CZĘŚĆ II

Kątem oka widzę w dyżurce kołyszącą się nad biurkiem białą, porcelanową twarz oddziałowej – marszczy się, odkształca, a oddziałowa daremnie stara się nad nią zapanować. Pozostali pacjenci też spoglądają dyskretnie w stronę dyżurki. Niby wciąż obserwują pusty ekran, ale – podobnie jak ja – co rusz zerkają na Wielką Oddziałową. Po raz pierwszy role zostały odwrócone; nareszcie ona poznaje na własnej skórze, co to znaczy być na widoku, kiedy człowiek najbardziej na świecie pragnie się odgrodzić nieprzeniknioną zasłoną od ciekawskich spojrzeń, a tymczasem nie ma od nich ucieczki.

Stażyści, czarni i pielęgniarki też obserwują oddziałową, czekając, kiedy pójdzie do pokoju lekarskiego na zebranie, które sama zwołała, i zastanawiają się, jak się zachowa teraz, gdy już wiadomo, że ją też można wyprowadzić z równowagi. Oddziałowa czuje ich spojrzenia, ale nie rusza się z miejsca, nawet kiedy bez niej wychodzą na korytarz. Maszyny w ścianach przerwały pracę, jak gdyby też czekały, kiedy oddziałowa wstanie od biurka.

Nigdzie nie ma mgły.

Nagle przypominam sobie, że powinienem sprzątnąć pokój lekarski. Zawsze, od wielu lat, zamiatam go właśnie w trakcie zebrań personelu. Ale teraz za bardzo się boję, żeby wstać z fotela. Pozwalali mi tam sprzątać w przekonaniu, że jestem głuchy; czy się nie zorientowali, że to udawanie, kiedy na ich oczach usłuchałem McMurphy’ego i podniosłem rękę? Czy się nie domyślili, że przez cały czas słuch miałem w porządku i znam wszystkie tajemnice przeznaczone wyłącznie dla ich uszu? Co ze mną zrobią w pokoju lekarskim, jeśli odgadli prawdę?

Jednakże spodziewają się, że przyjdę. A jeśli mnie nie będzie, czy to ich nie upewni, że wszystko słyszę, czy – chytrzejsi ode mnie – nie pomyślą: Widzicie? Nie przyszedł sprzątać, to najlepszy dowód! Wiadomo, co należy zrobić…

Dopiero teraz uzmysławiam sobie, na jakie straszliwe niebezpieczeństwo się naraziliśmy, pozwalając McMurphy’emu wyciągnąć nas z mgły.

Przy drzwiach stoi oparty o ścianę czarny z rękami skrzyżowanymi na piersi. Oblizuje wargi i obserwuje nas siedzących przed telewizorem – czubek różowego języka biega mu tam i z powrotem. Oczy biegają podobnie jak język, aż wreszcie zatrzymują się na mnie. Widzę, że unosi błoniaste powieki. Przygląda mi się długo i pewnie się zastanawia nad moim zachowaniem na zebraniu. Potem odpycha się gwałtownie od ściany, idzie do schowka na szczotki, wyjmuje kubeł mydlin i gąbkę, po czym podchodzi do mnie, zgina mi rękę w łokciu i zawiesza na niej wiadro jak kociołek na żelaznym drążku nad ogniskiem.

– No, Wodzu – mówi. – Wstawaj i bierz się do roboty!

Nie ruszam się. Kubeł kołysze mi się na ręce. Nie daję poznać, że słyszałem czarnego. Chciał mnie sprawdzić. Jeszcze raz mówi, żebym wstał, a ponieważ nie reaguję, podnosi z westchnieniem oczy, chwyta mnie za kołnierz i ciągnie do góry – wtedy wstaję. Wpycha mi do kieszeni gąbkę i wskazuje palcem w stronę pokoju lekarskiego, więc wychodzę ze świetlicy.

Idę korytarzem, gdy wtem – szast-prast – wyprzedza mnie Wielka Oddziałowa sunąca w swoim dawnym szybkim tempie, znów opanowana i potężna, po czym skręca do pokoju lekarskiego. Ta jej nagła odmiana wydaje mi się dziwna.

Sam na korytarzu, spostrzegam, że wszystko jest wyraźne – nigdzie ani śladu mgły. Czuć natomiast zimny powiew pozostawiony przez oddziałową, a w białych jarzeniówkach na suficie pulsuje zamarznięte światło – wyglądają jak lśniące sople lodu albo jak oszronione rury w lodówce, specjalnie spreparowane, żeby iskrzyły się bielą. Ciągną się przez cały korytarz aż do drzwi, za którymi przed chwilą znikła oddziałowa – są to ciężkie stalowe drzwi, podobne do drzwi wstrząsówki w głównym budynku, tyle że z numerem i oszklonym judaszem, przez który personel może zobaczyć, kto puka. Z bliska widzę, że przez ten otworek wydobywa się zielony blask, gorzki jak żółć. Oznacza to, że ma się zacząć zebranie; nim minie jego połowa, zielona wydzielina pokryje ściany i okna – będę musiał ją zbierać gąbką i wyciskać do wiadra, a później szorować nią muszle klozetowe.

Sprzątanie pokoju lekarskiego jest zawsze nieprzyjemne. Nikt nie uwierzy, co musiałem tu sprzątać, jakie okropieństwa; jady wydzielane prosto z porów i przesycające powietrze kwasy dość silne, żeby rozpuścić człowieka. Sam to widziałem.

Byłem na zebraniach, w czasie których nogi stołów trzęsły się i gięły, krzesła zmieniały kształt, ściany tarły się o siebie tak długo, że z pokoju można by wyżymać pot. Byłem na zebraniach, w czasie których obradujący tyle mówili o jakimś pacjencie, że wreszcie materializował się przed nimi na stoliku, zupełnie nagi i bezbronny wobec ich piekielnych zabiegów; kiedy z nim kończyli, cały był uwalany w cuchnących odchodach.

Dlatego wpuszczają mnie na zebrania, że wszystko zostaje ubabrane i ktoś musi posprzątać, a ponieważ pokój lekarski otwarty jest tylko w trakcie zebrań, musi to być ktoś, kto nie rozpowie, co się tu dzieje. Czyli właśnie ja. Już od tylu lat zmywam, zamiatam i odkurzam ten pokój, podobnie jak szorowałem ten w poprzednim, drewnianym szpitalu, że personel nawet mnie nie zauważa; spełniam swoje czynności, a oni patrzą na mnie, w ogóle mnie nie widząc – gdybym się nie zjawił, spostrzegliby tylko brak gąbki i wiadra przemieszczających się samoistnie w powietrzu.

Kiedy jednak tym razem pukam do drzwi, Wielka Oddziałowa przypatruje mi się bacznie przez judasza i dopiero po chwili wpuszcza mnie do środka. Jej twarz znów przybrała dawny wyraz, jeszcze bardziej władczy niż kiedykolwiek. Pozostali jak zwykle słodzą kawę albo częstują się papierosami, ale atmosfera w pokoju jest napięta. Najpierw myślę, że to przeze mnie. A potem widzę, że Wielka Oddziałowa dotąd nie usiadła i nawet nie nalała sobie kawy.

Świdruje mnie oczami, kiedy ją mijam, po czym zamyka drzwi na zasuwę, odwraca się szybko i dalej mierzy mnie wzrokiem. Wiem, że coś podejrzewa. Sądziłem, że będzie zbyt roztrzęsiona starciem z McMurphym, żeby zawracać sobie mną głowę, lecz bynajmniej nie jest zdenerwowana, a zupełnie spokojna. Zastanawia się, jakim cudem pan Bromden usłyszał, że Okresowy McMurphy prosi go, by podniósł rękę. Zastanawia się, skąd wiedział, o co chodzi, kiedy odłożył szczotkę i usiadł z Okresowymi przed telewizorem. Żaden inny Chronik tego nie uczynił. Zastanawia się, czy przypadkiem nie należy zainteresować się bliżej panem Wodzem Bromdenem.

Odwracam się do niej plecami i zaczynam szorować podłogę w kącie. Unoszę pokrytą zielonkawym szlamem gąbkę wysoko nad głowę, żeby wszyscy widzieli, jak ciężko pracuję; potem znów się nachylam i szoruję ze wszystkich sił. Ale choć tak się przykładam do pracy i staram nie dać w żaden sposób poznać, że czuję na sobie wzrok oddziałowej, ona nadal stoi przy drzwiach i wwierca mi się ślepiami w czaszkę – lada moment przebije się przez kość! Jeśli natychmiast nie oderwie ode mnie oczu, poddam się, zacznę krzyczeć i wyjawię wszystko!

Nagle siostra Ratched zdaje sobie sprawę, że spojrzenia całego personelu skierowane są na nią. Podczas gdy ona zastanawia się nade mną, oni zastanawiają się nad nią i nad tym, co zamierza zrobić z tym rudzielcem w świetlicy. Przypatrują się jej, ciekawi, co powie, a pomylony Indianin tkwiący na czworakach w kącie nic ich nie obchodzi. Czekają na nią, więc wreszcie odrywa ode mnie wzrok, odchodzi od drzwi, nalewa sobie kawę, siada, wsypuje cukier i miesza tak ostrożnie, że łyżeczka ani razu nie dzwoni o filiżankę.

To lekarz otwiera zebranie.

– No więc jak, proszę państwa, możemy zaczynać?

Uśmiecha się do stażystów sączących wolno kawę. Usiłuje nie patrzeć na Wielką Oddziałową, która milczy jak grób, co sprawia, że lekarz zaczyna się denerwować i wiercić na krześle. Wyszarpuje z kieszonki i wkłada binokle, żeby zerknąć na zegarek, po czym – nakręcając go – oświadcza:

– Kwadrans po. Już dawno powinniśmy byli zacząć. Otóż, jak państwu wiadomo, dzisiejsze zebranie zostało zwołane na życzenie siostry Ratched. Siostra zadzwoniła do mnie przed zebraniem grupy terapeutycznej i powiedziała, że jej zdaniem McMurphy zagraża porządkowi na oddziale. Doskonała intuicja, zważywszy, co się wydarzyło przed kilkoma minutami, prawda?

Przestaje nakręcać zegarek, bo sprężyna jest już zwinięta tak ciasno, że gdyby jeszcze choć odrobinę przekręcił śrubkę, mechanizm wysadziłby tarczę i rozsypał się po całym pokoju, toteż lekarz tylko się uśmiecha wpatrzony we wskazówki i czeka, bębniąc w wierzch dłoni krótkimi różowymi palcami. Zwykle oddziałowa mniej więcej w tym czasie przejmuje kierowanie zebraniem, ale tym razem siedzi bez słowa.

– Po tym, co się stało – ciągnie więc lekarz – zapewne nikt nie powie, że mamy do czynienia ze zwyczajnym pacjentem. To chyba jasne. I jest ewidentne, że zagraża porządkowi. Więc… hm… wydaje mi się, że powinniśmy się zastanowić, co należy przedsięwziąć. Oddziałowa po to zwołała zebranie – proszę sprostować, jeśli się mylę, siostro Ratched – żebyśmy omówili zaistniałą sytuację i podjęli jednomyślną decyzję w sprawie pana McMurphy’ego, prawda?

Spogląda błagalnie na oddziałową, ale ona wciąż milczy. Zadarła głowę, wpatruje się w sufit – sprawdza pewnie, czy jest czysty – i zachowuje się tak, jakby w ogóle nie słyszała lekarza.

Doktor Spivey zwraca się więc do stażystów siedzących w szeregu na końcu pokoju: wszyscy mają tę samą nogę założoną na drugą i trzymają filiżanki na tym samym kolanie.

– Jak tam, panowie, zdaję sobie sprawę, że mieliście za mało czasu, żeby postawić ostateczną diagnozę, ale widzieliście zachowanie pacjenta. Co o nim sądzicie?

Stażyści podrywają głowy. Bardzo chytrze przekazał im pałeczkę. Spoglądają na Wielką Oddziałową. W ciągu kilku krótkich minut udało się jej odzyskać całą dawną moc. Siedząc i uśmiechając się w stronę sufitu, nie odzywając się ani słowem, znów zawładnęła oddziałem i wszyscy wiedzą, że to z nią należy się liczyć. Ten, który jej podpadnie, będzie kończył staż na odwykówce w Portland. Zaczynają się wiercić równie niespokojnie jak lekarz.

– Rzeczywiście zagraża porządkowi. – Pierwszy młodzik woli być ostrożny.

Wszyscy trzej stażyści popijają kawę i zastanawiają się nad tym, co powiedział. Następny mówi:

– Może stanowić zagrożenie dla otoczenia.

– Słusznie, słusznie – przytakuje lekarz.

Młodzik sądzi, że jest na właściwym tropie, i ciągnie dalej:

– Nawet poważne zagrożenie – dodaje, przesuwając się na brzeg krzesła. – Musimy przecież pamiętać, że dopuszczał się aktów przemocy wyłącznie po to, aby zamienić pobyt na farmie penitencjarnej na pobyt w stosunkowo luksusowych warunkach szpitalnych.

– Świadomie dopuszczał się aktów przemocy – wtrąca pierwszy.

Trzeci natomiast mamrocze pod nosem:

– Oczywiście właśnie to może dowodzić, że pacjent jest tylko chytrym oszustem, zupełnie zdrowym na umyśle.

I zerka na oddziałową, żeby zobaczyć, jak zareaguje, ona jednak wciąż siedzi bez ruchu i nic nie daje po sobie poznać. Za to reszta personelu spogląda na niego gniewnie, jakby powiedział coś wyjątkowo nieprzyzwoitego. Widzi, że się wygłupił, i usiłuje obrócić wszystko w żart, dodając z chichotem: “Nigdy nie wiadomo, co komu w duszy gra”, ale jest już za późno. Pierwszy stażysta odstawia filiżankę, wyciąga z kieszeni fajkę o główce wielkiej jak pięść i rozpoczyna atak.

– Szczerze mówiąc, Alvin – rzecze do trzeciego – zawiodłem się na tobie. Nie trzeba znać historii choroby pacjenta McMurphy’ego, wystarczy samo jego zachowanie na oddziale, żeby widzieć, jak absurdalna jest twoja sugestia. To człowiek nie tylko bardzo poważnie chory, ale moim zdaniem również potencjalnie groźny dla otoczenia. Wydaje mi się, że podobnymi podejrzeniami kierowała się siostra Ratched, zwołując dzisiejsze zebranie. Nie rozpoznajesz typowych cech psychopatycznych? Nigdy nie zetknąłem się z bardziej oczywistym przypadkiem. Ten człowiek to Napoleon, Dżyngis-chan, Attyla.

Do dyskusji włącza się następny stażysta. Pamięta, że siostra Ratched pragnęła wysłać McMurphy’ego na oddział dla furiatów.

– Robert ma rację, Alvin. Czyżbyś nie widział, jak McMurphy się dziś zachowywał? Po odrzuceniu jego projektu natychmiast zerwał się z fotela, gotów do użycia siły. Czy mógłby nam pan przypomnieć, doktorze, co wiemy na temat jego awanturniczych skłonności?

– Z akt wynika, że pacjent ma lekceważący stosunek do dyscypliny i przełożonych – mówi lekarz.

– Właśnie, Alvin. McMurphy niezliczoną ilość razy demonstrował wrogość wobec autorytetów; w szkole, w wojsku, nawet w więzieniu! Sądzę, że jego zachowanie po dzisiejszej awanturze z głosowaniem jest doskonałą zapowiedzią tego, czego możemy oczekiwać po nim w przyszłości.

Urywa i marszcząc brwi zagląda do fajki, po czym bierze ją do ust, a następnie przykłada zapałkę i z głośnym cmoknięciem wciąga płomień do środka. Zapaliwszy fajkę zerka ukradkiem na Wielką Oddziałową zza chmury żółtego dymu – chyba uważa jej milczenie za poparcie, bo znów zaczyna mówić, z jeszcze większym ożywieniem i pewnością siebie.

– Alvin, zastanów się chwilę – radzi, wydmuchując kłaczki dymu. – Wyobraź sobie, co się może stać, kiedy będziesz sam na sam z panem McMurphym podczas terapii indywidualnej. Wyobraź sobie, że poruszasz ważne, choć bolesne dla niego sprawy, a on nagle dochodzi do wniosku, że ma już, jak by to ujął, “po uszy twojego wścibstwa”! Tłumaczysz mu, że to dla jego dobra, a on ci odpowiada, żebyś go pocałował gdzieś; mówisz mu więc, oczywiście autorytatywnym tonem, żeby się uspokoił, a wtedy on rzuca się na ciebie przez biurko – wściekły, rudy psychopata, irlandzkiego pochodzenia, dziewięćdziesiąt pięć kilo żywej wagi! Czy ty albo w ogóle którykolwiek z nas czuje się na siłach poradzić sobie z panem McMurphym w takiej sytuacji?

Wkłada ogromną faję do kącika ust, rozpościera palce na kolanach i czeka. Wszyscy przypominają sobie grube czerwone ręce McMurphy’ego, pokryte bliznami dłonie i kark sterczący z podkoszulka niby rdzawy klin. Stażysta imieniem Alvin aż zbladł na tę myśl, zupełnie jakby jasny dym wydmuchiwany przez jego koleżkę osiadł mu na twarzy.

– Uważa pan więc, że należy odesłać go na oddział dla furiatów? – pyta lekarz.

– Przynajmniej nikomu by nie zagrażał – mówi fajczarz i przymyka oczy.

– Wycofuję moje poprzednie oświadczenie i przychylam się do zdania Roberta – oznajmia Alvin. – Choćby z obawy o własną skórę.

Pozostali wybuchają śmiechem. Są teraz znacznie spokojniejsi, pewni, że zaproponowali to, czego oczekiwała od nich oddziałowa, i opijają kawą załatwienie sprawy. Jedynie Robert nie sięga po filiżankę, gdyż ma pełne ręce roboty z fajką, która wciąż mu gaśnie – stażysta zużywa dziesiątki zapałek, ssie, pyka i cmoka ustami. Kiedy wreszcie fajka znów pali mu się równo, oświadcza z niejaką dumą:

– Nie ma rady, naszego rudzielca czeka przeprowadzka na piętro. Wiecie, co mi przyszło do głowy, kiedy go obserwowałem przez te kilka dni?

– Reakcja schizofreniczna? – pyta Alvin.

Fajka potrząsa głową.

– Homoseksualizm ukryty z formowaniem reakcji przeciwnych?

Fajka potrząsa głową i przymyka oczy.

– Nie – stwierdza i uśmiecha się do zebranych. – Negatywny kompleks Edypa.

Pozostali mu gratulują.

– Tak, wiele za tym przemawia – dodaje Fajka. – Ale bez względu na ostateczną diagnozę musimy pamiętać o jednym: mamy do czynienia z niezwykłym osobnikiem.

– Bardzo się pan myli, panie Gideon.

To Wielka Oddziałowa.

Głowy obecnych zwracają się w jej stronę – moja również, ale opamiętuję się w porę i udaję, że poruszyłem głową, bo dostrzegłem na ścianie plamę. Wszyscy są kompletnie zdezorientowani. Byli pewni, że proponują to, czego pragnęła i z czym sama zamierzała wystąpić. Ja też tak myślałem. Widziałem, jak posyłała do furiatów facetów o połowę mniejszych niż McMurphy, i to tylko dlatego, że mogliby na kogoś splunąć; natomiast teraz ma przeciwko sobie chłopa wielkiego jak dąb, który już raz dał w kość jej i całemu personelowi i którego wcześniej po południu sama chciała się pozbyć, a tu nagle zmienia zdanie.

– Nie. Nie zgadzam się. Bynajmniej. – Uśmiecha się do zebranych. – Uważam, że nie należy odsyłać McMurphy’ego na oddział furiatów; jest to najprostsze rozwiązanie, ale polegające wyłącznie na przerzuceniu kłopotu na kogo innego. Ponadto wcale nie sądzę, że mamy do czynienia z człowiekiem wyjątkowym, jakimś superpsychopatą.

Robi pauzę, nikt jednak nie zamierza się z nią spierać. Oddziałowa po raz pierwszy pociąga łyk kawy; kiedy odejmuje filiżankę od ust, pozostaje na niej czerwonopomarańczowy ślad. Wpatruję się w niego wbrew sobie: niemożliwe, żeby oddziałowa używała szminki tej barwy! Brzeg filiżanki musiał zmienić kolor pod wpływem ciepła – zapewne dotyk warg oddziałowej rozgrzał go do czerwoności.

– Przyznaję, że kiedy zdałam sobie sprawę z awanturniczych skłonności pana McMurphy’ego, też pomyślałam, iż należy go koniecznie przenieść na oddział furiatów. Ale według mnie jest już na to za późno. Czy usunięcie go naprawi szkody wyrządzone na naszym oddziale? Moim zdaniem nie, zwłaszcza po tym, co się dziś wydarzyło. Jestem pewna, że gdybyśmy teraz wysłali go do furiatów, zrobilibyśmy akurat to, czego spodziewają się po nas pacjenci. W ich oczach McMurphy uchodziłby za męczennika. I nigdy nie mieliby okazji się przekonać, że bynajmniej nie jest on – jak go pan określił, panie Gideon – niezwykłym osobnikiem.

Pociąga jeszcze łyk kawy, a następnie stawia filiżankę na stoliku ze stukotem, który brzmi jak uderzenie sędziowskiego młotka – trzej stażyści prostują się natychmiast.

– Nie. Daleko mu do tego. Jest tylko człowiekiem i jak każdy człowiek ulega lękom, strachom, bywa tchórzliwy. Przeczucie mi mówi, że wkrótce się o tym przekonamy, a razem z nami również wszyscy pacjenci. Jestem pewna, że jeśli go tu zatrzymamy, nasz rudy bohater po kilku dniach spokornieje, przestanie się buntować i – oddziałowa uśmiecha się do swoich myśli – ukaże pacjentom swoje prawdziwe oblicze. Straci ich szacunek, kiedy się przekonają, że jest zwykłym chwalipiętą i pieniaczem, który chętnie wchodzi na mównicę i podburza innych, jak to nieraz robił pan Cheswick, ale czym prędzej się wycofuje, gdy tylko jemu zaczyna coś zagrażać.

– Pacjent McMurphy – młodzik z fajką uważa, że powinien bronić swojego stanowiska, aby przynajmniej częściowo zachować twarz – nie wygląda mi na tchórza.

Oczekuję, że oddziałowa wpadnie w furię, ale nic podobnego się nie dzieje; spogląda tylko na stażystę, jakby mówiła: “Poczekamy, zobaczymy”, i odpowiada:

– Wcale nie nazwałam go tchórzem, panie Gideon. Ale pan McMurphy bardzo kogoś kocha. Jako psychopata za bardzo miłuje niejakiego Randle’a Patricka McMurphy’ego, żeby niepotrzebnie narażać go na niebezpieczeństwo. – Oddziałowa obdarza stażystę tak lodowatym uśmiechem, że fajka gaśnie mu na dobre. – Wystarczy trochę poczekać, a nasz bohater – jak to mówią młodzi? – spuści z tonu, tak?

– Ależ to może się ciągnąć tygodniami… – protestuje stażysta.

– Mamy tygodnie – odpowiada, wstając, oddziałowa, po raz pierwszy tak zadowolona z siebie, odkąd tydzień temu przybył tu McMurphy i zaczęła się jej udręka. – Mamy tygodnie, miesiące, a nawet lata, jeśli zajdzie potrzeba. Proszę pamiętać, pan McMurphy jest tu na przymusowym leczeniu i długość jego pobytu zależy wyłącznie od naszego uznania. A teraz, jeśli nie ma więcej spraw…


Przez pewien czas niepokoiłem się tym, że Wielka Oddziałowa była tak pewna siebie na zebraniu personelu, ale McMurphy w dalszym ciągu nic sobie z niej nie robił. Przez sobotę, niedzielę oraz cały następny tydzień dokuczał jej i czarnym, ile wlezie, a pacjenci nie posiadali się ze szczęścia. Wygrał zakład, bo zalazł babie za skórę, jak obiecał, ale choć zgarnął forsę, nie zmienił postępowania; nadal krzyczał na całe gardło, ganiając po korytarzu, śmiał się z czarnych i przeszkadzał całemu personelowi, a raz nawet podszedł do Wielkiej Oddziałowej i zapytał, czy byłaby łaskawa podać mu dokładnie, co do centymetra, wymiary swoich wielkich cyców, które stara się bezskutecznie ukryć. Minęła go, ignorując zupełnie tak samo, jak ignoruje te przerośnięte insygnia kobiecości przypięte jej przez naturę, udając, że jest ponad nim, ponad seksem, że jest wyższa ponad wszystko, co słabe i cielesne.

Kiedy wywiesiła na tablicy ogłoszeń podział zajęć i McMurphy zobaczył, że wyznaczyła mu sprzątanie toalety, zapukał do jej szyby i podziękował za ten zaszczyt, dodając, że będzie o niej myślał, szorując pisuary. Odparła, że to zbyteczne: wystarczy, jeśli się będzie dobrze wywiązywał z obowiązków i kropka.

Ale on przejeżdżał każdą muszlę klozetową tylko dwa razy szczotką, śpiewając ile tchu w rytm jej ruchów, wsypywał trochę proszku dezynfekującego i już było po wszystkim.

– Bez przesady – rzekł czarnemu, gdy ten chciał go złajać, że się nie przykłada. – Może dla niektórych rzeczywiście są nie dość czyste, ale ja osobiście zamierzam do nich szczać, a nie jeść z nich obiad.

Wreszcie Wielka Oddziałowa uległa prośbom roztrzęsionego sanitariusza i sama przyszła na inspekcję; posługując się puderniczką z lusterkiem zaglądała pod brzegi muszli klozetowych.

Obejrzała wszystkie po kolei, potrząsając głową i powtarzając:

– To skandal… skandal…

McMurphy chodził za nią krok w krok i uśmiechając się pod nosem, powtarzał w odpowiedzi:

– Nie, to muszla klozetowa… muszla klozetowa.

Ale oddziałowa nie traciła panowania nad sobą – widać było, że znów bez trudu trzyma nerwy na wodzy. Zamiast wybuchnąć, wciąż go strofowała, stosując tę samą powolną, cierpliwą i straszną presję, pod którą uginaliśmy się wszyscy; McMurphy jednak tylko zwieszał głowę jak dzieciak przed nauczycielką, przydeptywał czubkiem jednego buta drugi i mówił:

– Staram się i staram, psze pani, ale chyba nie nadaję się na sraczowego.

Raz napisał coś na skrawku papieru – dziwnym pismem, jakby w obcym alfabecie – i przyczepił gumą do żucia pod krawędzią muszli: oddziałowa aż podskoczyła, kiedy przybliżyła lusterko i przeczytała w nim, co napisał McMurphy, a lusterko wysunęło się jej z dłoni i wpadło do klozetu. Nie dała się jednak zirytować. Opanowanie było wyryte na jej lalkowatej, lalkowato uśmiechniętej twarzy. Oddziałowa podniosła się znad muszli, przeszyła rudzielca spojrzeniem, od którego tynk o mało nie posypał się ze ścian, i powiedziała, że jego zadaniem jest czyścić klozety, a nie świnić w nich jeszcze bardziej.

Prawdę mówiąc, niewiele czyszczenia odchodziło w tym czasie na oddziale. Gdy tylko zbliżało się popołudnie i pora przeznaczona na sprzątanie, zaczynały się również mecze baseballowe, a wtedy wszyscy ustawiali fotele przed telewizorem i siedzieli w nich aż do kolacji. Nie przeszkadzało nam, że oddziałowa odcina prąd i mamy przed sobą tylko pusty szary ekran, bo McMurphy potrafił zabawiać nas całymi godzinami, opowiadając przeróżne historie o tym, jak niegdyś w ciągu miesiąca zarobił przy zwózce drewna tysiąc dolarów, a potem stracił wszystko do pewnego Kanadyjczyka, który był lepszy od niego w rzucaniu siekierą do celu, albo o tym, jak on i kumpel przekonali jednego faceta, żeby na rodeo w Albany dosiadł byka z zawiązanymi oczami: “Znaczy się nie byk, a ten facet miał mieć zawiązane oczy”. Wmówili w niego, że wtedy nie będzie mu się kręciło w głowie, kiedy byk zacznie biegać w kółko, a gdy już przewiązali mu chustką oczy, posadzili go na byku twarzą do ogona. McMurphy opowiadał tę historię kilkakrotnie – za każdym razem bił się czapką po udzie i śmiał do rozpuku.

– Z zawiązanymi oczami i w dodatku tyłem… I niech mnie kule biją, jeśli facet nie utrzymał się najdłużej i nie zdobył nagrody! Byłem drugi: gdyby byk zrzucił tego frajera, dostałaby mi się całkiem pokaźna sumka. Przysięgam, że jeśli będę chciał powtórzyć ten numer, to zawiążę oczy bykowi!

Walił się po nodze, odrzucał głowę i zanosił się śmiechem, dźgając kciukiem w żebra najbliższego pacjenta, starając się pobudzić go do wesołości.

W ciągu tego tygodnia nieraz się zdarzało, że słysząc donośny śmiech McMurphy’ego i widząc, jak drapie się po brzuchu, przeciąga, ziewa i odchyliwszy głowę mruga do faceta, z którym dowcipkuje – a wszystko to przychodziło mu nie mniej naturalnie niż oddychanie – przestawałem się martwić Wielką Oddziałową i stojącym za nią Kombinatem. Wydawało mi się, że będąc taki, jaki jest, McMurphy jest zbyt twardy, żeby się ugiąć, jak tego oczekuje oddziałowa. Wyobrażałem sobie, że może rzeczywiście jest nadzwyczajnym człowiekiem. Po prostu jest sobą i basta. I może właśnie temu zawdzięcza swoją siłę. Skoro Kombinatowi przez tyle lat nie udało się go poskromić, czemu miałoby się udać oddziałowej, i to jeszcze – jak sądzi – w kilka tygodni? McMurphy się nie ugnie, nie da się przerobić.

Później, schowawszy się w toalecie przed czarnymi, oglądałem się w lustrze i rozmyślałem nad tym, jak szalenie trudno jest być sobą. Widziałem w lustrze swoją śniadą, surową twarz, szerokie kości policzkowe – tak wydatne, jakby mięso pod nimi wyrąbano siekierą – czarne oczy, surowe i groźne niczym oczy taty lub oczy groźnych, bezlitosnych Indian pokazywanych w telewizji, i myślałem sobie: to nie ja, to nie moja twarz. Nie byłem sobą, kiedy starałem się z nią utożsamić. Nie, nie byłem – dopasowywałem tylko zachowanie do wyglądu, robiłem to, czego po mnie oczekiwali. Ale chyba nigdy nie byłem sobą. Jak to się udaje McMurphy’emu?

Postrzegałem go teraz inaczej, niż kiedy się tu zjawił, zaczynałem rozumieć, że grube ręce, rude baki, złamany nos i łobuzerski uśmiech to jeszcze nie koniec. Potrafił robić rzeczy nie pasujące ani do jego twarzy, ani do jego rąk, jak na przykład malować obrazki na terapii zajęciowej prawdziwymi farbami na czystym papierze – a nie na takim z gotowym rysunkiem, który należy tylko pokolorować według instrukcji – albo kreślić listy pięknym, zamaszystym pismem. Jak to możliwe, żeby facet o jego wyglądzie potrafił malować obrazki, pięknie pisać albo denerwować się i martwić po otrzymaniu listu, jak to raz się zdarzyło? Mógłbym tego oczekiwać po Billym lub Hardingu. Ręce Hardinga wyglądały tak, jakby umiały posługiwać się pędzlem, choć Harding nigdy nie malował; poskramiał swoje ręce i zmuszał je, żeby piłowały deski i zbijały z nich psie budy. McMurphy był inny. Nie pozwolił, żeby wygląd narzucił mu styl życia; podobnie nie dał Kombinatowi, by obrobił go jak drewniany kołek i wpasował w określony otwór.

Wiele rzeczy postrzegałem teraz inaczej. Pewnie umieszczona w ścianie mgielnica zepsuła się podczas piątkowego zebrania, kiedy nastawili ją na pełny regulator, i obecnie mgła ani gazy nie utrudniały mi widoczności. Po raz pierwszy od lat widziałem ludzi bez czarnej obwódki, która dotąd otaczała ich sylwetki, a pewnej nocy udało mi się nawet wyjrzeć przez okno.

Jak już mówiłem, zwykle przed zagonieniem mnie do łóżka personel dawał mi proszek, po którym natychmiast traciłem przytomność i nie odzyskiwałem jej aż do rana. Jeśli dawka była za mała i budziłem się wcześniej, oczy miałem sklejone, sypialnię wypełniał dym, a obciążone do granic wytrzymałości druty w ścianach gięły się i iskrzyły, nasycając powietrze wonią śmierci i nienawiści – nie mogąc tego znieść, chowałem głowę pod poduszkę i usiłowałem zasnąć. Ilekroć zaś wystawiałem głowę, czułem swąd palonych włosów i słyszałem syk, jakby ktoś rzucał kawałki mięsa na rozżarzony ruszt.

Ale kiedy się obudziłem którejś nocy w kilka dni po tamtym zebraniu, zobaczyłem sypialnię zupełnie wyraźnie, a pomijając równomierne oddechy pacjentów i grzechot narządów pod kruchymi żebrami dwóch starych Roślin, panowała absolutna cisza. Okno pozostawiono otwarte, dzięki czemu powietrze było czyste i miało oszałamiający, upajający aromat; zapragnąłem nagle wstać z łóżka i coś zrobić.

Wyślizgnąłem się z pościeli i zacząłem iść boso między łóżkami. Czując pod nogami zimną posadzkę, rozmyślałem, ile to razy, ile tysięcy razy szorowałem ją zmywakiem, a nigdy dotąd nie poznałem jej dotyku. Szorowanie wydało mi się snem, jakbym nie mógł do końca uwierzyć, że już przez tyle lat sprzątam oddział. Jedynie chłodne płytki linoleum pod nogami były dla mnie teraz autentyczne, liczył się wyłącznie ten moment.

Ostrożnie, żeby nikogo nie potrącić, przeszedłem między chłopakami leżącymi na łóżkach w długich białych rzędach niczym zaspy śnieżne i dotarłem do ściany z oknami. Minąwszy zamknięte okna, zatrzymałem się przy tym, którego zasłona falowała łagodnie na wietrze, i przycisnąłem czoło do siatki. Była zimna i twarda, a ja tuliłem do niej twarz, dotykając jej to jednym policzkiem, to drugim, i wdychałem woń wiatru. Idzie jesień, myślałem, czując kwaśno-słodkawy zapach kiszonki, tnący powietrze niby dźwięk dzwonu, oraz dym ze świeżych dębowych liści, które ktoś zostawił, żeby się tliły przez noc.

Idzie jesień, idzie jesień, myślałem, jakby to było najdziwniejsze wydarzenie na świecie. Jesień. Na zewnątrz szpitala była niedawno wiosna, po niej lato, a teraz będzie jesień – jakież to niezwykłe.

Nagle zdałem sobie sprawę, że wciąż mam zamknięte oczy. Zamknąłem je, kiedy przykładałem twarz do siatki, bo bałem się wyjrzeć na zewnątrz. Teraz zmusiłem się, żeby je otworzyć. Wyjrzałem przez okno i ze zdumieniem stwierdziłem, że szpital położony jest poza miastem. Nisko nad murawą wisiał księżyc o tarczy podrapanej i porysowanej przez gałęzie widniejących na horyzoncie wrzosowców i karłowatych dębów, przez które musiał się przedzierać. Widoczne blisko niego gwiazdy były blade; pozostałe lśniły tym jaśniej i jakby odważniej, im się znajdowały dalej od roztaczanego przez olbrzyma świetlistego kręgu. Przypomniałem sobie, że to samo zauważyłem przed laty, gdy tata i stryjowie zabrali mnie na polowanie – leżałem wtedy owinięty w utkane przez babcię koce w pewnej odległości od ogniska, otoczonego przez mężczyzn, którzy w milczeniu sączyli kaktusową wódkę z litrowego dzbana, i wpatrywałem się w lśniący nad prerią ogromny oregoński księżyc, z którym nie mogły się równać żadne gwiazdy i ze wstydu blakły jeszcze bardziej. Nie zasypiałem, tylko leżałem, wpatrując się w księżyc, żeby się przekonać, czy z czasem zblednie albo gwiazdy rozbłysną jaśniej, aż wreszcie rosa zaczęła osiadać mi na policzkach i musiałem zakryć głowę kocem.

Coś poruszyło się pod oknem, przebiegło trawnik, rzucając długi, pająkowaty cień i znikło za żywopłotem. Kiedy wyłoniło się znowu, zobaczyłem, że to pies – młody, wyrośnięty kundel, który wyrwał się z domu, by zbadać, co się dzieje na świecie po zapadnięciu mroku. Obwąchiwał nory ziemnych wiewiórek, ale nawet nie próbował się do nich dokopać; po prostu był ciekaw, co robią o tej porze. Wsadzał do nory pysk, wypinał tyłek i merdał ogonem, a potem pędził do następnej. Mokra trawa wokół niego lśniła w blasku księżyca, a pies biegając tam i z powrotem zostawiał na niej ciemne odciski łap, zupełnie jakby ktoś chlapał ją czarną farbą. Kundel ganiał od jednej fascynującej nory do drugiej, tak oszołomiony całą sytuacją – księżycem, nocą i wiatrem przesyconym tysiącem szalonych zapachów, które działały na szczeniaka jak alkohol – że wreszcie przewrócił się na grzbiet i zaczął tarzać w trawie. Prężył się brzuchem do góry i miotał jak ryba, a gdy podniósł się i otrząsnął z rosy, jej krople zalśniły w świetle księżyca niczym srebrne łuski.

Jeszcze raz powąchał szybko wszystkie nory, żeby dobrze zapamiętać ich woń, po czym nagle zamarł, nasłuchując z jedną łapą w górze i z głową przekrzywioną na bok. Ja też zacząłem nasłuchiwać, ale oprócz szelestu zasłony nie dobiegł mnie żaden odgłos. Czekałem długo. Wreszcie usłyszałem wysokie, podobne do śmiechu gęganie, zrazu odległe, potem coraz bliższe. Dzikie gęsi lecące zimować na południu. Ile to razy skradałem się i czołgałem, chcąc na nie zapolować, ale ani jednej nie udało mi się ustrzelić.

Starałem się patrzeć tam gdzie pies, żeby je dojrzeć, ale było za ciemno. Gęganie stawało się coraz bliższe; miałem wrażenie, że gęsi lecą przez sypialnię i zaraz przefruną mi nad głową. A potem ujrzałem je na tle księżyca – czarny, ruchomy naszyjnik w kształcie litery V lecący za gąsiorem przewodnikiem. Przez sekundę przewodnik znajdował się na samym środku tarczy, większy od innych ptaków, czarny krzyż zamykający i rozpościerający ramiona, a potem znów znikł w mroku razem z całym kluczem.

Wreszcie krzyk gęsi ucichł w oddali i słyszałem go już tylko w pamięci. Pies słyszał ptaki znacznie dłużej ode mnie. Nadal stał z łapą w górze – nawet gdy przelatywały nad nami, nie drgnął ani nie zaszczekał. Kiedy przestał je słyszeć, zaczai biec za nimi w podskokach przez trawnik w stronę szosy, równo i pewnie, jakby miał wyznaczone spotkanie. Wstrzymałem oddech i słyszałem miarowy tętent jego szerokich łap, a potem dobiegł mnie warkot samochodu przyspieszającego po wyjściu z zakrętu. Reflektory rozbłysły nad wzniesieniem i spojrzały w dół szosy. Patrzyłem, jak samochód i pies zdążają do tego samego punktu.

Pies dobiegał akurat do barierki okalającej teren szpitala, kiedy poczułem, że ktoś staje obok mnie. Dwie osoby. Nie odwracając się, poznałem, że to czarny nazwiskiem Geever i pielęgniarka ze znamieniem i krzyżykiem na szyi. Zaczęło mi wirować w głowie ze strachu…

Czarny chwyta mnie za ramię i odwraca twarzą do siebie.

– Odprowadzę go – mówi.

– Panie Bromden, przy oknie jest chłodno – oświadcza pielęgniarka. – Wrócimy grzecznie do miłego, ciepłego łóżeczka, prawda?

– On nic nie słyszy – stwierdza czarny. – Odprowadzę go. Ciągle się odwiązuje i łazi po oddziale.

Poruszam się – wtedy pielęgniarka cofa się o krok i mówi do czarnego:

– Jeśli byłby pan tak dobry…

Cały czas obraca w palcach łańcuszek na szyi. W domu zamyka się w łazience, żeby jej nikt nie widział, rozbiera do naga i pociera krzyżykiem znamię biegnące od kącika ust przez ramiona aż do piersi. Trze znamię ile sił, klepiąc jednocześnie zdrowaśki, lecz to nic nie pomaga. Spogląda do lustra; znamię jest jeszcze ciemniejsze, niż było. Wtedy pielęgniarka bierze drucianą szczotkę używaną do zeskrobywania farby z łódek, zdrapuje nią znamię, naciąga koszulę nocną na krwawiącą ranę i kładzie się do łóżka.

Ale za dużo ma w sobie tego świństwa. W nocy podchodzi jej do gardła, wylewa się kącikiem ust i ścieka po podbródku na ramiona i piersi. Rano pielęgniarka widzi, że znów ma znamię, nie przychodzi jej jednak do głowy, iż wypłynęło z niej samej – niby dlaczego? Jest przecież dobrą katoliczką! – i winą obarcza mnie oraz pozostałych pacjentów, którymi musi się opiekować. To nasza wina i pielęgniarka zemści się na nas, choćby miała skonać. Och, żeby McMurphy się obudził i mi pomógł!

– Niech go pan przy wiąże do łóżka, panie Geever, a ja przygotuję zastrzyk.


Na zebraniach grupy wywlekano urazy tak dawne, że często ich przyczyny zostały już usunięte. Teraz, gdy mieli za sobą McMurphy’ego, chłopcy krytykowali wszystko, co im się nie podobało na oddziale.

– Dlaczego w soboty i niedziele zamyka się rano sypialnie? – pytał Cheswick albo któryś inny. – Czy człowiek nie może mieć ani chwili dla siebie?

– Właśnie, siostro Ratched – wtrącał McMurphy. – Dlaczego?

– Gdybyśmy nie zamykali sypialni, to jak wiemy z doświadczenia, większość pacjentów wracałaby do łóżka prosto po śniadaniu.

– Co w tym złego? Przecież nawet normalni ludzie lubią dłużej pospać w wolne dni.

– Panowie dlatego znaleźli się w szpitalu – mówiła oddziałowa takim tonem, jakby powtarzała to po raz setny – że nie potrafili się dostosować do życia w społeczeństwie. Doktor Spivey i ja uważamy, że każda chwila spędzona w towarzystwie kolegów – co prawda nie wszystkich – ma znaczenie terapeutyczne, podczas gdy każda chwila spędzona na samotnych rozmyślaniach tylko powiększa waszą alienację.

– Czy dlatego musi być przynajmniej ośmiu chętnych, zanim można iść na terapię zajęciową czy fizjoterapię?

– Właśnie.

– A więc jeśli ktoś chce być sam, to znaczy, że jest chory, tak?

– Tego nie powiedziałam…

– Czyli idąc się załatwić, też powinienem brać siedmiu kumpli, żebym przypadkiem nie rozmyślał, siedząc na kiblu?

Zanim oddziałowa miała czas odpowiedzieć, Cheswick zrywał się z krzesła i krzyczał:

– Tak siostra uważa, tak?

– Właśnie tak? Właśnie tak? – dopytywali się inni Okresowi siedzący w świetlicy.

Oddziałowa czekała, aż zamilkną i znów zapanuje cisza, po czym mówiła spokojnie:

– Jeśli panowie się opanują i będą się zachowywać jak dorośli, a nie jak banda rozwrzeszczanych dzieci, zapytamy doktora, czy jego zdaniem zmiana regulaminu byłaby obecnie wskazana. Panie doktorze?

Wszyscy wiedzieli, co orzeknie lekarz, więc zamiast go dopuścić do głosu, Cheswick zgłaszał szybko następną pretensję.

– Co z naszymi papierosami, siostro Ratched?

– Właśnie, właśnie – mruczeli pacjenci.

Tym razem, nim oddziałowa się namyśliła, co odpowiedzieć, McMurphy zwrócił się wprost do lekarza:

– A więc co z naszymi papierosami, doktorze? Jakim prawem ona trzyma nasze papierosy u siebie na biurku, jakby sama je kupiła, i wydziela nam po paczce, kiedy jej przyjdzie ochota? Nie po to kupuję karton szlugów, żeby ktoś mi dyktował, kiedy mogę je palić!

Lekarz odchylił głowę i spojrzał na oddziałową przez binokle. Nie mówiła mu, że zabrała wszystkim papierosy, aby ukrócić hazard.

– O co tu chodzi, siostro Ratched? Nic mi nie wiadomo…

– Uważam, panie doktorze, że trzy, cztery, a czasem nawet i pięć paczek papierosów dziennie to stanowczo za dużo. A tyle właśnie zaczęli palić pacjenci, odkąd zjawił się na oddziale pan McMurphy. Dlatego uznałam, że najlepiej będzie rekwirować pacjentom papierosy kupowane w bufecie i wydzielać je im po paczce dziennie.

McMurphy pochylił się do przodu i szepnął głośno do Cheswicka:

– Słyszałem, że jej najnowsze rozporządzenie dotyczy chodzenia do sracza: mało, że każdy musi zabierać ze sobą siedmiu kumpli, to wolno mu chodzić tylko dwa razy dziennie i jedynie wtedy, kiedy ona się zgodzi!

Po czym osunął się na oparcie i śmiał tak głośno, że przez okrągłą minutę nikt nie mógł nic powiedzieć.

McMurphy setnie się bawił, wszczynając cały ten rejwach, choć nie mógł zrozumieć, dlaczego personel nie stara się go ukrócić, a zwłaszcza dlaczego Wielka Oddziałowa schodzi mu z drogi.

– Myślałem, że twardsza z niej sztuka – rzekł do Hardinga po kolejnym zebraniu. – A wystarczyła jedna awantura, żeby nauczyć babę moresu. Co prawda zachowuje się tak – zmarszczył brwi – jakby miała asy ukryte w rękawie białego fartucha.

Ale bawił się tylko do następnej środy. Wtedy dowiedział się, dlaczego Wielka Oddziałowa jest taka pewna siebie. W środy czarni zbierają wszystkich, którzy nie mają grzybicy albo innego syfa, i prowadzą na basen, nie pytając, czy kto ma na to ochotę, czy nie. Kiedy oddział zalegała mgła, kryłem się w niej, żeby nie iść. Bałem się basenu; przerażało mnie, że wejdę na głęboką wodę i utonę, że wessie mnie rura odpływowa i wyrzuci dopiero na środku oceanu. Kiedy byłem mały i mieszkałem nad rzeką Kolumbia, nie brakło mi odwagi: wraz z mężczyznami piąłem się po rusztowaniach wzniesionych przy wodospadach, biegałem w tęczowej mgiełce po śliskich deskach nad ryczącą, spienioną wodą – i to nawet bez podkutych ćwiekami butów, które wkładali mężczyźni. Ale gdy zobaczyłem, że tata zaczyna ulegać różnym lękom, mnie również ogarnęły strachy; w końcu bałem się nawet kałuży.

Wyszliśmy z przebieralni prosto na rozkołysany basen, pełen chlapiących się mężczyzn, których wrzaski i krzyki odbijały się od sufitu, jak zawsze na krytych pływalniach. Czarni zagonili nas do wody. Była przyjemna i ciepła, ale nie miałem ochoty oddalać się od brzegu; ponieważ zaś czarni chodzą wzdłuż basenu z długimi bambusowymi drągami i wypychają wszystkich na środek, postanowiłem trzymać się blisko McMurphy’ego -wiedziałem, że nikt nie będzie go zmuszał wbrew jego woli do wypłynięcia na głęboką wodę.

Rozmawiał z ratownikiem, a ja znajdowałem się o kilka kroków od niego. Musiała być pod nim jakaś dziura, bo przebierał nogami, żeby utrzymać się na wodzie, podczas gdy ja bez trudu dotykałem stopami dna. Ratownik stał na brzegu basenu; miał gwizdek i podkoszulek z numerem swojego oddziału. Porównywali warunki w szpitalu i w więzieniu; McMurphy wychwalał szpital, ale jego racje nie przekonywały ratownika. Usłyszałem, jak mówił McMurphy’emu, że na przykład skierowanie na przymusowe leczenie jest znacznie gorsze od wyroku.

– Przy wyroku wiesz przynajmniej z góry, kiedy skończysz odsiadkę – rzekł.

McMurphy przestał przebierać nogami. Podpłynął wolno do brzegu, uczepił się poręczy i spojrzał uważnie na ratownika.

– A jak jesteś na przymusowym leczeniu? – zapytał po chwili.

Ratownik wzruszył muskularnymi ramionami i szarpnął dłonią gwizdek wiszący mu na szyi. Był to stary futbolista z czołem poznaczonym przez piłkarskie korki, któremu często – gdy był poza swoim oddziałem – coś nagle przeskakiwało w mózgu, zaczynał wtedy mamrotać wyliczankę, opadał na czworaki jak do młyna, a następnie gnał za przechodzącą pielęgniarką i walił ją barkiem w nerki, żeby zrobić miejsce dla zawodnika z piłką. Dlatego właśnie przebywał na oddziale furiatów: kiedy nie pilnował kąpiących się w basenie, mógł w każdej chwili rzucić się na kogoś.

Znów w odpowiedzi wzruszył ramionami i upewniwszy się, że w pobliżu nie ma czarnych, ukląkł na brzegu basenu. Podsunął McMurphy’emu pod nos zgiętą rękę.

– Widzisz ten gips?

McMurphy spojrzał na nią i rzekł:

– Nie masz żadnego gipsu, stary.

Ratownik tylko się uśmiechnął.

– No więc mam go dlatego, że w ostatnim meczu z Browns odniosłem skomplikowane złamanie. Nie mogę wrócić na boisko, dopóki kość się nie zrośnie i nie zdejmą mi gipsu. Siostra z mojego oddziału mówi, że potajemnie leczy mi rękę. Twierdzi, że jeśli będę uważał i nie będę jej zbytnio forsował, zdejmie mi gips i będę mógł wrócić do klubu.

Zgiął nogi i wsparł się pięścią o mokre kafle, żeby sprawdzić, czy ręka dobrze się zrasta. McMurphy przyglądał mu się przez chwilę, po czym spytał, jak długo już czeka, żeby ręka mu wy dobrzała i by mógł wyjść ze szpitala. Ratownik wyprostował się wolno i potarł ramię. Wyglądało na to, że poczuł się dotknięty pytaniem McMurphy’ego, zupełnie jakby ten zarzucił mu, że cacka się ze sobą jak baba.

– Jestem na przymusowym leczeniu – oświadczył. – Gdyby to ode mnie zależało, już dawno bym się stąd wyniósł. Może z tą niesprawną ręką nie byłbym pierwszą gwiazdą, ale przynajmniej mógłbym składać w szatni ręczniki, no nie? Coś mógłbym robić. Ale pielęgniarka na oddziale wciąż mówi lekarzowi, że jeszcze nie jestem gotów. Nawet do tego, żeby składać w szatni głupie ręczniki, nawet do tego!

Odwrócił się, podszedł do swojego stanowiska, wspiął się na górę po drabince niczym otumaniony narkotykiem goryl i spojrzał na nas, wysuwając dolną wargę.

– Zatrzymano mnie za awanturowanie się po pijaku, a siedzę tu już osiem lat i osiem miesięcy – wyznał.

McMurphy odepchnął się od brzegu i znów przebierając nogami, żeby utrzymać się na wodzie, zaczął rozmyślać nad tym, co usłyszał. W sądzie dostał pół roku, z czego dwa miesiące odsiedział na farmie, natomiast cztery miał jeszcze przed sobą – ale więcej niż cztery miechy nigdzie nie zamierzał kiblować. Już prawie miesiąc spędził w tym domu wariatów, a choć żyło mu się tu znacznie lepiej niż na farmie – miał wygodne łóżko i sok pomarańczowy na śniadanie – to jednak nie o tyle lepiej, żeby chciał tu tkwić latami.

Dopłynął do schodków po płytkiej stronie basenu i przesiedział na nich do końca pory kąpieli, szarpiąc kępkę włosów na piersi i marszcząc brwi. Obserwując go, gdy tak siedział zafrasowany, przypomniałem sobie, co powiedziała Wielka Oddziałowa na zebraniu w pokoju lekarskim, i ogarnął mnie lęk.

Kiedy rozległ się gwizdek oznajmiający, że czas już wyjść z wody i udać się do przebieralni, pacjenci z innego oddziału wchodzili właśnie na basen. W brodziku z prysznicem, pod którym trzeba było przejść, leżał jeden z nich – otyły w biodrach chłopak z grubymi nogami i wielką, gąbczastą, różową głową, przypominający ściśnięty w połowie balon pełen wody – leżał na boku i mruczał jak śpiąca foka. Cheswick i Harding postawili go na nogi, ale zaraz położył się z powrotem. Głowa kołysała mu się na wodzie przesyconej chlorem. McMurphy spojrzał na Okresowych, którzy znów podnosili chłopaka.

– A temu co jest, do diabła? – zapytał.

– Wodogłowie – odparł Harding. – O ile wiem, to zaburzenie węzłów chłonnych. Głowa wypełnia się płynem. Pomóż nam go podnieść.

Kiedy go puścili, chłopak z cierpliwym, bezradnym, a jednocześnie upartym wyrazem twarzy jeszcze raz położył się w brodziku, zaczął prychać i puszczać ustami bańki w mlecznobiałej wodzie. Harding ponownie poprosił McMurphy’ego, żeby im pomógł, i wraz z Cheswickiem pochylił się nad chłopakiem. McMurphy przepchnął się obok nich, przeszedł nad leżącym i stanął pod prysznicem.

– Zostawcie go – powiedział, obmywając się dokładnie. – Może nie lubi głębokiej wody.

Wiedziałem, co się święci. Nazajutrz McMurphy zadziwił cały oddział; wstał wcześnie i wyszorował toaletę, aż lśniła, po czym, gdy tylko czarni polecili mu umyć korytarz, od razu zabrał się do roboty. Zadziwił wszystkich oprócz Wielkiej Oddziałowej; ona jedna zachowywała się tak, jakby nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego.

A tego samego dnia po południu, kiedy Cheswick oświadczył na zebraniu, że zdaniem wszystkich należy raz na zawsze wyjaśnić sprawę papierosów – “Nie jestem małym dzieckiem, żeby chowano przede mną papierosy jak herbatniki! Uważamy, że trzeba coś z tym zrobić, prawda, Mack?” – i czekał, aż rudzielec go poprze, odpowiedziało mu tylko głuche milczenie.

Spojrzał na siedzącego w kącie McMurphy’ego. Wszyscy na niego spojrzeli. Rudzielec wpatrywał się w talię kart, która to jawiła się, to nikła mu w dłoni. Nawet nie podniósł wzroku. Było niesamowicie cicho; słyszałem jedynie szelest zatłuszczonych kart i ciężki oddech Cheswicka.

– Trzeba coś zrobić! – krzyknął znów Cheswick. – Nie jestem dzieckiem!

Tupnął nogą i rozejrzał się dookoła, jakby nie wiedział, co począć, i miał się zaraz rozpłakać. Zacisnął obie pięści i przyłożył je do okrągłej, pulchnej piersi. Na tle zielonego ubrania wyglądały jak małe różowe piłeczki; Cheswick zaciskał je tak mocno, że cały dygotał.

Był niski, gruby, z tyłu głowy miał różową łysinę wielkości dolara i nigdy nie sprawiał wrażenia dużego mężczyzny, ale stojąc samotnie pośrodku świetlicy wydawał się wręcz maleńki. Patrzył na McMurphy’ego, a ponieważ ten go ignorował, zaczął się rozglądać po innych Okresowych, szukając u nich pomocy. Wszyscy po kolei odwracali wzrok i odmawiali mu poparcia; na twarzy Cheswicka malowało się coraz większe przerażenie. Wreszcie zatrzymał oczy na Wielkiej Oddziałowej i znów tupnął nogą.

– Trzeba coś zrobić! Słyszycie? Trzeba coś zrobić! Trzeba! Trzeba! Trze…

Dwaj rośli czarni otoczyli go od tyłu ramionami, a najniższy okręcił paskiem. Cheswick zwisł bezwładnie jak przedziurawiona piłka, a wtedy dwaj czarni zaczęli go ciągnąć na piętro do furiatów; słychać było głuche dudnienie, z jakim odbijał się od schodów. Kiedy sanitariusze wrócili do świetlicy i zajęli swoje miejsca, Wielka Oddziałowa popatrzyła na siedzących naprzeciw niej Okresowych. Od chwili wyprowadzenia Cheswicka nie padło ani jedno słowo.

– Czy może jeszcze ktoś chciałby zabrać głos w sprawie racjonowania papierosów? – spytała.

Spojrzałem na rząd załamanych twarzy pod przeciwległą ścianą, a następnie na McMurphy’ego, który wciąż siedział w rogu świetlicy i ze skupieniem ćwiczył przekładanie kart… Wtem białe jarzeniówki na suficie znów zaczęły pompować lodowate światło… czuję je, promienie dochodzą mi do brzucha, mrożą wnętrzności…


Choć McMurphy przestał się za nami wstawiać, niektórzy Okresowi gadają, że nadal chce przechytrzyć Wielką Oddziałową; dowiedział się, że zamierza posłać go do furiatów, i postanowił uspokoić się na pewien czas, aby jej nie dać pretekstu. Inni mówią, że chce uśpić jej czujność, a potem nagle wyciąć jakiś nowy numer, bardziej szalony i zmyślny od wszystkich dotychczasowych. Ciągle zastanawiają się i dyskutują tylko o tym.

Ale ja wiem, dlaczego McMurphy się zmienił. Słyszałem jego rozmowę z ratownikiem. Po prostu stał się przebiegły. Tak samo jak tata, kiedy w końcu zrozumiał, że nie wygra z mieszkańcami The Dalles, którzy chcieli, żeby rząd postawił tamę, bo oznaczało to pieniądze, pracę i likwidację naszej wioski: niech ci parszywi Indianie biorą dwieście tysięcy dolarów, które rząd im daje, i wynoszą się w cholerę! Tata słusznie zrobił, podpisując akt sprzedaży; nic by nie zyskał, gdyby się im stawiał. Rząd i tak prędzej czy później zabrałby nam ziemię, a tym sposobem plemię dostało przynajmniej niezły kawał forsy. Tata mądrze postąpił. Teraz McMurphy również postępował mądrze. Rozumiałem go. Ustąpił nie z powodów, które wymyślali Okresowi, ale ponieważ było to najmądrzejsze, co mógł zrobić. Wiedziałem o tym, choć sam tego nie mówił, i powtarzałem sobie, że postępuje mądrze. Powtarzałem sobie w kółko, że rozwiązanie, które wybrał, jest bezpieczne. Jak chowanie się we mgle. Postępuje rozsądnie; każdy musi się z tym zgodzić. Wiem, co robi.

A potem pewnego ranka wiedzą to również wszyscy Okresowi, rozumieją, dlaczego ugiął się przed Wielką Oddziałową, i pojmują, że dopatrując się innych przyczyn, chcieli sami siebie oszukać. McMurphy nic im nie mówił o rozmowie z ratownikiem, ale oni i tak wiedzą. Moim zdaniem oddziałowa musiała przetransmitować w nocy tę wieść przewodami w podłodze, bo nagle po przebudzeniu pacjenci wiedzą o wszystkim. Widzę to po spojrzeniach, którymi obrzucają McMurphy’ego, kiedy wchodzi rano do świetlicy. Nie patrzą na niego, jakby byli źli czy jakby zawiedli się na nim, gdyż rozumieją nie gorzej ode mnie, że jedynie słuchając Wielkiej Oddziałowej może się doczekać zwolnienia ze szpitala; niemniej ich spojrzenia mówią wyraźnie, że wiele by dali, by sprawy potoczyły się inaczej.

Nawet Cheswick rozumiał McMurphy’ego i nie miał do niego żalu o to, że go nie poparł i nie zrobił awantury o racjonowanie papierosów. Cheswick wrócił z oddziału dla furiatów po tym, jak siostra Ratched nadała do wszystkich łóżek swój komunikat, i powiedział McMurphy’emu, iż nie dziwi się, że właśnie tak postąpił, było to naprawdę najmądrzejsze, co mógł zrobić, i gdyby sam pamiętał o tym, że Mack jest na przymusowym leczeniu, nigdy by go nie stawiał w podobnie kłopotliwej sytuacji. Powiedział to McMurphy’emu w drodze na basen. A gdy doszliśmy na miejsce, dodał, że jednak żałuje, iż nikt wtedy nic nie zrobił, i skoczył do wody. I tak mocno zacisnął palce na okratowaniu rury odpływowej na dnie, że ani rosły ratownik, ani McMurphy, ani dwaj czarni nie mogli go oderwać, a nim przynieśli śrubokręt, odkręcili kratę i wyciągnęli Cheswicka na brzeg – wciąż wczepionego w nią zsiniałymi, pulchnymi palcami – on już nie żył.


Stojąc w kolejce po obiad widzę, jak gdzieś przede mną wylatuje w powietrze taca – zielona, plastykowa chmura kropiąca mlekiem, groszkiem i zupą jarzynową. Sefelt wyskakuje na jednej nodze z szeregu pacjentów i z rękami wysoko w powietrzu, wygięty w sztywny łuk, pada do tyłu tuż przy mnie, błyskając wywróconymi białkami. Wali głową w posadzkę z głuchym trzaskiem, jakby ktoś uderzył pod wodą kamieniem o kamień, i leży na niej wyprężony w pałąk niby dygocący, rozedrgany most. Fredrickson i Scanlon rzucają mu się na pomoc, ale duży czarny odpycha ich, wyciąga z tylnej kieszeni spodni płaski patyk owinięty poplamionym na brązowo plastrem, siłą rozwiera Sefeltowi usta i wpycha mu patyk między zęby. Słyszę, jak patyk pęka, kiedy Sefelt zaciska szczęki. Sam czuję na języku smak drewna. Drgawki Sefelta stają się rzadsze, ale za to przybierają na sile; potężne skurcze podnoszą go do góry wygiętego w łuk, żeby po chwili znów go rozpłaszczyć na posadzce – unosi się i opada, coraz wolniej i wolniej, aż wreszcie, kiedy staje nad nim Wielka Oddziałowa, rozpływa się u jej stóp niczym szara kałuża.

Oddziałowa składa dłonie na brzuchu, jakby trzymała w nich świecę, i przypatruje się mazi wyciekającej z nogawek, kołnierza i rękawów szpitalnej odzieży.

– Pan Sefelt? – pyta czarnego.

– Tak. Uhm! – Czarny ciągnie patyk, usiłując go odzyskać. – Pan Sefelt.

– No proszę, a twierdził, że nie potrzebuje brać leków! – Oddziałowa kiwa głową i cofa się o krok, żeby maź na posadzce nie poplamiła jej białych butów. Podnosi wzrok i spogląda po Okresowych, którzy przypatrują się Sefeltowi otoczywszy go kołem. Znów kiwa głową i powtarza: -…nie potrzebuję brać leków!

Uśmiecha się cierpliwie, ze współczuciem, a zarazem obrzydzeniem – pewnie długo pracowała nad tą miną.

McMurphy pierwszy raz jest świadkiem podobnego zdarzenia.

– Co mu się stało? – pyta.

Oddziałowa wciąż wpatruje się w kałużę; odpowiada McMurphy’emu, nie podnosząc oczu.

– Pan Sefelt jest epileptykiem, panie McMurphy. To znaczy, że jeśli nie będzie się stosował do zaleceń lekarskich, może w każdej chwili mieć napad. Ale pan Sefelt woli się kierować własnym rozumem. Ostrzegaliśmy go, że to się właśnie tak skończy, jeśli nie będzie brał leków. Ale na upór nie ma lekarstwa.

Fredrickson z gniewnie najeżonymi brwiami robi krok do przodu. Jest to żylasty, bezkrwisty blondyn z jasnymi, krzaczastymi brwiami i końską szczęką, który czasami lubi się stawiać podobnie jak Cheswick – wścieka się, wrzeszczy, ruga pielęgniarki i odgraża się, że pójdzie precz z tego parszywego szpitala. Pielęgniarki pozwalają mu krzyczeć i wymachiwać pięścią, a kiedy się uspokoi, mówią: “W porządku, panie Fredrickson, zaraz wypiszemy zwolnienie”, po czym zakładają się między sobą, ile czasu upłynie, zanim z miną winowajcy zastuka do dyżurki i będzie je prosił, żeby się nie gniewały, puściły w niepamięć bzdury, które wygadywał ze zdenerwowania, i schowały na razie formularz z powrotem do szuflady, dobrze?

Teraz podchodzi do oddziałowej, wygrażając jej pięścią.

– A więc to tak, co? To tak? Będzie się siostra znęcać nad biedakiem, jakby miał atak jej na złość?

Oddziałowa pocieszycielskim gestem kładzie mu rękę na ramieniu i Fredrickson natychmiast opuszcza pięść.

– Nie przejmuj się, Bruce. Twojemu przyjacielowi nic nie będzie. Zapewne nie łykał dilantiny. Nie mam pojęcia, co robi z pastylkami.

Wie równie dobrze jak my; Sefelt chowa pastylki pod język, a potem oddaje Fredricksonowi. Nie chce ich brać, bo twierdzi, że mają wręcz katastrofalne działanie uboczne, natomiast Fredrickson – panicznie bojący się ataków – chętnie łyka podwójną dawkę. Oddziałowa doskonale zdaje sobie z tego sprawę, przebija to nawet z jej tonu, ale patrząc na nią, gdy tak stoi z dobrotliwym, współczującym uśmiechem na ustach, nikt by się nie domyślił, jak świetnie jest zorientowana w sytuacji.

– Taaak – mówi Fredrickson, ale już nie potrafi wzniecić w sobie gniewu. – Tylko że siostra wszystko upraszcza. Decyzja, czy brać leki, czy nie, wcale nie jest łatwa. Siostra wie, jak Sefelt martwi się o swój wygląd, powtarza, że nie podoba się kobietom, i wini dilantinę…

– Wiem – odpowiada oddziałowa i znów dotyka jego ramienia. – Wini lek za to, że wypadają mu włosy. Biedny starowina…

– Wcale nie jest stary!

– Wiem, Bruce. Dlaczego się denerwujesz? Nie mogę zrozumieć, co was takiego łączy, że go ciągle bronisz?

– Ech, do licha! – woła Fredrickson i wpycha pięści do kieszeni.

Oddziałowa schyla się, wyciera kawałek posadzki, klęka na jednym kolanie i zaczyna ugniatać Sefelta jak ciasto, by nadać mu ludzki kształt. Mówi czarnemu, że ma pozostać przy biednym starowinie, a ona pójdzie sprowadzić dla niego wózek; niech zawiozą Sefelta do sypialni i pozwolą mu spać przez resztę dnia. Prostując się, znów klepie Fredricksona po ramieniu, na co ten mruczy:

– Ja przecież też muszę brać dilantinę. Stąd wiem, jak Sefeltowi ciężko się zdecydować. Dlatego właśnie… Ech, do licha…

– Rozumiem, Bruce, że obu wam nie jest łatwo, ale chyba już wszystko jest lepsze niż to!

Fredrickson patrzy w kierunku wskazanym przez oddziałową. Sefelt po części wrócił już do siebie; jego klatka piersiowa unosi się i opada, gdy epileptyk parskając śliną wciąga z charkotem powietrze. Na głowie, tam gdzie uderzył nią o posadzkę, wyrósł guz wielkości kurzego jaja, a choć patyk sterczący mu z ust nadal otacza czerwona piana, jego oczy obracają się powoli i białka ustępują miejsca źrenicom. Sefelt to zaciska kurczowo, to znów rozwiera palce rozkrzyżowanych rąk, podobnie jak pacjenci przywiązywani pasami do stołu zabiegowego we wstrząsówce, którym dym idzie z dłoni, gdy technicy włączają prąd. Sefelt i Fredrickson nigdy nie byli we wstrząsówce. Są tak zbudowani, że sami wytwarzają elektryczność i magazynują ją w kręgosłupie. Ilekroć podpadną oddziałowej, wystarczy, że wciśnie guzik na tablicy rozdzielczej w dyżurce – obaj bowiem są podłączeni pod zdalne sterowanie – a wtedy, choćby byli akurat w połowie pysznego świńskiego dowcipu, sztywnieją natychmiast, zupełnie jakby piorun trafił ich między nerki. Oddziałowa nie musi zadawać sobie trudu, żeby odsyłać ich na elektrowstrząsy.

Teraz szarpie Fredricksona za ramię, jakby go chciała wyrwać z drzemki, i mówi:

– Jeśli nawet przyjmiemy, że lek ma szkodliwe działanie uboczne, czy może być coś gorszego od tego?

Fredrickson wpatruje się w Sefelta i unosi jasne brwi, jakby dopiero teraz dotarło do niego, że i on tak wygląda przynajmniej raz w miesiącu. Oddziałowa uśmiecha się, klepie go po ramieniu i idzie w stronę drzwi, obrzucając gniewnym spojrzeniem pozostałych Okresowych, bo chce ich zawstydzić, że się tłoczą, by obejrzeć to nieprzyjemne zajście. Po jej wyjściu z jadalni Fredrickson otrząsa się i uśmiecha z przymusem.

– Sam nie wiem, czemu się zezłościłem na siostrę… Przecież nie zrobiła chyba nic takiego, co by usprawiedliwiało mój wybuch, prawda?

Nie oczekuje odpowiedzi; po prostu nagle zdał sobie sprawę, że nie pamięta przyczyny swojego wybuchu. Znów się otrząsa i wolno odsuwa od grupy. McMurphy podchodzi do niego i pyta cicho, jaki lek muszą brać on i Sefelt.

– Dilantinę. Jest to środek przeciwdrgawkowy, choć nie wiem, co ci do tego.

– Nie skutkuje czy co?

– Skutkuje, jeśli się go bierze.

– Więc o co wam idzie? Bierzcie go i koniec.

– Nic ci do tego, ale dobra! Pokażę ci, o co nam idzie!

Fredrickson podnosi rękę, chwyta palcami dolną wargę i odciąga ją w dół, ukazując poszarpane, bezkrwiste dziąsła i długie, lśniące zęby.

– Dziązła – wyjaśnia, nie puszczając wargi. – Od dilantiny niją dziązła. A podczas napadu łamiesz zęby, bo…

Z posadzki rozlega się trzask. Przenoszą wzrok na rzężącego, charczącego Sefelta, akurat gdy czarny wyciąga mu z ust owinięty plastrem patyk, a razem z nim dwa wyłamane zęby.

Scanlon bierze tacę i odłącza się od pozostałych, mrucząc:

– Pieskie życie. I tak źle, i tak niedobrze. Nie wiadomo, co począć.

– Wiem, co masz na myśli – mówi McMurphy, ale nie odrywa oczu od twarzy przychodzącego wolno do siebie Sefelta. Jego własna twarz ma teraz ten sam napięty, zaszczuty i zdumiony wyraz co ta na podłodze.


Zlikwidowali usterki i znów wszystko funkcjonuje prawidłowo; wróciły równe, precyzyjne ruchy marionetek. Szósta trzydzieści – pobudka; siódma – śniadanie, ósma – Chronicy dostają łamigłówki, Okresowi karty… za szybą dyżurki widzę białe dłonie Wielkiej Oddziałowej fruwające nad pokrętłami.


Czasem czarni zabierają mnie z Okresowymi, a czasem nie. Pewnego dnia biorą mnie z nimi do biblioteki; podchodzę do działu literatury technicznej i czytam tytuły podręczników elektroniki, z których korzystałem, studiując przez rok na wyższej uczelni – pamiętam, że wypełniają je schematy, równania i teorie: trwałe, pewne, bezpieczne.

Chcę obejrzeć jedną z książek, ale się boję. Boję się nawet poruszyć. Mam wrażenie, że unoszę się w żółtym, zakurzonym powietrzu biblioteki, mniej więcej w połowie drogi między podłogą a sufitem. Nade mną chwieją się półki ze stosami książek, biegnące szalonymi zygzakami po ścianach i ustawione do siebie pod wszelkimi możliwymi kątami. Ta przegina się na lewo, tamta na prawo. Niektóre są pochylone; nie wiem, dlaczego nie spadają z nich książki. Półki piętrzą się jedne na drugich i znikają gdzieś w górze; znajduję się w środku tej chwiejnej konstrukcji, podpartej drągami, wzmocnionej przez listwy i deski, podtrzymywanej przez drabinki. Bóg raczy wiedzieć, co by się stało, gdybym wyciągnął z półki książkę.

Słyszę, że ktoś wchodzi do biblioteki: to czarny z naszego oddziału i żona Hardinga. Rozmawiają i uśmiechają się do siebie.

– Hej, panie Dale! – woła czarny do Hardinga czytającego książkę. – Spójrz pan tylko, kto przyszedł! Mówiłem jej, że to nie pora odwiedzin, ale tak ładnie prosiła, że nie mogłem odmówić. – Pozostawia ją przed Hardingiem i wraca do drzwi, szepcząc do niej zagadkowo: – Tylko nie zapomnij, słyszysz?

Żona Hardinga posyła czarnemu całusa, po czym – kołysząc biodrami – odwraca się do męża.

– Cześć, Dale.

– Cześć, kochanie – odpowiada Harding, ale nie podchodzi do żony. Ogląda się tylko na obserwujących ich Okresowych.

Żona Hardinga dorównuje mu wzrostem. Ma buty na wysokich obcasach i czarną torebkę, której nie trzyma za pasek, lecz tak, jak trzyma się książkę. Na tle lakierowanej czarnej skóry pomalowane paznokcie wyglądają jak krople krwi.

– Hej, Mack! – woła Harding do McMurphy’ego, który siedzi w drugim końcu biblioteki i przegląda komiks. – Jeśli zechcesz przerwać na chwilę ową pasjonującą lekturę, przedstawię cię mojej małżonce i mojej Nemezis; nie zawahałbym się nawet przed określeniem jej jako mojej lepszej połowy, gdyby nie to, że ten banalny zwrot zakłada równy podział, prawda?

Uśmiecha się z przymusem i wsuwa do kieszeni koszuli dwa smukłe palce barwy kości słoniowej, żeby wziąć papierosa; manipulują przez moment przy paczce i wyciągają ostatniego. Papieros drży, kiedy Harding wkłada go do ust. Dotychczas ani on, ani jego żona nie zrobili kroku w swoją stronę.

McMurphy wstaje ciężko z fotela i podchodzi do nich, ściągając cyklistówkę. Kobieta spogląda na niego i z uśmiechem podnosi jedną brew.

– Dzień dobry pani – mówi McMurphy.

Żona Hardinga uśmiecha się jeszcze szerzej i oznajmia:

– Nie znoszę, jak ktoś mi mówi per pani, Mack. Mów mi Vera, dobrze?

Siadają w trójkę na kanapie, którą przedtem zajmował Harding, po czym Harding zaczyna opowiadać żonie o McMurphym i o tym, jak rudzielcowi udało się wyprowadzić z równowagi oddziałową, Vera zaś uśmiecha się i oświadcza, że wcale jej to nie dziwi. Przejęty opowieścią Harding zapomina o swoich rękach, które zaczynają kreślić w powietrzu to, o czym mówi, tańcząc w takt jego głosu niczym dwie piękne baletnice odziane na biało. Ręce Hardinga potrafią czynić cuda. Ale gdy historia dobiega końca, on zaś spostrzega, że McMurphy i Vera obserwują jego dłonie, wciska je między kolana. Śmieje się przy tym z zakłopotaniem, a wtedy żona mówi do niego:

– Kiedy się wreszcie nauczysz śmiać, Dale, zamiast piszczeć jak mysz?

McMurphy podobnie się wyraził o śmiechu Hardinga pierwszego dnia swojego pobytu w szpitalu, ale było to trochę co innego, i o ile słowa McMurphy’ego uspokoiły Hardinga, o tyle słowa żony denerwują go jeszcze bardziej.

Vera prosi o papierosa, więc Harding znów sięga do kieszeni; paczka jest jednak pusta.

– Racjonują nam papierosy po paczce dziennie – mówi, wysuwając do przodu chude ramiona, jakby chciał ukryć wypalonego do połowy papierosa, którego trzyma w ręce. – W tej sytuacji, najdroższa, trudno być rycerskim wobec dam.

– Och, Dale, zawsze ci mało, co?

Harding spogląda na nią i uśmiecha się, a w oczach zapalają mu się gorączkowe, figlarne ogniki.

– Czy to miała być aluzja, czy też nadal rozmawiamy tylko o papierosach? Zresztą wszystko jedno; zapewne i tak znasz odpowiedź na swoje pytanie, bez względu na to, co sobie imaginowałaś.

– Niczego sobie nie imarginowałam, Dale…

– Nic sobie nie imaginowałaś, najdroższa. Słownictwo Very, McMurphy, jest niemal tak ograniczone jak twoje. Posłuchaj, kochanie; mówi się imaginacja, imagizm…

– Dość! Wystarczy! Rozum to sobie, jak chcesz. Zawsze ci mało. Imarginowałam sobie wszystko!

– Imaginowałaś sobie, mój geniuszku.

Vera przez sekundę wpatruje się w niego gniewnie, po czym odwraca się do McMurphy’ego.

– A ty, Mack? Chyba poczęstowanie kobiety papierosem nie jest zadaniem ponad twoje siły?

McMurphy trzyma paczkę na kolanach. Spogląda na nią, jakby wolał, żeby jej nie było, i mówi:

– Pewnie, zawsze mam szlugi. Palę cudze, kiedy tylko mogę, i dlatego paczka starcza mi na dłużej niż Hardingowi. On pali tylko własne. Przez to szybciej mu się…

– Nie usprawiedliwiaj mnie, przyjacielu. Do ciebie to nie pasuje, a mnie nie pomoże.

– Słusznie – wtrąca kobieta. – Lepiej zapal mi papierosa.

I pochyla się nad zapałką tak nisko, że z drugiego końca biblioteki mogę zajrzeć jej w dekolt.

Potem wspomina o przyjaciołach Hardinga, mówiąc, że pragnie, by przestali ją nachodzić i pytać o niego.

– Wiesz, jakie to typki, Mack? Lalusiowaci chłopcy ze starannie ufryzowanymi, ładnymi, długimi włosami i wiotkimi dłońmi, którymi tak ślicznie wymachują w powietrzu.

Harding dopytuje się, czy jego przyjaciele rzeczywiście wpadają tylko dlatego, że chcą się z nim zobaczyć, na co Vera odpowiada, że faceci, którzy przychodzą do niej, potrafią wymachiwać czymś więcej niż wiotkimi dłońmi.

Nagle wstaje i oświadcza, że musi już iść. Podaje rękę McMurphy’emu, mówiąc, że ma nadzieję jeszcze się z nim zobaczyć, i wychodzi z biblioteki. McMurphy nie odzywa się słowem. Słysząc stukot obcasów, wszyscy podnoszą oczy i obserwują Verę, gdy idzie korytarzem, dopóki nie zniknie za rogiem.

– Co o niej myślisz? – pyta Harding.

McMurphy raptownie podrywa głowę.

– Ale ma bufory! – To jedyne, co mu przychodzi na myśl. – Nie gorsze niż stara Ratched.

– Nie chodzi mi o jej wygląd, przyjacielu, lecz…

– Do diabła, Harding! – woła nagle McMurphy. – Nie wiem, co mam myśleć! Czego ode mnie chcesz? Nie jestem poradnią matrymonialną. Wiem tylko, że choć wszyscy mają swoje braki, nic im nie sprawia takiej frajdy jak wyśmiewanie i poniżanie innych. Mam ci współczuć, powiedzieć, że ożeniłeś się z wredną suką. A przecież ona też nie czuła się jak królowa, kiedy jej docinałeś! Mam gdzieś ciebie i twoje “co myślisz?” Mam dość własnych zmartwień i nie zamierzam brać twoich na kark! Odpieprz się! – Rozgląda się po sali, mierząc gniewnym wzrokiem Okresowych. – To się tyczy was wszystkich! Odpieprzcie się, do cholery, przestańcie się mnie wreszcie czepiać!

Wsadza czapkę na głowę, przechodzi przez bibliotekę i znów bierze komiks. Okresowi spoglądają po sobie z otwartymi ustami. O co się na nich wścieka? Przecież nikt się go nie czepia. Odkąd się dowiedzieli, że musi słuchać oddziałowej, aby uzyskać zwolnienie, nikt go nawet o nic nie prosił. Dziwią się, że tak się wkurzył na Hardinga, i nie mogą pojąć, dlaczego złapał z furią komiks i wetknął nos w kartki, jakby nie chciał, żeby ktokolwiek go widział, lub sam nie chciał patrzeć na nikogo.

Wieczorem przy kolacji przeprasza Hardinga; mówi, że nie wie, co go napadło. Harding oświadcza, że to na pewno wina jego żony; często działa tak na ludzi. McMurphy siedzi ze wzrokiem utkwionym w filiżance.

– Nie wiem, stary. Do licha, poznałem ją dopiero dziś po południu, a już od tygodnia męczą mnie po nocach zmory.

– Ojej, panie McMurphy! – woła Harding, naśladując małego stażystę, który przychodzi na zebrania. – Musi mi pan o nich koniecznie opowiedzieć. Chwileczkę, wezmę tylko notes i ołówek. – Błaznuje, żeby rozładować napięcie wywołane przeprosinami McMurphy’ego. Bierze serwetkę, łyżkę i udaje, że szykuje się do notowania. – Słucham. Co dokładnie widzi pan w tych… snach?

McMurphy nawet się nie uśmiecha.

– Nie wiem, stary. Chyba tylko twarze… same twarze.


*

Nazajutrz rano w gabinecie hydroterapii Martini staje za konsolą i zaczyna udawać pilota odrzutowca. Pokerzyści przerywają grę, żeby pośmiać się z jego wygłupów.

– liiiiiaahHUUuumrrrr. Ziemia wzywa pilota, ziemia wzywa pilota; zlokalizowano nieznany obiekt, czterdzieści szesnaście na sto; prawdopodobnie pocisk nieprzyjacielski. Zbadać natychmiast! liiahhUUUmmmm.

Martini przekręca gałkę, przerzuca dźwignię i pochyla się, kiedy samolot wchodzi w zakręt. Przesuwa do oporu pałąk z boku konsoli, ale choć igła na tarczy wychyla się do końca, z kranów umieszczonych wewnątrz wyłożonej kaflami budki stojącej po drugiej stronie gabinetu nie tryska woda. Urządzenie nie jest podłączone do sieci, bo hydroterapia dawno wyszła z mody. Fabrycznie nowy chromowany sprzęt i stalowa konsola nigdy nie były w użyciu. Gdyby nie warstwa lśniącego chromu, urządzenie wyglądałoby zupełnie tak samo jak to, którym posługiwano się w starym szpitalu przed piętnastu laty: budka z kranami mogącymi pod dowolnym kątem polewać pacjenta strumieniami wody, a naprzeciw niej konsola, za którą stał technik w gumowym fartuchu i manipulował pokrętłami, ustalając, gdzie skierować strumień, jakiej mocy i jakiej temperatury – początkowo na przykład łagodny i kojący, potem nagle ostry jak igła – pacjent wisiał bezwładnie w płóciennych szelkach między wylotami kranów, cały mokry, ze skórą pomarszczoną od wody, a technik cieszył się swoją zabawką.

– liiaauuu Uuummm… Pilot do wieży, pilot do wieży; pocisk w polu widzenia, biorę go na celownik…

Martini pochyla się nad konsolą i celuje w budkę. Przymyka jedno oko, mierząc w sam jej środek.

– Gotuj broń, cel, p…

Nagle odrywa ręce od konsoli, prostuje się tak szybko, że włosy stają mu dęba, i wybałuszając oczy, wpatruje się z przerażeniem w budkę. Gracze obracają się na krzesłach i spoglądają tam gdzie on, widzą jednak tylko metalowe sprzączki kołyszące się na sztywnych, nowych parcianych szelkach między wylotami kranów.

Martini odwraca się i patrzy prosto na McMurphy’ego. Tylko na niego.

– Widzisz ich? Widzisz?

– Gdzie, Mart? Nikogo nie widzę.

– W tych szelkach. Nie widzisz?

McMurphy uważnie przygląda się budce.

– Nie. Absolutnie nic.

– Zaczekaj. Chcą, żebyś ich zobaczył – nalega Martini.

– Cholera, Martini, mówię ci, że nic nie widzę! Rozumiesz? Absolutnie nic!

– Ha! – woła Martini i kiwa głową. – Ja też nic nie widzę. Tylko żartowałem.

McMurphy dzieli talię na dwie części i z głośnym szelestem tasuje karty.

– Hm… Nie lubię takich żartów, Mart. – Znów dzieli karty, żeby je przetasować, ale nagle rozsypują się na wszystkie strony, jakby talia wybuchnęła z siłą bomby w jego drżących dłoniach.


Pamiętam, że w piątek w trzy tygodnie po głosowaniu nad zmianą godzin oglądania telewizji zapędzono tych z nas, którzy ruszali się o własnych siłach, do głównego budynku na – jak nam usiłowali wmówić – kontrolne prześwietlenia klatki piersiowej, choć ja wiedziałem, iż właśnie w ten sposób sprawdzają, czy wszystkie wmontowane nam instalacje funkcjonują należycie.

Siedzimy obok siebie na długiej ławce w korytarzu przy drzwiach z napisem RENTGEN. Za następnymi drzwiami urzęduje laryngolog, który w zimie ogląda nam gardła. Po przeciwnej stronie korytarza stoi druga ławka; za nią są stalowe drzwi. Te z rzędami nitów. I bez numeru. Drzemią na niej dwaj faceci pilnowani przez dwóch czarnych, a trzeci przechodzi właśnie zabieg – słyszę, jak krzyczy. Nagle drzwi otwierają się z chrzęstem do wewnątrz – widzę migoczące w środku lampy – i sanitariusze wywożą na wózku wciąż jeszcze dymiącego nieszczęśnika. Z całej siły chwytam się rękami ławki, żeby mnie nie wessało do gabinetu elektrowstrząsów. Dwóch sanitariuszy, czarny i biały, podnosi na nogi jednego z czekających na ławce; zatacza się otumaniony przez leki – idący do wstrząsówki zawsze dostają czerwone kapsułki – i leci im przez ręce. Wpychają go do gabinetu, a tam już technicy biorą go pod pachy. Widzę go jeszcze przez ułamek sekundy, akurat kiedy facet zdaje sobie sprawę, gdzie trafił, i zapiera się nogami o betonową posadzkę, żeby nie dać się zaciągnąć na stół zabiegowy – a potem drzwi obite z drugiej strony skórą uderzają z sykiem o stalową ramę, zatrzaskują się i nic więcej nie widzę.

– Ty, co się tam dzieje? – pyta McMurphy Hardinga.

– Tam? Ach, prawda. Nie miałeś tej przyjemności. Szkoda. Każdy człowiek powinien tego doświadczyć. – Harding zakłada ręce na kark i odchyla się na ławce, wpatrując się w drzwi. -To wstrząsówka, przyjacielu, o której ci kiedyś opowiadałem, gabinet terapii elektrowstrząsowej. Szczęśliwcy, którzy tam trafiają, odbywają darmowy lot na Księżyc. No, może niezupełnie darmowy. Płacą szarymi komórkami. Mają ich jednak miliardy, więc spokojnie mogą sobie na to pozwolić.

Marszczy brwi i spogląda na samotnego pacjenta czekającego na ławce.

– Mało dziś klientów, nie to co przed laty! Ale c’est la vie, moda szybko się zmienia. Jesteśmy, niestety, świadkami zmierzchu elektrowstrząsów. Nasza kochana oddziałowa jest jedną z niewielu osób gotowych bronić tej chwalebnej tradycji leczenia wyrzutków społeczeństwa przez palenie mózgów. Płoną raźniej niż Faulknerowska stodoła.

Drzwi się otwierają. Wylatuje z nich nie pchane przez nikogo łóżko – bierze na dwóch rolkach zakręt i dymiąc znika nam z oczu. McMurphy patrzy, jak sanitariusze wprowadzają do środka ostatniego pacjenta i zamykają za nim drzwi.

– Chcesz powiedzieć – mówi i nasłuchuje przez moment – że biorą tam faceta i puszczają mu prąd przez czaszkę?

– Trafnie ujęte.

– Po jakie licho?

– Dla jego dobra, oczywiście. To wszystko robi się dla dobra pacjentów. Przebywając wyłącznie na naszym oddziale, można odnieść wrażenie, że szpital to ogromny, precyzyjny mechanizm, który funkcjonowałby bez zarzutu, gdyby usunięto z niego pacjentów; prawda jednak wygląda inaczej. Elektrowstrząsy też nie są zamierzone jako środek represyjny – choć tak właśnie posługuje się nimi nasza oddziałowa – i zwykle personel nie stosuje ich z pobudek wyłącznie sadystycznych. Pewna liczba pacjentów uznanych za nieuleczalnie chorych odzyskała zmysły właśnie dzięki elektrowstrząsom; lobotomia też pomogła niejednemu. Kuracja wstrząsowa ma swoje zalety: jest tania, szybka i zupełnie bezbolesna. Wywołuje po prostu napad padaczkowy.

– Co za życie! – biadoli Sefelt. – Jednym dają prochy, żeby nie mieli napadów, a innym elektrowstrząsy, żeby je wywołać!

Harding nachyla się do McMurphy’ego.

– Opowiem ci, jak się to wszystko zaczęło: dwaj psychiatrzy zwiedzający rzeźnię – Bóg wie, z jakich zboczonych powodów – przyglądali się rzeźnikowi, który zabijał bydło, waląc je młotem między oczy. Zobaczyli, że nie wszystkie sztuki umierają od razu, niektóre najpierw padają na ziemię w drgawkach podobnych do skurczy występujących przy napadzie epileptycznym. “To jest to! – krzyknął pierwszy psychiatra. – Tego właśnie trzeba naszym pacjentom, sztucznie wywołanych napadów!” Drugi się oczywiście zgodził. Było rzeczą ogólnie wiadomą, że przez pewien czas po napadzie chorzy są znacznie spokojniejsi, bardziej łagodni i nawet z furiatami, z którymi normalnie nie ma żadnego kontaktu, można swobodnie prowadzić rozmowę. Nikt nie wiedział, dlaczego tak się dzieje, i dotąd nikt nie wie. Ale jasne było, że wywoływanie napadów u nieepileptyków może dać doskonałe wyniki. Tu zaś psychiatrzy mieli przed sobą człowieka, który bez trudu wywoływał bombowe napady.

Scanlon wtrąca, że o ile mu wiadomo, rzeźnik używał młota, nie bomby; Harding jednak nie wdaje się z nim w dyskusję, tylko wraca do swojej opowieści.

– Rzeźnik istotnie posługiwał się młotem. I właśnie dlatego drugi psychiatra miał pewne zastrzeżenia. No bo przecież człowiek to nie krowa. Młot mógł się ześliznąć i złamać pacjentowi nos albo nawet powybijać zęby. Ładnie by wtedy wyglądali psychiatrzy, gdyby musieli pokrywać koszty robót dentystycznych! Jeżeli już mieli walić pacjentów po głowie, potrzebowali czegoś pewniejszego i bardziej precyzyjnego od młota; tak więc zdecydowali się na prąd.

– Jezu! Czy nie pomyśleli o szkodach, jakie mogą wyrządzić? Co na to opinia publiczna? Nikt nie podniósł wrzasku?

– Nie rozumiesz jednego, przyjacielu; w Ameryce, jeśli coś się psuje, to najszybszy sposób usunięcia usterek uchodzi za najlepszy.

McMurphy potrząsa głową.

– Kurwa! Prąd przez głowę! Zupełnie jak krzesło elektryczne dla mordercy!

– Te dwie metody są jeszcze bliżej spokrewnione, niż myślisz; w obu przypadkach celem jest kuracja.

– I mówisz, że to nie boli?

– Masz moje słowo. Cały zabieg jest zupełnie bezbolesny. Jeden błysk i natychmiast tracisz przytomność. Bez narkozy, zastrzyku czy młota. Nic cię nie boli. Tylko że nikt nie ma na to po raz drugi ochoty. Bo… bo człowiek się zmienia. Zapomina różne rzeczy. Zupełnie jakby… – Harding przyciska dłonie do skroni i zamyka oczy -… jakby wstrząs puszczał w ruch oszalałe koło fortuny złożone z obrazów, uczuć i wspomnień. Znasz te koła; naganiacz przyjmuje od ciebie forsę i naciska guzik. Trach! Błyska, dzwoni, migają zamazane numery i albo wygrywasz, albo przegrywasz i musisz grać dalej. Szybciej, szybciej, obstawiamy następną kolejkę!

– Spokojnie, Harding.

Drzwi się otwierają i wyjeżdża z nich łóżko na rolkach z facetem przykrytym prześcieradłem; technicy wychodzą i idą na kawę. McMurphy przebiega dłonią po włosach.

– Nie mieści mi się to wszystko w głowie.

– Co? Chodzi ci o wstrząsy?

– Tak. Nie, nie tylko. O wszystko… – Zatacza ręką krąg. – Wszystko, co się tu dzieje.

Harding dotyka jego kolana.

– Nie przejmuj się, przyjacielu. Według wszelkiego prawdopodobieństwa nie masz się co obawiać elektrowstrząsów. Już niemal zupełnie wyszły z mody; stosowane są tylko w ostateczności, jeśli inne środki nie dają rezultatu, podobnie jak lobotomia.

– Lobotomia to odcinanie kawałka mózgu, tak?

– Znów trafiłeś w dziesiątkę. Twoja znajomość żargonu jest coraz lepsza. Tak, lobotomia to odcinanie kawałka mózgu. Kastracja czołowego płata. Jeśli nie może przejechać ci nożem po kroczu, chętnie przejedzie ci nim po oczach!

– Mówisz o Ratched?

– Zgadłeś.

– Nie wiedziałem, że ona ma coś do gadania w tych sprawach.

– Ma, i to dużo.

Widać, że McMurphy ma już dość słuchania o elektrowstrząsach i lobotomii, jest zadowolony, że rozmowa zeszła na Wielką Oddziałową. Pyta Hardinga, co jego zdaniem jest z babą nie w porządku. Harding, Scanlon i jeszcze kilku mają podzielone opinie. Przez chwilę dyskutują o tym, czy to ona jest źródłem wszelkiego zła na oddziale; Harding uważa, że winna jest niemal wszystkiemu. Inni zgadzają się z nim – jedynie McMurphy nie jest tego pewien. Mówi, że początkowo też tak myślał, ale teraz sam nie wie. Sądzi, że pozbycie się oddziałowej niewiele by dało; coś większego od niej jest przyczyną całego zła – zaraz postara się im to lepiej wytłumaczyć. Ale nie potrafi i wreszcie milknie.

Nie zdaje sobie jeszcze z tego sprawy, ale najwyraźniej zaczyna przeczuwać, co ja pojąłem już dawno: to nie Wielka Oddziałowa jest główną siłą zła, lecz ogromny, obejmujący cały kraj Kombinat, w którym oddziałowa jest tylko jednym z wyższych funkcjonariuszy.

Inni pacjenci nie zgadzają się z McMurphym. Krzyczą, że dobrze wiedzą, co jest przyczyną zła, i w końcu zaczynają się sprzeczać o to między sobą. Kłócą się, aż McMurphy im przerywa.

– Rzygać mi się chce od tego waszego gadania! – woła. – Wciąż tylko narzekacie, narzekacie i narzekacie! Na oddziałową, na personel, na cały szpital. Scanlon chce wysadzić oddział w powietrze. Sefelt wini leki. Fredrickson wini swoją rodzinę. Przecież to same wykręty!

Mówi, że Wielka Oddziałowa jest tylko zgorzkniałą starą kobietą, zaś podjudzanie go, żeby brał się z nią za łby, było od początku kretyńskim pomysłem – nikomu by to nie wyszło na dobre, zwłaszcza jemu. Zresztą usadzenie oddziałowej niewiele by dało; ich zaćwok i narzekania mają o wiele rozleglejsze i głębsze podłoże.

– Tak sądzisz? – pyta Harding. – Więc bądź łaskaw nas objaśnić, skoro nagle stałeś się taki biegły w sprawach psychiatrii, co to za podłoże? Skąd się bierze – jak to zgrabnie ująłeś -nasz zaćwok?

– Nie wiem, stary, wierz mi. Nic podobnego w życiu nie widziałem. – Przez chwilę siedzi bez ruchu, wsłuchując się w szum płynący z gabinetu radiologicznego, po czym dodaje: – Ale gdyby tu szło o starą oddziałową i jej brak wyżycia, wystarczyłoby ją przedmuchać, żeby rozwiązać wszystkie wasze problemy, tak?

Scanlon klaszcze w dłonie.

– Niech mnie licho! To jest pomysł. Robota akurat dla ciebie, Mack; taki jurny chłop jak ty najlepiej to załatwi.

– Nigdy w życiu. Znajdź sobie innego frajera.

– Dlaczego? Myślałem, że to ty właśnie jesteś tu największy kogut.

– Nie, stary. Mam zamiar trzymać się od tej jędzy z daleka.

– Zauważyłem, że już dłuższy czas to robisz – wtrąca z uśmiechem Harding. – Co między wami zaszło? Miałeś ją już na linach, gdy nagle spauzowałeś. Zrobiło ci się żal naszego anioła miłosierdzia?

– Nie, po prostu dowiedziałem się paru rzeczy. Zacząłem się rozpytywać i zrozumiałem, dlaczego wy wszyscy włazicie jej w dupę, płaszczycie się przed nią, pozwalacie, żeby wam chodziła po głowie. Zorientowałem się, do czego chcieliście się mną posłużyć.

– Tak? To ciekawe.

– Pewnie, kurwa, że ciekawe. Ciekawe, że żaden z was, łajdaków, nie uprzedził mnie, co ryzykuję, stając jej okoniem. To, że baba nie przypadła mi do serca, bynajmniej nie znaczy, że gotów jestem przykręcać jej śrubę, aż dorzuci mi rok do odsiadki. Trzeba wiedzieć, z kim nie zadzierać, i umieć schować dumę do kieszeni.

– Czyżby pogłoska, że pan McMurphy podporządkował się regulaminowi w nadziei uzyskania wcześniejszego zwolnienia, nie była całkowicie bezpodstawna, przyjaciele?

– Nie zawracaj głowy, Harding. Dlaczego mi nie powiedziałeś, że baba może mnie tu trzymać, jak długo zechce?

– Na śmierć zapomniałem, że jesteś tu przymusowo. – Uśmiech przepołowił twarz Hardinga. – Tak. Stałeś się wyrachowany. Jak my wszyscy.

– Pewnie, że stałem się wyrachowany. Dlaczego to ja mam się ciągle wykłócać na zebraniach o te różne głupstwa, jak niezamykanie na dzień drzwi sypialni czy zwrot papierosów trzymanych w dyżurce? Z początku nie mogłem zrozumieć, dlaczego przylatujecie do mnie ze wszystkim, jakbyście mieli mnie za swojego zbawcę. Ale później dowiedziałem się przypadkiem, jak bardzo liczy się jej opinia przy wypisywaniu ze szpitala. Natychmiast przejrzałem na oczy. A to numer, pomyślałem sobie, ale mnie skurwysyny zrobiły na szaro! Dałem się wykiwać jak pierwszy naiwny! – Odchyla głowę i uśmiecha się do nas. – Nie czujcie się urażeni, moi drodzy, ale pieprzę taką zabawę. Nie mniej od was pragnę się stąd wydostać. A przecież włażąc w drogę tej jędzy, ryzykuję tyle samo co ty, Harding.

Uśmiecha się, mruży oko i dźga go kciukiem w żebra, jakby chciał powiedzieć, że sprawa załatwiona i do nikogo nie żywi urazy, ale Harding odzywa się znowu:

– Nie, przyjacielu. Ryzykujesz znacznie więcej ode mnie.

Uśmiecha się, podrywając nerwowo głowę jak płochliwa klacz, ucieka oczami w bok. Wszyscy przesuwamy się o jedno miejsce; Martini wraca z prześwietlenia, zapinając koszulę i mrucząc pod nosem: – Nigdy bym w to nie uwierzył, gdybym tego nie widział – a Billy Bibbit wchodzi do środka i staje za czarnym ekranem.

– Ryzykujesz znacznie więcej ode mnie – powtarza Harding. – Ja jestem tu dobrowolnie. Nie przymusowo.

McMurphy nic nie mówi. Na jego twarzy maluje się zdumienie i niepewność; wie, że coś jest nie w porządku, ale niezupełnie wie, co. Wpatruje się w Hardinga; patrzy na niego tak natarczywie, że ten przestaje się płochliwie uśmiechać i zaczyna wiercić się niespokojnie, a w końcu przełyka ślinę i powiada:

– Prawdę mówiąc, niewielu z nas jest tu przymusowo. Tylko Scanlon… i chyba jeszcze kilku Chroników. I ty. W całym szpitalu mało kto jest na przymusowym leczeniu. Poważnie.

Milknie pod spojrzeniem McMurphy’ego, głos zamiera mu w gardle. Zapada cisza, którą dopiero po chwili przerywa szept McMurphy’ego:

– Czy to ma być żart?

Wystraszony Harding potrząsa głową. Wtedy McMurphy wstaje z ławki i krzyczy:

– To ma być żart?

Nikt się nie odzywa. McMurphy przechadza się wzdłuż ławki, przebiegając dłonią po gęstych włosach. Idzie na sam koniec, a następnie cofa się na początek i wchodzi do gabinetu radiologicznego. Urządzenie syczy na niego i pluje.

– Hej, Billy… cholera, przecież ty na pewno jesteś tu przymusowo!

Billy stoi na palcach, plecami do nas, wsparty brodą o górną krawędź czarnego ekranu.

– Nie – mówi w stronę urządzenia.

– W takim razie dlaczego? Dlaczego? Facet w twoim wieku! Powinieneś rozbijać się kabrioletem i podrywać babki! Dlaczego godzisz się na to wszystko? – pyta, wskazując dookoła ręką.

Billy nie odpowiada, więc McMurphy zostawia go i wraca do siedzących na ławce.

– Wytłumaczcie mi. Wciąż narzekacie na szpital i wieszacie psy na oddziałowej, a przecież nic was tu nie trzyma! Rozumiem, jak to jest z tymi starcami. To wariaci! Ale wy, nawet jeśli różnicie się trochę od przeciętnych ludzi, nie jesteście szaleńcami!

Dwaj pierwsi milczą. McMurphy przesuwa się do Sefelta.

– A ty, Sefelt? Miewasz napady, ale poza tym jesteś zupełnie zdrów. Kurczę, mój wuj nie tylko miewał ataki dwa razy gorsze od twoich, ale na dodatek jeszcze widzenia diabła, a siłą by się nie dał wpakować do czubków. Mógłbyś żyć na zewnątrz, gdyby starczyło ci odwagi…

– Właśnie! – Billy odwrócił się od ekranu, łzy ciekną mu po twarzy. – Właśnie! – krzyczy. – Gdyby s-starczyło nam o-ddwa-gi! Gdyby starczyło mi o-odwagi, jeszcze dziś m-mógłbym o-opuścić szpital! Moja m-m-matka jest p-przyjaciółką siostry Rat-ched, więc g-gdyby mi starczyło odwagi, jeszcze dziś mógłbym się wypisać!

Chwyta z ławki koszulę i usiłuje ją włożyć, ale jest zbyt roztrzęsiony. Wreszcie rzuca ją w kąt i woła do McMurphy’ego:

– Myślisz, że ch-ch-ch-chcę tu być? Że nie wolałbym mieć ka-kabrioletu i dziew-czy-czy-czy-ny? Ale czy z ciebie ludzie się k-k-kiedy śmiali? Nie, bo jesteś d-duży i silny! Ja nie jestem. Ani Harding. Ani F-Fredrickson. Ani Se-Sefelt. Ech… ech… Mówisz, jakbyśmy b-byli tu z własnej woli! Ech, po c-co to wszystko…

Nie może mówić dalej, jąka się i szlocha, w końcu ociera wierzchem dłoni oczy, żeby widzieć. Ściąga z niej przy tym strup, a ponieważ dalej trze oczy, rozmazuje sobie krew po całej twarzy i widzi jeszcze gorzej. Wreszcie, czerwony od krwi, zaczyna biec na oślep korytarzem, zataczając się od ściany do ściany. Czarny rzuca się w pościg.

McMurphy zwraca się do pozostałych chłopaków i otwiera usta, żeby ich jeszcze o coś zapytać, ale spostrzegłszy, jak na niego patrzą, daje spokój. Przez chwilę stoi nieruchomo przed rzędem wymierzonych w niego oczu, przypominających metalowe nity, a potem – trochę jakby bez przekonania – mówi “zawracanie głowy”, wkłada czapkę, naciąga ją głęboko na oczy i siada z powrotem na ławce. Dwaj technicy wracają z kawy i wchodzą do gabinetu po drugiej stronie korytarza – kiedy stalowe drzwi otwierają się z sykiem, dolatuje mnie zapach kwasu, zupełnie jak przy ładowaniu akumulatora. McMurphy wpatruje się w te drzwi.

– Jakoś nie mieści mi się to w głowie…


W drodze na oddział McMurphy wlókł się na końcu – zadumany, z rękami w kieszeniach, czapką zsuniętą nisko na czoło i wygasłym papierosem w ustach. Wszyscy zachowywali się cicho. Billy dał się uspokoić – szedł teraz na czele grupy pomiędzy czarnym z naszego oddziału i białym sanitariuszem ze wstrząsówki.

Zwolniłem kroku i zrównałem się z McMurphym; chciałem mu powiedzieć, żeby się nie martwił, bo i tak nic nie poradzi. Widziałem, że jakaś myśl nie daje mu spokoju; przypominał psa nad nieznaną norą, któremu jeden głos radzi: “Psie, zostaw w spokoju tę norę! Jest wielka i mroczna, a tropy wkoło niej należą do niedźwiedzia albo do równie groźnego zwierza!”, lecz drugi – ostry, stary jak psia rasa, ale głupi i nieostrożny – rozkazuje: “Szukaj, psie, szukaj!”

Chciałem powiedzieć McMurphy’emu, żeby się nie przejmował, i już nawet otwierałem usta, gdy nagle podniósł głowę, zsunął z czoła czapkę, dogonił najmniejszego czarnego, klepnął go w ramię i rzekł:

– Słuchaj, mały, wstąpmy na moment do bufetu, dobra? Chcę kupić dwa kartony papierosów.

Podbiegłem kilka kroków, żeby przyłączyć się do gromadki, i poczułem, że serce bije mi szybko, a krew szumi z podniecenia w głowie. W bufecie, choć puls miałem już normalny, nadal słyszałem szum i dzwoniło mi w uszach, zupełnie jak przed laty w chłodne, jesienne piątkowe wieczory, kiedy po wyjściu na boisko czekałem na wykopanie piłki i początek gry. Dzwonienie stawało się coraz głośniejsze; myślałem, że dłużej tego nie zniosę, ale wreszcie wykopywali piłkę, dzwonienie cichło i zaczynała się gra. Teraz słyszałem to samo dzwonienie co w tamte piątkowe wieczory i czułem tę samą dziką niecierpliwość, która ledwie pozwalała mi ustać w miejscu. A co więcej, widziałem wszystko ostro i wyraźnie, tak jak zawsze przed meczem albo jak wtedy, gdy wyjrzałem w nocy z okna sypialni; wszystko było wyraźne, jasne i nieruchome – nie pamiętałem, że świat może tak wyglądać. Widziałem pęczki sznurowadeł, rzędy tubek z pastą do zębów, okularów słonecznych i długopisów – z wybitą na nich gwarancją, że będą pisać przez całą wieczność, i to nawet pod wodą na maśle – a na półce nad ladą pluton wielkookich misiów strzegących pilnie tych bogactw przed złodziejami.

McMurphy podszedł do lady zdecydowanym krokiem, stanął obok mnie, zaczepił kciuki o kieszenie i poprosił sprzedawczynię o dwa kartony Marlboro.

– Niech będą trzy – dodał z szerokim uśmiechem. – Mam ochotę dymić jak komin.

Dzwoniło mi w głowie aż do popołudniowego zebrania. Słuchałem właśnie jednym uchem, jak personel piłuje Sefelta, przekonując go, żeby wyjawił, co jest przyczyną jego nieprzystosowania (“Dilantina!” – krzyczy wreszcie Sefelt. “Ależ, panie Sefelt, jeśli mamy panu pomóc, musimy znać prawdę” – powiada oddziałowa. “To musi być dilantina; od czego innego miękłyby mi dziąsła?” Oddziałowa uśmiecha się. “Jim, ma pan czterdzieści pięć lat…”), gdy wtem wzrok mój padł na McMurphy’ego siedzącego jak zwykle w kącie. Nie bawił się talią kart ani nie drzemał nad rozłożonym pismem jak podczas wszystkich zebrań w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Nawet się nie garbił. Siedział zupełnie prosto i z zuchwałą miną na zaczerwienionej twarzy patrzył to na Sefelta, to na Wielką Oddziałową. Obserwowałem go, a dzwonienie stawało się coraz bardziej przenikliwe. Oczy McMurphy’ego biegały teraz równie szybko jak przy pokerze; zamiast tęczówek widziałem pod bladymi brwiami dwa niebieskie paski. Byłem pewien, że lada moment zrobi coś szalonego, czym na pewno zasłuży na oddział furiatów. Tak właśnie wyglądali pacjenci, którzy chwilę później rzucali się na czarnych. Zacisnąłem palce na poręczy fotela i czekałem przerażony tym, co się zaraz stanie i – jak zdałem sobie sprawę – również tym, że nie stanie się nic.

McMurphy siedział bez słowa i tylko się przyglądał, dopóki oddziałowa nie skończyła z Sefeltem; potem obrócił się w fotelu i obserwował Fredricksona, który – chcąc się odegrać na niej za to, że tak dręczyła jego przyjaciela – przez dobre kilka minut narzekał podniesionym głosem, że papierosy trzymają w dyżurce. Wreszcie wyczerpał wszystko, co miał do powiedzenia, oblał się rumieńcem, przeprosił jak zawsze za swoje wystąpienie i usiadł. McMurphy dotąd nie uczynił nic. Rozluźniłem nieco palce na poręczy, podejrzewając, że się jednak omyliłem.

Do końca zebrania zostało zaledwie kilka minut. Wielka Oddziałowa pochowała papiery do koszyka, zestawiła go z kolan na ziemię i zerknęła na McMurphy’ego, żeby sprawdzić, czy nie śpi i czy słucha uważnie. Następnie splotła ręce na brzuchu, spojrzała na swoje palce, westchnęła głęboko i potrząsnęła głową.

– Długo rozważałam, panowie, to, co wam teraz powiem. Zastanawiałam się nad tym z doktorem Spiveyem i z resztą personelu; choć nie było to dla nas przyjemne, uznaliśmy wspólnie, że musicie zostać ukarani za swoje niedopuszczalne zachowanie w porze sprzątania trzy tygodnie temu. – Uniosła rękę i rozejrzała się po świetlicy. – Specjalnie czekaliśmy tak długo, bo łudziliśmy się, że sami uznacie za stosowne przeprosić nas za te buntownicze ekscesy. Ale dotychczas ani jeden z was nie okazał skruchy.

Znów podniosła rękę gestem mechanicznego wróżbity, żeby zapobiec protestom.

– Postarajcie się zrozumieć, że wszystkie reguły i ograniczenia, które wam narzucamy, są dokładnie przemyślane pod kątem wartości terapeutycznych. Wielu z was trafiło tu dlatego, że nie umieliście się dostosować do życia w społeczeństwie, nie chcieliście uznać rządzących nim praw, staraliście się spod nich wyłamać lub je obejść. Niegdyś – może w dzieciństwie – lekceważenie praw społecznych uchodziło wam na sucho. Dobrze wiedzieliście, że łamiecie prawo, i oczekiwaliście, a nawet potrzebowaliście kary; tymczasem nikt jej wam nie wymierzał. Ta nierozsądna pobłażliwość rodziców mogła się stać zalążkiem waszej obecnej choroby. Mówię to w nadziei, że zrozumiecie, iż narzucamy wam dyscyplinę i zmuszamy was do posłuchu wyłącznie dla waszego dobra.

Wolno obróciła głowę. Niechęć do czekającego ją obowiązku miała wyraźnie wypisaną na twarzy. W świetlicy panowała absolutna cisza – tylko dzwonek w mojej głowie brzęczał gorączkowo.

– Sami chyba zdajecie sobie sprawę, jak trudno jest egzekwować dyscyplinę w warunkach szpitalnych. Bo cóż możemy wam zrobić? Nie możemy was aresztować. Nie możemy zamknąć was o chlebie i wodzie. Jak widzicie, znaleźliśmy się w kłopotliwej sytuacji: co mamy zrobić?

Ruckly miał pewną sugestię, ale oddziałowa nie dopuściła go do głosu. Twarz jej zaczęła się zmieniać, tykając jak zegar, aż wreszcie zastygła w nowy wyraz. Wtedy oddziałowa sama udzieliła sobie odpowiedzi.

– Musimy wam odebrać jeden z przywilejów. Po dokładnym rozważeniu okoliczności buntu doszliśmy do wniosku, że najsprawiedliwiej będzie pozbawić was przywileju korzystania z gabinetu hydroterapii, w którym grywacie w karty. Chyba nie uważacie, że jest to krzywdzące?

Nie poruszyła głową. Nie podniosła oczu. Ale oprócz niej wszyscy, jeden po drugim, kierowali spojrzenia na siedzącego w kącie rudzielca. Nawet starzy Chronicy, którzy nie rozumieli, dlaczego wszyscy patrzą akurat w tę stronę, wyciągali chude ptasie szyje i gapili się na McMurphy’ego – dziesiątki nagich, zalęknionych twarzy zwróconych ku niemu z nadzieją.

Pojedynczy ton w mojej głowie był tak wysoki jak pisk opon pędzącego samochodu.

McMurphy siedział sztywno w fotelu i czerwonym paluchem drapał się leniwie po bliźnie na nosie. Uśmiechnął się szeroko do wpatrzonych w niego pacjentów, ujął czapkę za daszek i ukłonił się im grzecznie, a następnie przeniósł wzrok na oddziałową.

– Jeśli więc nikt nie chce zabrać głosu w sprawie naszej decyzji, myślę, że czas zakończyć zebranie…

Przerwała i wreszcie sama spojrzała na McMurphy’ego. Rudzielec wzruszył ramionami, westchnął głośno, klepnął się po kolanach i wstał wolno z fotela. Wyprostował się, ziewnął, znów podrapał po nosie i podciągając kciukiem spodnie ruszył przez świetlicę w stronę siedzącej przy dyżurce oddziałowej. Wiedziałem, że już za późno, żeby go powstrzymać od jakiegoś szaleństwa, i tylko patrzyłem na niego, podobnie jak wszyscy. Szedł stawiając długie, przesadnie długie kroki, a kciuki zatknął za kieszenie spodni. Podkute żelazem obcasy krzesały iskry z posadzki. Znów był drwalem, chełpliwym szulerem, wielkim, skorym do bitki rudym Irlandczykiem oraz kowbojem z ekranu telewizyjnego, kroczącym środkiem ulicy, żeby przyjąć rzucone wyzwanie.

Kiedy się zbliżył, oczy wyszły Wielkiej Oddziałowej z orbit. Nie spodziewała się, że McMurphy cokolwiek zrobi. Odebranie nam gabinetu miało być jej ostatecznym zwycięstwem, miało raz na zawsze potwierdzić jej władzę. A tu nagle rudzielec idzie prosto na nią i jest wielki jak dom!

Śmiertelnie przerażona otworzyła usta i zaczęła się rozglądać za sanitariuszami, gdy wtem McMurphy zatrzymał się, nie dochodząc do niej. Stanął przed oknem dyżurki i powiedział, cedząc wolno słowa, że ma ochotę zapalić jedną z fajek, które kupił rano, a następnie przebił ręką szybę.

Szkło bryznęło na boki jak woda, a oddziałowa zakryła dłońmi uszy. McMurphy wziął jeden z kartonów ze swoim nazwiskiem, wyjął z niego paczkę papierosów i odłożył go na miejsce. Następnie odwrócił się do Wielkiej Oddziałowej siedzącej bez ruchu jak kredowy posąg i bardzo delikatnie zaczął strzepywać jej z czepka i z ramion odłamki szkła.

– Strasznie mi przykro – rzekł – jak Boga kocham. Ale ta szyba była tak czysta, że na śmierć o niej zapomniałem.

Całe zajście trwało zaledwie parę sekund. McMurphy zostawił oddziałową z rozdygotaną, terkoczącą twarzą i zapaliwszy papierosa, wrócił na swoje miejsce.

A mnie przestało dzwonić w głowie.

Загрузка...