CZĘŚĆ IV

Nazajutrz po wyprawie Wielka Oddziałowa rozpoczęła kontratak. Pomysł przyszedł jej do głowy, gdy poprzedniego dnia rozmawiała z McMurphym o tym, ile zarabia na wyprawie i podobnych przedsięwzięciach. W nocy rozważyła wszystko dokładnie i upewniwszy się, że obrana przez nią taktyka jest całkowicie niezawodna, od samego rana zaczęła robić różne aluzje, by – nie krytykując McMurphy’ego wprost – zasiać ziarno niezgody między nim a pacjentami i patrzeć, jak kiełkuje.

Dobrze wiedziała, że ludzie, jak to ludzie, prędzej czy później odsuwają się od jednostek dających z siebie więcej, niż muszą, od świętych Mikołajów, misjonarzy, filantropów, i zaczynają pytać: Co im to daje? Uśmiechają się pod nosem, widząc, jak młody prawnik obdarowuje orzeszkami dzieci ze szkoły w swoim okręgu – i to tuż przed wyborami do senatu stanowego, cwaniaczek – i mówią do siebie: Nie w ciemię bity!

Wiedziała, że nie trzeba wiele, by pacjenci – gdy raz skieruje ich na właściwy trop – sami zaczęli się zastanawiać, czemu to McMurphy włożył tyle czasu i wysiłku w zorganizowanie wyprawy rybackiej, przeprowadzenie rozgrywek bingo czy trenowanie drużyny koszykówki. Co sprawiało, że ustawicznie pruł całą parą naprzód, podczas gdy innym pacjentom wystarczało leniwe dryfowanie, gra w bezika i przeglądanie starych czasopism? Dlaczego właśnie on, awanturnik irlandzkiego pochodzenia, przysłany tu z farmy penitencjarnej, na której odpracowywał karę za szulerstwo i pobicie, wiązał sobie na głowie chustkę, mizdrzył się jak dzierlatka i przez bite dwie godziny uczył Billy’ego Bibbita tańczyć, podczas gdy wszyscy Okresowi wyli z radości? Co się kryło za tym, że ten stary wyjadacz, zawodowy kostera i cwaniak, jakich mało, umiejący bez pudła przewidzieć szansę powodzenia każdej swojej imprezy, ryzykował przedłużenie pobytu w domu wariatów, robiąc sobie coraz większego wroga z kobiety, której głos w sprawie zwolnienia był decydujący?

Oddziałowa dała początek tym i podobnym rozważaniom, kiedy wywiesiła na tablicy ogłoszeń obszerny wyciąg z kont pacjentów, ukazujący wszelkie operacje finansowe przeprowadzone przez nich w ciągu ostatnich miesięcy; żeby go sporządzić, musiała ładne kilka godzin grzebać w kartotekach. Zestawienie dowodziło stałego odpływu funduszy z kont wszystkich Okresowych prócz jednego. Fundusze rudzielca rosły od dnia, w którym przybył do szpitala.

Okresowi żartowali z McMurphy’ego, że chce ich oskubać do cna, a on ani myślał się wypierać. Skądże znowu. Przechwalał się nawet, że gdyby mu przyszło spędzić tu jeszcze roczek, to zbiłby kupę forsy i uniezależnił się finansowo, a po wyjściu ze szpitala osiadł na Florydzie. Przekomarzali się wesoło, dopóki był razem z nimi, ale pochmurnieli natychmiast, gdy tylko się oddalał i szedł na terapię zajęciową, reedukacyjną czy na fizjoterapię albo do dyżurki, żeby oberwać kolejną burę od Wielkiej Oddziałowej i przeciwstawić swój szeroki, bezczelny uśmiech jej nieruchomemu grymasowi odlanemu z plastyku.

Pytali jeden drugiego, czemu to ostatnio zrobił się tak uczynny i załatwia im różne sprawy, jak na przykład zniesienie obowiązku chodzenia wszędzie w ośmioosobowych grupach terapeutycznych (“Billy znów przebąkuje, że chce podciąć sobie żyły – powiedział na zebraniu, występując przeciwko tej zasadzie. – Czy jeśli znajdzie jeszcze siedmiu ochotników, będzie to oznaczać, że podcinanie żył stanowi terapię?”) lub przekonanie lekarza, znacznie życzliwszego pacjentom od czasu wyprawy na ryby, by zaprenumerował “Playboya”, “Nuggeta” i “Mana”, wyrzucił zaś plik starych numerów miesięcznika “McCall’s” znoszonych na oddział przez rzecznika o nabrzmiałej twarzy, który zaznaczał w nich zielonym atramentem artykuły mogące nas – jego zdaniem – szczególnie interesować. McMurphy wysłał nawet petycję do Waszyngtonu, aby właściwa komisja zbadała pożyteczność stosowania lobotomii i elektrowstrząsów w szpitalach państwowych.

– Co on z tego ma? – coraz częściej zachodzili w głowę Okresowi.

Minął tydzień, odkąd zaczęli stawiać sobie to pytanie, gdy Wielka Oddziałowa zdecydowała się włączyć do akcji. Jej pierwsza próba skończyła się jednak sromotną porażką; obecny na zebraniu McMurphy pokonał ją tak szybko, że nawet nie miała czasu dobrze się rozkręcić. (Na wstępie oznajmiła pacjentom, że jest wstrząśnięta i przerażona ich upadkiem moralnym – “Na miłość boską, wystarczy się rozejrzeć; choćby te świńskie zdjęcia wycięte z pism pornograficznych i porozwieszane na ścianach!” – i zamierza dopilnować, żeby władze szpitalne zainteresowały się tymi brudami. Oparła się wygodnie, gotowa mówić dalej i wyjawić, kto jest odpowiedzialny za ten opłakany stan rzeczy, ale gdy tak siedziała na swoim tronie, rozkoszując się ciszą, która zapadła po jej groźbie, McMurphy poradził, by przypomniała władzom, że idąc na inspekcję, mają wziąć puderniczki z lusterkami, i wszyscy gruchnęli śmiechem). Dlatego też, kiedy znów wystąpiła publicznie, postarała się to zrobić pod jego nieobecność.

Wcześniej tego dnia rozmawiał już z Portland, teraz zaś poszedł z czarnym czekać przy kabinach telefonicznych, aż znów zadzwoni międzymiastowa. Kiedy o punkt pierwszej zaczęliśmy wynosić ze świetlicy stoły, najmniejszy czarny spytał oddziałową, czy ma iść po McMurphy’ego i Washingtona. Odparła, że nie potrzeba, obejdzie się bez nich – może zresztą pacjenci zechcą skorzystać z tego, że pan Randle Patrick McMurphy nie będzie ich przytłaczał swoją obecnością, aby o nim porozmawiać?

Z początku Okresowi opowiadali o McMurphym zabawne anegdotki i wynosili pod niebiosa jego zalety – oddziałowa siedziała cicho, czekając, aż nachwalą się go do syta. W końcu doszły do głosu nurtujące ich wątpliwości. Jaki on właściwie jest? Co go pcha do działania? Niektórzy zaczęli się zastanawiać, czy jego opowieści o tym, jak na farmie specjalnie wdawał się w bójki, żeby trafić do szpitala, nie są przypadkiem zwykłym mydleniem oczu, a on sam większym szaleńcem, niż się wszystkim wydaje. Słysząc to Wielka Oddziałowa uśmiechnęła się i podniosła rękę.

– Jest szalony jak lis – oświadczyła. – Czy to chcieliście powiedzieć?

– Co sio-siostra ma na m-m-myśli? – zapytał Billy. Słowa oddziałowej wydały mu się niezbyt przychylne dla człowieka, którego uważał za swojego przyjaciela i stawiał sobie za wzór. -Co z-z-znaczy “jak lis”?

– To zwykłe stwierdzenie faktu, Billy – odparła pogodnie oddziałowa. – Zaraz poprosimy kogoś z obecnych, żeby ci to wyjaśnił. Może pan, panie Scanlon?

– Siostra jest zdania, że McMurphy bynajmniej nie jest głupi.

– Nikt nie twierdzi, że je-je-je-jest! – zawołał Billy, przy ostatnim słowie uderzając pięścią w poręcz fotela, żeby je z siebie wydusić. – Ale siostra in-insynuowała…

– Nie, Billy, nic nie insynuowałam. Po prostu sądzę, że McMurphy nie należy do ludzi, którzy cokolwiek ryzykują bez potrzeby. Zgadzacie się z tym, prawda? Zgadzacie się wszyscy?

Nikt się nie odezwał.

– Jednakże to, co robi – ciągnęła oddziałowa – wydaje się całkowicie bezinteresowne, zupełnie jakby był świętym lub męczennikiem. A przecież żaden z was nie uważa go chyba za świętego?

Wiedziała, że rozglądając się po świetlicy może sobie pozwolić na uśmiech.

– Nie. Nie jest ani świętym, ani męczennikiem. Proszę. Może przyjrzymy się wspólnie jego działalności filantropijnej. – Wyjęła z koszyka żółtą kartkę. – Jakież to były te “dary” McMurphy’ego, jak je nazywają jego zwolennicy? Jednym z darów był na przykład gabinet hydroterapii. Ale czy ten gabinet należał do niego? Czy McMurphy cokolwiek stracił, zakładając kasyno gry? Jak wam się wydaje, ile zarobił przez ten krótki czas, gdy był krupierem na naszym oddziale? Ile przegrałeś, Bruce? A panowie Sefelt i Scanlon? Na pewno każdy z was wie, ile mniej więcej przegrał, ale czy się orientujecie, jak bardzo wzbogacił się McMurphy? Wpłacił na swoje konto prawie trzysta dolarów!

Scanlon gwizdnął cicho; pozostali Okresowi milczeli.

– Poza tym, gdyby ktoś chciał zobaczyć, mam tu również listę poczynionych przez niego zakładów, z których jeden dotyczy świadomego drażnienia personelu. A przecież zarówno gry hazardowe, jak i zakłady były i są wbrew regulaminowi oddziału; wiedzieliście o tym dobrze i niepotrzebnie dawaliście się na nie namówić!

Znów spojrzała na kartkę, po czym schowała ją do koszyka.

– Z kolei wyprawa na ryby. Jak sądzicie, ile McMurphy zarobił na tym przedsięwzięciu? Nie tylko skorzystał z samochodu doktora, ale jeszcze wziął od niego pieniądze na benzynę i – jak słyszałam – na inne zakupy. Sam nie wydał ani centa. Prawdziwy z niego lis, nie da się ukryć.

Podniosła rękę, nie dając Billy’emu dojść do słowa.

– Chwileczkę, Billy, postaraj się mnie zrozumieć; daleka jestem od krytykowania tego rodzaju działalności jako takiej; uważam tylko, że powinniśmy się pozbyć wszelkich złudzeń co do motywów jego postępowania. Nie chciałabym jednak mówić o nim źle pod jego nieobecność. Wróćmy więc do spraw omawianych na wczorajszym zebraniu… co to było? – Zaczęła szperać w koszyku. – Może pan pamięta, doktorze?

Lekarz poderwał gwałtownie głowę.

– Nie… chwileczkę… wydaje mi się…

Oddziałowa wyciągnęła kartę z jednej z tekturowych teczek.

– Już mam. Rozmawialiśmy z panem Scanlonem o tym, co sądzi o środkach wybuchowych. Doskonale. Teraz znów się tym zajmiemy, a do pana McMurphy’ego wrócimy innym razem, kiedy będzie z nami. Radzę wam jednak dobrze przemyśleć moje słowa. A teraz, panie Scanlon…

Kilka godzin później, gdy czekaliśmy w ośmio- czy dziesięcioosobowej grupie przed drzwiami sklepiku, aż czarni ukradną z półki brylantynę, sprawa McMurphy’ego sama wypłynęła w rozmowie. Chłopcy się zarzekali, że nie zgadzają się z tym, co mówiła Wielka Oddziałowa, choć… choć, kurczę, staruszka ma sporo racji! A przecież, niech to diabli, Mack to równy gość… mimo wszystko.

Harding pierwszy powiedział, co myśli, bez owijania w bawełnę.

– Za bardzo się zaklinacie, przyjaciele, żeby można było dać wiarę waszym zaklęciom. W głębi waszych sknerowatych serduszek jesteście zupełnie pewni, że siostra Ratched, nasz anioł miłosierdzia, wcale się nie myli w ocenie McMurphy’ego. Ocenia go słusznie; wiecie o tym równie dobrze jak ja. Dlaczego mamy się oszukiwać? Bądźmy ze sobą szczerzy i raczej zazdrośćmy mu kapitalistycznych talentów zamiast je potajemnie krytykować. Co w tym złego, że się trochę obłowił? Przecież bawiliśmy się setnie, ilekroć łupił nas ze skóry! To cwany osobnik szukający łatwego zarobku, ale musicie chyba przyznać, że nigdy się z tym nie krył, prawda? Więc dlaczego my mielibyśmy udawać? Fakt, McMurphy jest naciągaczem, ale ma przynajmniej zdrowy, uczciwy stosunek do własnych matactw; podoba mi się jego zuchwała, uparta bezczelność, moi drodzy; jest mi równie bliski jak kochany system kapitalistyczny, zasada wolnej konkurencji, flaga amerykańska, niech Bóg ma ją w swej opiece, Mauzoleum Lincolna i cała reszta; pomszczenie okrętu “Maine”, cyrk Barnuma i święto Czwartego Lipca. Muszę bronić honoru mojego przyjaciela jako dobrego, stuprocentowego amerykańskiego oszusta w paski i gwiazdy. Filantrop. Cóż za bzdura! McMurphy rozpłakałby się ze wstydu, gdyby się dowiedział, jakie prostoduszne motywy przypisują mu niektórzy. Dla zawodowego krętacza to dotkliwa obelga!

Sięgnął do kieszeni po papierosy, a gdy ich nie znalazł, wziął jednego od Fredricksona i przytknąwszy teatralnym gestem zapałkę, ciągnął dalej:

– Przyznaję, że na początku i mnie zmyliły jego czyny. Kiedy stłukł szybę w dyżurce, pomyślałem sobie: “Boże, ten człowiek poświęca się dla kumpli, ryzykując zatrzymanie w szpitalu!” Dopiero potem zrozumiałem, że dopóki może nas doić, wcale nie zależy mu na zwolnieniu. Nie dajcie się zwieść jego prostackim stylem bycia; to cwaniak jakich mało i ma łeb na karku. Zastanówcie się; wszystko, co robi, ma swoje uzasadnienie.

Billy jednak nie zamierzał ustąpić bez walki.

– Mówisz? Więc dlaczego uczy mnie t-tańczyć? – spytał, zaciskając spuszczone wzdłuż boków dłonie. Zobaczyłem, że oparzenia papierosowe zagoiły mu się już niemal zupełnie; na ich miejscu widniały teraz tatuaże wyrysowane poślinionym kopiowym ołówkiem. – Dlaczego, Harding? Jak mu się opłaci fi-fi-finansowo dawanie mi le-lekcji tańca?

– Nie denerwuj się, William – odparł Harding. – Trochę cierpliwości. Niedługo się przekonamy.

Tylko Billy i ja nadal wierzyliśmy w McMurphy’ego. Ale jeszcze tego wieczoru chłopak musiał przyznać rację Hardingowi, bo McMurphy wrócił na oddział po kolejnej rozmowie telefonicznej i oznajmił, że randka z Candy jest murowana, ale zapisując mu adres dodał, iż warto by jej podesłać trochę szmalu na drogę.

– Szma-szmalu? Fo-fo-forsy? Ile? – zapytał Billy, spoglądając na Hardinga, który uśmiechał się do niego.

– Bo ja wiem, stary… może dziesięć dolców dla niej i dziesięć…

– Dwadzieścia dolarów! Przecież bilet z Po-Po-Portland tyle nie kosztuje!

McMurphy spojrzał na Billy’go spod daszka cyklistówki, uśmiechnął się wolno i wysuwając spierzchnięty język, stuknął się kantem dłoni w szyję.

– Rety, rety, ale mi zaschło w gardle! A w przyszłą sobotę będzie ze mną jeszcze gorzej. Chyba nie poskąpisz mi jednej butelczyny na przepłukanie gardziołka, co, Billy?

I spojrzał na Billy’ego tak niewinnie, że ten się roześmiał i potrząsnął głową, że nie, skądże znowu, po czym zaszyty w kąt z człowiekiem, którego pewnie miał za alfonsa, zaczął w podnieceniu omawiać plany na przyszłą sobotę.

Ja nadal uważałem McMurphy’ego za olbrzyma, który zstąpił z nieba, żeby wybawić nas od Kombinatu pokrywającego świat siecią z krystalitu i miedzianego drutu, za istotę zbyt potężną, żeby się połakomić na coś tak niskiego jak pieniądze – ale w końcu i ja zacząłem się przychylać do opinii innych, przynajmniej częściowo. A było to tak: McMurphy pomógł wynieść stoły przed zebraniem, po czym, gdy inni wyszli z gabinetu hydroterapii, zerknął na mnie stojącego przy konsoli.

– O rany, Wodzu! – zawołał. – Jeśli mnie wzrok nie myli, od wyprawy na ryby urosłeś ze ćwierć metra! Boże miłosierny, spójrz tylko na swoje stopy; są wielkie jak drezyny!

Spojrzałem w dół i zobaczyłem, że stopy rzeczywiście mam ogromne, zupełnie jakby na dźwięk głosu McMurphy’ego powiększyły się dwukrotnie…

– A twoje łapy! Prawdziwe łapy siłacza. Mam pomysł. Chwyć za konsolę i spróbuj ją podnieść; zobaczymy, czy robisz postępy.

Nie chciałem się zgodzić i potrząsnąłem głową, ale przypomniał mi naszą umowę i powiedział, że będzie to dobry sprawdzian jego terapii wzrostowej. Nie wiedziałem, jak się z tego wykręcić, więc podszedłem do konsoli, żeby się przymierzyć i udowodnić mu, że nie jestem w stanie jej dźwignąć. Schyliłem się i ująłem krany w obie ręce.

– Pysznie, Wodzu. Teraz do góry. Zaprzyj się nogami, opuść tyłek… o właśnie, właśnie. Spokojnie teraz… wolno i do góry. Hurrra! Dobra, postaw ją z powrotem.

Myślałem, że McMurphy będzie zawiedziony, ale kiedy się wyprostowałem, uśmiechnął się od ucha do ucha, wskazując na podstawę konsoli. Urządzenie stało kilkanaście centymetrów dalej niż przedtem.

– Lepiej postaw ją tam, gdzie była, stary, żeby nikt się nie skapował. Niech to na razie pozostanie tajemnicą.

Po zebraniu przysiadł się do Okresowych grających w bezika i sprowadził rozmowę na temat siły, mięśni i konsoli do hydroterapii. Myślałem, że powie im, jak pomógł mi odzyskać dawną moc; niech wiedzą, że nie wszystko robi dla pieniędzy.

Ale nie wspomniał o mnie ani słowem. Gadał i gadał, aż wreszcie Harding go spytał, czy ma ochotę znów się do niej przymierzyć; McMurphy odparł, że dla niego jest za ciężka, ale to wcale nie znaczy, że nikt by jej nie podniósł. Scanlon oświadczył, że pewnie da się ją unieść za pomocą dźwigu, lecz dotąd nie urodził się siłacz, który sam by jej podołał. McMurphy pokiwał głową i powiedział, że może tak, może nie, nigdy nic nie wiadomo.

Obserwowałem go, jak nimi manewrował, dopóki nie zaczęli wołać, że żaden człowiek nie udźwignie konsoli, i sami nie wpadli na pomysł zakładu. Widziałem, jak bardzo się ociągał, a oni brnęli coraz głębiej; choć szedł na pewniaka, uległ im dopiero, gdy zaproponowali stosunek pięć do jednego. Niektórzy stawiali nawet i po dwadzieścia dolarów. Nie przyznał się wcale, że widział, jak podnosiłem konsolę.

Przez całą noc modliłem się, żeby zrezygnował. A kiedy nazajutrz na zebraniu oddziałowa oznajmiła, że wszystkich uczestników wyprawy rybackiej czeka dodatkowa kąpiel pod prysznicem, bo prawdopodobnie wrócili zawszeni, miałem nadzieję, że uwolni mnie od podnoszenia konsoli – na przykład każąc nam bezzwłocznie iść do umywalni.

Niestety. Zaraz po zebraniu, nim sanitariusze zamknęli gabinet hydroterapii, McMurphy wprowadził mnie i chłopaków do środka i kazał mi podnieść konsolę. Usłuchałem wbrew sobie; nie miałem innego wyjścia. Wstyd mi było, że pomagam mu oskubać chłopaków. Choć wypłacając mu wygraną, nadal odnosili się do niego przyjaźnie, wiedziałem, co czują: pustkę, jakby nagle stracili grunt pod nogami. Gdy tylko postawiłem konsolę z powrotem, wyleciałem z gabinetu, nie patrząc na McMurphy’ego i pobiegłem do toalety. Chciałem być sam. Spojrzałem w lustro. McMurphy spełnił daną mi obietnicę: ręce miałem znów tak umięśnione jak wtedy, gdy mieszkałem w naszej wiosce i grałem w szkolnej drużynie, klatkę piersiową potężną, bary szerokie. Stałem wpatrzony w swoje odbicie, kiedy wszedł McMurphy. Trzymał w ręce banknot pięciodolarowy.

– Masz, Wodzu, będziesz miał na gumę do żucia.

Potrząsnąłem głową i ruszyłem do drzwi. McMurphy chwycił mnie za łokieć.

– Wodzu, chciałem ci w ten sposób podziękować za pomoc. Jeśli liczyłeś na większą dolę…

– Nie! Nie chcę twoich pieniędzy!

Cofnął się o krok, zahaczył kciuki o kieszenie i odchylił głowę, żeby na mnie spojrzeć. Przyglądał mi się przez chwilę.

– Jak sobie chcesz – rzekł. – Ale o co ci chodzi? Czemu nagle wszyscy patrzą na mnie wilkiem?

Nie odpowiedziałem.

– Zrobiłem, co obiecałem, nie? Znów jesteś duży. Co wam się nagle przestało we mnie podobać? Boczycie się na mnie, jakbym zdradził ojczyznę.

– Wciąż… wciąż wygrywasz!

– Wciąż wygrywam?! Ty durna pało, co ci znów odbiło? Dotrzymuję tylko warunków zakładu. Cholera, co w tym…

– Ale myśmy wierzyli, że nie chodzi ci o wygrywanie…

Czułem, że broda drży mi gwałtownie, jak zawsze, kiedy zaczynam płakać, ale łzy nie popłynęły mi z oczu. Jedynie drgania brody nie mogłem opanować. McMurphy otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale zaraz je zamknął. Puścił kieszenie, podniósł rękę i złapał się dwoma palcami za nasadę nosa, tak jak człowiek, który nosi uciskające go okulary, po czym zacisnął powieki.

– Wygrywam, mówisz? Jezu! – Westchnął, nie otwierając oczu. – Ha, ha, ale wygrywam!


Dlatego uważam, że to, co wydarzyło się tego popołudnia w umywalni, stało się głównie z mojej winy. I dlatego właśnie, aby ją choć po części okupić, postąpiłem akurat tak, jak postąpiłem, przynajmniej raz nie myśląc o bezpieczeństwie, ostrożności czy następstwach, nie zaprzątając sobie głowy niczym prócz tego, co należało zrobić.

Gdy tylko wyszliśmy z toalety, trzej czarni zaczęli zgarniać wszystkich uczestników wyprawy na dodatkowy prysznic. Najmniejszy czarny, który sunął korytarzem z wyciągniętą przed siebie, zgiętą, zimną jak łom ręką i odrywał od ściany opartych o nią pacjentów, powiedział, że Wielka Oddziałowa nazwała ten prysznic kąpielą profilaktyczną. Musimy się jej poddać ze względu na towarzystwo, w jakim przebywaliśmy na wyprawie, żebyśmy nie roznieśli po szpitalu jakiegoś paskudztwa.

Kiedy ustawiliśmy się nadzy w szeregu, sanitariusze ruszyli do akcji, wyciskając z czarnych plastykowych tubek cuchnącą maź, gęstą i kleistą jak białko. Najpierw smarowali nam nią włosy, potem padła komenda: Odwrócić się, zrobić skłon i rozchylić pośladki!

Chłopcy narzekali, żartowali i dowcipkowali między sobą, starając się nie patrzeć ani na siebie, ani na bazaltowe maski unoszące się na tle białych kafli jak twarze w negatywie, twarze z koszmarnego snu, spozierające znad miękkich czarnych luf. Podśmiewali się z czarnych, pytając na przykład: “Powiedz nam, Washington, czym się zabawiacie przez pozostałe szesnaście godzin?”, albo: “Hej, Williams, widzisz, co jadłem dziś na śniadanie?”

Wszystkim było wesoło. Jedynie czarni zaciskali zęby i nie odzywali się słowem – inaczej działo się na oddziale, nim się tu zjawił ten przeklęty rudzielec.

Kiedy Fredrickson rozchylił pośladki, rozległ się głośny grzmot; myślałem, że podmuch przewróci najmniejszego z czarnych.

– Cisza! – rozkazał Harding, przykładając dłoń do ucha. – Może znów usłyszymy cudny głos anioła!

Wszyscy wyli, zanosili się śmiechem i sypali żartami, dopóki czarny nie przesunął się dalej i nie zatrzymał się przed następnym facetem; wtedy zapadła głucha cisza. Następny bowiem był George. I w tej sekundzie, w której ucichły śmiechy, żarty i narzekania, gdy Fredrickson prostował się i odwracał, a duży czarnuch kazał stojącemu obok George’owi nastawić głowę i podniósł tubkę, żeby wycisnąć mu na włosy cuchnącą maź – w tej sekundzie wszyscy już wiedzieliśmy, co się teraz wydarzy, dlaczego nie może być inaczej, i zrozumieliśmy, jak bardzo myliliśmy się co do McMurphy’ego.

George nie używał mydła, kiedy brał prysznic. Nigdy też nie chciał przyjąć od nikogo ręcznika, żeby się wytrzeć. Nauczeni doświadczeniem czarni z wieczornej zmiany, którzy pilnowali nas przy regulaminowych prysznicach we wtorki i czwartki, nie zmuszali go do niczego, żeby uniknąć kłopotów. Tak było od lat – trzej sanitariusze obecni w umywalni również o tym wiedzieli. Ale teraz pojęliśmy wszyscy, zrozumiał to nawet George, który stał przechylony do tyłu, potrząsał głową i zasłaniał się dłońmi wielkimi jak dębowe liście, że ten rozjuszony naszymi docinkami czarny z rozkwaszonym nosem, mający za sobą dwóch kumpli, ciekawych, co zrobi, za nic w świecie nie przepuści podobnej okazji.

– No, George, nachyl makówę.

Chłopcy spojrzeli na McMurphy’ego, który stał nieco dalej w kolejce.

– No już, George…

Martini i Sefelt trwali nieruchomo pod włączonym prysznicem. Otwór ściekowy pod ich nogami zachłystywał się spienioną, mydlastą wodą, puszczając pęcherzyki powietrza; starzec przyglądał mu się przez chwilę, jakby uciekająca woda mówiła coś do niego. Słuchał, jak bulgocze i syczy. Potem znów spojrzał na tubkę w wyciągniętej do niego czarnej dłoni, zobaczył maź wyciekającą wolno z dziurki i spływającą po żelaznych palcach. Czarny przysunął tubkę bliżej; George odchylił się jeszcze bardziej do tyłu, potrząsając głową.

– Nie… nie chcę.

– Nie masz wyboru, Czyściochu – powiedział czarny jakby ze smutkiem w głosie. – Nie masz wyboru. Nie możemy pozwolić, żeby robactwo rozpleniło się po całym szpitalu, prawda? A przecież możesz mieć robaki głęboko pod skórą!

– Nie! – krzyknął George.

– Ach, George, ty nic nie wiesz. Te robaki są małe, maleńkie… nie większe od łebka szpilki. A kiedy cię dopadną, George, zaczynają się wkręcać w ciebie coraz głębiej i głębiej.

– Żadnych robaków! – zawył George.

– Posłuchaj mnie, George. Widziałem takie wypadki, kiedy te ohydne robaki…

– Zostaw go, Washington – powiedział McMurphy.

Szrama na nosie czarnego lśniła jak czerwony neon. Sanitariusz wiedział, kto się do niego odezwał, ale się nie odwrócił; tylko po tym, że zamilkł na moment i długim popielatym palcem dotknął tej pamiątki po meczu koszykówki, poznaliśmy, iż w ogóle usłyszał słowa McMurphy’ego. Potarłszy nos, zbliżył dłoń do twarzy George’a i rozczapierzając palce, zaczął nimi przebierać.

– Krab, George, krab. Widzisz? Chyba wiesz, jak wygląda krab, co? Pewnie na łodzi rybackiej musiało być pełno krabów. Nie możemy pozwolić, żeby kraby wwierciły się w ciebie, prawda, George?

– Żadnych krabów! – wrzasnął George. – Nie!

Wyprostował się i podniósł głowę; po raz pierwszy ujrzeliśmy jego oczy. Czarny cofnął się o krok. Dwaj pozostali parsknęli śmiechem.

– Co z tobą, kolego? – zapytał większy. – Masz jakieś kłopoty?

Czarny znów przysunął się do George’a.

– Nachyl się, George! Albo się nachylisz, żebym mógł ci wycisnąć pastę, albo cię dotknę! – Podniósł rękę; była wielka i czarna jak bagno. – Przejadę ci tą czarną, ohydną, cuchnącą ręką po całym ciele!!!

– Nie! – ryknął George, wznosząc pięść nad głową, gotów roztrzaskać na kawałki szary czerep i rozsypać na wszystkie strony tkwiące w nim zębatki, nakrętki i śrubki. Wystarczyło jednak, że czarny przyłożył mu tubkę do pępka i nacisnął ją, a George zgiął się wpół, wypuszczając z sykiem powietrze. Wtedy czarny siknął mu strugą mazi w rzadkie siwe włosy i począł ją wcierać, rozsmarowując czerń ze swojej dłoni po głowie George’a. George skulił się jeszcze bardziej, obejmując się rękami w pasie.

– Nie! Nie! – krzyknął.

– A teraz odwróć się, George…

– Powiedziałem, żebyś go zostawił.

Tym razem coś w głosie McMurphy’ego sprawiło, że czarny odwrócił się w jego stronę. Uśmiechnął się, gdy zobaczył go zupełnie nagiego, z gołą głową, bez kowbojskich butów i spodni, za których kieszenie mógłby zahaczyć kciuki. Wyszczerzył zęby, lustrując go wzrokiem od góry do dołu.

– Ha! – zawołał i potrząsnął głową. – A już myślałem, McMurphy, że nie znajdziemy okazji.

– Ty nędzny smoluchu – rzekł McMurphy tonem bardziej znużonym niż gniewnym. Czarny nic nie odpowiedział. McMurphy podniósł głos: – Ty zafajdany chuju!

Czarny potrząsnął głową i rechocząc spojrzał na swoich koleżków.

– Jak myślicie, do czego pan McMurphy zmierza? Może chce mnie sprowokować? Ha, ha, ha. Czyżby nie wiedział, że uczą nas nie reagować na najgorsze obelgi wariatów?

– Washington! Ty w mordę jebany…

Washington odwrócił się plecami do McMurphy’ego i znów zajął się George’em, który od chwili, gdy maź dotknęła jego brzucha, wciąż stał zgięty wpół, dysząc ciężko. Czarny chwycił George’a za ramię i przekręcił go twarzą do ściany.

– Dobra, George, teraz rozchyl pośladki.

– Nie-e-e!

– Washington – powiedział McMurphy. Wziął głęboki oddech, podszedł do czarnego i odepchnął go od George’a. – Niech będzie, niech będzie…

Wszyscy słyszeli bezsilną rezygnację w jego głosie.

– McMurphy, zmuszasz mnie, żebym się bronił. Prawda, koledzy?

Pozostali dwaj czarni skinęli głowami, więc położył ostrożnie tubkę na ławce obok George’a, po czym odwinął się niespodziewanie i strzelił McMurphy’ego pięścią w szczękę. McMurphy o mało nie upadł. Potoczył się na rząd nagich mężczyzn, którzy złapali go pod ramiona i pchnęli w stronę uśmiechniętej bazaltowej twarzy. Znów dostał, tym razem w szyję, ale wreszcie pogodził się z myślą, że bójka się zaczęła i jedyne, co mu pozostaje, to walić, ile wlezie. Kiedy czarny znów się zamachnął, chwycił go za rękę i potrząsnął głową, żeby oprzytomnieć po poprzednim ciosie.

Kołysali się przez chwilę, dysząc w rytm bulgoczącej wody; potem McMurphy odepchnął czarnego, zgiął nogi w kolanach, wtulił głowę w ramiona, żeby chronić podbródek, podniósł pięści po obu stronach głowy i ruszył na przeciwnika.

Wtedy cichy, równy rząd nagich mężczyzn przemienił się w rozszalałe koło, w ring zbity z ludzkich ciał.

Czarne pięści trafiały w zniżoną rudą głowę i szeroki kark, znacząc McMurphy’emu na czerwono skronie i policzki. Sanitariusz odskakiwał po każdym ciosie. Wyższy, z rękami dłuższymi od grubych, czerwonych łap McMurphy’ego, bił go szybkimi seriami po ramionach i głowie, nie dopuszczając do zwarcia. McMurphy parł naprzód z twarzą pochyloną w dół, ciężkimi, płaskimi krokami, zerkając co pewien czas na czarnego spomiędzy pokrytych tatuażami pięści, aż wreszcie zepchnął go na ścianę nagich mężczyzn i strzelił pięścią prosto w środek białej, wykrochmalonej bluzy. Bazaltowa twarz pękła wpół; z różowej szczeliny wysunął się język barwy lodów truskawkowych. Ale Washington uciekł spod czołgowej szarży McMurphy’ego; zdążył go stuknąć kilka razy, zanim sam znów dostał czerwoną pięścią. Tym razem otworzył usta znacznie szerzej – niezdrowa różowa plama na czarnym tle.

McMurphy miał czerwone ślady na głowie i ramionach, ale nic mu nie było. Wciąż napierał, inkasując po dziesięć ciosów za każdy własny, a czarny wciąż się cofał. Okrążyli tak kilka razy całą umywalnię; w końcu Washington zaczął dyszeć, potykać się i już tylko starał się unikać razów czerwonych cepów. Chłopcy wołali do McMurphy’ego, żeby go wykończył. Ale rudzielcowi wcale się nie spieszyło.

Czarny odskoczył po ciosie w ramię i spojrzał szybko na przypatrujących się walce sanitariuszy.

– Williams… Warren… niech was cholera!

Drugi rosły czarny przedarł się przez tłum i chwycił McMurphy’ego od tyłu za ramiona. McMurphy strząsnął go jak buhaj małpę, ale czarny znów wskoczył mu na plecy.

Zdjąłem go więc z McMurphy’ego i cisnąłem pod prysznic. W środku musiał mieć same rurki: nie ważył więcej niż cztery, pięć kilo.

Najmniejszy czarny rozejrzał się na boki, odwrócił się i rzucił do drzwi. Kiedy patrzyłem, jak ucieka, ten drugi wyszedł spod prysznicu i założył mi chwyt zapaśniczy, wsuwając ręce pod pachy i zaciskając na karku. Wbiegłem z nim tyłem pod prysznic i rozgniotłem go o kafle. Ale kiedy osunąłem się razem z nim na posadzkę, żeby dalej spokojnie obserwować, jak Washingtonowi trzaskają żebra pod ciosami McMurphy’ego, czarnuch zaczął gryźć mnie w kark; wtedy złamałem ten jego uchwyt. Czarny przestał się ruszać, a krochmal z jego uniformu zaczął spływać z wodą do otworu ściekowego.

Kiedy najmniejszy czarny przybiegł z powrotem do umywalni wraz z czterema sanitariuszami z oddziału furiatów, niosąc rzemienie, mankiety i koce, Okresowi wkładali właśnie ubrania i ściskali prawice mnie i McMurphy’emu, mówiąc, że czarnym od dawna należało się lanie, że walka była wspaniała i skończyła się wielkim, zasłużonym zwycięstwem. Gadali tak, żeby nas pocieszyć i podnieść na duchu, a podczas gdy oni rozwodzili się nad naszym triumfem, Wielka Oddziałowa pomagała sanitariuszom zakładać nam miękkie skórzane mankiety.


Na oddziale furiatów dudni nieprzerwanie jak w hali fabrycznej czy w więziennej tłoczni tablic rejestracyjnych. Czas mierzony jest tutaj stukotem piłeczki pingpongowej: pyk-pyk, pyk-pyk. Pacjenci spacerują każdy własną trasą, chodząc małymi, szybkimi krokami od ściany do ściany, tam i z powrotem niczym zwierzęta w klatce, wydeptując w posadzce krzyżujące się ścieżki. W powietrzu unosi się przykra, podobna do spalenizny woń lęku, wydzielana przez chorych oszalałych ze strachu, a pod stołem do ping-ponga i po kątach czają się, zgrzytając zębami, skulone kształty, których lekarze i pielęgniarki nie widzą, sanitariusze zaś nie są w stanie wytruć środkami dezynfekującymi. Gdy tylko otworzyły się przed nami drzwi oddziału furiatów i sanitariusze wprowadzili nas do środka, od razu poczułem tę woń spalenizny i usłyszałem zgrzytanie zębów.

Tuż za drzwiami powitał nas wysoki, kościsty staruch dyndający na drucie przeciągniętym między jego łopatkami. Obejrzał nas żółtymi, zaropiałymi oczyma i potrząsnął głową.

– Umywam od tego ręce – oświadczył czarnym, nim drut pociągnął go za sobą korytarzem.

Ruszyliśmy za nim w stronę świetlicy. McMurphy stanął w drzwiach w szerokim rozkroku i odchylił głowę, żeby się rozejrzeć; chciał też zahaczyć kciuki o kieszenie, ale skórzane mankiety były zbyt blisko siebie.

– Ale cyrk – mruknął do mnie kątem ust.

Skinąłem głową. Byłem tu nie po raz pierwszy.

Kilku facetów przestało spacerować, żeby się nam przyjrzeć, a kościsty staruch znów minął nas na swoim drucie, umywając ręce. Z początku nikt nie zwracał na nas specjalnej uwagi. Sanitariusze weszli do dyżurki, pozostawiając nas w drzwiach świetlicy. McMurphy miał jedno oko spuchnięte, jakby je ciągle mrużył, a usta tak pokiereszowane, że uśmiechanie się sprawiało mu ból. Podniósł skrępowane dłonie, wpatrując się w przechadzających się dudniącymi krokami furiatów, i odetchnął głęboko.

– McMurphy, do usług – przedstawił się, przeciągając słowa niczym kowboj na filmie. – Który z was, dzięcioły, grywa tu w pokera?

Pingpongowy zegar zatykał szybko o podłogę i ucichł.

– Ze związanymi łapami trudno mi rżnąć w oko, ale w pokera mogę was jeszcze wykosić.

Ziewnął, zakrywając ramieniem usta, a następnie pochylił się, odchrząknął i wypluł coś do kosza na śmieci znajdującego się o parę kroków dalej; rozległ się głośny brzęk. McMurphy wyprostował się, uśmiechnął i przejechał językiem po krwawej szparze między zębami.

– Mieliśmy na dole małą bijatykę. Ja i Wódz wzięliśmy się za bary z dwoma smoluchami.

Fabryczne dudnienie ucichło i wszyscy patrzyli w naszą stronę. McMurphy przyciągał uwagę jak zawodowy naganiacz. Ponieważ stałem obok niego, furiaci przypatrywali się również i mnie; czując na sobie ich spojrzenia, wyprostowałem się jak struna i podniosłem do góry głowę. Choć plecy bolały mnie jeszcze od tego, jak wbiegłem tyłem w ścianę, żeby rozgnieść czarnucha, nic nie dałem po sobie poznać. Jakiś facet o wyglądzie głodomora, z ogromną strzechą czarnych włosów, podszedł do mnie i nadstawił rękę, jakby myślał, że coś dostanie. Starałem się nie zwracać na niego uwagi, ale gdziekolwiek się obróciłem, on już tam biegł z wyciągniętą dłonią, natarczywy jak dziecko.

McMurphy opowiadał o bójce, a mnie coraz bardziej bolały plecy; tyle lat siedziałem zgarbiony w kącie świetlicy, że teraz trudno mi było stać dłuższy czas prosto. Odetchnąłem z ulgą, kiedy mała skośnooka pielęgniarka zabrała nas do dyżurki i mogłem wreszcie usiąść i odpocząć.

Zapytała, czy jesteśmy już dość spokojni, by mogła nam zdjąć mankiety; McMurphy skinął brodą. Zupełnie wyczerpany, siedział ze zwieszoną głową i łokciami spuszczonymi między kolana – przedtem nie przyszło mi na myśl, że jemu również niełatwo jest prężyć się jak na defiladzie.

Pielęgniarka – nie większa niż dobrze zatemperowany koniec niczego, jak ją później określił McMurphy – zdjęła nam mankiety, po czym dała McMurphy’emu papierosa, a mnie gumę do żucia. Pamiętała, że lubię gumę. Ja natomiast nie pamiętałem jej wcale. Zanurzyła w słoiczku z maścią różowe palce wielkości świeczek na urodzinowym torcie i zaczęła smarować nią skaleczenia McMurphy’ego, wzdrygając się i przepraszając, ilekroć on się wzdrygał. Ujęła jego dłoń w obie ręce i przekręciła wierzchem do góry, żeby posmarować mu kłykcie.

– Który to był? – spytała, patrząc na jego rękę. – Washington czy Warren?

McMurphy spojrzał na pielęgniarkę.

– Washington – odparł i uśmiechnął się szeroko. – Warrena załatwił Wódz.

Puściła jego dłoń i odwróciła się do mnie. Widziałem nawet najmniejsze kostki w jej twarzy.

– Czy coś pana boli? – zapytała.

Potrząsnąłem głową.

– A co z Warrenem i Washingtonem?

McMurphy powiedział jej, że pewnie będą dźwigać na sobie trochę gipsu, kiedy ich znów zobaczy. Skinęła głową i spuściła wzrok.

– Nie wszędzie jest tak jak na waszym oddziale – oświadczyła. – Niektóre są podobne, ale nie wszystkie. To wina tych wojskowych pielęgniarek usiłujących zaprowadzić tutaj wojskowy rygor. Same są niezupełnie normalne. Czasem wydaje mi się, że kiedy niezamężne pielęgniarki kończą trzydzieści pięć lat, powinno się je zwalniać z pracy!

– Przynajmniej wszystkie niezamężne pielęgniarki wojskowe – rzekł McMurphy i spytał, jak długo jeszcze będziemy mieli przyjemność korzystać z jej gościnności.

– Niestety niedługo.

– “Niestety” niedługo? – zdziwił się.

– Tak. Czasem chętnie zatrzymałabym niektórych pacjentów zamiast ich jej odsyłać, ale ona ma starszeństwo. Nie, chyba nie pozostaniecie tu długo…

Łóżka na oddziale furiatów są niewygodne; mają albo zbyt mocno, albo zbyt luźno naciągnięte sprężyny. McMurphy i ja dostaliśmy dwa obok siebie. Nie przywiązano mnie prześcieradłem, tylko pozostawiono na stoliku przyćmioną lampkę. W środku nocy zbudził mnie krzyk:

– Indianinie, zaczynam się kręcić jak bąk! Spójrz na mnie! Spójrz! – Otworzyłem oczy i zobaczyłem tuż nad sobą długie, połyskujące, żółte zęby. Należały do tego głodomora ze świetlicy. – Indianinie, zaczynam się kręcić jak bąk! Spójrz na mnie, proszę cię!

Dwaj sanitariusze złapali go od tyłu za ręce i zaczęli wywlekać z sypialni, a on śmiał się i krzyczał:

– Indianinie, zaczynam się kręcić!

I znów wybuchał śmiechem. Powtarzał te same słowa i śmiał się przez całą drogę, kiedy go ciągnęli korytarzem; wreszcie znów zapadła cisza i wtedy usłyszałem głos kościstego starucha:

– Hm… ja umywam od tego ręce.

– Przez chwilę miałeś nowego przyjaciela – szepnął McMurphy i przekręcił się na drugi bok.

Źle spałem przez resztę nocy, wciąż miałem przed oczyma żółte zęby i twarz głodomora; ciągle też słyszałem, jak prosi: “Spójrz na mnie! Spójrz na mnie!” Ucichł, kiedy wreszcie zasnąłem, ale nadal wpatrywał się we mnie błagalnym wzrokiem. Widziałem jego twarz, żółtą, wygłodzoną, spragnioną; wyłaniała się przede mną z mroku i prosiła… błagała. Nie wiedziałem, jak McMurphy może spać gnębiony przez sto, dwieście czy tysiąc takich twarzy.

U furiatów dzwonek budzi rano pacjentów. Personel nie włącza samych świateł jak na naszym oddziale. Dzwonek terkocze tak przeraźliwie, jakby ktoś szlifował coś na ogromnej tokarce. McMurphy i ja równocześnie poderwaliśmy się na ten dźwięk; zamierzaliśmy się położyć z powrotem, kiedy przez megafon polecono nam zgłosić się do dyżurki. Wstałem z łóżka; plecy tak mi zesztywniały przez noc, że ledwo mogłem się zgiąć. Widząc, jak McMurphy kuleje, poznałem, że on również jest cały sztywny.

– Co nas teraz czeka, Wodzu? – zapytał. – Wyrywanie paznokci czy łamanie kołem? Mam nadzieję, że nie będą to ciężkie tortury, bo i tak jestem obolały!

Powiedziałem mu, że nie powinny być ciężkie, ale nic więcej, bo sam nie byłem pewien, co nas czeka, dopóki nie stanęliśmy w drzwiach dyżurki.

– Panowie McMurphy i Bromden? – zapytała pielęgniarka, inna niż wczoraj, wręczając nam po papierowym kubeczku. Zajrzałem do mojego i zobaczyłem trzy czerwone kapsułki. Wiruje mi w głowie, brzęczy, nie mogę tego powstrzymać!

– Chwileczkę – woła McMurphy. – Czy to są prochy stępiające zmysły?

Pielęgniarka kiwa głową i ogląda się za siebie; w głębi dyżurki stoi ramię w ramię dwóch sprężonych do skoku facetów ze szczypcami do lodu.

McMurphy oddaje jej kubeczek ze słowami:

– Dziękuję, ale obejdę się bez opaski na oczy. Za to chętnie bym zapalił papierosa.

Ja też zwracam kubek. Wtedy pielęgniarka oświadcza, że musi zatelefonować, zasuwa szybko szklane drzwi, nie dając nam dojść do słowa, i wykręca numer.

– Przykro mi, Wodzu, że cię w to wrobiłem – mówi McMurphy, ledwie go jednak słyszę poprzez gwizd drutów telefonicznych jazgoczących w ścianach. Czuję, jak przerażone myśli odpływają mi z głowy.

Siedzimy w świetlicy, otoczeni kręgiem twarzy, gdy przez drzwi wchodzi Wielka Oddziałowa w asyście obu rosłych czarnych maszerujących krok za nią. Najchętniej zapadłbym się pod ziemię, uciekł jak najdalej, ale nie jestem w stanie się poruszyć. Zbyt wiele osób mi się przypatruje; ich oczy przykuwają mnie do krzesła.

– Dzień dobry – rzecze oddziałowa, uśmiechając się jak dawniej.

McMurphy odpowiada, lecz ja milczę, choć siostra, podnosząc głos, mnie również mówi dzień dobry. Przyglądam się czarnym; jeden ma plaster na nosie i rękę na temblaku – szara dłoń zwisa bezwładnie jak wyciągnięty z wody martwy pająk – a po sztywnych ruchach drugiego łatwo poznać, że ma na sobie gipsowy gorset. Obaj uśmiechają się pod wąsem. Mogli zostać w domu, żeby lizać się z ran, ale za nic nie chcieli przepuścić takiej okazji. Ja też się uśmiecham; niech sobie nie myślą!

Wielka Oddziałowa łagodnie i cierpliwie tłumaczy McMurphy’emu, że jego zachowanie było nieodpowiedzialne i dziecinne; wpadł w złość jak mały chłopiec – czy mu nie wstyd? McMurphy na to, że mu nie wstyd; niech przechodzi do sedna.

Oddziałowa opowiada, jak to wczoraj po południu na specjalnym zebraniu pacjenci z naszego oddziału zgodzili się z personelem, że wskazane byłoby poddanie McMurphy’ego kuracji wstrząsowej – chyba że uzna swoje błędy. Jeśli przyzna, że postąpił niesłusznie, pokaże, iż potrafi być rozsądny, tym razem kuracja zostanie odwołana.

Krąg twarzy patrzy wyczekująco. Oddziałowa mówi McMurphy’emu, że wszystko zależy od niego.

– Tak? – pyta rudzielec. – A przygotowała siostra papier, który mam podpisać?

– Nie, ale jeśli pana zdaniem to koniecz…

– Niech siostra doda jeszcze parę rzeczy, to załatwimy wszystko za jednym zamachem. No, na przykład, że należę do spisku zmierzającego do obalenia rządu, że uważam oddział siostry za najwspanialszy po Hawajach zakątek na ziemi i tym podobne bzdety.

– Nie sądzę, żeby…

– A kiedy już wszystko podpiszę, przyniesie mi siostra koc i paczkę papierosów z Czerwonego Krzyża. Rany, nawet chińscy komuniści niejednego by się mogli od siostry nauczyć!

– Staramy ci się pomóc, Randle.

Ale on zrywa się na nogi, drapie po brzuchu i mijając oddziałową i czarnych, którzy w przestrachu odskakują do tyłu, idzie w stronę stolików karcianych.

– Dobra, koledzy, powiedzcie, przy którym to grywacie w pokera?

Oddziałowa patrzy na niego przez chwilę, a potem wchodzi do dyżurki i podnosi słuchawkę telefonu.

Dwóch czarnych sanitariuszy i jeden biały z jasnymi, kręconymi włosami prowadzą nas do głównego budynku. McMurphy przez całą drogę rozprawia wesoło z białym sanitariuszem, jakby nie miał żadnych zmartwień.

Trawę pokrywa gruba warstwa szronu, a idący przodem czarni wydmuchują kłęby pary niczym dwie lokomotywy. Słońce wbija się klinem między chmury, rozsuwa je i zalewa blaskiem trawnik, który zaczyna lśnić, jakby ktoś rozsypał na nim iskry. Wróble z nastroszonymi z zimna piórkami grzebią pośród iskier w poszukiwaniu nasion. Trawa trzeszczy nam pod nogami, mijamy nory wiewiórek ziemnych, przy których widziałem psa. Jak głęboko sięgam okiem, wiewiórcze nory wypełnia szron. Lodowate iskry.

Czuję szron w brzuchu.

Podchodzimy do znanych mi drzwi, zza których rozlega się szum podobny do brzęczenia rozgniewanych pszczół. Przed nami czeka dwóch pacjentów; zataczają się odurzeni czerwonymi kapsułkami, a jeden beczy jak dziecko i powtarza:

– To mój krzyż, dzięki ci, Panie; to wszystko, co mam, dzięki ci, Panie…

– Męska gra! Męska gra! – mamrocze drugi.

Poznaję w nim ratownika z basenu. On również popłakuje z cicha.

Ale ja nie będę płakał ani krzyczał. Jestem przecież z McMurphym.

Technik każe nam zdjąć buty; McMurphy pyta, czy rozetną nam też portki i ogolą głowy. Technik odpowiada, że tak dobrze nie ma.

Nity na metalowych drzwiach wpatrują się w nas jak oczy.

Drzwi otwierają się i wsysają do wewnątrz pierwszego pacjenta. Ratownik zapiera się nogami. Z czarnego pulpitu wystrzela snop neonowego światła, wbija się w jego poznaczone korkami czoło i wciąga do środka niby psa na smyczy. Następnie, nim zamkną się drzwi, obraca go trzy razy. Z twarzy ratownika bije przerażenie.

– Rzut raz – mruczy. – Rzut dwa! Rzut trzy!

Słyszę, jak technicy podważają mu wieko czaszki niczym klapę włazu, słyszę chrzęst i zgrzyt zakleszczonych zębatek.

Dym bucha, gdy drzwi się znów uchylają i wytacza się przez nie wózek z pierwszym pacjentem; jego oczy prześlizgują się po mnie. Ta twarz. Wózek wraca do środka i wywozi ratownika. Słyszę tłum kibiców skandujący jego imię.

– Następna para – mówi technik.

Posadzka jest zimna, pokrywa ją trzeszczący szron. Nad nami zawodzi smętnie jarzeniówka – długa, biała, lodowata rura. Czuję zapach smaru grafitowego, jakbym był w garażu. Czuję kwaśną woń strachu. Jest tu tylko jedno okno, małe i wysoko nad ziemią; widzę przez nie siedzące na drucie nastroszone wróble, podobne do nanizanych na sznurek brunatnych paciorków. Głowy mają wtulone w pióra dla ochrony przed chłodem. Nagle zrywa się wiatr, świszcze mi po żebrach coraz cieniej i cieniej, alarm! alarm!

– Nie wrzeszcz, Wodzu.

Alarm!

– Spokojnie. Pójdę pierwszy. Czerep mam tak gruby, że nic mi nie zrobią. A jeśli mnie nic nie zrobią, to tobie też nie.

Gramoli się na stół bez niczyjej pomocy i wyciąga ramiona wzdłuż konturów namalowanej na nim sylwetki. Technik obraca przełącznik: na przegubach rąk i na kostkach McMurphy’ego zatrzaskują się uchwyty i przyciskają go mocniej do stołu. Czyjaś ręka zdejmuje mu zegarek, który wygrał od Scanlona, i rzuca obok pulpitu – koperta się otwiera; wypadają zębatki, śrubki, a także długi, zwinięty włos, który się rozkręca, podskakuje i wbija się w pulpit.

McMurphy wcale się nie boi. Wciąż się do mnie uśmiecha.

Wcierają mu w skronie grafitowy smar.

– Co to? – pyta.

– Przewodnik – odpowiada technik.

– Namaszczasz mi głowę przewodnikiem. A czy koronę cierniową też dostanę?

Smarują dalej. A on śpiewa, aż ręce zaczynają im się trząść.

– “Wildroot to najlepsza brylantyna…”

Nakładają mu na pokryte smarem skronie obręcz podobną do słuchawek: koronę ze srebrzystych cierni. Następnie wsadzają mu w zęby kawałek gumowej rury, żeby go uciszyć.

– “W zgład jej wchodzi czyzda lanolina!”

Przekręcają tarczę, wprawiając maszynę w ruch; dwie mechaniczne ręce podnoszą gorące lutownice i opuszczają się nad McMurphym. Mruga do mnie i mamrocze coś niewyraźnie, gryząc zębami gumową rurę, stara mi się coś powiedzieć, lecz akurat wtedy lutownice dotykają srebrnej obręczy na jego skroniach – łuk światła przebiega od jednej do drugiej, McMurphy sztywnieje, wygina się jak most, jedynie nadgarstkami i piętami nadal dotyka stołu, z zaciśniętych wokół rury ust wydobywa się “Auuu!” i ciało rudzielca okrywają lśniące jak szron iskry.

Za oknem dymiące trupy wróbli spadają z drutu na ziemię.

Technicy wytaczają McMurphy’ego na wózku; wciąż dygocze, a twarz pokrywa mu biały szron. Korozja. Kwas akumulatorowy. Technik odwraca się do mnie.

Pilnuj tego draba. Ja go znam. Trzymaj go!

To już nie jest sprawa woli.

Trzymaj go! Cholera. Muszą brać seconal i koniec.

Uchwyty wpijają mi się w przeguby.

Grafitowy smar zawiera opiłki żelaza, drapią mi skronie.

Powiedział coś, kiedy mrugnął. Coś mi powiedział.

Ktoś nachyla się i przysuwa dwie lutownice do obręczy na mojej głowie.

Urządzenie zniża się nade mną.

ALARM.

Przyspieszasz kroku, zbiegasz po stoku. Nie możesz się ruszyć ni w przód, ni w tył, spójrz prosto w lufę i módl się, byś żył, żył, żył.

Wyłaniamy się z kępy trzciny przy torze kolejowym. Przykładam ucho do szyny; parzy mnie w policzek.

– Cisza – mówię – nic w zasięgu stu pięćdziesięciu kilometrów…

– Hm – mruczy tata.

– Czyż nasi przodkowie nie wbijali noża w ziemię i nie brali rękojeści w zęby, żeby usłyszeć z daleka stado bizonów?

– Hm – mruczy znów tata, ale jest zadowolony.

Po drugiej stronie torów sterczą suche badyle pszenicy. Myszy tam siedzą, pokazuje pies.

– Idziemy w lewo czy w prawo, synu?

– Przejdziemy na drugą stronę, jak nam radzi pies.

– Ten pies nie umie tropić.

– Nie jest zły. Posłuchajmy psa i chodźmy na drugą stronę; tam na pewno są bażanty.

– Posłuchaj starego; lepiej nam się będzie polowało wzdłuż toru.

– Najlepiej w pszenicy, posłuchajmy psa.

Przechodzimy na drugą stronę – zanim mogę się zorientować, co się dzieje, na tory wypada chmara myśliwych; strzelają do bażantów, aż pierze leci. To nasz pies wbiegł za daleko w pszenicę i wypłoszył wszystkie ptaki na tory.

Pies złapał trzy myszy.

…prawdziwy mężczyzna, Mężczyzna, MĘŻCZYZNA, MĘŻCZYZNA… szeroki, wielki i mruga jak gwiazda.

O Jezu, mrówki, ale mnie oblazły, cięte skurwysyny. Pamiętasz te mrówki, które smakowały jak korniszony? He, he? Twierdziłeś, że to nie są korniszony, a ja wmawiałem w ciebie, że tak. Twoja matka zrobiła mi piekło, kiedy się o tym dowiedziała: jak możesz uczyć dziecko jeść robaki!

Uch. Dobry Indianin powinien umieć się wyżywić, jedząc wszystko, co nie zje go pierwsze.

Nie jesteśmy Indianami. Jesteśmy cywilizowanymi ludźmi. Zapamiętaj to sobie.

Prosiłeś mnie, tato: Kiedy umrę, przypnij mnie do nieba.

Mama nazywała się Bromden. Nadal nazywa się Bromden. Tata powiedział, że urodził się tylko z jednym imieniem, wpadł w nie jak cielę w rozpostarty koc, kiedy krowa koniecznie chce rodzić na stojąco. Tee Ah Millatoona, Sosna Stojąca Najwyżej Na Górze, i do licha, jestem największym Indianinem w całym Oregonie, a pewnie również w Kalifornii i Idaho. Urodziłem się z tym imieniem.

Do diabła, jesteś chyba największym durniem na świecie, jeśli myślisz, że chrześcijanka zgodzi się nazywać Tee Ah Millatoona. Urodziłeś się z tym imieniem, w porządku; ale ja urodziłam się ze swoim. Bromden. Mary Louise Bromden.

A kiedy przeprowadzimy się do miasta, mówi tata, to z twoim nazwiskiem łatwiej nam będzie otrzymać ubezpieczenie.

Jakiś facet z młotkiem do nitowania goni drugiego, załatwi go, jeśli go dopadnie. Znów migają mi szybko przed oczami barwne błyski.

Ene due like fake, ona dobrym jest rybakiem, łapie kurczaki i wsadza do paki… kosz klosz, kłódkę kładzie, trzy gąsiorki w stadzie… jeden poleciał tam, drugi śmignął siam, trzeci wzbił się nad kukułcze gniazdo… Gę, gę, gę… potem sfrunął, wlazł do… i wyciągnął cię.

Nuciła mi to moja stara babcia, bawiliśmy się tak przez długie godziny, siedząc przy rusztach z rybami i odpędzając muchy. Dziecięca wyliczanka. Nucąc, babcia wystukiwała po kolei sylaby na palcach moich nadstawionych rąk.

E-ne, du-e, li-ke, fa-ke (osiem palców), ona dobrym jest rybakiem (szesnaście palców; wybija mi rytm na palcach czarną, szponiastą dłonią; każdy mój paznokieć jest zwrócony do niej maleńką twarzyczką proszącą, żeby to właśnie ją wyciągnął gąsiorek, kiedy sfrunie).

Lubię tę zabawę i lubię babcię. Nie lubię tej, która łapie kurczaki. Nienawidzę. Lubię gąsiorka, który wzbił się nad kukułcze gniazdo. Lubię go i lubię babcię z kurzem wrośniętym w zmarszczki.

Kiedy ją znów ujrzałem, leżała martwa na chodniku w samym środku The Dalles, otoczona przez krąg mężczyzn w kraciastych koszulach, Indian, hodowców i farmerów. Zawieźli ją na wózku na cmentarz, zasypali jej oczy czerwoną gliną.

Pamiętam gorące, duszne popołudnia przed burzą z piorunami, kiedy zające same wbiegały pod koła ciężarówek.

Joey Ryba W Beczce ma po podpisaniu kontraktu dwadzieścia tysięcy dolarów i trzy cadillaki. I ani jednego nie umie prowadzić.

Widzę kość do gry.

Widzę ją od wewnątrz, leżę na jej dnie. Jestem ciężarkiem zatopionym w kości. Kółko nade mną to jedynka. Kość jest tak spreparowana, żeby jedynka wypadała za każdym razem. Leżę na sześciu wybrzuszeniach jak na białych poduszkach: kiedy gracz rzuca kość, szóstka zawsze ląduje na spodzie. A jak jest obciążona druga kość? Pewnie też tak, żeby wypadała jedynka. Para jedynek. Grają z nim oszukanymi kośćmi, a ja jestem ciężarkiem.

Uwaga, kolejny rzut. Tak jest, proszę pani, wędzarnia jest pusta, a dzieciak potrzebuje nowych kapci. Raz, dwa, trzy… Trach!

Przegrał.

Woda. Leżę w kałuży.

Para jedynek. Znów przegra. Widzę nad sobą jedno oczko: nie ma szans przeciwko lewym kościom w grze prowadzonej w zaułku za sklepem z paszą… w Portland.

Zaułek jest tunelem, jest zimno, bo słońce jest… jest późne popołudnie. Pozwól mi… pójść do babci. Proszę cię, mamo.

Co powiedział, kiedy mrugnął?

Jeden poleciał tam, drugi śmignął siam.

Zejdź mi z drogi.

Do diabła, siostro, zejdź mi z drogi Drogi DROGI!

Mój rzut. Trach. Cholera. Znów się przekręciły. Para jedynek.

Synu, nauczycielka powiedziała, że masz łeb na karku, postaraj się zostać kimś…

Kim, tato? Tkaczem jak stryj Skaczący Wilk? Wyplataczem koszyków? Czy pijakiem jak większość Indian?

Hej, pompiarzu, jesteście Indianinem, prawda?

Tak, zgadza się.

No, no, świetnieście się nauczyli mówić po naszemu.

Tak.

No, no… zwyczajnej za trzy dolary.

Nie byliby tacy pewni siebie, gdyby wiedzieli o moim przymierzu z księżycem. Do diabła, nie jestem żaden zwyczajny Indianin…

Nigdy… jak to idzie… nigdy nie wiadomo, co komu w duszy gra.

Znów jedynki. Rany, ależ te kości są zimne.

Po pogrzebie babki ja, tata i stryj Skaczący Wilk wykopaliśmy ją z powrotem. Mama nie chciała iść z nami; powiedziała, że to największa bzdura, jaką w życiu słyszała. Wieszać zwłoki na drzewie! Na samą myśl normalnemu człowiekowi robi się niedobrze.

Stryj Skaczący Wilk i tata spędzili – grając w remi – dwadzieścia dni wśród pijaków w więzieniu w The Dalles za zbezczeszczenie zwłok.

Ale, do licha, przecież to nasza matka!

Żadna różnica, chłopcy. Nie trzeba było jej wykopywać. Kiedy wy, durni Indianie, wreszcie zmądrzejecie? No, coście z nią zrobili? Radzę się przyznać.

Ach, odpierdol się, blada twarzy, powiedział stryj Skaczący Wilk, skręcając papierosa. Nie mam zamiaru.

Wysoko, wysoko, wysoko nad wzgórzami, wysoko w konarach sosny wytycza starczą dłonią kierunek wiatru i liczy chmury szepcząc:…trzy gąsiorki w stadzie…

Co mi powiedziałeś, kiedy zmrużyłeś oko?

Gra orkiestra. Podnieś głowę… dziś jest święto lipcowe.

Kości spoczęły.

Znów mnie dopadli z maszyną… chciałbym wiedzieć…

Co powiedział?

…chciałbym wiedzieć, jak McMurphy przywrócił mi dawny wzrost.

Powiedział: Męska gra.

Są na korytarzu. Czarni sanitariusze w białych uniformach – sikają na mnie przez szparę pod drzwiami, a potem wejdą i oskarżą mnie o to, że zmoczyłem sześć poduszek, na których leżę! Szóstka. Zdawało mi się, że izolatka jest kością do gry. Jedynka, oczko w górze nade mną, białe kółko… to przecież lampa na suficie… to ją wciąż widziałem… w tym kwadratowym pokoiku… już musi być wieczór. Ile godzin leżałem nieprzytomny? Otacza mnie rzadka mgła; nie będę się jednak w niej krył. Nie… już nigdy…

Wstaję.

Wstałem wolno, czując sztywność między łopatkami. Białe poduszki na podłodze były mokre; nasiusiałem na nie, kiedy leżałem nieprzytomny. Nie wszystko potrafiłem sobie przypomnieć; zacząłem więc trzeć dłońmi oczy, żeby otrzeźwieć do reszty. Starałem się, jak mogłem. Przedtem nigdy nie starałem się otrząsnąć z zamroczenia.

Podszedłem chwiejnym krokiem do okrągłego, okratowanego okienka w drzwiach i zastukałem w nie palcami. Korytarzem nadchodził właśnie sanitariusz niosący dla mnie na tacy posiłek. Widząc go, zrozumiałem, że tym razem udało mi się ich pokonać.


Bywało, że po elektrowstrząsach chodziłem otępiały nawet przez dwa tygodnie, żyjąc niby na krawędzi snu w zamglonym, pogmatwanym, niewyraźnym świecie, w szarej strefie między światłem i ciemnością, snem i jawą, życiem i śmiercią. Wiedziałem, że jestem już przytomny, ale nie miałem pojęcia, który to dzień tygodnia, kim jestem, czy warto mi wracać do rzeczywistości – i tak przez czternaście dni. Jeśli nie ma się powodu, żeby wychodzić z tej szarej, mglistej strefy, można długo wałęsać się po niej, ale jeśli ktoś rzeczywiście pragnie się wydostać i potrafi się przemóc, może to zrobić. Tym razem wyszedłem z niej dosłownie w kilka godzin; szybciej niż kiedykolwiek przedtem.

Kiedy się otrząsnąłem z ostatnich oparów mgły, czułem się, jakbym długo przebywał pod wodą i wreszcie – po stu latach – wypłynął na powierzchnię.

Moja kuracja wstrząsowa skończyła się na tym jednym zabiegu, McMurphy’ego natomiast poddano jeszcze trzem tego samego tygodnia. Jak tylko wracał do siebie, a jego oczy odzyskiwały dawny blask, zaraz zjawiała się siostra Ratched z lekarzem i pytała, czy gotów jest uznać swój błąd i wrócić na jej oddział na dalsze leczenie. Wtedy McMurphy wypinał pierś, świadom, że wszyscy furiaci wpatrują się w niego wyczekująco, i mówił oddziałowej, że żal mu, iż może tylko jedno życie oddać za ojczyznę. Niech go pocałuje w dupę, różową i gładką; za nic nie podda statku. Kropka.

Wstawał, kłaniał się na lewo i prawo uśmiechającym się do niego pacjentom, a oddziałowa prowadziła lekarza do dyżurki, żeby zadzwonił do głównego budynku i udzielił zgody na kolejny zabieg.

Pewnego razu, nim oddziałowa zdążyła odejść, McMurphy uszczypnął ją przez fartuch w pośladek; zrobiła się czerwona jak włosy rudzielca i pewnie by mu wymierzyła policzek, gdyby nie było przy tym lekarza, który z trudem tłumił śmiech.

Usiłowałem przekonać McMurphy’ego, by dla uniknięcia dalszych zabiegów przestał się stawiać oddziałowej, ale roześmiał się i powiedział, że ładują mu tylko za frajer akumulatory.

– Kiedy stąd wyjdę, pierwsza babka, która prześpi się ze starym McMurphym, dziesięciotysięcznowatowym psychopatą, zaświeci jak automat do gry i zacznie sypać srebrnymi dolarami! Do licha, nie boję się tej ich maszynki do ładowania akumulatorów!

Twierdził, że wstrząsy wcale mu nie szkodzą. I dalej odmawiał przyjmowania kapsułek. Ale ilekroć przez megafon rozległ się głos informujący go, że ma nic nie jeść, bo wkrótce zostanie zaprowadzony na zabieg do głównego budynku, rudzielec zaciskał zęby i krew odpływała mu z twarzy, nagle mizernej i wystraszonej jak podczas powrotu znad morza, kiedy ujrzałem jej odbicie w przedniej szybie samochodu.

Pod koniec tygodnia odesłano mnie z powrotem na nasz oddział. Miałem sporo do powiedzenia McMurphy’emu przed rozstaniem, ale akurat wrócił z elektrowstrząsów i siedział, wodząc tępo oczami za piłeczką pingpongową, jakby były połączone z nią drutem. Dwaj sanitariusze, czarny i biały, sprowadzili mnie po schodach, wpuścili na nasz oddział i zamknęli za mną drzwi. Po pobycie u furiatów panująca tu cisza wydała mi się niesamowita. Doszedłem do świetlicy i sam nie wiem czemu, zatrzymałem się w drzwiach, a wtedy wszystkie twarze obróciły się w moją stronę; Okresowi pierwszy raz patrzyli na mnie w ten sposób. Policzki jaśniały im, jakby odbijał się w nich blask jaskrawo oświetlonego podestu przed jarmarczną budą.

– Oto macie przed sobą dzikiego olbrzyma, który złamał rękę sanitariuszowi! – obwieścił Harding. – Patrzcie i podziwiajcie!

Uśmiechnąłem się do nich szeroko; teraz wiedziałem, co przez te wszystkie miesiące musiał czuć McMurphy, wciąż mając przed sobą ich złaknione twarze.

Podeszli do mnie i zaczęli o wszystko wypytywać: jak on się trzyma tam na górze? Co robi? Czy to prawda, jak szeptano na gimnastyce, że dzień w dzień posyłają go na elektrowstrząsy, a on tylko otrząsa się niczym pies po wyjściu z wody i zakłada się z technikami, jak długo utrzyma oczy otwarte po przyłożeniu mu elektrod?

Opowiedziałem im, co mogłem; nikogo nie dziwiło, że nagle z nimi rozmawiam, że ja, facet, którego zawsze uważali za głuchoniemego, gadam i słyszę. Potwierdziłem wszystkie plotki, które do nich dotarły, a potem dorzuciłem parę historyjek od siebie. Z niektórych odzywek McMurphy’ego do siostry Ratched śmiali się tak głośno, że dwie Rośliny, leżące pod mokrymi prześcieradłami po stronie Chroników, też zaczęły prychać i chichotać, jakby rozumiały każde słowo.

Kiedy zaś nazajutrz na zebraniu oddziałowa sama podniosła sprawę pacjenta McMurphy’ego, mówiąc, że nie wiedzieć czemu elektrowstrząsy nie dają pożądanego efektu i może trzeba się będzie uciec do bardziej drastycznych środków, aby pozytywnie zareagował na leczenie, Harding odpowiedział:

– Tak, to możliwe, tak… Ale z tego, co słyszałem o kontaktach siostry z McMurphym na górze, wynika, że on nie ma podobnych trudności z wywoływaniem reakcji u siostry…

Wszyscy ryknęli śmiechem – zbiło ją tu z tropu i zmieszało tak bardzo, że już nic więcej nie mówiła na temat McMurphy’ego.

Zorientowała się, że przebywając na górze McMurphy staje się coraz potężniejszy, obrasta legendą, bo chłopaki nie widzą, na ile zdołała go osłabić. Trudno jest walczyć z nieobecnym; postanowiła wiec sprowadzić McMurphy’ego z powrotem na oddział. Niech zobaczą, że nie jest twardszy od innych. Jeśli całymi dniami będzie siedział bezczynnie, otępiały po wstrząsach, wkrótce przestaną go mieć za bohatera.

Chłopaki odgadły jej zamiary i wiedziały, że dopóki McMurphy pozostanie wśród nich, oddziałowa będzie go dzień w dzień posyłać na elektrowstrząsy, nie dając mu chwili wytchnienia. Tak wiec Harding, Scanlon, Fredrickson i ja postanowiliśmy go przekonać, że dla wszystkich zainteresowanych najlepiej będzie, jeśli ucieknie ze szpitala. I nim w sobotę wrócił na oddział – wtańcowując do świetlicy jak bokser na ring, ściskając ręce nad głową i wołając, że mistrz znów jest z nami – mieliśmy już obmyślony plan. Zaczekamy do zmroku i podpalimy materac, a kiedy do środka wpadną strażacy, McMurphy da nogę przez otwarte drzwi. Był to naszym zdaniem tak znakomity pomysł, że McMurphy nie mógł go nie zaakceptować.

Ale zapomnieliśmy, że właśnie na tę noc umówił Billy’ego z Candy i obiecał przemycić ją na oddział.

Sanitariusze przyprowadzili McMurphy’ego około dziesiątej rano.

– Rozsadza mnie energia, chłopaki; docisnęli mi wtyczki, oczyścili styki, lśnię jak iskrownik od starego forda. Bawiliście się kiedy w dzieciństwie takimi iskrownikami? Pamiętam, że jak się kogoś dotknęło, skakał na metr w górę. Ubaw był po pachy!

Szalał po oddziale większy niż kiedykolwiek, rozlał kubeł brudnej wody pod drzwiami dyżurki, ulokował krążek masła na czubku białego zamszowego buta najmniejszego czarnucha, a gdy ten nic nie zauważył, chichotał w rękaw przez cały obiad, dopóki masło się nie roztopiło i nie pozostawiło na bucie plamy bardzo – zdaniem Hardinga – dwuznacznej barwy. Kiedy mijał na korytarzu którąś z młodych pielęgniarek, dziewczyna piszczała, wywracała oczami i czmychała, stukocząc obcasami i rozcierając pośladek.

Wyjawiliśmy mu plan ucieczki, ale oświadczył, że nie ma gwałtu, i przypomniał nam o randce Billy’ego.

– Nie możemy mu przecież sprawić zawodu, koledzy, teraz, kiedy wreszcie Candy ma go rozprawiczyć. Jeśli wszystko pójdzie gładko, nieźle się tej nocy zabawimy; będzie to mój pożegnalny jubel.

W tę sobotę Wielka Oddziałowa nie miała wolnego – specjalnie tak wszystko ułożyła, żeby być na miejscu, kiedy wróci rudzielec – i wkrótce po obiedzie zwołała zebranie, żeby od razu ustalić pewne sprawy. Znów wspomniała o koniecznym, jej zdaniem, zastosowaniu bardziej drastycznych środków wobec McMurphy’ego, usilnie prosząc lekarza, żeby się nad tym zastanowił, “nim będzie za późno, by pomóc pacjentowi”. Ale przez cały czas, kiedy mówiła, McMurphy mrugał, ziewał i bekał na wyścigi, a gdy wreszcie zamilkła, rozbawił do łez lekarza i wszystkich Okresowych, udzielając jej swojego poparcia.

– Chyba siostra ma rację, doktorze; sam pan widzi, ile mi dało tych marnych parę woltów. Może gdybyśmy podwoili napięcie, mógłbym leżąc w łóżku odbierać ósmy kanał, podobnie jak Martini; czwarty wyłazi mi już bokiem – w kółko nadają tylko komunikaty meteorologiczne i dziennik.

Oddziałowa chrząknęła, żeby zaprowadzić na sali porządek.

– Wcale nie mówiłam, że jestem za zwiększeniem napięcia, panie McMurphy…

– Słucham?

– Moim zdaniem należy się zastanowić nad zabiegiem chirurgicznym. To tylko drobny zabieg, ale z reguły następuje po nim zanik agresywnych skłonności u gwałtownych pacjentów…

– Gwałtownych? Ależ ja jestem łagodny jak baranek! Od dwóch tygodni nie przetrąciłem szczęki żadnemu sanitariuszowi. Nie ma więc chyba powodu, żeby mnie brać pod nóż, co?

Siostra uśmiechnęła się do McMurphy’ego, jakby prosząc, by zrozumiał, że ma na względzie wyłącznie jego dobro.

– Nie, Randle, tej operacji nie przeprowadza się skalpelem…

– A zresztą – ciągnął – obcięcie ich nic nie zmieni. W szafce mam zapasowe.

– Zapasowe?…

– Tak, doktorze. Jedno z nich jest wielkości piłki baseballowej.

– Panie McMurphy!

Uśmiech oddziałowej pękł jak szyba, kiedy zrozumiała, że McMurphy się z niej nabija.

– Ale drugie jest nie mniejsze niż te, z którymi się urodziłem.

Żartował tak do późnego wieczora. Na oddziale zapanował wesoły, karnawałowy nastrój; wszyscy szeptali o tym, że czeka nas popijawa, jeśli dziewczyna zjawi się z trunkami. Próbowali przechwycić spojrzenie Billy’ego, a kiedy im się to udawało, puszczali do niego oko. Gdy zaś stanęliśmy w kolejce po leki, McMurphy poprosił pielęgniarkę z krzyżykiem i znamieniem o kilka witamin. Zdziwiła się, ale powiedziała, że oczywiście, i wręczyła mu parę proszków wielkości średnich jaj. Schował je do kieszeni.

– Nie połknie ich pan? – spytała.

– Ja? Skądże znowu, nie potrzebuję witamin. Wziąłem je dla tego oto kawalera. Kiepsko ostatnio wygląda… w ogóle jest słabowity.

– Więc… dlaczego mu ich pan nie da!

– Dam, dam, kochanie, ale zaczekam do północy, bo wtedy przydadzą mu się najbardziej.

I otoczywszy ramieniem poczerwieniały kark Billy’ego, odszedł w stronę sypialni – po drodze puścił oko do Hardinga, a mnie dźgnął kciukiem w żebro – zostawiając pielęgniarkę w drzwiach dyżurki; stała z szeroko otwartymi ustami i lała sobie na nogę wodę z dzbanka.

Muszę coś wyjaśnić, jeśli chodzi o Billy’ego Bibbita: choć miał zmarszczki na twarzy i gdzieniegdzie siwe włosy, wciąż wyglądał jak dzieciak z kalendarzowej reprodukcji – piegowaty dzieciak z krzywymi zębami i odstającymi uszami, który, pogwizdując wesoło, ciągnie za sobą na sznurku kilka złowionych płotek – ale było to tylko złudzenie. Kiedy stawał przy innych pacjentach, wszyscy spostrzegali zdumieni, że dorównuje im wzrostem, a gdy mu się lepiej przyjrzeć, wcale nie ma piegów, odstających uszu czy krzywych zębów i nie jest dzieciakiem, lecz dorosłym mężczyzną.

Dowiedziałem się, ile ma lat, gdy niechcący podsłuchałem jego rozmowę z matką. Matka Billy’ego – masywna, korpulentna kobieta, której włosy co kilka miesięcy ze złocistych stawały się fioletowe, potem czarne, następnie znów złociste – była portierką w naszym szpitalu, a ponadto – jak wieść niosła – sąsiadką Wielkiej Oddziałowej i jej bliską, serdeczną przyjaciółką. Ilekroć szliśmy przez hall, Billy musiał podejść do jej biurka i nachylić szkarłatny policzek, żeby go mogła musnąć uszminkowanymi wargami. Ponieważ peszyło to nas na równi z nim, nikt mu z tego powodu nie dokuczał, nawet McMurphy.

Pewnego popołudnia około drugiej, nie pamiętam już, jak dawno temu, zatrzymaliśmy się w hallu w drodze na terapię, czekając, aż czarny skończy rozmawiać przez telefon ze swoim bukmacherem; część z nas porozsiadała się na wielkich, obitych plastykiem kanapach, część wyszła na słońce. Matka Billy’ego wstała od biurka, wzięła syna za rękę, wyprowadziła na zewnątrz i usiadła z nim na trawie niedaleko ode mnie. Siedziała sztywno wyprostowana, z wyciągniętymi przed siebie krótkimi, pulchnymi nogami, które w pończochach wyglądały jak parówki obciągnięte skórką; Billy położył głowę na jej kolanach, a ona zaczęła łaskotać go w ucho suchym mleczem. Billy mówił jej właśnie o tym, że powinien się chyba ożenić i pomyśleć o studiach, matka jednak, wciąż kręcąc mleczem, roześmiała się i oświadczyła, że wygaduje głupstwa.

– Kochaneczku, masz na to mnóstwo czasu. Całe życie jest jeszcze przed tobą.

– Mamo, mam trzy-trzy-trzydzieści jeden lat!

Parsknęła śmiechem i znów dotknęła chwastem ucha syna.

– Kochaneczku, czy ja wyglądam na matkę człowieka w średnim wieku?

Zmarszczyła nos, rozchyliła usta i z głośnym, wilgotnym cmoknięciem posłała mu całusa – musiałem przyznać, że nie wygląda na matkę, na niczyją matkę. Wprost nie mogłem uwierzyć, że Billy ma trzydzieści jeden lat, dopóki pewnego razu nie stanąłem przy nim dość blisko, by zobaczyć jego datę urodzenia wypisaną obok nazwiska na plastykowej bransoletce, jakie nosili wszyscy pacjenci.

O północy, kiedy pielęgniarka, Geever i drugi czarny skończyli swoją zmianę, a na ich miejsce przyszedł stary Murzyn, pan Turkle, McMurphy i Billy już byli na nogach; pewnie łykali witaminy. Wstałem z łóżka, włożyłem szlafrok i wszedłem do świetlicy, w której rozmawiali z panem Turkle’em. Wkrótce przyłączyli się do nas Harding, Scanlon, Sefelt i jeszcze kilku. McMurphy mówił staremu, co ma robić, gdy zjawi się dziewczyna, a raczej tylko mu przypominał, bo obgadali wszystko dużo wcześniej. Powiedział, że należy wpuścić dziewczynę oknem; gdyby chciała wejść drzwiami, mogłaby ją zauważyć pielęgniarka dyżurująca w hallu. A potem trzeba otworzyć izolatkę. Wymarzone miejsce dla kochanków! Znakomicie odizolowane. (“Ech, McM-Murphy” – usiłował mu przerwać Billy). Świateł nie wolno zapalać, gdyż mogłaby je zobaczyć dyżurna. Drzwi od sypialni muszą być zamknięte, w przeciwnym razie pobudzą się ci zasmarkani Chronicy. Trzeba siedzieć cicho, żeby ich nie niepokoić.

– Ech, daj spokój, M-M-Mack – żachnął się Billy.

Głowa pana Turkle’a kiwała się i kołysała na wszystkie strony, jakby Murzyn zaraz miał usnąć, ale gdy McMurphy powiedział: “A więc sprawa załatwiona”, pan Turkle odparł: “Nie, niezupełnie”, i uśmiechnął się – jego żółta, łysa czaszka na długiej szyi, unosząca się wysoko nad białym uniformem, wyglądała jak balon na drucie.

– No, Turkle, o co ci jeszcze idzie? Sam też skorzystasz. Dziewczyna ma przynieść parę butelek.

– Ciepło, ciepło – oświadczył pan Turkle. Głowa chwiała mu się bez przerwy i leciała na boki; miałem wrażenie, że Murzyn z trudem zachowuje przytomność. Podobno za dnia pracował na wyścigach. McMurphy zwrócił się do Billy’ego.

– Turkle chce, żeby go posmarować, Billy. Ile gotów jesteś dać za utratę dziewictwa?

Zanim Billy zdążył cokolwiek wyjąkać, pan Turkle potrząsnął głową.

– Nie, nie. Nie chodzi mi o forsę. Ta słodka lalunia przyniesie przecież coś więcej niż same butelki. Chyba nie tylko butelkami będziecie się dzielić, co? – Uśmiechnął się szeroko do otaczających go twarzy.

Billy o mało nie pękł, usiłując wydusić z siebie, że z nikim się nie będzie dzielił swoją dziewczyną! McMurphy wziął go na bok i wytłumaczył, że nie ma się co obawiać o cnotę swojej dziewczyny – zanim sam z nią skończy, ten stary śmierdziel, Turkle, będzie na pewno taki pijany i śpiący, że nie zdoła nawet trafić marchewką do wanny.

Dziewczyna znów się spóźniała. Siedzieliśmy w szlafrokach w świetlicy, słuchając żołnierskich wspomnień McMurphy’ego i pana Turkle’a, którzy podawali sobie papierosa wyciągniętego przez Murzyna i palili go na zmianę w dziwny sposób, zatrzymując dym w płucach, aż im oczy wychodziły na wierzch. Harding zapytał, co to za papieros, że tak intrygująco pachnie, a wtedy pan Turkle odpowiedział cienkim głosem, nie wypuszczając powietrza:

– Ot, zwykły papierosik. He, he. Chcesz się sztachnąć?

Billy denerwował się coraz bardziej – bał się, że dziewczyna nawali; bał się też, że zaraz przyjdzie. Wciąż powtarzał, że powinniśmy wrócić do łóżek zamiast siedzieć w zimnie i po ciemku, czekając jak psy na ochłap, ale tylkośmy się z niego śmiali. Żaden z nas nie miał ochoty wracać do łóżka; po pierwsze wcale nie było zimno, po drugie z przyjemnością siedzieliśmy w półmroku, słuchając opowieści McMurphy’ego i pana Turkle’a. Nikomu nie chciało się spać i nikt się specjalnie nie martwił tym, że druga dawno minęła, a dziewczyny wciąż nie ma. Pan Turkle wymyślił, że pewnie dlatego się spóźnia, że wszystkie okna są ciemne i nie wie, do którego ma podejść; McMurphy krzyknął, że to święta prawda, i obaj zaczęli biegać po oddziale i zapalać światła. Gotowi byli nawet włączyć ogromne lampy w sypialni, które budziły nas rano, ale Harding ich powstrzymał, mówiąc, że wtedy inni też się zerwą z łóżek i trzeba będzie się z nimi dzielić. Przyznali mu rację i zamiast tego zapalili lampy w gabinecie lekarza.

Ledwie na oddziale zrobiło się widno jak w biały dzień, rozległo się stukanie do okna. McMurphy natychmiast podbiegł do szyby i przycisnął do niej twarz, osłaniając oczy, żeby lepiej widzieć. Po chwili odwrócił się do nas i uśmiechnął szeroko.

– Idzie jak Piękność, w nocy – powiedział. Chwycił Billy’ego za ramię i pociągnął w stronę okna. – Wpuść ją, Turkle. Ten szalony ogier nie może się doczekać.

– Ale, McM-M-M-Murphy, zaczekaj! – Billy zapierał się jak muł.

– Billy, chłopie, daj spokój z tym mamamamurphy. Za późno, żeby się wycofać. Dasz sobie radę. Słuchaj, założę się o pięć dolców, że będzie się słaniać na nogach, kiedy z nią skończysz. Przyjmujesz? Otwieraj okno, Turkle!

W mroku stały dwie dziewczyny – Candy i ta, która nie pojechała z nami na ryby.

– O raju! – krzyknął Turkle, pomagając im wejść. – Dla nikogo nie zabraknie!

Wszyscy polecieliśmy pomagać; dziewczyny musiały podnosić obcisłe spódnice wysoko nad kolana, żeby wejść do środka.

– McMurphy, niech cię licho! – zawołała Candy i z taką siłą zarzuciła rudzielcowi ręce na szyję, że o mało nie stłukła dwóch butelek, które trzymała w dłoniach. Porządnie się zataczała, a upięte na czubku głowy loki opadały jej na twarz. Wolałem ją, kiedy była uczesana w koński ogon, jak podczas wyprawy. Wskazała butelką na drugą dziewczynę, która właśnie wdrapywała się na parapet.

– Sandy też przyjechała. Nagle postanowiła rzucić tego wariata z Beaverton, za którego wyszła. Ale numer, co?

Sandy zeskoczyła z parapetu, pocałowała McMurphy’ego i powiedziała:

– Cześć, Mack. Przepraszam, że wtedy nie przyjechałam. Ale teraz skończyłam z tym głupkiem na dobre. Jak długo można znosić takie dowcipy, jak białe myszy w poszewce, robaki w kremie czy żaby w staniku? – Potrząsnęła głową i machnęła ręką, jakby chciała odsunąć od siebie wszelkie wspomnienia męża miłośnika zwierząt. – Jezu, co za wariat!

Obie bez butów, ubrane były w swetry, spódnice i pończochy, obie miały zaczerwienione policzki, obie chichotały.

– Musiałyśmy wstępować do każdego baru, żeby pytać o drogę – wyjaśniła Candy.

Sandy kręciła się na pięcie, wytrzeszczając oczy.

– Rety, Candy, w cośmy się wpakowały? Czy ja nie śnię? Naprawdę jesteśmy u czubków? To mi dopiero!

Była wyższa od Candy i jakieś pięć lat starsza. Kasztanowate włosy miała upięte w stylowy kok, ale teraz kosmyki spadały jej na szerokie, mlecznobiałe policzki i wyglądała jak dojarka strugająca damę. Ramiona, piersi i biodra miała zbyt wydatne, a uśmiech za szeroki i za otwarty, żeby mogła uchodzić za piękność, lecz była ładna i zdrowa. Jednym palcem trzymała za ucho czterolitrową butlę czerwonego wina, która kołysała się u jej boku niczym torebka.

– Candy, Candy, Candy, dlaczego to właśnie nam przytrafiają się te dziwne przygody? – Jeszcze raz okręciła się dookoła, stanęła w szerokim rozkroku i zachichotała.

– Wcale się wam nie przytrafiają – oświadczył z powagą Harding. – To senne rojenia, które wymyślacie w nocy, a o których boicie się wspomnieć waszemu psychoanalitykowi. W rzeczywistości wcale was tu nie ma. To wino nie istnieje; nic z tego, co widzisz, nie istnieje naprawdę. Zobaczmy więc, co będzie dalej.

– Cześć, Billy – powiedziała Candy.

– Spójrzcie, co ona ma! – ucieszył się pan Turkle.

Candy ze skrępowaniem wyciągnęła sztywno rękę z butelką do Billy’ego.

– Przyniosłam ci prezent.

– Prześladują was halucynacje! – zawołał Harding.

– Rety! – krzyknęła Sandy. – W cośmy się wplątały!

– Szszsz – syknął Scanlon i spojrzał gniewnie na wszystkich. – Zbudzicie tamtych osłów, jak będziecie tak głośno gadać.

– Taki jesteś sknera? – Sandy zachichotała i znów zaczęła obracać się wkoło. – Boisz się, że dla ciebie zabraknie?

– Sandy, mogłem się spodziewać, że przytaszczysz to kiepskie wińsko!

– Rety! – Dziewczyna przystanęła, żeby mi się przyjrzeć. – Spójrz na tego, Candy. Ale Goliat… Fiu, fiu!

Pan Turkle znów zawołał: “O raju!”, i zamknął siatkę, a Sandy powtórzyła: “Rety!” Czuliśmy się nieco speszeni, gdy tak staliśmy w gromadce pośrodku świetlicy i przestępując z nogi na nogę pletliśmy trzy po trzy, bo nie za bardzo wiedzieliśmy, co robić – wszyscy po raz pierwszy znaleźliśmy się w podobnej sytuacji; nie mam pojęcia, jak długo byśmy stali, wymieniając uwagi podnieconymi, nerwowymi głosami, chichocząc i szurając nogami, gdyby nagle w drzwiach oddziału nie zazgrzytał klucz. Podskoczyliśmy jak na dźwięk syreny alarmowej.

– O mój Boże! – jęknął pan Turkle, łapiąc się jedną ręką za łysinę. – To dyżurna. Dostanę kopa w czarny tyłek i wylecę z roboty!

Wbiegliśmy do toalety, zgasiliśmy światło i staliśmy tak po ciemku, wsłuchując się we własne oddechy. Dyżurna chodziła po oddziale, wołając pana Turkle’a donośnym, ale nieco zalęknionym szeptem. Głos jej, przyjemny, lecz zdenerwowany, wznosił się pytająco:

– Panie Tur-kle? Pa-nie Turkle?

– Gdzie on się podział, do diabła? – zapytał McMurphy. – Dlaczego jej nie odpowiada?

– Nic się nie martw – pocieszył go Scanlon. – Tu go nie będzie szukała.

– Ale czemu się nie odzywa? Pewnie tak się upalił, że nic do niego nie dociera.

– Człowieku, co ty wygadujesz? Ja miałbym się upalić jednym małym skrętem? – oburzył się pan Turkle z głębi mrocznej toalety.

– Jezu, Turkle, co ty tu robisz? – McMurphy usiłował nadać swojemu głosowi srogie brzmienie, ale jednocześnie ledwo powstrzymywał się od śmiechu. – Wyłaź natychmiast i zobacz, czego chce ta baba. Co sobie pomyśli, jak cię nie znajdzie?

– Nasz koniec się zbliża – oznajmił Harding i usiadł. – Niech Allah będzie nam litościwy.

Turkle otworzył drzwi, wysunął się na zewnątrz i podszedł do dyżurnej. Zjawiła się, żeby sprawdzić, po co palą się światła. Dlaczego zapalił wszystkie lampy na oddziale? Turkle odparł, że wcale nie zapalił wszystkich; w sypialni i w toalecie są zgaszone. Oświadczyła, że to wcale nie tłumaczy, dlaczego inne się palą; po co je włączył? Turkle nie wiedział, co odpowiedzieć – w ciszy, która zapadła, usłyszałem gdzieś w pobliżu brzęk podawanej butelki. Dyżurna powtórzyła pytanie, a wtedy Turkle odparł, że sprzątał. Czemu więc, skoro dbanie o czystość w toalecie należało do jego obowiązków, akurat tam było ciemno? Gdy czekaliśmy, co Turkle wymyśli tym razem, znów rozległ się brzęk butelki. Dotarła do mnie; pociągnąłem długi haust, żeby uspokoić nerwy. Słyszałem, jak Turkle przełyka na korytarzu ślinę, chrząka i wzdycha, szukając odpowiedzi.

– Zgłupiał do reszty – syknął McMurphy. – Jeden z nas musi iść mu pomóc.

Ktoś za mną spuścił wodę i drzwi się otworzyły; w świetle wpadającym z korytarza zobaczyłem Hardinga, który wychodził z toalety, podciągając spodnie od piżamy. Dyżurnej dech zaparło na jego widok, Harding zaś powiedział, że bardzo przeprasza, ale jej nie widział, bo jest ciemno.

– Wcale nie jest ciemno.

– Miałem na myśli toaletę. Zawsze gaszę światło, żeby mieć lepsze wypróżnienie. To przez te lustra; kiedy pali się światło, wydaje mi się, że siedzą za nimi sędziowie radzący nad tym, jak mnie ukarać, jeśli mi się nie powiedzie.

– Ale sanitariusz Turkle powiedział, że właśnie tam sprzątał…

– I mogę dodać od siebie, że robił to doskonale, jeśli wziąć pod uwagę, że niełatwo jest sprzątać w ciemnościach. Chce siostra zobaczyć?

Pchnął nieco drzwi; smuga światła przecięła posadzkę. W szparze mignęła mi sylwetka wycofującej się korytarzem dyżurnej; mówiła, że dziękuje, ale nie skorzysta, bo czeka ją jeszcze obchód całego budynku. Usłyszałem, jak odryglowuje drzwi i wychodzi z naszego oddziału. Harding zawołał za nią, żeby wkrótce znów nas odwiedziła, po czym wszyscy wybiegli z toalety, zaczęli mu ściskać prawicę, walić go po plecach i gratulować, że tak świetnie sobie poradził.

Staliśmy na korytarzu, podając sobie butelkę wina. Sefelt powiedział, że wolałby się napić wódki, gdyby było ją z czym zmieszać. Spytał pana Turkle’a, czy na oddziale nie ma nic, co można by dolać, ale Turkle oświadczył, że nic oprócz wody. Fredrickson zawołał, że przecież jest syrop na kaszel!

– Dają mi czasem po łyżeczce z dwulitrowego dzbana, który trzymają w magazynie leków. Całkiem smaczny syrop. Masz klucz od magazynu, Turkle?

Turkle odparł, że w nocy tylko dyżurna ma klucz od magazynu leków, ale McMurphy zaczął go namawiać, żeby pozwolił nam spróbować otworzyć drzwi bez klucza. Turkle uśmiechnął się i skinął leniwie głową, a następnie zabrał się razem z rudzielcem do otwierania zamka spinaczami. Tymczasem dziewczyny i my szaleliśmy w dyżurce; wyciągaliśmy teczki i czytaliśmy różne papiery.

– Patrzcie! – zawołał Scanlon, wymachując teczką. – Ale mają pełne akta! Jest tu nawet moja cenzurka z pierwszej klasy! Oj, jakie słabe stopnie; oj, słabiutkie!

Billy i Candy przeglądali jego teczkę. W końcu dziewczyna cofnęła się o krok, żeby na niego spojrzeć.

– Aż tyle tego masz, Billy? Freni-to i pato-tamto? Wcale nie wyglądasz na takiego chorego.

Druga dziewczyna otworzyła szufladę ze sprzętem medycznym i dziwiła się, po co personelowi tyle termoforów, całe miliony, Harding zaś siedział na biurku Wielkiej Oddziałowej i przypatrywał się nam, potrząsając głową.

McMurphy i Turkle otworzyli magazyn leków, wyjęli z lodówki butlę gęstego, wiśniowego płynu i przynieśli ją do nas. McMurphy podniósł butlę do światła i przeczytał głośno nalepkę.

– Środek sztucznie barwiony z dodatkiem substancji smakowych, w tym kwasku cytrynowego. Siedemdziesiąt procent składników obojętnych – pewnie woda – dwadzieścia procent alkoholu – doskonale – i dziesięć procent kodeiny. Ostrzeżenie: Nadużywanie leku może prowadzić do nałogu.

Otworzył butelkę i skosztował syropu, przymykając oczy. Przejechał językiem po zębach, pociągnął jeszcze jeden haust i znów przeczytał nalepkę.

– No – mruknął i kłapnął zębami, jakby je świeżo naostrzył. – Jeśli rozcieńczymy to odrobiną wódki, powinno być pyszne. Jak tam stoimy z lodem, Turkle, mój druhu?

Zmieszany z wódką i winem w papierowych kubeczkach służących do podawania leków, syrop smakował jak napój dla dzieci, lecz miał moc kaktusowego wina, które kupowaliśmy w The Dalles; w przełyku czuło się tylko łagodny chłód, ale gdy dochodził do brzucha, wręcz palił wnętrzności. Pogasiliśmy światła w świetlicy i siedzieliśmy, sącząc trunek. Pierwsze parę kolejek wypiliśmy z powagą i w milczeniu, jakby to było lekarstwo, patrząc po sobie, czy nikt się nie otruje. McMurphy i Turkle na zmianę popijali syrop i palili papierosy Murzyna; w pewnym momencie zaczęli chichotać i zastanawiać się, jak by to było przelecieć tę pielęgniarkę ze znamieniem, która o północy skończyła dyżur.

– Bałbym się – oświadczył Turkle – że zacznie mnie walić po łbie tym krzyżem, który nosi na łańcuchu. Strach, no nie?

– A ja bym się bał – powiedział McMurphy – że kiedy będę sobie dokazywał na niej w najlepsze, wsadzi mi nagle w tyłek termometr, żeby zmierzyć temperaturę!

Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Harding przestał się na chwilę śmiać, żeby dodać coś od siebie:

– Albo, co gorsze, będzie leżała pod tobą bez ruchu, strasznie skupiona, i… o Jezu, nie mogę… mówiła, jakie masz tętno!

– Nie mogę… o rety!

– Albo, co jeszcze gorsze, leżała i obliczała twoje tętno i temperaturę jednocześnie – sans instruments!

– Nie mogę, litości…

Śmialiśmy się tak, że o małośmy nie pospadali z kanap i foteli; krztusiliśmy się, łzy ciekły nam z oczu. Dziewczyny osłabły od śmiechu – dopiero za trzecią próbą udało im się stanąć na nogach.

– Muszę iść… zrobić psi-psi – oznajmiła większa, po czym zataczając się i chichocząc ruszyła w stronę toalety; pomyliła drzwi i wpadła do sypialni, my zaś czekaliśmy, co będzie dalej, przykładając palce do ust i uciszając się nawzajem. Usłyszeliśmy pisk dziewczyny, ryk starego pułkownika Mattersona: “Poduszka to… koń!”, i Sandy wybiegła z sypialni goniona przez pułkownika na wózku inwalidzkim.

Sefelt odwiózł staruszka z powrotem i osobiście wskazał dziewczynie toaletę; powiedział, że normalnie korzystają z niej wyłącznie mężczyźni, toteż stanie pod drzwiami i będzie pilnował, by żaden nie wszedł; do ostatniej kropli krwi będzie bronił im dostępu! Dziewczyna podziękowała mu uroczyście, podali sobie ręce i zasalutowali; gdy była w środku, z sypialni znów wyleciał na wózku pułkownik – Sefelt ledwo mógł go powstrzymać od wjechania do toalety. Kiedy dziewczyna wyszła na korytarz, jej strażnik odpierał właśnie nogą szarżę wózka, podczas gdy my staliśmy na skraju pola bitwy, zagrzewając to jednego, to drugiego do walki. Dziewczyna pomogła Sefeltowi położyć pułkownika do łóżka, a następnie poszli na korytarz tańczyć walca przy muzyce, której nikt poza nimi nie słyszał.

Harding pił, rozglądał się i potrząsał głową.

– Nic z tego nie dzieje się naprawdę. To tylko wspólny wymysł Kafki, Marka Twaina i Martiniego.

McMurphy i Turkle zaniepokoili się nagle, że wciąż pali się zbyt wiele świateł; wstali i pogasili wszystko, co się świeciło, łącznie z małymi lampkami na korytarzu wmurowanymi na wysokości kolan. Oddział pogrążył się w egipskich ciemnościach, Turkle rozdał nam latarki i zaczęliśmy się ganiać na wózkach inwalidzkich, które wyciągnęliśmy z magazynu; bawiliśmy się znakomicie, gdy wtem rozległ się charakterystyczny okrzyk Sefelta i zobaczyliśmy, że leży w drgawkach na posadzce obok Sandy. Siedziała wpatrzona w niego i wygładzała spódnicę.

– Nigdy nie przeżyłam nic podobnego – szepnęła z przejęciem.

Fredrickson ukląkł przy przyjacielu, wsunął mu w zęby portfel, żeby nie odgryzł sobie języka, i pomógł mu zapiąć spodnie.

– Nic ci nie jest? Sef, nic ci nie jest?

Sefelt podniósł leniwie rękę i nie otwierając oczu, wyjął z ust portfel. Uśmiechnął się zaślinionymi wargami.

– Nic mi nie jest – rzekł. – Dajcie mi tylko prochy; jak je łyknę, znów biorę się do dzieła.

– Naprawdę chcesz wziąć proszki, Sef?

– Dajcie prochy!

– Dajcie prochy! – powtórzył przez ramię Fredrickson, nie podnosząc się z klęczek.

– Prochy! Prochy! – zawołał Harding i świecąc sobie latarką, ruszył chwiejnym krokiem do magazynu leków.

Sandy, która wciąż siedziała przy Sefelcie i głaskała go w zadumie po głowie, powiodła za Hardingiem szklistym wzrokiem.

– Może lepiej i mnie coś przynieś! – krzyknęła pijackim głosem. – Nigdy dotąd nie przeżyłam nic choćby trochę podobnego!

Z końca korytarza dobiegł brzęk tłuczonego szkła; Harding wrócił z dwiema garściami pigułek, którymi posypał Sefelta i dziewczynę, jakby kruszył do grobu grudki ziemi. Podniósł oczy na sufit.

– Najlitościwszy Boże, przyjmij na swoje łono tych biednych grzeszników. I nie zamykaj drzwi przed nami wszystkimi, zbliża się bowiem nasz koniec, nasz ostateczny, nieodwołalny, fantastyczny koniec. Wreszcie pojąłem, co się dzieje. To nasze ostatnie chwile radości. Potem czeka nas zagłada. Musimy zebrać się na odwagę, żeby z podniesionym czołem przyjąć zgotowany nam los. Rano wszyscy zginiemy. Zastrzyk trucizny. Sto mililitrów dla każdego. Albo siostra Ratched ustawi nas w szeregu pod ścianą naprzeciw strasznego, ładowanego przez lufę garłacza, który nabije zawczasu miltownami, thorazyną, stelazyną i librium! Następnie opuści szablę: pal! I uspokoi nas na wieki wieków!

Oparł się plecami o ścianę i osunął na posadzkę, a z rąk potoczyły mu się na wszystkie strony pigułki podobne do czerwonych, zielonych i pomarańczowych owadów.

– Amen – rzekł i zamknął oczy.

Dziewczyna na posadzce obciągnęła spódnicę, zasłaniając długie, spracowane nogi, spojrzała na Sefelta, który leżał przy niej uśmiechnięty, drgając w świetle latarek, i powiedziała:

– Nigdy nie przeżyłam nic nawet w części zbliżonego!


Przemowa Hardinga, nawet jeśli nas nie otrzeźwiła, to jednak pomogła nam uświadomić sobie powagę tego, co robimy. Nadciągał świt i należało pomyśleć, co będzie, kiedy rano zjawi się personel. Billy Bibbit i jego dziewczyna powiedzieli, że już jest po czwartej, więc jeśli nikt nie weźmie im tego za złe, chcieliby, żeby pan Turkle otworzył izolatkę. Przeszli pod szpalerem snopów światła z latarek, my zaś przenieśliśmy się do świetlicy, żeby trochę posprzątać. Turkle wrócił z izolatki ledwo przytomny i musieliśmy zawieźć go do świetlicy w wózku inwalidzkim.

Idąc z tyłu za innymi, ze zdziwieniem stwierdziłem nagle, że jestem pijany, autentycznie pijany; zaróżowiony i uśmiechnięty, po raz pierwszy, odkąd wyszedłem z wojska, zataczam się po pijanemu, a ze mną jest kilku zalanych facetów i dwie wstawione dziewczyny… i to na oddziale Wielkiej Oddziałowej! Pijany uganiam się, śmieję i zabawiam z kobietami w samym wnętrzu najsroższej twierdzy Kombinatu! Zacząłem sobie przypominać, cośmy wyprawiali tej nocy, i ledwo mogłem w to uwierzyć. Musiałem sobie powtarzać, że wszystko wydarzyło się naprawdę i że to myśmy nadali temu bieg. Wystarczyło otworzyć okno, tak jak wtedy, kiedy się chce wpuścić świeże powietrze. Może Kombinat wcale nie był wszechpotężny? Co mogło nas powstrzymać od powtórzenia zabawy, skoro wiedzieliśmy już, jak się do tego zabrać? Albo od robienia innych rzeczy, na które mieliśmy ochotę? Myśląc o tym, poczułem się taki szczęśliwy, że krzyknąłem, skoczyłem do McMurphy’ego i Sandy idących przede mną, złapałem ich i podniosłem wysoko, po jednym w każdej ręce, a następnie pobiegłem z nimi do świetlicy, choć oboje darli się wniebogłosy i kopali jak małe dzieci. Taki byłem szczęśliwy.

Pułkownik Matterson znów się wyłonił z sypialni, świeżo wypoczęty i gotów dalej nas pouczać, ale Scanlon zawiózł go z powrotem do łóżka. Sefelt, Martini i Fredrickson powiedzieli, że też gruchną się spać. McMurphy, ja, Harding, dziewczyna i pan Turkle zostaliśmy, żeby dopić syrop i zastanowić się, co począć z bałaganem na oddziale. Chyba jedynie ja i Harding przejmowaliśmy się naprawdę; McMurphy i Sandy tylko popijali syrop, uśmiechali się do siebie i trzymali w mroku za ręce, a pan Turkle co rusz zapadał w drzemkę. Harding robił, co mógł, żeby się otrząsnęli.

– Nie zdajecie sobie sprawy z powagi sytuacji! – zawołał.

– Gówno – powiedział McMurphy.

Harding uderzył dłonią w stół.

– McMurphy, Turkle, czy do was nie dociera, co się tu działo tej nocy? Na oddziale szpitala psychiatrycznego! Na oddziale siostry Ratched! Następstwa będą… straszliwe!

McMurphy ugryzł dziewczynę w ucho. Turkle skinął głową, otworzył jedno oko i rzekł:

– To prawda. I co gorsza, oddziałowa przychodzi tej niedzieli.

– Mam jednak pewien plan – oświadczył Harding.

Wstał i powiedział, że skoro McMurphy jest najwyraźniej zbyt pijany, żeby cokolwiek przedsięwziąć, ktoś inny musi przejąć sprawy w swoje ręce. Wyłuszczając swój plan, chwiał się coraz mniej i powoli trzeźwiał. Przekonywał nas usilnie, a jego dłonie kreśliły w powietrzu to, co mówił. Cieszyłem się, że jest tu z nami, gotów wziąć sprawy w swoje ręce.

Otóż mieliśmy tak związać Turkle’a, jakby to McMurphy zaszedł go od tyłu i skrępował – no, na przykład podartym na pasy prześcieradłem – zabrał mu klucze, włamał się do magazynu i porozsypywał leki, następnie na złość oddziałowej – w to na pewno uwierzy – porozrzucał teczki, a w końcu otworzył siatkę i uciekł przez okno.

McMurphy stwierdził, że to brzmi jak scenariusz telewizyjny i jest tak beznadziejnie głupie, że musi się udać, po czym pochwalił Hardinga za trzeźwe myślenie. Harding podkreślił zalety swojego planu: nikt nie będzie miał kłopotów z oddziałową, Turkle’a nie wyleją z pracy, a McMurphy będzie mógł uciec ze szpitala. Powiedział, że dziewczyny mogą zawieźć McMurphy’ego do Kanady, Tijuany czy też, jeśli woli, do Newady; nic mu nie grozi, bo policja nigdy się specjalnie nie wysila, żeby łapać uciekinierów ze szpitala, gdyż dziewięćdziesiąt procent i tak zawsze wraca po kilku dniach; pijani i bez centa przy duszy, wiedzą, że tylko tu mogą liczyć na darmowe łóżko i wikt. Rozmawialiśmy o tym przez chwilę, dopijając syrop. Wreszcie temat się wyczerpał; zamilkliśmy i Harding usiadł.

McMurphy zdjął rękę z pleców dziewczyny i spojrzał w zamyśleniu najpierw na mnie, potem na Hardinga; znów miał na twarzy ten dziwny, zmęczony wyraz. Zapytał, co z nami, dlaczego nie włożymy ciuchów i nie zwiejemy razem z nim?

– Jeszcze niezupełnie jestem gotów, Mack – odparł Harding.

– A myślisz, że ja jestem?

Harding przypatrywał mu się przez chwilę w milczeniu, po czym uśmiechnął się i rzekł:

– Nie, nie rozumiesz. Będę gotów za kilka tygodni. Ale chcę to zrobić sam i po swojemu, wyjść głównym wejściem, po załatwieniu wszystkich koniecznych formalności. Chcę, żeby żona przyjechała po mnie o określonej godzinie. Chcę, żeby wiedzieli, że potrafiłem wyjść stąd w ten sposób.

McMurphy skinął głową.

– A ty, Wodzu?

– Już mi nic nie jest. Nie wiem tylko, dokąd się udać. Zresztą ktoś powinien tu zostać jeszcze parę tygodni i dopilnować, żeby rzeczy nie zaczęły powracać do dawnego stanu.

– A co z Billym, Sefeltem, Fredricksonem i resztą?

– Nie mogę mówić za nich – rzekł Harding. – Wciąż mają swoje problemy, tak samo jak my wszyscy. Pod wieloma względami są nadal chorymi ludźmi. Ale przynajmniej są chorymi ludźmi, a nie królikami, Mack. Może kiedyś będą zdrowi. Tego nie wiem.

McMurphy zastanawiał się nad tym przez chwilę, wpatrzony w wierzch swoich dłoni. Znów spojrzał na Hardinga.

– Harding, na czym to polega? Co się dzieje?

– Chodzi ci o nas?

McMurphy przytaknął.

Harding potrząsnął głową.

– Chyba nie umiem ci odpowiedzieć. Och, pewnie mógłbym ci wyłożyć całą freudowską teorię ozdobioną pięknymi słówkami i wyłuszczyć, co według niej może być powodem, ale to wcale nie zbliżyłoby nas do sedna. Chcesz znać przyczyny powodów, a tych nie umiem ci podać. W każdym razie nie za innych. A w moim przypadku? Poczucie winy. Wstyd. Lęk. Niedocenianie siebie. W młodym wieku odkryłem, że jestem… bądźmy wielkoduszni i powiedzmy “inny”. To lepsze, ogólniejsze słowo od tego, którym zwykle posługują się ludzie. Pozwalałem sobie na pewne praktyki, które społeczeństwo uważa za wstydliwe. I zachorowałem. Nie sądzę, żeby powodem były akurat te praktyki, raczej świadomość, że wskazuje na mnie potężny, karzący palec społeczeństwa, a donośny głos milionów powtarza: “Wstyd. Wstyd. Wstyd”. Tak społeczeństwo postępuje z odmieńcami.

– Ja też jestem inny – rzekł McMurphy. – Dlaczego mnie nie przytrafiło się nic podobnego? Jak daleko sięgam pamięcią, ludzie czepiali się mnie o to czy o tamto, ale to nie od… ale nie zwariowałem od tego.

– Nie, masz rację. Nie od tego zwariowałeś. Powód mojej choroby nie jest jedynym powodem. Kiedyś, zaraz po studiach, byłem pewien, że potępienie społeczne jest jedyną siłą pchającą ku szaleństwu, ale ty sprawiłeś, że zrewidowałem moją teorię. Jest jeszcze coś, przyjacielu, co popycha ludzi, silnych ludzi jak ty, przyjacielu, na drogę szaleństwa.

– Tak? Nie żebym był na tej drodze, ale powiedz, co?

– My. – Harding zatoczył krąg białą, delikatną ręką i powtórzył: – My.

– Gówno – powiedział jakby bez przekonania McMurphy, uśmiechnął się i wstał, pociągając za sobą dziewczynę. Zmrużył oczy, żeby spojrzeć na niewyraźną tarczę zegara. – Dochodzi piąta. Przyda mi się krótka drzemka przed wielką ucieczką. Dzienna zmiana przychodzi dopiero za dwie godziny; niech Billy i Candy jeszcze sobie pośpią. Ruszamy koło szóstej. Sandy, koteczku, może godzinka w łóżku by nas otrzeźwiła. Co ty na to? Jutro czeka nas długa podróż, może do Kanady, może do Meksyku, a może jeszcze gdzie indziej.

Turkle, Harding i ja wstaliśmy również. Wszyscy nadal nieźleśmy się zataczali i wciąż byliśmy porządnie wstawieni, mimo to zaczął nas ogarniać rzewny, smutnawy nastrój. Turkle obiecał, że za godzinę wykopie McMurphy’ego i dziewczynę z łóżka.

– Mnie też obudź – poprosił Harding. – Chcę stać w oknie, ze srebrną kulą w dłoni, kiedy McMurphy zepnie konia ostrogami i odjedzie w siną dal.

– Daj spokój. Idźcie obaj spać. Nie chcę was więcej oglądać. Jasne?

Harding uśmiechnął się i skinął głową, ale nic nie powiedział. McMurphy podał mu rękę; Harding ją uścisnął. Rudzielec zatoczył się do tyłu jak pijany kowboj w wahadłowych drzwiach baru i puścił oko.

– Kiedy się zmyję, stary, znów będziesz królem wariatkowa.

Odwrócił się do mnie i zmarszczył brwi.

– Nie wiem, Wodzu, kim ty możesz być. Musisz się rozejrzeć. Może mógłbyś grać czarne charaktery w westernach. No, trzymaj się.

Uścisnąłem mu dłoń i wszyscy ruszyliśmy do sypialni. McMurphy powiedział Turkle’owi, żeby podarł parę prześcieradeł i zdecydował, jakimi węzłami chce być skrępowany. Turkle oświadczył, że zaraz weźmie się do dzieła. Położyłem się do łóżka w szarzejącej sypialni; słyszałem, jak McMurphy i dziewczyna również się kładą. Czułem odrętwienie i przyjemne ciepło. Słyszałem, jak pan Turkle otwiera na korytarzu drzwi do magazynu z bielizną, po czym wzdycha głęboko i czka, zamykając je za sobą. Kiedy moje oczy przywykły do półmroku, zobaczyłem, że McMurphy i dziewczyna przytulają się do siebie, układają wygodnie, bardziej jak dwoje zmęczonych dzieci niż jak dorosły mężczyzna i dorosła kobieta, którzy idą razem do łóżka, żeby się kochać.

I tak właśnie wyglądali, kiedy znaleźli ich czarni, którzy przyszli włączyć światło w sypialni o szóstej trzydzieści.


Sporo rozmyślałem o tym, co się następnie stało, i doszedłem do wniosku, że było to nieuniknione i wydarzyłoby się prędzej czy później, nawet gdyby pan Turkle obudził McMurphy’ego i obie dziewczyny i wyprawił ich ze szpitala, jakeśmy zaplanowali. Wielka Oddziałowa i tak by odkryła, co się tu działo – może wystarczyłoby jej spojrzeć na twarz Billy’ego – i postąpiłaby tak, jak postąpiła, bez względu na to, czy McMurphy byłby na oddziale, czy nie. A wówczas Billy zrobiłby to, co zrobił. McMurphy zaś dowiedziałby się o tym i na pewno wrócił.

Musiałby wrócić, bo tak jak nie dopuścił do tego, żeby jej to uszło na sucho, kiedy był obecny, tak samo nie mógłby pozwolić, by Wielka Oddziałowa miała ostatnie słowo, gdyby przebywał z dala od szpitala, grał w pokera w Carson City czy w Reno. Zupełnie jakby podpisał kontrakt na całą walkę i w żaden sposób nie mógł się wcześniej wycofać.

Ledwie wstaliśmy z łóżek i zaczęli krążyć po oddziale, przekazywana szeptem wieść o tym, co się wydarzyło w nocy, rozniosła się równie szybko jak ogień po prerii.

– Co mieli w sypialni? – dopytywali ci, którzy nie brali udziału w zabawie. – Kurwę? Jezu!

Nie tylko kurwę, odpowiadali inni, ale i popijawę. McMurphy zamierzał wyprowadzić dziewczynę przed nadejściem personelu, ale zaspał.

– Co za ciemnotę próbujecie nam wcisnąć?

– Żadną ciemnotę. To wszystko święta prawda. Sam brałem w tym udział.

Uczestnicy zabawy opowiadali o niej z dumą i z przejęciem, jak ludzie, którzy byli świadkami pożaru wielkiego hotelu lub zerwania tamy – pełni powagi i szacunku, bo liczba ofiar jeszcze nie jest znana – a im dłużej opowiadali, tym bardziej się nam robiło wesoło. Ilekroć Wielka Oddziałowa i krzątający się po salach czarni znajdowali coś nowego, jak pustą butlę po syropie na kaszel albo sznur wózków inwalidzkich stojących na końcu korytarza niby puste gokarty w lunaparku, balowiczom przypominały się nagle jasno i wyraźnie kolejne zdarzenia tej nocy; mogli je rozpamiętywać i relacjonować tym, którzy nie brali w nich udziału. Czarni spędzili wszystkich do świetlicy, zarówno Chroników, jak i Okresowych; kręciliśmy się bezładnie w ogólnym podnieceniu. Dwie stare Rośliny siedziały zanurzone w pościeli, mrużąc oczy i kłapiąc bezzębnymi dziąsłami. Wszyscy oprócz McMurphy’ego i dziewczyny byli w piżamach i kapciach; rudzielec miał na sobie czarne spodenki w białe wieloryby, Sandy natomiast była całkiem ubrana, tyle że bez butów i bez pończoch – te przerzuciła przez ramię. Siedzieli obok siebie na kanapie, trzymając się za ręce. Dziewczyna drzemała, a McMurphy opierał się o nią z błogim, sennym uśmiechem.

Nasza powaga i zatroskanie mimo woli ustępowały miejsca radości i uciesze. Kiedy oddziałowa natknęła się na stos pigułek, którymi Harding posypał Sefelta i dziewczynę, dusiliśmy się i prychali, żeby powstrzymać się od śmiechu, lecz gdy czarni znaleźli i wyprowadzili z magazynu z bielizną pana Turkle’a, a my ujrzeliśmy, jak mruga oczami i jęczy poowijany setkami metrów podartych prześcieradeł niby skacowana mumia, ryknęliśmy na cały głos. Wielka Oddziałowa przyjmowała nasz szampański humor bez cienia swojego sztucznego uśmiechu; dławiła się naszym śmiechem, wyglądało, że lada moment trzaśnie jak rybi pęcherz.

McMurphy przerzucił jedną gołą nogę przez oparcie kanapy i naciągnął czapkę nisko na czoło, żeby osłonić przed światłem zaczerwienione oczy. Co chwila oblizywał wargi językiem, który po piciu syropu wyglądał jak powleczony szelakiem. Rudzielec był blady i okrutnie zmęczony; wciąż przyciskał dłonie do skroni i ziewał, ale choć czuł się tak podle, bez przerwy się uśmiechał, a raz czy dwa nawet zarechotał na widok najnowszych odkryć oddziałowej.

Kiedy siostra Ratched weszła do dyżurki, żeby zadzwonić do głównego budynku i zawiadomić dyrekcję o rezygnacji pana Turkle’a – Sandy i Turkle skorzystali z okazji i otworzyli siatkę. Pomachali nam na pożegnanie i ruszyli biegiem przez trawnik, potykając się i ślizgając na mokrej, połyskującej w słońcu trawie.

– Nie zamknęli siatki! – krzyknął Harding do McMurphy’ego. – Prędko! Uciekaj za nimi!

McMurphy jęknął – spod powieki, niczym kurczę wykluwające się z jajka, wyjrzało przekrwione oko.

– Żartujesz chyba. Łeb mam taki spuchnięty, że w życiu by mi nie przelazł przez okno, a co dopiero ja cały!

– Przyjacielu, najwyraźniej nie rozumiesz jeszcze w pełni…

– Harding, idź do diabła z tym swoim gadaniem; jedyne, co rozumiem, to że nadal jestem na wpół pijany. I źle się czuję. Co więcej, ty chyba też jesteś pijany. A ty, Wodzu, jesteś pijany czy nie?

Odpowiedziałem, że wciąż nie czuję nosa i policzków, jeśli to o czymś świadczy.

McMurphy skinął głową, przymknął oczy, splótł ręce na brzuchu i osunął się nisko w fotelu, opierając podbródek o pierś. Mlasnął ustami i uśmiechnął się jakby przez sen.

– Do licha – mruknął – wszyscy są jeszcze pijani.

Zatroskany Harding zaczął go namawiać, by się natychmiast ubrał, korzystając z tego, że nasz anioł miłosierdzia tkwi przy telefonie i wydzwania do lekarza, którego chce powiadomić o naszych ekscesach, ale rudzielec obstawał, iż nie ma się czym denerwować; przecież nie grozi mu nic gorszego niż przedtem, prawda?

– Co mogli, już mi zrobili – rzekł.

Harding podniósł ręce do nieba i odszedł, przepowiadając najgorsze.

Jeden z czarnych zobaczył, że siatka jest otwarta, zamknął ją więc i przyniósłszy z dyżurki wielki, cienki dziennik, zaczął czytać na głos listę obecności, przesuwając po niej palcem i odfajkowując paznokciem nazwiska osób, które widział w świetlicy. Żeby ludzi zmylić, lista była ułożona w odwrotnym porządku alfabetycznym, toteż czarny dopiero przy końcu doszedł do litery B. Rozglądał się dookoła, nie odejmując palca od ostatniego nazwiska.

– Bibbit. Gdzie jest Billy Bibbit? – Oczy miał rozszerzone ze strachu; myślał, że Billy prysnął przez otwarte okno i bał się, że za to oberwie. – Który z was widział, jak Billy ucieka, przeklęte barany?

Wtedy chłopcy przypomnieli sobie, gdzie jest Billy; rozległy się szepty i znów gruchnął śmiech.

Czarny wszedł do dyżurki; widzieliśmy, jak przekazuje wiadomość oddziałowej. Rzuciła słuchawkę na widełki i wybiegła, a czarny za nią. Kosmyk siwych włosów wysunął się jej spod czepka i przykleił do twarzy jak mokry popiół. Między brwiami i pod nosem miała krople potu. Zażądała, żebyśmy natychmiast wyjawili, dokąd zbieg uciekł. Odpowiedział jej gromki śmiech, więc zaczęła się nam bacznie przyglądać.

– Ach tak? Czyli nie uciekł? Harding, on wciąż tu jest… na oddziale, tak? Proszę mi powiedzieć! Sefelt, słucham!

Przy każdym słowie wbijała w nas oczy jak zatrute sztylety, byliśmy jednak odporni na jej truciznę. Śmiało napotykaliśmy jej wzrok, a nasze szerokie uśmiechy drwiły z zadufanego uśmieszku, który utraciła.

– Washington! Warren! Sprawdzimy wszystkie sale!

Wstaliśmy i poszliśmy za nimi; przyglądaliśmy się, jak otwierają pracownię, gabinet hydroterapii, gabinet lekarza. Scanlon przysłonił żylastą dłonią uśmiechnięte usta i szepnął:

– Ale będą jaja, kiedy znajdą Billy’ego, co?

Skinęliśmy głowami.

– I nie tylko Billy’ego; pamiętacie chyba, kogo tam ma ze sobą?

Oddziałowa doszła do drzwi izolatki mieszczącej się na końcu korytarza. Przysunęliśmy się blisko, bo chcieliśmy dobrze widzieć; tłoczyliśmy się i wyciągali szyje, żeby zajrzeć przez ramię czarnym i Wielkiej Oddziałowej, która otworzyła drzwi kluczem i pchnęła je do środka. W pozbawionej okien izolatce panował mrok. W ciemnościach rozległ się pisk i szmer, a gdy oddziałowa wyciągnęła rękę i zapaliła światło, ujrzeliśmy Billy’ego i dziewczynę – leżeli na materacu na podłodze i mrugali jak zbudzone sowy. Oddziałowa udała, że nie słyszy za sobą wybuchu śmiechu.

– Williamie Bibbit! – Jej głos jeszcze nigdy nie brzmiał tak surowo i lodowato. – Williamie… Bibbit!

– Dzień dobry, siostro Ratched – przywitał ją Billy, nie usiłując nawet wstać i zapiąć piżamy. Ujął dłoń dziewczyny i uśmiechnął się szeroko. – To jest Candy.

Oddziałowa cmoknęła językiem o kościste podniebienie.

– Och, Billy, Billy, Billy… tak mi za ciebie wstyd.

Billy nie był jeszcze na tyle rozbudzony, żeby dać się zawstydzić, a dziewczyna – ociężała i rozgrzana od snu – ospałymi ruchami usiłowała wyciągnąć pończochy spod materaca. Co rusz przerywała niezdarne próby, podnosiła głowę i uśmiechała się do lodowatej postaci oddziałowej, stojącej z rękami skrzyżowanymi na piersiach, po czym sprawdzała palcami, czy sweter ma zapięty, i znów zaczynała szarpać pończochy przyciśnięte materacem do posadzki. Oboje poruszali się jak opasłe koty, opite ciepłym mlekiem i leniuchujące na słońcu; podejrzewałem, że też są jeszcze porządnie pijani.

– Och, Billy! – zawołała oddziałowa, jakby tak się na nim zawiodła, że gotowa była płakać. – Z taką kobietą! Nędzną, wulgarną, umalowaną…

– Kurtyzaną? – zaproponował Harding. – Messaliną?

Oddziałowa odwróciła się i spojrzała na niego, jakby go chciała zabić wzrokiem, ale on nie dał się uciszyć.

– Nie Messaliną? Nie? – Podrapał się z namysłem po głowie. – Może więc Salome? Też bardzo zła kobieta. A może “dziwka” jest słowem, którego siostra szuka? Cóż, staram się tylko pomóc!

Siostra przeniosła oczy na Billy’ego. Usiłował właśnie wstać. Przekręcił się na brzuch i ukląkł, wypinając tyłek niczym podnosząca się krowa, podparł się rękami, odepchnął, jakby robił pompkę, podciągnął jedną nogę, potem drugą i wreszcie wstał. Tak był rad ze swojego sukcesu, że nawet nie dostrzegł nas wszystkich tłoczących się w drzwiach, choć żartowaliśmy z niego i biliśmy mu brawo.

Nasze głosy i śmiech dudniły wokół oddziałowej. Spoglądała to na Billy’ego i dziewczynę, to do tyłu na naszą gromadkę. Jej twarz z emalii i plastyku zaczynała się giąć i wypaczać. Oddziałowa zacisnęła powieki i skupiła się w sobie, żeby opanować drżenie. Wiedziała, że koniec jest bliski, że przyparto ją do muru. Kiedy znów otworzyła oczy, były to wąskie, nieruchome szparki.

– Martwi mnie, Billy – oświadczyła (słyszałem zmianę w jej głosie) – jak to przyjmie twoja biedna matka.

Doczekała się spodziewanej reakcji. Billy wzdrygnął się i przyłożył dłoń do policzka, jakby oblała go kwasem.

– Pani Bibbit zawsze była taka dumna, że ma porządnego syna. Wiem, co mówię. To będzie dla niej straszny cios. Wiesz, jak bardzo przeżywa różne przykrości, Billy, wiesz, jak ciężko je odchorowuje, biedaczka. Jest bardzo wrażliwa. Szczególnie, gdy chodzi o jej dziecko. Zawsze mówi o tobie z taką dumą. Zaw…

– Nie! Nie! – Usta mu drgały i potrząsał błagalnie głową. -Siostra n-nie p-p-powie!

– Billy, Billy, Billy… – Westchnęła. – Twoja matka i ja jesteśmy przecież przyjaciółkami.

– Nie! – zawołał. Jego krzyk potoczył się po białych, nagich ścianach izolatki. Billy zadarł głowę i krzyczał prosto w dysk światła na suficie. – N-n-nie!

Przestaliśmy się śmiać. Patrzyliśmy, jak Billy znów się osuwa w dół, opada na kolana i odchyla do tyłu. Zaczął trzeć ręką nogawkę piżamy i kręcić głową przerażony jak dziecko, któremu obiecano lanie, gdy tylko wytnie się wierzbową rózgę. Oddziałowa dotknęła jego ramienia pocieszycielskim gestem. Zatrząsł się jak od ciosu.

– Billy, nie chcę, żeby twoja matka straciła wiarę w ciebie… ale sama nie wiem, co o tym wszystkim myśleć.

– N-n-niech sio-siotra nie m-m-m-mówi. N-n-n…

– Muszę jej powiedzieć, Billy. Trudno mi uwierzyć, że mogłeś tak postąpić, ale cóż innego mi pozostaje? Znajduję cię sam na sam na materacu z kobietą tego pokroju!

– Nie! T-t-to nie ja. To… – Jego dłoń znów dotknęła policzka i przylgnęła do niego. – To ona.

– Billy, ta dziewczyna by cię tu siłą nie zaciągnęła. – Oddziałowa potrząsnęła głową. – Zrozum, chciałabym wierzyć, że nie jesteś winien… dla dobra twojej biednej matki.

Ręka zjechała po policzku, pozostawiając drugie czerwone szramy.

– T-to ona. – Billy rozejrzał się dookoła. – I M-M-M-McMurphy! On i Harding! I r-r-reszta! D-d-drwili ze mnie, przezywali!

Utkwił wzrok w oddziałowej – nie patrzył na boki, tylko prosto przed siebie na jej twarz, jakby zamiast rysów widział tam spiralne światło, hipnotyczny, biało-niebiesko-pomarańczowy wir. Przełknął ślinę i czekał, co powie siostra Ratched, ale ona nie zamierzała nic mówić; jej doświadczenie i przeogromna, mechaniczna moc, którą znów w sobie czuła, analizowały dane i informowały ją, że ma teraz milczeć.

– Z-z-zmusili mnie! Przysięgam, siostro Ratched, zmu-zmu-ZMU…

Zgasiła wir i Billy spuścił głowę, łkając z ulgą. Oddziałowa położyła mu dłoń na szyi i przytuliła jego policzek do swojej wykrochmalonej piersi, gładząc go po ramieniu i jednocześnie wodząc po nas wolno spojrzeniem pełnym pogardy.

– Już dobrze, Billy. Już dobrze. Nie pozwolę cię więcej krzywdzić. Już dobrze. Wytłumaczę wszystko twojej matce.

Mówiąc to, wpatrywała się w nas z nienawiścią. Dziwne było, że ten głos, miękki, kojący i ciepły jak poduszka, wydobywa się z twarzy twardej jak porcelana.

– Już dobrze, Billy. Chodź ze mną. Zaczekasz w gabinecie doktora. Nie ma powodu narażać się dłużej na towarzystwo tych… twoich przyjaciół.

Zaprowadziła go do gabinetu lekarza, głaszcząc po spuszczonej głowie i powtarzając: “Biedne dziecko, biedne dziecko”, my zaś odeszliśmy cicho korytarzem i usiedliśmy w świetlicy, nie patrząc na siebie i nie odzywając się słowem. McMurphy usiadł ostatni.

Chronicy przestali się już kręcić i też zajmowali miejsca pod swoją ścianą. Kątem oka spojrzałem na McMurphy’ego, niby to niechcący. Siedział jak zawsze w kącie, odpoczywając chwilę przed następną rundą – jedną z wielu. Tego, z czym walczył, nie sposób było pokonać. Można było tylko bić i bić, aż w końcu opadało się z sił; wtedy ktoś inny musiał wkraczać na ring.

W dyżurce znów odchodziły rozmowy telefoniczne; zjawili się też przedstawiciele dyrekcji, żeby obejrzeć dowody rzeczowe. Kiedy wreszcie przybył lekarz, patrzyli na niego tak, jakby to on wszystko ukartował albo przynajmniej udzielił nam zgody i obiecał bezkarność. Zbladł i zachwiał się pod naporem ich spojrzeń. Widać było, że wie już, co się wydarzyło tu, na jego oddziale, lecz siostra Ratched zrelacjonowała mu wszystko jeszcze raz, wolno, dokładnie i głośno, żebyśmy też słyszeli i wysłuchali z należytą powagą, bez chichotów czy szeptów. Lekarz kiwał głową i obracał w palcach binokle, mrugając oczami, które były tak załzawione, że na oddziałową na pewno padały krople. Na koniec opowiedziała mu o Billym i o straszliwej krzywdzie, jakąśmy mu wyrządzili.

– Zaprowadziłam go do pańskiego gabinetu. Z uwagi na jego obecny stan jestem zdania, że powinien pan pójść do niego jak najprędzej. Przeszedł straszną próbę. Drżę na samą myśl o tym, jak bardzo to mogło zaszkodzić biednemu dziecku.

Czekała, aż lekarz też zadrży.

– Uważam, że powinien pan z nim porozmawiać. Potrzeba mu ciepła i serdeczności. Jest w żałosnym stanie.

Lekarz skinął głową i ruszył do swojego gabinetu. Patrzyliśmy, jak się oddala.

– Słuchaj, Mack – rzekł Scanlon – słuchaj… chyba nie sądzisz, że daliśmy się nabrać na tę gadkę, co? To paskudna sprawa, ale dobrze wiemy, kto jest odpowiedzialny… nikt z nas nie wini ciebie.

– Nikt nie wini ciebie – powtórzyłem, lecz McMurphy tak na mnie spojrzał, że natychmiast pożałowałem, że nie odgryzłem sobie języka.

Zamknął oczy i odprężył się. Jak gdyby na coś czekał. Harding wstał, podszedł do niego i już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, gdy wtem z głębi korytarza dobiegł nas krzyk doktora; na naszych twarzach odmalowała się zgroza i świadomość tego, co się wydarzyło.

– Siostro! – wrzeszczał lekarz. – Boże, siostro!

Oddziałowa i trzej czarni pobiegli w stronę krzyczącego lekarza. Ale żaden z pacjentów nie wstał z miejsca. Czuliśmy, że teraz możemy tylko siedzieć nieruchomo i czekać, aż oddziałowa wróci do świetlicy i powie nam, że stało się to, co wszyscy uważaliśmy za nieuniknione.

Podeszła prosto do McMurphy’ego.

– Poderżnął sobie gardło – powiedziała. Czekała w nadziei, że się odezwie. Ale on nawet na nią nie spojrzał. – Otworzył biurko doktora, znalazł jakieś narzędzie chirurgiczne i poderżnął sobie gardło. Biedne, nieszczęsne i nie zrozumiane dziecko zabiło się. Leży teraz w fotelu lekarza z poderżniętym gardłem.

Znów zamilkła. Ale McMurphy nadal nie podnosił oczu.

– Najpierw Charles Cheswick, a teraz William Bibbit! Chyba jest pan wreszcie usatysfakcjonowany. Bawił się pan życiem ludzkim jak talią kart, igrał z życiem ludzkim, jakby się pan uważał za Boga!

Odwróciła się, weszła do dyżurki i zamknęła za sobą drzwi, a szum jarzeniówek nad naszymi głowami przeszedł w ostry, morderczy, lodowaty pisk.

Przemknęło mi przez głowę, że trzeba powstrzymać McMurphy’ego, przekonać, by zadowolił się dotychczasową wygraną i pozwolił oddziałowej zgarnąć ostatnią pulę, jednakże inna, głębsza myśl całkowicie wyparła tę pierwszą. Nagle zrozumiałem z niebywałą jasnością, że ani ja, ani żaden z nas nie zdoła go powstrzymać. Pojąłem, że na nic się nie zdadzą argumenty Hardinga czy to, że ja złapię go od tyłu, a nauki starego pułkownika Mattersona i narzekania Scanlona będą równie bezskuteczne.

Nie mogliśmy go powstrzymać, bo to my zmuszaliśmy go do działania. To nie oddziałowa, ale nasza potrzeba sprawiła, że wstał wolno z fotela, odpychając się szerokimi dłońmi od obitych skórą poręczy; to ona kazała mu się podnieść i wyprostować, jakby był automatem z fantastycznego filmu, wykonującym radiowe polecenia swoich czterdziestu panów. To my pchaliśmy go naprzód od wielu tygodni, utrzymywaliśmy go na nogach, choć dawno się pod nim ugięły, sprawialiśmy, że mrugał, uśmiechał się, rechotał i grał rolę błazna jeszcze długo po tym, jak jego poczucie humoru wypaliło się do cna między dwiema elektrodami.

To my zmusiliśmy go do tego, żeby wstał, podciągnął czarne spodenki niby skórzane kowbojskie ochraniacze, jednym palcem zepchnął z czoła cyklistówkę, jakby to był szerokoskrzydły kapelusz – wszystko powolnymi, automatycznymi ruchami – i ruszył przed siebie; kiedy szedł, jego bose stopy krzesały iskry z posadzki, jakby były podkute żelazem.

Dopiero pod koniec – kiedy stłukł szklane drzwi, a ona zwróciła ku niemu twarz, której przerażony grymas tak wrył się nam w pamięć, że już nigdy nie mieliśmy się bać żadnej ze srogich min oddziałowej, po czym krzyknęła, gdy chwycił i rozdarł jej fartuch aż po pępek, a następnie znów krzyknęła, gdy z rozdarcia wychyliły się dwie kule zakończone sutkami, zaczęły pęcznieć i pęcznieć, większe, niż można się było spodziewać, ciepłe i różowe w świetle lamp – dopiero pod koniec, kiedy starszy personel pojął, że sam będzie musiał odciągnąć rudzielca, bez oglądania się na czarnych, którzy gapili się, ale nie zamierzali w ogóle się ruszyć, dopiero wtedy lekarze i pielęgniarki zaczęli odrywać grube czerwone paluchy od białego gardła, w które wpiły się tak mocno, jakby były w nie wrośnięte, i wreszcie ściągnęli go z niej, dysząc z wysiłku, dopiero wtedy zrobił coś, co wskazywało, że nie jest normalnym, świadomym swojego czynu człowiekiem, wypełniającym z pasją ciężki obowiązek, który chcąc nie chcąc należało wykonać.

Krzyknął. Dopiero pod koniec, gdy już padał do tyłu, a nam mignęła odwrócona do góry twarz, zanim zwalił się na niego stos ciał w białych kitlach i przydusił go do posadzki, dopiero wtedy pozwolił sobie na krzyk.

Krzyk zaszczutego zwierzęcia, pełen strachu, nienawiści, rezygnacji i buntu, podobny do ostatniego ryku – zna go ten, kto polował na szopa, pumę czy rysia – jaki wydaje trafione, spadające z drzewa zwierzę, nim rozszarpią je psy, zwierzę, którego nie obchodzi już nic poza nim samym i jego śmiercią.


Zostałem na oddziale jeszcze kilka tygodni, żeby zobaczyć, co będzie dalej. Wszystko się zmieniało. Sefelt i Fredrickson wypisali się razem wbrew zaleceniom lekarskim, dwa dni później odeszło trzech następnych Okresowych, a jeszcze sześciu przeniosło się na inny oddział. Odbyło się szczegółowe dochodzenie w sprawie zabawy na oddziale i śmierci Billy’ego, po czym powiadomiono lekarza, że jego rezygnacja zostanie przyjęta; odparł, że dyrekcja musi iść na całego i dać mu wymówienie, jeśli chce się go pozbyć.

Siostra Ratched przez tydzień leżała na urazówce i przez ten czas skośnooka pielęgniarka od furiatów kierowała oddziałem; dało to chłopakom okazję do dokonania znacznych zmian w regulaminie. Zanim wróciła Wielka Oddziałowa, Harding doprowadził nawet do ponownego otwarcia gabinetu hydroterapii i teraz sam kierował tam grą w oko, starając się nadać swemu cienkiemu, słabemu głosowi tubalne brzmienie licytatorskiego ryku McMurphy’ego. Akurat tasował karty, gdy usłyszeliśmy, jak klucz oddziałowej zgrzyta w zamku.

Wyszliśmy wszyscy jej na spotkanie, żeby zapytać o McMurphy’ego. Kiedyśmy się zbliżyli, odskoczyła dwa kroki do tyłu i przez moment myślałem, że może ucieknie. Twarz miała nabrzmiałą, siną i z jednej strony tak zniekształconą, że oko było zupełnie zamknięte, szyję zaś obwiązaną szerokim bandażem. I nowy biały fartuch. Niektórzy faceci uśmiechali się, gapiąc na jej piersi; choć fartuch był mniejszy, ciaśniejszy i bardziej wykrochmalony od tych, które nosiła poprzednio, nie mógł ukryć faktu, że oddziałowa jest kobietą.

Harding podszedł do niej z uśmiechem i spytał, co się dzieje z McMurphym.

Wyjęła z kieszeni bloczek i ołówek, napisała “wróci” i pokazała nam kartkę. Bloczek drżał jej w dłoni.

– Jest siostra pewna? – zapytał Harding po przeczytaniu kartki.

Dochodziły nas bowiem różne słuchy: że pobił dwóch sanitariuszy na oddziale furiatów, zabrał im klucze i uciekł, że odesłano go z powrotem na farmę penitencjarną, a nawet, że siostra Ratched, sprawująca wyłączną władzę nad oddziałem do chwili znalezienia nowego lekarza, poddaje rudzielca specjalnej terapii.

– Czy jest siostra zupełnie pewna? – powtórzył Harding.

Oddziałowa znów wyjęła bloczek. Miała zesztywniałe stawy, toteż bledsza niż kiedykolwiek dłoń skrobała ołówkiem po kartce jak ręka mechanicznego wróżbity, który wypisuje przepowiednie, gdy wrzuci się centa do automatu.

“Tak, panie Harding – napisała. – Nie mówiłabym tego, gdybym nie była pewna. Wróci na oddział”.

Harding przeczytał kartkę, podarł na strzępy i rzucił w oddziałową. Odskoczyła i podniosła rękę, by osłonić siną, zniekształconą połowę twarzy przed spadającymi strzępami papieru.

– E tam, gówno pani wie! – oświadczył Harding.

Spojrzała na niego; jej dłoń zawisła niezdecydowanie nad bloczkiem, po chwili jednak oddziałowa odwróciła się i weszła do dyżurki, chowając do kieszeni ołówek i bloczek.

– Hm – mruknął Harding. – Nasza rozmowa urwała się dość nagle. Ale jak można pisemnie odeprzeć zarzut, że się gówno wie?

Siostra Ratched usiłowała zaprowadzić na oddziale dawny porządek, ale szło jej to niesporo, wciąż bowiem czuło się tu obecność McMurphy’ego; miało się wrażenie, że biega po korytarzach, śmieje się na zebraniach i śpiewa w toalecie. Oddziałowa nie mogła odzyskać dawnej władzy, wypisując polecenia na świstkach papieru. Traciła po kolei wszystkich pacjentów. Kiedy Harding wypisał się ze szpitala i odjechał z żoną, a George przeniósł się na inny oddział, spośród uczestników wyprawy rybackiej pozostało nas tylko trzech – ja, Martini i Scanlon.

Nie chciałem jeszcze odchodzić, bo oddziałowa wydawała mi się zbyt pewna siebie, zupełnie jakby coś kryła w zanadrzu, więc wolałem być na miejscu, w razie gdyby do czegoś doszło. I pewnego ranka, w trzy tygodnie po tym, jak zabrano McMurphy’ego, rzuciła na stół swoją ostatnią kartę.

Otworzyły się drzwi oddziału i czarni wtoczyli wózek szpitalny z umocowaną do niego kartą choroby, na której było wypisane grubymi, drukowanymi literami: McMURPHY, RANDLE P. STAN: PO OPERACJI. A poniżej atramentem: LOBOTOMIA.

Wwieźli wózek do świetlicy i ustawili przy ścianie po stronie Chroników. Stanęliśmy przy nim, żeby przeczytać kartę, a potem spojrzeliśmy na głowę wciśniętą w poduszkę i zobaczyliśmy gęstwinę rudych włosów nad mlecznobiałą twarzą z wielkimi fioletowymi sińcami wokół oczu.

Po chwili milczenia Scanlon odwrócił się i splunął na posadzkę.

– Ejże, co za numer chce nam wyciąć ta suka, niech ją licho. To nie on.

– Zupełnie niepodobny – dodał Martini.

– Ma nas za naiwniaków, czy co?

– Odwalili jednak kawał porządnej roboty – powiedział Martini, przysuwając się bliżej głowy i wskazując palcem. – Zobaczcie, podrobili złamany nos, krzywą bliznę, nawet baki.

– Pewnie – warknął Scanlon. – Ale, kurwa, co z tego?

Przepchnąłem się przez innych pacjentów i stanąłem obok Martiniego.

– Pewnie, umieją kopiować blizny i złamane nosy – oświadczyłem. – Ale nie umieli skopiować najważniejszego. Ta twarz jest pusta. Jak twarz manekina z wystawy, nie, Scanlon?

Scanlon znów splunął.

– Pewnie. To wszystko jest jakieś bez wyrazu. Każdy to widzi.

– Patrzcie, tatuaże! – zawołał któryś pacjent, unosząc prześcieradło.

– Pewnie – rzekłem. – Potrafią robić tatuaże. Ale spójrzcie na jego ręce! Rąk już nie potrafili. Miał przecież potężne łapy!

Przez resztę dnia Scanlon, Martini i ja natrząsaliśmy się z tej nędznej cyrkowej kukły, jak Scanlon ochrzcił postać leżącą w świetlicy, ale gdy wraz z upływem czasu opuchlizna wokół oczu nikła coraz bardziej, coraz więcej pacjentów podchodziło do wózka. Patrzyłem, jak – udając, że idą wziąć pismo z półki albo napić się wody – krążą w pobliżu, by jeszcze raz spojrzeć ukradkiem na twarz kukły. Obserwowałem ich i usiłowałem odgadnąć, jak by w tej sytuacji postąpił McMurphy. Mogłem być pewien jednego: nie pozwoliłby, żeby coś takiego z kartą z jego nazwiskiem siedziało przez dwadzieścia czy trzydzieści lat w świetlicy, służąc Wielkiej Oddziałowej za przykład tego, jak kończą ci, którzy próbują walczyć z panującym porządkiem. Na pewno by nie pozwolił.

Czekałem wieczorem w sypialni, aż sanitariusze skończą obchód. Kiedy poznałem po odgłosach, że wszyscy już śpią, przekręciłem głowę, żeby widzieć sąsiednie łóżko. Oddech kukły dobiegał mnie już od kilku godzin, odkąd czarni wtoczyli wózek i przenieśli z niego nosze na łóżko; słuchałem, jak płuca gubią rytm, przestają pracować, po czym znów zaczynają, i pragnąłem, żeby przestały na zawsze – ale dopiero teraz spojrzałem po raz pierwszy.

Za oknem świecił księżyc; szarawy, chłodny blask sączył się do sypialni. Kiedy usiadłem w pościeli, mój cień padł na sąsiednie łóżko i sięgającą od ramion po biodra czarną smugą przeciął na dwoje leżącą tam postać. Opuchlizna wokół oczu opadła już na tyle, że były otwarte; patrzyły prosto w jasny księżyc, rozszerzone i widzące, a zarazem szkliste i zadymione jak przepalone korki od tak długiego wpatrywania się w jeden punkt bez mrużenia powiek. Przechyliłem się, żeby podnieść poduszkę, a wtedy oczy, pobudzone ruchem, zaczęły wodzić za mną, kiedy wstawałem i pokonywałem niewielką przestrzeń między łóżkami.

Duże, muskularne ciało mocno trzymało się życia. Długo walczyło, żeby go nie utracić, ciskając się i miotając, aż wreszcie musiałem położyć się na nim całym ciężarem i ścisnąć kolanami jego nogi, które kopały, gdy wgniatałem mu poduszkę w twarz. Zdawało mi się, że leżę tak latami. W końcu przestało się miotać. W końcu uspokoiło się, zadrżało raz i znów znieruchomiało. Wtedy zsunąłem się z niego. Podniosłem poduszkę i w blasku księżyca zobaczyłem, że twarz jest tak samo pusta, martwa i bez wyrazu, jak była, nie zmieniło jej nawet uduszenie. Zamknąłem kciukami powieki i przytrzymałem je chwilę, żeby oczy się nie otworzyły. Potem wróciłem do swojego łóżka.

Leżałem przez jakiś czas z kocem naciągniętym na głowę, pewien, że tłumi mój oddech, ale syk Scanlona uprzytomnił mi, że tak nie jest.

– Spokojnie, Wodzu – powiedział Scanlon. – Spokojnie. Wszystko w porządku.

– Zamknij się! – szepnąłem. – Idź spać.

Zapadła cisza, ale po chwili Scanlon znów syknął i zapytał:

– Już po wszystkim?

Powiedziałem mu, że tak.

– Cholera – rzekł wtedy – ona to pozna. Wiesz chyba, prawda? Pewnie, że nikt nie będzie mógł nic dowieść… wciąż się zdarza, że po operacji ktoś odwala kitę… ale ona będzie wiedziała.

Nic nie odpowiedziałem.

– Na twoim miejscu, Wodzu, zwiałbym stąd czym prędzej. Tak jest. Słuchaj. Uciekaj zaraz, a ja cię będę krył, powiem, że widziałem, jak się ruszał po twoim zniknięciu. Dobry pomysł, nie?

– Mam sobie tak po prostu wyjść, co? Wystarczy pewnie poprosić, żeby otworzyli drzwi i mnie wypuścili?

– Nie. Przypomnij sobie; McMurphy pokazał ci, jak się stąd wydostać. W pierwszym tygodniu swojego pobytu. Pamiętasz?

Nie odpowiedziałem. Scanlon też się więcej nie odezwał – sypialnię zaległa cisza. Leżałem jeszcze kilka minut, a potem wstałem i zacząłem się ubierać. Kiedy skończyłem, sięgnąłem do szafki nocnej McMurphy’ego, wziąłem jego czapkę i przymierzyłem. Była za mała. Nagle zrobiło mi się wstyd, że chciałem ją nosić. Wychodząc z sali, rzuciłem czapkę na łóżko Scanlona.

– Trzymaj się, stary – szepnął za mną.

Księżyc wdzierający się przez siatkę w oknach gabinetu hydroterapii oświetlał przygarbiony, zwalisty kształt konsoli; jego blask odbijający się od szybek przyrządów pomiarowych i chromowanych kranów był tak zimny, że rozlegało się ciche dźwięczenie, zupełnie jakby ktoś uderzał w nie soplem. Wziąłem głęboki oddech, schyliłem się i chwyciłem za krany. Wparłem się nogami w posadzkę i usłyszałem, jak ciężar przesuwa się z chrzęstem. Zaparłem się mocniej – rozległ się trzask pękających drutów i rurek w posadzce. Podniosłem konsolę na wysokość kolan i objąłem jedną ręką, a drugą wsunąłem pod spód. Czułem zimny dotyk chromu na szyi i twarzy. Odwróciłem się tyłem do okna i okręciłem na pięcie: siła odśrodkowa wybiła siatkę i z głośnym hukiem wyrzuciła konsolę przez okno. Szyba rozprysła się w świetle księżyca niczym przejrzysta, zimna woda święcąca uśpioną ziemię. Przez chwilę stałem zdyszany i wahałem się, czy nie cofnąć się po Scanlona i kilku innych chłopaków, ale na korytarzu rozległ się pisk butów nadbiegających sanitariuszy, więc oparłem się ręką o parapet i wyskoczyłem w ślad za konsolą w księżycowy blask.

Pognałem przez trawnik w tę samą stronę, w którą wtedy pędził pies – w stronę szosy. Pamiętam, że sadziłem wielkimi susami, jakbym po każdym odbiciu długo płynął w powietrzu, nim znów dotykałem stopami ziemi. Miałem wrażenie, że frunę. Wolny. Wiedziałem, że nikt nie ściga uciekinierów, a Scanlon uwolni mnie od podejrzeń o zabójstwo – nie musiałem biec. Ale nie przestałem. Biegłem kilometrami, nim wreszcie zwolniłem i wszedłem po nasypie na szosę.

Podwiózł mnie ciężarówką Meksykanin jadący na północ z transportem owiec; tak go zabajerowałem, że jestem Indianinem i zawodowym zapaśnikiem, którego mafia usiłowała wpakować do czubków, że wysadził mnie czym prędzej, dając mi skórzaną kurtkę, bym zakrył odzież szpitalną, i dziesięć dolarów na jedzenie w drodze do Kanady. Wziąłem jego adres i obiecałem odesłać forsę, jak tylko stanę na nogi.

Może i z czasem wybiorę się do Kanady, ale chyba najpierw zatrzymam się nad Kolumbią. Chcę się pokręcić w pobliżu Portland, Hood River i The Dalles, zobaczyć, czy są tam może ludzie z naszej wioski, którzy jeszcze nie zgłupieli od żłopania wódy. Chcę się przekonać, co porabiają, odkąd rząd usiłował odkupić od nich prawo do bycia Indianami. Słyszałem nawet, że niektórzy zaczęli po dawnemu wznosić chwiejne drewniane rusztowania wzdłuż tej wielkiej, miliondolarowej tamy i łowią ościeniem łososie w przepustach. Muszę to zobaczyć. Ale przede wszystkim chcę się rozejrzeć po okolicy, w której kiedyś mieszkałem, i odświeżyć wspomnienia.

Nie było mnie długo.


***


Загрузка...