CZĘŚĆ PIERWSZA

Brat Ural

23.42

Okolice Moskwy. Mytiszcze. Ul. Silikatna 4, str. 2.


Gmach nowego magazynu Moskiewskiego Zjednoczenia Telekomunikacyjnego.

Ciemnoniebieski jeep lincoln-navigator wjechał do budynku. Zatrzymał się. Reflektory samochodu oświetliły: betonową podłogę, ceglane ściany, skrzynki z transformatorami, szpule kabli, kompresor do diesla, worki z cementem, beczkę z bitumem, popsute nosze, trzy kartony po mleku, łom, niedopałki, zdechłego szczura, dwie kupy zaschłych ekskrementów.

Gorbowiec naparł na bramę. Szarpnął. Stalowe skrzydła zetknęły się. Szczęknęły. Zamknął je na zasuwę. Splunął. Poszedł do samochodu.

Uranow i Rutman wysiedli z szoferki. Otworzyli bagażnik. Na podłodze leżało w kajdankach dwóch mężczyzn. Z zaklejonymi ustami.

Podszedł do nich Gorbowiec.

– Gdzieś tu się przebija światło. – Uranow wyciągnął kłębek sznura.

– A tak nie widać? – Rutman ściągnęła rękawiczki.

– Nie bardzo. – Uranow zmrużył oczy.

– Kochaniutki, najważniejsze, coby było słychać! – uśmiechnął się Gorbowiec.

– Akustyka jest dobra. – Uranow znużony otarł twarz. – No to do roboty.

Wyciągnęli zakładników z samochodu. Podprowadzili ich do dwóch stalowych kolumn. Solidnie przywiązali sznurem. Przystanęli. Milcząc, utkwili wzrok w przywiązanych.

Stali w świetle reflektorów. Wszyscy pięcioro byli blondynami o niebieskich oczach.

Uranow: 30 lat, wysoki, wąskie ramiona, twarz szczupła, inteligentna, beżowy płaszcz.

Rutman: 21 lat, wzrost średni, chuda, płaskie piersi, wysportowana, twarz blada, nijaka, ciemnoniebieska kurtka, czarne skórzane spodnie.

Gorbowiec. 54 lata, brodaty, niewysoki, krępy, żylaste chłopskie ręce, muskularna pierś, prostacka twarz, ciemnożółty kożuszek.

Przywiązani:

Pierwszy - koło pięćdziesiątki, tęgi, zadbany, rumiany, w drogim garniturze;

Drugi - młody, cherlawy, z garbatym nosem, pryszczaty, w czarnych dżinsach i skórzanej kurtce.

Obaj mieli usta zalepione półprzezroczystą taśmą klejącą.

– Zacznijmy od tego. – Uranow wskazał na grubego.

Rutman wyjęła z samochodu podłużną metalową walizę. Postawiła na betonowej podłodze przed Uranowem. Otworzyła metalowe zamki. Waliza była minilodówką.

Leżały w niej na waleta dwa lodowe młoty: lodowe bijaki o cylindrycznym kształcie, długie nierówne drewniane trzonki, przymocowane do bijaków skórzanymi rzemieniami. Trzonki pokrywał szron.

Uranow włożył rękawiczki. Chwycił młot. Podszedł do przywiązanego mężczyzny. Gorbowiec rozpiął marynarkę na piersi grubasa. Zdjął mu krawat. Szarpnął za poły koszuli. Posypały się guziki. Obnażył pulchną białą pierś z maleńkimi sutkami i złotym krzyżykiem na łańcuszku. Złapał krzyżyk i zerwał go zgrubiałymi palcami. Grubas zaryczał. Dawał jakieś znaki oczami. I kręcił głową.

– Odezwij się! – głośno przemówił Uranow.

Wziął zamach i uderzył go młotem w środek klatki piersiowej.

Grubas zaryczał z jeszcze większą mocą.

Wszyscy troje zamarli i zaczęli nasłuchiwać.

– Odezwij się! – powtórzył po chwili Uranow. Znów uderzył na odlew.

Grubas zawył zdławionym głosem. Wszyscy troje zamarli. Nasłuchiwali.

– Odezwij się! – Uranow uderzył mocniej.

Mężczyzna wył i ryczał. Drżał na całym ciele. Na jego piersi wystąpiły trzy okrągłe krwiaki.

– Daj no, sam przypierdolę. – Gorbowiec przejął młot. Popluł w dłonie. Wziął zamach.

– Odezwij no się! – Młot z głuchym dźwiękiem runął na pierś mężczyzny. Posypały się okruchy lodu.

I znów cała trójka zamarła. Nasłuchiwała z uwagą. Grubas ryczał i szamotał się. Twarz mu pobladła. Pierś pokryła się potem i poczerwieniała.

– Orsa? Orus? – Rutman niepewnie dotknęła swoich warg.

– To kałdun czka. – Gorbowiec pokręcił głową.

– Dół, dół – przytaknął Uranow. – Pusty.

– Odezwij no się! – zaryczał Gorbowiec i uderzył. Ciało mężczyzny szarpnęło się i bezsilnie zawisło na sznurach.

Przysunęli się zupełnie blisko. Nadstawili uszy w stronę poczerwieniałej piersi. Wsłuchiwali się uważnie.

– Kałdun burczy… – Gorbowiec z żalem wypuścił powietrze ustami. Zamachnął się.

– Odez-wijsie!

– Odez-wijsie!

– Odez-wijsie!

– Odez-wijsie!

Walił. Walił. Walił. Z młota poleciały kawałki lodu. Grubasowi chrupnęły kości. Z nosa zaczęła kapać krew.

– Pusty. – Uranow wyprostował plecy.

– Pusty… – Rutman zagryzła wargi.

– Pusty, sukinkot… – Gorbowiec oparł się o młot. Ciężko oddychał. – Ech… w mordę jeża… ale się tych pustaków napłodziło…

– Taka partia – westchnęła Rutman.

Gorbowiec z rozmachem walnął młotem w podłogę. Lodowy bijak się rozłupał. Lód rozprysnął się na wszystkie strony. Z trzonka zwisały rozerwane rzemyki. Gorbowiec wrzucił go do lodówki. Wziął drugi młot i podał Uranowowi.

Uranow starł szron z trzonka. Ponuro wbił wzrok w bezwładne ciało grubasa. Przeniósł ciężkie spojrzenie na drugiego przywiązanego mężczyznę. Spotkały się dwie pary niebieskich oczu. Przywiązany zaczął się miotać i zawodzić.

– Nie bój nic, kochaniutki. – Gorbowiec starł z policzka krople krwi. Ścisnął sobie nos. Pochylił się. Smarknął na podłogę. Wytarł rękę w kożuszek. – Ty, Ira, słuchaj no, szesnastego łomoczemy i znowu pusty! Co to, piramidon jakiś czy co? Szesnasty! I pustak.

– A choćby i sto szesnasty. – Uranow rozpiął kurtkę przywiązanemu chłopakowi.

Ten zaskomlał. Dygotały mu cherlawe kolana.

Rutman zaczęła pomagać Uranowowi. Rozerwali chłopakowi czarną koszulkę z czerwonym napisem WWW.FUCK.RU na piersi. Pod koszulką drżała biała koścista pierś usiana mnóstwem piegów.

Uranow pomyślał chwilę. Podał młot Gorbowcowi.

– Rom, spróbuj ty. Mnie już od dawna nie wychodzi.

– Aha… – Gorbowiec popluł na dłonie.

Ujął młot. Zamachnął się.

– Odezwij no się!

Lodowy walec ze świstem wbił się w wątłą pierś. Ciało przywiązanego szarpnęło się od uderzenia. Cała trójka zaczęła pilnie nasłuchiwać. Wąskie nozdrza chłopaka zadrgały. Wybuchnął zdławionym szlochem.

Gorbowiec ze smutkiem pokręcił kudłatą głową. Powoli uniósł młot.

– Odez-wijsie!

Świst przecinanego powietrza. Dźwięczne uderzenie. Bryzgi lodowych odłamków. Słabnące jęki.

– Że co… Że co… – Rutman przyłożyła ucho do posiniałej piersi.

– Góra, po prostu góra… – Uranow przecząco kręcił głową.

– Kiego tam… nie wiem… może w gębie? – Gorbowiec drapał rudawą brodę.

– Rom, jeszcze raz, ale dokładniej – zakomenderował Uranow.

– Jakie znowu dokładniej… – Gorbowiec wziął zamach. – Odzywaj-no-się!

Pękł mostek. Lód posypał się na podłogę. Spod rozdartej skóry skąpo trysnęła krew. Chłopiec bezsilnie zwisł na sznurach. Niebieskie oczy zapadły się w głąb czaszki. Zatrzepotały czarne rzęsy.

Cała trójka słuchała. W piersi chłopaka rozległ się słaby przerywany warkot.

– Jest! – rzucił się Uranow.

– Dzięki ci, Boże! – Gorbowiec odrzucił młot.

– Tak też myślałam! – Rutman radośnie się zaśmiała. Chuchała w palce.

Wszyscy przylgnęli do piersi chłopaka.

– Mów sercem! Mów sercem! Mów sercem! – krzyczał Uranow.

– Mów, mów, mów, kochaniutki! – mruczał Gorbowiec.

– Mów sercem, sercem mów, sercem… – radośnie szeptała Rutman.

W okrwawionej, posiniałej piersi pojawiał się i znikał dziwny słaby dźwięk.

– Podaj imię! Podaj imię! Podaj imię! – powtarzał Uranow.

– Imię, kochaniutki, imię powiedz, imię! – Gorbowiec gładził płowe włosy chłopaka.

– Swoje imię, imię podaj, podaj imię, imię, imię… – szeptała Rutman do bladoróżowego sutka.

Zamarli. Zdrętwieli. Nastawili uszu.

– Ural – powiedział Uranow.

– Ur… Ura… Ural! – Gorbowiec poskubał sobie brodę.

– Urrraaal… Uraaaal… – Uszczęśliwiona Rutman przymknęła powieki.

Zapanowało radosne ożywienie.

– Szybko, szybko! – Uranow wyjął kozik z drewnianą rączką.

Przecięli sznury. Zdarli mu plaster z ust. Położyli chłopaka na betonowej podłodze. Rutman przyniosła apteczkę. Wyjęła amoniak. Podsunęła chłopakowi pod nos. Uranow przyłożył mu mokry ręcznik do rozbitej piersi. Gorbowiec podparł chłopaka ramieniem. Ostrożnie potrząsnął.

– No, kochaniutki, no, malutki…

Chłopak drgnął całym wątłym ciałem. Buty na grubej podeszwie zaczęły ślizgać się po podłodze. Otworzył oczy. Odetchnął ciężko. Wypuścił gazy. Postękiwał.

– No i dobra. Popierdź sobie, kochaniutki, popierdź… – Gorbowiec gwałtownym szarpnięciem podniósł chłopaka z podłogi. Stawiając pewnie krzywe, mocne nogi, zaniósł go do samochodu.

Uranow wziął do ręki młot. Resztkę lodu roztrzaskał o podłogę. Trzonek wrzucił do lodówki. Zamknął ją i zaniósł do samochodu.

Gorbowiec i Rutman usiedli z tyłu. Między sobą posadzili chłopaka. Musieli go podtrzymywać. Uranow otworzył bramę. Wyjechał w wilgotną ciemność. Wysiadł. Zamknął bramę. Znowu siadł za kierownicą. Samochód pomknął wąską i nierówną drogą.

Reflektory oświetlały pobocze z resztkami brudnego śniegu. Świecący cyferblat pokazywał 00.20.

– Masz na imię Jurij? – Uranow spojrzał na chłopaka w górne lusterko.

– Ju… rij… Łapin… – stęknął z wysiłkiem.

– Zapamiętaj, że twoje prawdziwe imię brzmi Ural. Twoje serce podało to imię. Do dziś nie żyłeś, tylko wegetowałeś. Teraz zaczniesz żyć. Dostaniesz wszystko, co zechcesz. Będziesz miał wielki cel w życiu. Ile masz lat?

– Dwadzieścia…

– Spałeś przez te całe dwadzieścia lat… Teraz się obudziłeś. My, twoi bracia, obudziliśmy twoje serce. Jestem Ire.

– A ja Rom. – Gorbowiec głaskał chłopca po policzku.

– A ja Oham. – Rutman mrugnęła porozumiewawczo. Odsunęła kosmyk ze spoconego czoła Łapina.

– Odwieziemy cię do kliniki, gdzie ci pomogą dojść do siebie.

Chłopiec lękliwie spojrzał z ukosa na Rutman. Potem na brodatego Gorbowca.

– Ale… ja… kiedy ja… kiedy… ja muszę…

– Nie zadawaj pytań – przerwał Uranow. – Jesteś w szoku. Musisz się przyzwyczaić.

– Słabyś jeszcze. – Gorbowiec głaskał go po głowie. – Poleżysz sobie, potem pogadamy.

– Wtedy wszystkiego się dowiesz. Boli? – Rutman ostrożnie przykładała mokry ręcznik do okrągłych krwiaków.

– Bo…li… – Chłopiec zapłakał. Zamknął oczy.

– No i w końcu ręcznik się przydał. Moczyłam go i moczyłam przed każdym opukiwaniem. A tu – pustka. I trzeba wyżymać wodę! – roześmiała się Rutman. Ostrożnie objęła Łapina. – Słuchaj… to super, że jesteś nasz. Tak się cieszę…

Jeep zakołysał się na wyboistej drodze. Chłopiec krzyknął z bólu.

– Spokojnie, dzie tak gonisz… – Gorbowiec poskubywał brodę.

– Bardzo boli, Ural? – Rutman z przyjemnością wypowiedziała nowe imię.

– Bardzo… a-a-a-a! – Chłopiec jęczał i krzyczał.

– Już, już. Zaraz przestanie trząść. – Uranow prowadził teraz ostrożniej.

Samochód wytoczył się na Szosę Jarosławską. Skręcił. Ruszył w stronę Moskwy.

– Jesteś studentem – powiedziała Rutman – uniwerek moskiewski, dziennikarstwo.

Chłopiec w odpowiedzi tylko jęknął.

– Ja też studiowałam. Ekonomię na uczelni pedagogicznej.

– Chopie, ty się chyba, tego… – Gorbowiec uśmiechnął się. Pociągnął nosem. – Zestrachał się maleńki i sfajdał!

Od Łapina czuć było kałem.

– To całkiem normalne. – Uranow, mrużąc oczy, wpatrywał się w drogę.

– Kiedy mnie opukiwali, też zrobiłam brązowy twarożek. – Rutman wpatrywała się uważnie w chudą twarz chłopaka. – A i zlałam się też nieźle. A ty… – dotknęła go między nogami – z przodu masz sucho. Nie jesteś Ormianinem?

Chłopak pokręcił głową.

– Masz coś kaukaskiego w rysach. – Przesunęła palcem po garbatym nosie Łapina.

Ten znów potrząsnął głową. Twarz pobladła mu jeszcze bardziej. Pokryła się potem.

– A może z krajów nadbałtyckich, co? Masz ładny nos.

– Daj se spokój, akurat go tera nos najbardziej obchodzi – warknął Gorbowiec.

– Oham, przekręć do kliniki – polecił Uranow.

Rutman wyjęła komórkę, wybrała numer.

– To my. Mamy brata. Dwadzieścia. Tak. Tak. Ile? No, jakieś…

– Dwadzieścia pięć – podpowiedział Uranow.

– Będziemy za pół godziny. Tak.

Schowała komórkę.

Łapin oparł głowę na jej ramieniu. Zamknął oczy. Zapadł w półsen.

Podjechali do kliniki.

Prospekt Nowołużniecki 7.

Zatrzymali się przy portierni. Uranow pokazał przepustkę. Podjechali pod dwupiętrowy budynek. Za szklanymi drzwiami stali dwaj muskularni sanitariusze w niebieskich fartuchach.

Uranow otworzył drzwi samochodu. Podbiegli sanitariusze z łóżkiem na kółkach. Wyciągnęli Łapina. Ten ocknął się i krzyknął słabym głosem. Położyli go na łóżku. Przypięli rzemieniami. Powieźli do kliniki.

Rutman i Gorbowiec zostali przy samochodzie. Uranow ruszył za łóżkiem.

W izbie przyjęć czekał na nich lekarz: nalany, zgarbiony, gęste szpakowate włosy, złote okulary, starannie przystrzyżona bródka, niebieski fartuch.

Stał pod ścianą. Palił. W ręce trzymał popielniczkę.

Sanitariusze podjechali do niego z łóżkiem.

– Jak zwykle? – zapytał lekarz.

– Tak. – Uranow spojrzał na jego brodę.

– Jakieś komplikacje?

– Chyba mostek pęknięty.

– Jak dawno? – Lekarz zdjął z klatki piersiowej Łapina ręcznik.

– Ze… czterdzieści minut temu.

Wbiegła asystentka: wiek nieokreślony, średni wzrost, kasztanowe włosy, poważna twarz o wystających kościach policzkowych.

– Przepraszam.

– Tak… – Lekarz zgasił papierosa. Postawił popielniczkę na parapecie. Nachylił się nad Łapinem. Dotknął opuchniętego fioletowego mostka. – A więc tak: dać mu „głupiego Wańkę”. Potem na rentgen. I do mnie.

Odwrócił się gwałtownie i ruszył do drzwi.

– Mam zostać? – zapytał Uranow.

– Nie ma powodu. Rano.

Lekarz wyszedł. Asystentka rozpieczętowała strzykawkę i nasadziła igłę. Przełamała dwie ampułki i pobrała zawartość do strzykawki.

Uranow przesunął ręką po policzku Łapina. Ten otworzył oczy. Podniósł głowę i rozejrzał się. Odkaszlnął. Szarpnął się, usiłując wstać z łóżka.

Sanitariusze rzucili się na niego.

– Nie-e-e-e! Nie-e-e-e! Nie-e-e-e!! – wrzeszczał ochryple.

Przycisnęli go do łóżka i zaczęli rozbierać. Zapachniało świeżym kałem. Uranow wydmuchnął powietrze.

Łapin charczał i płakał.

Sanitariusz zacisnął mu opaskę na chudym przedramieniu. Asystentka nachyliła się, trzymając w dłoni strzykawkę.

– Nie warto cierpieć…

– Ja chcę zadzwonić do do-o-o-mu… – wyszlochał Łapin.

– Już jesteś w domu, bracie – uśmiechnął się do niego Uranow. Igła weszła w żyłę.

Mer

Łapin ocknął się koło piętnastej. Leżał w niewielkiej separatce. Biały sufit. Białe ściany. Półprzezroczyste białe firanki w oknie. Na białym stoliku z giętymi nóżkami – wazon z gałązką białych lilii. Wyłączony biały wentylator.

Pod oknem na białym krześle siedziała pielęgniarka: 24 lata, zgrabna, krótkie płowe włosy, niebieskie oczy, duże okulary w srebrnej oprawce, krótki biały fartuch, piękne nogi.

Pielęgniarka czytała miesięcznik „Homme”.

Łapin spojrzał z ukosa na swoją pierś. Opinał ją biały elastyczny opatrunek. Gładki. Pod nim widać było bandaż.

Łapin wyjął rękę spod kołdry. Dotknął opatrunku. Siostra zauważyła to. Odłożyła magazyn na parapet. Wstała. Podeszła do niego.

– Dzień dobry, Ural.

Była wysoka. Niebieskie oczy uważnie spoglądały przez szkła okularów. Pełne usta uśmiechały się.

– Jestem Haro – powiedziała.

– Co? – Łapin rozkleił popękane wargi.

– Jestem Haro. – Ostrożnie przysiadła na skraju łóżka. – Jak się czujesz? W głowie ci się nie kręci?

Łapin spojrzał na jej włosy. I wszystko sobie przypomniał.

– A… jeszcze tu jestem? – zapytał ochrypłym głosem.

– W klinice. – Wzięła go za rękę. Przycisnęła ciepłe miękkie palce do jego nadgarstka. Zbadała puls.

Łapin ostrożnie zaczerpnął powietrza. Potem wypuścił. W klatce piersiowej czuł lekkie i tępe ćmienie. Ale nie ból. Przełknął ślinę. Skrzywił się. Piekło go w gardle. Przełykanie sprawiało mu ból.

– Napijesz się czegoś?

– Poproszę.

– Sok, woda?

– Oranż… to znaczy pomarańczowy. Jest?

– Oczywiście.

Wyciągnęła rękę nad Łapinem. Zaszeleścił śnieżnobiały fartuch. Łapin poczuł zapach jej perfum. Spojrzał na rozsunięty kołnierz fartucha. Gładka, piękna szyja. Pieprzyk nad obojczykiem. Cienki złoty łańcuszek.

Przeniósł wzrok na prawo. Stał tam wąski stół z napojami. Pielęgniarka napełniła szklankę żółtym sokiem. Owinęła ją serwetką i podała Łapinowi.

Łapin spróbował się podnieść.

Pielęgniarka pomogła mu usiąść, podtrzymując lewą ręką. Łapin oparł głowę na białym zagłówku łóżka. Wziął szklankę. Upił trochę.

– Nie jest ci chłodno? – spytała z uśmiechem. Patrzyła mu prosto w oczy.

– Nie… A która godzina?

– Trzecia – pielęgniarka spojrzała na swój wąski zegarek.

– Muszę zadzwonić do domu.

– W porządku. – Wyjęła z kieszeni komórkę. – Napij się. Potem zadzwonisz.

Łapin łapczywie wypił pół szklanki. Odetchnął. Oblizał usta.

– Masz teraz duże pragnienie.

– Dokładnie. A pani…

– Mów mi „ty”.

– A ty… od dawna tu jesteś?

– To znaczy?

– No, pracujesz?

– Drugi rok.

– A kim jesteś?

– Ja? – Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – Pielęgniarką.

– A to co jest… Co to za szpital?

– Centrum rehabilitacji.

– Dla kogo? – Popatrzył na jej pieprzyk.

– Dla nas.

– Dla jakich „nas”?

– Dla ludzi, którzy się przebudzili.

Łapin zamilkł. Dopił sok.

– Jeszcze?

– Troszkę… – Podsunął szklankę.

Nalała. Wypił połowę.

– Więcej nie chcę.

Zabrała szklankę. Postawiła na stoliku. Łapin kiwnął głową w stronę komórki.

– Mogę?

– Tak, oczywiście. – Podała mu telefon. – Dzwoń. Ja wyjdę.

Wstała i szybko wyszła.

Łapin wybrał numer rodziców, odkaszlnął. Telefon odebrał ojciec:

– Tak?

– Tato, to ja.

– Gdzie ty się podziewasz?

– Ja tutaj… – dotknął opatrunku na piersi. – Tego…

– Co – tego? Stało się coś?

– No… tak…

– Znowu wpadłeś? Przymknęli cię?

– Nie…

– To gdzie jesteś?

– No, byliśmy wczoraj z Kijanką na koncercie. Na Gorbuszce. No i właśnie… zostałem u niego.

– A zadzwonić nie mogłeś?

– No jakoś tak… nam zeszło… on ma taki bajzel w domu…

– Znowu żeście się ubzdryngolili?

– Coś ty, wypiliśmy trochę piwa.

– Obiboki. A my tu siadamy do obiadu. Przyjedziesz?

– Ja… no, jeszcze chcemy trochę połazić.

– Gdzie?

– W parku… tu u niego. Z psem.

– Jak chcesz. Mamy kurczaka z czosnkiem. Wszystko zjemy.

– Postaram się.

– Nie ugrzęźnij tam.

– Dobra…

Łapin wyłączył komórkę. Dotknął szyi. Odsunął kołdrę. Był nagi.

– Kurwa… a majtki gdzie? – Dotknął członka.

W klatce piersiowej poczuł ostre, bolesne ukłucie. Skrzywił się. Przycisnął rękę do opatrunku.

– Złamas…

Pielęgniarka ostrożnie otworzyła drzwi.

– Skończyłeś?

– Tak… – Pospiesznie narzucił na siebie kołdrę.

Weszła.

– Gdzie jest moje ubranie? – Łapin skrzywił się. Pocierał opatrunek.

– Boli? – Znów usiadła na brzegu łóżka.

– Zakłuło…

– Masz niewielkie pęknięcie mostka. Opatrunek trzeba będzie jeszcze ponosić. Przy wysiłku, przy ruchach może mocno boleć. Póki się nie zrośnie. To normalne. Na klatkę piersiową nie zakłada się gipsu.

– Dlaczego? – Pociągnął nosem.

– Dlatego, że człowiek musi oddychać – uśmiechnęła się.

– A gdzie jest moje ubranie? – spytał raz jeszcze.

– Jest ci zimno?

– Nie… po prostu… nie lubię spać goły.

– Naprawdę? – szczerze się zdziwiła. – A ja odwrotnie. Nie zasnę, jeśli mam coś na sobie. Nawet łańcuszek.

– Łańcuszek?

– Aha. O. – Wsunęła rękę za klapę fartucha, wyciągnęła łańcuszek z malutką złotą kometą. – Zawsze zdejmuję na noc.

– Ciekawe – uśmiechnął się Łapin. – Taka jesteś wrażliwa?

– Człowiek powinien spać nago.

– Dlaczego?

– Dlatego, że rodzi się i umiera nago.

– No nie, nie umiera goły. Ubrany. I w trumnie.

Schowała łańcuszek.

– Sam nie wkłada ubrania. I do trumny sam się nie kładzie.

Łapin nie odpowiedział. Patrzył w bok.

– Chcesz coś zjeść?

– Chcę… potrzebuję… swoich rzeczy. Muszę do toalety.

– Siusiu?

– Yhy…

– Z tym nie ma problemu. – Schyliła się. Wyciągnęła spod łóżka białą plastikową kaczkę.

– No nie… ja nie… – uśmiechnął się krzywo Łapin.

– Wyluzuj. – Szybko i profesjonalnie wsunęła kaczkę pod kołdrę.

Chłodny plastik dotknął bioder Łapina. Ręka dziewczyny ujęła członek. Skierowała go do naczynia.

– Słuchaj… – Przyciągnął kolana do siebie. – Nie jestem przecież paralityk…

Drugą ręką przytrzymała mu kolana. Ucisnęła. Pchnęła na łóżko.

– To żaden problem – powiedziała łagodnie, choć stanowczo.

Łapin zaśmiał się zawstydzony. Spojrzał na „Homme”. Potem na lilie w wazonie. Minęło pół minuty.

– Ural? To chcesz w końcu czy nie? – zapytała pielęgniarka z lekkim wyrzutem.

Twarz Łapina spoważniała. Trochę się zaczerwienił. Członek lekko drgnął. Mocz bezszelestnie popłynął do kaczki. Pielęgniarka umiejętnie przytrzymywała członek.

– No, proszę. Jakie to proste. Nigdy nie sikałeś do kaczki?

Łapin pokręcił głową. Mocz płynął nadal.

Pielęgniarka wyciągnęła wolną rękę. Ze stolika z napojami wzięła serwetkę.

Łapin przygryzł wargi i ostrożnie nabrał powietrza.

Strumień wysechł. Pielęgniarka owinęła członek serwetką. Ostrożnie wyjęła spod kołdry ciepłą teraz kaczkę. Postawiła ją pod łóżkiem. Zaczęła wycierać członek.

– Od urodzenia masz niebieskie oczy? – zapytała.

– Tak. – Spojrzał na nią spode łba.

– A ja miałam szare. Do szóstego roku życia. Wtedy ojciec zaprowadził mnie do swojej fabryki. Żeby pokazać jakąś cudowną maszynę, która montowała zegarki. No i kiedy ją zobaczyłam, po prostu zdrętwiałam ze szczęścia. To była taka maszyna, taka wspaniała maszyna! Nie wiem, ile stałam: godzinę, dwie… Przyszłam do domu, położyłam się spać. A następnego dnia moje oczy stały się niebieskie.

Członek Łapina zaczął twardnieć.

– Czarne rzęsy. I brwi. – Oglądała go. – Chyba lubisz, jak ktoś jest wobec ciebie czuły.

– Czuły?

– Czuły. Lubisz?

– Ja… tak w ogóle… – przełknął.

– Miałeś kobiety?

Uśmiechnął się nerwowo.

– Dziewczyny. A ty miałaś kobiety?

– Nie. Tylko mężczyzn – odparła spokojnie, wypuszczając jego członek z rąk. – Przedtem. Zanim się przebudziłam.

– Przedtem?

– Tak. Przedtem. Teraz mężczyźni nie są mi potrzebni. Potrzebni mi są bracia.

– Jak to? – Podciągnął kolana, zasłaniając naprężony członek.

– Seks to choroba. Śmiertelna. I choruje na nią cała ludzkość. – Schowała serwetkę do kieszeni fartucha.

– Tak? Ciekawe… – uśmiechnął się Łapin. – To co z czułością? Przecież o niej mówiłaś?

– Widzisz, Ural, istnieje czułość ciała. Ale jest niczym wobec czułości serca. Serca, które się przebudziło. I ty teraz to poczujesz.

Otworzyły się drzwi.

Weszła kobieta w białym szlafroku frotte: 38 lat, średni wzrost, pulchna, włosy ciemnoblond, niebieskie oczy, twarz okrągła, nieładna, uśmiechnięta, spokojna.

Łapin przyciągnął do piersi drżące kolana. Sięgnął po kołdrę, ale kołdra leżała w nogach.

Pielęgniarka wstała i podeszła do kobiety. Ostrożnie pocałowały się w policzki.

– Widzę, że już się poznaliście. – Przybyła z uśmiechem spojrzała na Łapina. – Teraz moja kolej.

Pielęgniarka wyszła. Bezszelestnie przymknęła za sobą drzwi.

Kobieta patrzyła na Łapina.

– Dzień dobry, Ural – rzekła.

– Dzień dobry… – Odwrócił wzrok.

– Jestem Mer.

– Mer? Mer czego?

– Niczego – uśmiechnęła się. – Mer to imię.

Zrzuciła szlafrok. Naga zrobiła krok w stronę Łapina. Wyciągnęła pulchną rękę.

– Wstań, proszę.

– Po co? – Łapin patrzył spode łba na jej duży, obwisły biust.

– Proszę. Nie wstydź się mnie.

– Zlewam to. Tylko… oddajcie moje ubranie.

Łapin wstał. Oparł ręce na cherlawych biodrach. Podeszła. Objęła go delikatnie i przytuliła do piersi. Łapin zaśmiał się nerwowo, odwracając twarz:

– Kobieto, nie zamierzam cię rżnąć.

– Wcale ci tego nie proponuję – powiedziała. Nagle zastygła bez ruchu.

Łapin westchnął z irytacją, wznosząc oczy.

– Może w końcu oddacie mi ubranie, co?

Nagle zadygotał. Szarpnął się całym ciałem. Zamarł.

Oboje zmartwieli. Stali, objęci. Powieki im opadły.

Stali nieruchomo przez 42 minuty.

Mer drgnęła, zaszlochała. Rozluźniła uścisk. Łapin bezsilnie wypadł z jej objęć na podłogę. Szarpnął się konwulsyjnie. Otworzył usta, szlochając, łapczywie wciągnął powietrze. Usiadł. Otworzył oczy. Tępo wlepił wzrok w nogę łóżka. Policzki mu płonęły.

Mer podniosła szlafrok, narzuciła na siebie. Położyła maleńką pulchną dłoń na głowie Łapina.

– Ural.

Odwróciła się i wyszła z pokoju. Siostra przyniosła Łapinowi ubranie. Kucnęła obok niego.

– Jak się czujesz?

– W porządku. – Przesunął drżącą ręką po twarzy. – Tak w ogóle, to chcę… tego… chcę…

– Boli cię pierś?

– Tak… jakoś… ja… tego…

– Ubieraj się. – Siostra pogłaskała go po ramieniu.

Łapin sięgnął po dżinsy. Pod nimi leżały slipy.

Nowe. Nie jego. Pomacał je.

– A pani… a ty…

– Co? – zapytała siostra. – Mam się odwrócić?

– A ty… co? – Pociągnął nosem.

Spojrzał na nią, jakby ją widział po raz pierwszy. Palce dygotały mu lekko.

Siostra wstała. Podeszła do okna. Odsunęła firankę i popatrzyła na nagie gałęzie.

Łapin podniósł się z trudem. Chwiejąc się i potykając, włożył slipy. Potem spodnie. Wziął czarną koszulkę. Też była nowa. Zamiast poprzedniego WWW.FUCK.RU miała nowy napis BASIC. Też czerwony.

– A dlaczego… to? – Miął palcami nową koszulkę.

Siostra obejrzała się.

– Ubieraj się. To wszystko twoje.

Patrzył na koszulkę. Potem ją włożył. Sięgnął po kurtkę. Leżały na niej jego rzeczy. Klucze. Legitymacja studencka. Portfel. Jakoś dziwnie gruby.

Łapin wziął go do ręki. Otworzył. Portfel był wypchany gotówką. Pięćsetrublowymi banknotami i dolarami.

– Ale to… nie moje. – Patrzył na portfel.

– Twoje. – Siostra odwróciła się. Podeszła do niego.

– Miałem… siedemdziesiąt rubli. Siedemdziesiąt… pięć.

– To są twoje pieniądze.

– Chyba nie… – Patrzył na portfel. Kilkakrotnie dotknął swojej piersi.

Ujęła go za ramiona.

– Posłuchaj, Ural. Na razie nie rozumiesz, co się z tobą stało. Powiedziałabym – nic nie rozumiesz. Wczoraj w nocy się obudziłeś. Ale jeszcze nie otrząsnąłeś się ze snu. Teraz twoje życie potoczy się zupełnie inaczej. Pomożemy ci.

– Jacy my?

– Ludzie. Którzy się przebudzili.

– Yyy… co?

– Nic.

– I co ze mną będzie?

– To, co ze wszystkimi przebudzonymi.

Łapin patrzył szklistymi oczami na jej piękną twarz.

– A niby co?

– Ural – ścisnęła palcami jego kościste ramiona – bądź cierpliwy. Dopiero wstałeś z łóżka. Na którym spałeś przez dwadzieścia lat. Nie zrobiłeś nawet pierwszego kroku. Więc włóż portfel do kieszeni i chodź za mną.

Otworzyła drzwi. Wyszła na korytarz.

Łapin wciągnął kurtkę, wsunął portfel do wewnętrznej kieszeni. Klucze i legitymację do bocznych. Również wyszedł na korytarz.

Siostra ruszyła szybkim krokiem. Łapin za nią. Ostrożnie. Dotykając opatrunku na piersi.

Przy izbie przyjęć czekali na nich lekarz i Mer. Mer miała na sobie ciemnofioletowy płaszcz z dużymi guzikami. Ręce trzymała w kieszeniach. Patrzyła na Łapina wciąż tak samo ciepło i życzliwie. Uśmiechała się.

– Tak więc, drogi kolego, mamy niewielkie pęknięcie mostka – odezwał się lekarz.

– Słyszałem – wymamrotał Łapin, nie odrywając wzroku od Mer.

Repetitio est mater studiorum - ciągnął lekarz obojętnym głosem. – Opatrunku elastycznego nie zdejmować przez dziesięć dni. Nie podnosić betonowych płyt. Nie ustanawiać rekordów świata. Nie uprawiać miłości z tytanami. A to zażywać – podał Łapinowi dwa opakowania lekarstw. – Dwa razy dziennie. A jak będzie bolało – pentalgin. Albo siedem kieliszków wódki. Rozumiemy się?

– Co? – Łapin przeniósł na niego ciężkie spojrzenie.

– Żartowałem. Proszę to wziąć. – Na dłoni lekarza leżały dwa opakowania tabletek.

Łapin przyjrzał się, następnie sięgnął po nie i powpychał do kieszeni.

– Młody człowiek nie zna się na żartach – z uśmiechem powiedział lekarz do kobiet.

– Wręcz przeciwnie. Dziękuję. – Mer przytuliła policzek do policzka lekarza.

– Bądź szczęśliwy, Ural – głośno powiedziała pielęgniarka.

Łapin gwałtownie odwrócił się w jej stronę. Wlepił w nią wzrok: ładna, zgrabna, ciepłe spojrzenie. Duże okulary. Duże usta.

Mer skinęła im głową. Wyszła przez szklany przedsionek na dwór. Było pochmurno, wilgotno i zimno. Nagie mokre drzewa. Resztki śniegu. Poszarzała trawa.

Łapin wyszedł za nią. Stąpał ostrożnie.

Mer podeszła do dużego granatowego mercedesa. Otworzyła tylne drzwi. Odwróciła się do Łapina.

– Zapraszam, Ural.

Chłopak wsiadł. Ulokował się na sprężystym siedzeniu. Granatowa skóra. Cicha muzyka. Przyjemny sandałowy zapach. Jasnoblond czupryna kierowcy.

Mer usiadła z przodu.

– Frop, poznajcie się. To Ural.

Kierowca obrócił głowę: 52 lata, okrągła, pospolita twarz, mętne niebieskie oczka, pulchne dłonie, granatowy garnitur, pod kolor samochodu.

– Jestem Frop – uśmiechnął się do Łapina.

– Jura… to znaczy… Ural. – Łapin wykrzywił twarz w uśmiechu. I nagle wybuchnął śmiechem. Kierowca odwrócił się. Skupił na kierownicy. Samochód ruszył gładko. Wyjechali na bulwar Łużniecki. Łapin wciąż się śmiał. Dotykał ręką piersi.

– Gdzie mieszkasz? – zapytała go Mer.

– W Miedwiedkowie. – Z trudem oblizał wargi.

– W Miedwiedkowie? Odwieziemy cię do domu. Podaj dokładny adres.

– Pokażę… Przy stacji metra… Wysiądę koło metra.

– Dobrze. Ale najpierw pojedziemy w jedno miejsce. Poznasz tam trzech braci. To twoi rówieśnicy. Wyjaśnią ci po prostu parę spraw. No i w ogóle pomogą. Teraz potrzebujesz pomocy.

– A… gdzie to będzie?

– W centrum. Na Cwietnym Bulwarze. To zajmie najwyżej pół godziny. Potem odwieziemy cię do domu.

Łapin spojrzał w okno.

– Najważniejsze, żebyś się niczemu nie dziwił – powiedziała Mer. – Nie bój się. Nie jesteśmy jakąś totalitarną sektą, tylko po prostu wolnymi ludźmi.

– Wolnymi? – wymamrotał Łapin.

– Wolnymi.

– Dlaczego?

– Bo się przebudziliśmy. A przebudzeni ludzie są wolni.

Łapin patrzył na jej ucho.

– Bolało mnie.

– Wczoraj?

– Tak.

– To naturalne.

– Dlaczego?

Mer odwróciła do niego twarz.

– Bo urodziłeś się na nowo. A poród to ból. I dla rodzącej, i dla nowo narodzonego. Kiedy twoja matka wypchnęła cię z pochwy, okrwawionego, posiniałego, to nie czułeś bólu? Co wtedy zrobiłeś? Rozpłakałeś się.

Łapin patrzył w jej niebieskie oczy pod lekko opuchniętymi powiekami. Źrenice miały ledwie dostrzegalną żółtawozieloną obwódkę.

– To znaczy, że wczoraj na nowo się narodziłem?

– Tak. My to nazywamy przebudzeniem.

Łapin spojrzał na jej starannie ostrzyżone jasne włosy. Ich koniuszki leciutko drgały w takt ruchu auta.

– I ja się przebudziłem?

– Tak.

– A… kto śpi?

– Dziewięćdziesiąt dziewięć procent ludzi.

– Dlaczego?

– Trudno to wyjaśnić w kilku słowach.

– A kto… nie śpi?

– Ty, ja, Frop, Haro. Bracia, którzy cię wczoraj budzili.

Wjechali na Sadowe Kolco. Ulicę blokował ogromny korek.

– No tak – westchnął kierowca. – Niedługo po centrum będzie można poruszać się tylko piechotą…

Obok mercedesa utknął brudny żiguli-dziewiątka. Za kierownicą siedział gruby chłopak. Jadł cheeseburgera. Papierowe opakowanie drapało go w spłaszczony nos.

– A ten, który… tam został? – zapytał Łapin.

– Gdzie?

– No… wczoraj… co z nim? Też się przebudził?

– Nie. Umarł.

– Dlaczego?

– Bo był pusty. Jak orzech.

– A co… to nie człowiek?

– Człowiek. Ale pusty. Śpiący.

– A ja nie jestem pusty?

– Ty nie jesteś. – Mer wyjęła z torebki paczkę gumy do żucia. Rozpieczętowała. Wyciągnęła jedną. Podała kierowcy. Ten przecząco pokręcił głową. Poczęstowała Łapina.

Sięgnął automatycznie. Rozpieczętował. Spojrzał na różowy listek. Kilkakrotnie dotknął nim dolnej wargi.

– No to… ja…

– Co, Ural?

– Już… pójdę.

– Jak chcesz. – Mer kiwnęła głową do kierowcy.

Mercedes zahamował. Łapin ziewnął nerwowo. Wymacał gładką i chłodną rączkę przy zamku. Pociągnął. Z trudem otworzył drzwi. Wysiadł. Wszedł między samochody.

Kierowca i Mer odprowadzili go długimi spojrzeniami.

– Dlaczego wszyscy uciekają? – zapytał kierowca. – Sam też uciekłem.

– To normalna reakcja. – Mer znów zaczęła żuć gumę. – Myślałam nawet, że spróbuje wcześniej.

– Cierpliwy… Dokąd teraz jedziemy?

– Do Żaro.

– Do biura?

– Tak. – Zerknęła na tylne siedzenie.

Zgięty różowo-matowy listek wciąż leżał na granatowej gładkiej skórze.

Ser szwajcarski

Łapin szedł. Potem zaczął biec. Z trudem podnosił nogi. Krzywił się. Przyciskał rękę do piersi. Przeciął ulicę.

I nagle.

Ból.

W mostku.

Jak wyładowanie elektryczne.

Krzyknął. Poczuł ból w łokciach. W żebrach. W skroniach. Jęknął. Zgiął się. Osunął na kolana.

– Dziwka…

Zatrzymał się przy nim dobrze ubrany mężczyzna.

– Co jest?

– Dziwka… – powtórzył Łapin.

– Życie? Fakt.

Łapin wstał z wysiłkiem. Pokuśtykał w stronę Patriarszych Pruclów. Tutaj już dawno stopniał śnieg. Mokry chodnik. Wiosenne miejskie nieczystości nad stawem.

Powoli dotarł do Dużej Bronnej. Wyszedł na bulwar. Usiadł na ławce. Odchylił się na wilgotne, twarde oparcie.

– Chuj… nia… chujnia…

Podeszła brudna staruszka. Zajrzała do kosza na śmieci. Ruszyła dalej.

Łapin wyjął portfel. Wyciągnął dolary. Przeliczył: 900.

Przeliczył ruble: 4500. I własne stare 70.I metalowy piątak.

Rozejrzał się wokół. Mijali go ludzie. Jedni szli szybko. Inni bez pośpiechu. Chłopak z dziewczyną pili po drodze piwo.

– Tak trzymać… – Łapin wyjął pięćsetrublowy banknot i schował portfel.

Wstał ostrożnie. Ale ból ustał.

Dobrnął do budki. Kupił butelkę piwa Bałtika. Poprosił o otwarcie. Wypił od razu połowę. Odetchnął. Otarł łzy. Skierował się do metra. Na placu Puszkina było pełno ludzi. Łapin dopił piwo. Ostrożnie postawił butelkę na marmurowej balustradzie. Zaczął schodzić po schodach. Zatrzymał się. Pomyślał: „Ki chuj?”

Zawrócił. Wyszedł na Twerską. Podniósł rękę. Od razu zatrzymały się dwa samochody. Brudnoczerwony. I zielony. Czyściejszy.

– Czertanowo – powiedział Łapin do kierowcy brudnoczerwonego.

– No i co?

– Co?

– Co, co! Sto pięćdziesiąt!

Łapin kiwnął głową. Usiadł obok kierowcy.

– Którędy?

– Przejazdem Sumskim.

Kierowca ponuro poruszył wąsami. Włączył muzykę. Złą. Ale głośną.

Po godzinie niezbyt szybkiej jazdy samochód podjechał pod sześciopiętrowy blok. Łapin zapłacił. Wysiadł. Wspiął się na czwarte piętro. Otworzył drzwi kluczem. Wszedł do ciasno zastawionego przedpokoju. W mieszkaniu pachniało kotem i smażoną cebulą.

– A-a-a… wszelki duch… – Z kuchni wyjrzał ojciec, coś przeżuwał.

– No proszę! – Wyjrzała matka. – A myśmy już mieli nadzieję, że przeprowadziłeś się do Kijanki…

– Cześć – burknął Łapin. Zdjął kurtkę. Dotknął opatrunku, sprawdzając, czy nie widać przez koszulkę. Spojrzał w owalne lustro: widać. Poszedł do swojego pokoju.

– Wszystko już zjedliśmy, nie spiesz się! – krzyknęła matka. Zaśmiali się oboje z ojcem.

Łapin popchnął nogą drzwi z napisem: „FUCK OFF FOREVER!” W pokoju panował półmrok: półki na książki, stół z komputerem, wieża hi-fi, góra płyt kompaktowych. Na ścianie plakaty: „Matrix”, naga Lara Croft z dwoma pistoletami, Marylin Manson jako gnijący na krzyżu Chrystus. Nieposłane łóżko. Syjamski kot Neron drzemał na poduszce.

Na oparciu krzesła wisiały trzy koszule. Łapin zdjął czarną. Włożył ją na T-shirt. Ostrożnie wyciągnął się na łóżku. Głośno ziewnął:

– U-a-a-a-a-a-kur-wa-a-a-a-a!

Neron podniósł się niechętnie. Podszedł do niego. Łapin podmuchał mu w ucho. Neron zrobił unik. Zeskoczył na starą wykładzinę dywanową. Wyszedł z pokoju.

Łapin popatrzył na duże usta Lary Croft. Przypomniał sobie pielęgniarkę.

– Har… Hara? Lara. Klara.

Uśmiechnął się. Pokręcił głową. Z siłą wypuścił powietrze, nie rozwierając nierównych zębów.

Przez półotwarte drzwi zajrzała matka: 43 lata, tęgawa, kasztanowe włosy, dość młoda twarz, szare legginsy, czarno-biały sweter, papieros.

– No co, naprawdę nie jesteś głodny?

– Zjem coś. – Łapin zapinał koszulę.

– Zabalowaliście wczoraj?

– Yhy…

– I tak trudno było zadzwonić?

– Yh-y-y-y. – Łapin poważnie kiwnął głową.

– Gnojek. – Matka wyszła.

Łapin leżał. Patrzył w sufit. Poskubywał stalową sprzączkę paska.

– Nie będę dwa razy odgrzewać! – krzyknęła matka z kuchni.

– Wali mnie to… – Machnął ręką. Potem spróbował się podnieść. Ból wykrzywił mu twarz. Ciężko odepchnął się od łóżka. Wstał. Poczłapał do kuchni. Matka zmywała naczynia.

Na stole stał talerz z kawałkiem pieczonego kurczaka. I gotowanymi ziemniakami. Stała też salaterka z kiszoną kapustą. I talerz z kiszonymi ogórkami.

Łapin szybko zjadł kurczaka. Ziemniaków nie dojadł. Popił wodą.

Poszedł do dużego pokoju. Podniósł słuchawkę. Wybrał numer.

– Kieła? Cześć. Mówi Jurka Łapin. Daj mi Gienkę. Giena, to ja. Słuchaj, ja… tego… muszę z tobą pogadać. Nie, nic… Muszę się po prostu poradzić. Nie, nie o to biega. To… tego. Coś innego. Teraz? Oki. Aha.

Odłożył słuchawkę. Wyszedł do przedpokoju. Zaczął naciągać kurtkę. I omal nie krzyknął z bólu:

– Ożeż, kurrrr-waaaa…

– A ty co, znowu wychodzisz? – Matka brzęczała talerzami.

– Do Gienki, na chwilę…

– Kupisz chleb?

– Aha.

– Dać ci pieniądze?

– Mam.

– O, to nie wszystko przepiliście?

– Nie wszystko.

Łapin wyszedł z mieszkania. Trzasnął drzwiami. Poszedł do windy. Zatrzymał się. Stał przez chwilę. Odwrócił się. Zszedł schodami na trzecie piętro. Przystanął na klatce schodowej. Kucnął. Zapłakał. Łzy popłynęły mu po policzkach. Najpierw łkał bezdźwięcznie. Drżały mu ramiona, chude ręce przyciskał do twarzy. Potem zaszlochał głośno. Z ust wyrywały mu się pojedyncze chlipnięcia. Z ust. I z nosa. W końcu rozryczał się na całego. Płakał długo.

Z trudem się uspokoił, poszperał po kieszeniach kurtki. Nie znalazł chustki. Wysmarkał się głośno na stłuczony żółto-brązowy kafelek. Wytarł rękę o ścianę, obok napisu „WITEK GÓWNOJAD”.

Roześmiał się. Otarł łzy.

– Mer, mer, mer… mer, mer, mer…

Znów zapłakał. Dłubał palcem w granatowej ścianie. Obmacywał mostek.

Powoli się uspokoił.

Wstał. Zszedł na dół. Wyszedł na dwór. Minął trzy bloki. Wszedł do czwartego, na pierwsze piętro. Zadzwonił do mieszkania 47.

Zielone stalowe drzwi otwarto prawie natychmiast.

Na progu stał Kieła: 28 lat, średniego wzrostu, krępy, muskularny, płaska twarz, rudawe wąsy, mała, ogolona głowa.

– Strzałeczka. – Kieła odwrócił się. Odszedł.

Łapin znalazł się na korytarzu dwupokojowego mieszkania: cztery koła, kartony po sprzęcie hi-fi, ubrania na wieszaku, narty z butami.

Z pokoju Kieły dochodziła głośna muzyka. Łapin wszedł do pokoju Gieny: pudła z kasetami wideo, łóżko, kredens, fotografie.

Giena siedział przy komputerze: 21 lat, rozczochrany, podobny do Kieły, tylko grubszy.

– Cześ-ka. – Łapin stanął za jego plecami.

– Czee… – odparł, nie odwracając głowy. – Gdzieś się szwendał?

– Tu i tam.

– Co, wyparowałeś?

– Aha.

– Ale wczoraj wyczesaną stronę wyhaczyłem. Luknij…

Wstukał www.stalin.ru Pojawił się blady obrazek z podobizną Stalina. Pod nim napis: UZBIERAJ KAMIENNY BUKIET DLA TOWARZYSZA STALINA!

Pod napisem widniało siedem kamiennych kwiatków. Giena naprowadził kursor na jeden z nich. Kliknął. Wyskoczył obrazek: krowa z wytatuowaną podobizną Stalina, pasąca się na łące z kamiennych kwiatków. Nad krową unosiło się hasło: WSZYSCY DO WALKI Z NIEUŚWIADOMIENIEM!

– Ale wymóżdżone, co? – Giena szturchnął Łapina pulchnym łokciem w biodro, naprowadził kursor na jeden z kwiatków, kliknął myszą.

Ukazał się obrazek: dwóch Stalinów grozi sobie nawzajem palcem. Nad nimi napis: JEST CZŁOWIEK – JEST PROBLEM, NIE MA CZŁOWIEKA – NIE MA PROBLEMU!

– No, nieźle to kolesie wykminili! – uśmiechnął się Giena.

– Słuchaj, Giena. Ty coś kumasz o tajnych sektach?

– Jakich? „AUM Shinri Kyo”?

– Nie, no… inne… w rodzaju zakonu.

– Masoni?

– Tak jakby. W sieci da radę coś wyłowić?

– Wszystko się da. A po co ci masoni?

– Idzie mi o tych, którzy są u nas.

– To Kieła kuma. Longiem by nawijał o masonach.

– Kieła… – Łapin dotknął piersi. – On ma jobla na punkcie czarnuchów z Kaukazu. I Żydów.

– No. Nieźle to kmini. A po co ci to?

– No bo napadły mnie jakieś młoty. Bractwo, kurwa. Przebudzonych.

– Przebudzonych?

– Aha.

– I czego chcą?

Giena szybko poruszał myszką, patrzył w monitor.

– Nie wiadomo.

– No to pierdol ich… o, popatrz! Ale wyjebane w kosmos, co? Nieźle się zajarali tym Stalinem!

– Muszę się kogoś poradzić. Kto wie, co to za typasy.

– No idź i go zapytaj. On wszystko kmini.

Łapin poszedł do pokoju Kieły: drewniany stelaż z książkami, potężna wieża hi-fi z potężnymi kolumnami, malutki telewizor, portrety Alfreda Rosenberga, Piotra Stołypina, plakat Rosyjskiej Jedności Narodowej „O nowy rosyjski porządek!”, trzy pary nunczaków, wysokie glany, sztanga 60 kg, hantle 3 kg, hantle 12 kg, dwa kije bejsbolowe, materac, skóra niedźwiedzia brunatnego na podłodze.

Kieła siedział na materacu, pił piwo i słuchał Halloween.

Łapin usiadł obok. Poczekał. Aż skończy się utwór.

– Kieła, mam problem.

– No?

– Jakaś sekta… albo zakon… Napadli na mnie tak jakoś znienacka.

– Jak?

– No, schiza, tego, nawijka w stylu: przebudziliśmy się. Bracia. A wszyscy wkoło śpią. Kaskę wpychają. Coś jak masoni.

Kieła wyłączył muzykę. Położył pilota na stole.

– Zapamiętaj raz na zawsze: masonów jako takich nie ma. Są tylko żydomasoni. O „B’nai Brith” słyszałeś?

– A co to?

– To oficjalna żydomasońska loża w Moskwie.

– Kieła, kumasz, ci, co… no… do mnie przyszli, to nie Żydzi. Blondyni tak jak ja. I nawet oczy niebieskie… No! Słuchaj… – przypomniał sobie – dopiero teraz skumałem! Oni wszyscy mieli niebieskie oczy!

– To nieważne. Wszystkie loże masońskie kontroluje żydowska oligarchia.

– Mówili coś w stylu, że wszyscy ludzie śpią, jakby jakaś śpiączka, że trzeba się przebudzić, jakby narodzić na nowo, a wszystko zaczęło się tak w ogóle na ulicy, podeszli koło psychodromu * i chcieli ode mnie…

Kieła przerwał:

– Jeszcze trzysta lat temu wszyscy masoni byli albo Żydami albo mieli domieszkę krwi żydowskiej. Wcześniej, do chuja punka, Żydzi wykorzystywali masonów i kręcili nimi jak chcieli, a teraz – polityków. A wszyscy politycy to prostytutki. Nawet, kurwa, gówno spod siebie by sprzedali. A już nasi… – Kieła splótł żylaste palce, aż strzeliło w kościach. – Oni wszyscy mają na kutasach wydziargane: Magen David i 666.

Łapin westchnął niecierpliwie:

– Kieła, ale ja…

– Słuchaj no, do chuja punka… – Kieła wyciągnął muskularną rękę, zdjął z półki książkę. Otworzył na zakładce: – Franciszek Liszt. Wielki kompozytor. Pisze o Żydach: „Nadejdzie chwila, kiedy wszystkie chrześcijańskie narody, wśród których zamieszkują Żydzi, zadadzą sobie pytanie, czy znosić ich dalej, czy deportować. Ze względu na swoje znaczenie jest to pytanie tak istotne, jak pytanie o to, czy wybieramy życie czy śmierć, zdrowie czy chorobę, pokój społeczny czy nieustanny ferment”. Kumasz?!

Ktoś zadzwonił do drzwi.

– Giena, otwórz! – krzyknął Kieła.

– No co za… – Giena zaszurał nogami ze złością. Otworzył.

Do pokoju Kieły wszedł potężny chłopak: 23 lata, ogolona głowa, szerokie ramiona, skórzana kurtka i spodnie, duże ręce, na kostkach dłoni tatuaż „ZA DESANT!”.

– O! Strzałeczka, ziomalu – Kieła wstał z materaca.

– Elo, Kieła.

Wzięli zamach i mocno przybili piątkę.

– Chodzą słuchy, że tu u was żelazo rdzewieje! – Chłopak błysnął w uśmiechu mocnymi zębami.

– Rdzewieje, do chuja punka. O! – Kieła kiwnął głową na sztangę.

– Aha. – Chłopak podszedł do niej, chwycił, lekko uniósł. – Kumam…

– Ale, Witek, parę tygodni to maks.

– No problemo. – Chłopak wziął sztangę do prawej ręki. Spojrzał na Łapina. Na piwo. – Co, bronx rulez?

– No co ty. – Kieła runął na materac. – Ja tu gaworzę z młodzieżą.

– Niezły chuderlak. – Chłopak kiwnął głową i wyszedł ze sztangą.

– O „Związku Szatana i Antychrysta” słyszałeś? – Kieła zapytał Łapina.

– Co to?

– A o „Bne-Moishe”?

– Nie.

Kieła westchnął:

– Karwia, czym wy się, do chuja punka, brandzlujecie?! Nie kumam!

– Kompem. – Giena zajrzał do pokoju.

– Kompem, do chuja punka – kiwnął Kieła. – A ty wiesz, kto i gdzie wymyślił Internet? I po co?

– Sto razy mówiłeś. – Giena podrapał się w policzek. – No… wszystko na świecie wymyślili Żydzi i Chinole.

– A Imię moje Legion czytałeś? – Kieła przeniósł wzrok na Łapina.

Ktoś zadzwonił do drzwi.

– Otwórz – mruknął Kieła do Gieny.

Wszedł ten sam chłopak w skórze. Ze sztangą w ręce.

– Kieła, słuchaj, zapomniałem o czymś: na piątek Wowan zwołał na ustawkę. Będziesz?

– Spox.

– Zajdę po ciebie.

– Spox. Ty, Witek, oni nie czytali Imię moje Legion. I ni chuja nie trenują.

– Co kto lubi! – Chłopak wyszczerzył zęby. Podał Gienie sztangę. – Młody, potrzymaj.

– No co ty! – zaśmiał się Giena. – Ja mam kamienie w nerkach.

– Seryjnie?

– Seryjnie! – odpowiedział za Gienę Kieła. – Ja pierdolę, Witek. Dwudziechę ma dzieciak – i kamienie w nerkach!

– Ta-a-a-a… – Chłopak oparł się o futrynę, wciąż trzymając sztangę. – Pierwsze słyszę. Tak wcześnie. Kamienie. U nas, ci mówię, w batalionie jeden kapral trepa wyleczył. Bo ten spać na zimnie nie mógł.

– Czemu?

– Kamienie w nerkach. Napoił go piwem. Cztery litry, ci mówię. Potem mówi: idziemy szczać. No i poszli. Trep szcza. A on go kantem dłoni po nerach – jeb! Ten – o-o-o, kurwa! Mocz z krwią. I cały piasek wyszedł z nerek. No, ci mówię! Medycyna polowa.

Chłopak odwrócił się i wyszedł.

Zadzwonił telefon. Kieła podniósł słuchawkę.

– No, strzałeczka, ziomie. A! Karwia, no co ty? Koniec, do chuja! Jutro po to jadę. Nie gadaj! Idę dziś ulicą, myślę – do chuja punka, czy naprawdę przesiądę się z tego złoma żiguli-czwórki na porządną maszynę? Aha! Tak… tak… dokładnie. Aha!

– A co, nowe auto kupujecie? – zapytał Łapin.

Giena ziewnął.

– Nie nowe. Golf rocznik dziewięć trzy.

– Macie kasę?

– Starzy parę tauzenów podrzucili.

– Nieźle.

– Chodź pozlewamy się na czacie. Jest spęd kinozaurów.

– Ale ja chciałem pogadać z Kiełą.

– Gada z Woroninem. Zdeka to potrwa. Chodź, pobanglamy w necie.

– Chodźmy…

Wrócili do pokoju Gieny. Usiedli przed komputerem. Giena szybko wszedł na czat pod imieniem KillaBee:/)

Zhus /:

Też wczoraj kupiłem Upiora w operze Argento. Liczyłem na Juliana Sandsa, bo go nigdy w chujowym filmie nie widziałem. Jest dla mnie najbardziej superanckim aktorem po Mickey Rourke. Zajebisty film!!!!/-

De Scriptor /:

„Mrok” też gówniana kopa.

Natasza/:

Ten tfuj Julian Sends to hujuwka. Tylko w Czarnoksieżniku-2 neizle gral, a ten Upiur w operze to mega kila.

KillaBee/:

Wszyscy jesteście słabojebliwe pizdolizy! A Julian Sands to siostrzeniec Ałły Pugaczowej:)

Stary Jak Mamut /:

Podagro! Gdzie cię dhtvz nosiło?

KillaBee /:

W piździe mamucicy, Kudłaty. Co się spuszczacie nad Sandsem, skoro jest Chuuulpan Khamaaaatovaaaaa z Keanu Reavvvvsem!!!! Ludzie, ja ich pokochałam i kocham!

De Scriptor /:

Schizojebizm jest nieuleczalny:/(Ale można go wykorzystać w celach pokojowych///.

Kret /:

Ta plwocina znowu wszystko zasra.

KillaBee /:

Jak nic, chłopcy:/-

Zhus /:

Mam propozycję: spierdalaj po swoim linku

Stary Jak Mamut/:

KilaBi, zamknij się na trochę. Ja tu niedawno wyczaiłem: www.clas.ru Można zamówić niszowe filmy do domu. Wziąłem ulubionego Cronenberga:)))

Kret /:

A widział ktoś Demony Daria Argento?

Vino /:

Demonów nie nakrencił Argento. Tylko albo G. Romero, albo Luciano Fulci. Wczoraj RenTV puszczał Fenomena twojego cherlawego Argento – total trash. Z havy-metalem na soundtracku.

KillaBee /:

No, kto to przyszedł! Słodko zapiał vinny słowiczek! Stoi ci jeszcze? I’m always ready, mother-fucker!!!!:/)

Vino /:

KillaBee, jak chcesz żebym cie zerżnął, aż ci łechtaczka zsinieje, to… ///!

Łapin wstał. Potarł pierś.

– Giena, sorewicz, wypalam już.

– Co jest, Łap? Weź napisz coś. Weź przypierdol coś nie jak dzieciak!

– Nie… po chuja. Chciałem z Kiełą pogadać, a on znowu o tych swoich Żydach.

– No to po chuja go zajarałeś? Trzeba było pogadać o czymś innym. Masoni i masoni… Teraz longiem będzie o tym pierdolić. Ja z nim w ogóle nie dotykam nazi-problemów. Pełny odjeb.

Łapin machnął ręką. Postał chwilę.

– Giena…

– Co? – Giena czatował.

– Skoczmy do knajpy.

– Jakiej? – Giena odwrócił się zdziwiony.

– Byle jakiej. Mam… tego… w chuj kasy.

– Skąd niby?

– Dały mi wieloryby!

Wszedł Kieła z nową butelką piwa.

– Słuchaj no, Giena. Ja ci, do chuja punka, ostatni raz powtarzam: będziesz kręcić blanty, to cię wysiedlę do praojców. Tam kręć, do chuja punka, w sraczu.

– Sto lat nie kręciłem, coś ty!

– A przedwczoraj? Jak się woziłem z foczkami. A u ciebie siedziała ta banda zmulantów. Co, może nie?

– No coś ty? Kieła? Słuchaliśmy nowego „WeWe” *.

– Nie pierdol smutów. Zjeby. Ni chuja nie kminicie bazy. – Pociągnął z butelki. – Wiesz, jaki mózg ma zdechły Czeczeniec? Jak ser szwajcarski. Z dziurami. O, takimi. Z czego? Z głupoty. Kumasz?

– Już to mówiłeś. – Giena wsunął do ust gumę do żucia. – Kieła, a od piwa wątroba obrasta tłuszczem.

– Zastanów się, do chuja punka. Ostrzegałem cię. Ostatni raz.

Kieła wyszedł.

– No, kurwa… – westchnął Giena. – Ale mi obrzydł ten męczydupa. Kurwa, czego im tak odpalmiło z tą pakernią? Witek, Szpała, Bomber – to tępaki, z dwoma zwojami, to jasne, że pakują. Ale Kieła jest mądry. Przeczytał więcej książek niż oni razem wzięci. A ten longiem: w zdrowym ciele, kurwa, zdrowy duch. I co rano mi, kurwa, wkłada do łóżka te syfiaste hantle! Kumasz? Ja śpię, kurwa, a ten mi hantle pod dupę! Mega schiza…

Łapin patrzył w monitor. Wstał.

– Idę.

– Co jest?

– Mam jeszcze sprawę…

– Łapa, co ty dziś taki?

– Jaki?

– No… jak zbity pies?

Łapin spojrzał na niego i roześmiał się. W napadzie histerycznego śmiechu zgiął się wpół.

– Co ci jest? – zdumiał się Giena.

Łapin chichotał. Giena patrzył na niego.

Łapin z trudem się uspokoił. Otarł łzy. Ciężko westchnął:

– Dobra… idę.

– A co z knajpą?

– Jaką?

– No, przecież chciałeś do knajpy?

– Żartowałem.

– No, ale masz żarty, dziecioku.

Łapin wyszedł.

Na dworze już się ściemniło. I chwycił mróz. Pod nogami trzaskały kałuże.

Łapin dobrnął do swojej klatki schodowej. Wszedł. Ściągnął windę. Spojrzał na ścianę. Było tam znajome graffiti. Dwa z nich – ACID ORTHODOX i RUINA-97 były jego dziełem. Zauważył nowy napis: URAL, NIE BÓJ SIĘ PRZEBUDZENIA.

Czarny flamaster. Wyraźny charakter pisma.

Diar

8.07.

Szosa Kijowska. Dwunasty kilometr.


Biała wołga skręciła na leśną drogę. Przejechała trzysta metrów. Skręciła jeszcze raz. Zatrzymała się na polanie.

Brzozowy zagajnik. Resztki śniegu. Poranne słońce.

Z samochodu wysiedli dwaj mężczyźni.

Botwin: 39 lat, tęgi, blondyn, niebieskie oczy, poczciwa twarz, granatowo-zielona dresowa kurtka, granatowo-zielone spodnie z białym lampasem, czarne adidasy.

Neilands: 25 lat, wysoki, szczupły, blondyn, stanowczy, srogi, niebieskie oczy, ostre rysy twarzy, brązowy płaszcz.

Otworzyli bagażnik. Leżała tam Nikołajewa: 22 lata, ładniutka blondynka, niebieskie oczy, krótkie futro z lisa, wysokie kozaki z czarnego zamszu, usta zaklejone białym plastrem, kajdanki.

Wyciągnęli ją z bagażnika. Wierzgała nogami. Wyła.

Neilands wyjął nóż. Rozciął futro na plecach. I na rękawach. Futro upadło na ziemię. Pod futrem była czerwona sukienka. Neilands rozciął ją. Rozciął stanik.

Biust średnich rozmiarów. Malutkie sutki.

Zaciągnęli dziewczynę pod brzozę. Zaczęli przywiązywać.

Nikołajewa krzyknęła gardłowo. Zaczęła się wyrywać, szyja i twarz jej poczerwieniały.

– Nie za mocno. Żeby mogła swobodnie oddychać. – Botwin przyciskał szarpiące się ramiona do brzozy.

– Jest w porządku. – Neilands pracował w skupieniu.

Skończyli. Botwin wyjął z samochodu podłużny biały futerał-lodówkę. Otworzył. W środku leżał lodowy młot: regularny, potężny bijak, drewniany trzonek, skórzane rzemienie.

Neilands wyciągnął z kieszeni monetę jednorublową.

– Orzeł.

– Reszka. – Botwin przymierzył się do młota.

Neilands podrzucił monetę. Upadla. Kantem w śnieg.

– Masz babo placek! – zaśmiał się Botwin. – To co, drugą?

– Dobra. – Neilands machnął ręką. – Wal.

Botwin stanął przed Nikołajewą.

– Znaczy się tak, dziecinko. Nie jesteśmy rabusiami ani sadystami. Ani nawet gwałcicielami. Rozluźnij się i niczego nie bój.

Nikołajewa skomlała. Z oczu ciekły jej łzy razem z tuszem do rzęs.

Botwin wziął zamach.

– Mów!

Młot uderzył w mostek.

Nikołajewą stęknęła głośno.

– Nie tak, dziecinko. – Botwin pokręcił głową. Wziął zamach. Słońce rozbłysło na lodowej powierzchni młota.

– Mów!

Uderzenie. Dygot półnagiego ciała. Botwin i Neilands nasłuchiwali. Ramiona i głowa Nikołajewej drżały. Dostała napadu czkawki.

– Chuj w bombki strzelił, nie będzie choinki – nasępił się Neilands.

– Niech się dzieje wola światłości, Dor.

– Masz rację, Ycza.

W lesie nawoływały się dwa ptaki.

Botwin powoli cofnął młot.

– Dziecinko… mów!

Potężne uderzenie wstrząsnęło Nikołajewą. Straciła przytomność. Zwisła jej głowa. Długie jasne włosy przykryły pierś.

Botwin i Neilands słuchali.

W posiniałej piersi przebudził się dźwięk. Słaby charkot. Pierwszy. Drugi. Trzeci.

– Mów sercem! – Botwin zamarł.

– Mów sercem! – wyszeptał Neilands.

Dźwięk się urwał.

– Było na pewno… przytrzymaj głowę. – Botwin podniósł młot.

– Na sto procent… – Neilands zaszedł za brzozę. Uniósł głowę Nikołajewej, przycisnął do chropowatego zimnego pnia. – Tylko delikatnie…

– Zrobi się… – Botwin wziął zamach. – Mów!

Młot wbił się w mostek. Prysnęły okruchy lodu.

Botwin przylgnął do piersi Nikołajewej. Neilands wyjrzał zza brzozy.

– Hor, hor, hor… – rozległo się w piersi.

– Jest! – Botwin cisnął młot. – Mów, siostrzyczko, mów sercem, rozmawiaj!

– Mów sercem, mów sercem, mów sercem! – wymamrotał Neilands. Zaczął gorączkowo grzebać w kieszeniach. – Gdzie? Gdzie ja… no gdzie?

– Poczekaj… – Botwin zaczął klepać się po kieszeniach.

– Tfu, cholera… w samochodzie! W schowku!

– Kurwa…

Botwin rzucił się do wołgi. Poślizgnął się na mokrym śniegu. Upadł. Na brudną burą trawę. Szybko doczołgał się do samochodu. Otworzył drzwi. Wyjął ze schowka stetoskop.

Dźwięk nie cichł.

– Szybciej! – krzyknął falsetem Neilands.

– Cholera… – Botwin podbiegł. Brudną ręką podał stetoskop.

Neilands wsunął oliwki do uszu. Przyłożył stetoskop do fioletowej klatki piersiowej.

Obaj zamarli. W oddali przeleciał samolot. Nawoływały się ptaki. Słońce zaszło za chmury.

W piersi Nikołajewej coś chrzęściło. Słabo. Równomiernie.

– Di… ro… aro… ara… – szeptał Neilands.

– Nie gorączkuj się! – Botwin głośno westchnął.

– Di… di… ar. Diar. Diar! – Neilands odetchnął z ulgą. Zerwał z szyi stetoskop. Podał Botwinowi.

Ten nieporadnie włożył do uszu oliwki. Spuchniętą brudną ręką przycisnął czarną głowicę do mostka.

– Di… er… di… er… diar. Diar. Diar. Diar.

– Diar! – Neilands kiwał wąską głową.

– Diar – powiedział Botwin z uśmiechem. Przesunął wybrudzoną w ziemi ręką po twarzy. Zaśmiał się. – Diar!

– Diar! – Neilands klepnął go w ramię.

– Diar! – Botwin w odpowiedzi stuknął go w pierś.

Objęli się. Zakołysali. Odepchnęli.

Neilands zaczął rozcinać sznurek. Botwin wrzucił młot do futerału. Zdjął kurtkę.

Zdjęli sznury krępujące nieprzytomną Nikołajewą. I kajdanki. Przykryli ją kurtką, podnieśli. Zanieśli do samochodu.

– Nie zapomnij młota – sapał Botwin.

Położyli Nikołajewą na tylnym siedzeniu. Neilands chwycił futerał z młotem. Wrzucił do bagażnika.

Botwin siadł za kierownicą. Zapalił silnik.

– Poczekaj. – Neilands skoczył pod brzozę. Rozpiął spodnie. Rozstawił nogi.

Nikołajewa słabo jęknęła.

– Ocknęła się. Diar! – Neilands uśmiechnął się czule.

Strumień moczu uderzył w pień brzozy.

Kat

Nikołajewą obudził czyjś dotyk.

Ktoś nagi i ciepły przytulał się do niej.

Otworzyła oczy: biały sufit, matowy plafon, okienna rama za półprzezroczystą białą firanką, kręcone jasne włosy. Zapach after shave lotion. Męskie ucho z małym płatkiem usznym. Męski policzek. Dobrze ogolony.

Nikołajewa poruszyła się. Spojrzała ukosem w dół: brzeg prześcieradła. Pod prześcieradłem jej nagie ciało. Ogromny siniak na piersi. Jej nogi. Obok śniade, muskularne ciało mężczyzny. Przytula się. Oplata ją rękami. Odwraca ją na bok. Mocno przytula pierś do jej piersi.

– Słuchaj pan… – rzekła ochryple. – Nie lubię, jak mi ktoś tak robi…

Nagle zdrętwiała. Jej ciało zadrgało. Oczy lekko się przymknęły, uciekły pod powieki. Mężczyzna również zamarł. Drgnął, szarpnął głową. I zdrętwiał, przytulony.

Minęło 37 minut.

Mężczyzna otworzył usta. Wydobył się z nich słaby, ochrypły jęk. Mężczyzna poruszył się. Rozłożył ręce. Odwrócił się, zsunął z łóżka na podłogę. Padł bezsilnie i zaszlochał. Zaczął ciężko oddychać.

Nikołajewa drgnęła. Zaczęła wierzgać nogami. Usiadła. Krzyknęła i przycisnęła ręce do piersi. Otworzyła oczy. Twarz miała pąsową, z otwartych ust sączyła się ślina. Nikołajewa chlipnęła i zapłakała. Ramiona jej drżały. Suwała nogami po prześcieradle.

Mężczyzna wydał bolesne westchnienie. Usiadł. Spojrzał na Nikołajewą.

Ta płakała, dygocąc konwulsyjnie.

– Napijesz się soku? – spytał cicho mężczyzna.

Nie odpowiedziała. Spojrzała na niego ze strachem. Mężczyzna wstał: 34 lata, zgrabny, muskularny, blondyn, twarz subtelna, ładna, zmysłowa, duże niebieskie oczy.

Obszedł łóżko. Wziął ze stolika butelkę wody mineralnej. Otworzył. Zaczął nalewać do szklanki.

Nikołajewa patrzyła na niego: śniade ciało, złociste włosy na nogach i piersi.

Mężczyzna pochwycił jej spojrzenie. Uśmiechnął się.

– Witaj, Diar.

Milczała. Tamten upił trochę ze szklanki. Rozwarła pąsowe, nabiegłe krwią usta.

– Pić…

Usiadł przy niej na łóżku. Objął ją. Przystawił jej szklankę do ust. Zaczęła łapczywie pić. Zęby stukały o szkło.

Wypiła wszystko. Z jękiem wypuściła powietrze z ust.

– Jeszcze.

Wstał. Napełnił szklankę po brzegi. Podał. Wypiła duszkiem.

– Diar… – Przesunął ręką po jej włosach.

– Jestem… Ala – rzekła. Prześcieradłem otarła łzy.

– Dla zwykłych ludzi jesteś Alą. Dla przebudzonych – Diar.

– Diar?

– Diar. – Patrzył na nią ciepło.

Nagle zakasłała. Złapała się za pierś.

– Ostrożnie. – Przytrzymał ją za spocone ramiona.

– Oj… boli… – jęknęła.

Mężczyzna wyjął z szafki ręcznik. Położył jej na ramionach i zaczął ją ostrożnie wycierać.

Spojrzała na swój krwiak, zaczęła popłakiwać.

– Oj… no… po co zaraz tak…

– To przejdzie. Po prostu siniak. Ale kość jest cała.

– Boże… a to… co ty takiego robiłeś… Boże… no, po chuja tak? Co? Po chuja tak robić? – Zatrzęsła głową. Podciągnęła kolana do podbródka.

Objął ją za ramiona.

– Jestem Kat.

– Co? – Nic nie rozumiejąc, patrzyła na niego. – Wykonujesz wyroki?

– Nie zrozumiałaś mnie, Diar. Nie jestem katem, mam na imię Kat. – Zaśmiał się. – Ka, a, te – trzy litery. Nie wykonuję żadnych wyroków.

– Tak? – W roztargnieniu rozejrzała się. – A to co? Hotel?

– Niezupełnie. – Przytulił się do jej pleców. – Coś w rodzaju sanatorium.

– Dla kogo?

– Dla braci. I sióstr.

– Jakich?

– Takich jak ty.

– Jak ja? – Wytarła usta o kolana. – I niby co, ja jestem siostrą?

– Siostrą.

– Czyją?

– Moją.

– Twoją? – Zadrżały jej usta, skrzywiła się.

– Moją. Ale nie tylko moją. Masz wielu braci.

– Bra… ci? – zaszlochała. Złapała go za rękę. I nagle zaczęła krzyczeć na cały głos, gwałtownie i przeciągle. Krzyk przeszedł w płacz.

Objął ją, przycisnął do siebie. Nikołajewa płakała, wtuliwszy się w jego muskularną pierś. Zaczął ją kołysać jak dziecko.

– Już dobrze.

– Po co… jeszcze… po co… oooo! – płakała.

– Już, już teraz wszystko będzie dobrze.

– Oooo!!! Jak to… oj, coś ty narobił… Boże…

Stopniowo się uspokajała.

– Musisz odpocząć – powiedział. – Ile masz lat?

– Dwadzieścia dwa… – zaszlochała.

– Przez wszystkie te lata spałaś. A teraz się przebudziłaś. To bardzo silny wstrząs. Który nie tylko cieszy, ale i przeraża. Potrzebujesz czasu, żeby do niego przywyknąć.

Kiwnęła głową. Chlipnęła:

– A… masz… chusteczkę?

Podał jej serwetkę. Głośno wytarła nos. Zmięła serwetkę, rzuciła na podłogę.

– Boże… cała się zaryczałam…

– Możesz się wykąpać. Siostry pomogą ci doprowadzić się do porządku.

– Aha… – Przestraszona zerknęła na okno. – A gdzie…

– Łazienka? Zaraz cię ktoś zaprowadzi.

Nikołajewa z roztargnieniem kiwnęła głową. Spojrzała na lilię w wazie. Na okno. Znów na lilię. Nabrała więcej powietrza w płuca. Wyskoczyła z łóżka. Rzuciła się do drzwi. Kat siedział nieruchomo. Szarpnęła drzwi. Wybiegła na korytarz. Popędziła. Wpadła na pielęgniarkę, palącą papierosa przy wysokiej mosiężnej popielniczce. Niebieskooka pielęgniarka uśmiechnęła się do Nikołajewej.

– Dzień dobry, Diar.

Nikołajewa rzuciła się do wyjścia. Bose stopy plaskały po nowym parkiecie korytarza. Dobiegła do szklanych drzwi. Popchnęła pierwsze. Wyskoczyła do przedsionka. Popchnęła drugie. Pobiegła po mokrym asfalcie.

Lekarz patrzył za nią przez szybę. Skrzyżował ręce na piersi. Uśmiechał się.

Jasnowłosy szofer w zaparkowanym srebrzystym BMW odprowadził ją długim spojrzeniem. Jadł jabłko.

Naga Nikołajewa biegła po Worobjowych Górach. Wokół stały nagie drzewa. Leżał brudny śnieg.

Szybko się zmęczyła. Zatrzymała się. Kucnęła. Ciężko dyszała. Po chwili wstała. Kilka razy dotknęła mostka. Skrzywiła się:

– Skurwysyny…

Ruszyła. Bose stopy człapały przez kałuże.

Przed nią rozpościerała się szosa. Od czasu do czasu przejeżdżały samochody. Wiał mokry wiosenny wiatr. Nikołajewa wyszła na szosę. Nagle poczuła przejmujące zimno. Zadrżała, objęła się ramionami.

Minął ją samochód. Stary kierowca uśmiechnął się do niej.

Podniosła rękę. Przejechał volkswagen. Kierowca i pasażer otworzyli okna. Wyjrzeli. Zagwizdali.

– Dupki… – wymamrotała Nikołajewa. Szczękały jej zęby.

Podjechało żiguli. Zatrzymało się.

– A ty co, mors jesteś? – Kierowca otworzył drzwi: 40 lat, brodaty, w okularach, z dużym srebrnym kolczykiem w uchu i czarno-żółtą bandaną na głowie.

– Lód już przecież całkiem puścił!

– Słu…chaj… odwieź… m…nie… okradli… – szczękała zębami Nikołajewa.

– Okradli? – Zauważył ogromny siniak między jej piersiami. – Pobili cię?

– Oje… bali… chuje…

– Wskakuj.

Wsiadła. Zamknęła drzwi.

– Oj, kurwa… straszny ziąb…

Kierowca zdjął lekką białą kurtkę. Narzucił na ramiona Nikołajewej.

– No co, na milicję?

– Coś ty… – skrzywiła się, otulając kurtką. Drżała.

– Z tymi pałami… nie chcę mieć nic wspólnego… odwieź mnie do domu. Zapłacę.

– Dokąd?

– Strogino.

– Strogino… – mruknął strapiony. – Muszę do pracy.

– Oj, jaki straszny ziąb… – Drżała. – Zrób… więcej ciepła…

Przekręcił regulator ciepła do oporu.

– Słuchaj, podrzucę cię do Prospektu Leninowskiego, a tam już coś złapiesz.

– Ale jak ja mam… znowu… oj, kurwa… odwieź mnie, proszę…

Trzęsła się z zimna.

– Strogino… To całkiem od dupy strony.

– Ile chcesz?

– Ale… nie o to chodzi, kotku.

– Zawsze o to chodzi. Sto, sto pięćdziesiąt? Dwieście? Jedźmy za dwieście. Niech ci będzie.

Zastanowił się. Wrzucił bieg. Samochód ruszył.

– Masz fajkę?

Podał jej paczkę Cameli. Nikołajewa wyjęła papierosa. Podsunął zapalniczkę.

– A oni co?… Rozebrali cię i wyrzucili w lesie?

– Aha. – Zaciągnęła się łapczywie.

– Zabrali całe ubranie?

– Jak widzisz.

– Nieźle. Ale to przecież trzeba zgłosić?

– Poradzę sobie.

– Co, znajomi?

– Coś w tym stylu.

– No to inna sprawa.

Zamilkł, po chwili zapytał:

– Ty co, jesteś z tych… „gorących dziewczyn”?

– Raczej – zimnych… – Zmęczona ziewnęła, wypuszczając kłąb dymu. – Zmarzniętych.

Z uśmiechem pokiwał głową.

Półsłodkie

12.17.

Strogino, ul. Katukowa 25.


Żiguli podjechało pod piętnastopiętrowy blok.

– Chodź ze mną. – Nikołajewa wysiadła z samochodu. Podeszła do klatki schodowej. Nacisnęła guzik domofonu. Numer 226.

– Słucham?

– Nataszka, to ja.

Zapiszczały drzwi. Nikołajewa weszła z kierowcą. Wjechali na jedenaste piętro.

– Poczekaj tu. – Oddała mu kurtkę. Zadzwoniła do drzwi.

Otworzyła zaspana Natasza: 18 lat, pyzata twarz, czarne krótko, ostrzyżone włosy, czerwony frotowy szlafrok.

– Daj dwieście rubli. – Nikołajewa minęła ją i weszła do swojego pokoju. Wyciągnęła z szafy taki sam czerwony szlafrok. Włożyła go.

– No, kurwa…Czego ty chcesz? – Natasza poszła za nią.

– Dwieście rubli! Dla kolesia. Podrzucił mnie.

– Mam tylko dwieście dolców.

– Ruble! Masz ruble?! – krzyknęła Nikołajewa.

– No nie mam, czego się drzesz…

– A dolce drobniakami?

– Dwie stówy. A co ty tu masz? – Natasza zauważyła siniak na piersi.

– Nie twój interes. Może Lenka ma?

– Co?

– Ruble.

– Nie wiem. Śpi jeszcze.

Nikołajewa weszła do drugiego pokoju. Spały tam na podłodze dwie kobiety. Nikołajewa spojrzała na nie.

– Co, to i Suła przyjechała?

– Aha. – Natasza wyjrzała zza jej pleców. – Przylazły nad ranem nawalone jak szmaty.

– No to po chuju… – Nikołajewa z niezadowoleniem machnęła ręką.

– I jak tam? – Kierowca stał przed otwartymi drzwiami wejściowymi.

– Wejdź. – Nikołajewa podeszła do niego.

Wszedł. Zamknęła za nim drzwi.

– Słuchaj, mamy zawałkę z rublami. Może zrobię ci laskę?

Spojrzał na nią. Potem na Nataszę. Ta uśmiechnęła się i poszła do siebie.

– Chodź. – Nikołajewa wzięła go za ręce.

– No, w ogóle to… – Patrzył na nią uważnie.

– Chodź, chodź… do łazienki. Zawałka z kasą, sam widzisz. A budzić te kurwiszony… Wiesz, gówna lepiej nie ruszać. – Pociągnęła go za rękę.

– Mogę pojechać i zmienić. – Przystanął.

– Nie rozśmieszaj mnie. – Zapaliła światło w łazience. Wciągnęła go za rękę. Zamknęła drzwi. Kucnęła. Zaczęła mu rozpinać spodnie.

– A ty… od dawna… tego? – Patrzył z góry.

– Koleś, za dużo pytań… o! Szybko stajemy na baczność. – Pomacała przez spodnie jego twardy członek.

Rozpięła pasek. Suwak. Ściągnęła szare spodnie. Potem czarne slipy.

Miał mały zakrzywiony członek.

Szybko wzięła go do ust. Objęła rękami sinawe pośladki. Zaczęła wykonywać szybkie ruchy.

Kierowca wypchnął biodra. Pochylił się i oparł ręką o pralkę. Zaczął sapać. Jego kolczyk kołysał się do taktu.

– Poczekaj, maleńka. – Położył rękę na jej głowie.

– Boli? – Wypluła członek.

– Nie… po prostu… tak się nigdy nie spuszczam… chodź, tego… normalnie…

– Bez gumy nie da rady.

– No ale… ja… nie wożę ze sobą… – Zaśmiał się.

– Z tym nie ma problemu. – Wyszła. Wróciła z paczką prezerwatyw. Rozpieczętowała. Zręcznie i szybko mu założyła. Zrzuciła szlafrok. Odwróciła się do niego tyłem. Oparła łokciami o umywalkę.

– No, już…

Szybko w nią wszedł. Objął ją długimi rękami. Poruszał się szybko. Sapał.

– Dobrze, mmmm, tak, dobrze… – powtarzała spokojnie. Oglądała w lustrze siniak.

Szczytował.

Mrugnęła porozumiewawczo do jego odbicia w lustrze.

– Amator autostopowiczek!

Spojrzała na niego uważnie. Nagle zadrżały jej wargi. Zatkała usta dłonią.

On sapał przez nos, miał zamknięte oczy. Oparł głowę na jej ramieniu.

Wyciągnęła rękę. Zatkała wannę. Puściła wodę, z trudem powstrzymując szloch.

– Dobra. Ja… ja… muszę się ogrzać.

Zaczął się ociężale podnosić. Otworzył oczy. Jego członek wysunął się z pochwy. Kierowca popatrzył na niego.

– Do… do kibla – poradziła. Zdjęła z półki płyn do kąpieli. Chlusnęła do wanny. I zapłakała głośno.

Spojrzał na nią ponuro.

– No co? Źle było?

Pokręciła głową. Potem złapała go za rękę. Uklękła, przycisnęła rękę do piersi. Zaszlochała jeszcze głośniej, zatykając sobie usta.

– Co ci jest? – Patrzył z góry. – Krzywdę ci zrobili? No? Co jest?

– Nie, nie, nie… – pochlipywała. – Poczekaj… Poczekaj…

Przyciskała sobie jego dłoń do mostka. I szlochała.

Kierowca spojrzał kątem oka na swoje odbicie w lustrze. Stał cierpliwie. Prezerwatywa ze spermą wisiała na opadającym członku. Kołysała się w takt jej szlochów.

Z trudem się uspokoiła. – To… to tylko tak… no już… idź… Kierowca podciągnął spodnie. Wyszedł. Nikołajewa usiadła w wannie. Objęła kolana. Położyła na nich głowę.

W toalecie zaszumiała woda.

Kierowca zajrzał do łazienki.

– Wszystko w porządku? – Nikołajewa nie podniosła głowy.

Kiwnął głową. Patrzył na nią z zaciekawieniem.

– Jak będziesz miał ochotę, wpadnij jeszcze.

Kiwnął głową.

Siedziała nieruchomo. On wytarł nos.

– Jak się nazywasz?

– Ala.

– A ja Wadim.

Kiwnęła głową, wciąż opartą na kolanach.

– Masz… duże kłopoty?

– Skąd? – Z uporem potrząsnęła głową. – Po prostu… tak po prostu… dobra… cześć.

– No to cześć.

Kierowca zniknął. Trzasnęły drzwi wejściowe.

Wanna się napełniła. Woda sięgała do pach. Nikołajewa zakręciła kran. Położyła się.

– Boże… kat, kat, kat… kat, kat, kat…

Piana syczała wokół jej zapłakanej twarzy. Nikołajewa zapadła w drzemkę.

Po 22 minutach do łazienki zajrzała Natasza.

– Ala, wstawaj.

– Czego chcesz? – Nikołajewa z niezadowoleniem otworzyła oczy.

– Parwazik przyjechał.

Nikołajewa szybko usiadła.

– O ty dziwko. Nakablowałaś?

– Sam przyjechał.

– Sam! Zdzira! Czekaj, poprosisz ty mnie jeszcze kiedyś o bieliznę!

– Spadaj…

Natasza trzasnęła drzwiami.

Nikołajewa przesunęła mokrymi rękami po twarzy. Zakołysała się.

– Ale kurwa… ale ścierwo…

Wstała ociężale. Wzięła prysznic. Zakręciła na głowie ręcznik. Wytarła się. Włożyła szlafrok. Wyszła na korytarz.

– Częste mycie skraca życie! – rozległo się w kuchni.

Nikołajewa skierowała się w tamtą stronę.

W kuchni siedziało dwóch mężczyzn. Parwaz: 41 lat, niski, czarne włosy, śniady, kilkudniowy zarost, drobne rysy twarzy, w szarej jedwabnej marynarce, czarnej koszuli, wąskich szarych spodniach, w butach ze sprzączkami.

Pasza: 33 lata, tęgi, jasne włosy, jasna cera, mięsista twarz, w srebrno-liliowym dresie Pumy i niebieskich adidasach.

– Czeszcz, krasawyca. – Parwaz zbliżył zapałkę do papierosa.

Nikołajewa oparła się o framugę.

– My sze chyba dogadali. – Zaciągnął się. – Po dobroci. Ty mne cosz obecała. No? Różne słowa mówyła. Przyszengała. No? Albo cosz u mne z pamenczą ne tak?

– Parwazik, mam problem.

– Jaki?

– Dali mi nieźle popalić.

– Niby kto? – Parwaz wypuścił długą smugę dymu z wąskich, małych ust.

Nikołajewa rozchyliła szlafrok.

– O, popatrz.

Mężczyźni spojrzeli w milczeniu na siniak.

– Rozumiesz, to jakieś w ogóle… Do tej pory nie mogę dojść do siebie. Daj fajkę.

Parwaz podał jej paczkę Dunhilli, zapałki. Zapaliła jednego. Odłożyła papierosy i zapałki na stół.

– No więc, wczoraj zrobiłam numer przy rurze, no i przeszłam się po klubie – wyhaczyć coś ekstra. Ludzi było mało. No i dwóch typów siedzi, jeden kiwnął na mnie. Podeszłam, poczarowałam, cyckami zatrzęsłam. Mówi do mnie: siadaj, posiedź chwilę. No to usiadłam, zamówili szampana. Wypiliśmy, zaczęli pierdolić jakieś bzdury. Zwykłe dupki, handlują jakimiś nawilżaczami powietrza. Jeden z Litwy czy z Łotwy, taki wysoki przystojniak, imię miał jakieś trudne… Ritas-chuitas… nie pamiętam, a drugi gruby, Walerij. No i mówię, zimno mi, pójdę się ubrać. „Tak, tak, oczywiście. I wróć do nas.” No to ubrałam się i przyszłam do nich. „Co byś chciała?” Mówię: „Zjadłabym coś”. Zamówili szaszłyk z jesiotra. „Od dawna robisz striptiz?” Mówię, że od niedawna. „A skąd jesteś?” Z Krasnodaru. No i różne takie tam. A potem ten Łotwin mówi: „Może pojedziemy do mnie?” Ja mu na to: trzysta dolców za noc. „Nie ma problemu”. No i zapłacili rachunek, wytoczyli się. I ja z nimi. Mieli wołgę, taką białą, zupełnie nową. Wsiadłam z nimi. I tylkośmy odjechali od klubu, jak jeden mi – bach! maskę z jakimś chujstwem. Od razu na ten… o tak… na pysk. I tyle. Jak się ocknęłam: ciemno, leżę, ręce z tyłu w kajdankach, benzyną śmierdzi. W bagażniku. Leżę. Tam koło mnie jakieś chujostwo. No, a samochód jedzie i jedzie. W końcu się zatrzymał. Otworzyli bagażnik, wyciągnęli mnie. W jakimś lesie. Już było rano. Rozebrali mnie i przywiązali do brzozy. Tak! A usta to już wcześniej mi zakleili. Jakimś takim plastrem… No?! A potem… Potem to już jakiś całkowity odjeb! Mieli taki… taką skrzynię. A tam leżała siekiera, no, jakby kamienna. Na krzywym drągu. Ale to nie był kamień, tylko lód. Taka siekiera z lodu. No. I tego, jeden palant wziął tę siekierę, zamachnął się i j-a-a-a-k nie jebnie mnie w klatę! O, tu dokładnie. A drugi mówi: „Gadaj wszystko”. Ale usta mam przecież zaklejone! I ryczę, ale nie mogę mówić! A te złamasy stoją i czekają. I znowu: jeb w klatę! I znowu: gadaj. A ja już odlatuję, ból, kurwa, strach jakiś. I trzeci raz. Jeb! Wtedy padłam. No. A potem się ocknęłam: coś jakby szpital. I jakiś koleś mnie rżnie. Podniosłam krzyk, a ten wyciąga nóż i przystawia mi do gardła. No! No i przerżnął sobie. I dał sobie w szyję. Leżę – nie mam siły ruszyć palcem. A on mówi: „Teraz tu będziesz mieszkać”. Mówię: „Po chuja?” A on: „Będziesz nasza”. Mówię: „Będziecie mieli problemy, jestem od Parwaza Słojenego.” A on mówi: „Twój Parwaz może mi naskoczyć”. No, szybko się nawalił. Mówię: „Chce mi się do kibla”. Zawołał jakiegoś sanitariusza, takiego dzika. I on mnie zaprowadził. Idę goła korytarzem, widzę, fiut mu stoi. Weszłam do kibla, a ten za mną: „Wypnij się!” No, musiałam, co było robić. Zerżnął mnie, wyszedł na korytarz. A w kiblu okno było takie, coś w stylu tych nowych. No i bez żadnych krat! Otworzyłam okno, wylazłam po cichu, tam był jakiś las. Jak wyrwałam do lasu! Biegłam i biegłam. W końcu dotarło do mnie – to są Góry Worobjowe. Wyszłam na drogę, złapałam stopa, no i Nataszka widziała, jak przyjechałam. To miejsce, no, ten szpital, mogę znaleźć.

Parwaz i Pasza spojrzeli po sobie.

– Nu, brat, a ty sze dzywysz – skond u nas take straty. – Parwaz zgasił papierosa. Roześmiał się: – Szekera, kurwa, z lodu! A może ze złota? Co? Albo brylantów? Co? Ty pomylyła sze, to ne był lód, tylko brylanty. Brylantowa szekera na persz, na persz. Co? Dobrze. Na zdrowe dobrze robi.

– Parwazik, przysięgam, to… – Nikołajewa podniosła ręce.

– Szekera z lodu… w pyzdu! – śmiał się. Rozkręcał się coraz bardziej. – Kurwa, Pasza. Lodowa szekera! Ne, brat, nam potrzebny inny biznes. Konec. Idzemy na bazar sprzedawacz skarpety!

– Parwazik, Parwazik! – Nikołajewa się przeżegnała.

Pasza splótł swoje potężne dłonie. Dużymi palcami nerwowo kręcił młynka. Wymamrotał falsetem:

– Ej, druciaro, robisz się bezczelna, co? To już normalnie nie chcesz pracować? Znudziło ci się normalne życie? Wolisz, jak jest gorzej? Ostrzej? Żeby cię po łbie bili?

– Przysięgam, Parwazik, na wszystkie świętości! – Nikołajewa przeżegnała się. Padła na kolana. – Przysięgam na matkę! Na świętej pamięci ojca! Parwazik! Jestem wierząca! Na Matkę Przenajświętszą przysięgam!

– Wierząca? A gdzie twój krzyżyk? – zapytał Pasza.

– Te skurwysyny nawet krzyżyk mi zerwali!

– Krzyżyk? Take złe? – Parwaz pokręcił głową.

– Mało mnie nie ukatrupili! Do tej pory cała się trzęsę! Jak nie wierzysz, to jedźmy na Góry Worobjowe, znajdę to miejsce, jak Boga kocham!

– Co kocham? Jake, kurwa, kocham? Tylu cze wyruchało, że zapomyj o „kocham”!

– Jak nie wierzysz – zawołaj Nataszkę! Ona wszystko widziała! Jak przylazłam goła i zjebana!

– Nataszka! – krzyknął Pasza.

Natasza zjawiła się od razu.

– Kiedy ona przyszła?

– Gdzieś z godzinę temu.

– Goła?

– Goła.

– Sama?

– Z jakimś dupkiem.

– Pasza, ten koleś mnie podwiózł, jak…

– Zamknij się, pizdo. I co to za dupek?

– Jakiś taki z kolczykiem, brodaty… Była mu winna kasę. I w łazience obciągnęła mu druta.

– Ale to za to, że mnie podwiózł! Za podwiezienie! Przecież wybiegłam bez niczego!

– Zamknij się, przechodzona szmato. O czym pierdolili?

– A o niczym. Obciągnęła na szybko, powiedziała, jak będziesz miał ochotę, to wpadnij jeszcze.

– O ty, cipo niemyta! – Nikołajewa z wściekłością patrzyła na Nataszę.

– Parwazik, ona powiedziała, że nie da mi więcej bielizny. – Natasza nie zwracała uwagi na Nikołajewą.

Parwaz i Pasza spojrzeli po sobie.

– Parwazik… – Nikołajewa kołysała głową. – Parwazik… ona kłamie, dziwka, ja… przecież ona cały czas chodziła w moich sukienkach! Wszystko dla niej robiłam!

– Kto jest w domu? – zapytał Parwaz Nataszę.

– Lenka i Suła. Śpią.

– Dawaj je tutaj.

Natasza wyszła.

– Parwazik…

Nikołajewa klęczała. Twarz miała wykrzywioną. Z oczu trysnęły jej łzy.

– Parwazik… ja… ja… powiedziałam całą prawdę… nawet tyciusio nie skłamałam, przysięgam… przysięgam… przysięgam…

Trzęsła głową. Ręcznik się rozwiązywał. Jego róg zasłonił jej twarz.

Parwaz wstał. Podszedł do zlewu. Nachylił się nad wiadrem na śmieci.

– Ja czy wtedy uwerzył. Ja czy wtedy wybaczył. Ja czy wtedy pomógł.

– Parwazik… Parwazik…

– Ja czy wtedy oddał dowód.

– Przysięgam… przysięgam…

– Ja wtedy pomyszlał: Ala kobeta. A teraz już wem: Ala ne kobeta.

– Parwazik…

– Ala szmata.

Z wiadra na śmieci wyjął pustą butelkę po szampanie. Z obrzydzeniem wziął w dwa palce:

– „Pósłodke”.

Gwałtownym ruchem odsunął stół. Postawił butelkę na podłodze pośrodku kuchni.

Weszła Suła: 23 lata, drobna, kasztanowe włosy, śniada, nieciekawa twarz, duży biust, zgrabna, kwiaciasty szlafrok.

A zaraz za nią – Lena: 16 lat, wysoka, dobrze zbudowana, ładna twarz, długie jasne włosy, różowa piżama.

Obie stanęły w drzwiach. Za nimi pojawiła się Natasza.

– Dzewczynky, mam nedobre weszczy – odezwał się Parwaz. – Bardzo nedobre.

Wsunął ręce do wąskich kieszeni. Uniósł się na palcach, zakołysał.

– Dzysz w nocy Ala zrobyła cosz brzydkego. Zachowała sze jak stara szmata. Skoszyła na lewo. Olała nas wszystkych. Nasrała na nas wszystkych.

Zamilkł. Nikołajewa klęczała. Szlochała.

– Rozberaj sze – rozkazał Parwaz.

Nikołajewa rozwiązała pasek szlafroka. Poruszyła ramionami. Szlafrok ześlizgnął się z jej nagiego ciała. Parwaz ściągnął jej z głowy ręcznik.

– Szadaj.

Wstała. Przestała pochlipywać. Podeszła. Nastawiła się. Spróbowała nadziać się na butelkę pochwą.

– Ne pyzdom! Dupom szadaj! Pyzdom na mne zarabacz bendzesz!

Wszyscy patrzyli w milczeniu. Nikołajewa nadziała się na butelkę odbytem. Balansowała.

– Szedżecz! – krzyknął Parwaz.

Siadła swobodniej. Zapiszczała. Wsparła się rękami o podłogę.

– Bez ronk, pyzdo! Bez ronk! – Parwaz kopnął ją w rękę. I mocno przycisnął ramiona.

– Sze-dżecz!

Nikołajewa zaczęła krzyczeć.

Moho

19.22.

Ulica Twerska 6


Ciemnogranatowy peugeot 607 wjechał na podwórze. Zatrzymał się.

Z tyłu za kierowcą z gazetą w ręku siedział Barenboim: 44 lata, średniego wzrostu, łysiejący blondyn, mądra twarz, niebieskie oczy, wąskie okulary w złotej oprawce, ciemnozielony trzyczęściowy garnitur.

Doczytał gazetę. Rzucił ją na przednie siedzenie. Podniósł wąską czarną teczkę.

– Jutro bądź o pół do dziesiątej.

– Dobrze – kiwnął głową szofer: 52 lata, pociągła twarz, popielate włosy, duży nos, duże usta, brązowa kurtka, niebieska koszulka.

Barenboim wysiadł. Skierował się do bramy numer 2. W kieszeni zadzwoniła mu komórka. Wydostał ją. Przystanął. Przyłożył telefon do ucha:

– Tak. No? Przecież już się umówiliśmy. O dziewiątej. Tam. Nie, lepiej na górze, lepsza kuchnia i ciszej. Co? To czego do mnie do kancelarii nie zadzwonił? Co? Alosza, no co to za rozmowy… jakiś głuchy telefon! Jak ja mogę zaocznie udzielać porad? Niech normalnie przyjedzie. W ogóle z obligacjami teraz jest w porządku, kursy zwyżkują już drugi miesiąc, nie ma o czym gadać. Co? Dobra. Tak… A, Alosza, słyszałeś o Wołodi? Tam normalnie nocą podkosili koparkę i wykopali czerpakiem dwa bankomaty. Tak! Sawwa mi opowiadał. Zapytaj go, on zna szczegóły. Tak to się teraz załatwia. No, cześć.

Barenboim wszedł do bramy.

Skinął głową dozorczyni: 66 lat, szczupła, peruka, okulary, szaro-różowa bluzka, brązowa spódnica, walonki.

Wsiadł do windy. Wjechał na drugie piętro. Wysiadł. Wyjął klucze. Zaczął otwierać drzwi.

Nagle coś szturchnęło go w plecy. Próbował się odwrócić, ale ktoś mocno złapał go za lewe ramię.

– Nie oglądać się. Patrzeć przed siebie. Barenboim spojrzał na swoje drzwi. Stalowe. Pomalowane na szaro.

– Otwieraj – rozkazał niski męski głos.

Barenboim dwukrotnie przekręcił klucz.

– Wchodzimy. Szarpniesz się, to rozwalę cię na miejscu.

Barenboim nie szamotał się. W policzek wpijał mu się tłumik pistoletu. Pachniał smarem.

– Nie rozumiesz? Liczę do jednego.

Barenboim popchnął drzwi. Wszedł do ciemnego przedpokoju.

Ręka w brązowej rękawiczce wyjęła klucz z zamka. Mężczyzna wszedł za Borenboimem. I od razu zamknął za sobą drzwi.

– Włącz światło – polecił.

Barenboim namacał klawisz wyłącznika. Nacisnął. Od razu rozbłysło światło w całym pięciopokojowym mieszkaniu. I rozbrzmiała muzyka: Leonard Cohen, Susanna.

– Na kolana – mężczyzna szturchnął Barenboima pistoletem między łopatki.

Barenboim ukląkł na beżowym dywaniku.

– Ręce do tyłu.

Wypuścił teczkę. Wyciągnął ręce do tyłu. Na nadgarstkach szczęknęły kajdanki. Mężczyzna zaczął obszukiwać mu kieszenie.

– Pieniądze leżą w gabinecie na stole. Około dwóch tysięcy. Więcej nie mam – wymamrotał Barenboim.

Mężczyzna nadal go obszukiwał. Wyciągnął z kieszeni portfel. Telefon komórkowy. Złotą zapalniczkę Gucci.

Wszystkie przedmioty położył na podłodze.

Otworzył teczkę: służbowe papiery, dwie fajki w skórzanym futerale, puszka tytoniu, zbiór opowiadań Borgesa.

– Wstawać. – Mężczyzna wziął Barenboima pod rękę.

Barenboim wstał. Zerknął na nieznajomego.

Mężczyzna: 36 lat, niewysoki, mocnej budowy ciała, niebieskie oczy, krótko ostrzyżone blond włosy, grube rysy twarzy, pasemko jasnych wąsów, płaszcz w stalowym kolorze, jasnoszary szalik, na ramionach czarny skórzany plecak.

– Ruszaj. – Pchnął Barenboima pistoletem.

Barenboim ruszył naprzód. Minęli pierwszy salon z kolistym akwarium i wyściełanymi meblami. Weszli do drugiego. Umeblowany był na modłę japońską: niskie meble, na ścianach wisiały trzy zwoje i płaski telewizor. W kącie stała wieża hi-fi. Kształtem przypominała czarnogranatową piramidę.

Mężczyzna podszedł do piramidy. Przyjrzał jej się.

– Jak to wyłączyć?

– Tam jest pilot – Barenboim kiwnął głową w kierunku niskiego kwadratowego stołu. Czarnogranatowy pilot leżał na brzegu.

Mężczyzna podniósł go. Nacisnął przycisk POWER. Muzyka ucichła.

– Siedzieć – naparł na ramię Barenboima. Posadził go na niskim pufie z czerwoną poduszką.

Schował pistolet do kieszeni. Zdjął plecak. Rozwiązał go. Wyciągnął młotek i dwa stalowe alpinistyczne haki.

– Jakie tu są ściany?

– To znaczy? – Blady Barenboim mrugał z napięciem.

– Cegła, beton?

– Z cegły.

Mężczyzna zerwał ze ściany dwa zwoje. Przymierzył się. I trzema uderzeniami wbił hak w ścianę. Na wysokości swoich ramion. Odszedł na mniej więcej dwa metry. I wbił drugi hak. Na tej samej wysokości. Potem wyjął komórkę. Wybrał numer.

– Wszystko w porządku. Chodź. Otwarte.

Niebawem do mieszkania weszła Dibicz: 32 lata, wysoka, szczupła, szerokie ramiona, blondynka, szaroniebieskie oczy, surowa koścista twarz, szaro-granatowy płaszcz, granatowy beret, granatowe rękawiczki, granatowo-żółty szalik, podłużna sportowa torba.

Rozejrzała się. Mimochodem rzuciła okiem na Barenboima.

– Dobra.

Mężczyzna wyjął z plecaka sznur. Rozciął go nożem na pół. Razem podnieśli Barenboima. Zdjęli mu kajdanki. Zaczęli zdejmować marynarkę.

– Nie możecie po ludzku powiedzieć, czego chcecie? – zapytał.

– Na razie nie możemy. – Dibicz chwyciła go za prawą rękę, obwiązała sznurem.

– Nie trzymam pieniędzy w domu.

– Nie potrzebujemy pieniędzy. Nie jesteśmy złodziejami.

– To kim jesteście? Agentami ubezpieczeniowymi? – Barenboim uśmiechnął się krzywo. Oblizał suche wargi.

– Nie, ani złodziejami, ani agentami – poważnie odpowiedziała Dibicz. – Ale jesteś nam bardzo potrzebny.

– Do czego?

– Wyluzuj. I nic się nie bój.

Przywiązali go za ręce do wbitych w ścianę haków. – Jesteście sadystami? – Barenboim stał z rozciągniętymi na boki rękami.

– Nie. – Dibicz zdjęła palto. Miała na sobie granatowy kostium z tenisu.

– Czego chcecie? Do kurwy nędzy, czego? – Głos Barenboima nagle się urwał.

Mężczyzna zalepił mu usta taśmą klejącą. Dibicz rozpięła torbę. Leżała w niej podłużna minilodówka. Otworzyła ją. Wyjęła lodowy młot.

Mężczyzna rozpiął Barenboimowi kamizelkę i koszulę. Rozerwał podkoszulek. Niespodziewanie Barenboim kopnął go w pachwinę. Mężczyzna zgiął się wpół. Zasyczał. Padł na kolana.

– Złamas…

Dibicz czekała. Oparła się o młot.

– O kurwa… – jęknął mężczyzna, krzywiąc się z bólu. Dibicz odczekała jeszcze chwilę. Spojrzała na wiszący na ścianie zwój.

– Obu, lód się topi.

Mężczyzna podniósł się. Podeszli do przywiązanego Barenboima, który próbował kopnąć Dibicz.

– Trzymaj go za nogi – powiedziała.

Mężczyzna skoczył. Objął Barenboima za kolana. Ścisnął. Zamarł.

– Mów sercem! – Dibicz wzięła potężny zamach.

Młot ze świstem zatoczył półokrąg. Spadł na pierś Barenboima.

Barenboim wrzasnął.

Dibicz przyłożyła ucho do jego piersi.

– Mów, mów, mów…

Barenboim wrzeszczał. Szamotał się.

Dibicz cofnęła się. Wzięła zamach. Uderzyła. Z całej siły.

Młot pękł. Kawałki lodu rozleciały się dookoła.

Barenboim jęknął. Zwisł na sznurach. Głowa opadła mu na pierś.

Dibicz przylgnęła do niej uchem.

– Mów, mów, mów…

W klatce piersiowej pojawił się dźwięk.

Dibicz wsłuchała się.

Mężczyzna również słuchał.

– Mo… ho… – wymówiła Dibicz.

Wyprostowała plecy. Rzekła z zadowoleniem:

– Na imię ma Moho.

– Moho – wymówił mężczyzna. Zmarszczył czoło. Uśmiechnął się.

Brat i siostry

Barenboim otworzył oczy.

Siedział w trójkątnej wannie. Ciepłe strumienie wody przyjemnie opływały jego ciało. Naprzeciw siedziały dwie nagie kobiety.

Ar: 31 lat, pulchna, blondynka, niebieskie oczy, duży biust, krągłe ramiona, roześmiana wiejska gęba.

Ekos: 48 lat, malutka, zgrabna, blondynka, niebieskie oczy, twarz życzliwa i mądra.

W obszernej łazience panował półmrok. Tylko trzy grube niebieskie świece paliły się na brzegu wanny.

– Witaj, Moho – powiedziała malutka kobieta. – Jestem Ekos. Twoja siostra.

– Witaj, Moho – uśmiechnęła się pulchna. – Jestem Ar, twoja siostra.

Barenboim otarł wilgotną twarz. Obejrzał się. Zatrzymał wzrok na świecy.

– A ja jestem Boris Barenboim. Moja jedyna siostra, Anna Barenboim-Wickers zginęła w wypadku samochodowym w 1992 roku. Niedaleko Los Angeles.

– Teraz będziesz miał wiele sióstr i braci – powiedziała Ekos.

– Wątpię. – Barenboim dotknął dużego siniaka na piersi. – Mama przeniosła się już na tamten świat. Ojciec leży po wylewie. I prawdopodobieństwo, że uszczęśliwi mnie bratem albo siostrą, jest praktycznie równe zeru.

– Pokrewieństwo nie jest jedyną formą braterstwa.

– Oczywiście. Jest jeszcze braterstwo w nieszczęściu – kiwnął głową Barenboim. – Kiedy żywcem kładą człowieka do bratniej mogiły.

– Jest braterstwo serc – cicho wyrzekła Ar.

– To jak jeden drugiemu sprzedaje zastawkę sercową? A sobie wstawia sztuczną? Słyszałem o czymś takim. Niezły biznes.

– Moho, twój cynizm jest nudny. – Ekos ujęła go za lewą rękę. Ar – za prawą.

– Bo ja w ogóle jestem nudnym człowiekiem. Dlatego żyję samotnie. A cynizm to jedyne, co mnie ratuje. A raczej – ratowało. Do drugiego marca.

– Dlaczego do drugiego marca? – Ekos głaskała pod wodą jego nadgarstek.

– Bo drugiego marca podjąłem błędną decyzję. Postanowiłem jeździć tylko z kierowcą, bez ochroniarza. Chwilowo oddać go Ricie Sołouchinej. Która? Potrzebowała kierowcy. Bo? Oparzyła sobie rękę. Kiedy? Przygotowywała fondue. Roztopionym serem, oparzyła rękę serem

– Żałujesz, że jej pomogłeś? – Ar głaskała jego drugą rękę.

– Żałuję, że na chwilę zdradziłem swój cynizm.

– Zrobiło ci się jej żal?.

– Nie, nie to… po prostu podobają mi się jej nogi. I to, jak pracuje.

– Moho, to dość cyniczny argument.

– Nie, gdyby był naprawdę cyniczny, nie zrobiłbym z siebie dupka. Dupka. Którego złapali gołymi rękami.

– Czyżby nie byli w rękawiczkach? – Ekos uniosła wąskie brwi. Obie z Ar się roześmiały.

– Tak – Barenboim na chwilę zacisnął usta – te skurwysyny były w rękawiczkach. A przy okazji, dziewczynki, gdzie są moje okulary?

– Wchodzisz do wanny w okularach?

– Czasem.

– Przecież zachodzą parą.

– To mi nie przeszkadza.

– Widzieć?

– Myśleć. No więc gdzie one są?

– Z tyłu.

Odwrócił się. Koło jego głowy, na marmurowym podium leżały okulary i zegarek. Zegarek wskazywał 23.55.

Włożył okulary. Zaczął wkładać zegarek.

W uchylonych drzwiach stanęła naga dziewczynka: 12 lat, niekształtne chude ciało, bezwłosy wzgórek łonowy, jasne krótkie włosy, duże niebieskie oczy, spokojna, dobra twarz.

Niezgrabnie przerzuciła nogę przez niewysoki brzeg wanny, weszła do niej. Zbliżyła się do Barenboima i uklękła przed nim.

– Witaj, Moho.

Barenboim spojrzał na nią posępnie.

– Jestem Ip.

Już chciał coś odpowiedzieć, kiedy zauważył na piersi dziewczynki dużą białą bliznę. Popatrzył na swój siniak.

– Mogę położyć rękę na twojej piersi? – zapytała dziewczynka.

Barenboim przeniósł wzrok na jej bliznę, potem spojrzał na kobiety. Obie miały pośrodku piersi taką samą bliznę.

– Co, was… też? – Poprawił okulary.

Kobiety kiwnęły głowami, nie przestając się uśmiechać.

– Szesnaście razy uderzyli mnie lodowym młotem w pierś. – Ar uniosła się na kolanach. – Spójrz.

Zobaczył zabliźnione rany na jej piersi.

– Trzy razy traciłam przytomność. Póki moje serce nie przemówiło i nie wypowiedziało mego prawdziwego imienia: Ar. Po tym odnieśli mnie do kąpieli, obmyli, założyli opatrunek na rany. A potem jeden z braci przylgnął swoją piersią do mojej. I jego serce zaczęło rozmawiać z moim sercem. A ja płakałam. Pierwszy raz w życiu płakałam ze szczęścia.

– A mnie uderzyli siedem razy – odezwała się Ekos. – O… widzisz… jedna duża blizna i dwie niewielkie. Po prostu broczyłam krwią. Złapali mnie w domku letniskowym. Przywiązali do dębu. I bili lodowym młotem. A serce milczało. Nie chciało mówić. Nie chciało się przebudzić. Chciało spać do samej śmierci. Żeby w stanie uśpienia zgnić w trumnie, jak u miliardów ludzi… Mam cienką skórę. Lód przeciął ją od razu. Popłynęło dużo krwi. Cały młot ociekał krwią. A kiedy serce przemówiło i podało moje prawdziwe imię: Ekos, „stukacz” mnie pocałował. W usta. To był mój pierwszy braterski pocałunek.

– Pocałował?

– Tak.

– „Stukacz”?

– „Stukacz”.

– Czyli jesteś teraz stuknięta? – Barenboim uśmiechnął się nerwowo, patrząc w duże oczy dziewczynki.

– Możesz tak mnie nazywać, jeśli ci to odpowiada – spokojnie odparła Ekos.

Ar głaskała jego rękę.

– Twój cynizm to twój pancerz. Jedyna ochrona przed szczerością. Której zawsze się bałeś.

– Kiedy w końcu zniknie, będziesz nie tylko szczęśliwy; zrozumiesz, czym jest prawdziwa wolność – dodała Ekos.

Dziewczynka nadal klęczała. Jak małe dziecko pytająco patrzyła na Barenboima.

– O tak… z pewnością… – Z trudem oderwał wzrok od oczu dziewczynki. – Ale „stukacz” mnie nie całował. A szkoda.

Zdecydowanym ruchem poprawił okulary. I nagle gwałtownie wstał. Woda plusnęła na kobiety.

– Tak, moje dziewczynki. Podwodny masaż dziś mnie nie rajcuje. Czyli relaksować się teraz nie będziemy. Nie mam czasu. Zawołajcie swoich karków. Niech powiedzą normalnie po rosyjsku: ile, gdzie i kiedy.

– Tu nie ma żadnych karków. – Ekos dłonią otarła twarz.

– Jesteśmy tylko my i służąca – uśmiechnęła się Ar.

– I jeszcze kotka – dodała dziewczynka. – Ale ona teraz śpi w pudełku. Niedługo będzie miała małe kotki. Czy mogę położyć rękę na twojej piersi?

– Po co? – zapytał Barenboim.

– Żeby porozmawiać z twoim sercem. Barenboim wyszedł z wanny. Złapał ręcznik. Przetarł okulary. Zaczął się wycierać. Skrzywił twarz z bólu.

– Znaczy, karki stoją na zewnątrz. Jasne.

– Na zewnątrz? – Ekos pogłaskała swoje ramię. – Tam też ich nie ma. Tam są tylko brzozy.

– I śnieg. Ale już brzydki – dodała dziewczynka. Barenboim zerknął na nią ponuro. Obwiązał chudy tors ręcznikiem.

– Gdzie moje ubranie?

– W sypialni.

Wyszedł z łazienki. Znalazł się w obszernym wielopokojowym pomieszczeniu. Urządzone było z przepychem: dywany, kosztowne meble, kryształowe żyrandole, obrazy starych mistrzów. Cicho płynęła muzyka Mozarta.

Podszedł do okna. Odsunął zieloną aksamitną zasłonę. Spojrzał: noc, brzozowy las, bielejące w półmroku resztki śniegu. Gdzieś w oddali szczekał pies.

– Co pan ce pić? – rozległ się kobiecy głos z obcym akcentem.

Obrócił się.

Opodal stała Tajka: 42 lata, niewysoka, nieładna, grubawa, szary dres, granatowe klapki z cekinami na smagłych bosych nogach, paznokcie pomalowane na liliowo.

– Gdzie jest sypialnia? – Barenboim z obrzydzeniem popatrzył na jej stopy.

– O, tutej. – Odwróciła się. Wyszła.

Ruszył za nią.

Zaprowadziła go. Pomarszczoną ręką wskazała pokój.

Sypialnia była niewielka: na ścianach indyjskie lniane tkaniny z żółto-zielonym ornamentem, lustro ze stolikiem, indyjski brokatowy puf, w kątach dwie duże brązowe wazy, dwuosobowe łóżko nakryte indyjską kapą. Na łóżku leżały ubrania Barenboima, złożone w kostkę.

Podszedł. Podniósł je. Posprawdzał kieszenie: portfel, klucze. Komórka została w teczce.

Wciągnął slipy i spodnie. Zamiast rozerwanego podkoszulka dali mu nowy.

– No, no, operatywni… – uśmiechnął się.

Włożył podkoszulek, koszulę, kamizelkę. Zaczął zawiązywać krawat.

– Mogę porozmawiać z twoim sercem? – zabrzmiał głos dziewczynki.

Obrócił się: w drzwiach sypialni stała naga Ip. Na jej dziecięcym ciele błyszczały kropelki wody.

Skończył wiązać krawat, włożył buty, marynarkę. Zapiął dwa dolne guziki marynarki. Zerknął do lustra. Wyszedł z sypialni, muskając mokre ramię Ip.

– Co pan ce pić? – Pośrodku salonu stała Tajka.

– Pić? – Skrzywił usta. – Jest sok z osiki?

– Yy, co? – nie zrozumiała.

– Sok z osiki. Albo przynajmniej brzozowe mleko.

– Bszo-so-we? – Zmarszczyła niskie czoło.

– Aha… – Zrezygnowany Barenboim machnął ręką. – Gdzie jest wyjście?

– O, tutej. – Posłusznie ruszyła naprzód.

Weszła na korytarz. Otworzyła białe drzwi do przedsionka. Wprost na klapki włożyła duże walonki z kaloszami. Narzuciła szarą włochatą chustkę. Otworzyła solidne drzwi wejściowe. Zeszła na dół po marmurowych schodach.

Barenboim wyszedł z budynku. Podwórze i sam dom były podświetlone. Posesję okalał gęsty brzozowy las.

Służąca szła szeroką asfaltową drogą. Do stalowej bramy z wysokim parkanem z cegły. Szurała walonkami.

Barenboim obejrzał się. Podniósł kołnierz marynarki. Wciągnął w płuca wilgotne nocne powietrze. W napięciu ruszył za służącą.

Podeszła do bramy. Włożyła klucz do zamka i przekręciła.

Brama rozsunęła się na boki.

– Mogę porozmawiać z twoim sercem? – rozległo się z tyłu.

Barenboim obejrzał się i spojrzał na dom. Jedno piętro, białe ściany, szara dachówka, dwa kominy, ażurowe kraty w oknach, miedziane słońce nad drzwiami. Na tle oświetlonego domu stała ledwo widoczna naga figurka. Podeszła bezszelestnie. W półmroku jej oczy wydawały się jeszcze większe.

W na wpół ciemnych oknach nie było widać żywego ducha.

– Mogę? – Ip wilgotnymi dłońmi chwyciła go za rękę.

Barenboim spojrzał na otwartą bramę: za nią rozciągała się ulica, nocą całkiem pusta. Kałuże. Słup. Wyszczerbiony płot. Typowe podmiejskie osiedle letniskowe.

– Przeziębisz się – powiedział.

– Nie – poważnie odparła Ip. – Proszę, mogę? Potem pojedziesz do siebie.

– Okej – kiwnął rzeczowo głową. – Byle szybko.

Mała rozejrzała się, spojrzała na huśtawkę koło altanki, pociągnęła go za rękę.

– Chodźmy tam.

Barenboim poszedł za nią. Po chwili zatrzymał się.

– Nie, tam nie pójdziemy.

Spojrzał na bramę.

– Pójdziemy tam.

– Dobrze. – Pociągnęła go w stronę bramy.

Wyszli za ogrodzenie. Ip poprowadziła go do oblodzonej zaspy na poboczu drogi. Szedł za nią. Pod jego butami chrzęścił lód. Bosa Ip przemieszczała się bezszelestnie i lekko.

„Anioł, kurwa…” – pomyślał Barenboim. I powiedział:

– Tylko szybko, pół minuty. Mówię poważnie.

Malutka Tajka w walonkach samotnie stała przy otwartej bramie. Podmoskiewski wiatr szarpał końce jej włochatej chustki.

Ip podprowadziła Barenboima do zaspy. Wdrapała się na nią. Stała teraz twarzą w twarz z mężczyzną. Jego okulary błyszczały w ciemnościach.

Dziewczynka ostrożnie objęła go chudymi, ale długimi rękami, przytuliła się do niego piersią. Nie protestował. Przylgnęli do siebie policzkami.

– Okej. – Obrócił się lekko, odsuwając twarz.

Spojrzał na oświetlony dom. Zaśpiewał basem:

Darling, stop confusing me with your…

Lecz nagle drgnął całym ciałem. Zamarł. Ip również zamarła.

Stali nieruchomo.

Tajka wciąż na nich patrzyła.

Minęły 23 minuty. Dziewczynka rozluźniła uścisk. Barenboim bezsilnie upadł na oblodzoną drogę. Ip osunęła się na zaspę. Zaszlochała, wciągnęła powietrze przez zaciśnięte zęby i zaczęła łapczywie oddychać. Latarnia rzucała blade światło na jej wątłe, białe ciało.

Barenboim poruszył się. Słabo krzyknął. Usiadł. Zajęczał. Potem znów upadł, wyciągnął się jak długi. Zaczął łapczywie oddychać. Otworzył oczy. Na czarnym niebie pomiędzy strzępiastymi chmurami słabo pobłyskiwały gwiazdy.

Dziewczynka zeszła z zaspy. Leciutko zachrzęścił śnieg. Podeszła do bramy i skryła się za nią. Dało się słyszeć słabe brzęczenie i brama została zamknięta.

Barenboim drgnął i lód zachrzęścił. Stanął na czworakach. Popełzł. Potem wsparł się na rękach. Z trudem wstał. Chwiejąc się, wyprostował plecy.

– Oooo… nie.

Spojrzał na ulicę. Na zaspę.

– Nie… o, mój Boże… – Potrząsał głową.

Podszedł do bramy. Zaczął tłuc w nią brudnymi pięściami.

– Ej… ej… no…

Chwilę nasłuchiwał. Wokół panowała cisza.

Barenboim rzucił się na bramę. Zaczął w nią łomotać rękami i nogami. Spadły mu okulary.

Nastawił uszu. Cisza.

Chlipnął parę razy. Przylgnął do bramy. Osunął się na ziemię i rozpłakał. Wstał, cofnął się, potem na ugiętych nogach rozpędził się i z impetem kopnął w bramę.

Posłuchał. Żadnej odpowiedzi.

Nabrał w płuca więcej powietrza i krzyknął na cały głos.

Echo poniosło krzyk po okolicy.

Gdzieś daleko zaszczekał pies. Potem drugi.

– No, proszę… błagam! – wykrzykiwał Barenboim, waląc pięściami w bramę. – No, przecież błagam! No, przecież błagam! Błagam!! Kurwa… przecież błagam!!!

Przeraźliwy krzyk przeszedł w rzężenie. Barenboim zamilkł. Oblizał wargi.

Zza chmur wypłynął cienki księżyc. Dwa psy szczekały ospale.

– Nie… tak to nie wolno… – Barenboim odszedł od bramy. Okulary zachrzęściły mu pod nogami. Schylił się, podniósł je. Pękło lewe szkło. Ale nie wypadło.

Wyciągnął z kieszeni chustkę, przetarł okulary. Wsadził je na nos. Chustkę wrzucił do kałuży. Pociągnął nosem i westchnął. Powlókł się ulicą.

Doszedł do skrzyżowania i skręcił. Doszedł do następnego. Omal nie wpadł pod samochód. Czerwona niwa ostro zahamowała, obryzgując go wodą z kałuży.

– Coś ty, pojebało cię? – Kierowca otworzył drzwi: 47 lat, szczupła pomarszczona twarz, zapadnięte policzki, metalowe zęby, skórzany kaszkiet.

– Wybacz, przyjacielu. – Barenboim wsparł się rękami o maskę. Znużony westchnął: – Podwieź mnie na milicję. Zostałem napadnięty.

– Co? – Kierowca złośliwie zmrużył oczy.

– Podwieź, zapłacę… – Barenboim otarł z twarzy bryzgi wody. Włożył rękę do wewnętrznej kieszeni. Wyjął portfel, otworzył. Podsunął go pod brudny reflektor: wszystkie cztery karty kredytowe były na miejscu. Ale jak zwykle ani jednego rubla. Co jeszcze? Jeszcze jedna: VISA Electron z jego nazwiskiem. Nigdy takiej nie miał, był posiadaczem VISA Gold. Obejrzał nową kartę: – What’s the fuck?

W rogu dostrzegł napisany odręcznie kod PIN: 6969.

– No jak tam, długo będziem stać? – zapytał kierowca.

– Już, już… Słuchaj… a jaka tu stacja?

– Kratowo.

– Kratowo? – Barenboim popatrzył na jego kaszkiet. – Szosa Noworiazańska… Odwieź mnie do Moskwy, przyjacielu. Dam sto dolców.

– Akurat. Odwal się od samochodu – ze złością odparł kierowca.

– Albo na milicję… to znaczy do Riazanki… podwieź mnie do Riazanki!

Kierowca zatrzasnął drzwi. Niwa ostro ruszyła. Barenboim w ostatniej chwili odskoczył na bok. Samochód skręcił za róg. Barenboim popatrzył na kartę.

– Kurwa… gwiazdka z nieba… z PIN-em! Blef, na sto procent!

Schował kartę i wsunął portfel do kieszeni. Ruszył ulicą. Mijał ogrodzenia i ciemne dacze. Kulił się z zimna. Wsunął ręce do kieszeni spodni.

W oknach jednej daczy paliło się światło.

Przy zamkniętej na głucho bramie była furtka. Barenboim podszedł do niej. Szarpnął. Furtka była zamknięta.

– Halo! Jest tam kto? – krzyknął.

W domu zaszczekał pies. Barenboim odczekał chwilę. Nikt nie zareagował. Krzyknął jeszcze raz. I jeszcze. Pies szczekał.

Barenboim nabrał mokrego śniegu i ulepił śnieżkę. Rzucił nią w okno werandy.

Pies wciąż szczekał. Nikt nie wyszedł.

Barenboim splunął.

– Śpiąca królewna, kurwa… mógłbym z armaty strzelać…

Ruszył ciemną ulicą. Ulica zaczęła się zwężać. Zmieniła się w błotnistą ścieżkę z parkanami po obu stronach: zielonym i szarym.

Barenboim szedł dalej. Cienki lód trzeszczał mu pod nogami.

Ścieżka nagle się urwała. Miał przed sobą strome zbocze. Błotniste, z wodą i śniegiem. W ciemnościach niewyraźnie widać było niezbyt szeroką rzekę. Czarną; płynęły po niej pojedyncze kry.

– Koniec balu, gasną świecę, fuck you slowly…

Barenboim postał przez chwilę. Skulił się. Obrócił. Poszedł z powrotem. Zrównał się z oświetlonym domem. Ulepił śnieżkę, podrzucił ją w powietrzu. Kopnął. I nagle rozpłakał się na głos, jak bezbronne dziecko. Biegł, płacząc. Przystanął. Krzyknął:

– Nie… no, tak nie… o, mamuniu… ooo! Kutas… kutas jebany… ooo! To po prostu… po prostu… kutas…

Wysmarkał nos w palce. Pochlipując, poszedł dalej. Skręcił w prawo. Potem w lewo. Wyszedł na szeroką ulicę. Właśnie jechała ciężarówka.

– Ej, szefie! Ej! – krzyknął ochryple i rozpaczliwie. Pobiegł za ciężarówką.

Ciężarówka się zatrzymała.

– Szefie, podwieź mnie pan! – Barenboim podbiegł do auta.

– Gdzie? – Z okna wyjrzał pijany kierowca: 50 lat, ordynarna, ziemista twarz, czapka z królika, szary waciak, papieros.

– Do Moskwy.

– Do Moskwy? – uśmiechnął się kierowca. – W dupę jeża, jadę spać.

– No, a do stacji?

– Do stacji? Toż to przecież tu zaraz, gdzie tam jechać?

– Blisko?

– No.

– Ile będzie piechotą?

– Dziesięć minut, w dupę jeża. Idź, o tam… – machnął z okna brudną ręką.

Barenboim odwrócił się. Poszedł drogą. Ciężarówka odjechała.

W dali pojawiły się reflektory. Barenboim podniósł prawą rękę. Pomachał.

Samochód wyminął go.

Doszedł do stacji. Pod nocnym sklepem monopolowym stało białe żiguli. Kierowca kupował piwo.

– Przyjacielu, posłuchaj – podszedł Barenboim. – Mam duży problem.

Kierowca zerknął nieufnie: 42 lata, wysoki, korpulentny, okrągła twarz, brązowa kurtka.

– Co?

– Ja… muszę tu znaleźć jeden dom… nie pamiętam numeru…

– Gdzie?

– Tu… tu niedaleko.

– Ile?

– Pięćdziesiąt dolców.

Kierowca przymrużył obrzęknięte świńskie oczka.

– Najpierw forsa.

Barenboim automatycznie wyciągnął portfel, ale się zreflektował:

– Nie mam gotówki… zapłacę, zapłacę potem.

– Odpada. – Kierowca pokręcił masywną głową.

– Zaraz, poczekaj… – Barenboim dotknął brudną ręką policzka. Potem zdjął z lewej ręki zegarek.

– Masz, zegarek… szwajcarski… Kosztuje tysiąc dolców… rozumiesz, napadli na mnie. Jedźmy, znajdziemy ich.

– Nie gram w cudze gry. – Kierowca pokręcił głową.

– Przyjacielu, nie będziesz stratny!

– Jak napadli, to idź na milicję. Tu niedaleko.

– Na cholerę mi milicja… no w czym problem, tysiąc dolców! Maurice Lacroix! – Barenboim potrząsał zegarkiem.

Kierowca pomyślał, pociągnął nosem:

– Nie, nic z tego.

– O żeż, kurwa mać… – westchnął znużony Barenboim. – No, coś ty taki nieużyty…

Rozejrzał się. Innych samochodów nie było.

– Dobra, potem ich znajdę… No to przynajmniej do Moskwy mógłbyś mnie podwieźć? W domu dam ci ruble albo dolary. Co wolisz.

– A w Moskwie to niby gdzie?

– Twerska. Albo nie… lepiej – Leninowski. Prospekt Leninowski.

Kierowca zmrużył oczy.

– Pojadę za dwieście dolców.

– Okej.

– Ale najpierw forsa.

– Kurwa! Przecież ci przed chwilą powiedziałem – okradli mnie, napadli! Masz w zastaw zegarek! Mogę ci pokazać karty kredytowe!

– Zegarek? – Kierowca spojrzał, jakby dopiero teraz go zobaczył. – Ile kosztuje?

– Tysiąc dolców.

Ten sapnął znudzony, westchnął. Wziął zegarek. Obejrzał. Wsunął do kieszeni.

– Dobra, wsiadaj.

Szczurze gówno

03.19.

Prospekt Leninowski 35.


Żiguli wjechało na podwórze.

– Poczekaj chwilę. – Barenboim wysiadł z samochodu. Podszedł do drzwi klatki schodowej nr 4. Wybrał numer na tablicy domofonu. Długo nikt nie odpowiadał. Potem senny męski głos zapytał:

– Tak?

– Sawwa, tu Boris. Mam problem.

– Boria?

– Tak, tak. Otwórz.

Drzwi zapiszczały.

Barenboim wszedł na klatkę. Wbiegł po schodach do windy. Wjechał na drugie piętro. Podszedł do dużych drzwi z kamerą. Drzwi ciężko się otworzyły. Wyjrzał zza nich Sawwa: 47 lat, duży, ociężały, łysawy, zaspana twarz, szlafrok bordo.

– Boria, co jest grane? – sennie mrużył oczy. – Boże, gdzieś ty się tak wytytłał?

– Cześć. – Barenboim poprawił okulary. – Daj dwieście dolców dla taksówkarza.

– Poszedłeś w rejs? Co, wyjebali cię?

– Nie, nie. Sprawa jest poważniejsza. No, dawaj, dawaj!

Weszli do obszernego przedpokoju. Sawwa odsunął drzwi półprzezroczystej szafy na ubrania. Wsunął rękę do kieszeni granatowego palta. Wyjął portfel. Wyciągnął z niego dwa banknoty studolarowe. Barenboim wyrwał mu je z rąk. Wyszedł. Zszedł na dół. Żiguli już nie było.

– Tfu, kurwa!

Barenboim splunął. Poszedł za róg budynku. Samochodu nigdzie nie było.

– Niekiedy to cholernie bystry naród… – Zaśmiał się gniewnie. Zmiął banknoty. Wsunął do kieszeni. – Fuck you!

Wrócił do Sawwy.

– Wystarczyło? – Sawwa wszedł do kuchni. Zapalił światło.

– W zupełności.

– Masz rozbite okulary. Cały jesteś brudny… co, napadli cię, czy jak? Wiesz co… zdejmij to, włóż… dać ci coś do ubrania? Czy od razu chcesz pod prysznic?

– Od razu chcę coś do wypicia. – Barenboim zdjął wybrudzoną marynarkę i rzucił ją w kąt.

Usiadł przy okrągłym stole ze szklanym blatem, stalowym obramowaniem.

– Może najpierw prysznic? Pobili cię?

– Muszę się napić, napić. – Barenboim podparł podbródek pięścią, zamknął oczy. – I zapalić coś mocnego.

– Wódka? Wino? Piwo… też mam.

– Whisky? Masz czy nie?

– Obrażacie mnie, kierowniku. – Sawwa zamaszyście wyszedł. Wrócił z butelką Tullamore Dew. I z paczką papierosów Bogatyri: – Nie mam nic mocniejszego.

Barenboim szybko zapalił. Zdjął okulary. Potarł brwi palcami.

– Z lodem? – Sawwa wyjął szklankę.

– Straight.

Sawwa nalał mu whisky.

– Co jest grane?

Barenboim, milcząc, wypił duszkiem.

– Po-błogoo-sław-Jeezu-droo-gi! – zaśpiewał Sawwa na cerkiewną modłę. Nalał jeszcze.

Barenboim upił. Pokręcił szklanką.

– Napadli mnie.

– Tak. – Sawwa usiadł naprzeciw.

– Ale nie wiem, kim są i czego chcą.

– Ich bin ne rozumieć. – Sawwa poklepał się dłońmi po pucołowatych policzkach.

– Ja też. Nie rozumieć. Na razie.

– A… kiedy to się stało?

– Wczoraj wieczorem. Wróciłem do domu. I pod drzwiami jakiś fiut przystawił mi spluwę. No. A potem…

Do kuchni weszła zaspana Sabina: 38 lat, postawna, wysportowana sylwetka.

Zum Gottes Willen! Boria? Już urządzacie hulanki, swawole? – odezwała się z lekkim niemieckim akcentem.

– Bina, Boria ma problem.

– Coś się stało? – Przygładziła rozczochrane włosy. Schyliła się. Objęła Barenboima. – Oj, jesteś strasznie brudny. Co jest?

– Takie… męskie sprawy. – Pocałował ją w policzek.

– Poważne?

– Tak. Nie bardzo.

– Zjesz coś? Została sałatka.

– Nie, nie. Nic mi nie trzeba.

– No to idę spać. – Ziewnęła.

Schlaf Wohl Schatzchen. - Sawwa przytulił ją.

Trink Wohl, Schweinchen. - Klepnęła go po łysinie. Wyszła.

Barenboim wziął papierosa. Odpalił od niedopałka. Podjął przerwany wątek:

– A potem wszedł ze mną do mieszkania. Założył mi kajdanki. Weszła jakaś baba. Wbili w ścianę takie dwa haki. Na nich zaczepili sznur. I ukrzyżowali mnie, kurwa, na ścianie, jak Chrystusa. No. A potem… to było… bardzo dziwne… otworzyli takie coś… w rodzaju kufra… a tam leżał jakiś taki dziwny młotek… jakiegoś dziwnego archaicznego kształtu… z trzonkiem ze zwykłego kija… takiego chropowatego. Ale sam młotek nie był stalowy, drewniany, tylko z lodu. Lód. Nie wiem – sztuczny, naturalny, ale lód. No i wyobraź sobie, ta baba zaczęła mnie młócić w pierś tym młotkiem. I powtarzała: powiedz mi sercem, powiedz mi sercem. Ale co najdziwniejsze! Zalepili mi usta taką taśmą klejącą. Ja wyję, a baba mnie tłucze. Tłucze, kurwa, z całej siły. Tak, że lód normalnie rozlatywał się po pokoju. Wali i powtarza te pierdoły. Kurewski ból, jakby przeszywał na wylot. Nigdy nie odczuwałem takiego bólu. Nawet, jak mi łękotka poleciała. No. A oni mnie walą i walą. I normalnie film mi się urwał.

Łyknął ze szklanki.

Sawwa słuchał.

– Sawka, to w ogóle jak jakieś majaki. Albo sen. No ale sam zobacz… – rozpiął koszulę. Pokazał spory siniak na piersi: – To nie sen.

Sawwa wyciągnął pulchną rękę. Dotknął:

– Boli?

– Tak… kiedy uciskasz. Głowa boli. I szyja.

– Napij się, Boria, rozluźnij.

– A ty?

– Ja… muszę jutro wcześnie wyjechać, właściwie już dziś.

Barenboim dopił whisky. Sawwa nalał mu znowu.

– Ale najciekawsze zaczęło się potem. Ocknąłem się: siedzę w jacuzzi. Ze mną dwie baby. Woda bulgocze. A te baby zaczynają mnie powolutku pieścić i pleść mi coś o jakimś bractwie, że niby jesteśmy bracia i siostry, o szczerości, naturalności i tak dalej. Okazało się, że je też jebali takimi samymi młotkami w pierś, pokazywały mi blizny. Prawdziwe. I jebali tak, dopóki nie przemówiły sercem. I że my wszyscy, nasze pierdolone bractwo, mamy swoje imiona. One – War, Mar, nie pamiętam. A ja się nazywam Moho. Rozumiesz?

– Jak?

– Moho!

– Moho? – Sawwa patrzył na niego małymi oczkami krótkowidza.

– Nazywam się Moho! – krzyknął Barenboim i zachichotał. Odchylił się na oparcie krzesła z nierdzewnej stali. Złapał się za serce. Skrzywił się. Zachwiał.

Sawwa obserwował go z uwagą.

Barenboim nerwowo chichotał. Kołysał się na krześle. Wyjął chustkę. Wytarł oczy. Wysiąkał nos. Potarł pierś.

– Boli, kiedy się śmieję. Tak, Sawka. Ale to jeszcze nie wszystko. Siedzieliśmy i siedzieli w tym jacuzzi.

I nagle weszła dziewczynka. Jeszcze zupełnie mała… no, pewnie miała z jedenaście lat. Taka blondynka, z dużymi niebieskimi oczami. I z takimi samymi bliznami na piersi. Weszła i usiadła obok mnie. Myślę: aha, teraz mi małolatę nadzieją na chuja. Ale ona po prostu siedzi. Nagle widzę, że one wszystkie są niebieskookimi blondynkami. I ci dwoje, co mnie jebali młotem, też byli niebieskookimi blondynami. Tak jak ja! Rozumiesz?

Sawwa przytaknął.

– W końcu dotarło do mnie, że to nie był taki całkiem zwykły napad. Mówię: dziewczynki, koniec pluskania, wołajcie waszych karków, zapytam, czego chcą. One na to, że tu nie ma żadnych karków. A ja od razu uwierzyłem. Tak! A ta dziewczynka… ta niebieskooka calineczka, jak lalka powtarzała w kółko to samo: czy mogę porozmawiać z twoim sercem, czy mogę porozmawiać, czy mogę porozmawiać… A ja po prostu wstaję i idę stamtąd w pizdu! Leżało tam moje ubranie. Ubrałem się. Porozglądałem. Typowa chawira nowobogackich, full wypas. Nikogo tam nie ma oprócz służącej. Wyszedłem do ogrodu, idę do bramy. Ta dziewczynka – golusieńka – za mną. A służąca bramę otworzyła: proszę. Wyszedłem. Normalna ulica, same domki letniskowe, miejscowość nazywa się Kratowo. A dziewczynka – za mną, goła! I dalej: pozwól mi porozmawiać z twoim sercem. A, chuj ci w dupę – masz, gadaj! No i podeszła do mnie, objęła i przylgnęła mi do piersi, jak mokra koszula. I wiesz co, Sawwa – głos Barenboima zadrżał – ja… no znasz mnie dwanaście lat… jestem dorosłym człowiekiem, biznesmenem, pragmatykiem, ja, kurwa, wiem, że jak byś się nie obracał, zawsze dupa z tyłu, i nie tak łatwo mnie skołować, ale… rozumiesz… to, co było potem… – wąskie nozdrza Barenboima zadrgały – ja… do tej pory nie wiem, co to było… i w ogóle co to takiego…

Zamilkł, wyjął chustkę i wysmarkał nos. Pociągnął ze szklanki.

Sawwa nalał mu jeszcze.

– No i?

– Zaraz… – Barenboim wypuścił powietrze, oblizał wargi. Westchnął i kontynuował: – Rozumiesz, ona mnie objęła. No, objęła to objęła. A potem nagle pojawiło się takie dziwne uczucie… jakby… wszystko we mnie stało się… jakieś powolniejsze, powolniejsze. Myśli i w ogóle… wszystko. I jakoś tak mocno poczułem własne serce, jakoś tak zajebiście mocno… to jakieś silne i jednocześnie delikatne uczucie. Trudno to wyjaśnić… no, jakby ciało było po prostu bezdusznym mięsem, a w nim serce, i to serce… wcale nie jest takim mięsem, to coś innego. Zaczęło się tak nerwowo tłuc, jakbym miał arytmię… no właśnie. A ta… dziewczynka… zastygła… nieruchomo. I nagle poczułem ją swoim sercem. Normalnie jak swoją ręką czyjąś rękę. I jej serce zaczęło rozmawiać z moim. Ale nie słowami, tylko takimi… jakby… błyskami… a moje serce jakoś próbowało odpowiedzieć. Też takimi błyskami…

Nalał sobie whisky, wypił. Wziął z pudełka papierosa, zaczął kruszyć go w palcach. Westchnął. Włożył papierosa z powrotem do pudełka.

– Kiedy to się zaczęło, wszystko wokół, w ogóle wszystko, cały świat, tak jakby się zatrzymał. I wszystko stało się jakoś tak… od razu… takie dobre i jasne… było tak dobrze… – zaszlochał – ja… nigdy tak… nigdy tak… nigdy nic takiego… nie czułem…

Barenboim zaszlochał. Zatkał ręką usta. Ogarnęła go fala bezdźwięcznego płaczu.

– Słuchaj, może ci… – Sawwa zaczął się podnosić.

– Nie, nie, nie… – potrząsnął głową Barenboim. – Siedź… po… posiedź…

Sawwa usiadł.

Barenboim uniósł okulary i otarł oczy. Pociągnął nosem.

– To jeszcze nie wszystko. Kiedy to coś między nami się skończyło, ona poszła do domu. Ja tam… stałem i stukałem. W bramę. Bardzo chciałem… żeby była ze mną jeszcze. Nie ona. Tylko jej serce. No. Ale nikt nie otworzył. Takie, kurwa, zasady gry. No to poszedłem. Doszedłem do stacji, zatrzymałem tam jednego dupka. Tak! A kiedy zajrzałem do kieszeni, w portfelu znalazłem coś takiego…

Barenboim wyjął portfel. Wyciągnął kartę VISA Electron. Rzucił na stół. Sawwa podniósł ją.

– No i teraz to już wszystko. – Barenboim wypił whisky. – Mam przeczucie, że to nie jest po prostu kawałek plastiku. Tam coś jest. Widzisz, tu w rogu?

– PIN?

– A co innego?

– Całkiem możliwe. – Sawwa oddał mu kartę.

– Jugrabank. Znasz taki?

– Słyszałem. Filia Gazpromu. W Jugorsku, trochę daleko.

– Znasz tam kogoś?

– Nie. Ale to żaden problem, żeby kogoś znaleźć. Ale czego właściwie chcesz się dowiedzieć?

– No, kto wpłacił. Jestem pewien, że tam są pieniądze.

– A co tu snuć domysły? Poczekaj do rana. Słuchaj, a ci… co cię łomotali?

– Więcej ich nie widziałem.

Sawwa zamilkł. Poruszył ustami. Dotknął swojego małego nosa.

– Boria, jak on mógł przystawić ci gnata, skoro zawsze masz przy sobie ochroniarza?

– O to właśnie chodzi! Wczoraj oddałem ochroniarza pracownicy. Oparzyła sobie rękę i sama nie może prowadzić. No to… pomogłem dziewczynie, oddałem człowieka. Masz, kurwa, miłość bliźniego.

Sawwa pokiwał głową.

– No i co na to powiesz?

– Na razie nic.

– Dlaczego?

– Słuchaj, Boria. Tylko się nie obraź. Często… koksujesz?

– Już miesiąc nawet nie jaram.

– Serio?

– Przysięgam.

Sawwa zmarszczył czoło.

– No i co ja mam zrobić? – Barenboim wziął papierosa. Przypalił.

Sawwa wzruszył umięśnionymi ramionami.

– Zadzwoń do Płatowa. Albo do swoich ludzi.

Lekko wstawiony Barenboim uśmiechnął się.

– Tak właśnie zrobię! Za jakieś trzy godziny. Ale chciałbym zrozumieć… usłyszeć twoje zdanie. Co o tym myślisz?

Sawwa milczał. Spoglądał na ostry podbródek Barenboima. Widniały na nim paciorki potu.

– Sawwa?

– Tak.

– Co o tym myślisz?

– Bo ja wiem… nic.

– Dlaczego?

– Nie wiem.

– Co, nie wierzysz mi?

– Wierzę. Wierzę. – Sawwa pokiwał głową. – Boria, ja teraz we wszystko wierzę. Trzy dni temu przyleźli mi do banku z Sanepidu. Tępili karaluchy w sąsiedniej piwnicy. No to i u nas za jednym zamachem. Zaczęli od karaluchów, a znaleźli góry szczurzego gówna. Wiesz gdzie? W systemie wentylacyjnym. Normalnie góry, całe złoże. Totalny zjeb! A najlepsze, że samych szczurów nikt nigdy nie słyszał. Ani pracownicy, ani ochroniarze, ani sprzątaczki. A i żywić się u nas nie miały czym. To od czego by tak dużo srały? No więc co – żarły gdzieś tam, a do mnie do banku przychodziły się wysrać? Czarna magia! Myślałem, myślałem. Zebrałem radę dyrektorów. Mówię, panowie, wygląda mi to na prowokację. Szczurów tu ni chuja nie było! A gówno jest. Czyli że ktoś je specjalnie podłożył. Ktoś nam coś sugeruje. Ale co? Wszyscy milczą. Przecież wiesz, że dopiero co odłączyliśmy się od Żorika. A Grisza Sinajko, wiesz, kumaty koleś, co to cztery lata przesiedział w „Creditanstalt”, popatrzył na mnie uważnie i mówi: „Sawwa, to żadne aluzje. Gdyby podłożyli ludzkie gówno, toby była wyraźna aluzja. Wtedy należałoby się bać. A szczurze gówno to żadna aluzja. To po prostu szczu-rze gów-no! Skoro jest szczurze gówno, to znaczy, że wysrały je szczury. Zwykłe moskiewskie szczury. Wierz mojemu doświadczeniu”. Zastanowiłem się, Boria. I uwierzyłem.

Barenboim wstał gwałtownie. Podniósł z podłogi marynarkę. Wyszedł na korytarz.

– Daj mi ruble na taksówkę.

Sawwa podniósł się ciężko. Ruszył za nim.

– Słuchaj, Boria – położył ciężką rękę na chudym ramieniu Barenboima – szczerze ci radzę…

– Daj mi ruble na taksówkę! – przerwał mu Barenboim.

– Boria. Chcesz, to zadzwonię do Miszkarika, do FSB? Oni ci powiedzą coś konkretnego…

– Daj mi ruble na taksówkę!

Sawwa westchnął. Zniknął w ciemnych pokojach. Barenboim włożył marynarkę, uderzył dłonią w ścianę. Zacisnął pięści. Ze świstem wypuścił powietrze. Wrócił Sawwa z paczką sturublowych banknotów.

– Włóż moje palto. Tak przecież będzie ci zimno.

Barenboim wyciągnął z paczki dwie setki. Wyjął z kieszeni dwa studolarowe, zmięte w kulkę banknoty, na siłę wcisnął je Sawwie do ręki.

Thanks a lot, honey child.

Otworzył drzwi. Wyszedł.

Szczurze serce

4.00.

Ulica Twerska 6.


Barenboim otworzył drzwi swojego mieszkania. Wszedł. Włączył światło. Zagrała muzyka. I jak zwykle zaśpiewał Leonard Cohen.

Barenboim stał przy uchylonych drzwiach. Rozglądał się po mieszkaniu. Wszystko było jak dawniej. Zamknął drzwi. Przeszedł się po pokojach. Zajrzał do łazienki. Do kuchni.

Nie ma nikogo.

W japońskim salonie na niskim stole leżały: teczka, komórka, zapalniczka. Spojrzał na ścianę. Wszystkie trzy zwoje wisiały na swoim miejscu. Podszedł. Zdjął lewy zwój. Dziura po wbitym haku była starannie załatana. Wilgotna farba emulsyjna jeszcze nie wyschła. Dziura pod drugim zwojem załatana była w ten sam sposób.

– O żeż, kurwa… – Pokręcił głową. – Czysta robota. Solidna firma.

Uśmiechnął się.

Otworzył teczkę. Przejrzał papiery: wszystko na swoim miejscu. Wyjął fajkę, nabił. Zapalił. Podszedł do półokrągłego akwarium. Zagwizdał. Rybki ożywiły się, wypłynęły pod powierzchnię.

Wyjął z niszy w ścianie chińską czarkę z pokrywką. Otworzył. W czarce była karma dla rybek. Zaczął sypać karmę do akwarium.

– Moje wygłodniałe…

Rybki łapczywie chwytały pokarm.

Barenboim zamknął czarkę. Postawił w niszy.

Wyłączył muzykę. Wyciągnął z japońskiej szafki butelkę whisky Famous Grouse. Nalał pół szklanki. Napił się. Usiadł, wziął do ręki komórkę. Położył ją na stole. Wstał. Poszedł do kuchni. Otworzył lodówkę.

Była pusta. Tylko na drugiej półce stały cztery jednakowe miski z sałatkami. Zapakowane w przezroczystą folię.

Wziął sałatkę z buraczków, postawił na stole. Wyjął łyżkę. Usiadł. Zaczął łakomie jeść. Zjadł wszystko. Pustą miskę wstawił do zlewu. Wytarł usta serwetką.

Wrócił do japońskiego pokoju. Podniósł słuchawkę telefonu. Wybrał numer. Machnął ręką.

Shutta fuck up!

Rzucił słuchawkę na stół. Powtórnie nalał sobie whisky. Wypił. Wyczyścił zgaszoną fajkę. Zaczął ją nabijać tytoniem. Odłożył. Wstał. Podszedł do akwarium.

Patrzył na ryby.

Darling, stop confusing me with your wishful thinking… – zaśpiewał.

Westchnął. Ze smutkiem skrzywił wąskie wargi. Pstryknął w grube szkło. Rybki rzuciły się w jego stronę.

Poszedł do łazienki. Puścił wodę. Postawił szklankę z whisky na brzegu wanny. Rozebrał się. Popatrzył na swoje odbicie w lustrze. Dotknął siniaka na piersi.

– Mów, serce… mów, zastawko serca… Barany!

Zaśmiał się ze znużeniem.

Wszedł do wanny.

Dopił whisky.

Zakręcił wodę.

Oparł głowę na zimnym zagłębieniu.

Odetchnął z ulgą.

Zasnął.


Przyśniło mu się, że jest nastolatkiem. Stoi przy furtce daczy ojczyma w Sosenkach i patrzy na drogę. Nadchodzą tamtędy Witek, Karaś i Giera. Wybierają się razem na salarewskie wysypisko śmieci. Chłopaki zbliżają się. W rękach mają kije do przetrząsania śmietniska. On bierze kij stojący przy ogrodzeniu, wychodzi na drogę. Maszerują dziarsko i radośnie. Wczesny ranek, środek lata, sucha, nieupalna pogoda. Jest mu przyjemnie i lekko na duszy. Dochodzą do wysypiska. Jest ogromne, aż po sam horyzont.

Będziemy przetrząsać z południa na północ – mówi Karaś. – Tam leżą turbiny.

Przetrząsają śmietnisko. Barenboim zapada się po pas. Po chwili jeszcze głębiej. Tam jest podziemie. Nieznośny smród. Ciężkie i lepkie śmieci kołyszą się jak trzęsawisko. Barenboim krzyczy ze strachu.

Nie panikuj! – chichocze Giera i łapie go za nogi.

To prawdziwe katakumby – wyjaśnia Witek. – Tam mieszkają rodzice akceleratorów.

Po katakumbach chodzą ludzie, poruszają się dziwaczne pojazdy.

„Trzeba by znaleźć komputerowe ciasto, to wtedy w domu zrobię buty przemieszczenia dla supermocnych spalinowozów” – myśli Barenboim, przetrząsając śmieci.

W śmieciach migocą najprzeróżniejsze przedmioty. Nagle Karaś i Giera rozbijają kijami ścianę. Z otworu dobiega ponury łoskot. „To turbiny” – domyśla się Barenboim. Zagląda w otwór i widzi ogromną pieczarę, pośrodku której wznoszą się niebieskawe turbiny. Huczą ponuro, bucha z nich dym. Gryzie w oczy.

– Spadamy stąd, póki nas nie zgniotły! – radzi Witek.

Biegną krętym przejściem, grzęznąc w lepkich, chlupoczących śmieciach. Barenboim natyka się na kawałek komputerowego ciasta. Srebrzystoliliowy, pachnący benzyną i bzami. Wyciąga ciasto z kupy śmieci.

– Zlep je po brzegach, bo się rozlutuje! – mówi Karaś.

Nagle z komputerowego ciasta wyskakuje szczur.

Jebany, zeżarł program! – wrzeszczy Witek.

Witek, Giera i Karaś zaczynają tłuc szczura kijami. Szare ciało podryguje, szczur piszczy żałośnie. Barenboim patrzy na niego. Czuje jego bijące serce. To najdelikatniejsza bryłka, z której rozchodzą się na cały świat fale najczulszych wibracji, piękne fale miłości. I co najbardziej ekscytujące – nie mają nic wspólnego z agonią i przerażeniem ginącego szczura, istnieją same z siebie. Przenikają ciało Barenboima. Serce ściska mu przypływ silnego wzruszenia, radości i szczęścia. Rozpycha chłopaków, podnosi okrwawionego szczura. Płacze, pochyla się nad nim. Wilgotne oczka szczura zamykają się. Jego serce kołacze, posyłając ostatnie pożegnalne fale miłości. Barenboim chwyta je swoim sercem. Rozumie język serc. Jest nieprzekładalny. Jest piękny. Barenboim płacze ze szczęścia i smutku. Szczurze serce drgnęło ostatni raz. I zatrzymało się: NA ZAWSZE! Barenboima przeszywa ból po stracie tego maleńkiego serca. Przytula zakrwawione ciałko do piersi. Płacze na głos, jak w dzieciństwie. Płacze długo i bezradnie.


Barenboim się przebudził.

Jego nagie ciało podrygiwało w wodzie. Łzy obficie płynęły po policzkach. Z trudem podniósł głowę. Skrzywił się: pierś i szyja bolały jeszcze mocniej. Usiadł w wystygłej wodzie. Otarł łzy. Spojrzał na zegarek: spał 1 godzinę 21 minut.

– O-la-la… – Z trudem wyszedł z wanny. Zdjął ręcznik z suszarki. Wytarł się. Odwiesił ręcznik na miejsce. Odwrócił się do lustra. Podszedł. Zajrzał w swoje niebieskie oczy. Czarne źrenice przypomniały mu wilgotne szczurze oczka.

– Jadł komputerowe ciasto… – wymamrotał. Zaszlochał: – Jadł… jadł i jadł… bydlaki…

Skurcz wykrzywił mu twarz. Z oczu trysnęły łzy.

Wdriebiezgi

00.44.

Klub „Punkt”.


Koncert grupy „Leningrad” zbliżał się do finału. Wokalista Sznur zaśpiewał:

W czarnym, czarnym mieście czarnymi nocami

Czarne sanitarki z czarnymi siostrami

Jadą, wciąż się śmieją, piosenki śpiewają.

Ludzie w czarnym mieście jak muchy padają!

A mnie to po chuju…

Sznur skierował mikrofon na salę. Stało tam i tańczyło ze trzystu młodych ludzi. Sala krzyczała:

– …Bo ja jestem z mięsa!!!

Wszyscy zaczęli skakać i śpiewać.

Łapin skakał i śpiewał ze wszystkimi. Obok skakała i śpiewała Ilona: 17 lat, wysoka, szczupła, żywa, roześmiana twarz, skórzane spodnie, buty na platformie, biała bluzka.

– Żegnaj, „Punkcie”! – krzyknął Sznur. Sala zaczęła gwizdać.

– Ale zajefajnie, co? – Ilona trąciła Łapina pięścią w bok.

– Chodź, weźmiemy jakiś gazik, póki reszta się jeszcze nie rzuciła! – krzyknął jej do ucha.

– Dobra.

Podeszli do baru.

– Butelkę szampana. – Łapin położył pieniądze na ladzie.

Barman otworzył butelkę, podał razem z kieliszkami.

– Ruszmy tyłki, tam do kąta! – Ilona pociągnęła Łapina.

W kącie było wolne miejsce na rogu grubego drewnianego stołu. Usiedli, Łapin zaczął nalewać szampana do kieliszków. Obok siedziało dwóch chłopaków i dziewczyna.

– No co, mistrzu? – Ilona podniosła kieliszek.

– Za co pijemy?

– Yyy… za spotkanie. – Stuknęli się kieliszkami.

– Może za Sznura?

– To za Sznura.

Wypili.

– Pierwszy raz ich słyszałeś? – Ilona zapaliła papierosa.

– W realu – tak.

– W nagraniu jest niehalo. Tak nie kręci. Wow! – Zawyła. – Ale wypas, normalnie, megawypas! Fu… Teraz można by zabakać.

– Chcesz? – Łapin osuszył kieliszek.

– Aha. Zawsze, kiedy brykam, mam ciśnienie na zioło.

– A tu… da radę dostać? – Łapin rozejrzał się.

– Dopiero drugi raz tu jestem. Nie znam nikogo.

– A ja pierwszy.

– Seryjnie? Specjalnie na „Leningrad”, tak?

– Aha. Przypadkiem usłyszałem, że się tu zadekują. No to przyjechałem.

Łapin zapalił papierosa.

– Lajtowe miejsce, nie? – Ilona rozejrzała się. Szybko się upijała.

– Duża sala. – Łapin potarł pierś.

– Jedwabiście, nie? Curwa, ale mi się chce bakać! Słuchaj, masz kasę?

– A bo co?

– No bo możemy wypalić w jedno miejsce. Tam jest zawsze. Full opcja. Tyle że to daleko.

– Gdzie?

– W Sokolnikach.

– A co tam jest?

– Wolna chata. Znajomi wynajmują.

– Oki, jedźmy.

– Dobranoc, książę!

Ilona wstała, przeciągnęła się. Łapin wziął do ręki butelkę z resztką szampana. Ruszyli do wyjścia przez salę pełną tańczących ludzi.

Odebrali z szatni ubrania. Wyszli do półciemnego przejścia z grubymi ścianami z zespawanych stalowych kawałków. Z rzadka majaczyły tu ludzkie postaci.

– Uaah! Zimno… – Ilona skuliła się. Poszła przodem.

Łapin objął dziewczynę. Niezgrabnie i brutalnie przytulił do siebie.

– Czułości? – zapytała Ilona.

Łapin zaczął całować jej wąskie, zimne usta. Dziewczyna odwzajemniła pocałunek. Wolną ręką ścisnął jej pierś. Z drugiej wyślizgnęła mu się butelka. Rozbiła się im pod nogami.

– Kurwia… – Łapin drgnął.

– Auć! – Ilona spojrzała w dół.

Łapin roześmiał się:

– Szkło w liczbie mnogiej… to po rosyjsku – wdriebiezgi.

– Bawimy się? – zapytał jakiś chłopak. Kucał pod ścianą. Palił.

– Może weźmiemy nową? – Łapin chuchnął dziewczynie do ucha.

– Styka! – Ilona z całej siły nadepnęła ciemnogranatową platformą buta na odłamki. Zachrzęściły.

Wzięła Łapina za rękę. Pociągnęła do wyjścia.

– Bąbelki są lajtowe. Ale tam będzie lepsiej.

Łapin zatrzymał ją.

– Poczekaj…

– Co? – zatrzymała się.

Objął Ilonę. Zamarł przytulony. Stali chwilę.

– Zimno mi – powiedziała cicho i uśmiechnęła się.

– Poczekaj… – Głos Łapina zadrżał.

Zamilkła. Łapin przytulił się do niej i zadygotał.

– Co ci jest? – Zlizała łzę z jego policzka

– Tak. – wyszeptał.

– Co, zwała masz, czy jak?

Przecząco pokiwał głową. Pociągnął nosem.

– Po prostu… jakoś tak po ptaku.

– No to jedziemy. – Stanowczo wzięła go za rękę.

Lubka

23.59.

Mieszkanie Andrieja. Prospekt Kutuzowa 17.


Sypialnia z jasnymi, liliowymi ścianami. Szerokie, niskie łóżko. Przyciszona muzyka. Półmrok.

Naga Nikołajewa siedziała na nagim Andrieju. Rytmicznie, lekko się kołysała. Klatka piersiowa Nikołajewej była przewiązana jedwabną chustką. Ale obie piersi miała odkryte. Andriej palił papierosa: 52 lata, tęgi, pyzaty, z zakolami, owłosioną piersią, tatuażem na ramieniu i krótkimi, grubymi palcami.

– Nie spiesz się, nie spiesz… – wymamrotał.

– Klient nasz pan. – Nikołajewa zaczęła poruszać się wolniej.

– Piersi masz klawe.

– Podobają ci się?

– Nic z nimi nie robiłaś?

– Nie, coś ty. Wszystko moje. O-o-o jaki słodki chujeczek…

– Sięga do kiszek? – Wypuścił dym prosto w jej piersi.

– Och… pewnie… ooo… Szkoda, że dziś w pupkę nie można…

– Dlaczego?

– Dlatego.

– Hemoroidy?

– Nie… och… następstwa… och… wypadku…

– No i jak tyś to zrobiła? Wpaść pod samochód… oj, kurwa… to trzeba umieć… ja jak przechodzę przez ulicę, to cztery razy się obejrzę… oj, nie spiesz się…

– O-o-o… super… o-o-o… Andriusza… o-o-o… ach!

– Nie spiesz się, mówię.

Nikołajewa oparła ręce na biodrach. Opuściła głowę. Potrząsnęła włosami. Ostrożnie poruszyła pupą. Potem jeszcze raz. I jeszcze.

Andriej skrzywił twarz.

– No, kurwa… już… Alka, ty dziwko… przecież mówiłem – nie spiesz się! Zaraz tryśnie! Nie! Ściśnij, ściśnij tam! Kurwa! Złaź! No po chuja robić tak kiepsko?

Nikołajewa momentalnie z niego zeskoczyła. Jedną ręką złapała obciągnięty prezerwatywą członek. Drugą mocno nacisnęła miejsce między odbytem a jądrami.

– Wybacz, Sasza… znaczy… Andriusza…

– Mocniej, ciśnij mocniej!

Nacisnęła mocniej. Jęknął. Szarpnął głową.

– Teraz odciągnij, do chuja, odciągnij moją uwagę…

– Jak, Andriuszka?

– No, opowiedz coś…

– Co?

– No coś śmiesznego… no już, już, już…

– Kawał?

– Cokolwiek… oj, kurwa… no już, już…

– Nie pamiętam kawałów… – Nikołajewa podrapała się w wygolony wzgórek łonowy. – A! Zajebista historia, Suła mi opowiadała. No więc, jak miała piętnaście lat, to jeden taki facet przyprowadził ją do domu, wiesz, chciał przerżnąć, a ona nie dawała, w stylu – dziewica, i takie tam. Ten kombinował z nią w łóżku, no kombinował pewnie ze dwie godziny, chuj aż mu dymi, a ta dalej nie rozkłada nóg. W końcu mówi: dawaj, zerżnę cię w pupę. No, masz. Nadstawiła mu. A on jak wszedł, tak od razu skończył – nie miał już sił się powstrzymywać. A spermy, wiesz, było do chuja i ciutciut! Jak popłynęła do środka, to efekt, wiesz, jakby lewatywę zrobić. Wyszedł z niej. A Suła, wyobraź sobie, od razu wstała, przysiadła i na perski dywan mu nasrała! Póki on tam rzucał jobami, ona się ubrała i – w długą!

– Oj, kurwa… Ala, chodź… i tak nie mogę…

– Już, kochany. – Usiadła na nim okrakiem. Wprowadziła członek do pochwy. Zaczęła szybko się ruszać. Chwyciła go ręką za jądra.

– Tak… tak… o tak… – wymamrotał Andriej. Zamarł. Zacisnął pięści. Krzyknął. Zaczął bić ją pięściami po biodrach: – Tak! Tak! Tak!

Nikołajewa zasłaniała się rękami. Poruszała biodrami. Popiskiwała.

Andriej przestał bić. Ręce bezsilnie opadły mu na łóżko.

– O, kurwa… – Wyciągnął rękę po popielniczkę. Wziął niedopalonego papierosa.

– Jak? – Nikołajewa polizała jego owłosiony sutek.

– O… – zaciągnął się. – Aż iskry z oczu…

– Jesteś taki super… – Głaskała go po ramieniu. – Taki okrąglutki… jak Kubuś Puchatek. A członek to w ogóle. Od razu mam mokro.

Uśmiechnął się:

– Nie pierdol. Nalej wina.

– Sil wu ple. – Wyciągnęła rękę. Ze szklanego wiaderka z lodem wyjęła butelkę białego wina Pinot Grigio. Nalała.

Andriej wziął do ręki kieliszek. Uniósł lekko spoconą głowę. Wypił do dna. Odchylił się na łóżko.

– Oj, kurwa… klawa z ciebie suczka…

– Miło słyszeć.

Popatrzył na pustą paczkę po papierosach.

– Idź do kuchni, tam na półce są papierosy.

– Gdzie?

– Przy okapie. Taka szklana półka.

– Andriusza, mogę najpierw pod prysznic?

– Dobra. Sam pójdę.

Nikołajewa wstała. Zatkała dłonią pochwę. Pobiegła do łazienki. Od razu weszła pod prysznic i puściła wodę. Opłukała się szybko. Długo się podmywała. Zakręciła wodę. Krzyknęła:

– Pietia! Tfu… Andriusza! A mogę się wykąpać?

– Możesz… – dobiegło z sypialni.

Nikołajewa siadła w zimnej wannie. Puściła wodę. Zdjęła z półki płyn do kąpieli. Wypuściła strugę. Od razu po powierzchni wody rozpełzła się piana. Nikołajewa zaczęła śpiewać. Woda sięgała jej do pach. Zakręciła wodę. Podciągnęła kolana pod brodę. Zasnęła.


Przyśniła się jej Lubka Kobziewa, zamordowana w motelu „Słoneczny”. Były razem w kuchni tego mieszkania na Srietence, które Lubka wynajmowała do spółki z Czerwonym Kapturkiem. Nikołajewa siedzi przy oknie i pali papierosa. Za oknem zima, pada śnieg. W kuchni jest zimno. Nikołajewa ma na sobie lekkie, letnie ciuchy, ale na nogach wysokie szare walonki. Łubka jest boso i w granatowym szlafroku. Krząta się przy kuchni i przygotowuje swoje ulubione manty *

Swoją drogą, jaka ze mnie idiotka – mamrocze, wyrabiając ciasto. – Dałam się zarżnąć! No też coś…

Bolało? – pyta Nikołajewa.

E, nie, nie bardzo. Tylko strasznie się bałam, kiedy ten debil ruszył na mnie z nożem. Normalnie cała zdrętwiałam. Trzeba było skakać przez okno, a ja, kretynka, stoję i patrzę na niego. On mnie najpierw w brzuch, a ja tego nawet nie zauważyłam, a potem w szyję… i od razu – krew, krew… słuchaj Ala, gdzie ja postawiłam pieprz?

Nikołajewa patrzy na stół. Wszystkie przedmioty są bardzo dobrze widoczne: dwa talerze, dwa widelce, nóż z rozłupaną rączką, tarka, solniczka, wałek, mąka w torebce, dziewięć krążków z ciasta. Ale pieprzniczki nie ma.

– Zawsze tak jest, kiedy czegoś trzeba – zapodzieje się i koniec. – Lubka rozgląda się dookoła. Pochyla. Zagląda pod stół.

Szłafrok rozchyla się, ukazując z grubsza zaszyte rozcięcie od szyi do wzgórka łonowego.

– O jest… – mówi Lubka.

Nikołajewa widzi pieprzniczkę pod stołem. Nachyla się, bierze ją do ręki, podaje Lubce. I nagle bardzo ostro odczuwa, że w piersi Lubki NIE BIJE SERCE. Lubka mówi, mamrocze, porusza się, ale jej serce jest nieruchome. Stoi jak popsuty budzik. Nikołajewę ogarnia potworny smutek. Ale nie z powodu śmierci Lubki, tylko z powodu martwego serca. Jest jej strasznie żal, że serce Lubki zatrzymało się i NIGDY więcej nie będzie biło. Czuje, że za chwilę się rozpłacze.

Lubka… czy ty… dodajesz do farszu cebulę? – mówi z trudem i wstaje.

Po cholerę, kiedy jest czosnek? – Lubka uważnie patrzy na nią martwymi oczami.

Nikołajewa zaczyna pochlipywać

Co ci jest? – pyta Lubka.

Lać mi się chce – bełkocze nieposłusznymi wargami Nikołajewa.

Lej tu – odpowiada z uśmiechem Lubka.

Z piersi Nikołajewej wyrywa się szloch. Dziewczyna płacze z powodu OGROMNEJ STRATY.

– Lub…ka, Lub…ka… – powtarza.

Chwyta Lubkę, przyciska do piersi. Lubka odpycha się zimnymi, pobrudzonymi mąką rękami.

– No coś ty?

Lodowa pierś Lubki jest BEZ SERCA. Nikołajewa łka. Rozumie, że tego już NIGDY nie da się naprawić. Słyszy bicie własnego serca. Jest żywe, ciepłe i KOSZMARNIE jej drogie. Przez to czuje jeszcze większy ból i gorycz. Nagle rozumie, jak ŁATWO być martwym. Przepełnia ją żal i przerażenie. Gorący mocz spływa jej po nogach.


Nikołajewa przebudziła się. Twarz miała całą we łzach. Tusz do rzęs się rozmazał. Obok wanny stał Andriej w biało-czerwonym szlafroku.

– Co jest? – zapytał z niezadowoleniem

– Co? – chlipnęła. I znów się rozpłakała.

– Co się stało? – Nachmurzył się sennie.

– Bo… tego… – pochlipywała – przyśniła się przyjaciółka… ona… ją… zabili pół roku temu…

– Kto?

– A… jacyś handlarze z bazaru… jacyś Azerowie…

– Aaa… – Podrapał się w pierś. – Słuchaj, idę spać. Mam jutro ważne spotkanie. Pieniądze są w kuchni na stole.

Wyszedł.

Nikołajewa otarła łzy. Wyszła z wanny. Spojrzała w lustro.

– Boże…

Długo się myła, potem wycierała. Wyszła z łazienki, owinięta dużym ręcznikiem. W mieszkaniu panował półmrok. Z sypialni dochodziło chrapanie Andrieja. Nikołajewa na palcach weszła do sypialni. Odszukała swoje rzeczy. Poszła do kuchni. Tu paliła się tylko lampka w okapie nad kuchenką. Na stole leżało dwieście dolarów.

Ubrała się. Schowała pieniądze do portmonetki. Wypiła szklankę soku jabłkowego. W przedpokoju założyła płaszcz. Wyszła z mieszkania. Ostrożnie zamknęła za sobą drzwi.

Górna warga

2.02.

Mieszkanie odnajmowane przez Komara i Wikę.

Jeleni Wał 1.


– Popracuj trochę dłonią. – Komar ścisnął przedramię Łapina opaską.

– Co ma pracować – i tak wszystkie są na wierzchu – uśmiechnęła się Wika. – Żebym to ja miała takie kable!

– Komar, kurwa, mnie pierwszej byś huknął! – Ilona patrzyła ze złością.

– Pierwszy cent dla gościa, karwia. Tym bardziej, że on sponsoruje… – Komar trafił igłą w żyłę. – Ja pierdolę, sto lat nie widziałem niezniszczonych kabli.

– Ty, Ilona, to prawda, że byłaś na „Leningradzie”? – zapytała Wika.

– Aha… – Ilona patrzyła na rękę Łapina.

– Czadowo?

– Aha.

– A co grali? Stare kawałki?

– Stare! Stare! Stare!… – Ilona ze złością zatrzęsła rękami.

Komar pociągnął tłok do siebie: 27 lat, głowa ogolona na zero, duże uszy, chudy, przygarbiony, długie ręce, mocno wyostrzone rysy twarzy, dziurawa granatowa koszulka, szerokie czarne spodnie.

W strzykawce pojawiła się krew. Komar szarpnął koniec zawiązanej przepaski. Płynnie wprowadził zawartość strzykawki do żyły Łapina.

– W porzo.

Wika podała wacik: 18 lat, śniada, malutka, pulchna, długowłosa, fioletowe spodnie z poliestru, niebieski golf.

Łapin przycisnął watę do żyły. Zgiął rękę w łokciu. Odchylił się na wyświechtaną poduszkę:

– O, kurwa…

– No? – Komar uśmiechnął się.

– Tak… – Łapin z trudem rozkleił usta i uśmiechnął się. Patrzył na sufit z rdzawymi zaciekami.

– Komar, fiucie, hukniesz mi w końcu?! – krzyknęła Ilona.

– Bez problemu, madame. – Komar rozpieczętował nową strzykawkę.

Wika wysypała na łyżkę stołową biały proszek z torebki, dodała wody, podgrzała łyżkę nad świecą. Komar pobrał z łyżki półprzezroczysty płyn do strzykawki.

Ilona sama przewiązała sobie przedramię opaską. Usiadła naprzeciw Komara. Wyciągnęła rękę. W zgięciu widać było kilka śladów ukłuć.

– Ilona, bo ja nie czaję, grali same stare kawałki? – Wika zapaliła papierosa.

– Nie, nie tylko… – Ilona z rozdrażnieniem zaciskała i otwierała pięść.

– „A jak przyjdzie lato, za miasto ruszamy. Łopata do ręki i zapierdalamy”? Tak?

– Tak, tak, tak… – Ilona mamrotała ze złością.

– A mnie się podoba ich: ta-ta-ta… jeden przygrzewa, ja wolę gazolić, ale przecież mogę prędko wypierdolić.

Komar bez pośpiechu znalazł odpowiednie miejsce.

– O, tak, rybciu, dobrze, że nie nadużywasz.

– A co ja, idiotka jestem, czy co? – Ilona uśmiechnęła się nerwowo.

– Kto tam was, kobiety, wie! – Igła weszła w żyłę.

Łapin uśmiechnął się. Przeciągnął. Poruszył ramionami.

– Ale… to coś zupełnie innego…

– Co innego? – zapytała Wika. – Speedball? No! Bardziej odpałowe niż zwykła hera!

– Bardziej. Ale nie lubię, jak ktoś pierdoli: speedball, speedball, a sam ni chuja nie próbował… Dużo u nas jest takich mętnych typów, lepaków.

– A dlaczego? – Wika uśmiechnęła się z zadowoleniem.

– Bo każdy kutas chce być mądrzejszy niż jest naprawdę. Mądrzejszy i mieć większy autorytet. Wszyscy łoją się swoim autorytetem, tylko o tym myślą. Jakby jedynym celem człowieka na ziemi było osiągnięcie pozycji w społeczeństwie za wszelką cenę, nawet za cenę cudzych cierpień.

Wika z Komarem spojrzeli po sobie.

– Tak. Czego jak czego, ale cierpień to u nas – od zajebania… – Komar z uśmiechem wprowadzał działkę w żyłę Ilony.

– Oj… – Ilona zamknęła oczy. Zgięła rękę w łokciu. Zakasłała.

Wika wyciągnęła do Komara skłutą rękę.

– Tu jest jeszcze miejsce.

– Tylko nie stój mi nad karkiem.

– Sorki, Komar.

Ilona przeciągnęła się.

– Lajtowo!

Pocałowała Łapina. Objął ją niezgrabnie.

– Komar, tylko się nie spiesz. – Wika patrzyła na igłę.

– Źrenice mam szerokie? – Ilona schyliła się nad Łapinem.

– Tak – odpowiedział poważnie.

– Ładne? Jaki kolor?

– Coś… takiego… wiesz… – spocony Łapin patrzył jej uważnie prosto w oczy – to coś… to są takie kule… wiesz, są takie chińskie kule harmonii… trzeba je przetaczać w jednej ręce, robi się je z drogich kamieni, coś w rodzaju jaspisu, i kiedy taka kula… kula cin albo can, chyba, cin… no… i jedna kula tam leży, to z niej płynie taka energia, bioenergia, i tam są jeszcze elektryczne kumulacje, wszystko to razem… i jeszcze energia kamienia, a przecież mało wiemy o energii kamieni, kamienie są zajebiście stare… ale kiedyś były miękkie, jak gąbka, a potem już pod wpływem czasu skamieniały i stały się prawdziwymi kamieniami i nagromadziło się w nich takich informacji nie do wyjebania, że to jak taki super kartridż… tam jest zapisane do chuja i trochę… to znaczy do chuja wszystkiego, o wszystkim… różne wydarzenia, różni ludzie, wszystko, co się zdarzyło, wszystko jest w kamieniach… i komputery niepotrzebne, trzeba tylko mądrzej korzystać z kamieni, znaleźć do nich podejście… normalne, kompetentne podejście… i wtedy wszystko będzie stało jak chuj, człowiek zostanie władcą świata.

– Górną wargę masz super. – Ilona radośnie dotknęła palcem jego wargi.

Piasek

12.09.

Magazyn firmy handlowej „Cargo”.

Prospekt Nowojasieniewski 2.


Duży, półotwarty hangar, mnóstwo skrzynek i pudeł z produktami spożywczymi. Na czterech paczkach z przetworami warzywnymi leżał metrowy arkusz grubej dykty. Wokół dykty siedzieli na skrzynkach i palili papierosy:

Wołodia Słoma: 32 lata, średniego wzrostu, krępej budowy ciała, brunet, zasępiona, nieruchoma twarz z małym złamanym nosem, krótki kożuszek.

Dato: 52 lata, mały, gruby, łysy, okrągła, zawsze uśmiechnięta twarz, rozpięty biały płaszcz, biały sweter z cienkiej wełny, jedwabna beżowa koszula z wysokim kołnierzem, białe skórzane spodnie, złoty zegarek Tissot, złota bransoleta, złoty sygnet z rubinem.

Chmielów: 42 lata, średniego wzrostu, szczupły, szatyn, twarz szczupła, pociągła, spokojna, lekko zatroskana, stalowoszara kurtka, niebieski trzyczęściowy garnitur, biała koszula, niebiesko-czerwony krawat.

Zadzwoniła komórka Chmielowa.

– Tak – przyłożył ją do ucha.

– Przyjechali – oznajmił głos.

– Ilu?

– Sześciu… siedmiu w dwóch samochodach.

– No to przepuść tylko Ślepego i dwóch goryli.

– Się robi.

Dato rzucił niedopałek na betonową podłogę. Nadepnął go czarnym lakierowanym butem.

– We dwóch tego nie dotachają.

– To ich problem – wymamrotał Chmielow.

– I co, jak zwykle? – Słoma pociągnął nosem i wstał.

– Jak zwykle, Wowa – Dato klepnął się po pulchnych kolanach.

Otwarto drzwi. Do hangaru wszedł Hasan Ślepy: 43 lata, mały, szczupły, śniady, łysawy, z garbatym nosem, w czarnym skórzanym płaszczu. Za nim z trudem weszło dwóch osiłków z potężną metalową skrzynią.

Dato wstał. Wyszedł Hasanowi naprzeciw. Objęli się. Dwukrotnie dotknęli policzkami.

– Witaj, Dato.

– Witaj, mój drogi.

Dwóch osiłków opuściło skrzynię na podłogę.

– Postawcie tutaj – malutką pulchną ręką Dato wskazał dyktę.

Dwóch osiłków dźwignęło skrzynię. Postawiło ją na dykcie. Dykta pękła, ale wytrzymała.

– Siadaj, mój drogi. – Dato skinął głową.

Słoma przysunął do nóg Ślepego skrzynkę z makaronem.

– Dato, niech nas zostawią samych. – Ślepy rozpiął płaszcz.

– Dlaczego, mój drogi?

– Jest temat.

– To moja załoga, Hasan. Przecież ich znasz.

– Znam ich, Dato. Ale niech nas zostawią.

Dato i Chmielow spojrzeli po sobie. Ten kiwnął głową.

– Dobrze, mój drogi. Zrobimy, jak chcesz. Wyjdźcie się przewietrzyć.

Chmielow, Słoma i tamci dwaj wyszli. Hasan usiadł na skrzynce. Zmęczony potarł policzki. Dato stał w milczeniu.

– Rozmyśliłem się, Dato – odezwał się Hasan.

– Nie rozumiem. Jak to się rozmyśliłeś?

– Nie sprzedaję.

– Dlaczego?

Hasan splótł ręce. Dotknął kciukami koniuszka ostrego garbatego nosa.

– No… Nie sprzedaję i już.

Dato uśmiechnął się szerzej niż zwykle.

– Nie rozumiem cię, Hasan. Dlaczego nie sprzedajesz? Cena ci nie odpowiada? Chcesz więcej?

– Nie. Cena ta sama. Zawsze mi odpowiadała.

– No to o co chodzi?

– O nic. Po prostu – nie chcę.

Dato spojrzał na niego uważnie.

– Wspólasie, co z tobą? Chory jesteś? Masz jakieś problemy?

– Nie jestem chory, brachu. I nie mam żadnych problemów. Ale towaru nie sprzedaję.

Dato zamilkł. Wyciągnął złotą papierośnicę. Wyjął papierosa i powoli go zapalał. Zrobił parę kroków. Zwrócił się do Hasana:

– Więc po co przyniosłeś towar, skoro nie chcesz go sprzedawać?

– Żeby ci, brachu, pokazać.

– Widziałem go wcześniej. Nie raz.

– A to pooopatrz jeszcze raz. Poooopatrz uważnie.

Hasan wstał. Otworzył zamki skrzyni. Odsunął metalowe wieko. Pod nim była biała plastikowa pokrywa. Hasan pociągnął za nią. Otworzył. W środku leżała lodówka. Całkowicie zasypana piachem.

Dato na mgnienie zastygł z papierosem w ustach.

– Teraz rozumiesz, Dato, dlaczego Hasan nie chce ci sprzedać towaru?

Dato spojrzał na piach:

– Teraz rozumiem.

Hasan podszedł do niego bardzo blisko.

– Szczury nam się zalęgły, brachu. Tłuste, kurwa, szczury.

– Traktor wie? – zapytał Dato.

– Na razie nie. Po chuja ma wiedzieć?

Dato włożył rękę w piach. Pogmerał. Zaczerpnął garść. I z pasją cisnął na podłogę.

– Padaka!

– Ale to na pewno nie dilerzy.

– To kto w takim razie? Twoi?

– Znam swoich. I oni mnie. Rękę bym sobie dał uciąć.

– Rękę… rękę… – Dato gniewnie splunął. – Swoi też podgryzają. Kurwy! Padaka! Hasan, szukaj sam. Ja do blondynów nie pojadę. Oddam pieniądze i szlus.

– Poczekaj, brachu.

– Jakie poczekaj? Tobie skroili, twój problem. Pojedziesz do nich sam na układy.

– Nie ściemniaj, brachu. To nie mój problem. To nasz problem.

– Ni chuja! Ciebie zahaczyli, co ja mam do tego?

– To, że szczur żyje w twoim domu.

– Co? Jaki, kurwa, szczur?

– Tłusty. I śpi u ciebie. I chleb twój je.

Dato wlepił w niego wzrok.

Hasan pogrzebał w kieszeniach. Wyjął okrągłą drewnianą tabakierkę. Zamknął pokrywę lodówki. Otworzył tabakierkę. Była w niej kokaina. Odsypał trochę na pokrywę. Wyciągnął kościaną rurkę i plastikową kartę.

– Chodź poinhalujemy, brachu. Ja już od trzech dni nie śpię.

– To co… szczur, mówisz? U mnie? Co ty za wałki wstawiasz?

– Nie wstawiam, Dato.

– I który to?

– Nie poganiaj mnie.

– Co, kurwa, nie poganiaj? Który?

Hasan szybko roztarł kartą kokainę. Oddzielił dwie grube kreski. Podał Dato rurkę.

– Masz, brachu.

Dato wziął rurkę. Nachylił się. I szybko wciągnął nosem swoją kreskę. Oddał rurkę Hasanowi. Ten wsadził ją do garbatego nosa. Powoli wciągnął połówkę kreski jedną dziurką. Potem resztę – drugą.

– A jak to wytrybiłeś? – Dato pociągał nosem. – Ty się przecież z moimi nie spikasz. Jak to wytrybiłeś? Co, u mnie wesz się zalęgła?

– Masz porządną kadrę, Dato.

– No to kto, do kurwy nędzy?!

– Poczekaj. – Hasan oddzielił jeszcze dwie kreski. – Chodź, dofukamy. A ja ci powiem, co trzeba robić.

– Robić… robić… A! – Dato kopnął kartonowe pudło. Z dziury posypała się kasza gryczana.

Hasan wciągnął swoją kreskę. Dato machnął ręką.

– Nie chcę.

Hasan wciągnął drugą kreskę. Schował tabakierkę z rurką. Wytarł nos chustką.

– No to tak zrobimy. Zamkniemy to. I zaniesiesz do siebie.

– Na chuja mi piach?

– Niech twoi myślą, że wszystko jest w porządku.

– A hajc?

– Dasz mi tylko teczkę. A kasę wyjmiesz.

– No?

– Skrzynię odwieziesz do siebie. A potem zaczniemy polowanie na szczura.

– To trybisz w końcu kto czy nie?

Hasan zbliżył się. Szepnął mu coś na ucho.

– A lód jest u niego?

– Nie.

– To gdzie jest lód? Już u blondynów?

– Nie, nie, Dato. Lód jest u ciebie w domu.

Dato wlepił w niego wzrok.

– Co? Gdzie?

– W zamrażarce.

– U mnie?

– U ciebie, u ciebie, Dato.

– I kto to zrobił?

– Twoja Natasza.

Bosch

21.00.

Mieszkanie Dato. Ulica Mała Bronna 7.


Obszerna kuchnia. Białe meble. Drogi sprzęt. Na ogniu pozłacany garnek z wodą.

Na marmurowej podłodze leżał związany Pomarańcz: 29 lat, rudy, masywne ciało byłego sportowca.

W kącie siedziała Natasza: 26 lat, ładna, z długimi nogami, w rozdartej różowej sukience. Przykuta kajdankami do kaloryfera.

Przy stole siedzieli Dato i Hasan Ślepy. Obok stali Łom i Pieka: szerokie ramiona, muskularni, małe ogolone głowy i grube szyje.

Przed Dato stała opróżniona do połowy butelka wódki Jurij Dołgoruki. Hasan rozcierał na talerzu porcję kokainy.

Dato nalał sobie wódki. Wypił. Bez pośpiechu zapalił papierosa. Spojrzał na Nataszę.

– Jednego, kurwa, nie rozumiem. Zabij mnie, zarżnij – nie pojmuję. Czego ci brakowało?

Natasza milczała. Utkwiła wzrok w nodze od stołu.

– Wyciągnąłem cię z gówna, pomogłem twojemu bratu, matce pomogłem. Woziłem na Karaiby, ubrałem, kurwa, jak księżnę Dianę. Jebałem codziennie. Czego ci brakowało?

Natasza milczała.

– Tak. Baby to zagadka. – Dato wypuścił dym. – Co, Hasan? Trzeci raz mam wtopę ze szczurem. O co chodzi?! Przeznaczenie, kurwa?

– Nie wiem, brachu. – Hasan wciągnął nosem porcję. – Może i przeznaczenie.

– Do tego, kurwa, ni chuja we łbie mi się nie mieści: no, ożeniłabyś trefny lód, no, wyjęłabyś pół stówy. Ale co dalej? Co dalej? Gdzie byś się zadekowała? Co, pod ziemię byś się zapadła? I co, pół kafla – to dla ciebie taka duża kasa?

Natasza milczała.

– Dato, zostaw ją. – Hasan wytarł nos. – Baba zawsze jest na drugim planie.

– Człowiek uczy się przez całe życie… – Dato strząsnął popiół. Popatrzył na garnek.

– No jak, gotuje się?

Pieka zajrzał do garnka.

– Zaczyna.

Pomarańcz poruszył się na podłodze. Łom przycisnął go nogą.

– Leżeć.

– Dato, psem twoim będę, jak to mój pomysł. Psem – wymamrotał Pomarańcz.

– Psem to ty nie będziesz – Dato spojrzał z ukosa na jego rudą, spoconą głowę – bo już nim jesteś.

– Mnie Szakro dwa razy przystawiał klamkę do głowy. Wtedy, w Dagomysie, i po weselu. O blondynach słyszał od Awery.

– Od Awery? – uśmiechnął się Hasan. – Awera już gryzie piach.

– Robił wjazdy do Szakro, ten mu jeszcze wisiał za „Tybet”. – Pomarańcz uniósł głowę. – I wtedy wychlapał mu o blondynach i o lodzie. Mówi: jest duży tort, bierz. Nabijesz kabzę, to oddasz.

– I co, Szakro kazał ci schaltować Hasanowi? – zapytał Hasan.

– Szakro chce wziąć dolę za lód.

– Co? – uśmiechnął się Dato. – Co ty, ścierwo, łoisz? Awerę przecież sprzątnęli, jaki, kurwa, dług, jaki „Tybet”?

– On chce iść na przypał bez Awery. Chujem byłbym, Dato. Mnie jego ogary sprzedały, że jest teraz goły, że ma z Rybą na pieńku, a ciebie chcą wydymać.

– I zgarnąć pulę? – uśmiechnął się Dato.

– Chcą zgarnąć.

– Na bezczyla? Bez ścinki?

– Powiedział mi: chodź, wyjmij porcję, to zobaczę. Nie wyjmiesz – to zejdziesz.

– A co chce zobaczyć?

– No… jak ty się wykładasz.

Dato zgasił papierosa. Wstał. Podszedł do Pomarańcza. Włożył ręce do kieszeni. Zakołysał się na czubkach palców.

– Nno tak… Ty psie, całkiem się zbiesiłeś. Zupełnie straciłeś wyczucie.

Kiwnął do Pieki. Ten zdjął garnek z ognia. Łom przycisnął butem głowę Pomarańcza do niebieskawej marmurowej podłogi.

– Kurwą byłbym, Dato… Hasan… przysięgam… – mamrotał Pomarańcz.

Pieka siadł mu na nogach i zaczął lać wrzątek na plecy.

Pomarańcz krzyknął i zaczął się szarpać.

Łom i Pieka przygnietli go.

– Gadaj prawdę, psie, prawdę. – Dato kołysał się na palcach.

– Przysięgam! Przysięgam! – wył Pomarańcz.

Pieka chlusnął mu na plecy. Pomarańcz zadygotał.

– Prawdę, prawdę.

– Dato! Przestań! – krzyknęła Natasza.

– Prawdę, psie!

– Przysięgam! Przysięgam!

– Chluśnij mu na facjatę – poradził Hasan.

Pieka chlusnął Pomarańczowi na głowę. Ten zawył.

– Nie, Dato! Zostawcie go! – krzyczała Natasza.

– Na ciebie, szczurza suko, też przyjdzie pora! – Dato kopnął ją.

– Gadaj, bo cię ugotujemy jak raka. – Hasan spokojnie patrzył na podrygujące ciało Pomarańcza.

– Szakro chce zgarnąć dolę za lód! – wymamrotał Pomarańcz.

– Nie pierdol, padako! Nie pierdol, padako! Nie pierdol! Nie pierdol! – Dato zaczął go kopać w twarz.

– Szczurek… – splunął Hasan. – Lej mu na jaja!

Pieka i Łom zaczęli ściągać spodnie Pomarańczowi.

– Dato! Dato! Dato! – krzyczała Natasza.

– Cicho, szczurza suko!

– Dato, przestań, przestań. Ja wszystko powiem!krzyczała Natasza.

– Cicho, szczurza suko!

– Dato, niech powie. – Hasan podszedł do Nataszy. – Mów prawdę.

– Wszystko powiem, tylko przestańcie!

Dato dał znak. Pieka przestał polewać Pomarańcza wrzątkiem.

– Mów, suko.

Natasza otarła swobodną ręką nos. Zachlipała.

– To wszystko kłamstwo. To nie Szakro. To ja.

Dato patrzył na nią.

– Po chuja?

– Ty i tak mnie rzucisz. Jak Żenkę. Wiem o tej twojej… baletnicy. A ja… a ja… w ogóle nic nie mam. Matka umierająca.

– I co?

– No… chciałam przytulić trochę kasy… Po prostu…

– I jego podkręciłaś?

Kiwnęła głową.

– Za ile?

– Po połowie.

Dato przeniósł wzrok na Hasana. Ten milczał. Natasza pochlipywała. Pomarańcz jęczał na podłodze. Dato spojrzał na Pomarańcza.

– Odwróćcie go.

Pieka i Łom położyli go na wznak. Dato przysiadł. Zajrzał w szare oczy Pomarańcza.

– Prawda.

Wyprostował się. Hasan wyciągnął rękę. Dato klepnął w nią dłonią. Odetchnął z ulgą.

– Chodź, przetrawimy to.

Wyszli do sąsiedniego pokoju. Panował tam półmrok. Widać było dużo drogich mebli.

– Tak myślałem, że nie Szakro. – Hasan wzdrygnął się z zimna. Splótł chude palce. Strzeliło mu w stawach.

– Dolę, kurwa! – Dato nerwowo się uśmiechnął. Otworzył bar. Wyjął butelkę koniaku. Nalał sobie. Wypił.

– Każda padaka, kurwa, tylko czeka, żeby ściąć mnie z Szakro. Szakale, kurwa!

– On po prostu słyszał… może od Awery, od jego ogarów… może od Dziurawego…

– Słuchaj, Hasan, a skąd wszyscy czają? Czemu, kurwa, każdy karaluch wie o lodzie?

– Mnie o to pytasz?

– A kogo mam pytać? Awerę? Żorika? Oni już, kurwa, robaki karmią. A ty żyjesz.

– Ty też żyjesz, brachu. – Hasan spojrzał na niego poważnie. – Obaj jesteśmy żywi. Póki co.

– Póki co?

– Póki rozumiemy, że trumna nie ma kieszeni.

Dato odwrócił się. Podszedł do okna. Pokołysał się na palcach. Hasan podszedł do niego. Położył mu rękę na ramieniu.

– Znasz mnie, wspólasie. Ja cudzego nie tykam. Mnie na proszek wystarcza.

Dato patrzył przez okno na wieczorną Moskwę:

– Gówno!

– Coś trzeba z nimi zrobić, wspólasie.

– Coś… – Dato zakołysał się na palcach. – Coś, kurwa…

Gwałtownie się odwrócił. Poszedł do kuchni. Hasan niespiesznie ruszył za nim.

W kącie stała masywna biała lodówka Bosch. Dato otworzył zamrażarkę. Była pełna jedzenia. Zaczął wyrzucać je na podłogę. Produkty z głuchym stukotem upadały na marmur. Pod spodem leżał duży blok lodu. Dato spojrzał na niego ze złością.

– To dlatego że nie żrę nic mrożonego… tak, suko?

Zbliżył się do Nataszy.

Pochlipywała. Odwróciła się. Hasan patrzył ponurym wzrokiem

– Bezpieczne miejsce, tak?

– No, od kiedy się baby, kurwa, zrobiły takie mądre? – Dato klepnął się po udach. – Nie rozumiem, co jest grane!

– Emancypacja – nieoczekiwanie odezwał się Pieka.

– Co? – Dato obrócił na niego wzrok.

– No… to kiedy baby mają równe prawa z facetami – wymamrotał Pieka.

Dato przyjrzał mu się uważnie. Odwrócił się do Hasana.

– Dawaj skrzynię.

Hasan wyjął komórkę. Zadzwonił:

– Podjeżdżaj.

Po paru minutach do mieszkania weszło dwóch mężczyzn ze skrzynią. Naciągnęli na ręce gumowe rękawiczki. Przełożyli bryłę lodu z zamrażalnika do skrzyni i ostrożnie wynieśli.

Dato nalał sobie wódki. Wypił duszkiem.

– Więc tak. Pomarańcza – na śmietnik.

Pomarańcz szarpnął się z całej siły. Krzyknął coś niezrozumiale. Pieka i Łom przygnietli go. Łom zarzucił pętlę na grubą, piegowatą szyję Pomarańcza.

Natasza zwymiotowała. Głowa opadła jej bezsilnie.

Pomarańcz długo charczał i rzucał się w drgawkach. Wypuszczał gazy.

W końcu ucichł.

Pieka przyciągnął z garderoby dużą niebieską plastikową walizkę na kółkach. Włożyli do niej trupa Pomarańcza. Wywieźli z kuchni. Potem z mieszkania.

Drzwi zamknęły się za nimi.

Hasan usiadł przy stole. Wyjął swoją tabakierkę. Wysypał na talerz kokainę. Zaczął ją rozcierać plastikową kartą.

Dato wyjął z kieszeni klucz. Odpiął rękę Nataszy od kaloryfera. Natasza bezsilnie rozpłaszczyła się na podłodze. Oddychała szybko. Trzęsła się.

Dato otworzył drzwi zamrażarki.

– Właź.

Natasza podniosła głowę.

– Właź, szczurza suko!

Posłusznie weszła do zamrażarki. Dato zatrzasnął drzwi. Oparł się plecami.

– Zamrożę w pizdu. I koniec.

Hasan uśmiechnął się. Wciągnął nosem kokainę. Potem jeszcze raz.

Dato wyjął papierosy. Zapalił.

Natasza ledwo dosłyszalnie skomlała w zamrażarce.

Dato palił. Hasan nacierał dziąsła kokainą.

– Znajdę sobie nową kurwę – powiedział Dato.

Hasan wstał. Podszedł do niego.

– Wyślij ją do Turcji. Do Rusrama.

– Co za Rustam, do chuja?! – Dato potrząsnął głową ze złością. – Do kostnicy, kurwa, a nie do Turcji!

– Brachu, nie rób tego.

– Spierdalaj. To moja baba.

– Baba twoja. Ale sprawa – nasza.

Natasza skowyczała i waliła w drzwiczki lodówki.

– Uciszę ją w chuj, – Dato z uporem potrząsał głową. – Przechodzona pizda!

– Daj spokój, Dato.

– Odwal się!

– Daj spokój, wspólasie.

– Odejdź, Hasan, nie drażnij mnie, do kurwy nędzy!

– Daj spokój! Wszystkich wjebiesz, baranie! – Hasan rzucił się na Dato.

– Gdzie… zabieraj łapy… – Szarpał się tamten.

– Baranie…

– Zabierz… łapy… świrze…

Bili się przy białej dużej lodówce.

– Jestem w ciąży! – dobiegło z zamrażarki.

Natychmiast przerwali walkę.

Dato odepchnął Hasana. Otworzył drzwi.

– Co?

Natasza siedziała zgięta.

– Coś powiedziała?

– Jestem w ciąży – powtórzyła cicho.

– Z kim? – burknął Dato.

– Z tobą.

Dato patrzył na nią tępo. Na jej gołe kolana. Potem na palce nóg pomalowane na ciemnogranatowo. Obok jej nóg leżał oszroniony pieróg.

Dato zapatrzył się na ten pieróg.

Natasza wypadła z zamrażarki na podłogę. Pełzła po marmurze.

– Kiedy… który? – zapytał Dato.

– Drugi miesiąc… – Wypełzła z kuchni. Poczołgała się do łazienki.

Dato ze zmęczeniem potarł nasadę nosa. Hasan klepnął go w ramię.

– No, brachu, a tyś chciał ją zamrozić!

Blokada

4.15.

Mieszkanie wynajmowane przez Komara i Wikę.


Zapuszczona łazienka, niebieskie, miejscami odłupane kafeiki, rdzawe zacieki w wannie i umywalce blade światło starej żarówki, namoczona w misce brudna bielizna.

Łapin i Ilona leżeli nadzy w przepełnionej wannie. Ilona okrakiem usiadła na Łapinie i paliła papierosa. Jego członek tkwił w jej pochwie. Ilona lekko się poruszała. Łapin w półdrzemce zamykał i otwierał oczy.

– No i… on… nie zna się na sztuce… sztuce aktorskiej… – szybko mamrotała Ilona suchymi wargami. – Keanu Reeves też jest lajtowy, centralnie, wymiękam, bo on może zagrać miłość uczciwie, a ten niby taki jedwabisty… cały z czekolady… a ja mu w ogóle… nie wierzę… nawet zdeka… a na chuja wydawać forsę, jeśli się nie wierzy aktorowi, jeśli nie ma wiary… wow, ale masz twarde jaja!

Wykonała gwałtowny ruch. Woda chlupnęła poza brzeg wanny. Oblazłe drzwi się otworzyły. Wszedł nagi Komar. Miał wzwód.

– No co, machniom, mc gyvery!

– Dobra. – Ilona wyszła z wanny.

– O, kurwa, aleście wody nalali… – Komar popatrzył na podłogę. – Znowu sąsiedzi się przychrzanią…

– Macie mniej więcej takie same. – Ilona wzięła do ręki członek Komara.

– Rozmiar ma znaczenie? – spytał z ochrypłym śmiechem.

– A jak?

– To idziemy.

– A huknąć?

– Spuszczę się – i hukniemy.

Wyszli. Łapin wyjął rękę z wody. Popatrzył na swoje paznokcie. Były niebieskie. Jak kafelki. Weszła naga Wika.

– Co, w wodzie?

Łapin otworzył oczy. Wika weszła do wanny. Ujęła jego członek, włożyła sobie do pochwy.

– Zimno… – Łapin rozkleił wargi.

– Chodź, tę wypuścimy i nalejemy nowej. – Wika zaczęła się poruszać.

– Dobra…

Sięgnęła po korek. Szarpnęła za łańcuszek. Woda zaczęła spływać.

– Miałam chłopaka – też grzejnik – lubił jaja wkładać do tej dziury, kiedy woda spływała, no, jeszcze jak był mały.

– Co?

– No, gadaliśmy o tym, kto jak w dzieciństwie robił sobie dobrze… ja… to… oo, ale masz super siurdala… lubiłam siadać na rogu stołu i zakładać nogi na krzyż… a on normalnie kucał w wannie, napuszczał wodę, wyjmował korek i wsadzał jaja. A sam marszczył freda. I myślał o komunizmie.

– Po co?

– No, nie o samym komunizmie, sam komunizm na chuja komu potrzebny… nie za gorąca? – puściła gorącą wodę.

– Spox.

– Bo tam, w tym komunizmie, były wspólne kobiety… i on… oj, oj, oj… on… oj, oj, oj… to… oj, oj, oj…

– Jebał je wszystkie? – Łapin złapał Wikę za piersi.

– Oj, oj, oj… – krzywiła twarz. – Oj, dochodzę… o-o-o-o-o…

– A ja jakoś… w ogóle nie mogę skończyć…

– Oj… oj… – Przestała się ruszać. – Zaraz Komar nam huknie – i się spuścisz.

– Teraz chcę. – Łapin wciąż się poruszał.

– Jak chcesz, to wsadź mi w dupę. Komar tak samo, jak nie może się spuścić, to wsadza mi w dupę – i od razu strzela. Chcesz?

– Nie wiem… nigdy w życiu nie próbowałem… tam jest przecież gówno.

– Kutasiku, jakie gówno! No, chcesz, czy nie? No to chodź, zrobię ci dobrze.

– Ty?

– Zajebiście to robię. Chodź, odwróć się na bok… a ja się położę z tyłu. Już gorąco.

Zakręciła kran. Włożyła korek.

Łapin odwrócił się na bok. Wika położyła się z tyłu. Wzięła do prawej ręki jego członek. Lewą wsunęła mu między nogi. Ścisnęła mu jądra.

– Ale się naprężyły… biedny.

Zaczęła go masturbować.

Łapin przymknął oczy. I zapadł w sen.

Jest starcem. Ma osiemdziesiąt lat, jest chudy, wyschnięty. Schodzi po ciemnych i zimnych schodach w kamienicy. Na schodach poniewierają się kawałki tynku i rozbitego szkła. Ma na sobie ciężkie zimowe palto, na nogach walonki, na rękach rękawice z jednym palcem, jest bardzo zimno. Wstrząsają nim dreszcze, zimno przeszywa go na wylot. Słaba para wylatuje z zaschniętych ust. Prawa ręka jest na wpół zgięta. Na zgięciu łokcia zwisa rączka miedzianego czajnika. Pusty czajnik kołysze się koło biodra. Schodząc Łapin przytrzymuje się drewnianej poręczy. Każdy krok przychodzi mu z trudem. Serce wali ciężko jak stary zajeżdżony motor. Łapinowi brakuje powietrza. Chciwie wciąga je ustami. Zimne powietrze opala gardło. Głowa delikatnie drży, przez co wszystko, co widzi Łapin, też się trzęsie i kołysze. Łapin przystaje na pierwszym piętrze i opiera się plecami o szarą spękaną ścianę. Lewą ręką przytrzymuje czajnik. Stoi, ciężko oddychając Patrzy na ścianę między jednymi drzwiami a drugimi. Na ścianie ktoś wydrapał: KUZOWLEWOWIE TO KUŁACY! i SŁONIK KLESZCZ. Jedne drzwi są wyłamane. Zionie zza nich czarna otchłań spalonego mieszkania. Na drugich ołówkiem kopiowym narysowany jest emblemat zespołu piłkarskiego „Zenit”. Łapin stoi z półotwartymi oczyma. Dyszy. Z dołu ktoś wchodzi po schodach. Łapin otwiera oczy. Wyrasta przed nim zgarbiona postać w szarym waciaku. Na brudnej betonowej podłodze stawia oblodzone wiadro z wodą. Jęcząc, prostuje plecy. Ma czarną marynarską uszankę, przewiązaną podartą szarą chustką, wielkie rękawice z jednym palcem; wyszmelcowane watowane spodnie wpuszczone są w walonki. Ukazuje się szarożółta, chuda, brodata twarz człowieka w nieokreślonym wieku. Białawe oczy patrzą na Łapina.

Druga jest całkiem zawalona. Pół domu zburzone.

– A… to?-pyta.

Teraz trzeba chodzić przez dom numer 12.

Brodacz zagląda do spalonego mieszkania:

– Kiedy myśmy się gapili, palacz i Janek wszystko powynosiłi. Wczoraj z rana zaszedłem – ani szczapy. Dranie, mogli się podzielić. A ci siedzą zamknięci w kotłowni – i już. Nie dostukasz się. Warto by którego rozstrzelać. Gorsi są od faszystów.

Brodaty łapie wiadro, podnosi je, pojękując. Nagle Łapin bardzo chce zapytać brodacza o coś ważnego. Ale zaraz zapomina o co. Zdenerwowany odpycha się od ściany.

– Ale… Andrieju Samojłowiczu… ja przecież… jestem bezpartyjny. Nie macie sklejki?

Ale brodaty dźwiga już wiadro na górę, wysuwając daleko lewą rękę.

Łapin odprowadza go długim spojrzeniem. Potem rusza na dół. Wychodzi z na wpół ciemnej klatki schodowej i od razu oślepia go blask: wszystko wkoło tonie w słońcu. Łapin stoi przez chwile, otwiera oczy. Podwórze wciąż to samo: ogromne zaspy, pniaki po dwóch ściętych topolach, wrak spalonej ciężarówki. Wąska ścieżka prowadzi przez zaspy na ulice. Łapin stąpa ostrożnie. Nad głową ma czarny łuk bramy. Tu jest niebezpiecznie. Bardzo niebezpiecznie! Porusza się wzdłuż muru, dotykając go lewą ręką. Nagle widzi światło: ulica. Jest coraz jaśniej, jeszcze krok i Łapin wyjdzie na prospekt. Tu już jest szerzej. Środek prospektu jest oczyszczony. Ale koło domów stoją pryzmy śniegu. Prospektem chodzą ludzie. Jest ich niedużo. Poruszają się wolno. Ktoś wiezie coś na sankach. Sanki! On też miał sanki. Ale ukradli je Borisowowie. Spalili je w „kozie”. A na żelaznym szkielecie wożą wodę. On nosi ją w czajniku. Daleko ma do Newy. Można oczywiście topić śnieg. Ale trzeba go dużo. I też jest ciężki…

Przygotowuje się do wyjścia na środek prospektu. Opodal dozorczyni rozmawia z Lidią Konstantinowną spod ósemki. Stoją koło trupa leżącego w śniegu twarzą do ziemi. Trup ma ścięte oba pośladki.

– Łoo, wszyskie nieboszczyki majom tera dupy powycinane! – chrypi zamotana w kupę szmat dozorczyni. – A pytam się – czego? Bandyci na Priażce! Smażom kotlety z trupów na towocie! I wymieniajom na chleb!

Lidia Konstantinowna robi znak krzyża.

– Trzeba pokazać patrolowi.

Łapin podchodzi do nich.

– A nie macie szczapek?

Kobiety odwracają się i brną w drugą stronę.

– Że też tę białą swołocz święta ziemia nosi… – słyszy.

Przygryza wargi i wychodzi na prospekt. O czym one mówiły? Kotlety! Przypomina sobie kotlety wieprzowe w restauracji „Wiedeń” na Dużej Morskiej, w moskiewskiej karczmie Tiestowa. I w „Jarze”. W „Jarze”! Podawano je z ziemniakami, czerwoną kapustą i zielonym groszkiem. I były tam trufle, cudowny sześciowarstwowy kulebiak, zupa ze sterleta, krem karmelowy. A Lizetka kaprysiła, chciała jeszcze jechać do tych… do tego… no… tego wąsacza z wadą wymowy… Wiersze, wiersze, Boże, jak ten mróz ściska… kotlet. Kotlet.

Nagle obok, niemal go potrącając, powoli przejeżdża ciężarówka. W ciężarówce siedzą okutani w szynele czerwonoarmiści z karabinami. Na kołach ciężarówki pobrzękują łańcuchy. Łapin zatrzymuje się. Odprowadza ciężarówkę spojrzeniem załzawionych oczu. Co? Na tablicy rejestracyjnej zamiast numerów widnieje duży biały napis: KOTLETY. Kotlety! Tam są kotlety! Nagle odczuwa to ostro, jasno, każdą komórką swego ciała.

Odrzuca czajnik i machając rękami, zaczyna biec za ciężarówką. Podskakuje na kościstych wychudzonych nogach, rękawice spadają mu z kościstych czarnych rąk, zwisają na gumkach. Biegnie za ciężarówką. Ta pełznie powoli. Można ją dogonić. Tam są kotlety! Widzi je, nasadzone na bagnety czerwonoarmistów. Setki, tysiące kotletów!

A daj kotleta! – pokrzykuje jak kogut.

Ko… ko… tleta!

– I ko… ko… tleta!

Kot!., kot!… Kot!… le!… ta!…

Serce mu wali, wali, wali. Wali potężnie. Jak dom nr 6. Jak Irtysz w maju 1918 roku. Jak Gruba Berta. Jak blokada. Jak Bóg.

Nogi mu się zaplątały. Przechyla się na bok. Skrzypi. Pęka. I pada po kawałku na ubity ciężarówkami śnieg jak przegniłe drzewo. Białawe opary połykają ciężarówkę.

Serce stuka:

pdum

p-dum

py-dum

I zatrzymuje się. Na zawsze.


Łapin otworzył oczy. Płakał. Z członka wypełzały do wody skrzepy spermy. Ręka Wiki mu pomagała. Nogi Łapina trzęsły się konwulsyjnie.

– Jak gęsta śmietana. – Ogromne, mokre usta Wiki poruszyły się przy uchu Łapina. – Rzadko się ruchasz?

Płacze dziewczyna

14.11.

Restauracja”Bałaganczik”. Zaułek Triochprudny 10.


Pustawa sala restauracji. Nikołajewa wyszła z toalety, podeszła do stolika. Paląc papierosa, siedziała przy nim Lida: 23 lata, zgrabna figura modelki, opięta skórzanym kombinezonem, średni rozmiar biustu, długa szyja, malutka głowa z bardzo krótką fryzurą, ładniutka buzia.

– Kibel jest tu na dole. – Nikołajewa usiadła naprzeciw Lidy. – Niewygodnie.

– Za to dają ekstra żarcie. – Lida obracała coś w ustach.

– Mają kucharza Francuza. – Nikołajewa rozlała do kieliszków czerwone wino. – Tak, na czym skończyłam?

– Cin-cin. – Lida podniosła kieliszek. – Na gołym blondynie z niebieskimi oczami.

– Cin-cin – stuknęła się z nią Nikołajewa.

Wypiły. Nikołajewa wzięła do ust oliwkę, pożuła, wypluła pestkę.

– Ale to nawet nieważne, goły, niegoły. Rozumiesz, ni chuja czegoś podobnego nie zaznałam, nigdy nic nie ćpałam. Po prostu… jakbym omdlała… i tak jakoś słodko mi było na sercu… jakoś… jakby… nie wiem… normalnie… nie wiem. No, jak z mamą w dzieciństwie. Potem okropnie się poryczałam. Rozumiesz?

– I naprawdę cię nie przerżnął?

– Naprawdę.

Lida pokręciła głową:

– No tak. Jedno z dwojga: albo to jacyś narkomani, albo sataniści.

– Nic mi nie wstrzykiwali.

– Przecież mówiłaś, że film ci się urwał.

– Tak, ale nie ma żadnych śladów! Żyły mam całe.

– No, można i nie w żyłę. Miałam jednego klienta, to kokainę do dupy se wpychał. I odlatywał. Mówił, że tak się przegroda nosowa nie psuje.

Nikołajewa przecząco pokręciła głową.

– Nie, nie, Lida, to w ogóle nie narkomani. Coś innego. Wiesz, jaką oni mają kasę? Poważna firma. To się czuje.

– No to sataniści. Ty pogadaj z Birutią. Raz ją ruchali sataniści.

– I jak? Ostro było?

– A nie, ale ją tak krwią kogucią wymazali, że potem nic, tylko się myła i myła…

– Ale tu moja krew bryzgała, nie koguta.

Lida zgasiła papierosa.

– Czegoś tu nie rozumiem.

– Ja też.

– Ala, a nie byłaś nawalona?

– Coś ty!

– N-tak… A z tym sercem, mówisz… że to… ostre wrażenie… To tak, jakbyś się w kimś zakochała?

– Silniejsze… cholera wie, jak to wyjaśnić… No… kiedy kogoś bardzo ci żal, a on jest ci bardzo bliski. Tak bliski, tak bliski, że człowiek gotów jest wszystko mu oddać, wszystko, no… no… to…

Nikołajewa zaczęła łkać. Usta jej drżały. Nagle wybuchnęła takim płaczem, jakby wymiotowała. Szlochała spazmatycznie.

Lida złapała ją za ramiona.

– Ala, słonko, uspokój się…

Ale Nikołajewa płakała coraz bardziej.

Patrzyli na nią nieliczni goście restauracji. Głowa jej drżała. Wbiła sobie palce w usta, zaczęła się zsuwać z krzesła.

– Aleczka, Ala! – Lida ją podtrzymywała.

Ciało Nikołajewej wiło się i drżało. Twarz poczerwieniała. Podszedł do nich kelner.

Łkania wyrywały się z ust Nikołajewej razem ze śliną; trzęsła głową, łzy płynęły jej po policzkach. Bezsilnie osunęła się na podłogę. Lida schyliła się, zaczęła ją policzkować. Potem nabrała w usta wody mineralnej z butelki i prysnęła na czerwoną, wykrzywioną twarz przyjaciółki.

Ta wciąż płakała. Aż ochrypła. Aż ją chwyciła czkawka. Wyginała się na podłodze, dygotała jak epileptyczka.

– Boże, co jej jest? – Lida trzymała ją przerażona.

– Dajcie amoniaku! – poradził głośno grubawy mężczyzna. – To typowy atak histerii.

Kelner schylił się, zaczął głaskać Nikołajewą. Ta puściła siarczystego bąka. Zaszlochała z nową siłą. Podeszła jakaś kobieta.

– Coś jej się stało?

– Ktoś ją źle potraktował. – Lida patrzyła przerażona. – Koszmar! Nigdy jej takiej nie widziałam… Ala, słonko… no, Ala! Ojej, może wezwijmy lekarza!

Kobieta wyjęła komórkę. Wybrała 03.

– A co mam powiedzieć?

– Co za różnica! – Lida zamachała ręką. – Nie mogę na to patrzeć!

– No… ale przecież trzeba coś powiedzieć…

– Niech pani powie, że… – Zatroskany kelner otworzył małe usta. – Płacze dziewczyna…

Karowi

21.40.

Pustkowie w okolicy pasażu Karamzina.


Srebrzyste audi A8 stało z wyłączonymi reflektorami. W aucie siedzieli: Dato, Wołodia Słoma i Łom. Z przejezdnej części skręcił ciemnogranatowy lincoln navigator. Podjechał. Zatrzymał się dwanaście metrów od audi. Wysiedli z niego Uranow i Frop. Uranow trzymał w ręku walizkę.

Dato, Słoma i Łom wyszli z samochodu. Dato podniósł rękę. Uranow w odpowiedzi podniósł swoją. Uranow i Frop podeszli do Dato.

– Witaj, kochany. – Dato wyciągnął małą dłoń z pulchnymi palcami.

– Witaj, Dato. – Uranow podał mu długą i chudą rękę.

Wymienili krótki uścisk.

– Skąd takie opóźnienie? – zapytał Uranow. – Jakieś problemy?

– Był jeden problem, kochany. Ale już go wyeliminowaliśmy. Teraz wszystko jest w porządku.

– Coś z dostawą?

– Nie. Sprawy wewnętrzne.

Uranow kiwnął głową. Rozejrzał się.

– No co, zaczynamy?

– Zaczynaj, kochany.

Uranow podniósł rękę. Frop otworzył tylne drzwi jeepa. Wysiadła z niego Mer. Podeszła do samochodu Dato.

Łom otworzył bagażnik. Leżał tam kufer-lodówka. Łom go otworzył. W kufrze pobłyskiwał lód.

Mer zdjęła granatowe skórzane rękawiczki, schowała je do kieszeni. Przez chwilę stała i patrzyła na lód. Potem położyła na nim ręce. Zamknęła oczy.

Wszyscy zamarli.

Minęły 2 minuty 16 sekund.

Mer otworzyła usta. Z gardła razem z wydechem wyrwał jej się jęk. Zdjęła ręce z lodu i przycisnęła do swoich zaczerwienionych policzków.

– W normie.

Mężczyźni odetchnęli z ulgą. Uranow przekazał Dato walizkę. Dato otworzył ją, spojrzał na paczki dolarów. Kiwnął głową, zamknął walizkę. Mer odwróciła się i poszła do swojego samochodu. Łom zamknął kufer, wyjął z bagażnika, podał Fropowi. Frop zaniósł do samochodu. Łom zatrzasnął bagażnik.

– Kiedy następna partia? – zapytał Dato.

– Mniej więcej za dwa tygodnie. Zadzwonię. – Uranow włożył ręce do kieszeni beżowego płaszcza.

– Dobrze, kochany.

Uranow energicznie uścisnął mu dłoń, odwrócił się i raźnym krokiem ruszył do samochodu. Dato, Łom i Słoma wsiedli do audi.

– Przelicz. – Dato podał walizkę Słomie. Ten otworzył, zaczął liczyć pieniądze.

Lincoln navigator zapalił i szybko odjechał.

Łom odprowadził go długim spojrzeniem.

– Mimo wszystko nie jarzę tego, Dato.

– Co? – Dato zapalił papierosa.

– No, ci blondyni… co to za lód?

– Co cię to obchodzi? Zdałeś towar i szlus. Jedziemy.

Łom uruchomił samochód, wyjechał na szosę:

– No to jasne. Ale co, nie można im podsunąć innego lodu? Bo to, kurwa, szkoda. Jakiś kawałek lodu i taki smród dookoła: lód, lód, lód. A co to za lód? Nikt nie wie. A jeszcze schodzi za sto patoli. Jakieś to wszystko popierdolone.

– A ja nie chcę wiedzieć. – Dato wypuścił kłąb dymu. – Każdy doi jak mu stoi. Ważne, że nie jest radioaktywny. I nie toksyczny.

– Sprawdzałeś?

– A jak?

– No to tym bardziej – można podłożyć lewuchę. Co, zamrozimy dwa wiadra wody. I chuj! – zarechotał Łom.

– Szczaw jesteś. Chociaż garowałeś – ziewnął Dato.

– Już byli tacy mądrzy – wymamrotał Słoma, przeliczając dolary.

– Kto? – zapytał Łom.

– Wowik Szaturski. Potem go znaleźli. Na wysypisku, kurwa. Z poderżniętym gardłem.

– O kurwa! – zdziwił się Łom. – To ten… poczekaj! Co, on też woził lód?

– Woził. Przed nami i Hasanem. Wozili razem z Żorikiem.

– A teraz razem robią podziemne biznesy. – Słoma potrząsnął walizką, podał ją Dato.

– W spółce akcyjnej „Matka ziemia”. Słyszałeś o takiej? – spytał z uśmiechem Dato. – Firma z perspektywami. Chcesz, dam ci telefon?

Dato i Słomą zaśmiali się.

– O, kurwa! – Łom kręcił głową ze zdziwieniem, nie odrywając wzroku od szosy. – A ja myślałem, że Wowika to ululali pikowi.

– Nie, bracie. – Dato położył walizkę na kolanach i zaczął bębnić po niej krótkimi palcami. – Nie pikowi. Karowi.

– Ale jak to? A ten… Dato, powiedz, a ten lód, on w ogóle… – ciągnął Łom.

Dato przerwał mu.

– Jaki, kurwa, lód! O czym ty ze mną nawijasz, pacanie? Lód! Pikowi! Żorik! Mam na łbie poważniejsze sprawy!

– A co jest? – przycichł Łom. – Znów merostwo czy jak?

– Jakie, kurwa, merostwo?!

– Szyszka znów narobił syfu?

– Jaki, do chuja, Szyszka?!

– Czyli z Tarasem?

– Ja-a-a-aki, kurwa, Taras?! – Dato z wściekłością wybałuszył oczy. – Odżywki dla niemowląt, kurwa twoja mać! To jest, kurwa, najważniejsza rzecz na świecie!

Przez chwilę jechali w milczeniu.

Potem Słoma zaczął rechotać. Nic nierozumiejący Łom wlepił oczy w odbicie Dato w lusterku.

Dato odchylił się do tyłu i wybuchnął orientalnym, rozbrzmiewającym różnymi tonami śmiechem.

Minęli stację metra „Tiopły stan”.

Potem stację „Końkowo”.

Łom w końcu też zarechotał.

Spokój

10.02.

Gabinet wicedyrektora „Tako-banku”.

Ulica Mosfilmowska 18.


Wąska i długa przestrzeń gabinetu, szarobrązowe ściany, włoskie biurowe meble. Przy wygiętym faliście stole z hiszpańskiej czereśni siedział Matwiej Winogradow. 50 lat, niski, czarne włosy, wąskie ramiona, ostry nos, szczupły, w dobrze skrojonym garniturze z liliowoszarego jedwabiu.

Naprzeciw siedział Barenboim.

– Motia, wybacz na miłość boską, że cię zamęczam bladym świtem. – Barenboim wyprostował się. – Ale sam rozumiesz.

– No coś ty. – Winogradow nadpił kawę. Wziął ze stołu kartę VISA Electron:

– Sześćdziesiąt dziewięć tysięcy, tak?

– Sześćdziesiąt dziewięć – potaknął Barenboim.

– I PIN zapisany. Super. Poważna sprawa, Boria. Takie prezenty brzydko pachną.

– Bardzo.

– Słuchaj, i nikt do ciebie nie dzwonił, nie przyjeżdżał, tak?

– Dokładnie.

Winogradow kiwnął głową.

Weszła Sokołowa z kartką papieru w ręku: 24 lata, zgrabna, w seledynowym kostiumie, twarz niezbyt pociągająca. Podała dokument. Winogradow wziął, zaczął czytać.

– Tak właśnie myślałem. Możesz już odejść, Nataszka.

Sekretarka wyszła.

– No i co? – nachmurzył się Barenboim.

– Zrobili to w absolutnie prosty sposób. Całkiem legalnie, zgodnie z ustawą o Banku Centralnym i kodeksem cywilnym. Czyli: ofiarodawca załatwia formalnie podstawową kartę na dowód jakiegoś zająca, a jednocześnie w oświadczeniu wpisuje prośbę o dodatkową kartę. Na twoje nazwisko. Przy odbiorze kart tę podstawową, na podstawionego zająca, wycofuje się i niszczy. Zostaje tylko twoja. Odnalezienie tego zająca, w twoim przypadku – Radija Awtandiłowicza Kurbaszacha, urodzonego w mieście Tujmazy 7 sierpnia 1953 roku, jest praktycznie niemożliwe. W jakim wymiarze przebywa teraz ten Kurbaszach – jeden Allach wie. Tak w ogóle, to nieźle pomyślane. Chociaż…

– Co?

– Ja bym to zrobił jeszcze prościej. Jest już zupełnie anonimowy produkt: VISA Travel Money. Tam w ogóle nie ma nazwiska właściciela. Nie korzystałeś?

– Nie… – Barenboim z niezadowoleniem odwrócił wzrok.

– Każdy Pietrow czy Iwanow może otworzyć konto i dostać taką kartę, a potem oddać ją jakiemuś Sidorowowi. Miałem taki przypadek. Jedna baba sprzedała w Kijowie sześć mieszkań i żeby nie wieźć szmalcu przez ukraińską granicę, poprosiła o wydanie właśnie tej karty VISA Travel Money. Ale jest jeden problem: limit jednorazowych operacji w naszych rosyjskich bankomatach to nie więcej niż 340 dolców dziennie. W każdym razie ta baba przez prawie pięć miesięcy doiła bankomaty jak kozy, a skończyło się to wszystko tak, że jeden bankomat połknął jej kartę, a ona…

– Motia, co ja mam robić? – przerwał mu Barenboim, tracąc cierpliwość.

– Wiesz co, Boria – Winogradow podrapał się w czoło kościanym nożem – musisz porozmawiać z Tolanem.

– Jest u siebie? – Barenboim nerwowo kołysał się na fotelu.

– Nie. Teraz pływa.

– Gdzie?

– W „Olimpijskim”.

– Tak wcześnie? Twardziel.

– W odróżnieniu od nas Tola jest porządnym człowiekiem! – Winogradow roześmiał się. – Rano pływa, w dzień pracuje, wieczorem spiduje i kopuluje, w nocy śpi. A u mnie wszystko na odwrót! Jedź. W dzień go nie złapiesz. To nierealne.

– Nie wiem… czy to wypada. Spotkałem go parę razy, ale nie znamy się blisko.

– Nieważne. To człowiek czynu. Powołaj się na mnie albo na Sawkę, jak chcesz.

– Tak myślisz?

– Jedź, jedź, właśnie teraz. Nie trać czasu. Twoi kolesie z FSB ni cholery nie wiedzą. A on ci pomoże to wyjaśnić.

Barenboim gwałtownie wstał, krzywiąc twarz, złapał się za pierś.

– Co ci jest? – Winogradów ściągnął piękne brwi.

– A… coś w rodzaju… osteochondrozy. – Barenboim wyprostował chude ramiona.

– Trzeba pływać, Boria – poważnie poradził Winogradow. – Przynajmniej dwa razy w tygodniu. Ja też byłem wcześniej taką ruiną. A teraz proszę: nawet palenie rzuciłem.

– Jesteś silny.

– Nie silniejszy od ciebie. – Winogradow wstał, wyciągnął rękę. – Zadzwoń do mnie później, dobra?

– Oczywiście. – Barenboim uścisnął chude, ale twarde palce Winogradowa.

– No i w ogóle, Boria. Czemu się tak rzadko widujemy? Jak ludzie bez serca.

– Co? – zapytał czujnie Barenboim.

– Rzadko razem łoimy gaz, Boria. Staliśmy się ludźmi bez serca!

Barenboim pobladł gwałtownie. Wargi mu zadrżały. Złapał się za pierś.

– Nie. Ja… mam serce – rzekł twardo. I wybuchnął płaczem.

– Boria… Boria… – Winogradow lekko się podniósł.

– Ja… mmam… se… serce! – zaszlochał Barenboim i padł na kolana. – Mam… mmmaam… e… e… e… e… aaaaa!!

Zalewał się łzami, jego ciałem wstrząsał płacz. Zgięty wpół, upadł na dywan. Zaczął się wić w ataku histerii.

Winogradow nacisnął guzik interkomu.

– Tania, szybko! Szybko!

Obiegł fantazyjne biurko, pochylił się nad Barenboimem:

– Boria, kochany, co ci jest?… Znajdziemy tych bydlaków, nic się nie bój…

Barenboim płakał. Urywane szlochy zlały się w jedno ochrypłe wycie. Twarz mu poczerwieniała. Wierzgał nogami.

Weszła sekretarka.

– Daj wody! – krzyknął do niej Winogradow.

Wybiegła. Wróciła z butelką mineralnej. Winogradow nabrał wody w usta, prysnął na twarz wciąż wyjącego Barenboima. Ale ten wył nadal.

– Mamy coś na uspokojenie? – Winogradow podtrzymywał mu głowę.

– Tylko analginę… – wymamrotała sekretarka.

– Nie ma waleriany?

– Nie.

– Nic nie masz… – Winogradow zmoczył chustkę do nosa, próbował przyłożyć ją do czoła Barenboima.

Ten wył i wił się.

– O, w mordę… cóż to za… – Winogradow klęczał. Nie wiedział, co robić.

Zaczął lać wodę z butelki na poczerwieniałą twarz Barenboima.

Nie pomagało. Chudym ciałem wstrząsały drgawki.

– Coś tu jest nie tak. – Winogradow kręcił głową.

– Nieszczęście go spotkało?

– Tak, nieszczęście. Sześćdziesiąt dziewięć tysięcy dolarów wpłynęło mu na konto i nie wie od kogo! Straszne, kurwa, nieszczęście! – Zniecierpliwiony Winogradow złośliwie się uśmiechnął. – Boria! No, już dosyć! Wystarczy! Boria!!! Stop! Milczeć!!

Zaczął policzkować Barenboima. Ten zawył jeszcze głośniej.

– No nie, cholera wie, co z nim jest! – Winogradow wstał z klęczek, wsunął ręce do kieszeni.

– Może koniaku? – zaproponowała sekretarka.

– Cholera, zaraz wszyscy się tu zbiegną! Tania, dzwoń po karetkę. Niech mu dadzą w dupę jakiś zastrzyk… nie mogę tego słuchać!

Usiadł na biurku. Rozejrzał się, szukając papierosów. Przypomniał sobie, że rzucił palenie. Machnął ręką.

– No i piękny początek dnia, w mordę…

Sekretarka podniosła słuchawkę.

– A co mam powiedzieć?

– Powiedz, że… człowiek stracił…

– Co?

– Spokój ducha! – z rozdrażnieniem wykrzyczał Winogradow.

I’m a friend of Sarah Connor

14.55

Ulica Mochowa


Łapin wlókł się od stacji metra „Biblioteka imienia Lenina” do starego budynku uniwersytetu. Z ramienia zwisał mu plecak. Z pochmurnego nieba sypała się drobna śnieżna kasza.

Wszedł do zakratowanej bramy, spojrzał w stronę „psychodromu” – niewielkiego placyku obok pomnika Łomonosowa. Stała tam grupa studentów z butelkami piwa w rękach. Dwaj z nich, chudy przygarbiony Twarogow i malutki długowłosy Filsztejn, spostrzegli Łapina.

– Łapa, chodź do nas! – machnął ręką Filsztejn.

Łapin podszedł.

– Co tak wcześnie? – zapytał Twarogow.

Filsztejn zaśmiał się:

– Łapa żyje według czasu nowojorskiego! Pytał o ciebie profesor Radłow.

– Tak. W stylu: gdzie bumeluje mój ulubieniec? – wtrącił Twarogow.

– Co? – ponuro zapytał Łapin.

– Kaca masz, Łapa? Przyniosłeś pracę roczną?

– Nie.

– My też nie!

Filsztejn i Twarogow zaśmiali się.

– Daj łyka. – Łapin wziął butelkę od Twarogowa, napił się. – Rudik jest?

– Nie wiem. – Twarogow zapalił papierosa.

– Zobacz w „Santa-Barbarze” *

– Słuchaj, to prawda, że jego starzy są w jakiejś sekcie?

– Krisznowcy chyba. – Twarogow wypuścił dym.

– Nie, nie krisznowcy. – Filsztejn pokręcił kędzierzawą głową. – „Brahma Kumaris”

– A co to jest? – Łapin oddał butelkę.

– Brahma to jeden z bogów hinduskiego panteonu – wyjaśniał Filsztejn. – A co to takiego „Kumaris” – zapytaj Rudika. Oni co roku jeżdżą w Himalaje.

– On też?

– Coś ty! On to zlewa. Jego teraz jara metal. Buja się z Pająkiem. A ty co? Zajarałeś się tym?

– No, trochę.

– Ty, Łap, co jest, drinkowałeś wczoraj czy ruchałeś?

– I jeszcze grzałem. – Łapin skierował się do wejścia.

Wszedł na pierwsze piętro. Przeciął pustą palarnię.

Przez otwarte na oścież drzwi zajrzał do męskiej toalety. Nikogo tam nie było prócz garbatej sprzątaczki w nieokreślonym wieku. Na podłodze leżał w kałuży moczu kosz na odpadki. Dokoła poniewierały się niedopałki, puszki po piwie i inne śmieci. Sprzątaczka szczotką na długim kiju zsuwała wszystko do wiadra. Łapin cmoknął niezadowolony. Na jego widok garbuska z wyrzutem pokręciła głową.

– Ech, świntuchy. Paskudzą i paskudzą. Serca nie macie.

Łapin drgnął. Rozwarł rękę, przytrzymującą szelkę plecaka. Plecak ześlizgnął się z ramienia, upadł na podłogę. Łapin zaszlochał. Jego oczy gwałtownie napełniły się łzami.

– Nie! – wykrztusił.

Otworzył usta i wydał przeciągły, żałosny krzyk, który zadźwięczał w pustej toalecie i wyrwał się na korytarz. Pod Łapinem ugięły się kolana. Złapał się za pierś i runął na wznak.

– Oooo! Oooo!! Oooo! – zawył przeciągle, wierzgając nogami.

Sprzątaczka ze złością wlepiła w niego wzrok. Postawiła szczotkę w kącie, obeszła Łapina i pokuśtykała na korytarz. Do toalety zbliżało się trzech studentów, zwabionych krzykiem.

– Babciu, co tam się dzieje? – zapytał jeden.

– Znowu narkoman! – Sprzątaczka patrzyła na nich z oburzeniem. – Kto tu się teraz uczy? Same pedały i narkomany!

Studenci obstąpili Łapina. Ten jęczał i płakał, z rzadka przeciągle krzycząc.

– Kurwa. Typowy zwał – wywnioskował jeden ze studentów. – Wowa, dzwoń na 03.

– Nie wziąłem komóry. – Drugi żuł gumę. – Ej, kto ma telefon?

– Hej, co z nim? – spytała dziewczyna, wychodząca z damskiej toalety.

– Masz komórkę?

– Tak.

– Wybierz 03, kumasz, ma zwała.

– Żenia, może nie trzeba? – powątpiewał jeden ze studentów.

– Dzwoń, głupia, bo nam tu zejdzie! – krzyknęła wściekle sprzątaczka.

– Spadaj… – Dziewczyna wybrała 03. – A co ja mam powiedzieć?

Student wypluł gumę.

– Powiedz: I’m a friend of Sarah Connor.

Osiem dni później

12.00

Prywatna klinika. Prospekt Nowołużniecki 7.


Obszerny biały pokój z szerokim białym łóżkiem. Białe żaluzje w oknach. Bukiet białych lilii na niskim, białym stole. Biały telewizor. Białe krzesła.

W łóżku spali Łapin, Nikołajewa i Barenboim. Ich twarze zdradzały wycieńczenie: sińce pod oczami, żółtawy odcień zapadłych policzków.

Drzwi otworzyły się bezszelestnie. Wszedł ten sam tęgawy i przygarbiony lekarz. Zaczął podnosić żaluzje. Za nim weszli Mer i Uranow. Stanęli obok łóżka.

Pokój zalało dzienne światło.

– Jeszcze mocno śpią – rzekła Mer.

– Zaraz się przebudzą – odparł z przekonaniem lekarz. – To cykl, cykl. Łzy i sen. Sen i łzy.

– Były jakieś problemy z chłopakiem? – zapytał Uranow.

– Tak. – Lekarz wsunął ręce do kieszeni grubego fartucha. – Tych dwoje jak zwykle, wysłali na piętnastkę. A tego wzięli za narkomana. No i trzeba było załatwić przeniesienie.

– Naprawdę się kłuł?

– Na lewej ręce ma ślad po igle. Nie, nie jest narkomanem.

Zamilkli.

– Łzy… – rzekła Mer.

– Co łzy? – Lekarz poprawił kołdrę na piersi Barenboima.

– Zmieniają twarze.

– Jeśli płacze się cały tydzień! – uśmiechnął się lekarz.

– Do tej pory nie rozumiem, dlaczego, kiedy człowiek nie przestaje płakać, wszyscy zawsze wzywają karetkę? A nie próbują go uspokoić… – w zamyśleniu rzekł Uranow.

– Boją się – wyjaśnił lekarz.

– Jakie to… piękne – uśmiechnęła się Mer. – Pierwszy serdeczny płacz. To jak… pierwsza wiosna.

– Pamiętasz, jak to było z tobą? – Lekarz kiwał potężną głową. – Ryczałaś jak wół.

– Pamięta pan?

– No, gołąbeczko, to było jakieś dziewięć lat temu. Ale pamiętam też naszego brodacza. I dziewczynkę z uschniętą ręką. I bliźnięta z Nogińska. Doktor ma dobrą pamięć. Co? – Mrugnął i zaśmiał się.

Mer uściskała go. Barenboim poruszył się. Jęknął. Blada ręka Łapina drgnęła. Palce ścisnęły się i rozprostowały.

– Pięknie. – Lekarz spojrzał na biały zegar. – Kiedy wszyscy leżą razem, cykl się wyrównuje. Tak! Szybciej, moi państwo!

Mer i Uranow wyszli pospiesznie. Lekarz stał przez chwilę, odwrócił się i wyszedł za nimi. Pielęgniarka Haro bezszelestnie wtoczyła do pokoju fotel na kółkach.

Siedziała w nim chudziutka staruszka. Miała na sobie niebieską staromodną sukienkę. Na głowie płaski kapelusik z niebieskiego jedwabiu z niebieską woalką. Niebieskie pończochy opinały niewiarygodnie chude łydki, na nogach miała niebieskie lakierowane pantofelki. Staruszka rozplotła zaciśnięte na kolanach pomarszczone ręce i podniosła woalkę. Jej wąska, chuda, pomarszczona twarz jaśniała niesamowitym szczęściem. Duże, mądre, niebieskie oczy błyszczały mocnym, młodzieńczym blaskiem.

Haro wyszła.

Staruszka patrzyła na budzących się.

Kiedy wszyscy troje się przebudzili i zobaczyli ją, przemówiła cichym, równym i spokojnym głosem:

– Ural, Diar, Moho. Jestem Hram. Witam was.

Ural, Diar i Moho patrzyli na nią.

– Wasze serca płakały przez siedem dni. To płacz żalu i wstydu za minione martwe życie. Teraz wasze serca się oczyściły i nie będą więcej płakać. Gotowe są kochać i mówić. Teraz moje serce powie waszym sercom pierwsze słowo w najważniejszym języku. W języku serca.

Umilkła. Jej duże oczy łagodnie się przymknęły. Zapadłe policzki lekko się zaróżowiły.

Leżący w łóżku drgnęli. Ich oczy również się przymknęły. Po wycieńczonych twarzach przebiegł słaby skurcz. Rysy tych twarzy ożyły, jakby popłynęły, ruszyły ze swych zwykłych miejsc, ustalonych w poprzednim życiu. Twarze otwierały się boleśnie. Jak kielichy egzotycznych kwiatów, które przespały całe dziesiątki lat w niedoli. Przeobrażenie trwało kilka chwil. Ural, Diar i Moho otworzyli oczy. Ich twarze jaśniały spokojnym zachwytem. Oczy napełniły się blaskiem zrozumienia. Usta rozkwitły w uśmiechu.

Wreszcie się narodzili.

Загрузка...