CZĘŚĆ III

Po tym zajściu McMurphy długo był panem oddziału. Siostra Ratched czekała, aż przyjdzie jej do głowy jakiś nowy pomysł, dzięki któremu odzyska przewagę. Wiedziała, że przegrała jedną ważną rundę, a teraz przegrywa drugą, ale bynajmniej jej się nie spieszyło. Nie zamierzała przecież zalecić wypisania; mogła więc przeciągać walkę tak długo, jak chciała, a więc dopóki McMurphy nie popełni błędu, nie podda się wyczerpany lub dopóki ona nie obmyśli nowej taktyki, która przyniesie jej pełne zwycięstwo.

Ale niejedno wydarzyło się na oddziale, zanim ta nowa taktyka przyszła jej do głowy. Odkąd McMurphy dał się znów wciągnąć do walki i stłuczeniem szyby w prywatnym oknie siostry Ratched obwieścił powrót na ring, życie na oddziale nabrało kolorów. Rudzielec był obecny na wszystkich zebraniach i uczestniczył we wszystkich dyskusjach. Cedził słowa, mrugał i sypał dowcipami, żeby wydobyć blade uśmiechy z facetów, którzy bali się roześmiać, odkąd skończyli dwanaście lat. Zebrał dość chętnych, żeby utworzyć drużynę koszykówki, i przekonał doktora, by pozwolił im zabrać piłkę z sali gimnastycznej i ćwiczyć na oddziale. Siostra sprzeciwiała się, mówiąc, że wkrótce zechcą grać w piłkę nożną w świetlicy albo w polo na korytarzu, ale przynajmniej tym razem lekarz postawił na swoim.

– Niektórzy pacjenci, siostro, wykazują ogromną poprawę zdrowia od chwili powstania drużyny; uważam, że to najlepiej dowodzi jej wartości terapeutycznych – oświadczył.

Oddziałowa przez moment przyglądała mu się ze zdumieniem. A więc i on zaczynał podskakiwać. Zapamiętała ton jego głosu, żeby porachować się z lekarzem, kiedy odzyska władzę, skinęła głową i wróciła do dyżurki bawić się tarczami na tablicy rozdzielczej. Nowa szyba nie była jeszcze gotowa, więc portierzy wstawili tymczasem tekturę w okno nad biurkiem oddziałowej; siedziała za nią dzień w dzień, jakby jej tam nie było albo jakby widziała przez nią wszystko, co się dzieje w świetlicy. Schowana za prostokątem tektury przypominała obrazek odwrócony przodem do ściany.

Czekała i nie mówiła ani słowa, kiedy rano McMurphy latał w szortach w białe wieloryby po oddziale, grał w gazdę jednocentówkami lub ganiał po korytarzu, dmuchając w blaszany sędziowski gwizdek i uczył Okresowych poruszania się z piłką – biegali od drzwi oddziału do drzwi izolatki, kozłując piłkę z dudnieniem głośnym jak salwy armatnie, a on darł się na nich niczym sierżant na musztrze:

– Szybciej, takie syny, szybciej!

W tym czasie McMurphy i oddziałowa odnosili się do siebie z największą kurtuazją. McMurphy prosił ją na przykład uprzejmie o wieczne pióro, żeby machnąć podanie o przepustkę na samodzielne wyjście ze szpitala, pisał je na biurku oddziałowej, wręczał jej, zwracał pióro i mówił grzecznie: “Dziękuję”, ona zaś spoglądała na kartkę i równie grzecznie mówiła, że musi poradzić się personelu – wracała mniej więcej po trzech minutach i oświadczała, że bardzo jej przykro, ale nie uważa się, aby wydanie mu przepustki było aktualnie wskazane ze względów terapeutycznych. McMurphy znów jej dziękował, wychodził z dyżurki i dął w gwizdek tak głośno, że w całej okolicy drżały szyby.

– Ćwiczymy, takie syny! Łapać piłkę, lenie, nie bójcie się zmęczenia! – wrzeszczał.

Był już na oddziale miesiąc, a więc dostatecznie długo, żeby się wpisać na wywieszoną na tablicy ogłoszeń listę pacjentów ubiegających się o przepustkę na wyjście pod opieką. Podszedł z wiecznym piórem oddziałowej do tablicy i w rubryce OSOBA TOWARZYSZĄCA napisał: “Candy Starr, znajoma dziwka z Portland”, po czym z taką siłą postawił kropkę, że wygiął stalówkę. Sprawę jego przepustki rozpatrzono na zebraniu kilka dni później, akurat tego dnia, w którym szklarze wstawili nową szybę w oknie dyżurki. Gdy więc McMurphy usłyszał, że jego prośba spotkała się z odmową, co umotywowano tym, że panna Starr nie wydaje się najwłaściwszą osobą do opieki nad pacjentem, wzruszył ramionami, mówiąc “takie buty”, wstał z fotela, podszedł do nowej szyby, na której wciąż widniała w rogu nalepka firmy szklarskiej, i przebił ją pięścią – po czym, stojąc z zakrwawioną ręką, zaczął tłumaczyć się oddziałowej, że był przekonany, iż po prostu wyjęto z okna tekturę.

– Kiedy, do licha, wstawiono tę cholerną szybę? Tylko powoduje wypadki!

Oddziałowa założyła mu w dyżurce opatrunek, a Scanlon i Harding wyciągnęli ze śmieci tekturę i przylepili z powrotem do ramy okiennej plastrem z tej samej rolki, z której brała go oddziałowa, żeby zamocować opatrunek na ręce McMurphy’ego. Kiedy dezynfekowała mu skaleczenie, posadziwszy go na stołku, krzywił się straszliwie i mrugał nad jej głową do Scanlona i Hardinga. Twarz oddziałowej nadal była spokojna i gładka niby porcelana, ale jej nerwy dawały znać o sobie. Po tym, jak szarpała plaster, owijając nim ciasno rękę McMurphy’ego, widać było, że nie panuje nad sobą jak dawniej.

Pewnego dnia nasza drużyna – Harding, Billy Bibbit, Scanlon, Fredrickson, Martini i McMurphy, który włączał się do akcji, gdy tylko ręka przestawała mu krwawić – zagrała w sali gimnastycznej mecz z drużyną sanitariuszy. W jej skład wchodzili obaj rośli czarni z naszego oddziału i byli najlepszymi zawodnikami na sali – biegali obok siebie po boisku, podobni do cieni w czerwonych spodenkach, strzelając kosz po koszu z precyzją automatów. Nasi reprezentanci byli za niscy i za wolni, a na dodatek Martini przekazywał piłkę graczom, których nie widział nikt prócz niego, tak że w końcu przeciwnicy pobili nas o dwadzieścia punktów. Ale wydarzyło się coś, co mimo wszystko pozwoliło nam odejść z pewnym poczuciem zwycięstwa: w trakcie walki o piłkę czarny nazwiskiem Washington oberwał łokciem w twarz i cała drużyna sanitariuszy musiała go trzymać, żeby nie rzucił się na McMurphy’ego, który usiadł spokojnie na piłce i nie zwracał najmniejszej uwagi na czarnucha, gdy ten – z krwią cieknącą mu z wielkiego nosa i spływającą po klatce piersiowej niczym czerwona farba po szkolnej tablicy – wyrywał się kumplom i wrzeszczał:

– Puszczajcie! Ten skurwiel sam się o to prosi!

McMurphy znów zaczął przyklejać do muszli klozetowych kartki przeznaczone dla oddziałowej. Wypisywał o sobie w dzienniku różne niestworzone historie i sygnował je “Życzliwy”. Czasami spał do ósmej. Siostra karciła go za to bez złości, a on czekał, aż skończy, po czym psuł cały efekt jej słów, pytając na przykład, czy nosi dwójkę, trójkę, czy też może w ogóle chodzi bez stanika?

Inni Okresowi poszli w jego ślady. Harding zaczął się zalecać do młodych pielęgniarek, Billy Bibbit przestał wpisywać do dziennika swoje – jak je nazywał – “obserwacje”, a kiedy w okno dyżurki wstawiono szybę z namalowanym na niej wielkim iksem, by McMurphy nie mógł w razie czego twierdzić, że jej nie zauważył, Scanlon stłukł ją niechcący piłką, zanim farba zdążyła wyschnąć. Piłka się przedziurawiła, więc Martini wziął ją z posadzki niby martwego ptaka i zaniósł oddziałowej, która siedziała nieruchomo w dyżurce wpatrzona w odłamki szkła zalegające jej biurko, i zapytał, czy nie mogłaby jej skleić plastrem albo jakoś inaczej naprawić? Tak, żeby znów była cała? Oddziałowa, nic nie mówiąc, wyrwała mu ją z ręki i wepchnęła głęboko do kosza na śmieci.

Sezon koszykówki najwyraźniej skończył się na dobre, więc McMurphy postanowił przerzucić się na wędkarstwo. Znów wystąpił o przepustkę, mówiąc zawczasu lekarzowi, że we Florence nad zatoką Siuslaw ma przyjaciół, którzy – jeśli personel nie miałby nic przeciwko temu – chętnie zabraliby na ryby ośmiu czy dziewięciu pacjentów, po czym napisał na liście wywieszonej na korytarzu, że tym razem zaopiekują się nim “dwie przemiłe ciotunie mieszkające w małym miasteczku niedaleko Oregon City”. Na zebraniu udzielono mu przepustki na najbliższą sobotę. Oddziałowa zanotowała to oficjalnie w dzienniku, po czym sięgnęła do koszyka stojącego przy jej krześle, wyjęła artykuł wycięty z porannej gazety i przeczytała, że aczkolwiek połowy na przybrzeżnych wodach Oregonu są w tym roku wyjątkowo obfite, to jednak łososie pojawiły się niezwykle późno i ocean jest już burzliwy i niebezpieczny. Radziła wszystkim dobrze się zastanowić.

– Świetny pomysł! – zawołał McMurphy, przymknął oczy i ze świstem wciągnął przez zęby powietrze. – Tak jest! Słony zapach rozhukanej wody, fale bijące o dziób, stawianie czoła żywiołom tam, gdzie najlepiej widać, co wart jest człek i co warta łódź… Przekonała mnie siostra! Jeszcze dziś zadzwonię i wynajmę łajbę. Może siostrę też zapisać?

Oddziałowa w milczeniu podeszła do tablicy ogłoszeń i przypięła artykuł.


Nazajutrz McMurphy zaczął zapisywać chętnych na wyprawę i zbierać od nich po dziesięć dolców na wynajęcie łodzi, a oddziałowa zaczęła systematycznie znosić wycinki prasowe o rozbitych łodziach i nagłych sztormach. McMurphy wyśmiewał ją razem z jej wycinkami, mówiąc, że jego ciotki, które większą część życia spędziły w portach, bujając na falach z różnymi marynarzami, przysięgają, że uczestnicy wyprawy będą bezpieczni jak u mamy pod pierzyną i mają się niczym nie przejmować. Oddziałowa jednak dobrze znała swoich pacjentów. Wycinki przeraziły ich bardziej, niż McMurphy się spodziewał. Sądził, że wszyscy będą chcieli jechać, a tymczasem musiał namawiać i przekonywać. W przeddzień wyjazdu wciąż było o dwóch chętnych za mało, żeby zapłacić za wynajęcie łodzi.

Byłem bez pieniędzy, ale miałem ochotę zapisać się na wyprawę. Im więcej McMurphy mówił o łowieniu łososi, tym bardziej chciałem jechać. Wiedziałem, że to kretyński pomysł; wpisanie się na listę było przecież równoznaczne z ogłoszeniem wszem i wobec, że nie jestem głuchy. Jeśli usłyszałem dyskusję o łodziach i rybach, to musiałem także słyszeć wszystkie poufne rozmowy, które prowadzono przy mnie w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Gdyby Wielka Oddziałowa się dowiedziała, że znam jej zdradzieckie knowania, rzuciłaby się na mnie z piłą elektryczną i pastwiła nade mną, dopóki nie nabrałaby absolutnej pewności, że jestem głuchoniemy. A więc jeśli chciałem słyszeć, musiałem dalej udawać głuchego; mimo że tak bardzo pragnąłem jechać, uśmiechnąłem się na tę myśl.

Wieczorem w przeddzień wyprawy leżałem w łóżku, rozmyślając o mojej głuchocie, o latach udawania, że nie słyszę ani słowa, i zastanawiałem się, czy potrafiłbym się zachowywać inaczej. A potem przypomniałem sobie, że to nie ja zacząłem udawać głuchego; to ludzie zaczęli traktować mnie jak durnia, który nie słyszy, nie widzi i nie potrafi wydusić z siebie słowa.

Co więcej, traktowali mnie tak nie tylko tuż przed moim przyjściem do szpitala, ale również wiele lat wcześniej. W wojsku odnosili się do mnie w ten sposób wszyscy starsi rangą. Pewnie im się wydawało, że tak właśnie należy postępować wobec kogoś o moim wyglądzie. Już nawet w szkole ludzie mówili, że chyba nie słucham, co mówią, i sami przestawali mnie słuchać. Leżąc na łóżku, usiłowałem sobie przypomnieć, kiedy zdarzyło się to po raz pierwszy. Chyba mieszkaliśmy wtedy jeszcze w naszej wiosce nad brzegiem Kolumbii. Było lato…

…mam z dziesięć lat i solę przed chatą łososie przed ułożeniem ich na ruszcie, gdy wtem spostrzegam samochód, który skręca z autostrady i kołysząc się na wybojach, wjeżdża między krzaki szałwi, ciągnąc za sobą niczym przyczepy tumany czerwonego pyłu.

Obserwuję samochód, kiedy wjeżdża na wzgórze i zatrzymuje się w pewnej odległości od naszego podwórka; nadciągające za nim tumany pyłu rozbijają się o bagażnik i osiadają wolno na krzakach szałwi i mydlnicy, upodabniając je do czerwonych, dymiących szczątków ocalałych z pożaru. Pasażerowie czekają, dopóki migocący w słońcu pył nie opadnie zupełnie. Wiem, że to nie turyści z aparatami fotograficznymi, bo turyści nigdy nie podjeżdżają tak blisko wioski. Jeśli chcą ryb, kupują je na autostradzie; wolą trzymać się z dala od naszych siedzib, bo się boją, że ich oskalpujemy albo przywiążemy do pala i spalimy na stosie. Nie wiedzą, że niektórzy członkowie naszego plemienia są prawnikami w Portland; zresztą nie uwierzyliby mi, gdybym im powiedział. A przecież jeden z moich stryjów został najprawdziwszym na świecie prawnikiem – jak twierdzi tata, wyłącznie po to, by udowodnić ludziom, że potrafi tego dokonać, choć wolałby polować z ościeniem na ryby przy wodospadzie. Tata mówi, że jeśli człowiek nie ma się na baczności, ludzie zmuszą go do robienia tego, czego chcą, albo – jeśli jest uparty – do robienia czegoś wręcz odwrotnego, po prostu im na złość.

Drzwiczki samochodu otwierają się nagle i wysiadają z niego trzy osoby, z których dwie siedziały z przodu, a jedna z tyłu. Zaczynają się wspinać po zboczu w stronę wioski; widzę, że dwie pierwsze osoby to mężczyźni w granatowych garniturach, natomiast trzecią, która siedziała z tyłu, jest stara, siwa kobieta w stroju tak sztywnym i ciężkim, jakby był zrobiony z blachy pancernej. Przedarłszy się wreszcie przez krzaki szałwi, wchodzą na nasze podwórze spoceni i zasapani.

Pierwszy mężczyzna przystaje i rozgląda się po wiosce. Jest niski i gruby, a na głowie ma biały kowbojski kapelusz. Kiwa głową, widząc chwiejne ruszty do suszenia ryb, stare samochody, kurniki, motocykle i psy.

– Widzieliście kiedy coś podobnego? Co? Przynajmniej raz w życiu?

Zdejmuje kapelusz i przykłada złożoną chusteczkę do głowy przypominającej czerwoną gumową piłkę – ociera ją tak ostrożnie, jakby się bał, że pogniecie chusteczkę albo rozczochra kępkę zlepionych potem strączkowatych włosów.

– Jak ludzie mogą żyć w ten sposób? Jak myślisz, John?

Mówi bardzo głośno, bo nie jest przyzwyczajony do ryku wodospadu.

John unosi wysoko gęste siwe wąsy, żeby zapach solonych przeze mnie łososi nie wpadał mu w nozdrza. Szyję i policzki ma zroszone potem, a granatowy garnitur zupełnie przemoczony na plecach. Sporządza notatki, obracając się w miejscu i obejmując wzrokiem chatę, ogródek oraz czerwone, zielone i żółte wyjściowe sukienki mamy suszące się na sznurze za chatą – wykonawszy pełny obrót, znów staje twarzą do mnie i przygląda mi się, jakby dopiero teraz mnie zauważył, choć cały czas byłem dwa kroki od niego. Nachyla się nade mną, mruży oczy i unosi wąsy, żeby zatkać nos, jakbym to ja cuchnął, a nie ryby.

– Jak myślisz, gdzie są jego rodzice? – pyta. – W lepiance czy nad wodospadem? Skoro już tu jesteśmy, powinniśmy pogadać z tym facetem.

– Za nic nie wejdę do tej nory – mówi grubas.

– Ta nora, Brickenridge – oznajmia John spoza wąsów – to domostwo wodza; faceta, do którego mamy interes, szlachetnego przywódcy tego plemienia.

– Interes? Mów o sobie, ja nie mam do niego żadnego interesu. Rząd płaci mi za wycenianie, a nie za gadanie.

Słysząc to, John wybucha śmiechem.

– Racja. Ale ktoś powinien ich powiadomić o planach rządowych.

– Jeśli jeszcze nie wiedzą, to dowiedzą się wkrótce.

– Przecież to proste, wystarczy wejść i pogadać.

– Do tej brudnej dziury? Idę o zakład, że roi się tam od pająków. Podobno w tych ruderach z suszonej gliny gnieżdżą się w ścianach miliony robactwa. A gorąco, że pojęcia nie masz. Spójrz na małego Hajawatę; widzisz, jak ładnie się przypiekł? Ho. Cały jest czerwony.

Śmieje się i znów przykłada chustkę do głowy, lecz milknie, kiedy spogląda na niego kobieta. Odchrząkuje, spluwa na ziemię, a następnie podchodzi do huśtawki, którą tata zawiesił dla mnie na gałęzi jałowca, siada na niej i zaczyna się łagodnie bujać, wachlując się jednocześnie kapeluszem.

Myślę nad tym, co powiedział, i narasta we mnie gniew. Ponieważ grubas i John – bynajmniej się mną nie krępując – dalej rozprawiają o chacie, o wiosce, o ziemi i obliczają, ile co jest warte, zaczynam podejrzewać, iż chyba nie wiedzą, że rozumiem każde słowo. Pewnie przyjechali ze Wschodu, gdzie ludzie znają Indian tylko z filmów. Wyobrażam sobie, jak będzie im wstyd, kiedy odkryją, że wiem, co wygadywali.

Czekam jeszcze chwilę, podczas gdy oni mówią o upale i naszym domu, a potem wstaję z kolan i wyjaśniam grubasowi, najpoprawniej, jak się nauczyłem w szkole, że nasza gliniana chata jest znacznie, ale to znacznie chłodniejsza od wszystkich domów w miasteczku.

– Jest o wiele chłodniejsza od mojej szkoły i nawet od kina w The Dalles, którego szyld z oszronionych liter głosi, że w środku jest “chłodno i przyjemnie”!

Zamierzam im jeszcze powiedzieć, że jeśli zechcą wejść do środka, to pobiegnę nad wodospad i przyprowadzę tatę, ale oni zachowują się tak, jakby mnie w ogóle nie słyszeli. Nawet na mnie nie patrzą. Grubas buja się wolno na huśtawce i zerka w dół pokrytego lawą urwiska na mężczyzn, którzy stoją na rusztowaniach tuż przy wodospadzie – z tej odległości są tylko spowitymi mgiełką niewyraźnymi kształtami w kraciastych koszulach. Od czasu do czasu robią krok do przodu i niczym szermierze wyrzucają ręce, a następnie podnoszą do góry czterometrowe rozwidlone ościenie, żeby ci wyżej zdjęli z nich miotające się łososie. Wpatrzony w mężczyzn widocznych na tle piętnastometrowego welonu wody, grubas mruży oczy i chrząka, ilekroć któryś z nich wychyla się, żeby nadziać na oścień rybę.

Tamci, John i kobieta, nadal stoją, jak stali. Żadne z trojga nie daje poznać, że mnie słyszało; nie patrzą w moją stronę, jakby woleli, żebym był nieobecny.

Nagle wszystko zamiera i trwa tak przez całą minutę.

Spostrzegam ze zdumieniem, że słońce świeci teraz na nich jakoś znacznie jaśniej. Wszystko inne wygląda zupełnie normalnie – zarówno kury grzebiące pazurami w trawie na dachach lepianek, jak i skaczące po krzakach koniki polne i chmary much nad suszącymi się rybami, odganiane przez dzieci miotełkami z szałwi; ot, zwyczajny letni dzień. Ale trójkę przybyszów słońce oświetla z dziesięć razy jaśniej niż dotychczas i widzę… widzę szwy, gdzie ich zespawano z kawałków. I widzę niemal, jak wbudowane w nich urządzenia biorą moje słowa i usiłują je wpasować to tu, to tam, w ten otwór i w tamten, a kiedy się okazuje, że nie ma dla nich żadnego gotowego otworu, po prostu je kasują, jakby ich w ogóle nie było.

Przez cały ten czas trójka przybyszów trwa w zupełnym bezruchu. Nawet huśtawka się zatrzymała, unieruchomiona pod pewnym kątem przez słońce; skamieniały grubas przypomina gumową lalkę. A potem budzi się perliczka taty śpiąca pośród gałęzi jałowca i na widok obcych zaczyna szczekać jak pies – wtedy czar pryska.

Grubas z krzykiem zeskakuje z huśtawki, odbiega kilka metrów od drzewa i osłaniając kapeluszem oczy od słońca, patrzy w górę, żeby zobaczyć, co tak piekielnie jazgocze. Spostrzega, że to tylko perliczka, więc spluwa na ziemię i wkłada kapelusz.

– Osobiście jestem głęboko przekonany – mówi – że bez względu na to, ile zaproponujemy za… za tę metropolię, będzie to i tak aż nadto.

– Możliwe. Ale uważam, że powinniśmy spróbować porozmawiać z wodzem…

Stara kobieta przerywa mu, wysuwając z chrzęstem nogę do przodu.

– Nie. – To pierwsze słowo, jakie wypowiedziała od chwili przyjazdu. – Nie – powtarza w sposób przywodzący na myśl Wielką Oddziałową. Unosi brwi i rozgląda się dokoła. Oczy skaczą jej jak cyfry wybijane przez kasę; patrzy na sukienki mamy rozwieszone równo na sznurze i kiwa głową. – Nie. Dziś nie będziemy rozmawiać z wodzem. Jeszcze nie teraz. Uważam… wyjątkowo zgadzam się z Brickenridge’em. Tyle że z innego powodu. Pamiętacie, że według naszych informacji żona wodza jest nie Indianką, lecz białą kobietą? Białą kobietą z miasteczka. Nazywa się Bromden. Wódz przyjął jej nazwisko, nie ona jego. Tak jest; wydaje mi się, że jeśli wrócimy do miasteczka i opowiemy mieszkańcom o planach rządowych, podkreślając korzyści płynące z posiadania tamy i sztucznego jeziora w miejscu skupiska lepianek, a dopiero później wypiszemy ofertę i niby przez pomyłkę, rozumiecie, zaadresujemy ją do żony, to wtedy nasze zadanie będzie znacznie łatwiejsze.

Spogląda w dal na mężczyzn stojących na starych, rozklekotanych, zygzakowatych rusztowaniach, które w ciągu setek lat pokryły gęsto skały wokół wodospadu.

– Gdybyśmy natomiast spotkali się z wodzem teraz i złożyli mu ofertę bez uprzedniego przygotowania gruntu, moglibyśmy napotkać u tego Nawaha zażarty upór wynikający z przywiązania do… domu, chyba tak trzeba nazwać tę ruderę.

Już mam im powiedzieć, że nie jesteśmy Nawahami, ale co to ma za sens, skoro oni i tak nie chcą słuchać? Wszystko im jedno, do jakiego należymy plemienia.

Kobieta uśmiecha się, kiwa mężczyznom głową, podsumowuje ich oczami jak kasa i rusza sztywno w stronę samochodu, wołając lekkim, młodzieńczym głosem:

– Jak wciąż podkreślał mój wykładowca socjologii: “W każdej sytuacji jest zawsze jedna osoba, której władzy nie wolno lekceważyć!”

Wsiadają do samochodu i odjeżdżają, a ja stoję i zastanawiam się, czy mnie w ogóle widzieli.


Bardzo mnie zdziwiło, że sobie to przypomniałem. Chyba pierwszy raz od wieków przypomniałem sobie coś z dzieciństwa. Zdumiało mnie, że w ogóle cokolwiek pamiętam. Leżałem na posłaniu niby w półśnie, wspominając inne wydarzenia, gdy nagle dobiegł mnie spod łóżka chrobot, jakby mysz gryzła orzech włoski. Wychyliłem się z pościeli i ujrzałem błysk metalu tnącego moje ukochane kawałki gumy do żucia. To czarny sanitariusz Geever odkrył, gdzie chowam gumę, i zeskrobywał ją prosto do papierowej torby długimi, cienkimi nożyczkami o ostrzach rozwartych jak szczęki.

Cofnąłem szybko głowę, żeby mnie nie zauważył. Bałem się jednak, że mnie spostrzegł, i krew zaczęła walić mi w uszach. Chciałem mu powiedzieć, żeby odczepił się od mojej gumy i poszedł się zająć własnymi sprawami, ale przecież nie mogłem się nawet zdradzić z tym, iż go słyszałem. Leżałem bez ruchu, by się upewnić, czy rzeczywiście nie widział, jak wyglądam z łóżka, czarny jednak nie przerywał pracy – słyszałem tylko zzzt-zzzt nożyczek i grzechot wpadających do torby kawałków gumy, zbliżony do bębnienia gradu o dach kryty papą. Geever mlasnął językiem i zachichotał pod nosem.

– He, he. O mój Boże. He, he. Ileż razy ten skurwiel przeżuwał je w japie? Twarde jak kamień!

Jego szept zbudził McMurphy’ego, który wsparł się na łokciu ciekaw, co też czarny wyrabia na kolanach pod moim łóżkiem o tak dziwnej porze. Obserwował go przez chwilę, przecierając oczy jak dzieciak, który chce się przekonać, czy go wzrok nie myli, a następnie usiadł na łóżku.

– Niech mnie licho, czego ten łobuz szuka tu z nożyczkami i z papierową torbą o wpół do dwunastej w nocy?

Czarny zerwał się na nogi i zaświecił mu latarką prosto w oczy.

– Gadaj, stary, co tam wydłubujesz, u diabła, pod osłoną nocy?

– Idź spać, McMurphy. Nic ci do tego.

McMurphy rozciągnął wolno usta w szerokim uśmiechu i patrzył prosto w latarkę. Czarny oświetlał mu twarz jeszcze przez kilka chwil, a potem zrobiło mu się nagle nieswojo od gapienia się na świeżą bliznę połyskującą na nosie McMurphy’ego, od wpatrywania się w jego zęby i tatuaż pantery na przedramieniu, więc skierował latarkę w bok. Schylił się i wrócił do pracy, sapiąc i prychając, jakby zdrapywanie zeschłej gumy wymagało wielkiego wysiłku.

– Obowiązkiem sanitariusza pracującego na wieczornej zmianie – powiedział między jednym prychnięciem a drugim, usiłując nadać głosowi przyjazne brzmienie – jest dbanie o czystość sypialni.

– W środku nocy?

– Mamy wyraźnie powiedziane, że o czystość należy dbać przez okrągłą dobę!

– Wystarczyłoby, gdybyś o nią zadbał, nim położyliśmy się spać, zamiast do wpół do jedenastej gapić się w telewizor. Czy stara Ratched wie, że ty i ten drugi prawie przez całą zmianę oglądacie telewizję? Jak myślisz, co by zrobiła, gdyby się dowiedziała?

Czarny wstał z kolan i usiadł na moim łóżku. Uśmiechając się i chichocząc, zaczął się stukać latarką w zęby. W jej blasku twarz jego wyglądała jak podświetlona czaszka.

– Słuchaj, opowiem ci o tej gumie – rzekł i nachylił się nad McMurphym jak nad najlepszym kumplem. – Widzisz, całe lata się zastanawiam, skąd Wódz Szczota bierze gumę do żucia. Nigdy nie miał ani centa, więc nie mógł jej kupować w bufecie, nikt mu jej nie dawał, nigdy nie prosił o nią kobiety z Czerwonego Krzyża; obserwowałem go i czekałem. No i spójrz.

Znów ukląkł, podniósł brzeg mojej pościeli i poświecił latarką.

– I co ty na to? Założę się, że wszystkie te kawałki są przeżute co najmniej z tysiąc razy!

McMurphy zaczął chichotać ubawiony. Czarny potrząsnął papierową torbą; słysząc grzechotanie, obaj parsknęli śmiechem. Potem czarny powiedział McMurphy’emu dobranoc, zawinął brzeg torby, jakby miał w niej drugie śniadanie, i poszedł schować ją sobie na później.

– Wodzu! – szepnął McMurphy. – Powiedz mi coś!

I zaczął śpiewać piosenkę popularną bardzo dawno temu:

– “Czy gdy wyjmiesz ją z ust na noc, guma traci mięty smak?”

W pierwszej chwili ogarnęła mnie złość. Myślałem, że McMurphy wyśmiewa się ze mnie tak samo jak inni.

– “Czy gdy znów ją bierzesz rano, cała twarda jest jak lak?” – śpiewał szeptem.

Ale im dłużej się zastanawiałem, tym bardziej zaczynało mnie to bawić. Musiałem panować nad sobą, żeby się nie roześmiać – nie tyle z piosenki McMurphy’ego, ile z samego siebie.

– “To nie daje mi spokoju, chcę usłyszeć nie lub tak; czy gdy wyjmiesz ją z ust na noc, guma traci mięty smaaaaaaak?”

Ciągnął ostatnią zgłoskę i łachotał mnie nią jak piórkiem. Nie mogłem się dłużej powstrzymać i parsknąłem cicho; bałem się, że za chwilę zacznę się śmiać i nie będę mógł przestać. Ale akurat w tym momencie McMurphy wyskoczył z łóżka i zaczął grzebać w nocnej szafce, więc jakoś się uciszyłem. Zacisnąłem zęby nie wiedząc, co robić. Od lat ograniczałem się tylko do pochrząkiwań i ryków. Usłyszałem, jak drzwiczki szafki – niby stalowa klapa – zatrzaskują się z głuchym łoskotem. Usłyszałem, jak McMurphy woła: “łap”, i coś upadło na moje łóżko. Coś małego. Wielkości jaszczurki lub węża…

– W tej chwili, Wodzu, mam tylko owocową. Wygrałem paczkę od Scanlona – oznajmił, kładąc się z powrotem do łóżka.

A ja, nim zdałem sobie sprawę z tego, co robię, powiedziałem mu “dziękuję”.

W pierwszej chwili nie rzekł nic. Wsparty na łokciu, obserwując mnie tak, jak przedtem obserwował czarnego, czekał, aż jeszcze coś powiem. Podniosłem z pościeli paczkę gumy i trzymając ją w dłoni, powtórzyłem:

– Dziękuję.

Wypadło to dość mizernie, bo gardło miałem zardzewiałe i język mi skrzypiał. McMurphy powiedział, że wyraźnie wyszedłem z wprawy, i wybuchnął śmiechem. Ja też spróbowałem się roześmiać, ale pisnąłem tylko jak kurczę, które uczy się piać. Było to bardziej zbliżone do płaczu niż do śmiechu.

McMurphy poradził mi, żebym się nie spieszył, bo jeśli chcę poćwiczyć mówienie, gotów jest mnie słuchać do szóstej trzydzieści. Stwierdził, że człowiek, który milczał tak długo jak ja, musi mieć wiele do opowiadania, a następnie położył głowę na poduszce i czekał, aż zacznę mówić. Przez chwilę zastanawiałem się, co by mu powiedzieć, ale jedyne, co mi przychodziło do głowy, to takie rzeczy, których żaden mężczyzna nie mówi drugiemu, bo nie sposób ująć ich w słowa. Kiedy McMurphy zobaczył, że nie potrafię nic z siebie wydusić, założył ręce za głowę i zaczął opowiadać o sobie.

– Pamiętam, jak kiedyś zrywałem fasolę pod Eugene w dolinie Willamette i cholernie byłem rad, że mam tę robotę. Było to na początku lat trzydziestych, a wtedy rzadko który dzieciak mógł załapać pracę. Dostałem ją, bo udowodniłem nadzorcy, że potrafię zbierać strąki równie szybko i starannie jak dorośli. No, w każdym razie byłem tam jedynym dzieciakiem. Ja jeden i sami dorośli. Na początku próbowałem z nimi gadać, ale zobaczyłem, że mnie w ogóle nie słuchają; gówno ich obchodzi, co ten rudy mały obdartus ma do powiedzenia. Więc zamknąłem gębę. Byłem na nich wściekły za to, że nie chcieli mnie słuchać, no i zamknąłem gębę na bite cztery tygodnie, które tam pracowałem. A oni mełli jęzorami, obgadując wujów, stryjów i krewnych albo, gdy ktoś się nie stawił do roboty, to jego. I tak przez cztery tygodnie; ja tymczasem milczałem jak zaklęty. Aż pewnie w ogóle zapomniały, tępe pierdoły, że umiem mówić! Czekałem na odpowiednią chwilę. I wreszcie ostatniego dnia wygarnąłem im wszystko, żeby wiedzieli, jaka z nich nędzna banda skurwysynów. Opowiedziałem każdemu po kolei, jak go obsmarowywali kumple pod jego nieobecność. Rany, ale wtedy nastawiali uszu! W końcu zaczęli się awanturować między sobą, a ja straciłem dodatek wysokości pół centa od każdego zebranego kilograma, który mi się należał za to, że nie opuściłem ani dnia pracy. Nadzorca podejrzewał, że ta burda to moja sprawka, a choć nie mógł mi nic udowodnić, wystarczyło mu, że miałem w mieście złą opinię. Więc jego też zbluzgałem. Mój niewyparzony język kosztował mnie wtedy ze dwadzieścia dolarów, ale nie żałowałem ani centa.

Przez chwilę rechotał na to wspomnienie, a potem przekręcił głowę na poduszce i spojrzał na mnie.

– Powiedz, Wodzu, czy ty też czekasz na odpowiednią chwilę, żeby wszystko wygarnąć?

– Nie – odparłem. – Nie dałbym rady.

– Nie dałbyś rady? To łatwiejsze, niż myślisz.

– Jesteś… większy, silniejszy niż ja – wymamrotałem.

– Co takiego? Nie słyszę cię, Wodzu.

Zebrałem w gardle trochę śliny.

– Jesteś większy i silniejszy ode mnie. Dlatego tobie łatwo.

– Ja? Żartujesz chyba! Jak pragnę zdrowia, spójrz w lustro; przerastasz o głowę wszystkich na oddziale! Mógłbyś każdego z nas rozłożyć jedną ręką!

– Nie. Jestem dużo za mały. Kiedyś byłem większy, ale to było dawno temu. Teraz jestem o połowę mniejszy od ciebie.

– Ho, ho, rety, ty chyba naprawdę jesteś stuknięty! Od razu zwróciłem na ciebie uwagę, kiedy wszedłem na oddział; siedziałeś na krześle ogromny jak góra. Mówię ci, znam dobrze okręg Klamath, cały Teksas, Oklahomę i okolice Gallup, ale większego Indianina w życiu nie widziałem.

– Urodziłem się w wiosce nad Kolumbią – oznajmiłem, a on czekał, co powiem dalej. – Mój tata był prawdziwym wodzem i nazywał się Tee Ah Millatoo, Sosna Stojąca Najwyżej Na Górze, choć wcale nie mieszkaliśmy na szczycie góry. Pamiętam z dzieciństwa, że był naprawdę ogromny. A potem matka stała się dwa razy większa od niego.

– Musiała być postawną babką. Ile miała wzrostu!

– Oj, duża była, duża…

– Ale ile mierzyła?

– Ile mierzyła? Facet na jarmarku obejrzał ją i powiedział, że ma metr siedemdziesiąt pięć i waży pięćdziesiąt dziewięć kilo, ale on jej nie znał. Stawała się coraz większa!

– To znaczy?

– W końcu była większa niż tata i ja razem wzięci.

– Mówisz, że pewnego dnia po prostu zaczęła sobie rosnąć? Ładna historia; nigdy dotąd nie słyszałem, żeby Indianki robiły coś takiego.

– Nie była Indianką. Była białą kobietą. Z The Dalles.

– Jak się nazywała? Bromden? Poczekaj, teraz zaczynam rozumieć. – Zastanawiał się przez chwilę, po czym rzekł: – Jeśli biała kobieta wychodzi za Indianina, to popełnia mezalians, tak? Dobra, już chyba rozumiem.

– Ale to nie tylko przez nią tata tak zmalał. Wszyscy go zadręczali, bo był wielki, nie zamierzał się ugiąć i robił, co chciał. Dręczyli go tak samo, jak teraz dręczą ciebie.

– Kto, Wodzu, kto? – zapytał cicho, poważniejąc nagle.

– Ludzie Kombinatu. Dręczyli go latami. Przez pewien czas był dość silny, żeby z nimi walczyć. Chcieli, żebyśmy żyli w inspekcjonowanych domach. Chcieli odebrać nam wodospad. Nawet niektórzy członkowie plemienia przyłączyli się do Kombinatu i też zaczęli dręczyć tatę. Pobito go kilkakrotnie w miasteczku, a raz obcięto mu włosy. Och, Kombinat jest potężny… potężny. Tata walczył z nim uparcie, ale w końcu tak zmalał przez matkę, że dalej już nie mógł i musiał się poddać.

McMurphy długo milczał. Potem podniósł się na łokciu, spojrzał na mnie i zapytał, dlaczego pobito tatę. Wyjaśniłem, że miała to być zapowiedź tego, co go czeka, jeśli nie podpisze papierów i nie odda wszystkiego rządowi.

– Co miał oddać rządowi?

– Wszystko. Plemię, wioskę, wodospady…

– Aha, teraz sobie przypominam; mówisz o wodospadach, przy których Indianie łowili łososie… Dawno, dawno temu. No tak. Ale o ile pamiętam, Indianie dostali wtedy kupę forsy.

– Forsa; to był ich argument. Tata pytał: Jak można sprzedać swoje życie? Jak można sprzedać to, czym się jest? Nie rozumieli. Nawet członkowie plemienia. Później gromadzili się przed naszymi drzwiami z czekami w rękach i pytali tatę, co mają dalej robić. Chcieli, żeby im powiedział, w co mają inwestować, gdzie iść i czy kupować farmy. Ale był już wtedy za mały, a w dodatku za bardzo pijany. Kombinat go pokonał. Bo Kombinat wygrywa z każdym. Z tobą też wygra. Nie mogli pozwolić, żeby ktoś taki silny jak tata chodził swobodnie po świecie, jeśli nie był jednym z nich. Chyba to rozumiesz.

– Tak, chyba tak.

– Dlatego źle zrobiłeś, że stłukłeś szybę. Teraz wiedzą, że jesteś silny. Teraz muszą cię okiełznać.

– Jak dzikiego mustanga, tak?

– Nie, nie. Posłuchaj. Mają inne metody; takie, z którymi nie można walczyć! Wsadzają ci różne rzeczy! Wmontowują do głowy! Biorą się do roboty, ledwie zobaczą, że będziesz silny; już jako dziecku instalują ci różne parszywe maszynki, instalują i instalują, aż jesteś załatwiony!

– Spokojnie, stary, sza!

– A jeśli usiłujesz walczyć, zamykają cię…

– Spokojnie, Wodzu, spokojnie. Bądź cicho. Chyba cię usłyszeli.

Opadł na poduszkę i leżał bez ruchu. Spostrzegłem, że moja pościel jest mokra od potu. Usłyszałem skrzypnięcie gumowych podeszew – to czarny z latarką przyszedł sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Udawaliśmy, że śpimy, i wreszcie wyszedł.

– W końcu tata zaczął pić – szepnąłem. Nie mogłem przestać mówić, dopóki nie opowiedziałem wszystkiego. – Pamiętam, jak leżał pod cedrami oślepły od wódki i podnosił butelkę do ust, ale to nie on z niej pił, tylko ona z niego. Wreszcie tak się skurczył, zmarszczył i zżółkł, że nawet psy przestały go poznawać i musieliśmy zawieźć go furgonetką do zakładu w Portland. Tam umarł. Nie, oni nie zabijają. Taty nie zabili. Ale to, co zrobili, było znacznie gorsze.

Nagle poczułem się strasznie śpiący. Nie miałem ochoty dłużej rozmawiać. Zacząłem się zastanawiać nad tym, co mówiłem, i zdałem sobie sprawę, że nie powiedziałem tego, co zamierzałem.

– Gadałem jak wariat, co?

– Tak, Wodzu. – McMurphy przekręcił się na łóżku. – Gadałeś jak wariat.

– To wszystko nie było to, co chciałem powiedzieć. Ale inaczej nie umiałem. Plotłem bzdury.

– Wcale tak nie uważam. Gadałeś jak wariat, ale to nie były bzdury.

Potem milczał tak długo, że myślałem, iż zasnął. Żałowałem, że nie powiedziałem mu dobranoc. Spojrzałem na niego: leżał zwrócony do mnie plecami. Na odkrytym ramieniu majaczył niewyraźnie tatuaż asów i ósemek. Ale ma grube ramię, pomyślałem – moje też było takie, kiedy grałem w piłkę. Chciałem wyciągnąć rękę i dotknąć tatuażu, żeby się przekonać, czy McMurphy żyje. Leży bardzo cicho, rzekłem do siebie, powinienem dotknąć go i sprawdzić, czy żyje…

To też kłamstwo. Wiem, że żyje. Nie dlatego chcę go dotknąć.

Chcę go dotknąć, bo jest mężczyzną.

To też kłamstwo. Dookoła są sami mężczyźni. Mógłbym dotknąć któregoś z nich.

Chcę go dotknąć, bo jestem pederastą!

To też kłamstwo. Jeden lęk kryje się pod drugim. Gdybym był pederastą, chciałbym robić z nim inne rzeczy. Chcę go dotknąć dlatego, że jest, kim jest.

Już miałem wyciągnąć rękę, kiedy McMurphy nagle się odezwał.

– Słuchaj, Wodzu! – zawołał, odwracając się do mnie gwałtownie. – Słuchaj, może pojechałbyś jutro z nami na ryby?

Nie odpowiedziałem.

– No jak? Szykuje się morowa zabawa. Wiesz pewnie, że mają przyjechać po nas moje dwie ciotki? Więc słuchaj, to nie żadne ciotki, tylko zawodowe tancerki, znajome kurwy z Portland. Co ty na to?

Powiedziałem mu, że jestem w szpitalu na koszt państwa.

– Co to ma wspólnego?

– Nie mam ani centa.

– Aha – mruknął. – O tym nie pomyślałem.

Znów milczał długo, pocierając palcem bliznę na nosie. Nagle przestał ją pocierać. Podniósł się na łokciu i spojrzał na mnie.

– Wodzu – rzekł wolno, taksując mnie wzrokiem – czy kiedy byłeś duży, to znaczy kiedy miałeś dwa metry wzrostu i ważyłeś ze sto dwadzieścia kilo, potrafiłeś podnosić takie ciężary jak na przykład konsola w gabinecie hydroterapii?

Zastanawiałem się chwilę. Konsola nie mogła ważyć więcej od blaszanych beczek z ropą, które dźwigałem w wojsku. Odparłem, że kiedyś pewnie tak.

– A dźwignąłbyś ją, gdybyś znów stał się duży?

Powiedziałem, że tak mi się zdaje.

– Nie obchodzi mnie, co ci się zdaje! Czy gotów jesteś obiecać, że ją podniesiesz, jeśli pomogę ci odzyskać siły? Jeśli mi obiecasz, to mało, że przejdziesz pod moim okiem kurs kulturystyczny, ale na dokładkę pojedziesz za frajer na ryby! – Oblizał wargi i upadł na posłanie. – A ja i tak coś na tym zarobię.

Leżał rechocząc z czegoś, co mu przyszło do głowy. Kiedy zapytałem, jak sprawi, że znów będę duży, przyłożył tylko palec do ust.

– Tajemnica, stary. Nie mogę ci wyjawić, jak to zrobię. Tego zresztą nie obiecywałem. Ho, ho, nadmuchanie olbrzyma do dawnych rozmiarów to tajemnica, której trzeba strzec pilnie, bo w rękach wroga mogłaby się stać niebezpieczną bronią. Sam nawet nie będziesz wiedział, kiedy się powiększasz. Ale daję ci słowo, że jak przejdziesz mój kurs, wszystko się nagle zmieni. Posłuchaj.

Spuścił nogi na posadzkę, usiadł na brzegu łóżka i położył ręce na kolanach. Przyćmione światło sączące się przez drzwi z dyżurki padało mu bokiem na twarz, wydobywając z ciemności blask zębów i wpatrzone we mnie oczy. Magiczny głos McMurphy’ego zaczął cicho snuć się po sypialni.

– Oto nadchodzisz aleją, ty, Wielki Wódz Bromden, a mężczyźni, kobiety i dzieci zadzierają głowy, żeby ci się przyjrzeć. “Hej, hej, co to za olbrzym sadzi trzymetrowymi susami i musi się schylać, żeby nie zawadzić głową o druty telegraficzne?” Przelatujesz przez miasto jak wicher, zatrzymując się tylko dla dziewic; wy, dziwki, nawet się nie pchajcie, chyba że macie cycki jak melony i mocne, zgrabne, białe nogi dostatecznie długie, żeby owinąć nimi jego potężne plecy, a cipy gorące, soczyste i słodkie jak miód…

Snuł w mroku opowieść i mówił o przyszłości, obiecując, że wszyscy faceci będą się mnie bali, a wszystkie babki będą za mną ganiać. Potem powiedział, że natychmiast idzie wpisać mnie na listę jadących na ryby. Wstał, wziął z szafki ręcznik, zawiązał go sobie wokół bioder, włożył czapkę i stanął nade mną.

– Mówię ci, stary, wierz mi, babki same będą cię przewracać na ziemię, żeby tylko znaleźć się pod tobą.

Nagle wysunął rękę, szybkim ruchem odwiązał krępujące mnie prześcieradło i ściągnął koc, zostawiając mnie nagiego.

– Spójrz sam, Wodzu. Ha, ha. Nie mówiłem? Już urosłeś z piętnaście centymetrów!

Śmiejąc się, ruszył wzdłuż łóżek w stronę drzwi.


*

Dwie kurwy przyjadą z Portland i zabiorą nas na ryby!

Ledwo mogłem się doczekać, aż o szóstej trzydzieści zapalą światło.

Wstałem z łóżka pierwszy i natychmiast pognałem sprawdzić, czy moje nazwisko rzeczywiście znajduje się na liście wywieszonej przy dyżurce na tablicy ogłoszeń. LISTA OSÓB JADĄCYCH NA RYBY – oznajmiał nagłówek u góry kartki; poniżej wpisał się McMurphy, a zaraz pod nim – przy jedynce – Billy Bibbit. Przy dwójce figurował Harding, przy trójce Fredrickson i tak kolejno do numeru dziesiątego, przy którym widniało puste miejsce. Ja byłem wpisany jako ostatni; dziewiąty, nie licząc McMurphy’ego. Więc naprawdę miałem się wyrwać ze szpitala i pływać kutrem z kurwami! Musiałem to sobie w kółko powtarzać, żeby uwierzyć.

Trzej czarni sanitariusze wepchnęli się przede mnie i zaczęli czytać listę, wodząc szarymi paluchami po papierze. Kiedy doszli do mojego nazwiska, odwrócili się do mnie, szczerząc zęby.

– Też coś, kto zapisał Wodza Bromdena na tę kretyńską wyprawę? Przecież Indiany nie umią pisać.

– A co, myślisz, że czytać umią?

Przy każdym ich ruchu świeżo wykrochmalone, sztywne rękawy białych bluz szeleściły niczym papierowe skrzydła. Udałem, że nie słyszę ich drwin i nie wiem, o co chodzi, ale kiedy mi chcieli wetknąć do ręki szczotkę, żebym pozamiatał za nich korytarz, pomyślałem, że mam to gdzieś, obróciłem się na pięcie i poszedłem z powrotem w kierunku sypialni. Byle kto nie będzie rozkazywał facetowi, który jedzie z kurwami na ryby.

Trochę się bałem, bo dotąd zawsze słuchałem czarnych. Obejrzałem się i zobaczyłem, że idą za mną, niosąc szczotkę. Na pewno wleźliby za mną na salę i zapędzili mnie do roboty, gdyby nie McMurphy, który latał między łóżkami, walił ręcznikiem chłopaków jadących na wycieczkę i wzniecał taki rwetes, że czarni uznali sypialnię za teren raczej niebezpieczny, na który nie warto się zapuszczać tylko po to, żeby wyciągnąć kogoś do posprzątania skrawka korytarza.

McMurphy, chcąc wyglądać na kapitana statku, naciągnął cyklistówkę głęboko na rude kędziory, a tatuaże na ramionach, widoczne spod krótkich rękawów podkoszulka, obnosił tak dumnie, jakby je przywiózł prosto z Singapuru. Przemierzał z buńczuczną miną sypialnię, udając, że to statek, i gwizdał na palcach jak na bosmańskim gwizdku.

– Wszyscy na pokład, tylko żwawo, bo całą bandę poprzeciągam pod kilem!

Zastukał w blat nocnego stolika przy łóżku Hardinga.

– Raz, dwa, trzy, odpływamy! Trzymać kurs. Wszyscy na pokład! Kończyć branzlowanie, pora na wstawanie!

Kiedy zobaczył mnie w drzwiach, podleciał szybko i zabębnił mi pięścią po plecach.

– Bierzcie przykład z Wielkiego Wodza! To dopiero marynarz i rybak, zerwał się przed świtem i pognał kopać robaki na przynętę. Jak wam nie wstyd, nędzne szczury lądowe! Wszyscy na pokład! Dziś jest wielki dzień! Z wyra i do wody!

Okresowi narzekali, klęli McMurphy’ego i jego ręcznik, a Chronicy budzili się z twarzami sinymi z niedokrwienia – ciasno wiązane prześcieradła hamowały im krążenie – rozglądali się po sali i w końcu zatrzymywali na mnie słabe, załzawione oczy wyglądające ze smętnych, choć zaciekawionych twarzy. Leżeli i przypatrywali się, jak wkładam ciepłe ubranie, a ja czułem się nieswojo, jakbym miał nieczyste sumienie. Wiedzieli, że jestem jedynym Chronikiem dopuszczonym do wyprawy. Obserwowali mnie – starzy faceci od lat przyspawani do wózków, z cewnikami oplatającymi im nogi niczym pędy dzikiego wina i na resztę życia przytwierdzającymi ich do szpitala; obserwowali mnie, wiedząc instynktownie, że jadę, i wciąż jeszcze potrafili odczuwać zazdrość, że to ja jadę, a nie oni. Wiedzieli, bo ludzkie cechy zostały w nich stłumione i górę wzięły dawne zwierzęce instynkty (starzy Chronicy budzą się czasem w nocy, kiedy jeszcze nikt inny nie wie, że na sali ktoś umarł, odrzucają głowy do tyłu i wyją), a potrafili zazdrościć, gdyż mieli jeszcze dość ludzkich cech, żeby pamiętać, jak to było kiedyś.

McMurphy wyszedł rzucić okiem na listę, wrócił i chciał namówić jeszcze jednego z Okresowych; chodził po sypialni, kopiąc łóżka, w których kilku nadal leżało z kocami naciągniętymi na głowy, i opowiadał, jak to wspaniale jest przeciwstawić się wichurze, rozszalałym falom i pokrzykując “jo-ho-ho”, opróżniać butelkę rumu.

– No już, lenie, brakuje mi jednego majtka, żeby skompletować załogę, do jasnej cholery, jednego ochotnika…

Ale nie mógł namówić nikogo – pozostali Okresowi dali się zastraszyć wycinkami Wielkiej Oddziałowej o szalejących ostatnio burzach i zatopionych łodziach. Już wyglądało na to, że nie znajdziemy dziesiątego członka załogi, ale pół godziny później, kiedy staliśmy w kolejce, czekając na otwarcie jadalni, do McMurphy’ego podszedł George Sorensen.

Duży, bezzębny, żylasty stary Szwed, którego czarni przezywali Czyściochem, bo miał szmergla na punkcie higieny, nadszedł, szurając nogami, z tułowiem odchylonym do tyłu (zawsze się w ten sposób przeginał, żeby trzymać twarz jak najdalej od osoby, z którą rozmawiał), stanął przed McMurphym i wymamrotał coś, zasłaniając dłonią usta. George był okropnie nieśmiały. Oczy miał tak głęboko osadzone, że nie można było ich dojrzeć, a wielką łapą zakrywał resztę twarzy. Głowa kołysała mu się jak bocianie gniazdo na szczycie masztu. Mruczał coś przez palce, ale nic nie można było zrozumieć, dopóki McMurphy nie wyciągnął ręki i nie oderwał mu dłoni od ust.

– Co tam mamroczesz, George?

– Robaki – powtórzył George. – Wcale się wam nie przydadzą. Nie na łososie.

– Hm – mruknął McMurphy. – Robaki? Może i masz rację, George, ale musisz mi powiedzieć, o jakie robaki ci chodzi.

– Przed chwilą słyszałem, jak mówiłeś, że pan Bromden poszedł kopać robaki na przynętę.

– Owszem, dziadku, pamiętam.

– Więc wiedz, że na nic się wam nie zdadzą. Teraz jest najlepsza pora na łososie. Pewno. Ale potrzeba wam śledzi. Pewno. Nałapcie śledzi i będziecie mieli przynętę, jak się patrzy. Nałowicie pełno ryb.

Jego głos wznosił się przy końcu każdego zdania – ry-b – jakby George o coś pytał. Pokiwał parę razy wystającą szczęką, którą tak wyszorował przed śniadaniem, że zdrapał z niej skórę, po czym ruszył na koniec kolejki.

– Hej, George, zaczekaj, gadasz, jakbyś się znał na tych sprawach! – zawołał za nim McMurphy.

George zawrócił i znów przyczłapał do McMurphy’ego, odchylając się tak bardzo do tyłu, że wyglądał, jakby nie mógł nadążyć za swoimi stopami.

– Pewno, że się znam. Dwadzieścia pięć lat łowiłem na troling łososie od Half Moon Bay do Puget Sound. Dwadzieścia pięć lat łowiłem ryby… zanim się tak ubrudziłem.

Wyciągnął ręce, żebyśmy mogli zobaczyć, jakie są brudne. Wszyscy wokół nachylili się i patrzyli. Nie widziałem brudu, ale widziałem głębokie bruzdy wyżłobione od wyciągania z morza tysięcy mil linki. Przez chwilę pozwolił nam się przyglądać, a potem zwinął dłonie w pięści i schował pod kurtkę piżamy, jakby się bał, że zabrudzimy je wzrokiem, i dalej stał, uśmiechając się do McMurphy’ego dziąsłami białymi jak solona wieprzowina.

– Moja łódź miała tylko dwanaście metrów długości, ale za to trzy i pół zanurzenia i była zbudowana z najlepszego teku i dębu. – Kołysał się w przód i w tył; mieliśmy wrażenie, że stoimy na chybotliwym pokładzie. – Jak Boga kocham, to była łódź!

Znów chciał odejść, ale McMurphy go zatrzymał.

– Do licha, George, dlaczego nie mówiłeś wcześniej, że jesteś rybakiem? Ja tu nawijam o wyprawie, jakbym był starym człowiekiem znad morza, a tak mówiąc między nami, jedyna łajba, na której płynąłem, to okręt “Missouri”; o rybach wiem tylko tyle, że wolę je jadać niż patroszyć.

– Patroszenie jest łatwe, jeśli się wie, jak to robić.

– Do diabła, George, będziesz naszym kapitanem, a my twoją załogą.

George odchylił się do tyłu i potrząsnął głową.

– Łodzie są teraz okropnie brudne – rzekł. – Wszystko jest teraz strasznie brudne.

– Nic podobnego. Mamy łódź specjalnie wysterylizowaną od dziobu do rufy, mucha nie siada. Nie ubrudzisz się, George, bo będziesz kapitanem. Jako kapitan nie będziesz musiał nawet nakładać przynęty na haczyk, tylko wydawać rozkazy nam, szczurom lądowym. No, co ty na to?

Widziałem, iż George się waha, bo wyłamywał sobie palce pod połą kurtki, wciąż jednak powtarzał, że boi się zabrudzić. McMurphy namawiał go, jak potrafił, ale George ciągle kręcił głową, gdy wtem w drzwiach na końcu korytarza zazgrzytał klucz: wparowała z niego Wielka Oddziałowa ze swoim koszykiem niespodzianek i stukocząc obcasami przemaszerowała wzdłuż kolejki, każdemu z nas posyłając na powitanie swój automatyczny uśmiech. McMurphy zauważył, że George cofnął się i zmarszczył brwi, kiedy go mijała. Zaczekał więc, aż oddziałowa sobie pójdzie, po czym przechylił głowę i popatrzył spod oka na swojego rozmówcę.

– Powiedz, George, ile twoim zdaniem jest prawdy w tym, co oddziałowa mówiła o burzliwym morzu i grożących nam niebezpieczeństwach?

– Morze bywa burzliwe. Pewno. Strasznie burzliwe.

McMurphy obejrzał się na oddziałową znikającą właśnie w drzwiach dyżurki i znów wbił wzrok w George’a, który wyłamywał sobie palce jeszcze gwałtowniej niż przedtem i wodził oczami po otaczających go twarzach.

– Jak Boga kocham! – zawołał nagle. – Myślisz, że się przestraszyłem tego jej gadania? Naprawdę tak myślisz?

– Nie, George. Nie. Ale myślę, jeżeli z nami nie pojedziesz, a zerwie się okropny sztorm, to wszyscy pewnie utoniemy. Mówiłem ci już, że nie mam pojęcia o żegludze, teraz powiem coś więcej. Słyszałeś o tych dwóch babkach, które po nas przyjadą? Oświadczyłem lekarzowi, że to moje ciotki, wdowy po marynarzach. Ale choć w łóżku są niezastąpione, na morzu nie przydadzą się bardziej ode mnie. Bez ciebie nie damy rady, George. – McMurphy zaciągnął się papierosem i spytał: – Masz dziesięć dolców?

George potrząsnął głową.

– Tak też myślałem. Ech, do diabła, i tak nie zbiję forsy na tej wyprawie. Trzymaj. – Wyjął ołówek z kieszeni, wytarł o połę koszuli i podał George’owi. – Bądź naszym kapitanem, to pojedziesz za piątala.

George znów spojrzał na nas, z niezdecydowaniem marszcząc czoło. Wreszcie wyszczerzył dziąsła w wyblakłym uśmiechu i sięgnął po ołówek.

– Jak Boga kocham! – powiedział i z ołówkiem w ręce podreptał wciągnąć się jako ostatni na listę. Po śniadaniu McMurphy zatrzymał się przy tablicy i drukowanymi literami dopisał przy nazwisku George’a KPT.


Kurwy spóźniały się. Już myśleliśmy, że w ogóle nie przyjadą, kiedy nagle McMurphy wrzasnął do nas od okna i wszyscy polecieliśmy popatrzeć. Oświadczył, że to one, ale zamiast dwóch samochodów zobaczyliśmy tylko jeden i tylko jedną dziewczynę. Kiedy zatrzymała się na parkingu, McMurphy zawołał ją przez siatkę w oknie i dziewczyna pobiegła przez trawnik prosto w stronę naszego oddziału.

Była młodsza i ładniejsza, niżeśmy się spodziewali. Wszyscy już wiedzieli, że dziewczyny to kurwy, a nie żadne tam ciotki, i oczekiwali nie wiadomo czego. Niektórzy wierzący nie byli zbyt zadowoleni. Ale wpatrzeni w tę zielonooką dziewczynę o włosach błyszczących w słońcu niby miedziane sprężyny, związanych w koński ogon, który podskakiwał, gdy biegła do nas lekko przez trawnik, myśleliśmy jedynie o tym, że nareszcie widzimy kobietę, która nie jest ubrana od góry do dołu w biel, jakby ją okrył szron, a jej sposób zarabiania na życie nie miał żadnego znaczenia.

Podbiegła do siatki, wczepiła się w nią palcami i podciągnęła do góry. Dyszała po krótkim biegu i z każdym oddechem wyglądało na to, że zaraz przeniknie na drugą stronę. Miała łzy w oczach.

– McMurphy, McMurphy, niech cię licho…

– Dobra, dobra, gdzie Sandra?

– Coś jej wypadło, stary, nie mogła przyjechać. Ale ty, co z tobą, u licha?

– Coś jej wypadło!

– Tak naprawdę – dziewczyna wytarła nos i zaczęła chichotać – to Sandrunia wyszła za mąż. Pamiętasz Artiego Gilfilliana z Beaverton? Zawsze przychodził na zabawy z jakimś paskudztwem w kieszeni, z zaskrońcem, białą myszką czy czymś takim. Kompletny wariat…

– Rany boskie! – jęknął McMurphy. – Cholera, Candy, jak mam upchać dziesięciu facetów do jednego forda? Jak Sandra i ten jej zaskroniec z Beaverton wyobrażają to sobie?

Dziewczyna szykowała się, żeby coś odpowiedzieć, kiedy nagle zagdakał megafon na suficie i rozległ się głos Wielkiej Oddziałowej informujący McMurphy’ego, że jeżeli jego przyjaciółka chce z nim rozmawiać, to powinna się zgłosić przy głównym wejściu i nie zakłócać spokoju w całym szpitalu. Dziewczyna odeszła od siatki i ruszyła do wejścia, McMurphy zaś odsunął się od okna, klapnął na krzesło w kącie i zwiesił głowę.

– Cholera! – zawołał.

Najmniejszy czarny wpuścił dziewczynę na oddział i zapomniał zamknąć drzwi (na pewno później dobrze za to oberwał), a ona minęła w podskokach dyżurkę, nic sobie nie robiąc z lodowatych spojrzeń pielęgniarek, i skręciła do świetlicy przed nosem lekarza, który właśnie szedł do dyżurki z jakimiś papierami. Lekarz spojrzał na nią, potem na papiery, potem znów na nią i obiema rękami zaczął szukać binokli.

Zatrzymała się dopiero na środku świetlicy, kiedy zobaczyła, że otacza ją czterdziestu wpatrzonych w nią mężczyzn w zielonych ubraniach – było tak cicho, że słyszeliśmy, jak nam burczy w brzuchach i jak strzelają cewniki spadające Chronikom.

Stała tak z dobrą minutę, szukając wzrokiem McMurphy’ego, więc wszyscy zdążyliśmy się jej należycie przyjrzeć. Chmura błękitnego dymu unosiła się jej nad głową – moim zdaniem, to przepalały się urządzenia szpitalne, które chciały się dostroić do jej wkroczenia na salę; wzięły pomiary elektroniczne, obliczyły, że nie są zaprojektowane na kogoś takiego jak ona, i z miejsca się poprzepalały, na swój sposób popełniając samobójstwo.

Dziewczyna miała na sobie taki sam biały podkoszulek jak McMurphy, tyle że dużo mniejszy, białe tenisówki i levisy ucięte nad kolanami dla lepszego krążenia – ledwie tego starczyło, by zakryć jej kształty. Na pewno wielu mężczyzn widziało ją znacznie skąpiej odzianą, ale teraz zarumieniła się speszona jak uczennica na scenie. Wszyscy wpatrywali się w nią bez słowa. Jedynie Martini szepnął, że widać daty na monetach, które ma w kieszeniach – tak obcisłe były jej dżinsy – ale stał najbliżej i najlepiej widział.

Billy Bibbit odezwał się pierwszy, choć w zasadzie nic nie powiedział, tylko wydał niski, prawie bolesny gwizd, który lepiej opisał dziewczynę niż słowa. Roześmiała się i podziękowała mu gorąco, a gdy się zaczerwienił, również spąsowiała i znów wybuchnęła śmiechem. I to przełamało lody. Wszyscy Okresowi rzucili się do niej, mówiąc jeden przez drugiego, a lekarz ciągnął Hardinga za poły kurtki i dopytywał się, kto to jest. McMurphy wstał z krzesła i przecisnął się do niej przez tłum; gdy go ujrzała, zarzuciła mu ręce na szyję, zawołała: “McMurphy, niech cię licho” – po czym zawstydziła się nagle i znów oblała rumieńcem. Przysięgam, że kiedy się rumieniła, wyglądała najwyżej na szesnaście, siedemnaście lat.

McMurphy przedstawił ją zebranym, a ona każdemu podała rękę. Kiedy doszła do Billy’ego, jeszcze raz podziękowała mu za gwizdnięcie. Chwilę później wślizgnęła się na salę Wielka Oddziałowa i cała w uśmiechach zapytała McMurphy’ego, jak zamierza zmieścić naszą dziesiątkę w jednym samochodzie, a gdy on z kolei zapytał, czy nie mógłby pożyczyć samochodu od kogoś z personelu i sam prowadzić, odpowiedziała, że nie, to zabronione, i wyrecytowała z pamięci odpowiednie zarządzenie, tak jakeśmy się tego spodziewali. Skoro nie ma drugiego kierowcy, który podpisałby oświadczenie, że bierze na siebie odpowiedzialność, połowa załogi musi zostać w szpitalu. McMurphy zaczął protestować, bo musiałby wtedy wybulić pięćdziesiąt dolców z własnej kieszeni, aby zwrócić forsę facetom, którzy nie pojadą.

– Może w takim razie należy odwołać wycieczkę – powiedziała oddziałowa – i zwrócić pieniądze wszystkim.

– Przecież już wynająłem łódź, dałem właścicielowi siedemdziesiąt zielonych!

– Siedemdziesiąt dolarów? Tak? O ile się nie mylę, mówił pan pacjentom, że musi pan zebrać sto dolarów i jeszcze dołożyć dziesięć od siebie, żeby pokryć koszty wycieczki.

– Wliczałem koszty benzyny w obie strony.

– Trzydzieści dolarów to chyba za dużo na benzynę?

Uśmiechnęła się do niego bardzo mile i czekała, co powie. McMurphy podniósł do góry ręce i spojrzał w sufit.

– Jezu, nic pani nie przepuści, pani prokurator. Pewnie, że chciałem zatrzymać nadwyżkę dla siebie. Wątpię, żeby chłopcy o tym nie wiedzieli. Uważałem, że coś mi się należy za te wszystkie kłopoty, jakie…

– Ale nadzieje spełzły na niczym – przerwała. Nadal uśmiechała się do niego bardzo, bardzo serdecznie. – Nie wszystkie drobne spekulacje finansowe muszą przynosić ci zyski, Randle, i skoro już o tym mowa, moim zdaniem i tak za wiele ci się udawało. – Umilkła na chwilę, ale jasne było, że w przyszłości coś jeszcze usłyszymy na ten temat. – Tak jest. Otrzymałeś weksle od wszystkich Okresowych za ten lub tamten “interesik”, więc chyba potrafisz znieść to jedno niepowodzenie?

Nagle ucichła. Spostrzegła, że McMurphy już jej nie słucha. Obserwował lekarza. A lekarz wpatrywał się w podkoszulek dziewczyny, jakby nic innego nie istniało na świecie. Kiedy McMurphy zobaczył, że lekarz gapi się na dziewczynę jak zahipnotyzowany, szeroki uśmiech rozjaśnił mu twarz. Zsunął czapkę na tył głowy, podszedł do medyka i położył mu rękę na ramieniu, wyrywając go z transu.

– Kurczę, czy widział pan kiedy, doktorze, jak łosoś rzuca się na przynętę? To jeden z najwspanialszych widoków na wszystkich morzach świata. Candy, kochanie, opowiedz doktorowi o łowieniu ryb i podobnych sprawach…

Pracując we dwoje, McMurphy i dziewczyna w niecałe dwie minuty przekonali lekarza; pobiegł tylko zamknąć gabinet i zaraz wrócił, wpychając papiery do teczki.

– Tę papierkową robotę mogę dokończyć na łodzi – wyjaśnił oddziałowej i przemknął obok niej tak szybko, że nie zdążyła odpowiedzieć. Za nim, bardziej dystyngowanym krokiem, wymaszerowała – szczerząc do niej zęby – reszta załogi.

Okresowi, którzy nie jechali na wycieczkę, stanęli w drzwiach świetlicy i przykazali nam, żebyśmy nie przywozili nie wypatroszonych ryb, a Ellis zdjął ręce z gwoździ w ścianie, uścisnął dłoń Billy’ego i powiedział mu, żeby został rybitwą mężów i niewiast.

Billy, wpatrzony w mrugające do niego miedziane sztyfty na levisach dziewczyny, która właśnie wychodziła z sali, odpowiedział Ellisowi, że mężów to niech sam sobie łowi. Dopędził nas przy drzwiach; gdy tylkośmy przez nie przeszli, najmniejszy czarny zaraz zamknął je na klucz. Nareszcie byliśmy na zewnątrz.

Promienie słońca wymykały się spod chmur i rozjaśniały ceglastą fasadę szpitala na kolor pąsowej róży. Lekki wiaterek strącał z drzew resztki liści i układał je schludnie przy drucianej siatce, na której gdzieniegdzie siedziały małe brązowe ptaszki; kiedy deszcz liści uderzał o siatkę, podrywały się do lotu. Odnosiło się wrażenie, że to liście spadają na siatkę, zamieniają się w ptaki i odlatują.

Był piękny, aromatyczny, jesienny dzień rozbrzmiewający głosami dzieciaków kopiących piłkę i warkotem awionetek; należało się cieszyć, że w taki dzień jest się na powietrzu. Ale kiedy lekarz poszedł po samochód, powtykaliśmy ręce do kieszeni i zbiliśmy się w ciasną, milczącą gromadkę. Staliśmy tak bez słowa i przypatrywaliśmy się ludziom jadącym do pracy, którzy specjalnie zwalniali, żeby się lepiej przyjrzeć wariatom w zielonych ubraniach. Widząc nasze smętne miny, McMurphy zaczął żartować i przekomarzać się z dziewczyną, żeby poprawić nam humor, ale to tylko jeszcze bardziej nas przygnębiło. Mieliśmy ochotę wrócić do szpitala i powiedzieć oddziałowej, że miała rację; przy takim wietrze morze jest zbyt niebezpieczne.

Podjechał doktor Spivey; wsiedliśmy i ruszyliśmy, ja, George, Harding i Billy Bibbit w samochodzie z McMurphym i dziewczyną, a Fredrickson, Sefelt, Scanlon, Martini, Tadem i Gregory za nami, w aucie lekarza. Nikt się nie odzywał. Niecałe dwa kilometry od szpitala zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej. Lekarz wysiadł pierwszy; zaraz podleciał do niego, wycierając ręce o szmatę, uśmiechnięty mechanik. Nagle przestał się uśmiechać – minął lekarza i podszedł do samochodu przyjrzeć się pasażerom. Potem cofnął się kilka kroków i marszcząc brwi, dalej tarł ręce poplamionym gałganem. Lekarz złapał go nerwowo za mankiet, wyjął banknot dziesięciodolarowy i wetknął mu do ręki niczym pestkę w ziemię.

– Mógłby pan napełnić oba baki zwyczajną? – poprosił. Poza szpitalem czuł się tak samo nieswojo jak my wszyscy. – Dobrze?

– Te ubrania… – zaczął mechanik. – Jesteście z tego szpitala przy szosie, no nie? – Rozglądał się za kluczem francuskim albo czymś równie poręcznym. W końcu stanął przy skrzynce z pustymi butelkami po oranżadzie. – Jesteście z domu wariatów!

Lekarz zaczął szukać binokli i spojrzał na nas, jakby dopiero w tej chwili zauważył nasze ubrania.

– Tak. Nie, chciałem powiedzieć: nie. My, raczej oni, są ze szpitala, ale to robotnicy, nie pacjenci. W żadnym razie nie pacjenci. Robotnicy.

Mechanik zmrużył oczy, spojrzał na lekarza, a potem na nas i poszedł pogadać ze swoim kumplem, który stał przy pompie. Szeptali przez chwilę, po czym ten drugi gość zawołał do lekarza, co my za jedni, a gdy lekarz odparł, że jesteśmy robotnikami, obaj faceci zaczęli się śmiać. Poznałem po ich śmiechu, że zdecydowali się sprzedać nam benzynę – na pewno słabą, brudną, rozwodnioną i za podwójną cenę – ale bynajmniej nie podniosło mnie to na duchu. Wszyscy czuliśmy się podle. Kłamstwo doktora tylko bardziej nas przybiło – nie tyle zresztą samo kłamstwo, ile prawda, która się za nim kryła.

Drugi facet podszedł do lekarza, uśmiechając się szeroko.

– Powiedział pan, że chce pan specjalnej? Masz pan rację. No i może jeszcze sprawdzimy filtry oleju i wycieraczki? – Był większy od swojego kumpla. Pochylił się nad lekarzem, jakby chciał mu wyjawić jakąś tajemnicę. – Czy uwierzy pan, że osiemdziesiąt osiem procent samochodów potrzebuje nowych filtrów i nowych wycieraczek?

Jego uśmiech był czarny od wyciągania zębami świec samochodowych. Mechanik stał pochylony nad lekarzem, wprawiając go w zakłopotanie swoim uśmieszkiem, i czekał, aż ten zrozumie, że nie ma wyboru.

– A poza tym czy ci pańscy robotnicy mają okulary przeciwsłoneczne? U nas można kupić bardzo dobre.

Lekarz czuł, że się nie wybroni. Ale kiedy już miał otworzyć usta i powiedzieć “tak”, poddać się, zgodzić na wszystko, rozległ się głośny furkot i dach naszego samochodu zaczął podjeżdżać w górę. McMurphy klął, walcząc z fałdującym się powoli wierzchem i usiłował zwinąć go prędzej, niż to robił automat. Po tym, jak grzmocił pięścią w podnoszący się dach, widać było, że jest wściekły; gdy wreszcie sklął go i wcisnął na miejsce, przelazł nad dziewczyną, zeskoczył na ziemię, stanął między lekarzem i mechanikiem i spojrzał facetowi prosto w rozdziawioną gębę.

– Słuchaj, Hank, bierzemy zwyczajną, tak jak ci pan doktor powiedział. Dwa baki zwyczajnej. To wszystko. Zapomnij o tych innych cudach. A za benzynę płacimy po cencie mniej od litra, bo jesteśmy, cholera, wyprawą subsydiowaną przez rząd.

Gość ani drgnął.

– Tak! A profesor powiedział, że nie jesteście pacjentami?

– Słuchaj, Hank, nie rozumiesz, że powiedział to z dobroci serca, żeby was nie przestraszyć. Cholera, pan doktor nie kłamałby tak o pierwszych lepszych pacjentach, ale my nie jesteśmy zwykli pomyleńcy; wszyscy co do jednego siedzieliśmy na oddziale obłąkanych przestępców, a teraz jedziemy do San Quentin, gdzie lepiej potrafią sobie z nami poradzić. Widzisz tego piegusa? Może i wygląda jak z okładki “Saturday Evening Post”, ale to szalony nożownik, artysta w tym fachu; wykończył trzech facetów. Gość obok niego znany jest jako Herszt Wariatkowa, nieobliczalny jak dzika świnia. A widzisz tego drągala? To Indianin, zatłukł sześciu białych na śmierć trzonkiem od kilofa, kiedy go chcieli oszukać na skórkach piżmaków. Wstań, Wodzu, żeby cię mogli lepiej zobaczyć.

Harding dźgnął mnie kciukiem – wstałem, nie wychodząc z samochodu. Gość przysłonił ręką oczy, spojrzał do góry na mnie i nic nie powiedział.

– Paskudna banda – oświadczył McMurphy – ale to zaplanowana, zatwierdzona wyprawa, mamy poparcie rządu i prawo do zniżki, podobnie jak FBI.

Gość przeniósł wzrok na McMurphy’ego; rudzielec zahaczył kciuki o kieszenie spodni i zaczął się kołysać na piętach, przypatrując mu się znad blizny na nosie. Mechanik obejrzał się za siebie, żeby sprawdzić, czy jego koleś wciąż tkwi przy skrzyni z pustymi butelkami, a potem znów wyszczerzył zęby do McMurphy’ego.

– Mówisz, rudy, że twardzi z was goście, co? Mamy stulić uszy i robić, co nam każesz, tak? A powiedz mi, rudy, za co ciebie przymknęli? Chciałeś zamordować prezydenta?

– Tego mi nie udowodnili, Hank. Siedzę, bo mnie wrobiły gliny. Kiedyś zabiłem człowieka na ringu i już w tym zasmakowałem.

– Jeden z tych morderców w bokserskich rękawicach, co, rudy?

– Tego nie powiedziałem. Nigdy jakoś nie mogłem przywyknąć do poduszek na łapach. Nie, to nie było żadne z tych spotkań w Cow Palace, które można obejrzeć w telewizji, jestem, że tak powiem, bokserem ulicznym.

Facet zahaczył kciuki o kieszenie, naśladując McMurphy’ego.

– Powiedz raczej: ulicznym zalewajłą.

– Słuchaj, koleś, zalewać też potrafię, ale przyjrzyj się dobrze. – Podsunął ręce pod nos facetowi i zaczął nimi powoli obracać. – Widziałeś kiedy, żeby ktoś sobie tak pokiereszował graby tylko od zalewania? Widziałeś?

Przez dłuższą chwilę trzymał mu ręce pod nosem i czekał, co facet powie. Mechanik spojrzał na ręce, potem na mnie i znowu na ręce. Kiedy było już całkiem jasne, że stracił ochotę do dalszej rozmowy, McMurphy zostawił go i podszedł do jego kumpla czekającego przy pustych butelkach, wyjął mu z garści dziesięciodolarowy banknot lekarza i ruszył w kierunku sklepu spożywczego znajdującego się obok stacji.

– Podliczcie, ile się należy za benzynę, i wyślijcie rachunek do szpitala! – zawołał przez ramię. – Za tę forsę idę kupić coś do picia dla ludzi. To lepsze od wycieraczek i osiemdziesięcioośmioprocentowych filtrów.

Poczuliśmy się odważni jak tresowane koguty i do jego powrotu wykrzykiwaliśmy rozkazy mechanikom. Kazaliśmy im sprawdzić ciśnienie w zapasowym kole, powycierać szyby i zeskrobać ptasie łajno z maski, zupełnie jakby do nas należał cały ten majdan. Kiedy większy facet wytarł szybę za mało starannie jak na gust Billy’ego, chłopak przywołał go z powrotem.

– Nie wytarłeś t-t-tego miejsca, gdzie p-pacnął owad.

– Żaden owad – warknął facet, zdrapując plamę paznokciem. – Ptak.

Martini krzyknął z drugiego samochodu, że to nie mógł być ptak.

– Gdyby pacnął ptak, byłyby pióra i kości!

Jakiś człowiek przejeżdżający na rowerze zatrzymał się i zapytał, skąd te zielone ubrania; czy to jakiś klub? Harding od razu się zerwał, żeby mu odpowiedzieć.

– Nie, przyjacielu. Jesteśmy szaleńcami z tego szpitala przy szosie, psychoceramikami, stukniętymi garnkami ludzkości. Rozszyfrować panu tekst Rorschacha? Nie? Spieszy się pan! Ha, już go nie ma. Szkoda. Nigdy przedtem – zwrócił się do McMurphy’ego – nie zdawałem sobie sprawy, że z chorobą umysłową wiąże się władza. Władza! Pomyśl; im bardziej człowiek jest pomylony, tym więcej może mieć władzy! Na przykład Hitler. Aż się w głowie kręci, nie? Warto się nad tym zastanowić.

Billy otworzył puszkę piwa, wręczył ją dziewczynie i oczarowany jej promiennym uśmiechem i słowami: “Dziękuję, Billy”, zaczął otwierać puszki dla nas wszystkich.

A tymczasem gołębie z rękami założonymi na plecach dreptały niespokojnie tam i z powrotem po chodniku.

Siedziałem zadowolony i popijałem piwo, słysząc, jak spływa mi do brzucha z głośnym sykiem – zzt zzt. Nie pamiętałem, że mogą być dobre dźwięki i smaki, takie właśnie jak dźwięk i smak spływającego piwa. Pociągnąłem kolejny porządny łyk i zacząłem się rozglądać, żeby sprawdzić, co jeszcze zapomniałem przez te dwadzieścia lat.

– Rany! – zawołał McMurphy, siadając za kierownicą i spychając dziewczynę na Billy’ego. – Zobaczcie tylko, jak Wielki Wódz żłopie wodę ognistą!

Po czym wyjechał na szosę w takim pędzie, że lekarz musiał z piskiem opon ruszyć w pościg, żeby nie zostać w tyle.

McMurphy pokazał nam, co może zdziałać odrobina odwagi i brawury, my zaś myśleliśmy, że już nas tego nauczył. Przez całą drogę nad morze mieliśmy kupę frajdy, udając odważnych; kiedy na czerwonych światłach ludzie gapili się na nas i na nasze ubrania, naśladowaliśmy McMurphy’ego; prostowaliśmy plecy, żeby wyglądać na silnych i twardych, szczerzyliśmy zęby i też wybałuszaliśmy na nich oczy, aż im gasły silniki, na szybach powstawały pręgi i zostawali z tyłu, gdy zmieniały się światła, zdenerwowani, że taka groźna banda zielonych drabów siedziała przed chwilą o niecały metr od nich, a oni znikąd nie mogli oczekiwać pomocy.

Tak to McMurphy wiódł naszą dwunastkę w kierunku oceanu.


Myślę, że lepiej od nas zdawał sobie sprawę, jak bardzo nasze butne miny są tylko na pokaz, bo dotychczas nie zdołał z żadnego z nas wydobyć porządnej salwy śmiechu. Może nie mógł zrozumieć, dlaczego wciąż jesteśmy tacy sztywni, ale wiedział, że nikt nie jest naprawdę mocny, dopóki nie widzi, jak wszystko może być zabawne. I tak bardzo starał się nas tego nauczyć, że zacząłem podejrzewać, iż nie dostrzega tego, co tłumi nam śmiech w trzewiach. Może inni też tego nie widzieli, może tylko czuli ze wszystkich stron napór różnych promieni i fal, które starały się popchnąć lub złamać każdego; może czuli, że Kombinat pracuje – ale ja widziałem.

Widziałem to tak samo, jak się dostrzega zmiany w osobie, której się dawno nie oglądało, chociaż ktoś, kto z nią obcuje na co dzień, nie zauważa ich, bo zachodzą stopniowo. Na całym wybrzeżu widziałem dowody tego, co Kombinat zdziałał od czasu, kiedy ostatni raz tędy przejeżdżałem. Ujrzałem na przykład pociąg, który zatrzymał się na stacji i wyrzucił z siebie – niczym wylęg bliźniaczych owadów – rząd dorosłych mężczyzn w identycznych garniturach i seryjnych kapeluszach, pac-pac-pac; wypluł te półżywe istoty z ostatniego wagonu, po czym zagwizdał i pojechał dalej po zdewastowanej ziemi złożyć następny wylęg.

Ujrzałem też pięć tysięcy identycznych domów wytłoczonych przez jedną maszynę i rozrzuconych po wzgórzach pod miastem, domów prosto z fabryki, złączonych jeszcze razem jak świeże serdelki, a przy nich tablicę z napisem: OSIEDLAJCIE SIĘ U NAS – WETERANI ZWOLNIENI OD PRZEDPŁATY, u stóp wzgórza zaś plac zabaw okolony drucianą siatką i następną tablicę: MĘSKA SZKOŁA IM. ŚWIĘTEGO ŁUKASZA, i pięć tysięcy dzieciaków ubranych w zielone sztruksowe spodnie, białe koszulki i zielone pulowery, bawiących się w strzelanie z bicza na żwirowanym boisku. Rzemień zwijał się i podrygiwał, tańczył niby wąż, po czym z głośnym strzałem uderzał jednego chłopczyka, przewracał go i jak piłką ciskał nim o siatkę. Zawsze, przy każdym strzale, był to ten sam chłopczyk; ten sam, wciąż ten sam.

Te pięć tysięcy dzieciaków mieszkało w tych pięciu tysiącach domów należących do facetów, którzy wysiedli z pociągu. Domy były tak podobne, że dzieciaki myliły się co pewien czas i szły do innych domów i do innych rodzin. Nikt tego nie zauważał. Jadły i kładły się spać. Jedynym dzieciakiem, którego zawsze dostrzegano, był ten chłopczyk wciąż trafiany biczem. Podrapany i posiniaczony, wszędzie rzucał się w oczy. Podobnie jak my, nie umiał się odprężyć i roześmiać. Trudno się śmiać, jeżeli się czuje napór promieni, które płyną z każdego przejeżdżającego samochodu i z każdego mijanego domu.

– Możemy nawet mieć lobby w Waszyngtonie – mówi Harding. – Organizację. ZChP. Związek Chorych Psychicznie. Grupy nacisku. Wielkie tablice wzdłuż szosy, a na nich bełkotliwy schizofrenik na buldożerze i duży, czerwono-zielony napis: “Zatrudniajcie obłąkanych”. Czeka nas różowa przyszłość, panowie.


Przejechaliśmy przez most na rzece Siuslaw. W powietrzu unosiła się lekka mgiełka – wystawiając język pod wiatr, czułem smak oceanu, zanim nam się ukazał. Wszyscy wiedzieliśmy, że zbliżamy się do celu, i nikt nic nie mówił przez resztę drogi do przystani.

Kapitan, który obiecał nas zabrać, miał łysą, metalowo szarą głowę osadzoną w czarnym golfie jak wieżyczka armatnia na niemieckiej łodzi podwodnej, a w ustach trzymał wygasłe cygaro – skierował je na nas. Stał obok McMurphy’ego na drewnianym pomoście i mówił, patrząc w morze. Z tyłu za nim, na podwyższeniu, sześciu czy ośmiu mężczyzn w wiatrówkach siedziało bezczynnie na ławce przed sklepikiem wędkarskim. Donośne słowa kapitana padały jak pociski równo w środek między McMurphym a tamtymi na ławce.

– Nic mnie to nie obchodzi. Napisałem w liście. Jeśli nie macie zaświadczenia od władz, że za was nie odpowiadam, to nie płynę. – Okrągła głowa przekręciła się w wieżyczce swetra i wycelowała cygaro prosto w nas. – Słuchaj pan, taka ferajna na morzu, mogą powyskakiwać za burtę jak szczury. Rodziny podadzą mnie do sądu i do końca życia ich nie pospłacam. Nie będę ryzykował.

McMurphy tłumaczył, że druga dziewczyna miała pozałatwiać wszystko w Portland. Jeden z facetów opartych plecami o ścianę sklepiku krzyknął:

– Jaka druga dziewczyna? Blondyna nie może was wszystkich obskoczyć?

McMurphy nie zwracał na niego uwagi, tylko dalej dyskutował z kapitanem, ale widać było, że Candy przejęła się tym, co gość powiedział. Faceci przy sklepiku wciąż łypali na nią lubieżnie i pochyleni szeptali między sobą. Widzieliśmy to i całej naszej załodze, nawet lekarzowi, było wstyd, że nic nie robimy. Nie byliśmy już tacy pewni siebie jak na stacji benzynowej.

McMurphy rozumiejąc, że i tak nic nie zdziała, przestał przekonywać kapitana, obrócił się w miejscu parę razy i przejechał ręką po włosach.

– Która to nasza łódź?

– Tamta. “Skowronek”. Ale dopóki nie będę miał tego zaświadczenia, żaden z was nie postawi na niej nogi. Żaden.

– Nie po to wynajmowałem łódź, żeby tu siedzieć przez cały dzień i patrzeć, jak się buja na wodzie – odparł McMurphy. – Ma pan chyba telefon w tej budzie? Chodźmy, zaraz wyjaśnimy sprawę.

Wspięli się po schodach na podwyższenie i weszli do sklepiku, zostawiając nas samych, zbitych w ciasną gromadę; próżniacy przyglądali się nam, robili jakieś uwagi i zanosili się śmiechem, kuksając w żebra. Kołysane wiatrem łodzie na przystani ocierały się o opony przybite do pomostu, wydając taki dźwięk, jakby też się z nas śmiały. Topiel chichotała pod deskami pomostu, a nad drzwiami sklepiku tablica z napisem USŁUGI ŻEGLARSKIE – KPT. BLOCK piszczała i zgrzytała na zardzewiałych hakach, huśtana przez wiatr. Znaczące linię przyboju małże, przyssane do pali na metr od powierzchni wody, pogwizdywały i kłapały na słońcu.

Wiatr dął coraz ostrzej i było coraz zimniej, więc Billy zdjął zieloną kurtkę i podał dziewczynie, żeby włożyła ją na cienki podkoszulek. Jeden z facetów ciągle się darł:

– Hej, blondyna, co widzisz w tych pomyleńcach? – Wargi miał barwy nerek, a wokół oczu wystąpiły mu pod smagnięciami wiatru fioletowe żyłki. – Hej, blondyna – wołał w kółko wysokim, zmęczonym głosem. – Hej, blondyna… hej, blondyna… hej, blondyna…

Przysunęliśmy się bliżej siebie, żeby zasłonić się od wiatru.

– Powiedz, blondyna, za co trafiłaś do czubków?

– Ona nie jest stuknięta, Perce, ona należy do kuracji!

– Czy tak, blondyna? Wynajęli cię, żebyś ich kurowała? Hej, blondyna!

Podniosła głowę i zapytała nas wzrokiem, gdzie się podziali ci twardzi faceci, których niedawno widziała, dlaczego żaden z nas jej nie broni. Nie mogliśmy spojrzeć jej w oczy. Cała nasza odwaga poszła do sklepiku z ręką na barku łysego kapitana.

Dziewczyna postawiła kołnierz kurtki, wtuliła głowę w ramiona i odsunęła się od nas najdalej, jak mogła, na koniec pomostu. Żaden z chłopaków nie poszedł za nią. Billy Bibbit trząsł się z zimna i zagryzał wargi. Faceci przy budzie znów zaczęli szeptać i gruchnęli śmiechem.

– Zapytaj ją, Perce, zapytaj!

– Hej, blondyna, czy masz zaświadczenie od władz, że za nich nie odpowiadasz? Kumple mówią, że jeśli któryś z tych gości wpadnie do wody i się utopi, jego rodzina może cię zaskarżyć. Nie bądź głupia. Lepiej zostań z nami.

– Tak, tak, blondyna. Moja rodzina nie będzie cię ciągać po sądach. Daję słowo. Zostań z nami.

Zdawało mi się, że pomost zapada się ze wstydu do zatoki i woda obmywa mi stopy. Byliśmy chorzy; nie powinniśmy byli wychodzić między ludzi. Pragnąłem, żeby McMurphy wrócił, sklął porządnie tych typów i odwiózł nas tam, gdzie nasze miejsce: do szpitala.

Facet z ustami barwy nerek zamknął nóż, którym coś strugał, wstał, strzepnął wiórki ze spodni i ruszył w stronę schodów.

– Poważnie, blondyna, daj sobie spokój z tymi półgłówkami!

Dziewczyna odwróciła się i spojrzała z końca pomostu na faceta, a potem na nas; widać było, że się zastanawia nad jego radą, kiedy nagle otworzyły się drzwi sklepiku, McMurphy przepchnął się przez podnoszących się z ławki facetów i zbiegł po schodach.

– Właźcie, nie ma na co czekać. Baki pełne, przynęta i piwo na pokładzie.

Strzelił Billy’ego w tyłek, podskoczył z radości i rzucił się odwiązywać cumy od pachołków.

– Kapitan Block tkwi przy telefonie, odpływamy, jak tylko skończy rozmowę. No, George, zapalaj silnik, pokaż, co potrafisz. Scanlon, ty i Harding odwiążcie tę linę. Candy! Co ty tam robisz? Rusz się, skarbie, odbijamy.

Wgramoliliśmy się na łódkę, gotowi na wszystko, byleby tylko uciec od tych drabów przy ławce. Billy podał rękę dziewczynie i pomógł jej wejść na pokład. George stanął nad tablicą rozdzielczą na mostku kapitańskim i, mrucząc, zaczął pokazywać McMurphy’emu, które guziki należy nacisnąć albo przekręcić.

– Te łodzie prychają i bekają, jakby się miały porzygać – rzekł – ale dają się prowadzić łatwiej niż samochód.

Jeden lekarz niezdecydowany, czy opuścić pomost, zerkał w stronę sklepiku i próżniaków, którzy tłoczyli się na szczycie schodów.

– Może… Może byśmy zaczekali… Kapitan…

Nie wychodząc z łodzi, McMurphy chwycił go za klapy marynarki, podniósł do góry i postawił na pokładzie jak małego chłopca.

– Zaczekali, doktorze? Niby na co? – spytał i śmiejąc się jak pijany, ciągnął nerwowym, podnieconym tonem: – Mamy czekać, aż kapitan wróci i powie, że numer, który mu dałem, to numer domu noclegowego w Portland? Jeszcze czego. George, niech cię diabli, weź się wreszcie do roboty i wyprowadź łódź z przystani! Sefelt! Rusz się, odplącz tę linę. George, pospiesz się!

Silnik zaterkotał i zgasł, chrząknął, jakby sobie czyścił gardło, i zawarczał całą mocą.

– Hurrra! Nareszcie. Cała naprzód, George, a załoga do mnie! Może trzeba będzie odeprzeć abordaż!

Białe strugi dymu i wody tryskały już z rufy, kiedy drzwi sklepiku otworzyły się z trzaskiem i ukazała się w nich głowa kapitana. Ruszyła po schodach, ciągnąc za sobą nie tylko tułów i członki właściciela, ale jeszcze tych ośmiu facetów. Zbiegli z tupotem i zatrzymali się na samym skraju pomostu, a spieniona fala oblała im nogi – George zdążył zawrócić łódź i przed nami było już tylko morze.

Gwałtowny skręt rzucił Candy na kolana: Billy pomógł dziewczynie wstać, jednocześnie przepraszając ją za to, że na pomoście nie stanął w jej obronie. McMurphy zszedł z mostka i zapytał ich, czy nie chcieliby pogadać w cztery oczy o dawnych czasach; Candy spojrzała na Billy’ego, ale chłopak tylko pokręcił głową i zaczął się jąkać. McMurphy powiedział, że w takim razie on i Candy zejdą pod pokład sprawdzić, czy łódź nie przecieka, a my chyba damy sobie jakoś radę. Podszedł do drzwi kajuty, zasalutował, mrugnął, mianował George’a kapitanem, a Hardinga pierwszym oficerem, po czym zawołał: “Na razie, chłopcy”, i znikł wraz z dziewczyną.

Wiatr opadł, słońce wspięło się wyżej, srebrząc od wschodu boki zielonych spiętrzonych fal. George skierował łódź na pełne morze i zwiększył szybkość, zostawiając pomost i sklepik daleko w tyle. Kiedy minęliśmy cypel osłaniającego przystań falochronu z czarnych skał, poczułem, że ogarnia mnie głęboki spokój, który rośnie w miarę oddalania się od brzegu.

Przez ostatnie kilka minut chłopcy rozprawiali w podnieceniu o porwaniu łodzi, ale teraz umilkli. Drzwi kajuty uchyliły się na moment i czerwona ręka wysunęła skrzynkę z piwem. Billy znalazł otwieracz w pudle z przyborami wędkarskimi i otworzył każdemu po puszce. Piliśmy piwo i patrzyliśmy, jak za nami ląd osuwa się w morze.

Mniej więcej o milę od brzegu George zmniejszył szybkość do – jak to nazwał – “trolingowej” i zapędził czterech chłopaków do wędek na rufie; my pozostali porozkładaliśmy się w słońcu na dachu kabiny i na dziobie łodzi, zdjęliśmy koszule i przyglądaliśmy się, jak tamtym idzie oporządzanie wędzisk. Harding ustalił, że każdy będzie trzymał wędkę, dopóki nie złapie ryby albo nie straci przynęty, po czym odda ją następnemu. George stał przy sterze, spozierał przez szybę oblepioną solą i wykrzykiwał przez ramię wskazówki, jak zakładać kołowrotki i linki, jak mocować śledzie i w jakiej odległości za łodzią je ciągnąć.

– Na czwartą wędkę dajcie dwunastouncjowy ciężarek na lince z zabezpieczeniem, zaraz wam pokażę jak, i wyciągniemy największą rybę, z samego dna, jak Boga kocham!

Martini podbiegł do burty, wychylił się i spojrzał w wodę w ślad za swoją linką.

– O! O Jezu! – zawołał, ale to, co tam dostrzegł, było za głęboko, żebyśmy też mogli zobaczyć.

Inne łodzie pływały wzdłuż brzegu, ale George nie próbował nawet do nich dołączyć. Ciągle tylko je wymijał i parł naprzód, na otwarte morze.

– Pewno – oświadczył. – Płyniemy tam, gdzie kutry rybackie. Tam są prawdziwe ryby!

Pruliśmy spiętrzone fale, srebrne z jednej, a zielone z drugiej strony. Słychać było tylko miarowy terkot i – na zmianę – prychanie silnika, kiedy łódź opadała w dół i woda zalewała rurę wydechową, oraz śmieszne, żałosne krzyki obszarpanych czarnych ptaków, które pływały dookoła, pytając się nawzajem o drogę. Poza tym było cicho. Niektórzy z chłopaków spali, inni patrzyli na morze. Trolingowaliśmy blisko godzinę, kiedy nagle czubek wędki Sefelta zgiął się w pałąk i zanurzył w wodzie.

– George! Jezu, George, pomóż!

George nie miał zamiaru dotykać wędki, uśmiechnął się tylko i polecił Sefeltowi, żeby zwolnił nieco blokadę na kołowrotku i trzymał wędkę do góry, do góry, aż zmęczy drania.

– A jak będę miał napad? – wrzasnął Sefelt.

– Nadziejemy cię na haczyk i użyjemy jako przynęty! – zawołał Harding. – A teraz rób, co ci kazał kapitan, i nie martw się o napad.

Trzydzieści metrów za łodzią ryba wyskoczyła z wody w fontannie srebrnych łusek. Sefeltowi oczy wyszły na wierzch; podniecony widokiem ryby opuścił wędkę i linka pękła jak gumka.

– Mówiłem ci do góry, a ty pozwoliłeś jej ciągnąć poziomo! Trzeba trzymać wędkę do góry! Jak Boga kocham, ale miałeś rybę!

Sefelt był blady i trzęsła mu się szczęka, kiedy przekazywał wędkę Fredricksonowi.

– Masz, ale jak wyciągniesz rybę z haczykiem w paszczy, będzie to moja cholerna ryba!

Byłem nie mniej podniecony niż inni. Z początku nie miałem zamiaru łowić, ale kiedy zobaczyłem, z jaką siłą łosoś miota się na końcu żyłki, podniosłem się z dachu kabiny, włożyłem koszulę i ustawiłem się w kolejce do wędek.

Scanlon zaczął zbierać po pół dolara na nagrodę za największą i za pierwszą wyciągniętą rybę, a ledwo schował forsę do kieszeni, Billy wyciągnął jakieś paskudztwo podobne do ogromnej kolczastej ropuchy.

– To nie ryba – zawyrokował Scanlon. – Z takim czymś nie możesz wygrać.

– A-a-ale i nie p-p-ptak.

– To molwa – wyjaśnił George. – Całkiem smaczna ryba, jak jej poobcinać brodawki.

– Widzisz? Jednak ryba. P-p-płać!

Billy oddał mi wędkę, a sam wziął forsę i spoglądając ze smutkiem na zamknięte drzwi, usiadł pod kajutą, do której wszedł McMurphy z dziewczyną.

– Sz-sz-szkoda, że nie ma wędek dla wszystkich – powiedział, opierając się o drewnianą ściankę.

Siedziałem, trzymając wędkę i wpatrywałem się w żyłkę zanurzoną w wodzie. Oddychałem głęboko i czułem, jak cztery wypite przeze mnie puszki piwa powodują spięcia dziesiątków przewodów w moim ciele, a dookoła srebrne stoki fal migotały i iskrzyły się w słońcu.

George krzyknął, żebyśmy spojrzeli do przodu; jest to, czegośmy szukali. Odwróciłem głowę, ale zobaczyłem tylko ogromny dryfujący pień otoczony przez czarne ptaki, które krążyły i nurkowały wokół niego, podobne do czarnych liści wirujących na wietrze. George zwiększył szybkość, kierując łódź w stronę ptaków – pęd łodzi tak napiął moją żyłkę, że zacząłem się zastanawiać, po czym poznam, kiedy złapię rybę.

– Te ptaszyska to kormorany, lecą za ławicą ryb świecowych – wyjaśnił nam George, sterując. – To takie małe, białe rybki wielkości palca. Po wysuszeniu palą się jak świece. Są jadalne i świetne na wabia. Stanowią żer dla łososi, które zawsze towarzyszą dużym ławicom. Pewno!

Ominął pień i wpłynął między kormorany; nagle gładkie stoki fal dookoła nas zaroiły się od nurkujących ptaków, kotłujących się drobnych rybek i srebrzystoniebieskich grzbietów łososi, tnących jak torpedy wodę. Jeden z nich się zatrzymał, zawrócił i wycelował w punkt oddalony równo o trzydzieści metrów od czubka mojej wędki, gdzie powinien się znajdować śledź. Wparłem się nogami w pokład, serce tłukło mi w piersi; nagle poczułem szarpnięcie, jakby ktoś rąbnął w wędzisko kijem baseballowym, i żyłka zaczęła się odwijać z kołowrotka tak szybko, że mi skwierczała pod kciukiem czerwona niczym krew.

– Zatrzymaj linkę! – krzyknął do mnie George, ponieważ jednak nie wiedziałem, gdzie na kołowrotku znajduje się blokada, mocniej przycisnąłem kciuk: żyłka znów stała się żółta, zwolniła i wreszcie się zatrzymała. Obejrzałem się; wszystkie wędki drgały tak jak moja. Widząc, co się dzieje, ci z dachu kajuty pozeskakiwali na pokład i zaczęli się nam plątać pod nogami, zupełnie jakby ich kto o to prosił.

– Do góry! Do góry! Do góry wędy! – darł się George.

– McMurphy! Wyłaź, chodź popatrzeć!

– Cholera, Fred, masz moją cholerną rybę!

– McMurphy, pomóż nam!

Usłyszałem śmiech McMurphy’ego i kątem oka dostrzegłem go w drzwiach kajuty; stał bezczynnie i bynajmniej nie spieszył nam na ratunek, a ja byłem zbyt zajęty wciąganiem linki, żeby go o to prosić. Wszyscy go wołali, ale on ani myślał się ruszyć. Nawet lekarz, który trzymał wędę głębinową, wzywał go na pomoc. A McMurphy tylko się śmiał. Do Hardinga w końcu dotarło, że McMurphy nie zamierza nawet kiwnąć palcem, więc sam porwał za osęk i wciągnął moją rybę na pokład tak zręcznym i płynnym ruchem, jakby to robił od dziecka.

Jest grubsza niż moja noga, pomyślałem, grubsza niż pień! Większa od ryb, które łowiliśmy przy wodospadzie. Skacze po dnie łodzi jak oszalała tęcza! Znaczy je krwią i rozsiewa srebrzyste łuski wielkości dziesięciocentówek; boję się, że odbije się od pokładu i wyleci za burtę. McMurphy ani się ruszy, żeby pomóc. Scanlon rzuca się na rybę i przygważdża ją do desek, żeby nie wyskoczyła z łodzi. Z kajuty wybiega dziewczyna, krzyczy, że teraz jej kolej, do diabła, chwyta moją wędkę i kiedy przyczepiam śledzia, ze trzy razy wbija we mnie haczyk.

– Wodzu, niech cię licho, co się tak grzebiesz! O! Palec ci krwawi. Czy ten potwór cię ugryzł? Niech ktoś opatrzy Wodzowi palec! Szybko!

– Znów na nie wpływamy! – wrzeszczy George, więc przerzucam żyłkę przez rufę; widzę szarżę błękitnoszarego łososia, śledź znika, żyłka ze świstem pogrąża się w wodzie. Dziewczyna przytula do siebie wędkę obiema rękami i zaciska zęby.

– Mam cię, niech cię licho! Mam!

Korbka kołowrotka ociera się o nią, obracana przez odwijającą się linkę, a ona stoi z wędką wetkniętą między skrzyżowane uda, obejmuje ją poniżej kołowrotka i wrzeszczy do ryby:

– Mam cię!

Wciąż jest w zielonej kurtce Billy’ego, lecz teraz kołowrotek rozsunął jej poły i wszyscy widzą, że dziewczyna nie ma podkoszulka – gapią się, mocując się ze swoimi rybami i unikając ciosów mojej, która miota się jeszcze po pokładzie, ale korbka kołowrotka obija się o pierś dziewczyny z taką szybkością, że zamiast sutka widzą tylko czerwoną zamazaną plamę.

Billy skacze dziewczynie na pomoc. Jedyne, co mu przychodzi do głowy, to sięgnąć od tyłu i wcisnąć jej wędkę mocniej między piersi, aż w końcu sam napór ciała zatrzymuje kołowrotek. Candy jest tak wyprężona, jej piersi zaś są tak jędrne, że gdyby nawet oboje odjęli ręce od wędki, ta by chyba nie zmieniła pozycji.

Zamieszanie na morzu trwa przez jakiś czas: faceci wrzeszczą, ciągną i klną, starając się jednocześnie pilnować wędek i patrzeć na dziewczynę; pod nogami toczy się krwawa, zażarta walka Scanlona z moją rybą; żyłki plączą się i pędzą we wszystkie strony; binokle lekarza wkręciły się w linkę i dyndają dobre trzy metry za rufą, ryby wyskakują z wody do lśniących szkieł, dziewczyna klnie, na czym świat stoi, i ogląda swoje gołe piersi, jedną białą, drugą czerwoną i piekącą, George nie patrzy, gdzie płynie – łódź wpada na pień, silnik gaśnie.

A McMurphy pokłada się ze śmiechu. Zatacza się coraz bardziej do tyłu i osuwa na dach kajuty, zanosząc się gromkim śmiechem, który się toczy daleko po wodzie. Śmieje się z dziewczyny, z chłopaków, z George’a, ze mnie ssącego zakrwawiony palec, z kapitana na pomoście, z faceta na rowerze, z mechaników, z pięciu tysięcy domów, z Wielkiej Oddziałowej i ze wszystkiego. Bo wie, że trzeba się śmiać ze wszystkiego, co boli, aby zachować równowagę i nie dać się zwariować. Wie, że nie ma nic bez bólu; wie, że mnie piecze kciuk, dziewczyna ma obtartą pierś, a lekarz stracił binokle, lecz nie pozwala, by zawarty w tym komizm został przysłonięty przez ból, tak samo jak nigdy by nie pozwolił, żeby ból został przysłonięty przez komizm.

Widzę, że Harding osunął się obok McMurphy’ego i też się śmieje. I Scanlon z dna łodzi. Śmieją się z siebie i z nas. Dziewczyna z wilgotnymi z bólu oczyma patrzy to na białą pierś, to na czerwoną i też wybucha śmiechem. A za nią Sefelt, lekarz i wszyscy.

Śmiech rósł i przybierał na sile, a mężczyźni stawali się coraz więksi i więksi. Przyglądałem się im; byłem pośród nich i śmiałem się z nimi, lecz także nie z nimi. Nie byłem już na łodzi, ale wysoko nad wodą; ślizgałem się z wiatrem wśród czarnych ptaków hen nad sobą, patrzyłem w dół na siebie i resztę załogi, na łódź rozkołysaną między nurkującymi ptakami, na McMurphy’ego w otoczeniu swojej dwunastki, i obserwowałem ich, nas; widziałem, jak wzmaga się nasz śmiech i niesie się po wodzie, zataczając coraz szersze kręgi, dochodzi coraz dalej i dalej, aż w końcu wali się na plaże wzdłuż brzegu, na plaże wzdłuż wszystkich brzegów, fala za falą, fala za falą.


Lekarz złapał coś na wędę głębinową, lecz wszyscy z wyjątkiem George’a mieli już na swoim koncie po rybie, zanim na tyle wywindował łup, że można go było dostrzec – przez sekundę widzieliśmy białawy kształt, zaraz jednak zanurzył się znów mimo szalonych wysiłków medyka, który nie pozwalał sobie pomóc. Ile razy podciągał ją do góry, pomagając sobie krótkimi, upartymi chrząknięciami, szarpiąc wędkę i wybierając linkę, ryba na widok światła rzucała się z powrotem w głąb morza.

George nie zapalał już silnika, tylko zszedł z mostku pokazać nam, jak się patroszy ryby za burtą i wyrywa skrzela, żeby mięso było słodkie. McMurphy przywiązał dwa kawałki mięsa do końców metrowej linki i cisnął ją do góry, żeniąc dwa skrzeczące ptaki “na śmierć i życie”.

Cała rufa i większość załogi była upstrzona na czerwono i srebrno. Niektórzy pościągali koszule i moczyli za burtą usiłując je wyprać. Wałkoniliśmy się tak przez całe popołudnie, trochę łowiąc, pijąc piwo z drugiej skrzynki i karmiąc ptaki. Łódź kołysała się leniwie na falach, a lekarz siłował się z głębinowym potworem. Zerwał się wiatr i porozbijał taflę morza na zielone i srebrne odłamki, upodabniając je do mozaiki z metalu i szkła, a łódź zaczęła się mocniej bujać i chybotać. George oznajmił lekarzowi, że musi albo wciągnąć rybę, albo ją odciąć, bo idzie sztorm. Lekarz nic nie odpowiedział, tylko mocniej targnął wędziskiem, po czym zgiął się do przodu, wybrał linkę i znów nim targnął.

Billy i dziewczyna przeszli na dziób i rozmawiali, spoglądając w fale. Nagle Billy wrzasnął, że coś widzi; rzuciliśmy się wszyscy w jego stronę i zobaczyliśmy jakiś szeroki, biały przedmiot nabierający kształtów cztery czy pięć metrów pod wodą. Patrzyliśmy – było to niesamowite uczucie: najpierw widzieliśmy tylko niewyraźne zarysy, potem biały obłok, jakby podwodną mgłę, która gęstniała, nabierała życia…

– Jezu! – krzyknął Scanlon. – To ryba doktora!

Była co prawda po przeciwnej stronie łodzi niż lekarz, ale widzieliśmy, że jego żyłka prowadzi prosto do tej podwodnej bryły.

– Nie damy rady wciągnąć jej do łodzi – oświadczył Sefelt. -Wiatr jest coraz silniejszy.

– To ogromny halibut – powiedział George. – Czasami ważą sto albo i sto pięćdziesiąt kilo. Trzeba je wciągać dźwigiem.

– Musimy ją odciąć. – Sefelt położył dłoń na ramieniu lekarza, ale ten milczał. Marynarkę miał przepoconą na plecach, a oczy zaczerwienione od patrzenia bez binokli. Nie przestawał zwijać żyłki i wreszcie ryba ukazała się po jego stronie łodzi. Jeszcze przez kilka minut obserwowaliśmy ją tuż pod powierzchnią, a potem zaczęliśmy szykować osęk i linę.

Nawet po wbiciu osęka męczyliśmy się dalszą godzinę, zanimśmy ją wciągnęli. Zaczepiliśmy o nią pozostałe wędki, a McMurphy wychyliwszy się za burtę chwycił ją ręką za skrzela, i w końcu udało się nam ją unieść – biała, niemal przezroczysta i płaska, wślizgnęła się do łodzi i klapnęła na pokład razem z lekarzem.

– Twarda sztuka – wyjąkał tak zmachany, że nie miał nawet siły jej z siebie zrzucić. – Naprawdę… twarda sztuka.

Łódź trzeszczała i kołysała się gwałtownie przez całą drogę do brzegu, McMurphy zaś snuł ponure opowieści o katastrofach i rekinach. Fale rosły w miarę zbliżania się do przystani, a wiatr porywał z grzebieni strzępy białej piany i ciskał je mewom. Fale przy wejściu do przystani były wyższe od łodzi i George kazał nam włożyć kapoki. Zobaczyłem, że wszystkie inne łodzie zdążyły już wrócić.

Mieliśmy o trzy kapoki za mało, więc rozpoczęła się dyskusja, którzy z nas mają ryzykować przebycie bez nich ławicy przy falochronie. Na ochotnika zgłosili się Billy Bibbit, Harding i George, który i tak nie włożyłby kapoka z obawy przed brudem. Wszystkich zaskoczył Billy, bo widząc, że nam trzech brakuje, zdjął swój i pomógł go włożyć dziewczynie, ale jeszcze bardziej zdziwiło nas, że McMurphy wcale nie pragnie być bohaterem – podczas całego zamieszania stał oparty o kajutę, żeby nie stracić równowagi, i bez słowa przyglądał się chłopakom. Nic, tylko patrzył uśmiechnięty.

Wpłynęliśmy na ławicę i wpadliśmy w kanion wody, z dziobem na grzbiecie fali idącej przed nami, a rufą w cieniu fali depczącej nam po piętach. Wisieliśmy na koszu rufowym i patrzyliśmy to na pędzącą za nami górę wody, to na przelatujące dwanaście metrów w lewo od łodzi czarne skały falochronu, to na George’a przy sterze. Stał wyprostowany jak maszt. Obracał głowę do tyłu i do przodu, przyspieszał, zwalniał, znów przyspieszał i ciągle utrzymywał łódź na wyprzedzającej nas fali. Powiedział nam wcześniej, że jeżeli tylko miniemy jej grzbiet, to straci panowanie nad łodzią, bo śruba i ster wynurzą się z wody, jeśli zaś dogoni nas fala idąca za nami, to zwali się nam na rufę dziesięć ton wody. Nikt nie żartował ani nie śmiał się z tego, że tak dziwnie kręci głową tam i z powrotem, jakby miał ją umocowaną na gwincie.

Woda w przystani była spokojna. Na pomoście przy sklepiku czekał na nas kapitan z dwoma gliniarzami, a za nimi zgromadzili się wszyscy próżniacy. George ruszył prosto na nich; kapitan zaczął krzyczeć i wymachiwać rękami, po czym zwiał po schodach na górę, a gliniarze i próżniacy za nim. Już, już dziób łodzi miał rozpruć pomost, kiedy George dał całą wstecz i z głośnym rykiem silnika podprowadził łódź do gumowych opon tak łagodnie, jakby ją układał do snu. Nim dogoniła nas fala, byliśmy już na drewnianym nabrzeżu i cumowaliśmy łódź – fala zakołysała wszystkimi łodziami i rozeszła się po przystani -wyglądało to tak, jakbyśmy przywieźli ze sobą morze.

Kapitan, gliny i próżniacy zbiegli z powrotem po schodach. Lekarz od razu na nich wsiadł, mówiąc glinom, że nic im do nas, bo jesteśmy oficjalną wyprawą subsydiowaną przez rząd i jeżeli w ogóle komuś podlegamy, to wyłącznie władzom federalnym. A oprócz tego, jeżeli kapitan chce się awanturować, warto by policzyć kamizelki ratunkowe na łodzi. Czy wedle przepisów nie powinno być tyle kamizelek, ile osób na pokładzie? Kapitan nic nie odpowiedział, więc gliniarze spisali tylko kilka nazwisk i poszli, mamrocząc coś i niezupełnie rozumiejąc, co się dzieje, a ledwo znikli z oczu, McMurphy i kapitan zaczęli się kłócić i popychać. McMurphy był tak pijany, że ciągle jeszcze starał się kołysać w rytm fal; dwa razy poślizgnął się na mokrym pomoście i dwa razy wpadł do wody, zanim w końcu na tyle odzyskał równowagę, że zdzielił kapitana po łysym łbie i załatwił sprawę. Wszyscy odetchnęli z ulgą, że mamy to już za sobą, po czym kapitan poszedł z McMurphym przynieść jeszcze piwa, a my zaczęliśmy wyciągać ryby z ładowni. Próżniacy stali na górnym pomoście i przyglądali się nam, paląc własnoręcznie wystrugane fajki. Czekaliśmy, kiedy powiedzą coś o dziewczynie, i prawdę mówiąc, pragnęliśmy tego, ale gdy w końcu jeden z nich się odezwał, jego słowa nie dotyczyły dziewczyny, lecz ryby lekarza; oświadczył, że nie widział jeszcze tak wielkiej płastugi złowionej na wodach oregońskich. Pozostali potwierdzili, że to szczera prawda. Zeszli na dół, żeby lepiej obejrzeć ryby. Zapytali George’a, gdzie się nauczył tak manewrować łodzią, a wtedy wyszło na jaw, że George pływał nie tylko na kutrach rybackich, ale również dowodził torpedowcem na Pacyfiku i ma Krzyż Marynarski.

– Dlaczego nie objął pan jakiejś rządowej posady? – zapytał George’a jeden z facetów.

– Bo są brudne – wyjaśnił George.

Wyczuwali w nas zmianę, której istnienie myśmy tylko podejrzewali. To już nie była ta sama gromada tchórzy z domu wariatów, którą rano mogli bezkarnie poniewierać. I choć właściwie nie przeprosili dziewczyny za ranne docinki, to jednak prosząc ją, by im pokazała rybę, którą sama złapała, byli grzeczni aż miło. Gdy zaś McMurphy i kapitan wrócili ze sklepiku, wypiliśmy wszyscy zgodnie po piwie przed wyruszeniem w drogę powrotną.

Był już późny wieczór, kiedy dojechaliśmy do szpitala.

Dziewczyna spała oparta o pierś Billy’ego; gdy się podniosła, całe ramię miał zdrętwiałe od tego, że ją przytrzymywał, więc mu je rozmasowała. Billy powiedział, że chętnie by się z nią umówił, gdyby miał wolne soboty i niedziele; odparła, że może go odwiedzić za dwa tygodnie, jeżeli tylko powie, o której godzinie. Billy zapytał wzrokiem McMurphy’ego. Ten otoczył ich ramionami i rzekł:

– Niech będzie punkt druga.

– W sobotę po południu? – zapytała Candy.

McMurphy mrugnął do Billy’ego i ścisnął ramieniem głowę dziewczyny.

– Nie. W sobotę o drugiej w nocy. Wejdź cicho i zapukaj do tego samego okna, do którego podeszłaś dzisiaj. Przekonam nocnego sanitariusza, żeby cię wpuścił.

Dziewczyna zachichotała i kiwnęła głową.

– McMurphy, niech cię licho! – zawołała.

Niektórzy Okresowi jeszcze nie spali; zebrali się przy toalecie i czekali, żeby się przekonać, czyśmy się nie potopili. Patrzyli, jak maszerujemy korytarzem, dźwigając łososie, niczym bohaterowie po zwycięskiej bitwie, opaleni, zbryzgani krwią, cuchnący piwem i rybami. Lekarz zapytał, kto chce wyjść zobaczyć jego halibuta leżącego w bagażniku, i wszyscy ruszyli z powrotem do wyjścia; jeden McMurphy oświadczył, że jest zmęczony i woli walnąć się spać. Kiedy odszedł, ktoś się zainteresował, dlaczego McMurphy jest zmęczony i wyczerpany, a my wszyscy tacy rumiani i pełni energii. Zdaniem Hardinga McMurphy stracił po prostu opaleniznę.

– Pamiętacie chyba, że kiedy tu przyjechał, pełen sił, z twarzą czerstwą i tryskającą zdrowiem, był świeżo po długim okresie pracy na wolnym powietrzu. Teraz zeszła mu wspaniała opalenizna psychopaty. Ot i odpowiedź. A dziś spędził kilka wyczerpujących godzin w mroku kabiny, podczas gdy my chłonęliśmy na zewnątrz witaminę D. Na pewno tam pod pokładem porządnie się nagimnastykował, ale sami zastanówcie się, co lepsze. Jeśli chodzi o mnie, z radością zamieniłbym swoją witaminę D na jego rodzaj zmęczenia. Chętnie bym się pomęczył, zwłaszcza mając małą Candy za musztrownika. Może nie mam racji?

Nic nie powiedziałem, ale pomyślałem sobie, że może rzeczywiście się nie myli. Już wcześniej, w drodze powrotnej, zauważyłem znużenie McMurphy’ego, zaraz po tym, jak postanowił, że wrócimy przez miasteczko, w którym niegdyś mieszkał. Właśnie wypiliśmy do spółki ostatnie piwo i wyrzuciwszy na czerwonym świetle pustą puszkę przez okno, siedzieliśmy wygodnie rozparci, rozkoszując się minionym dniem i czując, że ogarnia nas przyjemna, leniwa senność, która nachodzi człowieka, gdy cały dzień robił coś, co naprawdę lubi. Byliśmy na wpół przypieczeni przez słońce, na wpół pijani i walczyliśmy ze snem tylko po to, żeby jak najdłużej rozkoszować się tym, co się wydarzyło. Niewyraźnie zdałem sobie sprawę, że zaczynam dostrzegać dobre strony tego, co się dzieje dookoła. Uczyłem się od McMurphy’ego. Czułem się lepiej niż kiedykolwiek od czasu, gdy byłem brzdącem i wszystko było dobre, a ziemia śpiewała mi dziecinne rymy.

Zamiast dalej jechać wzdłuż brzegu, skręciliśmy z szosy w bok i zjechaliśmy w dół przez stok wzgórza, by przejechać przez miasteczko, w którym – jako dziecko – McMurphy mieszkał dłużej niż gdzie indziej. Już myślałem, żeśmy zabłądzili, gdy wtem… nagleśmy zobaczyli domy nędznej mieściny – cztery ulice na krzyż porośnięte kępami trzciny. Słońce przysłonił akurat wzbijany przez wicher pył, gdy McMurphy zatrzymał wóz przy jednej z nich i wskazał dom, w którym niegdyś żył.

– Tam. Tak, tamten. Wygląda, jakby wyrósł wśród tych chwastów; uboga siedziba mej zmarnowanej młodości.

Dochodziła szósta, zmierzchało już i ulica była pusta; wzdłuż całej jej długości widziałem tylko bezlistne drzewa sterczące niczym drewniane błyskawice ze spękanego bruku, jakby wbiła je tam ulewa pośród huku. Za nimi wznosiły się żelazne sztachety obiegające bandą zapuszczone podwórko, na którym widać było obszerny dom z werandą, rachitycznym ramieniem opierający się podmuchom wiatru, żeby nie porwał go niczym puste pudełko z tektury, nie poturlał i nie cisnął gdzieś do dziury. Wtem pierwsze krople deszczu, wielkie jak grudy, posypały się z przygnanej wiatrem chmury; ujrzałem, że dom ma zamknięte oczy, a na łańcuchach u drzwi łomoczą ciężkie kłody strzegące go jak banku.

Na ganku tej starej budy wisiało takie coś, co to Japońce robią z drutów i z kawałków barwionego szkła – drga, dzwoni i brzęczy przy najlżejszym podmuchu – i miało już tylko cztery szkiełka, wszystkie w ruchu. Kołysały się i huśtały, a dziesiątki sypiących się z nich okruchów brzęczały o deski werandy.

McMurphy włączył bieg.

– Przyjechałem tu raz do rodziny – rzekł. – Dawno już, w odwiedziny. Akurat po tym bigosie w Korei, gdyśmy się wycofali stamtąd i wrócili. Starzy jeszcze żyli. To był dobry dom.

Puścił sprzęgło i jużeśmy ruszyli, ale raptem wrzucił luz i znów zatrzymał wóz.

– Rany! – krzyknął. – Spójrzcie tam, widzicie tę sukienkę?

Podniósł rękę i wskazał za siebie.

– Widzicie tę szmatę na gałęzi drzewa?

Ujrzałem żółto-czarną łatę łopoczącą jak chorągiew wysoko na drzewie rosnącym przy jakiejś stodole czy chlewie.

– Nosiła tę sukienkę pierwsza dziewuszka, która – gdy miałem dziesiątą wiosenkę, a ona chyba mniej – zaciągnęła mnie do łóżka. Przespanie się z kimś wydawało mi się czymś tak ważnym, że zapytałem ją głosem niezwykle poważnym, czy nie sądzi, czy nie jest zdania, że powinniśmy to ogłosić bez większego wahania? Wystarczyłoby na przykład rzec samo:,Judy i ja zaręczyliśmy się dziś, mamo”. Może to i dziwne, ale wtedy nie myślałem, że to, co mówię, jest takie naiwne; sądziłem, że gdy się kogoś przeleci, to tak, jakby się wzięło ślub, i czy się tego chce, czy nie, trzeba być razem aż po grób. A ta mała kurewka, choć szedł jej dopiero ósmy czy dziewiąty rok, taka była krewka, że sięgnęła w bok, podniosła z podłogi sukienkę i powiedziała: “Mój drogi, weź, powieś ją gdzieś na dworze, a ja wrócę do domu w majtkach, tak im oznajmię tę wieść; powinni się skapować”. Boże, miała dziewięć lat, a nawet ty mogłabyś u niej terminować! – zawołał i uszczypnął Candy w nos.

Dziewczyna roześmiała się w głos i ugryzła go w rękę, a on spojrzał na czerwony ślad.

– Więc kiedy poszła w majtkach do domu, czekałem, aż się ściemni, rad nierad, żeby po kryjomu wyrzucić ten jej łach przez okno – ale czujecie siłę wiatru? Bach! Porwał sukienkę jak latawca wysoko nad dach, a następnego ranka wisiała cholera na tamtej gałęzi, żeby – jak wtedy myślałem – całe miasto odgadło wszystko, widząc ją na uwięzi.

Zaczął ssać dłoń z miną tak żałosną, że Candy się roześmiała i pocałowała go w rękę.

– Tak to wtedy, wiosną, wywiesiłem jak na swoją udrękę ten sztandar niestrudzonego kochanka, ale przysięgam, że wszystkiemu jest winna ta dziewięcioletnia smarkula z czasów mojego dzieciństwa; pierwsza moja wybranka.

Ruszyliśmy, pozostawiając dom i jego zamknięte wrota. McMurphy ziewnął i zmrużył oko.

– Nauczyła mnie kochać, moja dupcia złota!

Akurat wtedy, gdy to mówił, tylne światła wyprzedzającego nas samochodu oświetliły mu twarz i w szybie odbił się grymas, na który sobie pozwolił jedynie dlatego, że nie sądził, byśmy w tej ciemności mogli cokolwiek zobaczyć; grymas zmęczenia, napięty i pełen rozpaczy, jakby McMurphy nie miał już czasu na coś, co powinien zrobić…

Jednocześnie spokojnym, dobrotliwym głosem opowiadał nam o swoim życiu, żebyśmy mogli sami je przeżyć, wśnić się w barwną przeszłość dziecięcych zabaw, kumpli od pijatyk, zakochanych kobiet i karczemnych bójek o nędzne laury.

Загрузка...