Miałam dwanaście lat, kiedy się wojna zaczęła.
Mieszkałyśmy, ja i mamusia, w wiosce Kolubakino. Wioska taka sobie, nieduża, raptem czterdzieści sześć domów. Rodzina całkiem mała: mamusia, babcia, Gierka i ja. A ojciec to od razu dwudziestego czwartego czerwca poszedł na wojnę. I gdzie on tam był, dokąd trafił, żyje czy nie – nikt tego nie wie. Listy od niego nie przychodziły.
Wojna gdzieś tam toczyła się i toczyła. Czasem po nocach dudniło.
A myśmy żyli w wiosce.
Nasz dom stał na skraju. Chociaż na nazwisko mieliśmy Samsikow, to ludzie po swojsku wołali na nas Skrajne, bośmy tak od dawien dawna na skraju mieszkali, i pradziadek, i dziadek, wszyscy żyli i żyli na skraju, i tu chaty stawiali, na skraju.
No, a ja wyrosłam na zmyślną dziewczynkę, wszystko przy domu robiłam, pomagałam starszym, jak tam coś trzeba posprzątać albo przygotować. Wtedy w wiosce wszyscy pracowali – starzy i młodzi. Taki tam panował porządek, paniczyków nie było.
Wiedziałam, że mamusi ciężko bez ojca. Chociaż z nim jeszcze ciężej, bo pił dużo. To jeszcze przed wojną było, jak zaczął, kiedy pracował w leśnictwie. Oni tam z leśniczym las na lewo sprzedawali i przepijali. Pijaczyna był z niego. I kochanicę miał w sąsiedniej wiosce. Taka gruba, z dużymi ustami. Polina.
No i Niemcy, jak przyszli we wrześniu czterdziestego pierwszego, to stanęli w wiosce. I przestali tak do października czterdziestego trzeciego. Dwa lata stali. To były wojska tyłowe, zaopatrzenia, nie jednostki bojowe. Bojowe dalej poszły – chciały gwałtem wziąć Moskwę. Ale nie wzięły.
A ci nasi Niemcy to mieli gdzieś tak po czterdzieści lat, ale wtedy to oni byli dla mnie jak staruchy, co taka dziewczynina rozumie. Stali w chałupach, po całej wiosce. A w radzie gminnej mieszkali oficerowie. No i jakoś tak z tymi Niemcami było normalnie, przez te dwa lata nikogo nie zabili, choć po prawdzie, jak się wycofywali, to wioskę naszą spalili. No, ale to taki mieli rozkaz, a nie z własnej ochoty.
W ogóle ludzie z nich byli dorzeczni, gospodarni.
Jak tylko przyszli i do naszej chałupy się wprowadzili, na drugi dzień zaczęli stawiać wychodek. U nas w wiosce nigdy w życiu nie było wychodków. Wszyscy chodzili, jak to się mówi „za stodołę” – gdzieś człowiek przykucnął i po sprawie. Babcia załatwiała się w oborze przy krowie. Mama – w ogrodzie. A my, dzieciaki – gdzie popadło. Pod krzaczkiem się przykucnie – i już! Nikt w wiosce nie miał wychodka, nikomu nawet do głowy by nie przyszło budować specjalnie. A oni stawiali. Babcia się śmiała: co to się trudzić po próżnicy, przecież i tak gówno do ziemi idzie!
Ale Niemiec to Niemiec: lubi porządek.
Więc jak przyszli – od razu zaczęli stawiać wychodki i ławeczki przed domami, jakby zamierzali u nas długo zostać.
No i w ogóle – jedzenie nam podrzucali, pomagali. Mieli kukurydzę, mąkę, konserwy mięsne. I chleb nawet sami sobie wypiekali – nam nie dowierzali. Może bali się, że ich strujemy?
Mieli sznapsa. Ale ja go nie próbowałam, przecież jeszcze dziewczynką byłam. A tamtej zimy pierwszy raz w życiu spróbowałam piwa.
Jak świętowali swoje Boże Narodzenie, wszyscy zebrali się w gminnej radzie. A mama z innymi babami jedzenie im szykowała: wieprzowinę, kury, nasmażyły kartofli na słoninie, napiekły białych bułek z ichniej mąki. I na stół wszystko postawiły. Myśmy z dziewczynkami na piec wlazły i patrzymy. A tu Niemcy wytoczyli beczkę, wstawili do niej taki miedziany kranik i zaczęli nalewać do kubków i szklanek piwo. Takie żółte było i pieniste. I zaczęli pić, a potem śpiewali i kołysali się na boki. Tak do samiuśkiej nocy. I sznapsa też pili. A ja patrzyłam z góry. I jeden Niemiec dał mi kubek: pij! No to spróbowałam piwa. Dziwny smak. Ale go zapamiętałam. Tak to było.
W ogóle z Niemcami było wesoło. Jakoś ciekawie: Niemcy! Zupełnie inni. Śmieszni. U nas trzech mieszkało: Erich, Otto i Peter. Zajęli chałupę, więc myśmy się przenieśli do łaźni. A łaźnia była całkiem nowa, ojciec ją postawił z grubaśnych bali, dym szedł na zewnątrz. No i Niemcy okupowali nam chałupę. Ale śmieszni! Wszyscy pod czterdziestkę. Otto był gruby, Erich z garbatym nosem, malutki, a Peter w okularach, płowowłosy i chudy jak patyk. Najbardziej parszywy był Erich: wiecznie niezadowolony. To mu zrób, tamto mu przynieś. Milczy albo coś mruczy. Bardzo lubił pierdzieć. Pierdnie, pomruczy coś i pójdzie do wioski. A Otto był najlepszy i najśmieszniejszy. Razem z mamą robimy im z rana śniadanie, a on się obudzi, przeciągnie, popatrzy na mnie.
– Nun, was gibts nojes, Warka?
Początkowo tylko się uśmiechałam. A potem mnie Peter-okularnik poduczył i zawsze odpowiadałam:
– Jubehaupt niks!
A ten zarży i idzie za małą potrzebą.
No a Peter był taki zamyślony, „ogłuszony poduszką”, jak mówiła babunia. Wyjdzie, siądzie na nowej ławeczce, zapali taką długą fajkę. Siedzi, pali i nogą huśta. Wybałuszy oczy na coś, siedzi, siedzi, jak niedojda, potem nagle westchnie i powie:
– Szajs der hund drauf!
Lubił strzelać do wron. Wyjdzie ze strzelbą do ogrodu i dawaj strzelać. Wali i wali, aż szyby drżą. W naszej wiosce Niemcy robili trzy rzeczy: sznury z łyka, płozy do sań i drewniane kliny. To znaczy wszystko robili nasi z wioski, Niemcy tylko doglądali i wysyłali dokądś. Mama z babami chodziła drzeć łyko, pleść sznury, a starzy z chłopakami gięli płozy i rąbali kliny. Ale nikt w wiosce nie pojmował, do czego Niemcom te kliny. Aż wreszcie Iljucha Kuzniecow, dezerter bez rąk, wytłumaczył: do tego, żeby bomby w skrzynkach nie telepały się i nie wybuchły.
Ci nasi trzej Niemcy bardzo lubili mleko. No po prostu jakieś wariactwo: jak tylko mama albo babunia wydoją krowy, to jeszcze przecedzić nie zdążą, jak Niemcy z kubkami wprost do obory lecą.
– Ain szluk, Masza!
Chociaż na mamę wszyscy wołali Gasza. A na mnie – Waria. Ale oni na nasze dziewuchy wołali Maszka… No a na punkcie mleka to mieli prawdziwego bzika! Pchają się prawie że pod krowę z kubkami. A przecież nie było żadnego pośpiechu – i tak wszystko mleko oni wypijali! Ale śpieszą się, żeby mleko nie ostygło, żeby jeszcze ciepłego się napić, takiego prosto od krowy. Przepychają się. A my w śmiech.
No i tak minął ten rok. Potem Armia Czerwona zaczęła nacierać, Niemcy rzucili się do ucieczki.
A mieli dwa rozkazy: wioski wszystkie zhajcować, a wszystkich młodych ludzi zabierać ze sobą na roboty do Niemiec. I zebrali nas z całej wioski, wszystkiego dwadzieścia trzy osoby. Reszta rozbiegła się albo pochowała. A ja nie. Nie wiem czemu, ale jakoś tak nie chciało mi się nigdzie uciekać. No bo gdzie znów uciekać? Wszędzie Niemcy. Partyzantów u nas nie było. A samemu w lesie strach.
Mama też nic mi nie powiedziała. Nawet nie płakała: przywykła. Płakała tylko, jak nam dom podpalali. O dzieci jakoś wtenczas nie bardzo się troskano. A i myśmy wtedy też byli jak z drewna – kto to wiedział, co i jak, dokąd wywiozą i po co. Nikt nie płakał. A babcia tylko się modliła i modliła. Żeby nie zabili. No i puściły mnie. A Gierka został w domu, nawet siedmiu lat nie miał.
Ustawili nas szybko w kolumnę. Matka mi waciak ojcowy naciągnęła, słoniny zdążyła wsunąć. A ja tę słoninę zgubiłam po drodze! To ci dopiero! Jakim cudem wypadła mi z kieszeni – pojęcia nie mam! Toż ten kawałek ważył ze trzy funty… Potem ta słonina mi się przyśniła. Niby ją łapię, a ona jak ten kisiel owsiany, co go na stypę gotują – pomiędzy palcami przecieka!
I piechotąśmy doszli z Niemcami do Łompadzi, gdzie była kolej. Tam nas zaprowadzili na taką dużą fermę, gdzie wcześniej kołchozowe bydło trzymali, ale Niemcy bydełko też wywieźli do Niemiec. I tam nas stłoczyli, a ze trzysta ludzi, z całej okolicy, same młode chłopaki i dziewuchy. Postawili wartowników, żebyśmy nie uciekli. Wyprowadzali tylko za potrzebą. Przesiedzieliśmy tam trzy dni.
Niemcy czekali na eszelon, żeby nas załadować i wysłać. A ten eszelon szedł z Juchnowa i zabierał wszystkich, takich jak my. Bo to taki specjalny, tylko dla młodych.
A na tej fermie było zimnawo – nastała późna jesień, śnieg już zaczął sypać, dach dziurawy, okna deskami pozabijane. Żadnego pieca nie było. Karmili nas pieczonymi kartoflami. Beczkę wniosą, postawią pośrodku, my kartofle wyciągamy, śmiejemy się, jemy, a wszyscy umorusani! I jakoś było wesoło: a co, młode wszystkie! Niczegośmy się nie bali, nie myśleli zupełnie o śmierci.
A front był tuż, tuż. Leżymy nocą, słyszymy kanonadę: buch! buch! buch!
A potem przyszedł eszelon. Duży taki skład, trzydzieści dwa wagony. Już długo się wlókł, był okropnie nabity. A tu jeszcze nas zaczęli wpychać do wagonów: dziewuchy osobno, chłopaków osobno. Tam już i tak było pełno luda. No i dopiero wtedy jakoś zrobiło się straszno, dziewuchy zaczęły ryczeć: nie wiadomo, co z nami będzie? Może nas wszystkich powybijają? No to ja też zaczęłam ryczeć. Chociaż właściwie rzadko płakałam.
Wepchnęli nas, drzwi zaryglowali. I eszelon ruszył na zachód. W wagonie dziewuch z pięćdziesiąt i ani ławek, ani prycz. Na podłodze słoma obeszczana, a w kącie kupa gówna. Okienko małe z kratką. Ale woniało! Dzięki Bogu, choć mrozik chwycił i gówno w kącie zmarzło. Bo latem wszystkie byśmy się podusiły od tego smrodu.
Eszelon wlókł się i często zatrzymywał. Niektóre z nas siedziały, inne stały, normalnie jak te śledzie w beczce.
Zaczęłyśmy rozmawiać. Jakoś lżej się zrobiło. Starsze dziewuchy obok stały, zaczęły mi opowiadać o swoim życiu. Były z Medyni, miastowe. Wszystkim ojce zginęli, jednej zdezerterował, potem był policjantem i sam się granatem wysadził w powietrze: nie to, co potrzeba, w nim szarpnął i już. A jeszcze dwóm takim po oku wybił.
A jedna taka, z osiemnaście lat miała, to żyła z Niemcem. Jej matka też żyła z Niemcem i dlatego żyły normalnie. No i ta Tania strasznie się zakochała w Niemcu i kiedy jego oddział zaczął się wycofywać na Białoruś, to ona sześć wiorst biegła i ryczała: Martin! Martin! W końcu oficerowi obrzydło, wyciągnął pistolet i wystrzelił jej pod nogi. Trzy razy. Wtedy się odczepiła.
U nas w wiosce też dwie baby żyły z Niemcami. I bardzo sobie chwaliły. Jedna zawsze miała konserwy i mąkę kukurydzianą. Potem zaszła w ciążę.
Dziewuchy w wagonie mówiły, że Niemcy wywiozą nas na roboty do Polski albo do Niemiec. I połowa dziewczyn chciała do Niemiec, a połowa do Polski. Te, co chciały do Niemiec, myślały, że tam nie ma frontu, za to dużo jedzenia. A te, co do Polski, mówiły, że i tak Niemcy zostaną rozbici i wojna będzie wszędzie, to lepiej być w Polsce, stamtąd łatwo uciec. I okropnie się pokłóciły.
Były tam cztery dziewuchy z Małojarosławca, zażarte komsomołki, co chciały do partyzantów się zgłosić, ale nie zdążyły. I teraz cały czas tylko kombinowały: jak by tu dać nogę z pociągu. Ale Niemcy za potrzebą nie wyprowadzali, no i wcale nie karmili: gdzie to wykarmić taką chmarę!
Szczałyśmy prosto na podłogę, na słomę. Wszystko przez szczeliny przeciekało. A srać przeciskałyśmy się w kąt, gdzie leżała kupa. Do niej wszystkie stały plecami odwrócone, cisnęły się byle dalej. I rzucały na gówno słomę. A przy kupie tylko jedna dziewucha siedziała, obłąkana. I śpiewała różne pieśni. Taka wiejska wariatka, ale ją też wywieźli, bo młódka. Zapach gówna w ogóle jej nie przeszkadzał. Siedziała koło kupy, wyczesywała wszy i śpiewała.
Najgorsze było to, że za każdym razem długo staliśmy na małych stacyjkach. I to po prostu w szczerym polu. Jedziemy, jedziemy, potem – trach! I stajemy. I stoimy – godzina, dwie. Potem wleczemy się dalej.
Tak przewlekliśmy się przez całą Białoruś.
Spałyśmy na siedząco. Jedna do drugiej przylgnie i śpimy sobie…
Potem dziewuchy pobudziły nas, mówią: wjechaliśmy do Polski. Wcześnie, skoro świt. Przecisnęłam się do okienka, patrzę: tam jakoś tak czyściej, ładniej. Wojska mniej. Domki porządne. I spalonych mało.
Wszyscy zaczęli mówić, że gdzieś koło Katowic jest duży obóz dla siły roboczej. Tam są sami Rosjanie i stamtąd rozdzielają po całej, caluśkiej Europie. I że Europa jest bardzo duża i wszędzie, wszędziuchno są Niemcy, w każdym kraju. A ja o Europie nic wtedy nie wiedziałam: raptem cztery klasy zdążyłam skończyć. Wiedziałam tylko, że Berlin jest stolicą Niemiec.
Ale dziewuchy z Medyni wszystko wiedziały o Europie i nazywały różne miasta, chociaż tam nigdy nie były. A Tania, ta, co biegła za Martinem, mówiła, że najlepszy ze wszystkich jest Paryż. Jej Martin tam wojował. I opowiadał, jak tam pięknie i jakie tam pyszne wino. Poił ją sznapsem. I podarował szal. Ale go zostawiła. Z głupoty.
Jedna z dziewuch mówiła, że nas wszystkich zagonią do ogromnej, ogromniastej podziemnej fabryki, gdzie się szyje ubrania dla Niemców. Że teraz po całych Niemczech krąży pilny tajny rozkaz: naszyć jeden milion waciaków dla Frontu Wschodniego. Bo szykuje się ofensywa na Moskwę, a Niemcy płaszcze mają niezbyt ciepłe. Dlatego się wycofują. A jak tylko będzie milion waciaków, dadzą je najbardziej wyborowym oddziałom, a ci od razu wsiądą do nowych czołgów i popędzą na Moskwę. To wszystko opowiadał jej znajomy policjant.
Wtedy te komsomołki zaczęły na nią wrzeszczeć, że jest małpa i zdrajczyni; że Moskwy Niemcy nie mogli zdobyć w czterdziestym pierwszym, wymroziło ich tam w tych płaszczach – i dobrze im tak. A kiedy Armia Czerwona pokona Niemców, to Hitlera przywiozą do Moskwy na Plac Czerwony i tam powieszą za nogi naprzeciw Mauzoleum, a obok powieszą zdrajców, takich jak ona. I że towarzysz Stalin ze wszystkimi się policzy: i z tymi, co poszli do niewoli, i z tymi, co buty lizali Niemcom. I z babami, które się kładły pod Niemcami.
Ale wtedy Tania krzyknęła im, żeby dały spokój z tym Stalinem. Bo jej dwóch wujków rozkułaczyli, a ojca ukatrupili nie wiadomo gdzie i że one z matką biedowały o chlebie i wodzie, a za Niemca chociaż po raz pierwszy najadły się do syta, a jeszcze zakochała się tak, że mało nie zwariowała.
Te komsomołki krzyknęły jej:
– Faszystowska zdzira!
A ona im:
– Stalinowskie suki!
I wzięły się za łby. Jedne dziewuchy stanęły w obronie Tani, inne – komsomołek.
No i się zaczęło! Wszystkie wkoło się biją, a ja chcę przejść pod ścianę, ale nie mam sił. A te się sczepiły ramionami, w dodatku pociąg szybko jechał, więc i tak rzucało nas na boki. Coś okropnego! Skąd wzięły tyle siły – przecież od dwóch dni nie dawali nam jeść!
Parę razy i mnie się dostało, oberwałam w nochal, aż mi świeczki w oczach stanęły. U nas w wiosce rzadko się bili. Tylko wiosną, na siewy. Albo na weselu. Wiosną – to o miedzę. Zawsze ktoś komuś kłonicą głowę rozłupał. A na weselach to przez samogon, co go chłopy pędzą z kartofli. Postawią potem na stołach, wypiją – i dawaj drzeć się za łby.
Świętej pamięci dziadunio opowiadał, jak to kiedyś na weselu ludzie siedli, napili się, wszyscy spokojni, jedzą, młodzi się całują. I jakoś tak wszystkim nudno. A jeden taki siedział – siedział, potem westchnął i mówi: – Dobra, ktoś musi zacząć!
Zamachnął się i sąsiada z przeciwka – po ryju. Ten nakrył się nogami. I już – bijatyka na całego.
Właściwie nie wiem, czym by się to skończyło, gdyby nie ta głupia obłąkana. Drzemała tam przy tej swojej kupie, a kiedy dziewuchy zaczęły się okładać, to się przebudziła. I jak nie zawyje! Pewnie się zestrachała. Zaczerpnęła gówna z kupy – i w dziewuchy! I jeszcze raz! I jeszcze!
Jak te nie zajazgoczą! Ale bić się przestały.
A potem stanęliśmy gdzieś pod Krakowem. I stoimy, stoimy, stoimy. Przestaliśmy prawie całą noc. Niedobrze mi. Jedne płaczą, inne śpią. Jeszcze inne się śmieją.
A myśmy we cztery przelazły w kąt. Siedzimy. Ciemno, tylko gdzieś w oddali ktoś gra na harmonijce ustnej. A mnie od razu przypomniał się dom, mamusia, babunia, Gierka. I łzy same pociekły. Ale na głos nie ryczałam.
Pewnie, żyło nam się nieźle: ojciec w leśnictwie zarabiał pieniądze, nie dniówki, jak w kołchozie. Nie żeby nie był ze wsi – po prostu miał szczęście. Leśniczego, Matwieja Fiedotowicza, wyciągnął z grzęzawiska. Kiedy był strażnikiem, przyuczył się do polowania. Jeszcze jak! Przecież ciągle tylko ze strzelbą i na koniu. Co wyskoczy – bach! A nasz leśniczy miał wielką słabość do polowań. No to razem chodzili na polowania. No i raz, akurat jak poszli na kaczki na Butczyńskie Bagna, leśniczy wpadł w trzęsawisko. A ojciec go wyciągnął. No więc kiedy gajowego, Kuźmę Kuźmicza, zarżnęli Cyganie i było wolne miejsce, leśniczy wyznaczył ojca! I tak ojciec został gajowym. Dostawał co miesiąc sześćset dwadzieścia rubli.
A jak kto ma pieniądze, to przeżyje. Bo inne chłopy, jak przyjdzie zima – idą za robotą do miasta, żeby zarobić i coś kupić. Za dniówki nic człowiek nie kupi. Kartofli dadzą albo żyta. No, owies jeszcze dawali. Prażą go w kotłach całą zimę i jedzą. Jak konie.
A myśmy dobrze jedli. Trzymaliśmy konia, krowę, dwie świnie, gęsi i kury. Słoniny nigdy nam nie brakło. Jak mamunia rano nasmażyła jajecznicy na dużej patelni – to wszystko pływało w tłuszczu! Chlebka się weźmie, zacznie maczać – cudo! A potem – bliny gryczane z twarogiem. Macza się, popije prażonym mlekiem – uch, co za pychota! A jeszcze na targu kupowaliśmy miód. I buciki mi ojciec na targu kupił, i lalkę Księżniczkę, i cztery książki, żebym się uczyła czytać. Wszystkie dziewuchy miały tylko elementarze, a ja miałam książki z obrazkami: „Konik-garbusek”, „Moskwa radziecka”, „Buratino” i „Wilk i siedem koźlątek”.
A targ – to ci dopiero cudo! Czasem ojciec rano mówił:
– No co, Wariuszka, pojedziemy na targ?
To ja pierwsza lecę do stajni zaprzęgać. Och, jak lubiłam zaprzęgać konie! Ojciec od maleńkości mnie przyuczył; chłopaczysków dorosłych w rodzinie nie było! Nawet wierzchem dobrze jeździłam – a jakże. Całe życie z końmi: najpierw był Żwawy, potem Zoja, którą ukradli, potem Chłopczyk.
Wyprowadzę, wyczyszczę, zaprzęgnę bryczkę z malowanym oparciem. Ojciec buty chromowe włoży, nasunie nową czapkę z daszkiem, siądzie z przodu, my z mamunią z tyłu. Strzeli z bata. I jazda!
Do targu w Żyzdrze mieliśmy trzydzieści sześć wiorst. Czego tam nie było! I garnki przeróżne, i dywaniki, i chomąta. A ja lubiłam zabawki. Jeden wujaszek sprzedawał piszczałki. Drugi zabawki: chłop z niedźwiedziem w kuźni kują. I lalki mieli różne. Piękne.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby ojciec nie pił. Mama mówiła, że przez to i dzieci więcej nie było…
Z drugiej strony – co to wspominać przeszłość, i tak Niemcy spalili wioskę.
No i płakałam sobie cichutko.
A więc staliśmy i stali. Potem rano szarpnęło, ruszyliśmy i znów stoimy: Kraków. Dziewuchy zaczęły wstawać – dojechaliśmy! Tu drzwi odciągnęli – stoją Niemcy. Patrzą na nas, coś mówią. Jeden nos zatkał, odwrócił się. Zarechotali: smród w naszym wagonie był straszny. Podszedł Polak z wiadrem wody. Niemcy pokrzykują:
– Trinken!
Polak podał nam wiadro. Zaczęłyśmy pić po kolei. Wypiłyśmy całe wiadro. Podał jeszcze jedno. Wypiłyśmy drugie. I trzecie podał! Niby nie bardzo chciało mi się pić, ale jak przyszła moja kolej – przypięłam się i oderwać nie mogę, jakbym się przyssała. Ledwo mnie odciągnęli.
W sumie nasz wagon wypił cztery wiadra wody.
Potem dwóch Polaków podjechało furmanką. A na niej leżała surowa konina, rąbanka. Jeden zaczął nam łopatą ciskać to do wagonu. Zrzucił. Niemiec krzyknął:
– Essen!
I znowu drzwi zaryglowali. Stoimy, ale co tu robić? Pogadałyśmy między sobą, że skoro karmią, to znaczy, ze dalej nas powiozą, do samych Niemiec. A ile tam jechać? Nikt nie wie. Może ze dwa tygodnie albo więcej? Może miesiąc? Europa przecie duża. Może i większa od Rosji.
Ale żreć się chce. Nie było wyjścia: zaczęłyśmy po trochu skubać tę surową koninę i żuć.
Tymczasem pociąg pojechał dalej. I więcej już tak długo nie staliśmy. Pewnie w Polsce tory lepsze, bo nasz eszelon zaczął pędzić.
Zjadłam trochę koniny i zasnęłam na długo. Spałam i spałam jak zabita. Ze zmęczenia, jasna sprawa. No i zestrachana byłam. A ze mną tak zawsze, kiedy mnie strach obleciał – to od razu sen morzył. Jak ojciec mamę bić zaczyna – ja od razu ziewam ze strachu. Durna głowa, ległabym na podłodze i nie wstawała, spała, póki wszystko się nie skończy.
Kiedyś zabłądziłam w lesie z Awdotią Kuprijanową. Na grzybyśmy poszły, a ona: chodźmy, Waria, znam tajemną polankę, tam rosną same prawdziwki. No i poprowadziła mnie na tę polanę. Prowadziła, prowadziła i zaprowadziła w taki gąszcz, że zgroza mnie zdjęła: drzewa ogromniaste, słońca nie widać, ciemno jak w nocy. No i zgubiłyśmy drogę. Strach! U nas i wilki się spotyka, i niedźwiedź w trzydziestym dziewiątym krowy rozszarpał. Ta głupia Awdotia, jak zobaczyła, że zgubiła drogę – od razu w płacz! A co ja mam robić? Ciągnę ją za rękę: chodźmy. Potem tak straszno mi się zrobiło, że ległam pod krzakiem i zasnęłam. Ona obok mnie. A kiedy się obudziłam – akurat nas znaleźli. Tam nieopodal była droga, chłopy szły na kośbę, usłyszałyśmy ich. Zaczęłyśmy na nich wołać. Podeszły. Matka mówiła, że to cud…
W każdym razie, obudziłam się, kiedy drzwi rozsunęli.
Krzyknęli:
– Sztein auf! Aussztajgen! Sznel! Sznel!
Tośmy wstały i wyszły z wagonu.
Na taki ogromniasty majdan. Coś jak dworzec, takie miejsce, gdzie stoją pociągi, podjeżdżają, odjeżdżają. Jak żyję nie widziałam takiego: mnóstwo, mnóstwo torów, i stoją pociągi towarowe. I cysterny. I eszelony z drzewem, i puste. Wszędzie chodzą żołnierze.
Ustawili nas w szyku wzdłuż pociągu. W drodze czworo z naszych umarło nie wiadomo na co. Od razu ich gdzieś zabrali.
A Niemiec stanął na skrzynce i zaczął mówić po rosyjsku. Powiedział, że teraz jesteśmy w Wielkich Niemczech. To dla nas wielki honor. Dlatego wszyscy powinniśmy pracować na chwałę Wielkich Niemiec. I że teraz pójdziemy do obozu filtracyjnego, gdzie dadzą nam jeść, dadzą dobrą odzież i wydadzą dokumenty na pobyt w Niemczech. A potem pojedziemy do różnych zakładów i fabryk, gdzie będziemy żyć i pracować. I że wszystkim nam będzie tam dobrze. A najważniejsze – byśmy zrozumieli, że Niemcy to kraj kulturalny i wszyscy tu żyją szczęśliwie. A najszczęśliwiej ze wszystkich – młodzi ludzie.
Potem ustawili nas w kolumny i poprowadzili. Ruszyliśmy. Szliśmy ze siedem wiorst, aż doszliśmy do dużego obozu otoczonego murem z drutem kolczastym i z wieżyczkami. Chodzą Niemcy z owczarkami, samochody stoją.
Zaprowadzili nas tam i rozlokowali w barakach: dziewuchy oddzielnie, chłopaków oddzielnie. W naszym baraku były prycze. I były jeszcze inne dziewuchy – z Polski, Białorusi i Ukrainy. Ale niewiele. Powiedziały nam, że tu nie zatrzymują dłużej niż trzy dni: przepuszczą przez obóz i zawiozą na miejsce pracy.
Zaczęłyśmy je wypytywać – dokąd nas wyślą? One na to – zależy kogo. Nikt dokładnie nie wie. A jeśli ktoś zachorował – do obozu pracy. Tam jest najgorzej. Tam się tłucze kamienie.
Trochę tam posiedziałyśmy, potem zaprowadzili nas na dezynsekcję.
To była taka ogromniasta łaźnia – cudo! Nigdy czegoś takiego nie widziałam. W takim wielgachnym baraku. Zupełnie nowy, tarcicą pachnie. I jakem tam weszła, ten zapach poczuła, od razu sobie przypomniałam nasz tartak na Kordonie. Jakeśmy jeździli po deski, kiedy wujek Misza się budował. Postawili mu taki ładny dom, ojciec dostał najlepszą tarcicę. A wujek Misza wziął i się powiesił. Ot, i tak bywa…
W tym baraku najpierw ustawili nas w kolejkę. I wyprowadzali trójkami. Wzięli mnie i jeszcze dwie dziewuchy. A tam stoły, przy nich siedzą Niemki, żołnierki, i piszą. Jedna stoi z takim pręcikiem. I mówi po rosyjsku:
– Rozbierajcie się.
Rozebrałyśmy się. Do goła. A ona nas z przodu i z tyłu oglądała. Potem patrzyła we włosy. A wszy wtedy mieli wszyscy. Ja też, no i co z tego? Ona dwóm dziewuchom pokazuje pręcikiem na krzesła, gdzie leżą włosy.
– Do strzyżenia!
Jedna dziewucha od razu w ryk. Niemka dała jej pręcikiem po tyłku. Roześmiałam się. Dziewuchy siadły na krzesłach, a na nie rzuciły się te baby z maszynkami. Mnie nie kazała się strzyc. Pokazała mi pręcikiem na drzwi do łaźni.
– Idź tam.
Weszłam. Normalna łaźnia parowa. Tylko szaflików żadnych nie ma, po prostu na wierzchu rury żelazne, a w nich dziurki. I z dziurek tryska ledwo ciepła woda. Patrzę na te rurki – co ja mam robić? Postałam, potem poszłam dalej. A tam jakby rozbieralnia. I znowu żołnierki. I stoły. A na nich – różna bielizna.
Niemka dała mi czystą koszulę i niebieską chustkę. I pokazuje na wyjście. Wychodzę, a tam też jakby maleńka rozbieralnia. A w niej nasze ubrania. Czymś od nich zalatuje. A to, to samo miejsce, gdzieśmy się rozdziewały. Ten ich barak to jakby na kole zbudowany, jak karuzela na jarmarku. I ta sama Niemka z pręcikiem mówi mi:
– Ubieraj się.
No to naciągnęłam tę nowa spodnią koszulę, potem wełniane pończochy, swoją zieloną sukienkę. Potem ciepłą koszulę. Potem jeszcze waciak. Ale mojej starej chustki nie ma. Zabrali. No i starej koszuli też nie było. Głowę przewiązałam nową chustką. Teraz te ostrzyżone dziewuchy poszły się myć.
A Niemka mi mówi:
– Siadaj przy stole.
Siadłam. Naprzeciw mnie druga Niemka. Też po rosyjsku się odezwała:
– Jak się nazywasz?
Mówię:
– Samsikowa Waria.
– Lat?
– Czternaście.
Wszystko zapisała. Potem mówi:
– Wyciągnij rękę.
Początkowo nie zrozumiałam. Ona znów:
– Dawaj rękę!
Wyciągnęłam. Ona mi na ręce taką pieczęć przystawiła – raz! A tam tuszem numer: 32-126. I mówi:
– Idź tam.
A tam drzwi. Podeszłam. Otworzyłam je. A za nimi już podwórze. I żołnierz stoi z automatem. Pokazuje mi ręką na kolejny barak. Poszłam w tę stronę. Jak tylko podeszłam bliżej – od razu zapachniało jedzeniem. Boże, myślę, naprawdę dadzą nam jeść? Idę, a nogi same mnie niosą. Za mną ruszyły inne dziewuchy. I też zaczęły biec.
Weszłyśmy tam. To nie barak, tylko takie zadaszenie z desek. Pod dachem ogromne kotły, z dziesięć sztuk, i w nich bulgocze zupa. A dokoła stoją Niemcy z miskami i z czerpakami. I nasi też, ci, co już wyszli z tamtego baraku. Niemcy każdemu dają po pustej misce. Mnie też dali – i do kolejki. Odstałam swoje i w końcu Niemiec czerpakiem do miski – pluch! Grochówkę. Gęstą jak kasza. Ale łyżki nikt nie ma. Wszyscy chłepcą prosto z misek.
Ja też szybko wychłeptałam, ręką miskę wytarłam, oblizałam palce.
A Niemiec pyta:
– Wilst du noch?
A ja na to:
– Ja, ja. Bitte!
I on mi jeszcze raz – pluch! Drugą miskę chłeptałam już wolniej. Rozglądam się: nasi się kręcą i Niemcy. Wszystko jest zupełnie inaczej, zaczęło się zupełnie inne życie.
Zjadłam drugą porcję – i poczułam się jak pijana. Przywarłam do kotła. A on taki ciepły, błyszczący. Niemiec się śmieje:
– Alzo, noch ajnmal, medl?
Przypomniałam sobie, jak Otto mówił, kiedy się napił do syta mleka. I odpowiadam:
– Ich bin zat, ich markt kajn blat.
Niemiec zarechotał, zapytał o coś. Ale nie zrozumiałam.
Poszłam do baraku.
Pod wieczór wszyscy z naszego eszelonu byli umyci i nakarmieni. Ale nie wiedzieć czemu nie wszystkich ostrzygli. Z naszego baraku nie ostrzygli mnie i jeszcze trzech dziewuch. Tania mi wytłumaczyła:
– To dlatego, że wy nie macie wszy.
Mówię:
– Jak nie? Spójrz no tylko!
Rozgarnęła mi włosy.
– Są! Widać zapomnieli. Lepiej schowaj włosy pod chusteczkę, bo jak się opamiętają, to wygolą na łyso.
Tak zrobiłam: przewiązałam chustkę ciaśniej, włosy schowałam.
Kiedy się ściemniło, weszła ta sama Niemka z pręcikiem i mówi:
– Teraz spać. Rano zawiozą was na miejsca pracy. Tam będziecie mieszkać i pracować.
I drzwi do baraku zamknęli na zasuwę.
Niektóre zasnęły od razu, inne nie. Ja, Tania i Nataszka z Briańska ułożyłyśmy się obok siebie i dalej gadać: co i jak będzie. One starsze ode mnie, czego to nie słyszały! I o Europie, i o Niemcach.
Nataszka opowiadała, jak u nich w Briańsku Niemcy puszczali filmy dla swoich ludzi. A ją i jej koleżankę, Niemiec zapraszał dwa razy. Widziała w filmie Hitlera i gołą babę, która ciągle śpiewała, tańczyła i chichotała. A wkoło niej chodzili na biało ubrani Niemcy. I patrzyli na nią, i się uśmiechali. A Hitler, mówiła, sympatyczny taki, z wąsikami. I kulturalny, od razu widać. Tylko bardzo głośno mówi.
Ja to widziałam wszystkiego sześć filmów. Najbliższy ośrodek kultury był dopiero w Kirowie, a to dwadzieścia pięć wiorst. Dwa razy ojciec zawiózł mnie Chłopczykiem. Potem zabierał mnie ze swoimi dzieciakami Stiepan Sotnikow. Dwa razy widziałam Czapajewa, potem Wołga, Wołga, My z Kronsztadu, Siedmiu śmiałków i jeszcze jeden film, ale zapomniałam tytuł. Było tam o Leninie, jak do niego strzelała jedna baba. A on, w kaszkiecie, uciekał. A potem upadł. Ale nie umarł.
Na dolnych pryczach dziewuchy cały czas wróżyły: kto zwycięży, nasi czy Niemcy.
A Tani i Nataszce było wszystko jedno – żeby tylko nie bombardowali.
Nas to trzy razy bombardowali. Tyle że wszystkie bomby spadły nie na wioskę, ale na pola. Tylko powybijało szyby i krowy wysiekło. I jeszcze jedna baba z wioski wlazła na minę. Przynieśli ją do wioski w rogoży: bez nogi, kiszki na wierzchu. A ta w kółko powtarzała:
– Matulu moja kochana, matulu moja kochana.
I umarła.
A ja zasnęłam.
Kiedy się obudziłam – wszyscy już wstali. Poleciałam z dziewuchami szczać. Wychodek był duży, czysty. Wyszczałyśmy się, a niektóre nawet wysrały. Potem poszłyśmy jeść do tych kotłów. Znowu grochówka. Ale już rzadsza, nie taka jak wczoraj. I dokładki nie dali. Wysiorbałam ją. Ledwom oblizała miskę, już krzyczą:
– Ustawiać się!
I wszyscy poszli na majdan.
Ustawili nas – chłopaków osobno, dziewczyny osobno. Niemcy stoją, patrzą na nas. Milczą. Jeden na zegarek spogląda. No to stoimy. Niemcy dalej nic nie mówią. Godzinę przestaliśmy, nogi zaczęły nam drętwieć. Nataszka mówi:
– Czekają na ciężarówki, żeby nas wywieźć.
Nagle słyszymy – jadą samochody. Ale nie ciężarowe, tylko osobowe. Trzy samochody. Czarne, ładne. Podjechały. Wysiedli z nich Niemcy. Wszyscy na czarno, jak te samochody. A jeden, najważniejszy – wysoki, w czarnym skórzanym płaszczu. I w rękawiczkach. No i wszyscy Niemcy oddawali mu honory. A on też zasalutował, podszedł do nas, złożył ręce na brzuchu i patrzy. Ładny taki, jasny blondyn. Popatrzył i mówi:
– Gut. Zer gut.
I coś do Niemców powiedział. A wtedy ta Niemka, co mówiła po rosyjsku, mówi:
– Zdjąć nakrycia głowy.
Ale ja nie zrozumiałam. Dotarło do mnie, kiedy chłopaki pozdejmowali kaszkiety i czapki. A dziewuchy zaczęły rozwiązywać i zdejmować chustki. Myślę: no to teraz mnie ostrzygą. I na to się zanosi, bo Niemka mówi:
– Wszyscy z włosami – wystąp.
Co było robić. Wystąpiło nas z piętnaścioro – chłopaków i dziewuch. Wszyscy nieostrzyżeni. I ciekawe – wszyscy jasnoblond, jak ja! Aż mi się śmiać zachciało.
A Niemka:
– W szeregu zbiórka!
Wszyscy się ustawili.
A Niemiec, ten główny, podszedł i patrzy. I patrzy jakoś… nie wiem, jak to powiedzieć. Długo i powoli. A potem zaczął podchodzić do każdego z nas. Podejdzie, dwoma palcami podbródek podniesie i patrzy. Potem idzie dalej. I milczy.
Podszedł do mnie. Podbródek mi podniósł i wpatruje się w oczy. A sam ma taką twarz… jeszcze takiej nie widziałam. Jak Chrystus na ikonie. Chudy taki, płowowłosy, oczy niebieskie-niebieściuchne. Bardzo czysty, ani paproszka, ani pyłku. Czapka z daszkiem czarna, a na niej – czaszka.
Przyjrzał się mnie, potem pozostałym. I wskazał troje z nas.
– Dizes, dizes, dizes.
Potem dotknął nosa rękawiczką, jakby się zamyślił. I wskazał mnie.
– Und dizes.
Odwrócił się i poszedł do samochodów.
A Niemka mówi:
– Wszyscy wskazani przez pana oberfuhrera – marsz za nim!
I poszliśmy, we czwórkę.
Niemiec podszedł do pierwszego samochodu, od razu otworzyli mu drzwi, wsiadł. A inny Niemiec macha do nas i pokazuje na drugi samochód. I otworzył drzwi. Podeszliśmy, wsiedli. Niemiec drzwi zamknął, usiadł z przodu, obok szofera.
I ruszyliśmy.
Nigdy nie jeździłam samochodem osobowym. Tylko ciężarówką. Jakeśmy ziarno wozili. I kiedy u nas w Kolubakinie był pomór krów, to nam w dwóch samochodach przywozili cielaki na przychówek. A komitet rejonowy przydzielił samochody. Z mamunią i z oborowym Piotrem Abramyczem po te cielaki samochodami pojechaliśmy do Łompadzi. A samochód osobowy widziałam w Kirowie. Kiedy przyjechaliśmy do kina. Ten samochód stał, bo wjechał w błoto i ugrzązł. Wszyscy zebrali się dokoła i myśleli, jak go stamtąd wyciągnąć. A gruby towarzysz, który przyjechał tym samochodem, zwymyślał drugiego, z komitetu rejonowego. I ten gruby mówił głośno:
– Na to twoje zadupie, Borisow, to tylko w przymrozki można jeździć.
A ten Borisow milczał i gapił się na samochód.
No. A teraz w tym niemieckim samochodzie to się nie mogłam napatrzeć. Jak tu pięknie! Z przodu szofer z Niemcem, my z tyłu. Wszystko błyszczy, wszystko czyste, siedzenia ze skóry, wszędzie różne klamki. I pachnie ropą. Jak w mieście. A jak lekko pruje ten samochód! Człowiek nawet nie czuje, że jedzie, tylko na wybojach kołysze, jak w kołysce. Zrozumiałam wtedy, dlaczego te pojazdy nazywa się samochodami.
Oprócz mnie były jeszcze dwie dziewuchy i chłopak. Jedziemy, jedziemy. Dokąd – nie wiadomo.
Ze dwie wiorstyśmy przejechali, skręcili w las i stanęli. Niemiec wyskoczył, otworzył drzwi: – Aussztajgen!
Wysiedliśmy. Patrzymy, a te dwa samochody też tu stoją. Dokoła las, jeszcze młody.
Niemiec, ten główny, wysiadł z samochodu. I coś powiedział do innych Niemców. A ci od razu zaczęli nam wiązać ręce za plecami. I to tak sprytnie, że zanim się połapałam, to oni mnie cap – i już! Ściągnął ręce sznurem. I podprowadzają nas do czterech drzew, i zaczynają przywiązywać.
Dziewuchy zawyły, ja też. Jasna sprawa, że w tym lesie już zostaniemy. Wyjemy, jedna zaczęła się modlić; chłopak, starszy od nas, krzyczy:
– Panowe, ja sz ne Sawośka Hnutaj! Ja sz ne Sawośka Hnutaj! Opamentajte sia, panowe!
Poprzywiązywali nas do drzew. Potem zatkali nam usta, żebyśmy nie krzyczeli. I stanęli dokoła. A główny popatrzył i pokazał na chłopaka. Dwóch Niemców podeszło do samochodu.
Myślę sobie: no, to teraz nas wykończą. A za co – nie wiadomo. Boże, czyżby za to, żeśmy nieostrzyżeni?! I to jest cala nasza wina? Przecież ta gadzina niemiecka zapomniała nas ostrzyc, mnie nic do tego! Mnie tam wszystko jedno! To ja przez głupie włosy mam iść do piachu?! Mamuńciu kochana! No to ładny koniec! Pójdę tutaj do piachu i nikt się nie dowie, gdzie jest mogiła Warki Samsikowej!
Tak stoję i myślę. Oczy zachodzą mi łzami.
A Niemcy wracają i niosą jakąś żelazną skrzynkę. Postawili ją. Otworzyli. I wyciągają z niej ni to topór, ni to młot kowalski – z początku nie byłam pewna. Czyli nie będą strzelać, tylko tak zarąbią, na żywca. Oj, marny nasz los!
Podchodzą do chłopaka. Biedaczysko zaczął się szamotać jak ten ptaszek. A Niemiec mu palto na piersi rozsunął – ciach! Koszulę – raz! Rozerwał. I spodnią też – trach! Obnażyli mu pierś.
A główny kiwnął głową.
– Gut.
I wyciągnął rękę w rękawiczce. Niemiec dał mu ten młot kowalski. Patrzę – to nie młot, ale nie wiadomo co. Zupełnie jak z lodu. Albo z soli, którą na fermie dają krowom do lizania. Nie żelazny. A główny zamachnął się i z całej mocy chłopaka tym młotem w pierś – buch! Biedaczek aż cały zadygotał.
Drugi Niemiec do piersi chłopaka taką trąbkę przystawił, jak dochtor jaki, i słucha. A główny stoi z tym młotem. Niemiec pokręcił głową.
– Niks.
Wtedy główny znowu – buch! A drugi Niemiec znowu posłuchał. I od nowa:
– Niks.
I od nowa główny wali chłopaka w piersi. No i tak zatłukli go na śmierć. Zwisł na sznurze. A Niemcy ten młot rzucili, wyjęli ze skrzynki nowy – i dawaj do dziewuchy, tej co koło mnie była przywiązana do brzozy. Ta ryczy bezgłośnie, cała drży. A oni rozpięli jej pluszowy kaftanik, sweter rozcięli, spodnią koszulę rozerwali. Patrzę, a dziewucha ma krzyżyk na szyi. Mnie też babcia taki powiesiła, ale w szkole Nina Siergiejewna go zdjęła. Jesteście pionierami, mówi, to musicie wiedzieć, że Boga nie ma. Tak że przesądy religijne będziemy wyrywać z korzeniami. I wszystkim, którzy mieli krzyżyki, zerwała je i cisnęła w krzaki. A babcia mówiła: bezbożnicy nigdy własną śmiercią nie umierają. Ot prawda, myślę.
A główny Niemiec znów ten nieżelazny młot wziął do ręki, zamachnął się i dziewuchę w pierś – trach! Aż kostki zachrzęściły. Cofnął się, gad, a drugi znów z tą trąbką – przystawia i słucha. Słucha, jak dziewczyna dogorywa. A ona już po pierwszym uderzeniu nieprzytomna zwisła na sznurach, głowa jej zadyndała. Wtedy trzeci Niemiec jej głowę podniósł, przytrzymał, żeby nie przeszkadzała po piersiach walić. I znowu – trach! trach! trach! Tak zaczęli bić, że krew bryznęła mi na policzek.
Ot, gady przeklęte.
A potem zatłukli drugą dziewuchę. Pewnie tak jak ja miała z piętnaście lat. I wzrost taki sam jak ja. Ale piersi miała już spore, nie to co moje. Bili, bili, póki jej krew nosem nie trysnęła. Usta przecież miała zawiązane.
Zostałam tylko ja.
Jak piersiastą dziewuchę zatłukli, to odrzucili młot. Wyjęli papierosy, stanęli w kółku i zapalili, żeby odpocząć. I gadali między sobą. Główny nie był zadowolony. Milczał. Potem pokręcił głową i powiedział:
– Szon wida taube nus…
Pozostali Niemcy pokiwali głowami.
A ja stoję, patrzę, jak palą. I myślę – już zaraz, już zaraz. Dopalą te gady – i koniec. I tak mi się jakoś zrobiło na duszy, nie to, żeby straszno albo smutno, ale jakby wszystko stało się jasne jak na niebie, kiedy nie ma chmur. Niby we śnie. Jakbym w ogóle nie żyła. Tylko wszystko się przyśniło: i mamunia, i wioska, i wojna. I Niemcy. Dopalili, powyrzucali niedopałki. Obstąpili mnie. Rozpięli mi waciak, potem sweterek, co mi babunia zrobiła z koziej wełny – ciach nożem. Rozchylili go. A pod swetrem miałam zieloną sukienkę. Ojciec mi kupił na targowisku w Łompadzi. Sukienkę też nożem rozcięli. I spodnią koszulę niemiecką, co mi ją dali w obozie. Jeden Niemiec upchnął brzegi pociętej sukienki i koszuli pod sznury, żeby pierś była goła.
Główny wziął młot do ręki, spojrzał na mnie. Coś tam wymamrotał. I podał młot drugiemu Niemcowi, a sam swoją czapkę z daszkiem, tę z czaszką, zdjął i oddał Niemcowi z tyłu. Stanął na prawo ode mnie.
Niemiec się zamachnął, stęknął jak przy rąbaniu drew, i jak mnie nie grzmotnie w sam mostek! Aż mi świeczki w oczach stanęły. I dech zaparło.
A główny nagle klęknął i przyłożył ucho do mojej piersi.
Ucho miał zimne. A policzek ciepły. I głowa tuż, tuż przy mnie, płowowłosa, gładka taka, jakby olejem posmarowana. A włosy równiutko uczesane, jeden przy drugim. I perfumami zalatuje.
Patrzę z góry na jego głowę i patrzę, patrzę, patrzę. Jak we śnie. Umieram przecież, a taka jestem spokojna. Nawet płakać przestałam.
A ten do Niemca z młotem:
– Noch ajnmal, Willi!
I ten Willi znów – uch!
Główny przyłożył ucho, posłuchał:
– Noch ajnmal!
Uch! Jak przywalił, to z młota jakby drzazgi poleciały. I wtedy pojęłam, że jest z lodu. Przed oczami zaczęło mi wszystko płynąć. A główny znów się przytulił. Już całe ucho miał umazane moją krwią. Nagle krzyknął:
– Ja! Ja! Herr Laube, zofort!
I Niemiec z tą dochtorską trąbką przypadł do mnie. Trąbkę oparł o moją pierś, posłuchał. I mamrocze coś z kwaśną miną. Ale główny go odsunął.
– Noch ajnmal!
Przyłomotali mi jeszcze raz. A ja jakbym zaczęła zasypiać: wargi zrobiły się jak z ołowiu, gęba jakoś tak zdrętwiała i zrobiła się ciężka, obca, chropowata. Jak piec wapnem bielony. I jakbym zrobiła się taka całkiem-całkiem lekka, jak obłok. A w piersi mam tylko serce i nic więcej. Zupełnie nic – nie ma ani brzucha, ani dziurek w nosie, ani gardła. I to serce jakby się poruszyło. To znaczy jak… sama nie wiem co. Jak jakieś zwierzątko. Poruszyło się i jakby zaczęło migotać. I zamruczało tak słodko, słodziuteńko: hr, hr, hr. Ale nie tak jak wcześniej – ze strachu albo z radości. Zupełnie inaczej. Jakby dopiero się przebudziło, a wcześniej spało i spało. Mnie tu zabijają, a serce się przebudziło. I nie ma w nim ani strachu, ani zdziwienia. Jest tylko słodki pomruk. I wszystko jest dobre, uczciwe i takie czułe, że aż cała zamarłam. Aż mi się włosy na głowie poruszyły: tak mi teraz dobrze. I cały strach minął od razu: czego się bać, jeśli serce jest ze mną!
Nigdy nic takiego jeszcze mi się nie przytrafiło.
Zastygłam i nie oddycham.
Ten z trąbką znowu zaczął słuchać. I mówi głośno:
– Hra. Hra. Hram!
A głos ma taki obrzydliwy, jakiś ochrypły. Główny wyrwał mu trąbkę, sam przyłożył mi do piersi.
– Hram! Genau! Hram!
I cały się trzęsie z radości.
– Herszaften, Hram! Hram! Zi ist Hram! Hyren zi! Hyren zi!
Wszyscy szwargoczą, kręcą się wokół mnie. Zaczęli rozcinać sznury. Nagle wszystko wydało mi się ohydne – ichnie głosy, ręce i mordy, i te samochody, i ten las zasmarkany, i wszystko wokoło. Zastygłam, żeby tylko serca nie spłoszyć, żeby dalej tak słodko mamrotało, żeby mnie całą od tej słodyczy serdecznej przejmowało do szpiku kości. Ale oni mnie jak lalkę wyciągnęli ze sznurów i wzięli na ręce. Nagle serce zamilkło.
I od razu padłam bez przytomności.
Nie wiem, ile czasu minęło.
Ocknęłam się.
Oczu jeszcze nie rozlepiłam, a czuję, że wszystko się kołysze. Gdzieś mnie wiozą.
Otworzyłam oczy: jakby maleńki pokój. Tylko lekko się kołysze. Spojrzałam – obok mnie jest okno, a na nim firanka. A w firance szpara i las tam miga.
Zrozumiałam, że jadę pociągiem.
I jak tylko to do mnie dotarło, poczułam w głowie jakąś pustkę. Tak, jakby to nie głowa była, tylko szopa na siano późną wiosną – ani słomki, ani trawki. Bo bydło wszystko zżarło przez zimę.
Pustka w głowie. Ogromna taka, nie ma jej końca. I jest wszędzie wokół. Ale pustka jakaś taka dobra, wcale mnie to nie wystraszyło. Tylko jakoś tak – bach! Jak z lodowej górki na sankach – raaaz! I już się jest na dole. Tak i ta pustka – bach! zjechała mi do głowy. I zrobiło się pusto. Ale najważniejsze, że choć pusto, puściusieńko, to ja wszystko rozumiem. I robię, jak trzeba.
Wyciągnęłam rękę spod kołdry. Patrzę na nią – to moja lewa ręka. Tysiąc razy ją widziałam. A teraz jakbym widziała pierwszy raz. Ale wiem o niej wszystko! Pamiętam wszystkie blizny, kiedy się skaleczyłam sierpem, kiedy się nadziałam na gwóźdź. Ale tak dobrze pamiętam jakby mi film puszczali: tu na małym palcu niebieska kropka. Skąd? Ano kiedy wujek Siemion wrócił z wojska, to wykłuł sobie na piersi serce przebite strzałą. I poduczył chłopaków, jak to się robi: obrazek trzeba nabić gwoźdźmi na drewienku, potem nadpalić obcas i te gwoździe natrzeć sadzą. A potem – ciach! Przycisnąć drewienko do piersi. Kolka, sąsiad, chciał to zrobić, ale ojciec go zwymyślał i wyrzucił drewienko, a ja potem małym palcem na to drewienko z gwoźdźmi się nadziałam. Na jeden gwóźdź.
Ot, tak to było.
Ten pokoik taki przyjemny, cały drewniany. I nity błyszczą w ścianach. Dwa łóżka, pośrodku maleńki stół, żółty sufit. Ciepło. I pachnie czystością, jak w szpitalu.
A na drugim łóżku ktoś leży. W mundurze. Odwrócony do ściany.
Wyjęłam ręce spod kołdry, podniosłam się. Widzę, że jestem w samej bieliźnie. A pierś mam przewiązaną bandażami.
Wtedy od razu wszystko sobie przypomniałam. A do tego momentu to jakby mi pamięć odjęło: nie wiem, kim jestem, gdzie jestem: wiozą mnie, to wiozą i tyle.
Rozejrzałam się: na stole leży blaszane pudełko. I książka.
Uniosłam firankę: las, las i las. Tylko drzewa migają.
Siadłam, zwiesiłam nogi. Spojrzałam w dół – nie ma moich butów z jałowiczej skóry. I ubrania nigdzie nie ma. Zwiesiłam głowę w dół, rozglądam się. Zaczęło mnie drapać w gardle. Zakasłałam. Od razu w piersi odezwał się ból.
Jęknęłam, złapałam się za pierś.
Wtedy ten, co drzemał, zerwał się – i do mnie. To był ten sam Niemiec, co podawał lodowe młoty. Szybko objął mnie za ramiona, wymamrotał:
– Rue, ganc rue, szwesterchen…
Ułożył mnie w łóżku, nakrył kołdrą. Zerwał się, zapiął kołnierz, poprawił mundur, otworzył drzwi i wybiegł. Zamknął drzwi. Nie zdążyłam zebrać myśli, a już wchodzi główny Niemiec. Dalej taki sam – wysoki, płowowłosy. Ale już nie na czarno. Tylko w niebieskim szlafroku. Usiadł przy mnie na łóżku. Uśmiechnął się. Wziął moją rękę. Do ust podniósł. I pocałował.
Potem zdjął szlafrok. A pod nim miał koszulę i spodnie. Zdjął koszulę. Ciało miał takie strasznie białe. I zaczął zdejmować spodnie. Odwróciłam się.
Myślę: no to teraz zrobi ze mnie babę. I jakoś tak leżę i słyszę, jak jego spodnie szeleszczą, a wcale się nie boję. Leżę jak nieprzytomna. A co mi tam? Takie rzeczy przeżyłam w tym zagajniku, że teraz mi wszystko jedno.
Rozebrał się. Ściągnął ze mnie kołdrę i zaczął mi zdejmować bieliznę.
Leżę, patrzę w ścianę, na te błyszczące nity.
Rozebrał mnie do goła. A potem legł obok. Pogłaskał mnie po głowie. I zaczął odwracać do siebie. Zamknęłam oczy.
Powoli mnie odwrócił, oplótł swoimi długimi rękami. I przywarł do mnie całym ciałem. I piersią przylgnął do mojej piersi.
I tyle! Leży i już. Myślę sobie – to Niemcy ostrożnie obchodzą się z dziewuchami, najpierw uspokoją, a dopiero potem – ciach! U nas w wiosce to od razu – tak mi opowiadali.
Leżę. I nagle wzdrygnęłam się całym ciałem, jakby we mnie piorun strzelił. I serce znów się poruszyło. Jak zwierzątko. I najpierw zrobiło się tak niespokojnie, dziwnie jakoś, jakby mnie podwiesili niby szynkę w piwnicy. A potem tak dobrze. Jakbym po rzece płynęła. Niesie mnie, niesie, jak na fali. I nagle poczułam jego serce, jak swoje.
I jego serce zaczęło skubać moje serce. Tak słodko, słodziutko. Tak czule.
Aż przenikało mnie całą.
Nawet mamunia nie była mi tak bliska. Nikt.
Zupełnie przestałam oddychać, jakbym wpadła do studni.
A on skubie i skubie moje serce swoim. Jak ręką. To ściśnie, to rozluźni. A ja cała drętwieję. Zupełnie przestałam myśleć. Jednego chcę – żeby to trwało wiecznie.
Boże, jak słodko było! Jak tylko skubnie moje serce, to ja drętwieję, drętwieję i czuję się, jakbym umierała. A serce zatrzepocze i zatrzymuje się. I stoi, jak śpiący koń. A potem – tyk! Znów się ożywia, trzepocze, a on znów skubie.
Ale wszystko na ziemi ma swój koniec.
Przestał. Jakbyśmy oboje umarli. Leżymy niby dwa wielkie głazy. Nawet nie drgniemy.
A pociąg wciąż – stuk-stuk, stuk-stuk.
Potem rozluźnił uścisk. I zsunął się na podłogę jak kłoda.
Chwilę poleżałam. Potem usiadłam. Patrzę – leży na podłodze, zupełnie jak martwy. Nagle się poruszył. I objął mnie za nogi. Tak czule, jak matka!
A ja nawet nie mam siły płakać.
Wstał, ubrał się. Ułożył mnie w łóżku, nakrył kołdrą. I wyszedł.
Ale ja nie mogłam uleżeć. Wstałam. Rozsunęłam w oknie zasłony, patrzę. A tam las, pola, wioski. Patrzę na to, jakbym pierwszy raz widziała. I nie mam żadnego stracha. Za to w piersi taki radosny spokój. I wszystko jest jasne!
W końcu wrócił. Znów w swoim czarnym mundurze. I podaje mi ubranie: ładną sukienkę, rozmaitą bieliznę, buciki, palto, szalik i berecik. I zaczyna mnie ubierać. A ja patrzę na niego. Z jednej strony – wstyd mi, z drugiej – dusza aż śpiewa!
Ubrał mnie.
Usiadł obok. I patrzy tymi swoimi niebieskimi oczami. A ja patrzę na niego.
I jest tak dobrze!
Nie tak, jakbym go pokochała. Dobrze inaczej. Trudno wyrazić to słowami. Jakby mnie wydali za mąż. Za coś wielkiego i dobrego. I na wieki wieków bliskiego.
Ale to żadna tam miłość, jak u dziewuch i chłopaków. Miłość to już poznałam.
No bo to dwa razy byłam zakochana. Najpierw w pastuszku Goszce. Potem w Koli Małachowie, żonatym. Z Goszką się całowałam, a on mnie ściskał za cycki. Zaszyjemy się w szopie na siano – i dawaj. Niżej też chciał mnie pomacać, ale nie pozwalałam.
A w Koli Małachowie zakochałam się sama. On nic nie wiedział i do tej pory, jeśli żyje, nic nie wie. Jego, tak jak ojca, dwudziestego czwartego czerwca pognali na wojnę.
Przed wojną ożenili go z Nastuchą Połujanową. On miał siedemnaście lat, ona szesnaście. Przy sianokosach razemśmy pracowali. On kosił, a ja suszyłam i grabiłam. No i zakochałam się po uszy. Kędzierzawy, piękny, wesoły. Jak go zobaczę – to serce we mnie zamiera. I wstyd przeszywa na wylot. Cała oblewam się rumieńcem. Nawet jeść przestałam na dwa dni. Ale jakoś mi przeszło. A potem – znowu. Tylko o nim myślałam. Bez ustanku płakałam: ta głupia Nastucha to ma szczęście! No a potem jakoś odpuściło. I dobrze. Po co to za cudzym chłopakiem usychać? Ot i cała miłość.
Ale tym razem to było coś zupełnie innego.
I takeśmy jechali cały dzień w milczeniu, siedząc obok siebie.
A potem pociąg się zatrzymał. Niemiec wstał, włożył mi palto. I poprowadził za rękę przez cały wagon. A tam pełno niemieckich oficerów. Wysiedliśmy z pociągu na dworcu. Rozejrzałam się – to ci dworzec, nigdy takiego nie widziałam! Ogromniasty, cały żelazny, nie widać ani końca, ani początku! Pociągów – masa! Ludzi – masa! I wszyscy z rzeczami, wszyscy dobrze ubrani. A wszędzie wkoło czysto! Jak w kinie.
Poprowadził mnie przez dworzec. Za nim idą ci Niemcy. A za nimi na wózku wąsaty chłop wiezie walizki.
Idę, idę. Wszystko wokoło inne. I pachnie wszystko inaczej. Po miejsku.
Nagle dworzec się kończy. Wyszliśmy wprost do miasta. Jakie piękne! I domy piękne. No i tutaj wcale nie ma wojny – wszystkie domy całe, ludzie spokojnie spacerują po ulicach. Nawet z pieskami. I na ławkach siedzą, czytają gazety.
Podchodzimy do samochodów. Takie same czarne samochody, jak wtedy. Wszystkie błyszczą. Wsiadamy. Ja i ten główny – do pierwszego. Samochody ruszają, I jadą przez całe miasto.
A ja patrzę przez okno i nagle mówię:
– Was ist das?
Główny się zaśmiał:
– O, du szprichst dojcz, Hram! Das ist szejne Win.
I szybko zaczął mówić. Ale ja nic nie rozumiałam.
Przez te dwa lata, kiedy to u nas Niemcy stali, znałam różne niemieckie słowa. Nawet przekleństwa znałam. Ale przecież nigdy w szkole nie uczyłam się niemieckiego.
Więc tylko się uśmiechnęłam. Wtedy on kiwnął do Niemca, który siedział z przodu. To on wyszedł po nas na dworzec. Też był niebieskookim jasnym blondynem. Ale nie miał czarnego munduru, tylko zwykłe ubranie. I kapelusz.
Odezwał się do mnie po rosyjsku. Wydawało mi się, że to Polak. Powiedział:
– To miasto nazywa się Wiedeń. To jedno z najpiękniejszych miast świata.
I zaczął opowiadać o mieście: kiedy było zbudowane i co w nim ciekawego. Ale nic nie zapamiętałam. I nagle główny rozkazuje szoferowi:
– Stop!
Zatrzymaliśmy się. Główny coś powiedział. I Niemcy pokiwali głowami.
– Ajne gute idee!
Główny wysiadł, otworzył drzwi i daje mi znak. Też wysiadłam. Patrzę: ulica. A wprost przed nami sklep z ładnym szyldem. A z tego sklepu taki zapach bije! Aż mnie zatkało!
Razem z głównym wchodzimy do środka. A tam wkoło lustra. I – tysiące cukierków! I różnych ciastek, i jakichś słodkich precelków. I miłe, przemiłe dziewuszki w białych fartuchach. No i ten Polak pyta:
– Na co masz ochotę?
Mówię:
– Sama nie wiem.
Wtedy główny wskazał palcem na coś za szybą. I dziewuszka zaczęła coś dziwnego robić łopatką, jakby miesiła ciasto, a potem – ciach! i podaje mi taką tutkę z różową kulką. Wzięłam. A kulka tak słodko pachnie. Spróbowałam – zimna. Aż zęby mi ścierpły. I patrzę na Niemca.
On kiwa głową: jedz, jedz.
I zaczęłam jeść. To było jak słodki śnieg, tylko gęstszy. Smaczne, ale dziwne.
Jadłam, jadłam. Wreszcie przestałam.
Tak w ogóle to wtedy, po tym wszystkim, jakoś nie chciało mi się jeść. Ale podobały mi się zapachy. I mówię:
– Zimne. Dużo się tego nie zje. Może ja poczekam, aż odmarznie?
Niemcy zaśmiali się. Polak mówi:
– To są lody. Trzeba jeść zimne. Po trochu. Możesz się nie spieszyć i dokończyć w samochodzie.
Kiwnęłam głową. I znów wsiedliśmy i pojechali. Tymi ładnymi ulicami. Patrzyłam przez okno i powolutku jadłam.
Ale jeśli mam powiedzieć prawdę, to lody mi się nie spodobały. Karmelowe kogutki, co tatko z jarmarku przywoził, były pyszniejsze. Mogłabym je cmoktać dzień i noc.
Wyjechaliśmy z miasta. I pojechaliśmy wzgórzami. A one robiły się coraz wyższe i wyższe, jakby rosły pod niebo! Takich to ja w życiu nie widziałam. U nas były dwa wzgórza między Kolubakinem a Pospiełowką. Przez te wzgórzaśmy chodziły z dziewczynami do sklepu gminnego w Pospiełowce. Na wierzchołek człowiek się wespnie, stanie – ale daleko widać! I nasz dom jak na dłoni. Widziałam nawet naszego koguta.
Ale tu – aż dech zapiera. Droga zrobiła się wąska, kręta jak żmija, a w dół człowiek spojrzy – ogromniaste jamy! A wszystko to porośnięte choinkami.
Zapytałam:
– A co to takiego?
– To góry Alpy – odpowiedział Polak.
I jedziemy przez te góry Alpy. Coraz wyżej i wyżej.
Tak wysoko, że sięgamy już do chmur. I wjechaliśmy w chmury!
Cięgiem popatruję w dół, a tam nic nie widać – tak wysoko!
Jedziemy i jedziemy. Końca nie widać. Buja mnie z boku na bok. A w dodatku zaczęło ściskać w piersi. Usnęłam.
Ocknęłam się.
Wkoło już zmierzch. Patrzę, a tu mnie na rękach niosą! I niesie główny Niemiec. To nie wypada! Już dawno nikt nie nosił mnie na rękach.
Milczę. On niesie mnie drogą. Wkoło las cały w śniegu. Na niebie świecą gwiazdy. A z tyłu idą pozostali Niemcy. Spojrzałam na prawo: gdzie on mnie niesie? A tam ogromniasty dom! Cały z kamienia, światło w oknach, jakieś wieżyczki, no, cudeńko!
Poszedł na górę. Po schodkach. Jakby na ganek. A tam już na niego czekają – tylko drzwi skrzypią. A drzwi ciężkie jak nie wiem, okute żelazem.
Wszedł, trzymając mnie na rękach, a tu wszystko dookoła murowane, lampki się palą, zdawało się, że sufit płynie nade mną. A buty głównego – stuk, stuk, stuk.
Idzie, idzie.
Nagle otworzyły się drugie drzwi. Buchnęło światło.
Niemiec się zatrzymał. I postawił mnie ostrożnie jak lalkę. Ale nie na podłodze. Tylko na takim kamieniu, białym i dużym jak kufer. U nas w Żyzdrze na takim kamieniu przed wojną stał żelazny Lenin. Potem go Niemcy zniszczyli.
Sterczę na tym kamieniu. Patrzę – wkoło ludzie stoją, ze czterdzieści osób. Mężczyźni, kobiety. I patrzą na mnie w milczeniu.
Niemiec coś powiedział po niemiecku, a oni ruszyli do mnie ze wszystkich stron. Szli jak baranki, uśmiechali się. I wszyscy – do mnie! Aż się głupio poczułam. Podeszli do tego kamienia i nagle wszyscy uklękli. I pokłonili mi się.
Szukam wzrokiem mojego Niemca – co mam robić? A on też pochylił się do ziemi w swoim czarnym mundurze. I wszyscy Niemcy, co z nim przyjechali też. I ten Polak.
Wszyscy wokół mnie!
A potem podnieśli głowy. I patrzą.
Widzę, że to sami blondyni. I wszyscy mają niebieskie oczy.
Powstawali z klęczek. Podszedł do mnie jeden staruszek. Wyciągnął rękę. I powiedział czysto po rosyjsku:
– Zejdź do nas, siostro.
No to zeszłam z tego kamienia.
A on mi mówi:
– Hram! To wielka radość, że znaleźliśmy cię pośród martwych. Jesteś naszą siostrą na wieki. My – twoimi braćmi i siostrami. Teraz każdy z nas powita cię sercem.
Objął mnie i powiedział:
– Jestem Bro.
I jego serce szturchnęło moje. Jakby się z nim przywitało. I znów słodko mi się zrobiło, jak w pociągu. Ale on szybko rozplótł ręce i odszedł.
I wszyscy zaczęli do mnie podchodzić. Po kolei. Mówili imię i obejmowali mnie. I za każdym razem szturchało mnie w sercu. Ale zawsze inaczej: przy jednym – tak, przy drugim – siak.
I to było takie słodkie, przenikało mnie całą. Jakby mi kto szklanki z winem na serce wylewał. Raz! Raz! Raz!
Stoję jak we śnie. Oczy zamknęłam. Chcę jednego – żeby to trwało wiecznie.
Ale podszedł ostatni, podał swoje imię, objął mnie, skubnął serce – i odszedł. I wokół od razu powstała pustka – oni wszyscy, tacy ciepli, stanęli opodal. I uśmiechają się do mnie tak miło.
A staruszek wziął mnie za rękę i poprowadził przez różne pokoje z różnymi drogimi rzeczami. Potem na górę po schodach. Wprowadza mnie do dużego pokoju, całego w drewnie. A pośrodku pokoju łóżko. Całe białe, czyste, puchowe, jak żywe. Podprowadził mnie do łóżka i zaczął rozbierać. I cały aż promienieje. Ma taki dziwny uśmiech, jakby całe życie tylko dobro go spotykało i miał do czynienia z dobrymi ludźmi.
Rozebrał mnie do goła, ułożył w łóżku. Nakrył kołdrą. Usiadł obok.
Siedzi. Patrzy na mnie. I trzyma moją rękę. Oczy ma niebieskie, niebieściutkie jak woda.
Potrzymał mnie za rękę, potem schował ją pod kołdrę. I mówi:
– Hram, siostro moja. Powinnaś odpocząć.
A mnie tak dobrze. Całe ciało śpiewa. I mówię:
– No co pan! Ja i tak całą drogę przespałam jak kwoka. Teraz wcale nie chcę spać.
On mówi:
– Straciłaś wiele sił. Przed tobą nowe życie. Musisz się do niego przygotować.
Chciałam zaprzeczyć, że niby wcale się nie zmęczyłam. Ale wtenczas poczułam takie zmęczenie, jakbym worki dźwigała. I od razu zmorzył mnie sen.
Ocknęłam się: gdzie jestem?
Ten sam pokój, to samo łóżko. Słońce wali przez zasłonkę.
Zlazłam z łóżka, podeszłam do okna. Odsunęłam zasłonki: mamuniu kochana, ale pięknie! Dokoła same góry. Już zupełnie bez lasu, gołe, tylko w śniegu. I do samego nieba sięgają. Niebieskie takie. A niebo to już całkiem blisko.
A w tych górach – ani żywego ducha.
Od razu strasznie zachciało mi się szczać. No i przypomniałam sobie, dlaczego się obudziłam! Przyśniło mi się, że jestem małym dzieckiem owiniętym w pieluchy. I jakiś obcy człowiek trzyma mnie na kolanach. A mnie się strasznie, strasznie chce szczać. Powinnam o tym powiedzieć, żeby go nie zmoczyć. Ale jeszcze nie znam słów! Wiercę się w pieluchach i myślę, jak powiedzieć: „Chcę siku”? No i to mnie obudziło.
Tak bardzo mi się chce, jakbym przez te wszystkie dni samą wodę piła. Ale gdzie tu pójść, żeby się wyszczać – nie wiem. Podeszłam do drzwi, otworzyłam. Korytarz. Wyszłam. Idę korytarzem, myślę, może wiadro gdzie stoi. Wreszcie widzę – schody w dół, ładne, drewniane, z rzeźbionymi gałkami. Zeszłam po nich kawałek, patrzę – różne drzwi. Szturchnęłam jedne – niezamknięte. Weszłam.
A tam trzy pary klęczą w objęciach. Gołe. I milczą.
I w ogóle nikt nie zwrócił na mnie uwagi.
Jak ich zobaczyłam – od razu przypomniałam sobie wszystko, co było w pociągu. I tak mi się dobrze zrobiło, że nie wytrzymałam i się obszczałam. Aż ze mnie chlusnęło na podłogę. A jak dużo – leje się i leje! Stoję, patrzę na nich, w oczach mi pociemniało. A kałuża płynie prosto do nich! I wcale mi nie wstyd – zastygłam jak słup soli, dobrze mi, jak nie wiem. Patrzę na nich, jak sroka w gnat i tyle. A oni klęczą w moich sikach! I ani drgną!
Aż tu z tyłu ktoś mnie woła:
– Hram!
Ocknęłam się – to jakaś kobieta. Odezwała się do mnie, ale w dziwnym języku – słowa niby zrozumiałe, ale razem trudno pojąć. Ni to ukraiński, ni białoruski. No i nie polski. Po polsku w obozie rozumiałam.
Kobieta wzięła mnie za rękę i poprowadziła. Idę za nią, goła, plaskam mokrymi stopami.
Przyprowadziła mnie do dużego pokoju, całego wyłożonego błyszczącym kamieniem. A pośrodku pokoju stoi jakby duży biały szaflik z wodą. Kobieta odwinęła mi na piersi bandaż, oderwała watę z zaschłej rany. I ciągnie mnie do tego szaflika. Weszłam i położyłam się. Woda ciepła. Przyjemnie.
A tu wchodzi jeszcze jedna kobieta. I zaczęły mnie myć jak niemowlę. Wymyły całą, potem kazały mi wstać. No to wstałam. A nade mną jakaś żelazna blaszka. I z tej blaszki nagle polała się na mnie woda, jak deszczyk! Jak dobrze! Stoję i się śmieję.
Potem wytarły mnie. Założyły na ranę nowy bandaż. Posadziły mnie na takim miękkim taboreciku i zaczęły czymś smarować. Zapach taki przyjemny. Wysmarowały mnie całą, rozczesały włosy, okutały mnie w szlafrok, taki mięciuchny. Potem złapały jak worek i poniosły.
Przytargały mnie do ogromnego pokoju. A tam różne szafy, pośrodku trzy lustra stoją i przy nich taki stolik, a na nim flakoników – cała fura. I perfumami zalatuje. Posadziły mnie przy tym stoliku. Zobaczyłam się naraz w trzech lustrach. Jezus Maria! To naprawdę ja? Ależ się zmieniłam w ostatnim czasie. I nie wiem, co się stało – postarzałam się czy zmądrzałam, w każdym razie z tej dawnej Warki Samsikowej zostały tylko włosy i oczy. Aż strach mnie zdjął… Ale co robić? W takich sytuacjach mój świętej pamięci dziadek mawiał: „Żyj i nic się nie bój”.
Najpierw mnie podstrzygły. Włosy ładnie przyczesały, nasmarowały czymś pachnącym. Potem przycięły mi paznokcie u rąk i nóg. I zaczęły mi je równać takim pilnikiem. Normalnie jak koniowi kopyta, kiedy go kują! Ledwom się powstrzymała od śmiechu, no tak: Niemcy!
A później te kobiety zaczęły mnie stroić: zdjęły mi szlafrok, z szaf i komód powyjmowały różne ubrania, sukienki, różne koszule, galoty i staniki. I rozłożyły. Takie wszystko ładne, czyste, białe!
Najpierw przymierzyły mi na cycki stanik. A miałam jeszcze malutkie cycuszki. Wybrały najmniejszy stanik, włożyły. Boże! U nas w wiosce nawet baby w życiu staników nie nosiły, a co dopiero dziewuchy! Staniki to ja widziałam tylko w Żyzdrze i w Chlupinie w sklepie gminnym, gdzie są sukienki i pasmanteria.
Potem włożyły mi bielusieńkie galoty. Króciuteńkie, śliczniuteńkie, jak dla lalki. Potem do nich przypięły pończochy. I od razu na wierzch – króciuteńką, bieluteńką koszulkę. A ta koszulka cała w koronkach i zalatuje słodkimi perfumami! Wszystko piękne – aż braknie słów. A na to włożyły mi sukienkę, niebieską z białym kołnierzykiem. Potem zaczęły mi dobierać buciki. Jak pootwierały pudełka, jak do nich zajrzałam: mamuniu kochana! Nie z cholewkami, nie trzewiki, ale najprawdziwsze pantofelki, całe błyszczące lakierem! Przyniosły mi trzy pudełka do wyboru. Aż mi się w głowie zakręciło. Pokazałam palcem – i wkładają mi pantofelki. A pantofelki są na obcasach!
Pomalowały mi usta, upudrowały policzki. Na szyi powiesiły sznur pereł. Wstałam, spojrzałam w lustro – aż oczy zmrużyłam! Toż to piękność jakaś się przegląda, a nie Warka Samsikowa!
A one mnie za ręce – i prowadzą dalej. Zeszłyśmy na dół.
Na dole był ogromniasty pokój, cały kamienny. A w nim olbrzymi stół. Przy stole zebrali się wszyscy, którzy mnie wtedy witali. I Niemcy, którzy ze mną przyjechali. Tylko już bez mundurów, w zwykłych ubraniach. I wszyscy jedzą. A jedzenie takie ładne, rozmaite.
Posadzili mnie na moim miejscu. Wszyscy się do mnie uśmiechają, jak do kogoś bliskiego. A ten staruszek Bro powiedział:
– Hram, siostro nasza, spożyj z nami wspólny posiłek. Zasada naszej rodziny jest taka: nie jeść żywego, nie gotować i nie smażyć strawy, nie kroić i nie kłuć. Jako że to narusza jej Kosmos.
I podał mi gruszkę. Wzięłam i zaczęłam jeść. I wszyscy przy stole też.
Popatrzyłam na stół: mięsa nie ma, ryb nie ma, jajek nie ma, mleka nie ma. I chleba nie ma. Za to różnych płodów ziemi – zatrzęsienie. I nie tylko gruszki – arbuzy, melony, pomidory, ogórki, jabłka, nawet czereśnie! I mnóstwo różnych innych, których nigdy nie widziałam.
I wszyscy jedzą rękami. Nie ma ani noży, ani widelców, ani łyżek.
Patrzę na melona – nigdy go nie jadłam, tylko na targu widziałam. Jeden z mężczyzn pochwycił moje spojrzenie, wziął największego melona. I przysunął sobie jakiś taki ostry kamień. Zamachnął się – i trzask melonem o kamień! Aż się rozbryzgnął w różne strony! Wszyscy się uśmiechają. A on wybrał kawałek i podaje mi. Resztę rozdał innym. Tak po raz pierwszy jadłam melona. Pychota!
Potem zjadłam truskawki, słodką paprykę i jeszcze jakieś trzy różne płody. A czereśni zjadłam tyle, że mało nie pękłam.
Po jedzeniu wszyscy wstali i rozeszli się każdy w swoją stronę.
Tylko staruszek Bro podszedł do mnie. Chwycił mnie za łokieć i poprowadził. Do takiego małego pokoiku. A tam pełno książek. Posadził mnie przy niedużym stoliku, usiadł naprzeciw. Mówi:
– Hram, co czujesz?
Mówię:
– Trochę boli mnie w piersi.
– A co jeszcze?
– No – mówię – nie wiem… nic nie rozumiem.
– Dobrze ci było z nami?
– Tak – mówię.
– Twojemu sercu było przyjemnie?
– Bardzo – odpowiadam. – Nigdy mi nie było tak dobrze.
Popatrzył na mnie z uśmiechem i mówi:
– Takich jak my jest bardzo mało. Tylko sto pięćdziesiąt trzy osoby na całej ziemi.
Pytam go:
– Dlaczego tak?
– Dlatego że – mówi – jesteśmy inni niż wszyscy. Umiemy mówić nie tylko ustami, ale i sercem. A pozostali ludzie mówią tylko ustami. I nigdy nie przemówią sercem.
– Dlaczego?
– Bo to żywe trupy. Absolutna większość mieszkańców naszej planety to chodzące trupy. Rodzą się martwi, żenią się z martwymi, rodzą martwych, umierają; ich martwe dzieci rodzą nowe trupy – i tak z pokolenia na pokolenie. To kołowrót ich martwego życia. Nie ma z niego wyjścia. A my jesteśmy żywi. Jesteśmy wybrańcami. Wiemy, czym jest język serca, w którym już z tobą rozmawialiśmy. I wiemy, czym jest miłość. Prawdziwa Boska Miłość.
– A co to takiego miłość?
– Dla setek milionów martwych ludzi miłość to po prostu chuć, pragnienie, by posiąść cudze ciało. Dla nich wszystko sprowadza się do jednego: mężczyzna spotyka kobietę, która mu się podoba. Nie zna jej serca, ale jej twarz, figura, chód, śmiech pociągają go. Chce patrzeć na tę kobietę, być z nią, dotykać jej. I zaczyna się choroba pod nazwą „ziemska miłość”: mężczyzna stara się o kobietę, obsypuje ją prezentami, umizga się, przysięga miłość, obiecuje kochać tylko ją jedną. Ona zaczyna odczuwać zainteresowanie jego osobą, potem sympatię, potem jej się wydaje, że to właśnie ten człowiek, na którego czekała. W końcu zbliżają się na tyle, że gotowi są dokonać tak zwanego „aktu miłości”. Zamknąwszy się w sypialni, rozbierają się, kładą do łóżka. Mężczyzna całuje kobietę, ściska jej piersi, leży na niej, wbija w nią swój członek, sapie, stęka. Ona jęczy najpierw z bólu, potem z pożądania. Mężczyzna wypuszcza w łono kobiety swoje nasienie. I zasypiają w pocie, wyjałowieni i zmęczeni. Potem zaczynają żyć razem, poczynają dzieci. Namiętność stopniowo ich opuszcza. Zamieniają się w maszyny: on zarabia pieniądze, ona gotuje i sprząta. W tym stanie mogą przeżyć do samej śmierci. Albo zakochać się w kimś innym. Rozstają się i z niechęcią wspominają przeszłość. A wierność przysięgają nowym wybrankom. Zakładają nową rodzinę, płodzą nowe dzieci. I znów stają się maszynami. Ta choroba nazywa się ziemską miłością. Dla nas zaś to największe zło. Bo my, wybrańcy, znamy inną miłość. Jest ogromna jak niebo i piękna jak Światłość Pierwotna. Nie opiera się na płytkiej sympatii. Jest głęboka i silna. Ty, Hram, poczułaś małą cząstkę tej miłości. Tylko jej dotknęłaś. To dopiero pierwszy promień wielkiego Słońca, dotykający twego serca. Słońca o imieniu Boska Miłość Światłości.
Chciałam o coś zapytać, ale nagle wyciągnął do mnie rękę. I ujął moje dłonie. Nawet nie zdążyłam nic powiedzieć, a on zamknął oczy. I jakby zasnął.
Nagle w sercu – szturch!
I wszystko było jak wtedy w pociągu. Tylko jeszcze mocniej. Jakbym w odmęt wpadła, cała, z głową – aż świeczki mi w oczach stanęły. Jakby mi wystrzelił z pistoletu prosto w serce.
A potem zaczęło się coś zupełnie innego. Jakby zaczął wlec moje serce po schodach do góry. A ono uderzało o każdy schodek. Ale za każdym razem inaczej, jakby każdy schodek był zupełnie inny, zupełnie z czego innego zrobiony.
I to było tak słodkie i niezwykłe, że po prostu umierałam ze szczęścia.
A on dalej wlecze moje serduszko i wlecze.
Wyżej i wyżej.
I to jest coraz słodsze i słodsze.
A potem – raz! Ostatni stopień. Najsłodszy.
I nagle pojęłam sercem, że tych schodków jest dwadzieścia trzy.
Ale ich nie liczyłam. Pojęłam to sercem.
I wtedy on przestał. A ja – jak siedziałam, tak siedzę. Wszystko wkoło płynie, a serce po prostu płonie żywym ogniem. I nie mogę mówić.
Wtedy on mówi do mnie:
– Teraz rozmawiałem z tobą językiem serca. Wcześniej wszyscy mówili ci sercem tylko parę słów. Ale wszystkich słów serca jest dwadzieścia trzy. Ja ci je wszystkie powiedziałem. Teraz znasz wszystkie.
A ja siedzę, ruszyć się nie mogę, tak mi dobrze. Nigdy w życiu nie było mi tak dobrze. I nagle wszystko zrozumiałam. I rozpłakałam się. Ale tak, że aż mnie całą zmogło: padłam na podłogę i ryczę na cały głos. A on wstał i pogłaskał mnie po głowie.
– Płacz, siostro.
Ryczę. Ale tak ryczę, jak nigdy: całą mnie wywraca na lewą stronę.
Zawołał kogoś, zanieśli mnie do sypialni. A ja wiję im się na rękach jak wąż, wylewam strugi łez!
Zanieśli mnie do sypialni, rozebrali, położyli. A ja się tak rozryczałam, że nie mogę przestać. Zanoszę, no, zanoszę się od płaczu, aż do utraty przytomności, całkiem jakbym umierała. W końcu się ocknęłam: gdzie jestem? Leżę plackiem w łóżku. Ledwie trochę mi przejdzie – i znów w płacz. I znów całą mnie skręca. I znów ryczę do nieprzytomności.
I tak przeryczałam siedem dni i siedem nocy.
Wreszcie doszłam do siebie. Leżę. Płakać już mi się nie chce. W sercu zagościł spokój. Taki przyjemny! Jest spokojnie, dobrze. Ale jakoś mi słabo. Że nie mogę nawet ręką poruszyć. Leżę, przez okienko patrzę. A tam – choinki w śniegu. I takie śliczne te choinki, takie zgrabne. Śnieg na nich leży, połyskuje w słońcu.
Nie wiem, ile tak przeleżałam.
Potem weszła jakaś kobieta. Przyniosła mi pić. Napiłam się.
I wszedł staruszek Bro. Usiadł przy mnie na łóżku, wziął mnie za rękę. I mówi:
– Wszystko już minęło, Hram. Twoje serce płakało ze wstydu za minione życie. To normalne. To spotkało każdego z nas. Od tej pory nigdy więcej nie będziesz płakać. Będziesz się tylko cieszyć. Cieszyć, że żyjesz.
I tak rozpoczęłam nowe życie.
Czy można je opowiedzieć? Oczywiście nie. Pamięć wychwytuje tylko rzeczy wyraziste i drogie nam. A całe moje nowe życie składało się z rzeczy wyrazistych i drogich.
Trzy lata spędziłam w naszym Domu w Alpach Austriackich. Potem, kiedy wojna dotarła i do naszych gór, porzuciliśmy Dom i przedostaliśmy się do Finlandii. Tam, w lesie nad jeziorem, czekał na nas inny Dom. Spędziłam w nim kolejne cztery lata.
Pamiętam wszystko: twarze sióstr i braci, ich głosy, ich oczy, ich serca, uczące moje serce tajemnych słów.
Pamiętam…
Pojawiali się nowi niebieskoocy blondyni o sercach rozbudzonych lodowym miotem, wtapiali się w nasze bractwo, poznawali radość przebudzenia, płakali łzami serdecznej skruchy, odkrywali boski język serca, zastępując doświadczonych i starych, tych, którzy w pełni poznali dwadzieścia trzy słowa.
Wreszcie nadszedł pamiętny dzień: szóstego lipca 1950 roku.
Wstałam o wschodzie słońca, jak inni bracia i siostry. Wyszedłszy na polanę przed domem, stanęliśmy w parach, jak zawsze, objęliśmy się i uklękli. Nasze serca przemówiły tajemnym językiem. Trwało to kilka godzin. Następnie rozluźniliśmy objęcia. Wróciliśmy do domu, doprowadziliśmy się do porządku i przygotowaliśmy posiłek.
Po posiłku Bro oddalił się ze mną. Rzekł: – Hram, dziś czeka cię coś ważnego. Opuścisz nasze bractwo. Udasz się do Rosji. Będziesz szukać żywych pośród martwych. Budzić ich i przywracać do życia. Przeszłaś z nami długą drogę. Posiadłaś język serca. Poznałaś wszystkie dwadzieścia trzy słowa serca. Jesteś gotowa, by służyć wielkiej sprawie. Opowiem ci, co powinnaś wiedzieć. Ta legenda żyje tylko w przekazie ustnym, nie została przelana na papier. Posłuchajże: na początku była tylko Światłość Pierwotna. I światłość jaśniała w Absolutnej Pustce. I Światłość jaśniała dla Siebie Samej. Tworzyły ją dwadzieścia trzy tysiące światłonośnych promieni. To byliśmy my. Czas dla nas nie istniał. Była tylko Wieczność. I jaśnieliśmy w tej Wiecznej Pustce. I zrodziliśmy światy. Światy zapełniały Pustkę. Tak narodził się Wszechświat. Za każdym razem, kiedy chcieliśmy stworzyć nowy świat, budowaliśmy Boski Krąg Światłości z dwudziestu trzech tysięcy promieni. Wszystkie promienie kierowały się do wnętrza kręgu i po dwudziestu trzech impulsach w centrum kręgu rodził się nowy świat. To były gwiazdy, planety i galaktyki. I pewnego razu stworzyliśmy nowy świat. I jedna z siedmiu jego planet cała była pokryta wodą. To była planeta Ziemia. Wcześniej nie stwarzaliśmy takich planet. To był Wielki Błąd Światłości. Jako że woda na planecie Ziemia tworzyła kuliste lustro. Gdy tylko się w nim odbiliśmy, przestaliśmy być promieniami światła i przeistoczyliśmy się w żywe istoty. Staliśmy się prymitywnymi amebami, zaludniającymi bezkresny ocean. Nasze drobne, półprzezroczyste ciała unosiła woda, lecz w nas jak dawniej żyła Pierwotna Światłość. I jak dawniej było nas dwadzieścia trzy tysiące. Lecz byliśmy rozproszeni w przestworach oceanu. Upłynęły miliardy ziemskich lat. Wraz z innymi istotami, zamieszkującymi Ziemię, przebyliśmy drogę ewolucji. Staliśmy się ludźmi. A ludzie się rozmnażali i zapełniali Ziemię. Kierowali się rozumem, popadli w niewolę ciała. Usta ich mówiły językiem rozumu i język ten jak błona pokrył cały widzialny świat. Ludzie przestali widzieć rzeczy. Zaczęli je imaginować. Ślepcy bez serca stawali się coraz okrutniejsi. Zbudowali broń i samochody. Zabijali i rodzili, rodzili i zabijali. Stali się chodzącymi trupami. Bo ludzie byli naszą pomyłką. Tak jak wszystko, co żyje na Ziemi. Ziemia zamieniła się w piekło. I my, rozproszeni, żyliśmy w tym piekle. Umieraliśmy i przyoblekaliśmy się ponownie w ciało, nie mając sił, by oderwać się od Ziemi, którą sami przecież stworzyliśmy. I nadal było nas dwadzieścia trzy tysiące. Światłość Pierwotna żyła w naszych sercach. Ale one spały tak, jak śpią miliardy ludzkich serc. Co mogło je obudzić, byśmy zrozumieli, kim jesteśmy i jakie stoi przed nami zadanie? Wszystkie światy, stworzone przez nas przed Ziemią, były martwe. Zawisły w Pustce, niczym zabawki na choince, radując nasze serca. Śpiewała w nich Radość Pierwotnej Światłości. Tylko Ziemia zakłócała Kosmiczną Harmonię. Albowiem była żywa i rozwijała się sama przez się. I rozwijała się niczym szpetny guz nowotworu. Lecz Kosmiczna Harmonia nie może być zbyt długo poddawana siłom destrukcji. Kawałeczek stworzonej przez nas choinkowej zabawki spadł na Ziemię. To był jeden z największych meteorytów. Stało się to w 1908 roku, na Syberii, nad rzeką Podkamienna Tunguska. Meteoryt nazwano Tunguskim. W 1927 roku ludzie wielkiego rozumu wysłali do niego ekspedycję. Przybyli na miejsce, ujrzeli powalony las, lecz meteorytu nie znaleźli. W ekspedycji uczestniczyło piętnaście osób. Pośród nich – jeden dwudziestoletni student, jasnowłosy chłopak o niebieskich oczach, fanatycznie wierzący w progres. Przybywszy na miejsce upadku meteorytu, doznał dziwnego uczucia, jakiego nigdy wcześniej nie zaznał: jego serce zadrżało. Gdy tylko to nastąpiło, zamilkł. Zaprzestał rozmów z członkami ekspedycji. Czuł sercem, że meteoryt gdzieś tu jest. Meteoryt emanował energią, która wstrząsnęła młodzieńcem. Owa energia w ciągu dwóch dni odmieniła jego życie. Członkowie ekspedycji uznali, że zwariował. Ekspedycja odeszła z niczym. On zaś odłączył się od grupy. Wrócił na miejsce upadku. Odnalazł meteoryt. Była to ogromna bryła lodu. Zanurzyła się w bagnistym gruncie, pochłonęła ją brudna woda, skrywając przed ludzkim wzrokiem. Młodzieniec zanurzył się w błocie, poślizgnął i mocno uderzył piersią o lód. Jego serce przemówiło. I wszystko zrozumiał. Odłupał kawałek lodu, wsunął do plecaka i poszedł do ludzi. Lód był ciężki, ciężko było z nim iść. Powoli się topił. Kiedy młodzieniec dotarł do najbliższej wsi, z lodu został niewielki kawałek, mieszczący się w dłoni. Dochodząc do wsi, ujrzał śpiącą w trawie dziewczynę. Miała jasnoblond włosy, jej niebieskie oczy były półotwarte. Młodzieniec podniósł z ziemi kij, sznurkiem przymocował do niego kawałek lodu i z całej siły uderzył dziewczynę w pierś lodowym młotkiem. Dziewczyna krzyknęła i straciła przytomność. Położył się przy niej i zasnął. Kiedy się przebudził, ona siedziała przy nim i patrzyła na niego jak na brata. Objęli się. A ich serca zaczęły ze sobą rozmawiać. Wtedy wszystko zrozumieli. I poszli szukać sobie podobnych… Zamilkł, po czym dodał:
– Tym młodzieńcem byłem ja.
I ciągnął:
– Nigdy wcześniej nie rozmawiałem z tobą o celach naszego bractwa. Odczuwa je każdy, kto w pełni posiadł język serca. Jesteś już bliska poznania. Ale nie możemy dłużej czekać, powinnaś czym prędzej udać się do Rosji. I tam szukać naszych braci i sióstr. Tych, którzy nie należą do piekielnego świata. W sercach których żyje jeszcze pamięć Światłości.
Zamilkł, patrząc na mnie.
– Co powinnam zrobić? – zapytałam.
– Przesiewać ludzką naturę. Szukać złotego piasku. Jest nas dwadzieścia trzy tysiące. Nie mniej i nie więcej. Mamy niebieskie oczy i jasnoblond włosy. Kiedy tylko znajdziemy całe dwadzieścia trzy tysiące, kiedy tylko wszyscy oni poznają język serca, staniemy w kręgu i nasze serca wypowiedzą jednocześnie dwadzieścia trzy słowa. I w środku kręgu stanie się Światłość Pierwotna, ta, która tworzyła światy. I błąd zostanie naprawiony: świat Ziemi zniknie, rozpłynie się w Światłości. Nasze ziemskie ciała rozpłyną się wraz ze światem Ziemi. I znów staniemy się promieniami Światłości Pierwotnej. I powrócimy do Wieczności.
Ledwo Bro to wyrzekł, moje serce się poruszyło. I POCZUŁAM wszystko, co mi oznajmił ziemskim językiem. I ujrzałam nas stojących w kręgu, trzymających się za ręce i mówiących słowa serca.
Bro poczuł to. Uśmiechnął się:
– Teraz, Hram, wiesz już wszystko.
Byłam wstrząśnięta. Lecz dręczyło mnie jedno pytanie:
– Czym jest lód?
– To idealna kosmiczna substancja, zrodzona przez Światłość Pierwotną. Zewnętrznie przypomina ziemski lód. W istocie jednak ma inną strukturę. Jeśli nim potrząsnąć, śpiewa w nim Muzyka Światłości. Uderzając o nasz mostek, lód wibruje. Te wibracje budzą nasze serca.
Powiedział, a ja od razu to poczułam. I zrozumiałam, czym jest LÓD.
– W Rosji jest troje naszych braci – kontynuował Bro. – Pomogą ci. I razem dokonacie wielkiego dzieła. Idź, Hram.
I tak rozpoczął się mój powrót do ojczyzny.
Następnego ranka w pobliżu jeziora Inari przekroczyłam granicę ZSRR. W lesie czekał na mnie samochód. Siedziało w nim dwóch mężczyzn w mundurach oficerów KGB. Jeden z nich bez słowa otworzył mi drzwi. Wsiadłam. Pojechaliśmy początkowo leśną drogą, potem szosą. Jechaliśmy w milczeniu. Trzykrotnie zatrzymywały nas patrole wojskowe. Moi przewodnicy przedstawiali jakieś dokumenty i żołnierze od razu nas puszczali.
Po czterech godzinach wjechaliśmy do Leningradu.
Stanęliśmy koło jakiejś kamienicy na Morskiej. Jeden z oficerów polecił mi iść za sobą. Weszliśmy do budynku i wspięliśmy się na trzecie piętro. Oficer zadzwonił do mieszkania numer piętnaście, zawrócił się i zszedł na dół.
Drzwi się otworzyły. W progu stał średniego wzrostu blondyn w mundurze podpułkownika bezpieki. Był bardzo poruszony, ale z całej siły starał się opanować. Nie odrywając ode mnie wzroku, zaczął się cofać w głąb mieszkania. Ja też zadrżałam: moje serce poczuło brata. Przymknęłam drzwi i poszłam za nim. Zasłony były zasunięte, w pokoju panował półmrok. Ale mimo to dostrzegłam błękit jego patrzących z napięciem oczu.
Objęliśmy się, padliśmy na kolana. Nasze serca zaczęły mówić. Trwało to do wieczora. Jego serce wyraźnie stęskniło się za wielką tajemnicą i zapamiętale kołatało. Ale było dość niedoświadczone i znało tylko sześć słów serca.
W końcu rozluźniliśmy uścisk.
Oprzytomniawszy, powiedział:
– Moje ziemskie imię brzmi: Aleksiej Iljicz Korobow.
Imię jego serca brzmiało Adr.
Znów zamilkł. I długo na mnie patrzył. Ale przywykłam do tego. U nas w Domu bracia i siostry rozmawiali ziemskim językiem tylko z konieczności. Potem podniósł słuchawkę telefonu i powiedział:
– Samochód.
Wyszliśmy na dwór. Było już ciemno.
Podjechał samochód z szoferem i ochroniarzem. Odwieźli nas na Dworzec Moskiewski. Tam wsiedliśmy do pociągu Leningrad – Moskwa i zamknęliśmy się w przedziale. Adr wyłożył na stolik owoce. Ale nie mógł jeść, wciąż na mnie patrzył.
Ja już zgłodniałam i z przyjemnością zjadłam kilka owoców. Następnie opowiedział mi swoją historię. Jest kadrowym oficerem MGB, w 1947 roku został skierowany przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Narodowego do Niemiec w sprawach GUSIMZ (Centralny Zarząd Radzieckiego Majątku za Granicą).
W Dreźnie na uroczystym bankiecie z okazji drugiej rocznicy zwycięstwa nad Niemcami poznał blisko swego bezpośredniego przełożonego, generała-lejtnanta Włodzimirskiego, stojącego na czele oddziału GUSIMZ. Wcześniej utrzymywali tylko kontakty służbowe. Włodzimirski, uważany na Łubiance za człowieka twardego i milczka, nieoczekiwanie zapałał sympatią do Korobowa, zapoznał go ze swoją żoną, zaprosił do willi, gdzie zwykle się zatrzymywał.
W willi wraz z żoną przywiązali Korobowa do kolumny i stukali lodowym młotem, aż stracił przytomność. Następnie umieścili go w miejscowym szpitalu, gdzie w chronionej separatce wracał do zdrowia. Na trzeci dzień Włodzimirski przyszedł do niego, położył się do łóżka, objął Korobowa i przemówił do niego sercem.
Tak Korobow został bratem Adr.
Wypytywał mnie o bractwo, opowiadałam mu wszystko, co wiedziałam. Od czasu do czasu płakał ze wzruszenia, obejmował mnie, przyciskał moje dłonie do piersi. Ale ja powstrzymywałam swoje serce, żeby nie wstrząsnąć Adr zbyt mocno.
Znałam swoją moc.
Rano dotarliśmy na Dworzec Leningradzki w Moskwie. Tam czekał na nas samochód.
Ruszyliśmy za miasto i po pewnym czasie znaleźliśmy się na daczy Włodzimirskiego.
Był ciepły słoneczny dzień.
Adr wziął mnie za rękę i wprowadził do dużego drewnianego domu. Okna były zasłonięte. Pośrodku salonu stał Włodzimirski. Też był średniego wzrostu, krzepkiej budowy ciała, piżama ze złocistego jedwabiu opinała jego krępą sylwetkę, rzadkie ciemnoblond włosy miał zaczesane do tyłu, w zielonkawoniebieskich oczach błyszczały łzy uniesienia. Z daleka poczułam jego wielkie i gorące serce. Zadrżałam, czując przedsmak spotkania.
Nieopodal stała żona Włodzimirskiego – szczupła, ładniutka kobieta. Lecz nie była jedną z nas, dlatego nie od razu ją zauważyłam.
Włodzimirski podszedł do mnie. Głowa mu drżała, mocne ręce dygotały. Wydał z siebie gardłowy dźwięk, padł na kolana i przywarł do mnie.
Adr podszedł z tyłu i też się przytulił.
Wybuchnęli płaczem.
Żona Włodzimirskiego też zapłakała.
Następnie Włodzimirski złapał mnie na ręce i zaniósł na piętro. Tam w sypialni położył mnie na szerokim łożu i począł rozbierać. Adr i żona pomagali mu. Następnie sam się rozebrał. Był prawdziwie atletycznej budowy ciała. Przycisnął swoją szeroką białą pierś do mojej. I nasze serca zlały się w jedno. Nie był nowicjuszem w języku serca; znał czternaście słów.
Moje maleńkie dziewczęce serce zanurzyło się w jego potężnym sercu. Oddychało i trzepotało, płonęło i drżało.
Z nikim, nawet ze staruszkiem Bro, nie było mi tak dobrze.
Nasze serca dawno się wzajem szukały. Teraz szalały.
Czas stanął dla nas w miejscu…
Rozluźniliśmy objęcia po dwóch dobach. Ręce nam ścierpły i odmawiały posłuszeństwa, ledwo się poruszaliśmy z braku sił. Ale nasze serca promieniały szczęściem.
Mój nowy brat nazywał się Ha.
Adr i żona Włodzimirskiego zanieśli nas do łazienki i posadzili w wannie z gorącą wodą. Masując mi zdrętwiałe ręce, kobieta przedstawiła się:
– Nazywam się Nastia.
Odpowiedziałam jej ciepłym spojrzeniem.
Kiedy ostatecznie przyszliśmy do siebie, Ha rzekł:
– Hram, w Rosji jest nas czworo: ty, ja, Adr i Jus. Adr i ja to wysoko postawieni oficerowie MGB, najpotężniejszej organizacji w Rosji. Jus jest maszynistką w Ministerstwie Budowy Maszyn dla Przemysłu Lekkociężkiego. Mnie stukali w 1931 roku w Baku bracia, którzy potem wyjechali razem z Bro. Jus myśmy znaleźli. Wiesz, że tylko lód pomaga nam odnaleźć braci. Wszystkie nasze wysiłki skierowane są obecnie na zapewnienie regularnych dostaw lodu. I potajemnego wywozu lodu za granicę, gdzie trwają zakrojone na szeroką skalę poszukiwania naszych braci i sióstr. Najintensywniejsze poszukiwania prowadzimy w Skandynawii. W Szwecji w trzech Domach żyje stu dziewiętnastu braci. W Norwegii – około pięćdziesięciu. W Finlandii – prawie siedemdziesięciu. Przed wojną w Niemczech doliczyliśmy się czterdzieścioro czworo naszych. Niektórzy zajmowali odpowiedzialne stanowiska w NSDAP i SS. Niestety, w Rosji wszystko było trudniejsze. Czterech braci, funkcjonariuszy NKWD, zginęło pod koniec lat trzydziestych w czasie „wielkiej czystki”. Jedną siostrę z moskiewskiego rejonowego komitetu partii aresztowano i stracono na skutek denuncjacji. Dwoje następnych zginęło w czasie blokady Leningradu, nie byłem w stanie im pomóc. I jeszcze jeden, mój najbliższy brat Ume, odnaleziony w 1934 roku, generał-pułkownik wojsk pancernych, zginął na froncie. Chwała Światłości, nie wpłynęło to na dostawy lodu. Ale szukanie nowych braci jest bardzo trudne. Musisz nam pomóc.
– W jaki sposób dostarcza się lód? – zapytałam.
– Do 1936 roku organizowaliśmy specjalne ekspedycje. Prowadziliśmy je potajemnie. Za każdym razem wynajmowaliśmy Sybiraków, miejscowych ochotników, którzy brnęli przez bagna na miejsce upadku, w wyjątkowo trudnych warunkach wycinali lód i dostarczali go w umówione miejsce. Tam czekali na nich oficerowie NKWD. Lód docierał na dworzec i jako cenny ładunek transportowano go w chłodni do Moskwy. Wyekspediowanie go za granicę było o wiele prostsze. Ale taki sposób był nad wyraz ryzykowny i niepewny. Dwie ekspedycje po prostu znikły, innym razem podłożono nam zwykły lód. Postanowiłem radykalnie zmienić sposób dostawy. Z mojej inicjatywy i dzięki pomocy wpływowych braci z NKWD na Syberii został utworzony specjalny urząd ze specjalnymi pełnomocnictwami ds. wydobycia meteorytu tunguskiego. Dwaj bracia, którzy zginęli w Leningradzie, byli wybitnymi uczonymi w Akademii Nauk. Oni właśnie uzasadnili naukowo wagę tego projektu, udowadniając, iż lód meteorytu zawiera nieznane związki chemiczne, zdolne zrewolucjonizować produkcję broni chemicznej. Siedem kilometrów od miejsca upadku zorganizowano obóz pracy przymusowej. Więźniowie tego niewielkiego obozu wydobywają nasz lód. Roboty prowadzone są tylko zimą, kiedy bez problemu można się przeprawić przez bagna.
– Ale jak oni zimą odróżniają nasz lód od zwykłego?
– Odróżniają nie oni, tylko my – uśmiechnął się Ha. – Tutaj w Moskwie. Oni kruszą lód łomami w miejscu upadku, wycinają sześciany i dźwigają je na plecach do obozu. Po czym kawałki lodu ładuje się na sanie i konie ciągną je przez tundrę do samego Ust-Ilimska. Tam ładuje się je do wagonów i wiezie do Moskwy. Tutaj ja i Adr wchodzimy do wagonów i kładziemy dłonie na lód. Naszego lodu bywa nie więcej niż czterdzieści procent.
– A ile jest lodu w meteorycie?
– Z pobieżnych badań wynika, że około siedemdziesięciu tysięcy ton.
– Chwała Światłości! – uśmiechnęłam się. – A nie rozpuści się?
– W chwili upadku bryła wpadła w wieczną zmarzlinę. Wierzchołek pokrywa bagno. Oczywiście latem zewnętrzna część bryły lekko się nadtapia. Ale lato na Syberii jest krótkie: raz, dwa i już go nie ma! – Ha odwzajemnił uśmiech.
– Chwała Światłości, lodu wystarczy do realizacji wielkiego celu – dodał Adr, masując nas.
– A kto wykonuje lodowe młoty? – zapytałam.
– Najpierw robiliśmy je sami, ale potem zrozumiałem, że powinna istnieć jakaś hierarchia w wykonywaniu zadań. – Ha z rozkoszą podstawił swoją mocną i piękną głowę pod strumień wody. – W jednej z tak zwanych „szaraszek” – zamkniętych laboratoriów naukowych, gdzie pracują zeki-naukowcy, zorganizowano niewielki dział produkcji lodowych młotów. Tylko trzy osoby. Wyrabiają pięć-sześć młotów dziennie. Więcej nam nie trzeba.
– Nie pytają, do czego potrzebne te młoty?
– Droga Hram, ci inżynierowie odsiadują dwudziestopięcioletnie wyroki za „szkodnictwo”, nie mają więc kogo i po co pytać. Dostali instrukcję, jak produkować młoty. Mają jej bezwzględnie przestrzegać, jeśli chcą dostać swoją obozową rację żywnościową. Naczelnik „szaraszki” poinformował ich, że lodowe młoty potrzebne są do wzmocnienia siły obronnej państwa radzieckiego. I to w zupełności wystarcza.
Na szerokiej białej piersi Ha widoczne były stare blizny po lodowym młocie. Ostrożnie dotknęłam ich” palcami.
– Czas na nas, Hram – westchnął i rzekł stanowczym tonem: – Pojedziesz ze mną.
Wyszliśmy z wanny. Adr i Nastia wytarli nas, pomogli się ubrać. Ha wdział swój generalski uniform, mnie włożono mundur lejtnanta bezpieki. Adr podał mi dokumenty.
– Zgodnie z papierami nazywasz się Warwara Korobowa. Jesteś moją żoną, mieszkasz w Leningradzie, przyjechaliśmy tu razem w delegację. Jesteś pracownikiem wydziału zagranicznego Leningradzkiego GB.
Przed bramą daczy czekał czarny samochód. Wsiedliśmy we troje i pojechali do Moskwy. Nastia została w domu.
– Trudno się żyje z kimś pustym? – zapytałam Ha.
– Trudno – kiwnął poważnie głową. – Ale tak trzeba.
– Ona wie wszystko?
– Nie wszystko. Ale czuje wagę naszej sprawy.
W Moskwie podjechaliśmy pod masywny budynek MGB na Łubiance. Weszliśmy, okazaliśmy dokumenty, udali się na drugie piętro. W korytarzu kilku mijanych oficerów służalczo zasalutowało Ha. Odpowiedział ospale. Wkrótce znaleźliśmy się w jego ogromnym gabinecie. W sekretariacie witało nas na stojąco troje sekretarzy. Ha minął ich, otworzył na oścież podwójne drzwi gabinetu. Weszliśmy za nim, Adr zamknął drzwi.
Ha rzucił skórzaną teczkę na swoje duże biurko, podszedł i objął mnie.
– Tu nie ma urządzeń podsłuchowych. Jakże jestem szczęśliwy, siostro! Razem dokonamy wielkich dzieł. Ty jedna znasz wszystkie dwadzieścia trzy słowa serca. Twoje serce jest mądre, silne i młode. Powiemy ci, co robić.
– Zrobię wszystko, Ha. – Pogłaskałam jego atletyczne ramię.
Z tyłu zbliżył się do mnie Adr, objął, przytulił.
– Strasznie pragnę twego serca – wyszeptał mi w kark z drżeniem w głosie.
– Jest twoje, Adr. – Wyciągnęłam rękę do tyłu i dotknęłam jego ciepłego policzka.
– I moje, i moje… – z żarem mamrotał Ha.
Zadzwonił jeden z czterech czarnych telefonów.
Ha ryknął z niezadowoleniem, wypuścił mnie z objęć, podszedł do stołu i podniósł słuchawkę.
– Włodzimirski. Co? Nie, Boria, jestem zajęty. Tak. No? Czego nie możesz? Boria, czego ty jebiesz smuty?! Wali się, wali, kurwa! Wystarczyło, że odszedłem z wydziału, a u was wszystko się wali! Zamelduj Sierowowi. No? I co? Tak powiedział? Ożeż w mordę… – westchnął z niezadowoleniem, podrapał ciężki podbródek, uśmiechnął się. – Bałaganiarze z was! Wiktor Siemionycz ma rację, że was musztruje. Dobra, dawaj go tutaj. Jest u ciebie już dwadzieścia minut.
Rzucił słuchawkę na widełki, spojrzał na mnie swoimi zielonkawoniebieskimi oczami.
– Taka praca, Hram. Wybacz.
Kiwnęłam głową z uśmiechem.
Ktoś nieśmiało uchylił dębowe drzwi gabinetu, wsunął łysą głowę.
– Lwie Jemieljanowiczu, czy mogę?
– Właź! – Ha usiadł przy stole.
Do gabinetu wszedł malutki, szczupły pułkownik z nieładną twarzą i krótkim czarnym wąsikiem. Za nim dwóch krzepkich lejtnantów wlokło pod ręce pulchnego mężczyznę w porwanym i pokrwawionym mundurze z zerwanymi pagonami. Twarz miał posiniałą i spuchniętą od bicia. Bezsilnie upadł na dywan.
– Czołem, Lwie Jemieljanowiczu. – Łysy w półukłonie podszedł do biurka.
– Witaj, Boria. – Ha leniwie podał mu rękę. – A co z subordynacją wobec przełożonych? Jakie nam świadectwo wystawiasz przed towarzyszami z Leningradu?!
– Lwie Jemieljanowiczu! – Pułkownik uśmiechnął się ze skruchą i wtedy zauważył mnie i Adr. – A! Witajcie, towarzyszu Korobow!
Uścisnęli sobie dłonie.
– Widzisz, Boria, bierz przykład z Korobowa. – Ha wyjął papierosa z papierośnicy, nie zapalając, wsunął do ust. – Ożenił się. A ty wciąż tłuczesz się z aktorkami.
– Gratuluję. – Pułkownik wyciągnął do mnie maleńką dłoń.
– Warwara Korobowa. – Podałam mu rękę.
– Widzisz, jakie harnyje diwczyny można spotkać na Litiejnym 4? Nie to co nasze zwiędłe szantrapy.
Ha przeniósł wzrok na pobitego grubasa, splótł ciężkie ręce.
– No i co?
– Ano, zaparł się, drań, w kwestii Szachnazarowa – pułkownik ze złością popatrzył na grubasa. – Obciążył Aleksiejewa, obciążył Furmana. A o Szachnazarowie – „nie wiem”, i koniec. Zapomniał, ścierwo, jak razem ojczyznę Japończykom sprzedawali.
Ha kiwnął głową, położył papierosa w popielniczce.
– Jemieljanow, czemu się upieracie?
Grubas milczał, pociągając rozbitym nosem.
– Odpowiadaj, szkodniku! – krzyknął pułkownik. – Wątrobę ci wyrwę, szpiclu japoński!
– Słuchaj, Boria – spokojnie odezwał się Ha – siądź, oooo, tutaj. W kąciku. I milcz.
Pułkownik ucichł i usiadł na krześle.
– Podnieście generała. I posadźcie w fotelu – rozkazał Ha.
Lejtnanci podnieśli grubasa i posadzili w fotelu.
Ha nagle posmutniał. Spojrzał na swoje paznokcie. Potem przeniósł wzrok na okno. Tam na tle zalanej słońcem Moskwy czerniał pomnik Dzierżyńskiego.
W gabinecie zapadła cisza.
– Pamiętacie Krym czterdziestego roku? Czerwiec, Jałta, sanatorium RKKA *? – cicho zapytał Ha.
Grubas podniósł na niego zmartwiałe oczy.
– Wasza żona, Sasza, tak? Lubiła kąpać się wcześnie rano. Ja i Nastia tak samo. Kiedyś we troje wypłynęliśmy tak daleko, że Saszę kurcz chwycił w nogę. Przestraszyła się. Ale ja i Natasza jesteśmy ludźmi morza. Podtrzymywałem waszą żonę pod plecy, a Nastia dała nurka i ugryzła ją w łydkę. I pomogliśmy jej dopłynąć z powrotem. Płynęła i opowiadała o waszym synu. Pawlik chyba mu było na imię? Że sam zrobił parowóz z samowaru. Parowóz jechał. A Pawlik palił w nim kredkami. Spalił dwa pudełka kredek. Które przywieźliście mu z Leningradu. Tak było?
Grubas uparcie milczał.
Ha znów wsunął w usta papierosa, ale nie zapalił.
– Przecież byłem zwykłym majorem NKWD. Ten wyjazd do sanatorium to było wyróżnienie. A wyście wtedy dowodzili korpusem. Legendarny dowódca korpusu Jemieljanow! Patrzyłem na was w stołówce i myślałem: niedościgły wzór. A wy kryjecie Szachnazarowa. Przecież ta gnida nie jest warta waszego małego palca.
Podbródek grubasa zaczął podrygiwać, okrągła głowa zachwiała się. I łzy trysnęły mu z oczu. Złapał się rękami za głowę i głośno zapłakał.
– Odprowadźcie generała do trzysta pierwszego. Niech odeśpi, poje normalnie. I napisze. Wszystko jak trzeba – rzekł Ha, patrząc w okno.
Skonsternowany pułkownik kiwnął na lejtnantów. Ci pochwycili płaczącego Jemieljanowa i wyprowadzili z gabinetu. Zadzwonił telefon.
– Włodzimirski. – Ha podniósł słuchawkę. – Serwus, Bogdan! Słuchaj, otwieram wczoraj „Prawdę” i własnym oczom nie wierzę! Tak! Zuch! No, proszę, kadry Ławrentija Pawłowicza! Znajcie naszych, no nie?! Słuchaj, który to z kolei? Uuuu! Gratuluję! Mierkułow powinien teraz odlać popiersia tobie i Amajakowi!
Ha roześmiał się głośno.
– No, czołem, Korobow. – Pułkownik podał mu rękę i pokiwał głową, zezując na Ha. – Nie ma drugiego takiego jak nasz Lew Jemieljanowicz.
– Pamięć absolutna, co tu gadać! – uśmiechnął się Adr.
– Gdyby tylko to. Geniusz… – z zawiścią westchnął pułkownik i wyszedł.
Dokończywszy rozmowę, Ha odwiesił słuchawkę.
– Musicie podbić delegacje. U Radziewskiego na piątym. Potem wybierzemy się do siostry Jus.
Weszliśmy z Adr na piąte piętro, tam załatwiliśmy delegacje do Magadanu. Dostaliśmy pieniądze, dokumenty. Razem z Ha wyszliśmy z budynku, wsiedli do samochodu i pojechali na ulicę Worowskiego. Zostawiliśmy samochód z kierowcą na ulicy, przeszliśmy podwórkami, trafili do odrapanej bramy i weszli na drugie piętro. Adr zastukał do drzwi. Te od razu otwarły się na oścież i starsza wysoka dama w pince-nez rzuciła się na nas z piskiem. Dosłownie wyła z radości i dygotała.
Adr zakrył jej usta. Weszliśmy do mieszkania. Duże, pięciopokojowe, choć komunalne. Jednak cztery pokoje były opieczętowane. Jak mi później wyjaśnił Ha, załatwił sprawę tak, żeby sąsiadów siostry Jus aresztowano. Dzięki temu wygodniej było organizować spotkania.
Ujrzawszy mnie, Jus od razu oplotła moje ramiona swoimi długimi, podagrycznymi rękami, przytuliła się dużą obwisłą piersią i razem padłyśmy na podłogę. Adr i Ha również objęli się i uklękli.
Serce Jus pomimo jej podeszłego wieku było zupełnie niedoświadczone, jak u dziecka. Znało tylko dwa słowa. Ale wkładało w nie tyle siły i żądzy, że byłam wstrząśnięta. Jej serce było spragnione jak wędrowiec, który zabłądził na pustyni. Piło moje serce rozpaczliwie i nieprzerwanie.
Minęło prawie dziewięć godzin.
Jus rozplotła ręce, nieprzytomna rozciągnęła się na starym parkiecie.
Czułam się wyjałowiona, ale przepełniało mnie wewnętrzne zadowolenie: uczyłam serce Jus nowych słów.
Jus wyglądała koszmarnie: pobladła i chuda, leżała nieruchomo, ze szklanym wzrokiem wbitym w sufit; z rozchylonych ust sterczała sztuczna szczęka.
Ale żyła: doskonale czułam jej ciężko bijące serce.
Ha przyniósł z jej pokoju poduszkę tlenową, podniósł do jej poszarzałych warg gumową rurkę o lejkowatym zakończeniu. Adr otworzył wentyl.
Tlen stopniowo ją ocucił. Głęboko, z jękiem odetchnęła. Podnieśli ją, przenieśli do pokoju. Adr prysnął jej w twarz wodą.
– Wspa-a-aniale – wyrzekła ze zmęczeniem i wyciągnęła do mnie drżącą rękę.
Ujęłam ją. Starcze palce były miękkie i chłodne. Jus przycisnęła moją rękę do swojej piersi.
– Dziecinko moja. Jak mi cię brakowało! – powiedziała i uśmiechnęła się z trudem.
Adr przyniósł wszystkim wodę i morele. Zaczęliśmy jeść morele, popijając je wodą.
– Opowiedz mi o Domu – poprosiła Jus.
Opowiedziałam. Słuchała z wyrazem niemal dziecięcego zachwytu. Kiedy doszłam do rozmowy z Bro i jego pożegnalnego przesłania, po pomarszczonych policzkach Jus popłynęły łzy.
– Jakie to szczęście – przyciskała moją dłoń do swojej piersi – jakie to szczęście zyskać jeszcze jedno żywe serce.
Wszyscy się objęliśmy.
Następnie Ha opowiedział o najbliższych planach. Stało przed nami trudne zadanie. Razem z Adr słuchaliśmy wstrzymując oddech. Ale Jus nie mogła słuchać dłużej niż dziesięć sekund: zrywała się, rzucała mi w objęcia, obejmowała moje kolana, przytulała się, mrucząc czułe słowa, potem odbiegała do okna, pochlipując i trzęsąc głową.
W jej pokoju panował prawdziwy chaos przedmiotów i książek, pośrodku którego jak skała górowała wielka niemiecka maszyna do pisania z wkręconą kartką papieru. W poprzednim życiu Jus dorabiała w domu pisaniem na maszynie, w ciągu dnia zaś pisała w swoim ministerstwie. Teraz nie miała problemów finansowych. Jak my wszyscy.
Jus błagała, by Ha zabrał ją w delegację, ale on nie wyraził zgody.
Rozpłakała się.
– Chcę z tobą rozmawiać… – popłakiwała, całując moje kolana.
– Jesteś nam potrzebna tutaj – mówił Ha, obejmując ją.
Jus wstrząsały dreszcze. Sztuczna szczęka kłapała, kolana drżały. Podaliśmy jej walerianę, położyliśmy do łóżka, nakryli puchową kołdrą, w nogi wsunęli termofor. Jej twarz jaśniała błogością.
– Znalazłam was, znalazłam was… – szeptały nieprzerwanie jej starcze wargi. – Żeby tylko serce mi nie pękło…
Pocałowałam ją w rękę.
Spojrzała na mnie ze wzruszeniem i w tym momencie zapadła w głęboki sen.
Wyszliśmy, wsiedli do samochodu i godzinę później byliśmy na wojskowym lotnisku w Żukowskim. Tam czekał na nas samolot. Ulokowaliśmy się w niewielkiej kabinie pasażerskiej. Pilot zameldował Ha o gotowości do lotu i zaczęliśmy się wznosić. Podróż do Magadanu trwała prawie dobę: dwukrotnie tankowaliśmy i nocowaliśmy w Krasnojarsku.
Kiedy leciałam nad Syberią i widziałam bezkresne lasy, przecięte wstęgami syberyjskich rzek, myślałam o tysiącach niebieskookich, jasnowłosych braci i sióstr, żyjących na nieobjętych przestrzeniach Rosji, codziennie wykonujących mechaniczne rytuały, narzucone przez cywilizację, i niedomyślających się cudu skrytego w ich klatkach piersiowych. Ich serca śpią. Czy się przebudzą? Czy jak miliony innych serc, odbębniwszy swoje, zgniją w rosyjskiej ziemi, nie poznawszy upajającej mocy mowy serca?
Wyobrażałam sobie tysiące trumien znikających w grobach i zasypywanych ziemią, czułam piekielny bezruch zatrzymanych serc, gnicie w mroku boskich mięśni sercowych, robaki toczące bezsilne ciała, i moje żywe serce wzdrygało się i kołatało.
– Muszę ich obudzić! – szeptałam, patrząc na przepływający w dole leśny ocean…
Do Magadanu przylecieliśmy wczesnym rankiem.
Słońce jeszcze nie wstało. Na lotnisku czekały na nas dwa samochody z dwoma oficerami MGB. Do jednego samochodu załadowano cztery podłużne cynkowe skrzynie, do drugiego wsiedliśmy.
Przejechaliśmy przez miasto, które nie wydało mi się ani lepsze, ani gorsze od innych, i skręciliśmy na szosę. Po pół godzinie niezbyt płynnej jazdy podjechaliśmy pod bramę dużego obozu pracy przymusowej.
Brama natychmiast została otwarta i wjechaliśmy na teren obozu. Stały tam drewniane baraki, a w rogu bielał jedyny ceglany budynek. Podjechaliśmy do niego. Od razu wyszło do nas kierownictwo obozu – trzech oficerów MGB. Naczelnik, major Gorbacz, powitał nas życzliwie i zaczął zapraszać do budynku administracji. Ha oznajmił mu, że bardzo się spieszymy. Wtedy tamten zakrzątał się szybko, wydał polecenie:
– Sotnikow, dawaj ich tu!
Wkrótce przyprowadzono dziesięciu wycieńczonych, brudnych więźniów. Pomimo ciepłej letniej pogody mieli na sobie podarte waciaki, walonki i czapki uszanki.
– U ciebie nawet latem chodzi się w walonkach? – zapytał Ha Gorbacza.
– Nie, towarzyszu generale – energicznie odpowiedział Gorbacz. – Trzymałem ich przecież w Baraku o Obostrzonym Rygorze. No to wydałem odzież zimową.
– A niby dlaczego wsadziłeś ich do BOR-u?
– No… tak bezpieczniej, towarzyszu generale.
– Gorbacz, ale z ciebie kutas – powiedział mu Ha i odwrócił się do zeków. – Zdjąć czapki!
Zdjęli. Wszyscy wyglądali jak starcy. Siedmiu blondynów, jeden – albinos, dwaj mieli włosy zupełnie siwe. Niebieskie oczy miało tylko czterech, włączając siwego.
– Słuchajcie no, majorze, z głową u was wszystko w porządku? Nie doznaliście ostatnio urazu? – zapytał Ha Gorbacza.
– Nie byłem na froncie, towarzyszu generale – odparł Gorbacz, blednąc.
– Jakie było polecenie? Kogo miałeś znaleźć?
– Jasnowłosych i jasnookich.
– A ty normalnie odróżniasz kolory?
– Tak jest, normalnie.
– Jakie, kurwa, normalnie? – krzyknął Ha i wskazał palcem na głowę siwego zeka. – Co to, według ciebie blondyn?
– W zeznaniach pisał, że do 1944 roku był blondynem, towarzyszu generale – odpowiedział Gorbacz, wyprężony jak struna.
– Igrasz ze śmiercią, majorze. – Ha przeszył go spojrzeniem. – Gdzie pomieszczenie?
– Tutaj… zaraz… proszę… – podreptał Gorbacz, wskazując na budynek.
Ha wyjął z papierośnicy papierosa, wyprostował go, powąchał.
– Tych czterech prowadź tam, postępuj zgodnie z instrukcją.
– A gdzie pozostałych?
– W pizdu. – Ha rzucił papierosa na ziemię.
Po pewnym czasie weszliśmy do budynku. Największy pokój przeznaczony był na stukanie młotem. Zamknięte okiennice, włączone trzy lampy, ze ścian sterczały kajdanki. Zakuto w nie czterech zeków. Nadzy do pasa, z zawiązanymi ustami i oczami stali pod ścianami.
Wniesiono cynkową skrzynię. Ha rozkazał wszystkim opuścić budynek.
Adr otworzył skrzynię: grube ścianki, cała zasypana sztucznym lodem, w którym przechowuje się mrożonki. Spod dymiących kawałków lodu wystawały lodowe młoty. Położyłam na nich rękę. Od razu poczułam niewidzialną wibrację niebiańskiego lodu. Była boska! Ręce mi drżały, serce waliło z pożądania: LÓD! Nie widziałam go tak długo!
Adr włożył rękawice, wyciągnął jeden młot i przystąpił do dzieła. Ostukał najpierw siwego. Okazał się pusty. I szybko umarł od ciosów. Potem młot chwycił Ha. Ale tego dnia nie mieliśmy szczęścia: inni też okazali się puści.
Ha cisnął rozbity młot, wyciągnął pistolet i dobił rannych.
– Nie tak łatwo znaleźć naszych. – Zmęczony, choć uśmiechnięty Adr otarł pot z czoła.
– Za to jakie szczęście, kiedy już się znajdzie! – odwzajemniłam uśmiech.
Objęliśmy się, kawałeczki lodu chrzęściły nam pod stopami. Moje serce czuło każdą bryłkę lodu.
Wyszliśmy z budynku. Nieopodal rozległy się wystrzały.
– Co to takiego? – Ha zapytał majora.
– Przecież daliście rozkaz, towarzyszu generale, pozostałym – najwyższy wymiar – odparł major.
– Bałwanie, powiedziałem – w pizdu.
– Przepraszam, towarzyszu generale, nie zrozumiałem. – Gorbacz zamrugał.
Ha machnął na niego ręką, ruszył do samochodu.
– Wszystkich was trzeba by pod ścianę, patałachy!
W ciągu dwóch tygodni objechaliśmy osiem obozów, ostukaliśmy dziewięćdziesięciu dwóch więźniów. I znaleźliśmy tylko jednego żywego. Był to czterdziestoletni złodziej recydywista z Nalczyku – Sawielij Mamonow o ksywie „Wielki Piec”. Ksywę dostał za tatuaż na pośladkach: dwa diabły z łopatami węgla w rękach. Kiedy szedł, diabły jakby rzucały mu węgiel do odbytu. Ale nie był to jedyny tatuaż na jego otyłym, owłosionym ciele z krótkimi nogami: pierś i ramiona pokrywały rusałki, serca przebite nożami, pająki i całujące się gołąbki. A pośrodku piersi był wytatuowany Stalin. Od uderzeń lodowego młota oblicze wodza zaczęło zalewać się krwią. Przycisnęłam ucho do zakrwawionego Stalina i usłyszałam:
– Szro… Szro… Szro…
Moje serce poczuło przebudzenie innego serca.
Tego doznania nie da się z niczym porównać.
Łzy uniesienia trysnęły mi z oczu i okrwawionymi wargami przylgnęłam do nieładnej, szorstkiej, pociętej bliznami twarzy odnalezionego brata.
– Witaj, Szro.
Rozcięliśmy mu pęta, zdjęliśmy opaskę z ust. Jego ciało bezwładnie osunęło się na podłogę, oczy uciekały mu w głąb, a z ust dochodził słaby, lecz zjadliwy szept:
– Zajebane popaprańce…
I stracił przytomność. Ha i Adr całowali go po rękach. Ja płakałam, dotykając jego przysadzistego ciała, dziesiątki lat noszącego w sobie zapieczętowaną czarę Pierwotnej Światłości. Od tej chwili jego ciału sądzone było życie.
Po miesiącu siedzieliśmy ze Szro w restauracji na górze hotelu „Moskwa”. Był ciepły i suchy sierpniowy dzień. Słaby wiaterek kołysał pasiastą markizą. Jedliśmy winogrona i brzoskwinie. W dole rozpościerało się najważniejsze rosyjskie miasto. Lecz nie patrzyliśmy na nie. Szro trzymał moje dłonie w swoich wytatuowanych szorstkich rękach. Nasze niebieskie oczy nie rozstawały się ani na sekundę. Nawet kiedy wkładałam mu do ust winną jagodę, Szro wciąż na mnie patrzył. Prawie nie rozmawialiśmy ziemskim językiem. Za to nasze serca zamierary z zachwytu. Byliśmy gotowi opleść się rękoma i upaść gdziekolwiek – tu, nad Moskwą, w metrze, na chodniku, w bramie albo na śmietnisku. Nasze uczucia były jednak tak wzniosłe, że instynkt samozachowawczy był ich częścią.
Strzegliśmy siebie.
I naszych serc.
Dlatego pozwalaliśmy im rozmawiać tylko w ustronnych miejscach. Gdzie nie było żywych trupów.
– A my możem umrzeć? – nagle zapytał Szro po wielogodzinnym milczeniu.
– To już nie jest ważne – odpowiedziałam.
– Czemu?
– Bo się spotkaliśmy.
Zmrużył oczy. Zamyślił się. Rozchylił usta w uśmiechu. Stalowe zęby zaiskrzyły się w słońcu.
– Jasne, siostrunia! – zachrypiał radośnie. – Do chuja pana, wszystko żem, kurwa, zrozumiał!
Wszyscy wszystko rozumieliśmy: i ja – młoda dziewczyna, i kanciasty Szro, i mądry Ha, i bezlitosny Adr, i stara Jus.
Dokonywaliśmy wielkiego dzieła.
Czas ustępował przed wiecznością. A my przenikaliśmy przez czas jak promienie poprzez warstwę lodu. I sięgaliśmy dna…
We wrześniu i październiku odwiedziliśmy osiemnaście obozów w Mordowii, Kazachstanie i na Syberii Zachodniej. Prawie dwieście lodowych młotów rozbiliśmy o chude klatki piersiowe więźniów, ale tylko dwa serca przemówiły, wymieniając swoje imiona:
– Mir.
– Sofre.
Było nas już siedmioro.
Kontynuowaliśmy poszukiwania wśród niższych warstw. Czas dyktował nowe wytyczne bratu Ha: aparat represyjny zbyt szybko i nieprzewidywalnie likwidował radziecką elitę. Wysoko postawionym osobom trudno było wyjść cało ze stalinowskiej jatki. Nikt nie był bezpieczny, nikt nie mógł uchronić się przed represjami. Nawet ci, którzy pili po nocach ze Stalinem i śpiewali z nim gruzińskie pieśni.
Dlatego nawet nie podejmowaliśmy prób odnalezienia naszych wśród partyjnych i wojskowych bonzów. Straty lat trzydziestych i czterdziestych na zawsze otrzeźwiły Ha.
Ale obozy też nie rozwiązywały problemu poszukiwań. Trzej znalezieni tam bracia byli mizerną nagrodą za ogromne ryzyko i drobiazgowe przygotowania.
Ha i Adr opracowali nowy plan poszukiwań: trzeba było jechać na północ Rosji, do Karelii, nad Morze Białe, na ziemie bogate w niebieskookich blondynów.
Przy poparciu swojego pryncypała, wszechmocnego Ławrientija Berii, Ha stworzył w MGB oddział specjalny „Karelia”, rzekomo do poszukiwań dezerterów i niemieckich popleczników, ukrywających się w lasach Karelii. Był to niewielki, ale ruchomy pododdział, złożony z byłych oficerów operacyjnych SMIERSZa *, powołanych na okres wojny do walki z niemieckimi szpiegami i dywersantami. Jednak, wzorując się na tradycyjnej praktyce NKWD, SMIERSZowcy przede wszystkim zajmowali się fabrykowaniem fałszywych spraw, aresztując niewinnych czerwonoarmistów i wymuszając na nich konieczne zeznania, po czym doprowadzali do pomyślnego finału – nowo upieczonych „niemieckich szpiegów” rozstrzeliwano.
Sześćdziesięciu dwóch oprawców ze SMIERSZa, wybranych przez Ha do oddziału specjalnego „Karelia”, podlegającego osobiście Berii, gotowych było wypełnić każdy rozkaz. Owi zaiste bezwzględni ludzie postrzegali gatunek ludzki jako śmieci i prawdziwą satysfakcję sprawiał im widok przestrzelonej potylicy. Oddziałem dowodził Adr.
W kwietniu 1951 roku oddział przystąpił do wypełnienia tajnej operacji „Niewód”: przybywszy do Karelii, do miasteczka Louchi, oficerowie operacyjni rozpoczęli aresztowania niebieskookich blondynów i blondynek. Dostarczali ich do Leningradu, gdzie w piwnicach „Wielkiego Domu” opukiwaliśmy ich razem z Ha, Szro i Sofre.
To była ciężka praca. Czasem musieliśmy opukać do czterdziestu ludzi dziennie. Pod wieczór słanialiśmy się na nogach ze zmęczenia. Laboratorium, w którym trzech zeków-inżynierów wcześniej przygotowywało młoty, nie mogło sprostać zadaniu. Posadzono więc jeszcze pięciu, zwiększając plan trzykrotnie; pracowali szesnaście godzin na dobę, robiąc po trzydzieści młotów dziennie. Dostarczano je samolotem do Leningradu, abyśmy w mrocznej piwnicy MGB rozbijali je o białoskóre karelskie piersi.
Ręce i twarze mieliśmy pocięte odpryskami lodu, mięśnie rąk stały się żelazne, dokuczały nam bóle i skurcze, czasami spod paznokci sączyła się krew, nogi puchły od wielogodzinnego stania. Pomagała nam żona Ha. Ocierała twarze, zbryzgane karelską krwią, podawała ciepłą wodę, masowała ręce i nogi.
Pracowaliśmy jak opętani: lodowe młoty świstały, kości pękały, ludzie jęczeli i wyli. Na dole, piętro niżej, nieprzerwanie rozbrzmiewały strzały – tam dobijano pustych. Jak zawsze było ich dziewięćdziesiąt dziewięć procent. I tylko jeden procent stanowili żywi. Ale ileż radości sprawiały nam te jednostki spośród setek!
Za każdym razem, przytulając się do okrwawionej, drżącej piersi i słysząc trzepot budzącego się serca, zapominałam o wszystkim, płakałam i krzyczałam z radości, powtarzając imię serca nowo narodzonego:
– Zu!
– O!
– Karf!
– Yk!
– Aub!
– Jacz!
– Nom!
Było ich tak mało. Jak złotych samorodków w ziemi. Ale byli! I lśnili w naszych zmęczonych okrwawionych rękach.
Żywych natychmiast odstawiano do więziennego szpitala MGB, gdzie poinstruowani przez Ha lekarze udzielali im koniecznej pomocy.
Ich liczba powoli rosła.
Oddział specjalny zakończył operację w Louchi i ruszył koleją na południe – przez Kem, Biełomorsk, Siegież – do Pietrozawodska. Kiedy oficerowie operacyjni przeczesywali kolejne miasto, na stacji stał pociąg specjalny przeznaczony do przewozu więźniów. Po przeczesaniu miasta pociąg zapełniał się blondynami i ruszał do Leningradu.
W ciągu dwóch i pół miesiąca nieustannej pracy znaleźliśmy dwudziestu dwóch braci i siedemnaście sióstr. To było zwycięstwo Światłości! Rosja zwracała się w kierunku Światłonośnej Wieczności.
Oddział specjalny „Karelia” zbliżył się do Pietrozawodska – starego rosyjskiego portu, dużego miasta liczącego sto pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, północnej karelskiej stolicy, obfitującej w niebieskookich blondynów.
Przed przeprowadzeniem operacji „Niewód-Pietrozawodsk” oddział został wzmocniony dwudziestoma oficerami operacyjnymi i piętnastoma strażnikami z więzienia na Łubiance.
Dziesiątki lodowych młotów czekały w lodówkach na swoją chwilę.
Lecz nadszedł złowieszczy lipiec 1951 roku. Sfabrykowana w zakamarkach Łubianki „sprawa lekarzy kremlowskich”, zamierzających jakoby otruć Stalina i innych partyjnych bonzów, obróciła się przeciwko MGB: aresztowano ministra bezpieczeństwa narodowego Abakumowa. A nad Łubianką zawisła groźba nowej czystki.
Ożywili się dawni wrogowie Berii z KC i Ministerstwa Obrony. W Biurze Politycznym posypały się donosy na zastępców Abakumowa. Jednym z nich był Ha.
Ha powziął więc decyzję o wstrzymaniu operacji karelskiej.
Oddział specjalny został odwołany, pusty pociąg specjalny wrócił do Leningradu.
Trzeba było przeczekać, „zejść na dno”, jak powiedział Ha. Razem z Adr otrzymaliśmy miesięczny urlop i wybraliśmy się do jednego z sanatoriów MGB, mieszczących się na wybrzeżu krymskim niedaleko Eupatorii. Ha z żoną wylecieli na Węgry nad Balaton. Szro mieszkał u Jus. Mir i Sofre spędzali lato, pomagając w jednym z obozów pionierskich MGB.
Kiedy po miesiącach spędzonych w piwnicach „Wielkiego Domu” trafiłam na upalny, rozleniwiony Krym, gdzie wszystko było obliczone na prymitywny radziecki „wypoczynek”, pojmowany prawie jako wegetacja roślin, po raz pierwszy nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Trzydzieścioro dziewięcioro nowo odnalezionych braci i sióstr nie dawało mi spokoju. Pomimo dzielących nas setek kilometrów czułam ich serca, pamiętałam imię każdego, rozmawiałam z nimi.
Rozumiejąc mój stan, Adr starał się pomóc. Wcześnie rano, przed wschodem słońca podpływaliśmy do dzikich skał, tam splataliśmy się i zastygali na długie godziny, niczym przedpotopowe jaszczury.
Lecz serce Adr mnie nie zaspokajało. Wyrywałam się do więziennego szpitala, gdzie leżeli wszyscy moi bracia i siostry. Pragnęłam ich. Błagałam i płakałam.
– To niemożliwe, Hram – szeptał do mnie Adr.
Biłam o skały swoimi bezużytecznymi dłońmi.
Adr bezradnie zgrzytał zębami.
Wkrótce zaczęło się ze mną coś dziać. Nastąpiło to w niedzielny wieczór, kiedy Adr, na wszelkie sposoby starając się mi pomóc zwalczyć tęsknotę, postanowił zabrać mnie do kina. Filmy wyświetlano tylko w niedzielę w zwykłym letnim kinie. Zamiast obiecanej nowej komedii tego wieczora puszczono Czapajewa. Ktoś krzyknął, że już widział Czapajewa dwadzieścia razy. Jakiś stary nieboszczyk odpowiedział:
– To nic, zobaczysz dwudziesty pierwszy!
Oglądałam Czapajewa jako mała dziewczynka.
Wtedy ten film zrobił na mnie wstrząsające wrażenie. Świetnie go pamiętałam. Ale kiedy ruszyły pierwsze kadry i na prześcieradle pojawili się ludzie, nie mogłam ich dostrzec. Były to jakieś szare plamy, miganie, błyski światła i cienia. Początkowo myślałam, że kinooperator się pomylił. Ale przeplatające się z obrazami napisy mogłam odczytać bez trudu. Obrazy zaś płynęły i migały. Spojrzałam na salę: wszyscy oglądali w milczeniu, nikt nie krzyczał: „ostrość!”, albo „operatora na mydło!”
Adr też oglądał film.
– Dobrze widzisz? – zapytałam go.
– Tak. A ty?
– Nic nie widzę.
– Pewnie siedzimy zbyt blisko – uznał. – Chodź, przesiądziemy się trochę dalej.
Wstaliśmy, przeszli do ostatniego rzędu i usiedli. Nic się jednak nie zmieniło: nadal czytałam napisy, poza tym niczego nie rozróżniałam. Adr pomyślał, że mam po prostu słaby wzrok. Kiedy na prześcieradle pojawił się kolejny napis, zapytał:
– Co tam jest napisane?
– „W sztabie białych” – przeczytałam.
Zamyślił się. Obok nas siedziała lekko wstawiona para. Bez przerwy się całowali. Zaczęłam patrzeć na nich. Chuć trupów wydawała mi się tak dzika. Patrzyłam na całujących się jak na dwie mechaniczne lalki. Kobieta poczuła na sobie moje spojrzenie.
– Coś tak gały wytrzeszczyła? Gap się tam! – pokazała na ekran, a mężczyzna obmacujący jej pulchne ciało roześmiał się.
Przeniosłam wzrok na ekran. Tam Pietka opowiadał Ance o budowie karabinu maszynowego. Ale ja widziałam tylko dwie drżące plamy.
– A to co? – zapytała Anka.
– A to liczko – odparł niewidzialny Pietka.
I dwie plamy zlały się w jedną.
Sala zaczęła się śmiać.
– Chodźmy stąd. – Wstałam.
Wyszliśmy. Otaczała nas ciemna południowa noc. Śpiewały cykady. W budynku sanatorium, zatopionego w akacjach i kasztanach, świeciło się w niektórych oknach. Weszliśmy do westybulu.
Za kontuarem drzemały dwie portierki. Nad nimi wisiał portret Stalina. Nigdy nie zwracałam na niego uwagi. Ale coś kazało mi spojrzeć na portret. Zamiast Stalina w białym mundurze, w ramie rozpływała się biało-brązowa plama nakrapiana złotem.
Wlepiłam wzrok w portret. Podeszłam bliżej. Plama przelewała się i płynęła.
Przymrużyłam oczy, potrząsnęłam głową, otworzyłam oczy: to samo.
– Co ci jest? – zapytał Adr.
– Nie wiem. – Potrząsnęłam głową.
Portierki przebudziły się i z zainteresowaniem patrzyły na mnie.
– Powiedz mi, kto to? – zapytałam, nie odrywając wzroku od portretu.
– Stalin – odparł Adr z napięciem.
Portierki spojrzały po sobie.
– Waria, chodźmy spać, jesteś zmęczona. – Adr wziął mnie pod rękę.
– Poczekaj. – Oparłam się rękami o kontuar i wlepiłam wzrok w portret.
Potem przeniosłam spojrzenie na portierki. Czujnie mnie obserwowały. Zauważyłam na blacie kupkę widokówek. Wzięłam jedną. Na dole kartki był niebieski napis: POZDROWIENIA Z KRYMU! Nad napisem kłębiło się coś zielonawo-czerwonego.
– Co to? – zapytałam Adr.
– Róże. – Adr z siłą złapał mnie pod łokieć. – Chodźmy. Proszę cię.
Odłożyłam widokówkę. I usłuchałam go. Wchodząc z Adr po schodach, usłyszałam szept portierek:
– Przyjeżdżają tu, żeby się upić.
– A jak, kierownictwo w Moskwie, nie ma kto nauczyć moresu…
W pokoju Adr wziął mnie w ramiona.
– Powiedz, co się z tobą dzieje?
Nie odpowiadając, wyjęłam nasze paszporty. Otworzyłam. Zamiast fotografii widziałam tylko szare mroczki. Ale wszystkie napisy przeczytałam bez kłopotu.
Wyjęłam z torebki lusterko, przejrzałam się. W lusterku rysy mojej twarzy pływały i zlewały się. Skierowałam lusterko na twarz Adr: to samo. Nie mogłam dostrzec jego odbicia.
– Nie widzę obrazów. I odbicia – powiedziałam, rzucając lusterko. – Nie wiem, co się dzieje…
– Jesteś po prostu zmęczona. – Adr znów mnie objął. – Ostatnie dwa miesiące były bardzo ciężkie.
– Były cudowne. – Padłam na łóżko. – O wiele trudniej jest czekać i nic nie robić.
– Hram, chyba rozumiesz, że nie możemy ryzykować.
– Doskonale to rozumiem. – Zamknęłam oczy. – Dlatego cierpliwie czekam.
Szybko zasnęłam.
Od momentu przebudzenia mojego serca nic mi się nie śniło. Ostatnie wyraziste, choć krótkie, sny miałam w pociągu, kiedy nas wywozili z Rosji jak bydło: śniła mi się mama, ojciec, wioska, huczne wiejskie zabawy, kiedy jesteśmy razem, szczęśliwi, ale wszystko szybko się urywało w najbardziej wzruszającym i przyjemnym momencie, i budziłam się w tym okropnym wagonie.
A ostatni sen miałam nocą w obozie filtracyjnym: śnił mi się pożar – wielki i straszny. Wszystko wkoło płonęło, ludzie miotali się w gorączce. A ja szukałam naszego psa Żyłki. Bardzo go lubiłam. A im dłużej go szukałam, tym bardziej do mnie docierało, że się spalił, bo nikt z dorosłych nie wpadł na to, by go odwiązać. Ratowali jakieś worki, kufry i chomąta. A najstraszniejsze w tym śnie było poczucie bezsilności, myśl, że nie można cofnąć czasu. Obudziłam się cała we łzach, powtarzając:
– Żyłka! Żyłka!
Tej nocy w sanatorium po raz pierwszy od ośmiu lat śniłam. A raczej, nie śniłam. Nie widziałam snu, tylko go poczułam.
Siedziałam po prostu w sadzie koło Domu i dotykałam śpiącej siostry Żer. Nastało lato, było ciepło i bezwietrznie. Przed chwilą skończyłyśmy rozmawiać sercami. Kochałam serce Żer. Było ruchliwe i aktywne. Szybsze od mojego. Po dwóch godzinach serdecznej rozmowy w ustach miałam, jak zawsze, sucho i lekko ćmiły zdrętwiałe ręce. Żer spała jak dziecko – leżąc na wznak, z rozchylonymi wargami. Na jej twarzy malowało się zmęczenie i błogość. Zaczęłam dotykać jej maleńkiego podbródka. Pokrywały go drobniuteńkie piegi. U nasady nosa było ich więcej. Musnęłam jej nos. Ale rude rzęsy Żer nawet nie drgnęły: miała mocny sen. Nagle z tyłu dało się słyszeć słabe pojękiwanie. Sercem poczułam, że za moimi plecami stoi nasz pies Żyłka. Obejrzałam się. Kosmaty, czarno-szary Żyłka stał z wywalonym językiem, radośnie dysząc. Jego zielonkawe oczy promieniały radością. Serce mi zadrżało ze szczęścia: mój ukochany Żyłka żyje, nie zginął w pożarze! Na szyi Żyłki majtał się kawałek sznurka, sierść na prawym boku była osmalona.
– Żyłka, ty żyjesz! – zawołałam i wyciągnęłam do niego ręce.
Ale pies nagle gwałtownie odskoczył i pobiegł do Domu. Zerwałam się i przywołując Żyłkę, rzuciłam się jego śladem. Wbiegł po schodach, czmychnął przez uchylone drzwi południowej werandy, spowitej dziką winoroślą. Wbiegłam jego śladem. Weranda była pusta. Jak zwykle latem panował w niej mrok i chłód. Pośrodku stał fotel, na nim siedział staruszek Bro. Żyłka siedział obok. Obaj patrzyli na mnie uważnie. Bro wskazał mi coś palcem, odwróciłam głowę i ujrzałam w przeciwległym kącie tarasu swój wizerunek w całej okazałości. Nie był to ani obraz, ani fotografia, ale coś wstrząsająco doskonałego: moja idealna kopia. Podeszłam do swojego sobowtóra. Ale im bliżej podchodziłam, tym bardziej odczuwałam PUSTKĘ wewnątrz mojej kopii. To był czysty wizerunek, powłoka, naśladująca moje kształty. Wewnątrz wizerunku nie było nic. Zbliżałam się. Kopia Warki Samsikowej była doskonała. Ujrzałam najmniejsze pory na skórze twarzy, bliznę nad brwiami, wilgoć w kącikach niebieskich oczu, złotawy puszek pod kośćmi policzkowymi, pęknięcia na wargach, pieprzyk na szyi. Moja kopia również uważnie mi się przyglądała. W końcu obie odwróciłyśmy się do Bro. Żyłka wstał, ujadając piskliwie, i nastawiwszy uszy, patrzył na nas.
– Proszę zawołać psa – rzekł Bro.
– Żyłka! – zawołałam.
– Żyłka! – powtórzyła moja kopia.
Pies podbiegł najpierw do kopii, powąchał ją, zaskowyczał, zawarczał i odskoczył do mnie. Kucnęłam i z rozkoszą zanurzyłam pałce w psią sierść. Moja kopia stała i patrzyła na nas z uśmiechem. Żyłka znów na nią zawarczał. Wtedy znikła.
– Dlaczego pies cię poznał? – zapytał Bro.
– Wyczuł – odpowiedziałam.
– Tak. Pies jest żywy, jak wszystkie zwierzęta. Zobaczył cię sercem, a nie oczami. Ale żywe trupy widzą świat oczami i tylko oczami. Świat widziany sercem jest inny. Hram, jesteś gotowa ujrzeć świat sercem.
Obudziłam się. Otworzyłam oczy.
Był ranek.
Świat był taki jak wczoraj. Leżałam w naszym łóżku. Adr nie było w pokoju. Przetarłam oczy, usiadłam. Następnie wzięłam prysznic, zrobiłam toaletę, ubrałam się i wyszłam z pokoju.
Zeszłam na dół, weszłam do stołówki, gdzie wczasowicze jedli śniadanie, i zamarłam zdumiona: zamiast ludzi przy stołach siedziały MASZYNY Z MIĘSA! Były ABSOLUTNIE martwe! W ich szpetnych, ponurych i niespokojnych ciałach nie było ani krzty życia. Pochłaniali pożywienie: jedni posępnie i w skupieniu, inni z apetytem i pospiesznie, a jeszcze inni mechanicznie i obojętnie.
Przy naszym stole siedziała jakaś para. Jedli żywe owoce: gruszki, czereśnie i brzoskwinie.
Ale te cudowne brzoskwinie ani trochę nie mogły ożywić ich ciał!
Po co więc jedzą? To było takie śmieszne!
Roześmiałam się.
Wszyscy przestali jeść i wlepili we mnie wzrok. Zwrócili twarze w moją stronę. I po raz pierwszy w życiu nie zobaczyłam ludzkich twarzy. To były mordy maszyn z mięsa.
Nagle tę masę martwego mięsa przeciął promień światła: przez stołówkę szedł do mnie Adr. Był ZUPEŁNIE INNY! Był żywy. Nie był maszyną. Był moim BRATEM. I miał SERCE. Jego serce lśniło Pierwotną Światłością.
Ruszyłam mu naprzeciw. Objęliśmy się pośród świata monstrów.
Po ciałach maszyn z mięsa jak robaki przepełzły uśmieszki. Jedna z żujących maszyn otworzyła usta i głośno wypowiedziała:
– A ludzie opowiadają, że w MGB nie potrafią kochać!
I przez stołówkę przetoczył się obleśny rechot maszyn z mięsa…
Od tego dnia zaczęłam widzieć sercem.
Ze świata opadła błona, naciągnięta przez maszyny z mięsa. Przestałam widzieć tylko zewnętrzną warstwę rzeczy. Zaczęłam widzieć ich istotę.
Nie znaczy to, że oślepłam. Wspaniale rozróżniałam przedmioty i orientowałam się w przestrzeni. Ale wszelkie wizerunki – obrazy, zdjęcia, filmy, rzeźby – znikły dla mnie raz na zawsze. Obrazy stały się zwykłymi płótnami pokrytymi farbą, w kinie na ekranie widziałam tylko grę plam świetlnych.
Sercem mogłam widzieć człowieka albo rzecz od wewnątrz, znać ich historię.
Odkrycie to było równoznaczne z przebudzeniem mojego serca od uderzeń lodowym młotem.
Ale jeśli po trzech ciosach moje serce po prostu ożyło i zaczęło czuć, to teraz zaczęło WIEDZIEĆ.
Uspokoiłam się.
Nie miałam się czym przejmować.
Miesiąc urlopu minął.
W Moskwie na miejsce aresztowanego ministra GB Abakumowa powołano Ignatjewa – funkcjonariusza partyjnego, dla Łubianki człowieka zupełnie nowego. A w związku z tym – nieprzewidywalnego. Ale jego pierwszym zastępcą został Goglidze – wysunięty przez Berię, stary przyjaciel Ha. To nas uspokoiło. Pod ochroną Goglidzego mogliśmy zakończyć operację poszukiwania żywych w Karelii.
Ha zawezwał nas z Krymu. Przylecieliśmy do deszczowej wrześniowej stolicy gotowi na nowe ofiary w imię Światłości…
Zdarzyło się jednak coś nieprzewidzianego.
Ignatjew, który rozpoczął śledztwo w sprawie „działalności przestępczej Abakumowa”, otrzymał donos od zastępcy naczelnika obozu, gdzie wydobywano drogocenny Tunguski Lód. Lejtnant GB Wołoszyn pisał, że: „obóz nr 312/500 powołany do wydobywania nikomu niepotrzebnego lodu w nieludzko ciężkich warunkach wiecznej zmarzliny został stworzony przez Abakumowa jako przykrywka dla japońskich szpiegów, przedostających się na terytorium ZSSR i działających na szkodę naszego ludu pracującego miast i wsi”.
Zapewne Wołoszyn po prostu postanowił skorzystać z kolejnej czystki w GB, żeby otrzymać nową nominację lub awans za „czujność”.
Pomimo jawnej absurdalności donos odniósł skutek: nakazano przerwać wszelkie prace w obozie. Ignatjew powołał komisję śledczą. Na szczęście na jej czele stanął pułkownik Iwanow z Głównego Zarządu Ekonomicznego MSW, zawdzięczający życie Ha, który w trzydziestym dziewiątym roku uratował go przed aresztowaniem.
Ha zmusił Iwanowa, by ten włączył do komisji Adr oraz mnie w charakterze sekretarki.
Przed wyjazdem Ha zawezwał Iwanowa i nas do swojego gabinetu.
Staliśmy przed jego masywnym biurkiem.
– Lećcie orły, sokoły, lećcie – zwracał się do nas z pożegnalnym słowem, międląc niezapalonego papierosa w swoich pięknych, bezwzględnych ustach. – Sprawdźcie, co i jak. Macie być, chłopaki, natrętni. Ryjcie ziemię jak dzikie świnie.
– Towarzyszu generale, tam jest wieczna zmarzlina – uśmiechnął się lekko Adr.
– Dowcipniś, jebaniutki! – Ha ukłuł go bystrym spojrzeniem i postukał palcem w stół. – Żebyście mi tam wszystko na drugą stronę wywrócili! Jasne?
– Tak jest! – odpowiedzieliśmy chórem.
– Mam podejrzenie. – Ha, mrużąc oczy, popatrzył w okno, odczekał chwilę. – Że sam lejtnant Wołoszyn jest japońskim szpiegiem.
– Wy… tak myślicie, towarzyszu generale? – z niepokojem spytał Iwanow.
– Intuicja. Mąci wodę, swołocz, a sam robi swoją czarną robotę. Jest ich tam w tundrze jak na dupie pryszczy. Znaleźli sobie cieplutką norkę, samurajskie nasienie. Taką mają, kurwa, agenturę, że nie nadążamy ich łapać. Tyluśmy w latach czterdziestych pousadzali, a mimo to lezą do nas, gnidy, z Dalekiego Wschodu. Więc, uważaj, Iwanow. Nie popełnij błędu.
Ha wymownie spojrzał na Iwanowa.
No i Iwanow nie popełnił błędu.
Wiedział, że Włodzimirski jest człowiekiem Berii, nie zaś odsuniętego od łask Abakumowa. A Beria stał najbliżej Stalina. Warto więc było poważnie potraktować aluzję.
Ledwo dotarliśmy do zasypanego śniegiem i nękanego lodowatymi wiatrami obozu nr 312/500, Iwanow rozkazał aresztować lejtnanta Wołoszyna.
W głuchą polarną noc przy świetle trzech lamp naftowych w zbudowanym z okrągłych belek baraku o obostrzonym rygorze nagiego Wołoszyna położono na wznak i przywiązano do ławki. Iwanow, jako człowiek przezorny, zabrał ze sobą dwóch barczystych zbirów lejtnantów z oddziału operacyjnego. Jeden usiadł Wołoszynowi na piersi, drugi zaczął smagać go batogiem po genitaliach.
Wołoszyn wył pośród ciemnej nocy.
Jego wycie słyszało pięciuset osiemnastu zeków, przyczajonych w swoich barakach i oczekujących na werdykt moskiewskiej komisji: nie pracowali już od miesiąca. To ich napawało strachem.
Naczelnik obozu przez cały miesiąc pił w swoim domku.
– Opowiadajcie, Wołoszyn, wszystko opowiadajcie. – Iwanow opiłowywał niespiesznie swoje wypielęgnowane paznokcie.
Siedziałam z kartką papieru, gotowa zapisywać zeznania podejrzanego. Adr przechadzał się wzdłuż ściany. Dziobaty lejtnant bez ustanku chłostał Wołoszyna po gwałtownie puchnącej mosznie, mamrocząc:
– Gadaj, piździelcu… gadaj, piździelcu…
Wołoszyn wył trzy godziny. W tym czasie wielokrotnie tracił przytomność, więc go polewano wodą i nacierano śniegiem. Potem się przyznał, że jeszcze w czterdziestym pierwszym roku jako piętnastoletni chłopak w głuchej syberyjskiej wsi został zwerbowany przez japoński kontrwywiad. Kiedy, dławiąc się łzami i smarkami, drżącą ręką podpisywał swoje „zeznania”, ułożone przez Iwanowa, a spisane przeze mnie, sercem widziałam jego istotę. Wiedział, że podpisuje na siebie wyrok. Całą tę maszynę z mięsa wypełniał w owej chwili obraz matki – prostej syberyjskiej chłopki. Matka siedziała w jego głowie jak kamienna kula, powtarzając w kółko to samo:
– Ja żem cie w menkach rodziła, ja żem cie w menkach rodziła…
Z kamienną mamą w głowie mógł podpisać wszystko.
Następnego ranka trójka opatulonych derami koni powiozła do Ust-Ilimska skutego kajdankami Wołoszyna z dwoma konwojentami i dryblasa kuriera z teczką. W teczce leżało sprawozdanie komisji śledczej i zeznania lejtnanta Wołoszyna.
A myśmy się zatrzymali w obozie, oczekując komfortowego samochodu z ogrzewaniem.
Iwanow i lejtnanci pili z naczelnikiem obozu, który z radości, że sprawa potoczyła się tak pomyślnie, gotów był całować ich po nogach. Ja zaś i Adr poleciliśmy zaprząc sanie i wybraliśmy się na „przejażdżkę”. Wiadomo, DOKĄD nas ciągnęło.
Adr wyjechał z obozowej bramy i skierował konie na gościniec prowadzący do miejsca wydobycia LODU. Gościniec, po którym przeganiano kolumny zeków i wożono wydobyty lód, był przyprószony śniegiem, przez miesiąc przestoju nikt go nie odśnieżał. Spasiona kobyła naczelnika lekko ciągnęła sanie, w których siedzieliśmy, okutani niedźwiedzią skórą. Było słonecznie i mroźno.
Sercami poczuliśmy bliskość LODU jeszcze w obozie. Ale teraz to uczucie wzmagało się z każdym krokiem. Dokoła rozpościerały się łagodne, niewysokie pagórki, pokryte rzadką roślinnością. Las tutaj został powalony przez falę uderzeniową w 1908 roku przy upadku meteorytu, a nowy rósł słabo, kępami. Śnieg błyszczał w jasnym słońcu, głośno skrzypiał pod płozami.
Od obozu do miejsca upadku było siedem wiorst.
Przejechaliśmy ze trzy wiorsty i moje serce zadrżało. Czuło LÓD, jak kompas czuje rudę żelaza.
– Popędź! – Ścisnęłam rękę Adr.
Adr zaciął konia. Ten pognał galopem.
Gościniec skręcił wokół pagórka, szeroką wstęgą wpełzł na drugi pagórek i popłynął w dół – do wykopu. Pomknęliśmy dalej.
Zamknęłam oczy. Już widziałam LÓD sercem. Zbliżał się do mnie jak LĄD ŚWIATŁOŚCI.
Sanie zatrzymały się.
Otworzyłam oczy.
Staliśmy na skraju wykopu. Przed nami leżała ogromna bryła lodu, miejscami przyprószona śniegiem. Błyszczała w słońcu, mieniąc się błękitem.
Tak! Lód był niebieski, jak nasze oczy!
Wokół lodowej bryły tłoczyły się drewniane budowle – pale, mostki, szopy dla inwentarza, wieżyczki strażnicze. Wszystko to – liche, ubogie, ludzkie – bladło i niknęło wobec przerażającej mocy lodu.
To był NASZ LÓD! LÓD, zesłany przez Światłość, LÓD, który uderzył w pierś śpiącej ziemi i przebudził ją.
Serca nam zamierały z zachwytu.
Wzięliśmy się za ręce i zeszli do wykopu. Podeszliśmy do bryły po drewnianym moście. Konwulsyjnie zaczęłam zrywać z siebie ubranie, aż nic na mnie nie zostało.
Wstąpiłam na lód.
Z piersi wyrwał mi się krzyk uniesienia, łzy trysnęły z oczu. Upadłam na lód, objęłam go. Moje serce czuło i rozumiało tę boską bryłę. Czułam pod sobą ogromne serce. Rozmawiało ze mną.
Adr również był nagi. Poderwałam się, podeszłam do niego.
Szlochając z uniesienia, objęliśmy się i upadli na lód.
I czas stanął dla nas w miejscu.
Ocknęliśmy się nocą.
Rozluźniliśmy objęcia.
Nad nami wisiało czarne niebo z jasnymi gwiazdami. Były tak nisko, że zdawało się, iż można ich dosięgnąć. Wokół jasnego i dużego księżyca żółciły się dwa mętne półokręgi. I gdzieś tam za horyzontem bezdźwięcznie płonęła zorza polarna.
Leżeliśmy w ciepłej wodzie. Wcale nie było nam zimno. Przeciwnie – nasze ciała płonęły. Roztopiliśmy w lodzie dołek, odbijający kontury naszych splecionych ciał. Nad nami unosił się obłok pary.
Nieopodal rozległ się wystrzał.
Jeszcze jeden.
Potem ktoś krzyknął:
– Ehe-heeeej!
Dotarło do mnie, że nas szukają.
Wstaliśmy. Wyszliśmy z naszej „wanny”. Znaleźliśmy ubrania, włożyli je. Trzeba było pożegnać się z lodem. I wracać do okrutnego świata maszyn z mięsa i zagubionych pośród nich braci. Ucałowaliśmy lód.
Ruszyliśmy po przemarzniętych mostkach w stronę wystrzałów i głosów.
W Moskwie wszystko ułożyło się pomyślnie: rezultat śledztwa zadowolił nowego ministra bezpieczeństwa narodowego. Lejtnant Wołoszyn został rozstrzelany jako japoński szpieg, razem z nim rozstrzelano też ośmiu ludzi Abakumowa, których obciążył poddany torturom Wołoszyn. Kolejne „szpiegowskie gniazdo” w systemie obozów pracy przymusowej zostało zlikwidowane.
Obóz nr 312/500 znów zaczął pracować, zabrzęczały kilofy zeków, zakrzyknęli brygadziści, zaszczekały psy wartownicze, kubiki LODU zawieziono do stolicy. A stamtąd – do innych państw, gdzie śpiące serca czekały na ciosy lodowych młotów, które je miały obudzić.
Działaliśmy sprawnie i precyzyjnie.
W ciągu dwóch lat odnaleziono dziewięćdziesięciu ośmiu braci.
To było ogromne zwycięstwo Światłości.
Ale nadszedł złowieszczy rok 1953.
W marcu umarł Stalin.
Następnej nocy Ha zebrał nas u siebie na daczy. Sześciu braci i sześć sióstr ulokowało się w półciemnym obszernym salonie przy palącym się kominku. Ha siedział w bujanym fotelu. Był w liliowym chińskim szlafroku w srebrzyste smoki. Palcami przebierał paciorki bucharskiego różańca. Rozbłyski ognia igrały na jego surowej i pięknej twarzy, lśniły w niebieskich oczach. Ha przemówił:
– W ZSRR nastąpi nowy podział władzy. Po nim nadejdą ogromne zmiany, które dotkną wielu z nas. Musimy być w pogotowiu. Powinniśmy się zatroszczyć o braci i o lód. Większość naszych koniecznie trzeba przetransportować z Moskwy i Leningradu na prowincję. Tak będzie bezpieczniej. Należy bezzwłocznie wziąć się do dzieła. Stronę techniczną sprawy ja i Adr bierzemy na siebie. Co zaś się tyczy wydobycia lodu – tutaj trudno cokolwiek przewidzieć. Nie wiadomo, co się stanie z obozem i projektem. Mogą ocaleć, ale mogą też zostać zamknięte.
Zamilkł i przeniósł wzrok na mnie.
– Hram, ty jedyna spośród nas znasz wszystkie słowa serca i widzisz sercem. Co ci mówi serce?
– Tylko jedno: nadciąga coś wielkiego i groźnego dla nas – odparłam, szczerze.
– Co ci to przypomina? – zapytał Adr.
– Czerwoną falę.
– Musimy zatem działać.
Zamilkliśmy na długo. Następnie Ha uśmiechnął się i rzekł:
– Dziś rano otrzymałem radosną nowinę – pierwsza partia lodu dotarła do Ameryki. Niedługo poznamy imiona amerykańskich braci!
Wszyscy zerwali się z miejsc. Ogarnęła nas radość. Zrzuciliśmy ubrania, stanęli w parach, objęliśmy się i przytuleni piersiami opadliśmy na kolana.
Kominek zgasł. Lecz w ciemnościach migotały nasze gorące serca.
Wiosna i początek lata upłynęły na intensywnej pracy. Żeby odesłać naszych do różnych miast, potrzebowaliśmy pieniędzy, dużo pieniędzy. Ha radził nam okraść inkasenta. Z łatwością wytropiłam samochód i ludzi, ochraniających worek z paczkami papieru, który tak cenią maszyny z mięsa. O inkasencie moje serce wiedziało wszystko – od złamanego w dzieciństwie obojczyka po grę na akordeonie. Poza tym lubił: wąchać kobietom palce u nóg, rozmawiać o piłce nożnej i czytać książki o wojnie. W odpowiednim momencie po moim sygnale Zu zastrzelił ochroniarza, Szro poderżnął gardło inkasentowi, a Mir wyrwał mu z rąk worek z pieniędzmi.
Pół miliona rubli w zupełności wystarczyło na przeprowadzkę stu osób.
Równocześnie z głównym zadaniem realizowaliśmy wiele innych: rozmieszczaliśmy żelazny zapas lodu w trzech kombinatach chłodniczych, wprowadzaliśmy swoich do różnorakich rozwojowych organizacji i likwidowaliśmy świadków. Przy tym ostatnim zadaniu byłam wprost niezastąpiona. Wystarczyło mi podejść pod drzwi mieszkania, żeby wiedzieć, kto jest w domu i co robi. Reszta była sprawą Mir, Zu i Szro. Ich noże niemal codziennie przerywały bezsensowną wegetację jakiejś maszyny z mięsa, której pamięć mogła nam zaszkodzić.
Byliśmy bezwzględni wobec żywych trupów.
I nagle.
Jak cios niewidzialnego miecza: 26 czerwca aresztowano Berię.
Z Kremla zapachniało siarką. Towarzysze broni Berii pozbyli się złudzeń: jeden się zastrzelił, inny zapił na śmierć. Jeszcze inny pospiesznie pisał donosy na wczorajszych przyjaciół.
Lecz Ha był spokojny.
– Zdążyliśmy – powtarzał.
Po aresztowaniu pryncypała tak jak wielu generałów GB narażony był na ciosy. Już nie mieliśmy pleców, wsparcia na górze. Błagałam Ha i Adr, żebyśmy się ukryli.
– Musimy walczyć tutaj – oponował Ha.
– Przetrzymaliśmy trzy czystki, z pomocą Światłości przetrzymamy też Chruszczowo-wską – dodawał z uśmiechem Adr.
Ale moje serce się niepokoiło. Coś się ku nam zbliżało. Krzyczałam do nich o nadciągającym nieszczęściu. Ale wszystkie moje argumenty rozbijały się o ich męstwo.
Za to oni obaj stale pragnęli mego serca, przeczuwając, że zostało nam niewiele czasu. W dzień zajmowaliśmy się naszą sprawą. Nocą zastygaliśmy pierś przy piersi, serce przy sercu.
Ich serca szalały.
Moje ręce nie zdążały owijać się wokół ich szyj, kolana drżały, ciało płonęło.
Żona Ha polewała mnie wodą, klepała po bladych policzkach.
Byłam szczęśliwa.
W ciągu tych dusznych czerwcowych nocy Ha i Adr poznali dzięki memu sercu wszystkie dwadzieścia trzy słowa serca.
I posiedli Światłość.
Na wieki wieków.
Siedemnastego lipca zostali aresztowani.
Stało się to za dnia. Spałam w zagraconym pokoju starej Jus, którą wysłaliśmy na Krym z dwoma młodymi braćmi. Obudziło mnie moje serce. Było NIJAKIE.
Ogarnęło mnie obezwładniające przerażenie. Wstałam, ubrałam się, wyszłam na dwór. Poszłam pieszo przez zalaną słońcem Moskwę na Dworzec Białoruski. Chyba po raz pierwszy od powrotu do Rosji poczułam w sercu ssącą pustkę.
Poruszałam się jak automat – bez uczuć i myśli.
Dotarłam na dworzec, postałam na hałaśliwym peronie, patrząc na pociągi, potem podeszłam do kas pociągów dalekobieżnych. Odstałam swoje w kolejce.
– Dokąd? – zapytała mnie kasjerka.
– Ja… – Z ogromnym trudem zmusiłam się do myślenia i zdecydowałam jechać tam, gdzie jest LÓD, gdzie jest nasz LÓD. A gdzie jest nasz boski LÓD? Na bezkresnej Syberii.
– Na Syberię – odparłam twardo, podając przez okienko pieniądze.
– Ee, Warwaro Fiedotowna, po co wydawać pieniądze? – usłyszałam nad uchem czyjś drwiący głos. – Wyślemy was na Syberię na koszt państwa.
Dwóch mężczyzn siłą wzięło mnie pod ręce.
– Obywatelko Korobowa, jesteście aresztowana – wyrzekł drugi głos.
Po paru godzinach już mnie przesłuchiwali w Lefortowie…
Tego dnia aresztowano sześciu współtowarzyszy Berii, sześciu wysoko postawionych generałów MGB; jednym z nich był Ha. Równocześnie prowadzono aresztowania gebistów niższej rangi, w taki czy inny sposób związanych z Berią i jego ludźmi.
– Co was łączyło z generałem Włodzimirskim? – Pierwsza sprawa, o którą zapytał śledczy Fiedotow.
– Nic mnie z generałem nie łączy – odparłam szczerze, widząc Fiedotowa sercem: przedwczesny poród na sianokosach, sierota, trudne dzieciństwo, łzy, cięgi, flota morska, lubi wodę, lubi koniak, lubi stosunki płciowe z grubymi kobietami i każe im mówić nieprzyzwoite słowa, lubi siatkówkę plażową, lubi wypróżniając się myśleć o Saturnie, boi się pająków i nożyczek, boi się spóźniać do pracy, boi się zgubić dokumenty, lubi charczo *, lubi wspominać komisarza ludowego Jeżowa, lubi robić wiosną okręciki, lubi jeździć do Gagry, lubi bić po twarzy i nerkach.
– A co to jest? – pokazał mi zdjęcie. Nadal nie widziałam żadnych obrazów. Pośrodku glansowanej kartki mieniły się dwie zlewające się plamy.
– Co to, pytam się was?
– Nie widzę – przyznałam się.
– Teraz będziemy udawać idiotkę? – ze złością zasapał Fiedotow.
– Naprawdę nie widzę twarzy na zdjęciu, nie tylko na tym. O, wisi tu u was portret – kiwnęłam na ciemną plamę w czerwonej ramce. – Nie widzę, kto na nim jest.
Fiedotow patrzył na mnie złośliwie. Jego pyzata twarz powoli nabiegała krwią.
– To Włodzimierz Iljicz Lenin. Nie słyszeliście o takim?
– Słyszałam.
– Czyżby? – Klasnął silnymi rękami i złośliwie zachichotał.
Milczałam.
– Włodzimirski i wasz mąż Korobow to przyjaciele Berii. A Beria, trzeba wam wiedzieć, jest agentem obcego wywiadu. Już złożył zeznania. Przeciwko Włodzimirskiemu, między innymi. Radzę wam szczerze opowiedzieć o przestępczej działalności Włodzimirskiego i Korobowa.
– Nie znałam blisko generała Włodzimirskiego.
– Nie znaliście blisko Włodzimirskiego? A na tym zdjęciu on was obmacuje. Gołą.
– Powtarzam, nie znałam generała Włodzimirskiego. Za to dobrze znałam jego serce.
– Co?
– I na tym zdjęciu utrwalony jest moment, kiedy nasze serca mówią tajnym językiem.
– Czyli przyznajecie się, żeście byli jego kochanką?
– W żadnym wypadku. Byłam jego serdeczną siostrą.
– I ani razu nie spaliście z nim?
– Spałam wiele razy. Ale nie jak ziemska kobieta. Tylko jak siostra. Siostra Wiecznej i Pierwotnej Światłości.
– Siostra Światłości? – uśmiechnął się złowieszczo Fiedotow. – Czego łżesz, pizdo niedojebana?! Siostra, kurwa! Toż na tobie nie ma gdzie piętna wypalić, wyciruchu! W jakie dziury ci wsadzał, kurwiszonie pułkowy?! Wszyscyście z jednej bandy, szpiony beriowskie! Uwili gniazdo żmij w MGB, zmówili się, gady przeklęte! Gadaj prawdę, kurwo!
Uderzył mnie w twarz.
Milczałam. I patrzyłam na niego.
Energicznie zakasał rękawy.
– Zara se tu wszystko przypomnisz, mendo.
Wyszedł zza biurka, złapał mnie lewą ręką za włosy. Prawą zaczął umiejętnie policzkować. Z pewnością oczekiwał, że jak większość kobiet maszyn z mięsa zacznę krzyczeć i zakrywając twarz, będę błagać o litość.
Ale ja nawet nie podniosłam rąk.
Patrzyłam mu w oczy.
Z werwą wymierzał mi policzki. Jego szorstkie dłonie pachniały tytoniem, wodą kolońską i starymi meblami.
– Ga-daj! Ga-daj! Ga-daj! – Bił.
Głowa mi podskakiwała, w uszach dzwoniło.
Ale nie odrywałam wzroku od jego maleńkich rysich oczek.
Przestał bić, zbliżył swoją poczerwieniałą twarz do mojej.
– Co, takaś odważna? Ja z ciebie bitki zrobię, posolę, popieprzę i zmuszę, żebyś zeżarła! Czego milczysz, piździelcu?
W środku był absolutnie szczęśliwy. Jego serce śpiewało, w łysawej głowie zapalały się i gasły pomarańczowe rozbłyski.
Milczałam.
Na dwóch pierwszych przesłuchaniach wrzeszczał i prał mnie po twarzy. Potem pojawił się drugi śledczy – Riewzin. Początkowo próbował udawać „dobrego”, prowadził przyjacielskie rozmowy, prosił, by „pomóc organom zdemaskować beriowską bandę”. Ja wciąż mówiłam tylko prawdę: bractwo, Ha i Adr, dwadzieścia trzy słowa.
Robiłam to, ponieważ moje serce było absolutnie pewne, że nasze tajemnice na nic im się nie zdadzą. Maszynom z mięsa niepotrzebna była prawda – stając z nią twarzą w twarz, nie widzieli jej, nie odróżniali Boskiej Światłości.
A ja z niewiarygodną przyjemnością mówiłam prawdę, rozkoszowałam się nią.
Oni klęli i wyśmiewali się.
W końcu znudziło się im słuchanie o śpiewie serc. Rozebrali mnie, przywiązali do ławki i zaczęli bić gumą. Siekli po kolei, nie spiesząc się. Jeden siekł, drugi darł się albo cicho namawiał, bym się opamiętała.
Oczywiście, czułam ból.
Ale nie tak jak wcześniej, kiedy byłam maszyną z mięsa. Wcześniej nie było się gdzie podziać przed tym bólem. Ponieważ ból był panem mojego ciała. Teraz moim panem było serce. A jego ból nie mógł dosięgnąć. Istniał osobno. Czułam go sercem jako czerwoną żmiję. Żmija pełzała po mnie. A serce śpiewało, odurzając żmiję. Kiedy pełzła zbyt długo, serce ściskało się, wybuchając fioletem. I traciłam przytomność.
Wtedy polewali mnie wodą.
Kiedy dochodziłam do siebie, palili papierosy.
Potem ich prostackie ręce znów chwytały gumę.
I znów to samo.
Milczałam. Serce śpiewało. Czerwona żmija pełzała.
Woda płynęła.
W końcu śledczy zmęczyli się.
Odnieśli mnie do celi. Zasnęłam.
Obudziło mnie zgrzytanie. Drzwi się otworzyły, do celi weszło trzech ludzi: Riewzin, lekarz i jakiś podpułkownik. Lekarz obejrzał moje spuchnięte i posiniałe od bicia biodra i pośladki, rzeczowo pokiwał głową.
– W porządku.
Riewzin zawołał dwóch konwojentów. Ci złapali mnie pod ręce i zawlekli korytarzem, potem schodami na górę do tego samego gabinetu. Było tam jasno – promienie słoneczne przebijały się przez okno, błyszczały w kryształowym kałamarzu, w mosiężnej klamce u drzwi, w oczach i na guzikach Riewzina. A na ścianie w czerwonej ramce rozlewał się niewidoczny Lenin.
Wszedł malutki zły Fiedotow ze sznurami. Znów przywiązali mnie do ławki. Chwycili dwa sznury i zaczęli razem chłostać moje spuchnięte biodra.
Pełzły po mnie dwie czerwone żmije. Zrobiły się pomarańczowe. Potem oślepiająco żółte. W mojej głowie zaczęło śpiewać żółte słońce:
– Mów prawdę! Mów! Mów! Mów!
Ale przecież już powiedziałam im prawdę.
Czego więc ode mnie chcieli?
Bursztynowe żmije zwijały się w obrączki ślubne. Było im dobrze na moim ciele.
Pot zalał mi oczy.
Serce rozbłysło fioletową tęczą: poczuło, że moje ciało ginie.
Wtedy serce pomogło ciału: mózg się odłączył i straciłam przytomność.
Ocknęłam się na podłodze.
Zwisała nade mną Nastia Włodzimirska. Trzymali ją pod ręce i za włosy, żeby głowa nie opadła jej na pierś. Nie była zwyczajnie pobita, lecz zmasakrowana.
– Potwierdzasz? – zapytał ją jakiś gruby major, wielbiciel kotów, puree i złotych zegarków.
Z rozbitych warg Nasti wyrwał się skrzek. I coś kapnęło mi na głowę.
– No proszę! – Major z Riewzinem spojrzeli po sobie z nieskrywaną złośliwością i satysfakcją.
– A ty mówisz – siostra! – Kopnął mnie nowym butem Fiedotow.
– Korobowa, tu nie ma idiotów. – Riewzin spoglądał na mnie z góry. – Zapomniałaś, że jesteśmy profesjonalistami. Do wszystkiego się dokopiemy.
– Oni w domu rozmawiali tylko po angielsku – poufnie poinformował major Fiedotowa. – Aj goł tu slip, maj słit lejdi!
Zarechotali. Zaskrzypiały koalicyjki.
Zamknęłam oczy.
– Czego udajesz? – Kopnął mnie Fiedotow.
Otworzyłam oczy. Grubego majora i Nasti nie było.
– Tak więc, Korobowa, tu są twoje zeznania. – Riewzin podsunął mi kartki zapisane dziecięcym charakterem pisma. – Podpiszesz – pójdziesz do szpitala, potem do obozu. Nie podpiszesz – pójdziesz na tamten świat.
Zamknęłam oczy. Wyszeptałam:
– Celem mojego życia jest wędrówka na tamten świat. Na Nasz Świat…
– Zamknij się, ściero! Nie udawaj wariatki! – zaryczał Fiedotow. – Przeczytajcie jej, Jegorze Pietrowiczu.
Riewzin zaczął mamrotać:
,Ja, Korobowa Warwara Fiedotowna, rok urodzenia 1929, po nawiązaniu stosunków płciowych z generałem-lejtnantem Ł. J. Włodzimirskim zostałam zwerbowana przez niego w 1950 roku jako łączniczka między attache wojskowym ambasady amerykańskiej Irwinem Pierce’em a byłym ministrem MGB W. S. Abakumowem. Moim pierwszym zadaniem było spotkanie z Pierce’em 8 marca 1950 roku na przystani rzecznej w parku im. Gorkiego i przekazanie mu planów…”
– To nie o mnie – przerwałam mu.
– O tobie! O tobie, pizdo!!! – zaczął krzyczeć Fiedotow.
– Podpisujcie, Korobowa, nie udawajcie idiotki!
– Nie jestem Korobowa. Moje prawdziwe imię – Hram.
Zamknęłam oczy.
I znowu zaczęły po mnie pełzać bursztynowe żmije.
Ocknęłam się na fotelu ginekologicznym. Odurzająco pachniało amoniakiem.
– Dziewica – dobiegło spomiędzy moich nóg.
Lekarz wyprostował się, zaczął ściągać gumowe rękawiczki. Był duży, w okularach. Bał się matki, psów i nocnych dzwonków do drzwi. Lubił łaskotać żonę aż do czkawki. Lubił kraby, bilard i Stalina.
– No i co… tu robić? – wymamrotał Fiedotow nad moim uchem.
– Nie wiem – odpowiedział lekarz.
– Nie was pytam! – ze złością wyszeptał Fiedotow.
– A niby kogo? Siebie? – zaśmiał się lekarz, brzękając narzędziami.
Ktoś wbił mi igłę w ramię. Spojrzałam z ukosa: siostra robiła mi zastrzyk.
Moje rozłożone nogi miały kolor niebiesko-żółty. Z zadrapań sączyła się krew.
Oczy zaszły mi łzami. Zachciało mi się spać.
– No i co? – okropnie ziewnął lekarz.
– Do szpitala. – Fiedotow w zamyśleniu kiwnął głową.
Przeleżałam tydzień w więziennym szpitalu.
W sali znajdowało się jeszcze sześć kobiet. Dwie po torturach, cztery z zapaleniem płuc. Bezustannie rozmawiały o krewnych, jedzeniu i lekarstwach.
Leczono mnie, smarując mi nogi i pośladki śmierdzącą maścią.
Lekarze i pielęgniarki praktycznie nie rozmawiali z chorymi.
Patrzyłam przez okno i na kobiety. Wiedziałam o nich wszystko. Nie interesowały mnie.
Wspominałam NASZYCH.
I ich SERCA.
Kiedy wstałam, poprowadzono mnie na przesłuchanie.
Gabinet był ten sam, ale śledczy nowy. Iwan Samsonowicz Szeredienko. Przystojny, zadbany trzydziestopięciolatek o pięknej twarzy. Najbardziej na świecie bał się: snów o białej wieży i śmierci na zawał serca podczas służby. Bardzo lubił: polowanie, jajecznicę na słoninie i córkę Annuszkę.
– Warwaro Fiedotowna, wasi poprzedni śledczy byli łajdakami. Już zostali aresztowani – oświadczył.
– Nieprawda – odparłam. – Fiedotow je teraz obiad w bufecie na Łubiance, a Riewzin idzie ulicą.
Spojrzał na mnie uważnie.
– Warwaro Fiedotowna, porozmawiajmy jak czekista z czekistą.
– Nigdy nie byłam czekistą. Po prostu nosiłam wasz mundur.
– Nie mówcie bzdur. Pracowaliście z podpułkownikiem Korobowem…
– Pracowałam nie z nim, tylko z jego sercem. Zna ono teraz już wszystkie dwadzieścia trzy słowa.
– Jeździliście w delegację z polecenia ministra GB, odwiedzaliście obóz nr 312/500, gdzie wydobywa się…
– Lód zesłany nam przez Kosmos, by zbudzić żywych.
– Naczelnik obozu, major Siemiczastnych, został aresztowany i obciążył w zeznaniach pułkownika Iwanowa, was i waszego męża. We troje wymusiliście fałszywe zeznania na lejtnancie Wołoszynie, żeby ukryć prawdziwe sprawki Abakumowa i Włodzimirskiego. To było potrzebne, by…
– By obóz kontynuował wydobycie Boskiego Lodu, na który czekają tysiące naszych braci i sióstr na całym świecie. Z tego lodu powstaną tysiące lodowych młotów, które uderzą w tysiące piersi, a wówczas tysiące serc przebudzą się i przemówią. A kiedy będzie nas dwadzieścia trzy tysiące, nasze serca dwadzieścia trzy razy wypowiedzą dwadzieścia trzy słowa i przemienimy się w Wieczne i Pierwotne Promienie Światłości. A wasz martwy świat się rozsypie. I nie zostanie z niego NIC.
Przyjrzał się mi uważnie. Nacisnął klawisz dzwonka. Wszedł konwojent.
– Wyprowadzić – powiedział śledczy Szeredienko.
Przebadał mnie psychiatra – malutki, okrąglutki, miał gruby nos i kobiece dłonie. Wielu rzeczy się bał: dzieci, kotów, rozmów o polityce, sopli lodu, kierownictwa, nawet starych kapeluszy, które „coś uparcie sugerują”. A naprawdę lubił tylko: grać w tryktraka, spać i pisać donosy.
Miękkim babskim głosem prosił mnie, abym wyciągnęła przed siebie ręce, patrzyła na jego młoteczek, liczyła do dwudziestu i odpowiadała na głupawe pytania. Potem postukał mnie po kolanach i podniósł słuchawkę czarnego telefonu.
– Towarzyszu Szeredienko, mówi Juriewicz. Jest zupełnie zdrowa.
Po tym Szeredienko zaczął ze mną rozmawiać inaczej:
– Korobowa, dwa pytania: dlaczego nie odbywaliście z waszym mężem stosunków płciowych? I coście z mężem tak często robili na daczy generała Włodzimirskiego?
– Mnie i Adr nie były potrzebne stosunki płciowe. Mamy sercowe. Na daczy Ha oddawaliśmy się kontaktom sercowym.
– Dość tych wygłupów! – Uderzył dłonią w stół. – Kiedy was i męża zwerbował Włodzimirski? Co mieliście robić?
– Budzić braci i siostry.
– Budzić? – zapytał złowieszczo. – Znaczy, nie chcesz po dobroci. W porządku. Zaraz cię obudzimy.
Podniósł słuchawkę.
– Sawieljew, dawaj owoce-warzywa.
Pojawili się konwojenci. Wyprowadzili mnie na podwórze. Szeredienko szedł za nami.
Na podwórzu stały samochody. Grzało słońce.
Podprowadzili mnie do ciemnozielonej furgonetki z napisem „Świeże owoce i warzywa”. Wsiadłam z konwojentami na tył furgonetki, Szeredienko do szoferki z kierowcą. Furgonetka ruszyła. W środku było ciemno, światło przenikało tylko przez szczeliny.
Jechaliśmy dość krótko. Zatrzymaliśmy się. Drzwi otwarto, konwojenci wyprowadzili mnie. I od razu poprowadzili schodami do piwnicy. Szeredienko szedł za nami.
Podeszliśmy do metalowych drzwi z wizjerem, konwojent zastukał. Drzwi się otwarły. Powiało zimnem. Czekał na nas wąsaty strażnik w kożuchu do ziemi. Odwrócił się i poszedł. Poprowadzili mnie za nim. Otworzył jeszcze jedne drzwi, wepchnęli mnie do niewielkiej kwadratowej, zupełnie pustej celi. Drzwi trzasnęły, zgrzytnęła zasuwa. I Szeredienko powiedział przez drzwi:
– Jak zmądrzejesz, to zastukaj.
Celę oświetlała przyćmiona lampa. Jedna ze ścian była metalowa. Pokrywał ją biały nalot szronu.
Usiadłam w kącie.
W metalowej ścianie coś cicho buczało. I ledwo dosłyszalnie się przelewało.
Zrozumiałam, że to lodówka.
Zamknęłam oczy.
Chłód narastał powoli. Nie opierałam się.
Jeśli czerwone żmije chłosty pełzały po powierzchni mego ciała, zimno przenikało do środka. Zabierało moje ciało po kawałku: nogi, ramiona, plecy. Ostatnie poddały się ręce i koniuszki palców.
Zostało tylko serce. Biło powoli.
Czułam je jak ostatni bastion.
Bardzo chciałam zapaść w długi, biały sen. Ale coś mi przeszkadzało. Nie mogłam zasnąć. Śniłam na jawie. Mój sercowy wzrok wyostrzył się. Widziałam korytarz piwnicy z przechadzającym się konwojentem. W innych lodówkach siedziało jeszcze ośmioro ludzi. Było im bardzo źle. Bo opierali się zimnu. Dwoje z nich bez przerwy wyło. Troje podskakiwało resztkami sił. Pozostali leżeli na podłodze w embrionalnych pozycjach.
Czas przestał istnieć.
Był tylko chłód. Wokół mojego serca.
Czasem drzwi się otwierały i wąsaty konwojent o coś pytał. Otwierałam oczy, patrzyłam na niego. I znów zamykałam.
Raz postawił przy mnie kubek wrzątku. I położył kawałek chleba. Z kubka unosiła się para. Z czasem przestała się unosić.
Więźniowie w celach zmieniali się: maszyny z mięsa nie wytrzymywały zimna. Przyznawali się do wszystkiego, czego żądali od nich śledczy. Wynoszono ich z cel jak mrożone kurczaki.
Do lodówek zaganiano nowych, ci podskakiwali i wyli.
Moje serce biło równo. Istniało samo przez się. Ale żeby się nie zatrzymać, potrzebna mu była praca.
Więc pomagałam mu pracować.
Nieprzerwanie patrzyłam sercem we wszystkie strony: szron, ściana, korytarz, cele, ściany, szczury na śmietniku, ulica, trolejbus, maszyny z mięsa jadące do pracy i z pracy, kieszonkowiec, wyciągający staruszce portmonetkę, pijak, przewracający się na chodniku, chuligani w bramie z gitarą, pożar w fabryce żelazek, posiedzenie komitetu partyjnego instytutu transportu, akty płciowe w żeńskim akademiku, zmiażdżony przez tramwaj pies, nowożeńcy, wychodzący z urzędu stanu cywilnego, kolejka po makaron, mecz piłki nożnej, spacerująca po parku młodzież, chirurg, zszywający ciepłą skórę, kradzież na straganie spożywczym, stado gołębi, konduktor, jedzący kanapkę z kiełbasą, inwalidzi na dworcu, ulica, żelazna ściana, szron.
Ze wszystkich stron otaczało mnie miasto.
Miasto maszyn z mięsa.
W tym martwym kłębowisku niczym czerwone węgielki płonęły serca NASZYCH:
Ha.
Adr.
Szro.
Zu.
Mir.
Pa.
Umi.
Wszyscy, którzy zostali w Moskwie. Widziałam ich. Rozmawiałam z nimi. O Królestwie Światłości.
Wszedł Szeredienko.
Mówił i krzyczał. Tupał obcasami po zamarzniętej podłodze. Trząsł papierami. Zapluwał się. A ja patrzyłam na jego martwe serce. Pracowało jak pompa. Przetaczało martwą krew. Która poruszała martwe ciało śledczego Szeredienki.
Zamknęłam oczy. A on zniknął.
Potem znów zobaczyłam NASZYCH. Ich serca świeciły. I płynęły wokół mnie. Było ich coraz więcej. Dosięgałam wciąż nowych i nowych, całkiem dalekich. I w końcu ujrzałam serca WSZYSTKICH NASZYCH na tej mrocznej planecie. Moja kwadratowa lodówka szybowała w przestrzeni. A wokół niczym konstelacja płynęły serca. Było ich tylko czterysta pięćdziesiąt dziewięć. Tak mało! Za to one świeciły dla mnie i mówiły ze mną w NASZYM języku.
Byłam szczęśliwa.
Boleśnie zapiekły mnie policzki.
Ocknęłam się. Sala szpitalna. Sufit z sześcioma plafonami. Siostra przykładała mi coś do twarzy. Ręcznik zmoczony w gorącej wodzie. Zapach spirytusu. Ślad po ukłuciu w zgięciu ręki.
Bezszelestnie wszedł jakiś pułkownik. Siostra i ręcznik znikły.
Skrzypnęło krzesło. I but.
– Jak się czujecie?
Zamknęłam oczy. Przyjemniej było oglądać świat sercem.
– Możecie mówić?
– O czym? – wyartykułowałam z trudem. – O tym, że boicie się utonąć? Już dwa razy tonęliście, prawda?
– Skąd to wiecie? – Uśmiechnął się niepewnie.
– Pierwszy raz na Uralu. Popłynęliście z trzema chłopcami, pozostaliście w tyle, a koło mostu wpadliście w wir wodny. Uratował was jakiś żołnierz. Ciągnął was za rękę i powtarzał: „Trzymaj się, dupku żołędny, trzymaj się, dupku żołędny…” A drugi raz topiliście się w Morzu Czarnym. Daliście nurka z mola. I popłynęliście do brzegu, jak zwykle. Nigdy nie wypływaliście w morze, od brzegu. Ale w ślad za wami skoczył bezdomny pies, ulubieniec plażowiczów. Poczuł, że boicie się utonąć, i szczekając, popłynął obok, starał się pomóc. Wpadliście w panikę. Zaczęliście młócić wodę rękami, ostro ruszyliście do brzegu. Pies szczekał i płynął obok. Paraliżował was strach. Byliście przekonani, że pies chce was utopić. Zaczęliście się krztusić. Widzieliście swoją rodzinę – żonę w leżaku i córkę z piłką. Były całkiem blisko. Przełykaliście słoną wodę, puszczaliście bańki powietrza. I nagle dotknęliście nogami dna. Stanęliście. Ciężko dysząc i kaszląc, wrzasnęliście na psa: „Won, draniu!” I chlapaliście na niego wodą. Pies wyszedł na brzeg, otrząsnął się i pobiegł do straganu, gdzie jednoręki Aszot piekł szaszłyki. A wyście stali po pas w wodzie i pluli.
Zdrętwiał. W zielonkawoszarych oczach zagościło przerażenie. Przełknął ślinę. Zaczerpnął powietrza. I wypuścił je.
– Powinniście…
– Co?
– Coś zjeść.
I szybko wyszedł.
Po raz pierwszy przypomniałam sobie o jedzeniu. W celi i w szpitalu podsuwali mi miski z czymś szarobrązowym. Ale nie jadłam. Przywykłam jeść tylko owoce i warzywa. Chleba nie jadłam od czterdziestego trzeciego roku.
Chleb – to pastwienie się nad ziarnem. Co może być gorszego od chleba? Tylko mięso. Chyba po raz pierwszy od tych dwóch tygodni zachciało mi się jeść. Zawołałam pielęgniarkę.
– Nie mogę jeść kaszy i chleba. Ale zjadłabym niezmielonego ziarna. Macie takie?
Wyszła w milczeniu, żeby zameldować pułkownikowi. Przez ceglaną warstwę ścian widziałam, jak ten, zgarbiony i ponury, podnosi słuchawkę w swoim gabinecie.
– Ziarna? No… to dajcie, skoro prosi. Co? Dajcie jej owsa.
Przynieśli mi miskę owsa.
Leżałam i żułam.
Potem spałam.
W nocy przyszedł do mnie pułkownik. Przymknął za sobą drzwi, przysiadł na brzeżku pryczy.
– Nie przedstawiłem się wtedy – powiedział cicho.
– To nie jest konieczne. Nazywacie się Wiktor Nikołajewicz Łapicki.
– Rozumiem, rozumiem… – Machnął ręką. – Wszystko o mnie wiecie. I… o wszystkich z pewnością.
Patrzyłam na niego. Rozpiął kołnierzyk munduru, spazmatycznie westchnął i wyszeptał:
– Nie bójcie się, tu nie ma podsłuchu. Możecie… możecie powiedzieć: aresztują mnie czy nie?
– Nie wiem – odpowiedziałam szczerze.
Zamilkł, potem zerknął w bok i szybko wyszeptał:
– Już osiem dni nie spałem. Osiem! Nie mogę zasnąć. Po środkach nasennych zasypiam na godzinę i zrywam się jak oparzony. Idą ogromne zmiany, rozpoczęły się aresztowania. Zamykają wszystkich, którzy pracowali z Berią i Abakumowem. A kto z nimi nie pracował? Wy też z nim pracowaliście.
– Ja pracowałam dla nas.
– Dwóch moich przyjaciół z wydziału trzeciego aresztowano. Maslennikow odebrał sobie życie. Maslennikow! Rozumiecie? Chruszczowowska miotła wciąż zamiata… Tak…
Milczałam. Moje serce wiedziało, czego on chce. Spocił się:
– Przeżyłem dwie czystki – w trzydziestym siódmym i w czterdziestym ósmym. Cudem ocalałem, nie wpadłem w tryby. Po prostu nie mam sił na jeszcze jedną. Wiecie, nie spałem osiem dni. Osiem!
– Mówiliście już.
– Tak, tak.
– Czego ode mnie chcecie?
– Ja… chcę… wiem… – jesteście prawdziwym wywiadowcą. Prawdziwym agentem. Czyim – nie wiem. Może Amerykanów. Ale prawdziwym, rzeczywistym wywiadowcą! Nie jak ci lipni, których setkami produkują nasi śledczy, żeby zamknąć dochodzenie. Proponuję wam umowę: ja was stąd wywiozę, a wy mi pomożecie wyjechać za granicę.
– Zgadzam się – odparłam szybko.
Był zdziwiony. Otarł pot z czoła i zaczął szeptać:
– Nie, zrozumcie, to nie jest żadna tania prowokacja i nie… nie bredzenie niewyspanego czekisty. Ja to proponuję serio.
– Rozumiem. Przecież powiedziałam, że się zgadzam.
Łapicki spojrzał badawczo. W jego rozgorączkowanych oczach pojawiło się zrozumienie.
– Byłem pewien! – wyszeptał z zachwytem. – Nie wiem… Nie rozumiem… dlaczego, ale byłem pewien!
Spojrzałam w sufit.
– Ja też byłam pewna, że stąd wyjdę.
I to była prawda.
Pułkownik Łapicki wyprowadził mnie z izolatki śledczej w Lefortowie 18 sierpnia 1953 roku.
Padał drobny deszcz. Służbowym samochodem pułkownika dojechaliśmy do Dworca Kazańskiego; tam zostawił go już na zawsze. Potem wsiedliśmy do podmiejskiego pociągu i pojechaliśmy do wsi Bykowo. Tam na daczy krewnych siostry Jus mieszkali Szro i Zu.
Przywitali mnie z wielką radością, ale nie jak zmarłą i cudem zmartwychwstałą: ich serca wiedziały, że żyję.
Udusiliśmy pułkownika Łapickiego i przez dwie doby oddawaliśmy się obcowaniu serc. Moje stęsknione serce szalało. Piłam i piłam swoich braci. Do utraty tchu.
Zakopawszy nocą trupa Łapickiego, rano opuściliśmy Moskwę.
Trzy dni później w Krasnojarsku na dworcu czekali na nas Aub, Nom i Re. Wszystkich przywróciliśmy do życia razem z Adr w piwnicy Wielkiego Domu.
Tak znalazłam się na Syberii.
W ciemny grudniowy poranek moje serce dwukrotnie drgnęło z bólu: w dalekiej Moskwie rozstrzelano Ha i Adr. Maszyny z mięsa na zawsze zatrzymały ich gorące i silne serca.
A my nie mogliśmy temu zapobiec.
Minęło sześć lat.
Wróciłam do Moskwy.
Trzech braci zmarło śmiercią naturalną. Umarła też stara Jus. Światłość Pierwotna połyskująca w nich przyoblekła się w inne ciała, które dopiero co pojawiły się na ziemi. Naszym zadaniem było je ponownie odnaleźć.
Obóz wydobywający LÓD rozwiązano. Profesorów, którzy uzasadniali doniosłość badań „tunguskiego fenomenu lodowego”, pośmiertnie nazwano pseudouczonymi, tajny projekt „Lód” został zlikwidowany. Zlikwidowano też „szaraszkę”, w której wyrabiano lodowe młoty.
Niemniej jednak bractwo rosło w siłę. Zapasów lodu, wydobytego jeszcze w czasach stalinowskich, wystarczało na wszystko. W 1959 roku z wdzięcznością myśleliśmy o zekach obozu nr 312/500. Swoimi kilofami stworzyli niezbędną lodową bazę. Całe metry sześcienne lodu spały w lodówkach i podziemnych magazynach, czekając na swoją chwilę. Część lodu wyjeżdżała za granicę starymi kanałami MGB. Z reszty robiliśmy lodowe młoty.
Używaliśmy ich rzadko, bo zawęziło się pole poszukiwań NASZYCH. Miało teraz zasięg lokalny. Obecnie, bez wsparcia MGB, szukaliśmy swoich ostrożnie, starannie przygotowując się do opukiwania. Główny teren naszych poszukiwań stanowiły dworce, kina, restauracje, sale koncertowe i sklepy. Śledziliśmy blondynów o niebieskich oczach, uprowadzaliśmy i ostukiwaliśmy. Ale nie wiedzieć czemu najwięcej mieliśmy szczęścia w bibliotekach. Tam zawsze siedziały tysiące maszyn z mięsa i w milczeniu oddawały się zbiorowemu szaleństwu: uważnie kartkowały papier pokryty literami. Dawało im to szczególne, nieporównywalne z niczym zadowolenie. Grube, wytarte książki były napisane przez dawno zmarłe maszyny z mięsa, których portrety dumnie spoglądały ze ścian bibliotek. Książek były miliony. Nieprzerwanie je rozmnażano, podtrzymując zbiorowy obłęd, żeby miliony trupów z nabożeństwem pochylały się nad kartkami martwego papieru. Po lekturze stawali się jeszcze bardziej martwi. Ale pośród tych odrętwiałych figur byli też nasi. W ogromnej Bibliotece imienia Lenina znaleźliśmy ośmioro. W Bibliotece Literatury Obcojęzycznej – troje. W Historycznej – czworo naszych.
Bractwo rosło.
Przed zimą 1959 roku w Rosji było nas już stu osiemnastu.
Nastąpiły burzliwe lata sześćdziesiąte.
Czas płynął szybko.
Pojawiły się nowe możliwości, otworzyły nowe perspektywy.
Nasi zaczęli awansować zawodowo, zajmować odpowiedzialne stanowiska. Bractwo znów przenikało do radzieckiej elity, ale teraz od dołu. Pojawili się trzej nowi bracia w Radzie Ministrów i jeden w KC KPZR. Siostra Czbe została ministrem kultury na Łotwie, bracia Ent i Bo zajęli kierownicze stanowiska w Ministerstwie Handlu Wewnętrznego, siostra Ug wyszła za mąż za dowódcę wojsk obrony przeciwlotniczej, brat Ne został dyrektorem Teatru Małego.
A co najważniejsze – bracia Aub, Nom i Mir zorganizowali na Syberii towarzystwo naukowe do badań FTM (fenomenu tunguskiego meteorytu). Wspierała je Akademia Nauk, a finansował budżet państwa. Praktycznie co rok na miejsce upadku wysyłano ekspedycje.
I znów popłynęły do Moskwy lodowe bryły.
Pracowaliśmy.
W latach siedemdziesiątych wzrosła potęga bractwa.
Odnaleziony brat Lecz został dyrektorem Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej. Najbardziej zdumiewające było to, że jego córka i wnuk też okazali się nasi. To był pierwszy przypadek, kiedy rodzina była żywa. Lecz, Mart i Bork stali się ostoją bractwa w radzieckiej nomenklaturze. RWPG zarabiało na nas. Dzięki Lecz nawiązaliśmy ścisłe kontakty z braćmi w Europie Wschodniej. Zaczęliśmy im dostarczać lód bezpośrednio, omijając skomplikowane zakonspirowane kanały, stworzone przez Ha jeszcze za Stalina.
Objęłam niewysokie stanowisko kierownicze w RWPG.
To pozwalało mi często wyjeżdżać do bratnich krajów socjalistycznych. Ujrzałam twarze naszych europejskich braci. Poznałam ich serca. Choć mówiliśmy w różnych ziemskich językach, wspaniale się rozumieliśmy.
Wiedzieliśmy, CO i JAK robić.
Bractwo rosło.
W 1980 roku w Rosji było nas siedmiuset osiemnastu.
A na świecie – dwa tysiące czterysta pięciu.
Lata osiemdziesiąte przyniosły wiele kłopotów i przykrości.
Umarł Breżniew. I zaczęło się tradycyjne dla Rosji ponowne przegrupowanie władzy. Czworo naszych straciło poważne stanowiska w KC KPZR i w Radzie Ministrów. Troje z Komisji Planowania zostało zdegradowanych. Brat Jot, wybitny funkcjonariusz Wszechzwiązkowej Centralnej Rady Związków Zawodowych, został wykluczony z partii „za protekcjonizm” (zbyt aktywnie awansował naszych do kierownictwa związków). Dwaj bracia z handlu zagranicznego w wyniku kampanii walki z korupcją zostali skazani na kary długoletniego więzienia. Siostry Fed i Ku straciły stanowiska w KC komsomołu za „niemoralne prowadzenie” (przyłapano je w trakcie rozmowy serc). A Szro, mój wierny, mężny, został skazany za spowodowanie ciężkich obrażeń ciała (jeden z opukanych wyrwał się, uciekł i doniósł).
Ale Lecz ocalał.
A dwaj nasi, Uy i Im, zostali pułkownikami KGB.
Lód wydobywano i eksportowano do dwudziestu ośmiu krajów.
I lodowe młoty stukały w serca.
Umarli Andropow i Czernienko.
Nastał Gorbaczow.
Nadeszła epoka Głasnosti i Pierestrojki.
ZSRR zaczął się rozpadać. Rozwiązano RWPG i prawie od razu umarł Lecz. To była dla nas niepowetowana strata. Nasze serca gorąco pożegnały się z wielkim Lecz. Zrobił dla bractwa wiele dobrego.
Partia coraz bardziej traciła władzę w kraju. W najwyższych sferach władzy wybuchła panika: w nadciągającej demokratyzacji radziecka nomenklatura widziała śmiertelne niebezpieczeństwo, ale nic nie mogła na to poradzić.
Pojawiła się prywatna przedsiębiorczość. Najmądrzejsi przedstawiciele nomenklatury zaczęli przechodzić do biznesu. Wykorzystując stare układy, robili szybkie pieniądze.
NASI też natychmiast się przestawili. Zaczęli tworzyć firmy handlowe, banki i spółki akcyjne.
W sierpniu 1991 roku Związek Radziecki się rozpadł.
O ironio, tego dnia wraz z trzema braćmi znaleźliśmy się na placu przy Łubiance i obserwowaliśmy demontaż pomnika Dzierżyńskiego. Kiedy go obwiązano stalowymi linami i podniesiono w powietrze, przypomniałam sobie areszt, celę-lodówkę, przesłuchania, bursztynowe żmije, złe twarze i martwe serca śledczych.
Demontażem pomnika kierował jasnowłosy chłopak w marynarskiej koszulce w paski i hełmie czołgisty. Miał niebieskie oczy. Poznaliśmy się, a po kilku godzinach w specjalnie urządzonej piwnicy opukaliśmy Siergieja. I jego serce wypowiedziało prawdziwe imię: Dor.
Tak Dzierżyński pomógł nam odnaleźć brata.
Popłynęły szybkie lata dziewięćdziesiąte.
Rozpoczęła się wesoła i straszna epoka Jelcyna.
Dla bractwa nastały złote czasy. Osiągnęliśmy to, o czym marzyliśmy: na trwałe weszliśmy do władzy, stworzyliśmy silne struktury finansowe, założyliśmy szereg wspólnych przedsiębiorstw.
Ale największym sukcesem bractwa było przeniknięcie naszych do wyższych struktur władzy.
Brat Uf, odnaleziony pod koniec lat siedemdziesiątych w Leningradzie, w ciągu dwóch lat zrobił fantastyczną karierę: od docenta instytutu inżynieryjno-ekonomicznego do wicepremiera rosyjskiego rządu. Kierował reformami ekonomicznymi i prywatyzacją własności skarbu państwa. Sprzedaż setek zakładów i fabryk przechodziła przez ręce Uf. Praktycznie w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych był potentatem na rynku nieruchomości Rosji.
Nie da się przecenić jego wkładu w dzieło bractwa. Dzięki rudemu Uf staliśmy się naprawdę niezależni finansowo. Kwestia pieniędzy została rozwiązana raz na zawsze. A pieniądze na planecie maszyn z mięsa napędzały wszystko.
Ubóstwiałam rudego Uf.
Jego niewielkie, lecz nieokiełznane serce często rozmawiało z moim.
Uf stanął na czele radykalnego skrzydła bractwa. Radykałowie starali się wszelkimi środkami zwiększyć liczbę naszych i dożyć do Wielkiego Przeobrażenia.
W odróżnieniu od nich my nie byliśmy aż tak egoistyczni i pracowaliśmy dla przyszłych pokoleń.
Ale Uf swoim wielkim skokiem ekonomicznym przybliżył przyszłość: 1 stycznia 2000 roku na całym świecie było NAS osiemnaście tysięcy sześćset dziesięcioro.
I po raz pierwszy uwierzyłam, że DOŻYJĘ!
Sylwestra spędzaliśmy w wąskim gronie na daczy Uf. Było to jedyne możliwe do przyjęcia święto spośród wszystkich świąt maszyn z mięsa: przecież każdy nowy rok zbliżał godzinę Wielkiego Przeobrażenia.
Po niedługiej rozmowie serc siedzieliśmy na dywanie wokół góry owoców i jedliśmy w milczeniu. W ogóle staraliśmy się nie rozmawiać językiem maszyn z mięsa.
I nagle Uf zamarł, trzymając w ręku śliwkę. Zmrużył szaroniebieskie oczy i rozchylił małe, uparte usta:
– Za rok i osiem miesięcy wszyscy staniemy się promieniami światłości!
Zamarłam. Pozostali również.
Uf ogarnął nas wszystkich przeszywającym spojrzeniem. I dodał twardo:
– Ja to wiem!
Oczy mu zwilgotniały, usta zadrżały, śliwka wypadła z rąk. Łzy popłynęły po policzkach.
Rzuciłam się ku niemu, objęłam go.
I zalewając się łzami, zaczęłam całować jego piegowate ręce.
Obudziłam się jak zwykle rano.
Zbudził mnie czuły dotyk siostry Tbo. Głaskała moją twarz.
I od razu sobie przypomniałam: dziś jest szczególny dzień. Dzień Powitania.
Otworzyłam oczy: moja obszerna sypialnia z jasnobłękitnymi ścianami i złotym sufitem, niebieskooka twarz Tbo, jej miękkie ręce. Zabrzmiała cicha muzyka. Tbo zdjęła ze mnie kołdrę. Odwróciłam się na brzuch. Ręce siostry zaczęły masować moje niemłode ciało.
Bezszelestnie weszli bracia Mef i Por. Zaczekali, aż Tbo skończy masaż, po czym zanieśli mnie do łazienki. Tam pomogli mi opróżnić jelita i pęcherz moczowy. Następnie zanurzyli mnie w wannie z bulgoczącym krowim mlekiem. Po dziesięciu minutach wyjęli mnie, spłukali mleko, natarli mi pierś olejkiem sezamowym, nałożyli na twarz maseczkę ze spermy młodych maszyn z mięsa. Siostra Wihe ułożyła mi włosy, zrobiła makijaż. Przeniosłam się do garderoby, gdzie Wihe pomogła mi wybrać suknię na dzisiejszą uroczystą chwilę.
W szczególne dni ubieram się zawsze na niebiesko. Wybrałam sukienkę ze stonowanego błękitnego krepdeszynu, kapelusik z niebieskiego jedwabiu z niebieską woalką, niebieskie lakierowane buciki, kolczyki i bransoletkę z turkusami.
Przenieśli mnie do jadalni.
Duża, półokrągła, utrzymana była w tych samych złocisto-niebieskich tonacjach. W czterech złotych wazach stały białe róże i lilie. Za szerokimi oknami zieleniał las świerkowy.
Zasiadłam przy stole ze złotą zastawą i wyciągnęłam ręce. Mef i Por od razu owinęły je ciepłymi wilgotnymi serwetkami. Brat Rat podał półmisek z tropikalnymi owocami. Wszedł jeden z moich sześciu sekretarzy – brat Ga. Zaczął czytać komunikaty.
Jadłam niespiesznie, słuchając go.
Skończył czytać i oddalił się.
Po posiłku znów wyciągnęłam ręce. I znów dwie wilgotne serwetki troskliwie mi je wytarły.
Przeniesiono mnie do sali obcowania serc: okrągłej, bez okien. Ściany w sali były ozdobione niebieskim jaspisem.
Pośrodku klęczało trzech nagich braci. Uklękłam obok nich. Objęli mnie.
Nasze serca zaczęły rozmawiać.
Uczyłam ich słów.
Ale niezbyt długo: z jękiem rozkoszy rozluźniliśmy objęcia, a mnie przeniesiono do pokoju wypoczynkowego.
Cichy pokój, wyposażony w miękkie, złoto-niebieskie meble, przepojony był wschodnimi wonnościami. Dopóki, na wpół leżąc, spoczywałam w fotelu, siostry masowały mi ręce. Następnie wypiłam herbatę z ałtajskich ziół.
Wszedł sekretarz.
Zrozumiałam: już czas.
Wyniesiono mnie z domu. Przed marmurowym gankiem stał mój ciemnogranatowy samochód i dwa auta ochrony. Było słonecznie i po wiosennemu świeżo. Resztki śniegu stopniały, na trawnikach kiełkowała zielona trawka. Dzięcioł stukał w suchą gałąź. Ogrodnik Eb odbudowywał piramidę w ogródku skalnym. Przed bramą spacerował ochroniarz z automatem.
Usadowiono mnie w samochodzie.
Pojechaliśmy do Moskwy.
Ciężka limuzyna poruszała się bezszelestnie, lekko mnie kołysząc. Patrzyłam przez okno. Uwielbiałam okolice Moskwy, to zadziwiające połączenie dzikiej przyrody i dzikich siedzib ludzkich. Ziemskie życie wydawało się tu mniej koszmarne. Droga wiodła poprzez masywy leśne, wśród drzew migały zarysy dacz. Tak samo migały czterdzieści lat temu. Nic się tu nie zmieniło od czasów stalinowskich. Tylko ogrodzenia były wyższe i bogatsze.
Za to Moskwa zupełnie się zmieniła. Rozpełzła się. Zrobiło się jej zbyt dużo.
Jechaliśmy Szosą Rublowską obok białych wielkopłytowych bloków. Maszyny z mięsa uważają je za szpetne, wolą domy z cegły. Ale co to w ogóle takiego – dom dla ludzi? Straszna, ograniczona przestrzeń. Odzwierciedlone w kamieniu, żelazie i szkle pragnienie ukrycia się przed Kosmosem. Trumna. Do której człowiek wypada z łona matki.
Wszyscy oni zaczynają swoje życie w trumnach. Albowiem są martwi od urodzenia.
Patrzyłam na okna wielkopłytowych domów: tysiące jednakowych trumienek.
A w każdej rodzina maszyn z mięsa gotuje się na śmierć.
Jakie to szczęście, że MY jesteśmy inni.
Minęliśmy ulicę Mosfilmu i limuzyna skręciła ku Worobjowym Górom. Tutaj było jak zawsze pusto i dużo przestrzeni, nad którą górował tylko pomnik czasów stalinowskich – Uniwersytet Moskiewski.
Kilka gładkich zakrętów – i podjechaliśmy do naszej kliniki rehabilitacyjnej. Zbudowano ją pięć lat temu. Leżeli tam nowo odnalezieni bracia i siostry. Opatrywano tutaj ich rany po lodowych młotach.
Siostra Haro podtoczyła fotel na kółkach do mojego samochodu. Pomogli mi w nim usiąść i zawieźli do kliniki. W korytarzu czekały na mnie doświadczone Mer i Ire. Powitałam ich serca błyskiem.
– Są gotowi – poinformowała Mer.
Zawieźli mnie na salę.
Tam, na wielkim białym łóżku, leżało troje odnalezionych. Byli wyczerpani serdecznym płaczem, wstrząsającym przez tydzień ich sercami.
Moje serce zaczęło ostrożnie muskać te trzy przebudzone serca.
W ciągu pół minuty wiedziałam o nich wszystko.
Kiedy się obudzili, powiedziałam:
– Ural, Diar, Moho. Jestem Hram. Witam was. Wasze serca płakały przez siedem dni. To płacz żalu i wstydu za minione martwe życie. Teraz wasze serca się oczyściły i nie będą więcej płakać. Gotowe są kochać i mówić. Teraz moje serce powie waszym sercom pierwsze słowo w najważniejszym języku. W języku serca.
Troje odnalezionych patrzyło na mnie.
I moje serce zaczęło z nimi rozmawiać.