czknął. – A dlaczego?

– Dlatego, że komunizm to pojebany system, Wasia.

– Nu, a dlaczego?

– Bo zawsze był fikcją gospodarczą opartą na pustym pieniądzu i na własności państwowej czyli niczyjej, dymanej przez każdego, więc kiedyś musiał się zesrać. Tutaj, u nas, detonatorem była „Solidarność”, reprezentantka klasy robotniczej niepojmująca, że obalając komunizm na rzecz kapitalizmu, ergo wolnego rynku, zakłada roszczeniowemu proletariatowi, „ludowi”, pętlę szubieniczną, i że wkrótce po swym triumfie będzie musiała przejść do opozycji, bo kapitalizm to jej wróg. Wokoło płacz i zgrzytanie zębów, miliony bezrobotnych.

– A dobrze, bardzo dobrze im tak, job ich matieri, biorą za swoje, ścierwa! – sapnął Kudrimow, czkając znowu.

Dziewięć lat później pułkownik Heldbaum umierał na raka, lecz nie dane mu było umrzeć na raka, bo został zastrzelony we własnym domu przez „kowboja” pracującego dla supertajnej struktury egzekucyjnej amerykańskiego rządu, zwanej TO („Team One”). Działo się to wszystko podczas jakiejś dziwnej operacji prowadzonej przez generała Growina z GRU, Wasia nie był jej uczestnikiem. Pierwszy raz wybrał się wtedy do Polski nie ze zleceniem operacyjnym, tylko na pogrzeb Heldbauma. Kiedy widział spuszczaną ku wnętrzu ziemi trumnę – miał wrażenie, iż odchodzi pewna epoka, czas ludzi ich typu. Lecz musiał jeszcze popracować kilka lat, choć rok później życie sprawiło, że nie musiał już pracować jako egzekutor.

Obejmując funkcję w Referacie Polska SWR, generał Kudrimow wiedział, że obejmuje ją akurat wówczas, kiedy koniunktura nad Wisłą jest szczególnie niesprzyjająca Moskwie, gorsza niż kiedykolwiek wcześniej, bo władzę przejęli tam dwaj zezwierzęceni bliźniacy („zoologiczni antykomuniści”), którzy Kremlowi brużdżą. Szef, co prawda, uspokajał:

– Rządzą już rok, ale nie dociągną do końca czteroletniej kadencji, wykończymy ich wcześniej. Dużo wcześniej.

– Jak? – zapytał Kudrimow. – Sprzątniemy?

– Wasia!… – roześmiał się szef. – Ty już nie pracujesz tam, lecz tutaj. Ocknij się, generale!… My sprzątamy inną metodą. Medialną nagonką, dywersją, urną, słowem: demokracją, bez ołowiu.

– Mamy naszych ludzi w ich partii?

– W każdej polskiej partii – odparł zwierzchnik. – Mamy ludzi w polskich mediach, w polskiej administracji centralnej i terenowej, w polskiej gospodarce, wszędzie.

– To czemu Bliźniacy zdobyli władzę państwową? – zdziwił się rozsądnie Wasia.

– Bo spieprzyliśmy tam zeszłoroczną kampanię wyborczą, dlatego zrobiło się tu miejsce dla mnie i dla ciebie, nasi poprzednicy dostali karnego kopa, spieprzyli sprawę, są za to odpowiedzialni. Teraz ty będziesz odpowiedzialny za sprawy polskie, a ja będę twoim kontrolerem i dowódcą. Daję ci miesiąc na wejście we wszystkie problemy techniczne, logistyczne i personalne tamtej agentury. Wdróż się przez miesiąc, a potem działaj.

– Rosyjskiej guberni z Polszy nie zrobię… – mruknął bez entuzjazmu Kudrimow.

– Nie musisz. Ona nie ma się stać rosyjską gubernią, tylko oddziałem Gazpromu.

– Czyli…

– Czyli Gazprom ma przejąć Polszę, paniatno, Wasia?

– Tak! – odparł Kudrimow, salutując.

Zwierzchnik nie chciał żegnać go tonem surowym, więc by rozluźnić atmosferę, klepnął Kudrimowa w bark i spytał tonem łobuzerskim:

– Znasz, bracie, ten kawał o różnicy między Putinem a Rasputinem?

Kudrimow nie znał tego dowcipu, lecz znał systemy gabinetowych podsłuchów i metody wewnątrzsłużbowych prowokacji, dlatego warknął myślą: „Job twoju mat'!”, a głosem burknął:

– Znam, panie generale. Ale nie lubię takich żartów.

I odmeldował się bezzwłocznie, gwiżdżąc na to czy rozzłościł zwierzchnika, czy tylko rozśmieszył.


* * *

Alkohol to bardzo perfidny przestępca. I do tego rasista. Jednym rasom i plemionom szkodzi, a innym wcale. Pewnemu Polakowi zmierzono prawie 9 prom. alkoholu we krwi, i twardziel ten nie umarł (Francuz czy Filipińczyk umiera już przy 5-6 prom.), a wiadomo, że Rosjanie szybują jeszcze wyżej, i to bez zakąski. Nałóg spirytusowy jest dla Rosjan równie niegroźny co pędy bambusa dla pand – Wasia Kudrimow był tego normalnym przykładem. Lecz dla żydowskiej dziewczyny mieszkającej w Kanadzie uzależnienie od alkoholu może być tragiczne, więc jej „służbowy” patron i sponsor, dziekan Simon Kraus, musiał interweniować widząc, iż dyplomancki stres wiedzie ją ku częstemu kieliszkowi, vulgo: ku ewentualnemu rozpiciu. Nie wolno było do tego dopuścić. Zjawił się tedy u niej bez zapowiedzi, „deus ex machina”, wieczorem, kiedy suszyła szklaneczkę „wody ognistej” pod papierosa, wylał zawartość dwóch butelek do zlewu, strzelił pyskującą nań damę w buzię rozprostowaną dłonią i odczekał aż się dama wypłacze, ukoi, uspokoi, czemu pomógł puszczając płytę pełną łagodnego swingu, „smooth”.

– Masz fajną kolekcję płyt, Klaro – rzekł grzecznie. – Ale nie będziesz didżejką, więc co chcesz dalej w życiu robić, żebyśmy mogli dalej tak suto ci płacić jak dotychczas?

– Zostanę waszym szpiegiem u Chińczyków! – palnęła wściekle. – Całkowicie zamaskowanym. Przerobicie mi oczy na skośne, a cerę na żółtą.

– Nie wykonujemy tego rodzaju operacji, moja droga.

– Tylko zmieniacie ludziom nazwiska, co?! Zmieńcie mi jeszcze imię, bo jako Chinka muszę być Li, Wong czy inaczej w tym stylu!

– Nikt ci nie zmienił nazwiska, tylko przywróciłaś sobie nazwisko po ojcu, Klaro – perswadował łagodnie Kraus. – Imię masz śliczne, wywodzi się ze słowa „czystość”, i ze słowa „jasność”, myślę, że Chińczycy byliby nim zachwyceni i przetłumaczyliby je bez kłopotu na coś równie dźwięcznego oraz wdzięcznego. I byłabyś z pewnością bardziej zadowolona niż byłby Fiodor Dostojewski, gdyby wiedział jakim imieniem opatrywano jego książki w Polsce.

– Nic mnie to nie obchodzi! – krzyknęła Klara, wycierając łzy serwetką.

Krausa również nic to nie obchodziło, ale musiał terapeutycznym słowotokiem przedłużyć dialog, póki dama nie uspokoi się zupełnie.

– Pamiętasz, opowiadałem ci, że mój dziadek był przed drugą wojną edytorem i że został po nim duży księgozbiór. Kiedy dorastałem, dziwiło mnie, że na okładkach kilku książek, takich jak „Bracia Karamazow”, „Zbrodnia i kara” czy „Idiota”, widnieje autor Teodor Dostojewski. Zapytałem starego, a on mi wyjaśnił, że rosyjskie imię Fiodor to w języku polskim Teodor. Lecz takie spolszczone imię Dostojewskiego zawsze mnie drażniło i zawsze trochę mnie śmieszyło…

– Po co przylazłeś?! – przerwała mu Klara.

– Żeby cię wyciągnąć z bagna melancholii i wyplenić z twego życia groźbę alkoholizmu. Dopiero zaczynasz chlać, więc nie będzie to trudne.

– Co, wszczepicie mi w tyłek „pluskwę” kontralkoholową?

– Nie, wyślemy cię na kurs treningowy.

– Czego będziecie mnie tam uczyć, karate i strzelania między oczy biegnącemu człowiekowi z odległości stu jardów?

– Nie, technik manipulacji medialnej.

– Kłamstwa dziennikarskiego? A czym się ono różni od kłamstwa murarzy, kucharzy, zegarmistrzów, studentów, ekspedientów i sportowców?

– Drukiem, który trafia do mas. Zwie się to „czwartą władzą”. Czwartą, obok rządu, czyli władzy wykonawczej, parlamentu, czyli władzy ustawodawczej, i sądownictwa, czyli władzy jurysdykcyjnej. Kłania się współczesny Emilii du Châtelet, pan Monteskiusz. Biedak był sawantem, znaczy mądralą dużej klasy, lecz nie aż tak dużej, by starczyło mu wyobraźni na wskazanie czegoś więcej, ograniczył się do władczego tria. Nie przewidział „czwartej władzy”, władzy mediów, co jeszcze można zrozumieć, bo gazety wówczas raczkowały, ale że nie przewidział piątej władzy, która bardzo często jest władzą główną…

– Waszej! – domyśliła się Klara.

– No, władzy tajnych służb.

– Wszystko pięknie, ale ja już potrafię łgać, nie trzeba mnie tego uczyć!

– Mylisz się – pokręcił przecząco głową Kraus. – Techniki manipulacji medialnej to bardzo rozległa i subtelna dziedzina, obejmująca nie tylko żonglowanie faktami bądź sterowanie interpretacją faktów, lecz również problematykę tajników psychologii czy sugestii. Za klasyczny przykład uchodzi „numer” amerykańskich reporterów, którzy podczas niedawnej wizyty papieża w USA spytali Wojtyłę o jego stosunek wobec domów publicznych. „- To takie domy są tutaj?”- zdziwił się papież. Nazajutrz gazety wydrukowały, że Ojciec Święty pragnął się przede wszystkim dowiedzieć czy w Ameryce są burdele. Chwyt sławny, lecz głupi, brutalny, ty będziesz uczona wyrafinowanych trików. Słyszałaś pewnie o „podprogowym” wstrzeliwaniu sygnałów informacyjnych do mózgu człowieka, czyli wnikaniu przekazu do ludzkiej świadomości wbrew woli, a właściwie wbrew wiedzy odbiorców?

– Chcecie, żebym została dziennikarką?

– Chcemy, byś została królową mediów, potężniejszą niż Królowa Śniegu. Znasz baśń Andersena?

– Mama mi czytała.

– Królowa Śniegu mroziła ludzkie serca, Klaro, a ty będziesz rozpalała cudze mózgi.

– Przestań kusić, mów kim konkretnie będę!

– Najpierw, tu, w Kanadzie, edytorką. I równocześnie kooperantką-korespondentką patriotycznego periodyku Polonii londyńskiej, to przez pierwsze lata. A później twoja medialna kariera nabierze tempa, pofruniesz ku tronowi. Kiedy dofruniesz, dwie władze, czwarta i piąta, spróbują razem capnąć monopol władzy, panno Mirosz… Uśmiechnij się, z uśmiechem twój śliczny pyszczek zyskuje blask!


* * *

Każdy, kto nie jest analfabetą, „kuma”, że generalnie biorąc są dwa różne rodzaje druku: druki przyjemne i druki, których wolałoby się nie brać do ręki. Dla wielu ta różnica to różnica pomiędzy gazetowym nekrologiem teściowej a urzędowym nakazem zapłacenia grzywny, mandatu bądź długu. Dla innych jest to przepaść między ulubioną beletrystyką a formularzem podatkowym. Złe drukowane lub kaligrafowane słowo budzi ludzką wściekłość. Jak gniew Klary Mirosz, kiedy czytała afiszowy paszkwil tyczący Emilii du Châtelet i listy miłosne uczonej markizy, pełne żenującego bla-bla-bla. Podobne emocje ogarniały Johnny'ego Serena, gdy dano mu konfidenckie dossier jego ojca, którego esbecja zwerbowała bez trudu, bo trącił samochodem przechodnia „ze skutkiem śmiertelnym”. Stanisław Serenicki miał wybór: iść do „paki” lub współpracować. Wybrał karierę, a później nawet zaprzyjaźnił się ze swym „oficerem prowadzącym”, jeden drugiemu stał się bratem-łatą.

Johnny nie sądził, by mógł się zakolegować (a tym bardziej zaprzyjaźnić) z pułkownikiem Tiomkinem, albo z którymś pomagierem Tiomkina, lecz co do współpracy nie miał wyboru. Inna sprawa, że nie miał też jakiegoś specjalnego oporu, gdy w trakcie drugiej wizyty u Rosjanina poznał warunki kolaboracji tudzież wysokość „stypendium”. Tiomkin zapytał najpierw:

– Co pan chce robić, myślę o fachu? Chce pan sprzedawać trujące grzybki aż do emerytury, którą panu wypłaci Stowarzyszenie Dystrybutorów Używek Halucynogennych, drogi panie?

– Sprzedawałem ten indiański „koks”, by móc podróżować do miejsc egzotycznych – rzekł Johnny, i była to prawda.

– Czy nie lepiej podróżować za nasze pieniądze, bez ciągłego ryzyka dopadnięcia przez mafiosów lub przez gliny ścigające handlarzy prochów? Mafijne zemsty są brutalne, a odsiadki narkotykowe są długie…

– Za wasze pieniądze, lecz z ciągłą smyczą! – burknął kwaśno Johnny.

– Bez żadnej smyczy, przynajmniej dziesięć lat. Może dwa razy tyle.

– To się nazywa „uśpiony”, co?

– Tak się to nazywa. I w filmie, i w literaturze szpiegowskiej, i w życiu, czyli w żargonie tajnych służb, z którego lubią czerpać scenarzyści oraz literaci. Regularna duża forsa, komfortowe życie, spełnianie zachcianek, podróże, kobiety, brak kłopotów…

– Brak rodziny Tavese… – przerwał Johnny, wzdychając.

– Dokładnie, gaspadin Serenicki! – przytaknął gospodarz.

– Wyście sprowadzili tego makaroniarza do Ottawy, żeby go ze mną zetknąć, pułkowniku?

– Nie, los to sprawił, drogi panie. W Detroit trwa wojna gangów, dwie familie mafijne wzajemnie się wyrzynają, więc dziadek Luciana, dla bezpieczeństwa wnuka, odesłał go do ciotki, która rezyduje w Ottawie. To miały być wakacje trwające kilka miesięcy. Pech sprawił, że trwały tylko miesiąc. Wiadomość z ostatniej chwili: rodzina Tavese wyznaczyła wczoraj nagrodę, milion dolców, za wskazanie dilera, który sprzedał temu chłopcu prochy. Gdybym był panem, gaspadin Serenicki, już dzisiaj zmieniłbym lokum, jutro może być zbyt późno.

– Nie handlowałem w moim mieszkaniu, żaden mój odbiorca nie wie gdzie mieszkam!

– Pan wyraźnie nie docenia operatywności mafijnej. Jest prawie równie dobra jak operatywność KGB i GRU. Radzę zmienić lokum już dzisiaj, mamy dla pana ciepły adres…

– Syberyjski, za Kołem Polarnym?

– W Toronto, i tylko chwilowy. Chcemy bowiem wysłać pana na kurs, na szkolenie do Związku Radzieckiego. To będzie egzotyczna podróż, taka, jakie pan uwielbia. Bezdroża Kaukazu. A my tymczasem wskażemy rodzinie Tavese dwóch lokalnych dilerów, czym zaspokoimy jej żądzę krwi. Vendetta się wypełni i będziecie mieli gwarantowane bezpieczeństwo, czyli będziecie mogli, gaspadiri Serenicki, wrócić do Kanady na czekający fotel dyrektora.

– Jakiego dyrektora?

– Woli pan tytuł prezesa, gaspadin Serenicki? Proszę bardzo. Chcemy, by pan współzarządzał polskim wydawnictwem emigracyjnym, firmą o bardzo patriotycznym, antykomunistycznym, antymoskiewskim, antykremlowskim profilu. Lecz nikt nie będzie pana ograniczał. Gdy zechce pan drukować także prace językoznawcze, o tematyce ulubionej przez pana, mam na myśli wszelkie gierki semantyczne, lingwistyczne, zabawy słowne, dziwolągi leksykalne, te rzeczy – proszę bardzo!

– Czego chcecie mnie uczyć w tym kaukaskim żłobku?

– Rozmaitych technik Jamesa Bonda.

– Również zabijania?

– Tak.

– Po co?

– Rutynowo. To zoologia. Zoologicznie i faktycznie rzecz biorąc ludzie są drapieżnikami. Zwierzęta muszą umieć zabijać, jeśli chcą przeżyć, sam pan wie. Pisał o tym chyba Darwin, mam słuszność?…

– Wcześniej pisał o tym Szekspir, panie pułkowniku.

– Istotnie, już pański bóg, Szekspir, o tym pisał. Ale przede wszystkim będziemy pana uczyć technik bezpiecznej komunikacji. Bo kiedy zechce pan spytać o coś, lub będzie pan potrzebował jakiegoś wsparcia w ciągu tych długich lat snu – nie wolno będzie panu zwyczajnie przyjść do ambasady lub zadzwonić do mnie z telefonu. Musi pan znać metody komunikacji bezpieczne, dla anglosaskich służb nie wykrywalne.

– Jakiej wysokości będzie mój żołd?

– Żołd?

– Właśnie, żołd.

– Bez takich stów, panie Serenicki!

– No więc honorarium, czy może stypendium…

– Raczej pensja, płaca, gratyfikacja. Wysokość do ustalenia, ale limit dla pana mam bardzo duży.

– Kiedy zaczniecie?

– Co?

– Płacić.

– Kiedy zmieni pan nazwisko urzędowo.

– Dobra, przybiorę sobie nazwisko matki, jak Picasso.

– Proszę wymalować drugą „Guernikę”, to dam zgodę – roześmiał się Tiomkin. – Musi się pan zwać Serenicki, a nie Seren, bo bez czysto polskiego nazwiska nie będzie pan stuprocentowym patriotą.


* * *

I znowu Lonię Szudrina spotkał zaszczyt bycia prezydenckim gościem w daczy Władimira Władimirowicza, malowniczo leżącej pośród drzewostanu.

– Jak tam zdrówko? – spytał uprzejmie prezydent.

– Bardzo dziękuję, panie prezydencie, nie narzekam – ukłonił się Szudrin. – Pan też, widzę, kwitnie, tryska z pana werwa, istny kocioł energii.

– Biegałem dziś trochę wokół lasu, i przez całą godzinę ćwiczyłem na macie – pochwalił się Putin. – Uprawiacie judo, Lieonidzie Konstantinowiczu?

– Niestety nie… – przyznał się Lonia.

– Szkoda, moglibyśmy poćwiczyć nieskolko… A jogging?

– Też nie bardzo, chyba że jestem gdzieś spóźniony i trzeba błyskawicznie dobiec.

– A jakiś inny sport?

– Tylko seks i szachy.

– Oczywiście z własną żoną?

– Szachy tak, panie prezydencie.

Wybuchnęli śmiechem, filując dookoła czy nie ma pani prezydentowej w pobliżu. Usiedli na werandzie, przy stoliku trójnożnym, dźwigającym wazonik kwiatów, salaterkę ciastek, cukiernicę i filiżanki do kawy. Gdy zaserwowano im kawę, prezydent rzekł, patrząc ku gęstniejącym chmurom:

– Wkrótce będzie lać.

– To możliwe, zapowiadano wczoraj przyjście ulewy – powiedział Szudrin. – Czasami synoptycy się nie mylą.

– Mylą się rzadziej niż eksperci polityczni prognozujący bieg wypadków. Czasami zazdroszczę tym dawnym monarchom, którzy mieli Nostradamusów przybocznych.

– Nie ma czego zazdrościć, panie prezydencie. Ci władcy wielokrotnie źle wychodzili słuchając wróżb. Tylko przyboczni lekarze dawnych monarchów byli na dworach gorszą zarazą. Ciągłe puszczanie krwi i lewatywa. Lewatywa była bardzo ważnym zabiegiem, bo często królotwórczym, gdyż królobójczym. Wystarczyło domieszać środka zwalniającego tron…

– Co dolewano?

– W Europie sodę kaustyczną, wtedy niewykrywalną, zbrodnia perfekcyjna. Dzięki temu niektórzy władcy panowali krótko…

– A rekordziści, co panowali najdłużej? – spytał Putin, starając się mieć głos obojętny, normalny dla towarzyskich, bezznaczeniowych rozmów. – Ile czasu panowano?

– Rekordzistami byli faraonowie egipscy, panie prezydencie. Jeden władał ponad dziewięćdziesiąt lat, nie pamiętam imienia.

– A Europa?

– W Europie chyba Ludwik XIV, ponad siedemdziesiąt lat.

– Jakim cudem tak długo?

– Został królem mając cztery lata, za niego rządziła matka, Anna Austriaczka, jako regentka, a samodzielnie rządził ponad pół wieku.

– Taaak… – rozmarzył się w głębi ducha Putin, muskając spojrzeniem baldachim kłębiastych chmur. – Ale to były inne czasy, Lieonidzie Konstantinowiczu, zupełnie inne czasy.

– Tak, dziś lewatywa nie jest już modna – przytaknął Szudrin. – Natomiast demokracja głupio skraca władanie, limitując kadencje…

Władimir Władimirowicz jakby niedosłyszał, lub jakby ten wątek przestał go interesować, będąc tylko błahą paplaniną wstępną. Rzekł innym tonem:

– Dużo myślałem po naszej ostatniej rozmowie o tym co mówiliście. O Puszkinie i Gogolu…

– Ja, po tej rozmowie, również dużo myślałem. O tym co pan mi rzekł, panie prezydencie, a propos Zachodu. Że jesteśmy skazani na ciągłą wojnę z Zachodem, I że w tej permanentnej bitwie bardzo przydaliby się nam twórcy pokroju Puszkina czy Gogola. To prawda. Tylko skąd ich wziąć? Takich, którzy mając duży mir u społeczeństwa, chcieliby szczekać przeciw Zachodowi. Puszkin i Gogol robili to chętnie. Puszkin pisał o Ameryce: „Ludzie tak zwietrzeli u nich, że niewarci jaja wydrążonego!”. Gogol cytował ten epitet i dodawał: „Cóż to są Stany Zjednoczone? Padlina, ot co!”.

– Czy dzisiaj coś się zmieniło? – zapytał Putin, ukontentowany celnym cytowaniem klasyków. – Pieprzą przeciw nam, że łamiemy prawa człowieka, że zagrożona u nas demokracja, że kneblujemy wolność, że ginie w Rosji sprawiedliwość, i podobne sraty-taty! A u nich jaka sprawiedliwość?… Ewidentnego mordercę, który zaszlachtował własną żonę i jej faceta, uniewinniają mimo oczywistych dowodów winy, linii papilarnych, śladów krwi, badań DNA. Dlaczego? Bo jest sławnym sportowcem i jest czarny, więc skazujący wyrok mógłby rozgniewać Negrów. Pedały! Albo te polskie gnoje, które przysrywają nam, że niby w Rosji tyrania, bieda i pijaństwo. U nich za to raj! Taki dobrobyt, że dzisiaj miliony zrozpaczonych Polaczków emigrują, tłumacząc dziennikarzom: „- Wyjeżdżam, bo mój patriotyzm jakoś nie chce ubierać i karmić moich dzieci, ani płacić moich rachunków!”. Tymczasem Bliźniaki i ich kompani z Unii Europejskiej pierdzielą mi, żebym przestał łamać prawa człowieka!

– Odwińmy pięknym za nadobne – rzekł Szudrin. – Nie samą retoryką, bo ona spływa bez śladu, tylko inicjatywą, która tak dosunie krytykom Rosji, że będzie ich długo bolało. Cios w jaja!

– O czym myślicie, Lieonidzie Konstantinowiczu, o inicjatywie międzynarodowej?

– Tak. Sfinansujmy centrum badawcze, powiedzmy instytut, rejestrujący i analizujący przypadki łamania praw człowieka w Unii Europejskiej. Siedziba eurostołeczna: Bruksela, Genewa lub Strasburg. Bądź Londyn, Paryż czy Oslo. Nie mogą nam tego zabronić. Przypadków gwałcenia praw przez nich będą setki, same ruchy postępowe i młodzieżowe dadzą nam amunicji bez liku. Co pan na to, panie prezydencie?

– Świetny chwyt! – zgodził się Putin. – Osobiście zgłoszę tę inicjatywę, podczas któregoś szczytu Unia-Rosja. A jutro osobiście dopilnuję, Lieonidzie Konstantinowiczu, by wypisano wam kremlowski etat doradcy prezydenckiego w sprawach polityki międzynarodowej.

– Ta nominacja mocno zepsuje Zachodowi statystykę antyrosyjską – uśmiechnął się Szudrin.

– Czemu?

– Brytyjski „The Economist” nazwał właśnie Rosję „państwem neo-KGB”, twierdząc, że odsetek funkcjonariuszy służb specjalnych w organach władz cywilnych Federacji Rosyjskiej wynosił za Gorbaczowa szesnaście, za Jelcyna tylko trzy, a za Putina siedemdziesiąt siedem.

– To wciąż mało! – zgrzytnął Putin. – Będzie więcej, Lieonidzie Konstantinowiczu!


* * *

O ile wśród sławnych zabytków konkurs falliczny wygrałaby bez trudu krzywo stojąca wieża w Pizie (nomen omen), a wśród sławnych samców bez wątpienia rosyjski mnich Grisza Rasputin – o tyle wśród Londyńczyków końca lat 80-ych wieku XX duże szanse miałby mister Bochenek, pod warunkiem że chciałby się afiszować swoją męskością. Tymczasem „Zecer”, chociaż szybko zachwycił filigranową ekspedientkę z delikatesów przy Oxford Street, tudzież sympatyczną kasjerkę z delegatury LOT-u – afiszować się musiał głównie patriotyzmem (plus antykomunizmem), i to manierą tak bogoojczyźniano ogólnikową, by nie urazić żadnego nurtu Polonii, żadnej frakcji politycznej emigracyjnych Sarmatów. Jak grypy wystrzegał się dyskusji o Piłsudskim lub o Dmowskim czy Sikorskim, terminy „sanacja” i „endecja” budziły jego panikę, tylko co do nurtów dysydenckich nad Wisłą miał jawnie skrystalizowane przekonania, preferując KPN, mimo iż medialnie w kraju i za granicą wiodący był ruch KOR-u. Generalna sympatia „Zecera” zwała się po Bożemu „Solidarność”, a idolami byli dlań Lech Wałęsa oraz Jan Paweł II.

Najlepszym tytułem nowego emigracyjnego pisma, które zakładali Bochenek i Dut, byłby „Stańczyk”, lecz ku ich żalowi termin ów politycznie kojarzył się z „lojalistami galicyjskimi” XIX wieku, ugodowcami akceptującymi rozbiorową okupację austriacką. Dowiedzieli się zresztą, że od dwóch lat (od 1986) wychodzi już w kraju nieregularnie podziemne pismo „Stańczyk”. Przypomnieli więc sobie tygodnik satyryczny „Mucha”, który ukazywał się podczas zaborów, gnębiony mocno przez cenzurę, później wychodził do roku 1939, i znowu kiedy wojna się skończyła – do 1952, aż zamknął „Muchę” stalinizm. Padła propozycja, by nazwać nowy tygodnik „Muchówką”. Koniec końców Denis i Mariusz uradzili, że pismo będzie się zwało tyle samo patriotycznie, co humorystycznie (gwoli podkreślenia jego charakteru satyrycznego): „Giez Patriotyczny”, z figurującym obok tytułu wyjaśnieniem dla czytelnika: „Czołowy wśród należącej do rzędu muchówek rodziny gzów, «giez bydlęcy duży», powoduje u bydła ciężkie choroby, mogące być przyczyną zgonu. Tego życzymy komuchom”. Nad tytułem zaś widniały dwa szlachetne motta periodyku. Denis przyniósł oba, chcąc dać możliwość wyboru Mariuszowi. Jedno było wzięte z „Satyr” Horacego: „Ridentem dicere verum”- „Śmiejąc się, mówić prawdę”. Drugie wziął z „Satyr” Ignacego Krasickiego:

„Godzi się kraść ojczyznę, łatwą i powolną,

A mnie sarkać na takie bezprawia nie wolno?

Niech się miota złość na cię i chytrość bezczelna,

Ty mów prawdę, mów śmiało, satyro rzetelna”.

Bochenek tak się zachwycił obiema propozycjami, że dali dwa motta miast jednego. Podpisując je: „Horacy, «Satyry»„ i „Krasicki, «Satyry»”. Horacy uszlachetniał periodyk sentencją łacińską, natomiast Krasicki raczył klarowną aluzją, bo pisał w dobie rozbiorów, co musiało prowokować czytelników „Gza” do kojarzenia czasów tamtych i bieżących.

Dut przyniósł na to spotkanie coś więcej, kilka innych cytatów, próbek dezawuowania komuny ośmieszaniem – metodą cytowania tekstów wygłaszanych przez komunistów.

– Czy w komunie jest wolność? – zapytał „Zecera”. - No jak, jest w niej wolność?

– Jest. Można szamać, pić, srać o każdej porze i dymać każdą lalkę prócz sekretarki członka politbiura, ale nie wolno tknąć politbiura słowem wiązanym.

– No to cytujmy konstytucję sowiecką lub konstytucję peerelowską, bo one gwarantują pełną wolność słowa. Drugie pytanko: czy w komunie jest miejsce dla przedsiębiorczych, dla inicjatywy oddolnej?

– Nie ma za cholerę! – rzekł Mariusz. – Tępiona jest każda oddolna aktywność, system jest totalnie scentralizowany, każdy wie o tym.

– No to każdy będzie się śmiał, gdy damy taki cytat ze wspomnień genseka Breżniewa, które wyszły pod tytułem „Odrodzenie”: „Ceniłem u ludzi przede wszystkim samodzielność myślenia, a więc inicjatywę twórczą, tę oddolną, robociarską, nękającą asekuranctwo kierowników. To jest dla nas konieczne, więc trzeba popierać ludzi odważnych, samodzielnych!”. I tak dalej.

– Niezłe – zgodził się Mariusz.

– Jeszcze lepsze cytaty możemy czerpać dzięki stu stroniczkom książki „Co to jest radziecki styl życia?”, wydanej w Moskwie siedem lat temu, po polsku, dla Polaków. Agencja Prasowa Nowosti. Śliczne prelekcje o bezsensie prywatnej własności i o przewadze własności kolektywnej. Plus przykłady z życia. Cały wzruszający rozdział o typowej radzieckiej familii proletariackiej Dudinów, którzy gnieżdżą się, bo mają mieszkanie dwupokojowe, ale partyjną propozycję wzięcia lokalu trzypokojowego odrzucają, bo to im już śmierdzi komfortem, czyli burżujstwem, czyli skończonym świństwem, a oni są przyzwoitymi ludźmi. Takie pierdoły drukuje się dla ludzi w 1981 roku! No to przedrukujmy je, nikt tego nie zna, gdyż nikt tego nie kupował. Dajmy się ludziom pośmiać, chopie, śmiech to zdrowie, można nim wyekspediować niejeden rząd i niejeden system do piachu.

– A ta trzecia kniżka to co?

– Cymelium, pierniczenienie mistrzowskie! Dzieło akademika Judina „Kultura radziecka”, Moskwa, Wydawnictwo Literatury w Językach Obcych, edycja dla Polaków. Boki zrywać! „Zaletą i narodową cechą kultury radzieckiej jest jej szlachetny charakter i wyjątkowa uczciwość”. Starczy?

– Pikne! – westchnął Mariusz.

– Całe jest takie, chopie, a już rozdział o genialnej i bezkompromisowej klasie inteligencji radzieckiej zwala z nóg. Jest co cytować.

– Pikne, bardzo pikne, ale same cytaty nie starczą – skrzywi! się Mariusz. – Choćby najsmaczniejsze. Długo na tym nie pojedziemy.

– Zgoda – rzekł Dut. – Ściągnąłem już ekipę techniczną i biurową, ściągnę też autorów. Młodych i ciętych jak osy, solidarnościowa emigracja jest pełna takich nienawidzących komuny pistoletów, którzy umieją truć i analitycznie, i satyrycznie. Chodźmy na piwo do pubu, poznasz barmana, chopie, czyli jednego z nich.


* * *

Odkąd wiadomo, że lewicowość to dobre maniery, rozwinięta empatia, głęboka erudycja, wrażliwość społeczna, krytyka efektu cieplarnianego i homofobii, zdrowy tryb życia, brak brzydkich nałogów, wyczynowa sprawność, seksualna jurność, szczera filantropijność, zdrowy rozsądek, poczucie humoru i umiłowanie Eltona Johna miast Ronalda Reagana, plus wstręt do faszystowskich krwistych steków po teksasku – ciężko być prawicowcem, bo każde elitarne towarzystwo zamyka przed reakcjonistą drzwi. Dawniej było jeszcze gorzej, ponieważ dla wszystkich wzmiankowanych cech lewicy (tudzież dla wielu innych cech tej formacji umysłowej, równie ważnych) mianownikiem była gorąca sympatia wobec Wietnamu Ho Szi Mina, Północnej Korei Kim Ir Sena, Chin Mao Zedonga, i zwłaszcza wobec ZSRR jako gołąbka pokoju. Problemy decyzyjne Klary Mirosz sięgnęły szczytu właśnie wówczas, więc spytała Krausa przytomnie podczas kolejnego rendez-vous:

– Mam kierować oficyną wydawniczą prawicową?! To jakiś żart…

– Nie, droga Klaro. Wydawnictwo będzie prawicowe i konserwatywne do szpiku.

– Czyli „faszystowskie”', taki będzie werdykt elit! – krzyknęła. – Elity intelektualne, śmietany salonowe, oplują je, i zgnoją do szczętu całe to moje „do szpiku”!

– Poznasz smak walki, a tylko w ogniu wykuwa się szlachetną stal, lecz nie zostaniesz samotna, nie damy cię rozgnieść.

– Umrę wskutek codziennych nerwów!

– Piękny zgon! – skwitował zimno Kraus. – Ileż podniecenia agonalnego, ileż emocji, ciekawy żywot, błyskotliwy thriller! Umrzesz jako edytorka, by narodzić się jako władczyni. Nie tak prędko, oczywiście, wpierw powalczysz wydawniczo kilka, kilkanaście sezonów. Będziesz sławna. A wiesz, że kto nie ma wrogów, ten nie jest wart dużo…

– Słyszałam – mruknęła markotnie.

– Więc koniec straszenia, teraz będę ci wszczepiał optymizm. Wrogów będziesz miała jedwabnych, moja droga. Elity tutejsze łatwo przełkną twoją prawicowość, bo będziesz drukowała tylko po polsku, i do tego satyrycznie. Twoje wydawnictwo skupi się na humoreskach. Drukowało będzie dla Polonii, dla starej i świeżej emigracji, no i dla przemytu owej „bibuły” na teren kraju.

– Czemu skupię się na humoreskach?

– Bo śmiechem najłatwiej zabić i najłatwiej trafić do czytelników. Zabijać będziesz komunę, bawić będziesz antykomunę.

– Tylko po polsku?

– Mówiłem już, tylko po polsku.

– A skąd wezmę polski personel, co?

– Z piekła emigracji… Żartuję. Z mojej ręki, dziewczyno, dostarczę ci kilkunastu prymusów.

– Również autorów?

– Autorów też, trochę później, to nie jest prosta sprawa. Zaczniecie od przedrukowywania dzieł już istniejących.

– Do tego trzeba mieć kontrakty na prawa autorskie, bez nich za druk cudzych utworów grozi paragraf!

– Nie wszystkich, liczne prawa wygasły lub nie są chronione. Słyszałaś o Zoszczence, Klaro?

– Kto to taki?

– Michaił Zoszczenko, rosyjski przedwojenny ironista, pióro szczerozłote, geniusz. Samego Stalina tak rozzłościł swą pisaniną, że ten na sesji komitetu partyjnego w 1946 roku krzyczał, iż trzeba z Zoszczenką zrobić porządek, przymusić, by „dostosował się do społeczeństwa”. Wydrukuj Zoszczenko we historyjki dla dzieci o wodzu Rewolucji, wielkim Władimirze Iljiczu…

– O Leninie?!

– Tak, o Leninie, zwłaszcza o dzieciństwie Lenina. Jak malutki Lenin myje rączki, siusia, et cetera. Nic złośliwego, normalna codzienność, a czytelnik ryczy ze śmiechu, trudno się nie śmiać. Bolszewizm utopiony w nocniczku szczyla o nazwisku pomnikowym, spiż ubabrany skapującą ze śliniaczka kaszką manną.

– Ale Zoszczenko to Rosjanin… – wyraziła wątpliwość.

– I dobrze, bardzo dobrze! Nie martw się, Polaków prześmiewców też nie brak, są równie smaczni. Słyszałaś o Szpotańskim?

– Nie.

– Ten wkurzył Władzia Gomułkę równie mocno co Zoszczenko Stalina, miał proces, siedział, cała Polska zamarła jak Gomułka przeklinał „Szpota” z trybuny zjazdu partyjnego w Sali Kongresowej. Nie słyszałaś nic?

– Przepraszam, lecz…

– No trudno. Musisz się jeszcze dużo uczyć. Dlatego właśnie trzeba lat, żebyś się wyuczyła do śpiewania jak z nut. Wszystkiego. Historii Polski, historii literatury i sztuki polskiej, wszystkiego. Język polski musisz znać perfekcyjnie, niby polonista. W wydawnictwie ty i twoi pracownicy będziecie mogli rozmawiać wyłącznie po polsku. Ale to mało, musisz nie tylko w pracy rozmawiać po polsku. I nie tylko za dnia, także nocą. Musisz myśleć po polsku i śnić po polsku. Matka nie wystarczy.

– Z mamą widuję się ostatnio rzadko, ona jest bardzo chora, leży w klinice…

– Będziesz miała ciągły osobisty kontakt ze wspólnikiem, to też Polak, Jan Serenicki. Kończył tę samą uczelnię, tylko trochę wcześniej, kilka lat przed tobą. Polubisz faceta, przystojniak, i duży mózg.

– Nie pójdę do łóżka ze wspólnikiem, bo wy tego chcecie, wybijcie to sobie z głowy! – pisnęła urażona panna Mirosz.

– A kto ci każe?!… – prychnął Kraus. – Twój kontrakt nie obejmuje świadczenia komukolwiek usług seksualnych, sama sobie wyszukuj partnerów do łóżka, ilu chcesz, bezlimitowo, nas to nie obchodzi. Byle nie komunistów, trockistów, maoistów, jakichkolwiek lewaków, bo musisz dbać o swoją reputację. Twoja cnota to sarmacki patriotyzm.

Milczała przez chwilę, i rzuciła w charakterze nie prośby, tylko warunku:

– Chciałabym przynajmniej jedną książkę wydać po angielsku, panie Kraus.

– To zupełnie jasne, dziewczyno! – rozpromienił się domyślny pan Kraus. – Swą dysertację o Emilii du Châtelet wydasz po angielsku i po francusku. Także każdą inną swoją pracę, cokolwiek spłodzisz. Nakład bez ograniczeń, ile chcesz. Jesteś wśród przyjaciół, Klaro, wśród twych mecenasów i sponsorów, nigdy tego nie zapominaj.


* * *

Chyba każdy spostrzegł, że rozmowy pomiędzy bliźnimi są często identyczne. Jakby ktoś je wielokrotnie odtwarzał z magnetofonu. Identyczne tematy, identyczne zwroty, identyczna maniera, ciągłe ta sama paplanina. Tysiące lat przemijają, a człowiek wciąż gada na jedno kopyto (wyjąwszy migowców, grypserów i kosmitę Lecha Wałęsę). Trudno się więc dziwić, że gadki pułkownika Tiomkina z Jankiem Serenickim mocno przypominały dialogi dziekana Krausa z panną Mirosz, tudzież pogawędki Denisa Duta z Mariuszem Bochenkiem, szczególnie jeśli idzie o sferę literaturoznawczą. Tiomkin wykazał imponującą erudycję a propos nie tylko światowej, lecz i polskiej literatury. Zaczął od tej pierwszej:

– Koniecznie tajny referat Chruszczowa na plenum KC KPZR, 1956 rok. Demaskacja zbrodni, pierwsze uchylenie kurtyny ludobójstw Stalina. O Stalinie jeszcze dwie rzeczy: „Zagadkę śmierci Stalina” Abdurachmana Awtorchanowa, i „Stalin – rządy terroru”, dziełko Francuzki, Hélène Carrère d'Eneausse. Koniecznie też relacje dygnitarza polskiej bezpieki, uciekiniera, podpułkownika Józefa Światło, wygłaszane w emigracyjnej rozgłośni trzydzieści cztery lata temu.

– Staroć, śmierdzi naftaliną – zauważył Serenicki.

– Ale zna to niewielu waszych rodaków, szczególnie młode pokolenia nie znają, więc warto drukować. Głowę dam, że wy sami nie znacie, gaspadin Serenicki.

– Fakt, nie miałem przyjemności, panie pułkowniku.

– A „Inny świat” Herlinga-Grudzińskiego znacie?

– Tylko słyszałem o tym…

– O tej książce, czy o tym pisarzu, gaspadin Serenicki?

– O tym pisarzu.

– A „Ciemność w południe” Koestlera znacie?

– Jamais couché avec – odparł Serenicki frywolną francuszczyzną.

– No więc widzicie, wasze pokolenie nie zna całej tej antybezpieczniackiej i antygułagowej literatury!

– Myślę, że wielu moich rówieśników zna, zaś ja po prostu nie jestem właściwym delegatem mojej generacji, bo od literatury antykomunistycznej, antysowieckiej, antybezpieczniackiej, wolałem frazę szekspirowską.

– No to jak jesteście dyletantem w tej literaturze, czy raczej zupełnym ignorantem, gaspadin Serenicki, to nie machajcie mi przed nosem naftaliną! – uniósł się Tiomkin. – Naftalina, dobre sobie! Chcecie coś esbeckiego świeższego aniżeli podpułkownik Światło? Proszę bardzo. W roku 1971 warszawski Departament Szkolenia i Doskonalenia Zawodowego MSW wydał książeczkę „Z doświadczeń pracownika operacyjnego SB”. Autorzy: J. Łabęcki i M. Strużyński. Na okładce i na karcie tytułowej widnieje między nazwiskami autorów a tytułem podkreślone słowo TAJNE. Tajny druk esbecki, cukiereczek! Można to spokojnie przedrukować, SB nie upomni się o prawa autorskie sądowo.

– A gdzie śmiech? – zapytał ignorant. – Mówił pan, pułkowniku, że preferować będziemy humor, satyrę…

– Coś wam pokażę – mruknął Tiomkin, wyjmując z szuflady broszurkę, której okładkę zdobił profil szlachetnego młodzieńca o czystym spojrzeniu. – Juliusz Fuczik, „Cela 267” , Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Książka i Wiedza, Warszawa 1951 rok. Fragment więziennych wspomnień głównego bohatera narodowego Czechosłowacji. Słyszeliście o Fucziku?

– Niestety, nie.

– Zamordowany przez hitlerowców heros czeskiego ruchu oporu, anioł podziemia walczącego z hitleryzmem. Czci go cały świat. W Ameryce Południowej kilka miejscowości nosi nazwę Fuczik. Kilka szczytów górskich w Azji. Kilkanaście jezior na kilku kontynentach. Dziesiątki kołchozów i sowchozów. Setki domów kultury, fabryk, stadionów, basenów w Czechosłowacji, Korei, Mongolii, Rumunii i ZSRR. Ulice, place, statki dalekomorskie. Wszystko to zwie się: „Fuczik” lub „imienia Fuczika”. Encyklopedie całego świata oddają mu hołd. Dzień jego męczeńskiej śmierci, egzekucji toporem w berlińskim więzieniu Moabit, 8 września, został przez media całego globu mianowany Międzynarodowym Dniem Solidarności Dziennikarzy. Gwoli uhonorowania Fuczika, czeska Praga jest siedzibą Międzynarodowej Organizacji Dziennikarzy. Fuczik to ikona komunizmu. Ikona nieomal religijna. Ileż poematów, powieści, pieśni, hymnów, rymów o nim spłodziły pióra tej Ziemi! Wydrukujecie jego życiorys i te rymy parareligijne, choćby poświęcony mu wiersz chilijskiego noblisty, Pabla Nerudy:

„Juliuszu płonący!

Plastrze życia.

Żelazna i słodka komórko,

Stworzona z miodu i ognia.

Daj nam dzisiaj,

Jak chleba powszedniego,

Swą istotę,

Swą obecność…”.

– Istna modlitwa do drugiego Chrystusa! – skrzywił się Serenicki. – Tylko czy to ma być ten humor?

– Nie, humor będzie na końcu. Wydrukujecie to wszystko, cały ten profuczikowy Tadż Mahal, a na końcu poinformujecie, że Fuczik nie był ofiarą Gestapo, tylko konfidentem Gestapo, i nie został przez Niemców stracony, tylko ewakuowany U-bootem do Paragwaju, kiedy waliła się swastykowa Rzesza, i ma gdzieś hołdy rocznicowe, bo wciąż żyje sobie komfortowo.

– Więc to wszystko fałsz?!

– Tak, zaś wspomnienia Fuczika to apokryf. Majstersztyk propagandy komunistycznej.

– Chętnie to ogłoszę, panie Tiomkin!

– Równie chętnie ogłosicie prawdę o polskich bohaterach podziemia antyhitlerowskiego, gaspadin Serenicki. Tych czerwonych. Oni też mają, choć jedynie w Polsce, ulice, place, hasła encyklopedyczne i rymowane pienia. Fornalska, Krasicki, Nowotko i towarzysze. Większość współpracowała z Gestapo, by wykończyć akowców lub wewnątrzpartyjnych konkurentów. Humor prawie jak z niemej komedii ery Chaplina. Bolszewicki humor.


* * *

Na dworze carskim były nie tylko bale, lecz i skrytobójstwa. Na plenach Komitetu Centralnego KPZR były nie tylko głosowania, lecz i zdrady. Na Kremlu Władimira Putina od samego początku były nie tylko jawne ceremonie, lecz i sekretne zebrania członków gabinetowej mafii, którą oni sami zwali „lożą masońską «Put'»”. W języku rosyjskim „put” znaczy: droga. Siebie zwali „putnikami”. „Putnik” to po rosyjsku: wędrowiec.

Lieonid Szudrin został członkiem tego kremlowskiego „wolnomularstwa”, „putnikiem”, 14 stycznia 2007 roku. Do komnaty sąsiadującej z gabinetem wicepremiera Miedwiediewa zaprowadził debiutanta Gleb Pawłowski, przyboczny ideolog Putina, jego swoisty mentor. W komnacie czekała już reszta „putników”: Dmitrij Miedwiediew, Siergiej Sobianin (szef administracji prezydenta), Igor Sieczni (wiceszef administracji), Giennadij Timczenko (zwany „osobistym skarbnikiem Putina”), Siergiej Naryszkin (prawa ręka Putina wobec „aparatu”), Siergiej Iwanow (generał-lejtnant, były tuz KGB i FSB) oraz Władisław Surkow (główny spin-doctor Kremla, zwany „szarą eminencją”). Pawłowski, prowadząc Szudrina, mówił o nich i o sobie:

– Wszyscy się wzajemnie nienawidzimy, bo rywalizujemy ze sobą pozyskując względy Wielkiego Kalifa naszego Bagdadu, ale tworzymy monolit jako „think-tank”, sztab jego mózgów, bo cały nasz los, cały karierowy szlak, zależy od niego. Razem z nim idziemy do góry, lub toniemy. Rozumiesz?

– Lepiej niż mógłbyś przypuszczać – odparł Szudrin.

– Pamiętaj, wszystko o czym tam będzie mowa jest ściśle poufne, strictly confidential, i tylko prezydentowi możesz te sekrety wyjawić, nikomu innemu na całym świecie, rozumiesz?

– Jak abecadło i tabliczkę mnożenia.

– Z wszelkimi kłopotami personalnymi wal do mnie. Gdyby któryś kolega robił ci koło pióra. Wśród nich tylko my dwaj jesteśmy absolwentami Historii, a historycy muszą się trzymać razem, mam słuszność?

– Zupełną, Gleb!

Kiedy weszli, Gleb przedstawił nowego:

– Czołem, riebiata! Oto nasz nowy współspiskowiec, Lieonid Konstantinowicz Szudrin, historyk.

– Tak, słyszeliśmy – rzekł Surkow. – To ten, co namawia Władimira Władimirowicza, żeby zmusił Warszawę do przeproszenia Rosjan za Katyń.

Wybuchnęli gromkim śmiechem, a Iwanow, klepiąc dłonią kolano, uzupełnił żarcik:

– I dzięki temu zostanie oligarchą, gaspada!

Śmiech się wzmógł, lecz przepowiednię Iwanowa sprostował Timczenko:

– Nie oligarchą, tylko autorem właśnie drukowanej cegły o rosyjskiej oligarchii, to jednak drobna różnica zysków.

Kiedy tak kpili, Gleb klepnął Lonię po ramieniu, mówiąc:

– Nie przejmuj się, robią ci chrzest mafijny metodą szydzenia. Siadaj tam i odczekaj bez nerwów, wkrótce się uspokoją. Naryszkin, daj już spokój, koniec tej błazenady!

– Chciałem tylko powiedzieć, że czytałem fragmencik maszynopisu tego dzieła…

– I co? – spytał Surkow.

– I czkawkę mam do dzisiaj! – palnął Naryszkin.

– Może czkawkę dziedziczną? – odwinął Lonia. – Metresa cara Aleksandra I, Maria Naryszkina, też miewała często czkawkę, choć nie wiem czy wskutek lektur, i czy również wtedy, kiedy dawała carowi.

Chóralny śmiech, tym razem wymierzony nie w nowego, gruchnął znowu. Naryszkin przygryzł wargę i jako jedyny nie rechotał, bo przygryzanie warg śmiechowi nie służy.

– Umie się celnie odszczeknąć, brawo! – przyznał Miedwiediew.- Dobra sowiecka metoda…

– Nigeryjska – uściślił Timczenko. – Nigeryjskie przysłowie powiada: „Gdy ktoś cię ugryzł, przypominasz sobie, że i ty masz zęby”.

W ten sposób rodzą się ksywki, ni z tego, ni z owego – dzięki tamtemu dialogowi Lonia zyskał wśród „putników” bezsensowny przydomek: „Nigeryjczyk”. Tymczasem dialog dopiero się rozkręcał; wicepremier Miedwiediew skończył „szutki”, zmieniając ton głosu:

– Czas ucieka, dosyć żartów, panowie! Witaj, Lieonidzie Konstantinowiczu, mówimy tu sobie wszyscy na „ty”, więc witaj Lonia. Panowie, czas prezydenta ucieka również, druga kadencja mija w marcu, za czternaście miesięcy. Konstytucja nie przewiduje kadencji trzeciej, paniatno?…

– Konstytucja nie jest Pismem Świętym, chłopaki – burknął Naryszkin. – Wystarczy przegłosować nowy paragraf, demokratycznie!

– Ręce precz od konstytucji! – zgromił go Surkow. – Przynajmniej chwilowo, później się zobaczy, kiedy miną wybory prezydenckie, lecz teraz majstrowanie w konstytucji to byłaby katastrofa międzynarodowa, o sile bomby wodorowej, liberalny salon Zachodu rozszarpałby nas, wszystkie media Zachodu ukrzyżowałyby Władimira Władimirowicza jako bandytę gorszego od Pol Pota czy Saddama Husajna. Nie ma mowy!

– Będziemy się przejmować piszczeniem Zachodu, a nie głosem narodu rosyjskiego? – spytał Iwanow. – Większość społeczeństwa marzy o dalszej władzy cara Putina, nie chcą, nie wyobrażają sobie jego zejścia ze sceny!

– My również nie chcemy tego, ale zamiast gmerania w konstytucji, trzeba ją obejść, znaleźć jakieś luki bądź triki prawne, które zezwolą dalej królować Władimirowi Władimirowiczowi lege artis, czyli po bożemu! – rzekł twardo Sobianin.

– Chwileczkę, dziewczynki, spokojnie, dajcie mi coś powiedzieć! – krzyknął Pawłowski. – Przecież, o ile wiem, konstytucja nie zabrania kandydować trzeci raz, tylko nie można trzeci raz z rzędu! Cztery lata wytrzymamy…

– Fakt, cztery lata to niedużo – przytaknął Sieczin.

– Goń się, Igor! – warknął Naryszkin. – Przez cztery lata wylądujemy cztery razy w śmietniku, będzie z nami koniec!

– Nie będzie, jeśli przez te cztery lata zaufany człowiek Władimira Władimirowicza uchowa główny fotel dla niego, jako prezydent-figurant.

Dyskutowali jeszcze kwadrans, chaotycznie i bezładnie, improwizując. Miedwiediew miał tego wreszcie dosyć. Przerwał jazgot i zadecydował:

– Na wariata nic nie wymyślimy i nie uradzimy. Kolejne spotkanie „loży” w kolejnym tygodniu. Gleb i Władek przygotują warianty prawne, wszelkie sensowne możliwości prolongowania prezydentury Władimira Władimirowicza. Reszta też się pomęczy, poszuka, poniucha, popyta, pomyśli, każda koncepcja, choćby surrealistyczna, będzie warta rozpatrzenia, panowie. Urządzimy tu za tydzień „burzę mózgów”, może wyniknie z niej coś sensownego, co będzie można proponować komandirowi. On na was liczy, riebiata!


* * *

Pierwszy numer „Gza Patriotycznego” (listopad 1988) wyszedł pod hasłem „Seks, sierp i młot”, gdyż Denis stwierdził, że „pierwszym numerem trzeba chwycić odbiorców za jaja”. Ilustracjami były pikantne (ale nie pornograficzne) karykatury, machnięte przez dwóch grafików, i lekko obsceniczne zdjęcia półubranej żony Witka Nowerskiego, ekspanny Jolanty Kabłoń, którą ucharakteryzowano na bolszewiczkę doby leninowskiej. Na jej partnera bolszewika został ucharakteryzowany „Zyga” Tokryń, bo „Gulden” stanowczo odmówił występu. Teksty były różne: trzy humoreski, cztery publikacje analityczne, dwa felietony (później przybyło felietonistów), dramatyczna biografia kochanki Stalina, Wiery Dawydow (operowej solistki moskiewskiego Teatru Bolszoj), wstrząsający rejestr gwałtów dokonywanych przez stalinowskiego siepacza Berię (dla którego enkawudziści porywali dziewczęta i kobiety z mieszkań i ulic), plus garść cytatów. Głównym cytowanym autorytetem był, rzecz prosta, główny sowiecki mędrzec, sprawca przewrotu bolszewickiego, Władimir Iljicz Lenin, który rewolucjonistce Klarze Zetkin tłumaczył jaki ma stosunek do seksu:

„Podniecające pragnienie urozmaicenia sobie rozkoszy łatwo nabiera siły niepohamowanej. Formy małżeństwa i obcowania płci w sensie burżuazyjnym już nie zadowalają. W dziedzinie małżeństwa i stosunków płciowych nadchodzi rewolucja będąca odpowiednikiem proletariackiej rewolucji. Zrozumiałe, że ten powikłany problem, gdy go upublicznić, wzbudza głębokie zainteresowanie tak wśród kobiet, jak i wśród młodzieży, bo właśnie te dwie grupy, kobiety i młodzież, cierpią szczególnie dotkliwie przez bałagan charakterystyczny dzisiaj dla płciowych stosunków”.

Cytowany był również trochę starszy klasyk, Karol Marks, który razem z Fryderykiem Engelsem opublikował A.D. 1872 „Manifest Komunistyczny”, gdzie stało: „Komunizm nie musi wprowadzać wspólności żon, bo ona istniała zawsze. Tyle że na miejsce obłudnie maskowanej wspólności żon chce wprowadzić otwartą, oficjalną, legalną”. Towarzyszyły temu smaczne cytaty z dzieła wodza II Międzynarodówki, Augusta Bebla („Kobieta a Socjalizm”), i z dzieła przybocznej feministki Lenina, komisarki Armii Czerwonej i członkini rządu bolszewickiego, Alieksandry Kołłontaj („Autobiografia seksualnie wyzwolonej komunistki”), która namawiała płeć piękną do nielimitowanego rżnięcia się i dawania komukolwiek wedle własnych żądz i kaprysów („zgodnie z własną naturą”). Puentę numeru stanowił fragment polskiej literatury współczesnej – passus użyty przez reżimowego lizusa, Romana Bratnego, autora projaruzelskiej (antysolidarnościowej) powieści „Rok w trumnie”-. „Patrzyło na mnie osłupiałego ślepe oko odbytnicy…”.

Dla równowagi (i dla wystudzenia emocji) drugi numer „Gza Patriotycznego” mocno kąsał „gospodarkę socjalistyczną”. Znowu humoreski, artykuły, felietony, karykatury i cytaty. Cytowane były – „do śmichu”- głównie tezy czerwonych kuglarzy ekonomii i hasła czerwonych kompendiów (encyklopedii, słowników, zbiorów partyjnych wystąpień). Jak dwa hasła ze „Słownika Akademii Nauk ZSRR”:


„INFLACJA – Właściwy dla krajów kapitalistycznych spadek wartości pieniądza w wyniku nadmiernej emisji, przekraczającej potrzeby obrotu towarowego. Wzrost po II Wojnie Światowej, wskutek nasilenia się parazytyzmu w obrębie gnijącego kapitalizmu”.


„KRYZYS EKONOMICZNY-Stan nieuchronnie powtarzający się w kapitalistycznych społeczeństwach. Uwidacznia on eksplozję wszystkich sprzeczności kapitalizmu (…) Źródła kryzysów ekonomicznych tkwią w samej istocie systemu kapitalistycznego”.

Tym radzieckim majaczeniom towarzyszył bełkot nadwiślański, zaczerpnięty z „Krótkiego słownika filozoficznego”, dzieła partyjnych filozofów:

„OGÓLNY KRYZYS KAPITALISTYCZNY – (…) Ogólny kryzys światowego systemu kapitalistycznego rozpoczął się w okresie I wojny światowej, zwłaszcza w wyniku odpadnięcia od systemu kapitalistycznego (…) Zaostrzając wszystkie sprzeczności kapitalizmu, ogólny kryzys przyspiesza jego zagładę, zbliża zwycięstwo światowej rewolucji socjalistycznej”.

Trzeci numer „Gza Patriotycznego” miał jako wiodący temat sport, a dokładniej „koksownictwo socjalistyczne, będące przemysłową formą faszerowania wyczynowych brojlerów” (czyli „pompowanie” dopingowym „koksem” czempionów reprezentujących państwa „bloku ludowej demokracji”), ze szczególnym uwzględnieniem enerdowskich „fabryk dopingu”. Ilustracjami (prócz kilku karykatur) były szpanerskie zdjęcia monumentalnych pływaczek i lekkoatletek NRD, których sterydowa neomuskulatura nie dawała się zgolić wzorem owłosienia. Przez takie fotografie ten numer został uznany za prawie pornograficzny.

Czwarty numer ekipa redaktora Mariusza Bochenka dedykowała sferze usług w krajach socjalistycznych. Hasłem przewodnim numeru był fragment dyrektywy ze wschodnioniemieckiego dziennika partyjnego „Saachsische Zeitung”: „Fryzjerzy mają ustawowy obowiązek odrzucania żądań strzygących się obywateli, kiedy zażyczona fryzura sprzeczna jest z regułami moralności socjalistycznej”.

Numer piąty był monograficzny poetycko. Dawał serię wierszy nadwiślańskich poetów sławiących służby specjalne Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej – ubecję i esbecję. Jak w poemacie Andrzeja Mandaliana „Towarzyszom z bezpieczeństwa”:

„Tyle nocy

niedospanych,

mętnych,

poplątanych,

od dymu ciasnych,

«wyprowadzić»

rzeki konwojentom

i zasnął.

Śpij, majorze,

świt niedaleko,

widzisz:

księżyc zaciąga wartę;

szósty rok już nie śpi Bezpieka,

strzegąc ziemi

panom wydartej”.

We śnie nawiedził majora towarzysz Dzierżyński, i major złożył mu raport. Ale to już zacytuję kilkadziesiąt stron dalej, kiedy „przyjdzie jego pora”. Teraz muszę tylko wzmiankować, że od pierwszego numeru rosła wśród kręgów patriotycznych (emigracyjnych i krajowych) szczytna legenda „Gza Patriotycznego”.


* * *

Generał Kudrimow nigdy nie studiował dorobku Alberta Einsteina, więc być może nawet mylił go z reżyserem Eisensteinem, twórcą filmu „Pancernik Potiomkin”. Teorię względności poznał późno, i to nolens volens, kiedy kilka lat przed emeryturą stał się pracownikiem Służby Wywiadu Zewnętrznego. Ktoś mu pokazał „interview”, którego udzielił mediom deputowany Dumy, Alieksandr Liebiediew, były londyński „rezydent” KGB. Została tam przedstawiona krzywdząca dla Wasi teoria względności intelektualnej kagiebowców. Liebiediew błysnął cytując głośnego amerykańskiego polityka, Henry'ego Kissingera, który rzucił komplement prezydentowi Putinowi: „- Wszyscy porządni ludzie zaczynali w wywiadzie. Ja również, nim mianowano mnie sekretarzem stanu”. Następnie Liebiediew oznajmił dziennikarzom, iż wywiad zagraniczny, nie będący żadną „bezpieką”, stanowi elitę intelektualną wszelkich „służb”: „-Szpiegami zagranicznymi czyniono u nas tych, którzy się wyróżniali inteligencją. Wywiad zewnętrzny grupował i grupuje śmietankę umysłową służb rosyjskich, starannie selekcjonowaną”. Co automatycznie znaczyło, że do reszty Zarządów KGB (od kontrwywiadu i służb ochrony VIP-ów, po straż graniczną, nasłuch i formacje antyterrorystyczne) przyjmowano głupszych kandydatów, drugi-trzeci sort. Wasia całe lata wierzył, że jako funkcjonariusz Pionu Operacyjnego jest członkiem elity (bo tak mu perswadowało zwierzchnictwo), tymczasem ta elitarność okazała się bardzo względna wedle Liebiediewa. Mógłby się wprawdzie cieszyć, że u schyłku kariery wylądował pośród „zagraniczników”, lecz rozumiał, iż Liebiediewowi chodziło o służbę stricte szpiegowską -o funkcje „rezydentów” i wywiadowców pracujących przy radzieckich i rosyjskich ambasadach, nie zaś o biurokratyczne fotele i stołki w SWR. Większość zresztą służby Kudrimowa to były „działania operacyjne”, mokre egzekutorstwo – podług Liebiediewa robota dla debilnych. Wasię przepełniała wściekłość.

Загрузка...