Na stacji było spokojniej. Do biura Radcy Prawnego zaczęły napływać wnioski i odwołania i był to dobry znak, że napięcie na stacji opada. Rejestr przyjęć pełen był skarg na poczynania wojska, gróźb wszczęcia postępowań sądowych, pełnych oburzenia protestów stacjonujących na stacji kupców, którzy uważali, że należy im się ekwiwalent za godzinę policyjną obowiązującą w dalszym ciągu w dokach. Między innymi wpłynął protest statku kupieckiego Koniec Skończoności, dotyczący zaginionego młodzieńca. Sprawa wzbudzała wielkie namiętności, bo kupcy podejrzewali, że chłopaka zwerbowała podstępem któraś z załóg statków wojennych. W rzeczywistości człowiek ten przebywał zapewne w jednej ze stacyjnych noclegowni z aktualną oblubienicą z jakiegoś innego statku. Komputer prowadził żmudne poszukiwania na podstawie zarejestrowanych przypadków korzystania z karty, co nie było sprawą prostą, bo przepustki kupców nie znajdowały się w tak częstym użyciu, jak karty stacjonerów.
Damon żywił nadzieję, że chłopak znajdzie się cały i zdrowy i zwlekał z wszczęciem alarmu do nadejścia wyników przeszukiwania rejestrów; za dużo przewijało się przez jego biurko podobnych spraw, w których okazywało się potem, że młody kupiec poróżnił się z rodziną albo za bardzo zapił, aby słuchać komunikatów nadawanych przez sieć vid. Na tym etapie afera podpadała raczej pod kompetencje służby bezpieczeństwa, ale służba bezpieczeństwa i tak miała pełne ręce roboty; jej funkcjonariusze, i mężczyźni, i kobiety, z podkrążonymi oczyma i wściekli, pełnili służbę wartowniczą. Tym z biura Radcy Prawnego korona z głowy nie spadnie, jeśli ponaciskają trochę klawisze komputera i wyręczą ich trochę w papierkowej robocie. Kolejne zabójstwo w Q. Przygnębiające, że nie mogą w tej sprawie zrobić absolutnie nic poza odnotowaniem faktu. Nadszedł raport w sprawie zawieszonego w czynnościach strażnika, oskarżonego o przemycanie skrzynki wina Dołowców do Q. Jakiś oficer doszedł do wniosku, że problem nie może czekać, podczas gdy najprawdopodobniej wszędzie tam, gdzie byli kupcy, odchodził szmugiel na wielką skalę. Człowieka uczyniono kozłem ofiarnym.
Po południu miał trzy odroczone rozprawy. Prawdopodobnie znowu je odroczą, bo zbierała się rada, a w posiedzeniu brała udział cała ława przysięgłych. Postanowił przystać na propozycję obrońcy o odroczenie i przesłał mu swoją zgodę przez komunikator. W ten sposób mógł przeznaczyć popołudnie na załatwienie większej liczby takich spraw, z którymi nie mogły się uporać niższe szczeble biura.
Wydawszy stosowne polecenia obrócił się razem z fotelem i spojrzał na Josha, który siedział posłusznie przy stanowisku pomocniczym, czytał książkę i starał się wyglądać na mniej znudzonego, niż pewnie był w rzeczywistości.
— Hej — zawołał Damon. Josh spojrzał na niego. — Zjemy lunch? Możemy coś przekąsić, a potem wypocić to w sali gimnastycznej.
— Można tam pójść?
— Jest otwarta.
Josh wyłączył maszynę.
Damon wstał pozostawiając wszystko na chodzie, podszedł do wieszaka i naciągnął kurtkę; pomacał kieszenie, żeby się upewnić, czy ma przy sobie dokumenty i karty. Żołnierze Maziana wciąż stali gdzieniegdzie na straży, jak zawsze nadmiernie ostrożni.
Josh też nałożył kurtkę… byli mniej więcej tego samego wzrostu i Damon mu ją pożyczył. Na pożyczenie Josh się godził, byle nie była to darowizna. W ten sposób na tyle wzbogacił swoją skromną garderobę, że mógł się poruszać po biurach nie zwracając na siebie zbytniej uwagi. Damon nacisnął przycisk przy drzwiach i polecił urzędnikom z zewnętrznego biura, żeby informowali wszystkich, którzy będą chcieli z nim rozmawiać, że wróci za dwie godziny.
— Z powrotem o pierwszej — powtórzyła sekretarka i odwróciła się, żeby przyjąć rozmowę.
Damom popychając przed sobą Josha, wyszedł na korytarz.
— Pół godziny gimnastyki — powiedział — potem kanapka w auli. Jestem głodny.
— Świetnie — powiedział Josh rozglądając się nerwowo dookoła.
Damon też spojrzał i poczuł się nieswojo. Jeszcze teraz na korytarzach panował niewielki ruch. Ludzie nie byli zbytnio przekonani, że sytuacja się poprawiła. W pewnej odległości widać było kilku stojących żołnierzy.
— Wszystkich żołnierzy mają odwołać pod koniec tego tygodnia — pocieszył Damon Josha. — Biały przejmuje w całości nasza służba bezpieczeństwa; w dwa dni później zielony. Cierpliwości. Dokładamy wszelkich starań.
— Dalej będą robili, co chcą — powiedział ponuro Josh.
— Ha. Mimo wszystko Mallory?
Cień padł na twarz Josha.
— Nie wiem. Myślę o tym, ale wciąż nie wiem.
— Zaufaj mi. — Dotarli do windy. Byli sami. Na rogu następnego korytarza stał żołnierz, fakt odnotowany kącikiem oka, nic szczególnego. Damon wystukał kod cylindra centralnego. — Dziś rano przyszło trochę dobrych wiadomości. Rozmawiałem z bratem; mówił, że tam na dole wszystko wraca do normy.
— Cieszę się — mruknął Josh.
Jeden z żołnierzy ruszył nagle. Szedł w ich stronę. Damon spojrzał. Teraz ruszyli też ci, którzy stali dalej, w głębi korytarza, wszyscy. Zbliżali się niemal biegiem.
— Anuluj swoje wezwanie — warknął żołnierz, który dopadł do nich pierwszy; to była kobieta. Sama sięgnęła do płytki. Wzywają nas.
— Mogę wam dać priorytet — powiedział Damom żeby się ich pozbyć. To poruszenie zwiastowało kłopoty; wyobraził sobie, jak odpychają mieszkańców stacji od wind na innych poziomach.
— No to na co czekasz?
Wyjął z kieszeni kartę, wsunął ją w szczelinę i wystukał kod swojego priorytetu; lampki zabłysły czerwienią. Reszta żołnierzy dobiegła do windy w momencie pojawienia się kabiny i wpadła do niej hurmem, odpychając Josha i Damona na bok opancerzonymi ramionami. Zostali przed drzwiami windy, a kabina pomknęła bez zatrzymywania się po drodze do miejsca przeznaczenia, które jej aktualni pasażerowie zakodowali od wewnątrz. W korytarzu nie pozostał ani jeden żołnierz. Damon spojrzał na bladą i zdenerwowaną twarz Josha.
— Pojedziemy następną kabiną — powiedział wzruszając ramionami. Sam zaniepokojony, zakodował na płytce niebieski dziewięć.
— Do Eleny? — spytał Josh.
— Muszę zjechać tam na dół — powiedział Damon. — Ty pójdziesz ze mną. Jeśli coś się stało, najprawdopodobniej skończy się w dokach. Chcę tam być.
Kabina długo się nie pojawiała. Czekali kilka chwil i w końcu zniecierpliwiony Damon po raz drugi użył swojej karty, ponownie żądając priorytetu; lampki zmieniły kolor na czerwony sygnalizując priorytetowe wezwanie kabiny, a potem zaczęły migotać, co oznaczało, że wszystkie kabiny są aktualnie zajęte. Damon rąbnął pięścią w ścianę i znowu spojrzał na Josha. Na piechotę było daleko; lepiej poczekać na zwolnienie się którejś kabiny… szybszej przy większych odległościach.
Damon podszedł do najbliższego aparatu komunikatora i wystukał na klawiszach kod swojego priorytetu. Josh czekał na niego przy windzie.
— Zatrzymaj kabinę, jeśli przyjedzie — powiedział do Josha i nacisnął przycisk żądania połączenia. — Centrala Komunikatora, mówi Damon Konstantin; pilna rozmowa. Widzieliśmy żołnierzy opuszczających biegiem swoje posterunki. Co się dzieje?
Długo nikt nie odpowiadał.
— Panie Konstantin — przemówił wreszcie głośnik — rozmawia pan z publicznego aparatu komunikatora.
— Centrala, to nie ma w tej chwili znaczenia. Co się dzieje?
— Alarm ogólny. Proszę się udać na posterunki awaryjne.
— Co się dzieje?
Połączenie zostało przerwane. Zawyła syrena. Pod sufitem zaczęły migotać czerwone lampki. Ludzie wypadali z biur i spoglądali po sobie, szukając jeden u drugiego potwierdzenia, że to jakieś ćwiczenia albo pomyłka. Daleko, w głębi korytarza dostrzegł też swoją sekretarkę.
— Wracać do środka! — wrzasnął. — Zamknąć te drzwi.
Ludzie cofnęli się i pochowali w swoich biurach. Czerwona lampka przy ramieniu Josha nadal migotała sygnalizując, że żadna z kabin nie jest wolna: wszystkie musiały ugrzęznąć na dole, w dokach.
— Chodź — rzucił Damon do Josha i ruszył w stronę końca korytarza. Widząc, że Josh stoi speszony, wrócił zdecydowanym krokiem i chwycił go za ramię. — No, chodź.
W korytarzu, którym podążali, zbierały się grupki ludzi. Damon krzyknął, żeby się rozeszli, ale rozumiał ich zdenerwowanie… nie tylko Konstantinowie mieli tych, których kochali, rozproszonych po stacji — dzieci w szkołach i przedszkolach, krewni i znajomi w szpitalu. Niektórzy biegli przed nimi nie zważając na jego wołanie. Funkcjonariusz służby bezpieczeństwa stacji krzyknął ponownie, żeby się zatrzymali; widząc, że nie odnosi to skutku, położył rękę na pistolecie.
— Puść ich — rzucił Damon. — Niech idą.
— Tak jest, sir. — Z twarzy policjanta zniknął wyraz paniki. — Proszę pana, nie mogę się niczego dowiedzieć przez komunikator.
— Nie wyciągaj pistoletu z kabury. Przejąłeś te odruchy od żołnierzy? Stój na swoim posterunku. Uspokajaj ludzi. Pomagaj im, w czym będziesz mógł. Zrobiło się małe zamieszanie. Może to ćwiczenia. Bez nerwów.
— Tak jest, sir.
Bez pośpiechu ruszyli dalej spokojnym korytarzem w kierunku rampy awaryjnej; Konstantin nie mógł biec i siać w ten sposób paniki. Szedł starając się stłumić w sobie ogarniający gó niepokój.
— Za późno — mruknął pod nosem Josh. — Zanim alarm dotrze tutaj, będziemy już mieli statki na karku. Jeśli Mazian dał się zaskoczyć w dokach…
— Ma na zewnątrz stacji milicję i dwa nosiciele — powiedział Damon przypominając sobie jednocześnie, kim był Josh. Wstrzymał oddech, rzucił mu zdesperowane spojrzenie i ujrzał twarz tak samo zatroskaną jak jego własna. — Chodźmy szybciej — powiedział.
Dotarli do rampy awaryjnej i otworzywszy drzwi usłyszeli głośne nawoływania. Ze wszystkich poziomów zbiegali po niej w dół ludzie. „Zwolnić!” rozdarł się Damon na tych, którzy go mijali. Posłuchali, ale po kilku zakrętach garstka biegnących urosła do pokaźnego tłumu, który nagle zderzył się z jeszcze większym tłumem biegnącym w przeciwnym kierunku, pod górę. Wrzawa i zamieszanie narastały… system transportowy był wszędzie zablokowany i ludzie z wszystkich poziomów wlewali się w spiralną studnię. „Spokój!” krzyczał Damon chwytając zdezorientowanych ludzi za ramiona i usiłując ich powstrzymać. ale ludzka rzeka rwała na oślep coraz szybciej, porywając ze sobą mężczyzn, kobiety i dzieci; teraz nie sposób było się nawet z niej wydostać. W drzwiach tłoczyli się inni usiłując włączyć się w jej nurt.
— Do doków! — słyszał okrzyki. Panika rozprzestrzeniała się jak ogień, podsycana przez czerwone lampki alarmowe płonące nad głowami; z tą obawą żyła Pell od chwili przybycia wojska — z obawą, że pewnego dnia to nastąpi, że stacja jest atakowana, że trwa ewakuacja. Masy parły w dół i nie można ich już było zatrzymać.
CFX/RYCERZ/189-8989-687/UWAGAUWAGAUWAGA/ SKORPIONDWANAŚCIE/ZEROZEROZERO/KONIEC
Signy nacisnęła klawisz potwierdzenia odbioru i odwróciła się do Graffa z szerokim zamachem ręki.
— Teraz! — Graff przekazał rozkaz dalej i na całym statku rozjęczał sią sygnał STARTU. Rozbłyski lampek ostrzegawczych rozprzestrzeniały się aż na doki. Żołnierze przebywający na zewnątrz kończyli odczepianie przewodów startowych. Nie możemy ich zabrać! — krzyknęła Signy do Di Janza pieklącego się przez komunikator. Nie miała w zwyczaju zostawiać ludzi. — Nic im nie będzie.
— Przewody startowe odczepione — krzyknął Graff od swego stanowiska z pominięciem komunikatora. To z Europy, która zostawiła swoich żołnierzy i wychodziła już z doku, nadszedł rozkaz natychmiastowego startu. Ruszał Pacyfik. Rajder z Tybetu wciąż kierował się na stację w ślad za falą pierwszego komunikatu ostrzegawczego, sygnalizując swoją obecnością to, co Tybet już przekazał; a wypadki rozgrywające się na obrzeżach Układu Pell trwały już tak długo, jak długo biegł stamtąd meldujący o nich sygnał, ograniczany szybkością światła — przed godziną zauważono zbliżające się statki. Lampki na głównym pulpicie Norwegii zamrugały jednostajną falą zieleni. Signy zwolniła chwytak odcumowując Norwegię; żołnierze, którym udało się dostać na pokład, wciąż jeszcze gorączkowo zabezpieczali się przed rychłym skokiem przeciążenia. Norwegia, obracając cały czas swą ramę główną, sunęła przez chwilę z wyłączonym ciągiem, popychana łagodnymi podmuchami silników manewrowych i dmuchaw wydokowujących, a potem włączyła ciąg główny z marginesem, który zmniejszył do granic bezpieczeństwa odległość między nią a Australia i prawdopodobnie wyzwolił wszystkie alarmy na całej Pell. Przeciążenie wzrosło gwałtownie przy wirującym w synchronizmie bojowym cylindrze wewnętrznym, co kompensowało naprężenia; przeciążenie skoczyło, zmalało i powróciło przygniatającym ciężarem.
Weszli na kurs nad płaszczyzną, w której krążyło zbiorowisko kupców; przed nimi Europa i Pacyfik, z tyłu, niebezpiecznie blisko, Australia. W każdej sekundzie ruszy Atlantyk; Keu z Indii przebywał na terenie stacji i jeszcze nie dotarł na pokład swego statku; Porey z Afryki znajdował się na powierzchni planety… Afryka wyjdzie pod dowództwem swojego pierwszego oficera na spotkanie Poreya startującego promem z Podspodzia i w najlepszym razie zajmie pozycję w straży tylnej.
Stało się to, co musiało się stać. Ten rajder przybył kilka minut po komunikacie ostrzegawczym z Tybetu — asekuracja. Docierały teraz do nich jego sygnały zmieszane z dalszym ciągiem transmisji z Tybetu, z głosem z Bieguna Północnego i z alarmującymi komunikatami nadawanymi przez bezradne statki milicyjne, które znalazły się na kierunku natarcia. Tybet wszedł już do akcji starając się zmusić nadciągającą flotę do wytracenia szybkości, aby się z nią zmierzyć. Biegun Północny przyśpieszał. Jednostki kupieckie pełniące służbę milicyjną zmieniały kursy; były to statki powolne, w większości holowniki krótkiego zasięgu, stojące w miejscu w porównaniu do szybkości rozwijanej przez zbliżającą się flotę przeciwnika. Mogły zmusić ją do zwolnienia, jeśli zachowają zimną krew. Jeśli.
— Rajder zawrócił — poinformował ją operator skanera poprzez słuchawkę douszną.
Zobaczyła go na ekranie. Rajder odebrał ich potwierdzenie parę minut temu i zmienił kurs o sto osiemdziesiąt stopni; docierał teraz do nich obraz ze skanera. Komputer skanera dalekiego zasięgu wyaproksymował pozostałą część łuku, a operator komputera wywnioskował resztę kierując się ludzką intuicją… żółty kłaczek oddzielający się od czerwonej linii podejścia wskazywał nową pozycję rajdem wyznaczoną przez skaner dalekiego zasięgu; punkcik oznaczający starą pozycję zblakł i przybrał barwę jasnobłękitną przypominając o konieczności zwracania na wszelki wypadek uwagi na tę linię podejścia. Szli wzdłuż niej, w płaszczyźnie wyjściowej, natomiast nadlatujący rajder miał się kierować na nadir. Wzdłuż tej linii leciały szykiem torowym wszystkie statki Floty. Signy przypomniała operatorom skanera i komunikatom o konieczności zwracania uwagi na zdarzenia zachodzące w całej sferze i przygryzając wargę zastanawiała się z niepokojem, dlaczego Mazian wyprowadza ich w jednym tylko wektorze. Do diabła, myślała czując w ustach smak niedawnej porażki, tylko nie tak jak przy Vikingu. Daj nam, człowieku, jakieś szanse.
CFX/RYCERZ/189-9090-687/NINERNINERNINER/SFINKS/ DWADWADWA TERCET/DUET/KWARTET/MIOTŁA/KONIEC
Nowe rozkazy. Statkom zamykającym pochód nadano inne wektory. Pacyfik, Atlantyk i Australia wchodziły na nowe kursy rozwijając się powoli w formację, która miała osłonić układ.
DO NAJBLIŻSZEGO NOSICIELA ECS MAYDAYMAYDAYMAYDAY NADLATUJĄ NOSICIELE UNII W NASZYM SĄSIEDZTWIE DWANAŚCIE NOSICIELI WCHODZIMY W SKOK MAYDAYMAYDAYMAYDAY…
OKO ŁABĘDZIA DO WSZYSTKICH STATKÓW UCIEKAĆUCIEKAĆUCIEKAĆ…
NOSICIEL ECS TYBET DO WSZYSTKICH STATKÓW PRZEKAZAĆ…
Komunikaty nadchodziły od ponad godziny, rozprzestrzeniały się po układzie, przekazywane dalej przez komunikator każdego statku, który je odebrał, i nie ustawały, jak echo w domu wariatów. Angelo nachylił się do konsoli komputera i nacisnął klawisz połączenia z dokami, gdzie po wstrząsie wywołanym zmasowanym startem tylu statków wciąż jeszcze uwijały się brygady awaryjne postawione na nogi przez alarm: wywołały go statki wojenne odbijając od doków, jak to one, jeden po drugim, bez zachowania przepisowych odstępów czasowych. W centrali panował chaos; jeśli system nie zdoła zamortyzować tego potężnego kopnięcia, grozi im zakłócenie siły ciążenia panującej na stacji. Już następowały zachwiania stabilności. Komunikator był zablokowany. A wiadomości o rozwoju sytuacji panującej od blisko dwóch godzin na obrzeżach układu słonecznego mknęły do nich dopiero, hamowane szybkością światła.
W dokach zostali żołnierze. W momencie startu większość znajdowała się w swoich barakach na pokładach statków; część nie zdążyła i kanały wojskowe na stacji rozbrzmiewały niezrozumiałymi poleceniami i rozwścieczonymi głosami. Dlaczego ściągnęli żołnierzy, a potem, wiedząc o zbliżającym się ataku, zwlekali z załadunkiem na pokłady tych, których mogli załadować… nasuwało się przypuszczenie, że nie zabierając ich Flota chciała sobie zabezpieczyć tyły. Rozkaz Maziana…
Emilio, pomyślał z roztargnieniem. Mapa Podspodzia wyświetlana na lewej ścianie-ekranie migotała punkcikiem, który symbolizował prom Poreya. Nie mógł skorzystać z komunikatora; nikt nie mógł — rozkazy Maziana… cisza w kanałach komunikatora. „Nie wyłamywać się z formacji”, nadawała kontrola ruchu do kupców krążących po orbicie; tyle tylko mogli powiedzieć. Przez komunikator napływały wciąż zapytania od kupców stacjonujących w dokach; było ich tyle, że operatorzy nie nadążali na nie odpowiadać prośbami o zachowanie spokoju.
Unia musiała to zrobić. Spodziewaliśmy się tego, zapewniał Mazian w bezpośrednim komunikacie, jaki przesłał na jego ręce. Jeśli od kilku dni kapitanowie nie oddalali się od statków a żołnierze tłoczyli na pokładach — to nie z kurtuazji, nie w odpowiedzi na zgłaszane przez stację postulaty dotyczące usunięcia żołnierzy z korytarzy.
Byli przygotowani do odlotu. Pomimo wszystkich zapewnień przygotowani do odlotu.
Sięgnął do przycisku komunikatora, żeby połączyć się z Alicją, która być może śledzi wszystko na swoich ekranach…
— Sir. — Z komunikatora rozległ się głos jego sekretarza, Millsa. — Służba bezpieczeństwa prosi pana o przybycie do centrali komunikatora. Coś się dzieje na dole, w zielonym.
— Co się tam dzieje?
— Tłumy, sir.
Zerwał się zza biurka i chwycił swój płaszcz.
— Sir…
Odwrócił się. Drzwi gabinetu otworzyły się bez uprzedzenia. Stał w nich Mills zagradzając drogę Jonowi Lukasowi i jeszcze jakiemuś mężczyźnie.
— Sir — powiedział Mills. — Przepraszam. Pan Lukas nalegał… Mówiłem mu…
Angelo zmarszczył brwi zirytowany tym najściem, a jednocześnie zadowolony ze zjawiających się nieoczekiwanie posiłków. Jon potrafił wiele, jeśli widział w tym swój interes.
— Potrzebuję pomocy — powiedział do przybyłych i zamrugał niespokojnie oczyma dostrzegając nieznaczny ruch ręki mężczyzny towarzyszącego Jonowi w kierunku płaszcza, nagły błysk stali. Mills nie zauważył tego… Angelo krzyknął głośno, gdy nieznajomy ugodził nożem Millsa, i cofnął się przed rzucającym się na niego mężczyzną. Hale: rozpoznał teraz tę twarz.
Mills jęknął i krwawiąc osunął się po framudze otwartych drzwi; z biura zewnętrznego dochodziły krzyki; spadł cios; zszokowany nie poczuł nawet bólu. Sięgnął po zadającą go rękę i natrafił na sterczącą mu z piersi rękojeść; spojrzał z niedowierzaniem na Jona… na nienawiść. W drzwiach pojawili się jacyś obcy ludzie.
Szok znalazł sobie w nim ujście i trysnął — krwią.
— Vassily — rozległ się głos z komunikatora. — Vassily, słyszysz mnie?
Kressich siedział sparaliżowany za swym biurkiem. Z tych, którzy siedzieli razem z nim przeczuwając coś i czekając, dopiero Coledy wyciągnął rękę i wcisnął klawisz odbioru połączenia.
— Słyszę — powiedział Kressich przez ściśnięte gardło. Spojrzał na Coledy’ego. W uszach szumiał mu gwar głosów dochodzących z doków, głosów ludzi już przestraszonych, już skłonnych do buntu.
— Ubezpieczaj go — powiedział Coledy do Jamesa, który dowodził piątką ludzi czekających na zewnątrz. — Żeby mu włos nie spadł z głowy.
I Coledy wyszedł. Czekali w niepewności, czuwając przy komunikatorze; w jego pobliżu znajdował się ciągle jeden z nich. Zaczęło się. Po chwili wrzawa wzniecana przez zebrany na zewnątrz tłum narosła do stłumionego zwierzęcego ryku, od którego zadrżały ściany.
Kressich opuścił głowę i skrył twarz w dłoniach. Siedział tak przez dłuższy czas nie chcąc o niczym wiedzieć.
— Drzwi! — usłyszał wreszcie wrzask na zewnątrz. — Drzwi są otwarte!
Biegli zdyszani korytarzem potykając się i wpadając na innych — morze oszalałych z przerażenia ludzi w czerwonej poświacie lampek alarmowych. Syreny wciąż wyły; od wahań siły ciężkości, świadectwa walki systemów stacji o utrzymanie stabilności, żołądek podchodził do gardła.
— To już doki — wysapał Damon. Wzrok mu się mącił. Wpadł na niego jakiś rozpędzony człowiek; odepchnął go ze złością i przeciskał się dalej, torując drogę podążającemu za nim Joshowi tam, gdzie rampa wychodziła na dziewiąty. — Mazian się zmył. — Tylko to miało sens.
Rozległy się okrzyki przerażenia; czoło gnającego na oślep tłumu stanęło jak wryte i przez rozpędzone masy przetoczyła się potężna fala powrotna zmuszając je do zatrzymania się. Raptem tłum zawrócił i pognał z powrotem; ludzie uciekali przed czymś. Ciała napierały na nich wśród oszalałych wrzasków i pisku.
— Damon! — zawył za nim Josh.
Sytuacja stawała się niewesoła. Byli spychani na napierające na nich od tyłu kłębowisko ludzkie. Huknęły oddawane w powietrze strzały i cała zbita ciżba zafalowała wydając z siebie przeciągły ryk. Damon zapierał się wyciągniętymi przed siebie rękami o plecy tłoczących się przed nim, żeby się uchronić przed uduszeniem… żebra mu trzeszczały.
Potem napór od tyłu zmalał, tłum znalazł w panice ujście jakąś inną drogą ucieczki; i ścisk przerodził się w rwący, porywający wszystko na swej drodze potok. Damon próbował się zatrzymać, żeby przeczekać najsilniejszą falę i pójść własną drogą. Czyjaś dłoń chwyciła go za ramię; to był Josh. Zachwiał się potrącany przez biegnących, zaparł silnie nogami i teraz we dwójkę próbowali walczyć z prądem.
Znowu strzały. Upadł człowiek; padali następni — trafieni. Celowano do tłumu.
— Nie strzelać! — wrzasnął Damon wciąż mając przed sobą ścianę ludzi, ścianę kurczącą się jakby pod kosą żniwiarza. Przerwać ogień!
Ktoś złapał go od tyłu i pociągnął w momencie, gdy rozległa się następna salwa. Szarpnął się odruchowo pod wpływem bólu i zatoczył unikając o włos trafienia; już biegnąc, ciągnięty za rękę przez Josha, usiłował odzyskać utraconą równowagę. Plecy jakiegoś mężczyzny biegnącego przed nimi rozerwały się na długość ręki i nieszczęśnik upadł pod nogi nie zważającego na nic tłumu.
— Tędy! — krzyknął Josh i pociągnął go w lewo, w boczny korytarz, w który skręcała część biegnących.
Skręcił za nim, kierunek taki sam dobry jak inne, i zobaczył, że korytarz skręca w stronę, z której nadbiegli. Podwoił wysiłek gnając przez labirynt drugorzędnych korytarzy w kierunku doków, z powrotem do dziewiątego.
Udało im się przebiec trzy skrzyżowania korytarzy; wszędzie, na każdym ze skrzyżowań natykali się na pędzące we wszystkich kierunkach grupki oszalałych ludzi zataczających się pod wpływem wariującej siły ciążenia. Nagle w korytarzach przed nimi rozległy się krzyki.
— Uważaj! — krzyknął Josh łapiąc go za rękaw.
Damon zatrzymał się dysząc ciężko, odwrócił i pobiegł do miejsca, gdzie wyginający się wewnętrzny korytarz wznosił się coraz to bardziej i bardziej przechodząc w coś, co chyba za chwilę okaże się ślepą ścianą, grodzią międzysekcyjną.
Nie. Przejście było. Sądząc, że wpadają w ślepą uliczkę, Josh krzyknął i chciał zawrócić Damona; „Chodź”, warknął Damon i nie zatrzymując się chwycił Josha za rękaw. Ściana opuszczała się na nich z horyzontu, gdy się do niej zbliżali, i wkrótce stanęli przed gładką płaszczyzną pokrytą freskami. Po jej prawej stronie znajdowała się masywna klapa włazu dla Dołowców.
Damon oparł się o ścianę, pogrzebał w kieszeni i wyciągnął z niej kartę, którą wepchnął w szczelinę przy włazie. Klapa otworzyła się z gwałtownym podmuchem skażonego powietrza. Damon przelazł przez otwór pociągając za sobą Josha. Panowały tu nieprzeniknione ciemności i paraliżujący chłód.
Klapa zamknęła się za nimi hermetycznie. Rozpoczęła się wymiana powietrza. Josh rozglądał się nieswojo dookoła; Damon sięgnął do wnęki po maski, rzucił jedną Joshowi, drugą nasunął na twarz i wciągnął z trudem powietrze w płuca trzęsąc się z zimna tak, że miał trudności z wyregulowaniem paska.
— Dokąd idziemy? — spytał Josh głosem zniekształconym przez maskę. — Co teraz?
We wnęce znajdował się jeszcze reflektor. Damon wziął go i zapalił przesuwając kciukiem wyłącznik. Sięgnął do przycisku otwierającego wewnętrzne drzwi śluzy i nacisnął go. Echo wywołane przez otwierające się drzwi niosło się coraz wyżej i wyżej. Krawędź wiązki światła wyłowiła z mroku metalowe pomosty. Znajdowali się na rusztowaniu, z którego biegła w dół, w głąb okrągłej rury, drabinka. Zmniejszona siła ciążenia przyprawiała o zawroty głowy. Damon chwycił się barierki.
Elena… Elena znalazła się w samym ogniu tych wydarzeń; na pewno się gdzieś schroniła, pozamykała drzwi tych biur… musiała to zrobić. Nie mógł się do niej przedrzeć; musi się tam dostać, żeby jej pomóc, musi dotrzeć do miejsca, z którego mógłby wysłać na pierwszą linię siły bezpieczeństwa, żeby powstrzymać spanikowane tłumy. Na górę. Przedrzeć się na górę, na wyższe poziomy; po drugiej stronie tej przegrody znajdował się sektor biały. Starał się odszukać wejście do niego, ale w świetle reflektorka nie dostrzegał żadnej drogi. Nie istniało tutaj żadne bezpośrednie połączenie między sekcjami; droga do białego prowadziła tylko przez doki, tylko przez poziom numer jeden. Pamiętał ją, skomplikowany system śluz… Dołowcy wiedzieli jak tam przejść, on nie. Trzeba przedostać się do centrali, pomyślał; przedostać się go górnego korytarza i dotrzeć nim do komunikatora. Wszystko szło źle — zachwiana równowaga siły ciążenia, odlot Floty; może i kupców. Została zakłócona stabilność stacji, a centrala tego nie korygowała. Tam na górze działo się coś bardzo niedobrego.
Odwrócił się, zatoczył pod wpływem gwałtownego przyrostu siły ciążenia, chwycił się kurczowo biegnącej w górę poręczy i zaczął wspinać.
Josh ruszył za nim.
Centrala nie odpowiadała; ręczny komunikator poprzez trzaski zakłóceń elektrostatycznych bez przerwy sygnalizował: ZAJĘTE. Elena wyłączyła go kciukiem i zerknęła z niepokojem za siebie, na kordony wojska zagradzające drogę do zielonego dziewięć.
— Goniec! — zawołała. Natychmiast podbiegł do niej młody chłopak. Skoro nie działał komunikator, pozostał im tylko ten prymitywny sposób łączności. — Obiegnij, jeden po drugim, wszystkie statki dokujące wokół obrzeża, jak daleko uda ci się dotrzeć, i powiedz im, żeby, jeśli mogą, przekazali tę wiadomość za pośrednictwem swoich komunikatorów. Nie ruszać się ze swych stanowisk, powiedz im. Powiedz im… a zresztą sam wiesz co powiedzieć. Powiedz im, że mamy tutaj kłopoty i jeśli zwieją, wpakują się w to po uszy. No, leć!
Skanery mogły być wyłączone. Przypomniała sobie o ciszy w eterze zarządzonej przez Flotę; ale Indie i Afryka odleciały zostawiając swoich żołnierzy do pilnowania doków, żołnierzy, dla których nie mieli miejsca; a sygnał był wciąż przerywany. Trudno zgadnąć, jakie informacje docierały do kupców i jakie komunikaty mogło odbierać wojsko poprzez swój kanał komunikatora. Nie wiadomo, kto dowodził porzuconymi żołnierzami, czy wyższy oficer, czy jakiś zdesperowany i zagubiony zupak. Stali murem w wejściach doków niebieskiego i zielonego dziewięć — mur żołnierzy skierowanych twarzami ku zakrzywiającym się horyzontom blokował dostęp do tych samych doków z obu stron. Karabiny mieli opuszczone i gotowe do strzału; otaczany przez nich rejon był całkowicie odcięty od reszty stacji. Bała się ich nie mniej niż nadciągającego nieprzyjaciela.
Strzelali, celowali do tłumu, zabijali ludzi; wciąż jeszcze rozlegały się sporadyczne strzały. Miała pod sobą dwunastu członków personelu i sześcioro z tej liczby brakowało… zostali odcięci na skutek wyłączenia komunikatora. Pozostali kierowali brygadami dokerów sprawdzającymi, czy uszczelki odczepianych w pośpiechu przewodów startowych nie uległy fatalnemu w skutkach uszkodzeniu; cała ta sekcja powinna zostać profilaktycznie zamknięta — jeśli jej ludzie tam na górze, w dyspozytorni niebieskiego, potrafią tego dokonać: wyłączniki nie działały, cały system zablokował się z powodu awarii automatyki. Nadal co jakiś czas przygniatały ich niekontrolowane przyrosty siły ciążenia; żeby je skompensować, całą płynną masę znajdującą się we wszystkich zbiornikach trzeba było przepompować z maksymalną szybkością, na jaką pozwalała przepustowość rurociągów; stacja wyposażona była w systemy kontroli wysokości nad powierzchnią planety; mogli je wykorzystywać. W tak ogromnej przestrzeni jaką stanowiły doki, przy jednoznacznie określonych „górze” i „dole”, straszne było nieustanne wyczekiwanie, że w każdym momencie może ich przygnieść przeciążenie przekraczające kilo czy dwa.
— Pani Quen!
Odwróciła się. Goniec nie przeszedł; musiał go zawrócić jakiś dupek z kordonu wojska. Pośpieszyła mu na spotkanie w kierunku kordonu, który nagle, z nie wyjaśnionej przyczyny zafalował i odwrócił się w ich kierunku mierząc do nich z karabinów.
Za jej plecami buchnął ryk. Obejrzała się i za ograniczającym widok łukiem sekcji zobaczyła nieregularne czoło hordy ludzi zbiegających w dół od zakrzywiającego się ku górze horyzontu i kierujących się najwyraźniej w ich stronę. Bunt.
— Zamknąć gródź! — krzyknęła do bezużytecznego, nie działającego przenośnego komunikatom. Żołnierze ruszyli; znajdowała się między nimi a ich celami. Odbiegła na bok, w stronę plątaniny suwnic; serce waliło jej jak młotem. Obejrzała się znowu na tyralierę zbliżających się i zwierających szyki żołnierzy. Minęli ją. Niektórzy zajęli pozycje pod osłoną suwnic. Nacisnęła przycisk komunikatora i w akcie rozpaczy jeszcze raz spróbowała połączyć się ze swym biurem: „Zamknąć tę gródź!” ale motłoch minął już dyspozytornię niebieskiego, a może nawet wdarł się do niej. Wrzask tłumu stawał się coraz głośniejszy. Pierwsza fala była już blisko, a spod horyzontu wciąż spływały następne… nieprzebrane mrowie ludzkie. Uświadomiła sobie nagle, co ją uderza w tych odległych twarzach — nie wyraz paniki, a nienawiści; i ich broń — rury, pałki…
Żołnierze otworzyli ogień. Pierwszy szereg padł. Rozległy się jęki. Stała sparaliżowana niespełna dwadzieścia metrów za kordonem żołnierzy patrząc otwartymi szeroko oczyma na wciąż nowe szeregi tej hordy gnające ku nim po trupach swoich zabitych.
To Q. Q wydostało się na wolność. Nadbiegali z wrzaskiem, wymachując swoją prymitywną bronią. Odległy jeszcze przed chwilą zgiełk narósł teraz do ogłuszającego ryku. Było ich nieprzeliczone mnóstwo.
Odwróciła się i pobiegła zataczając pod nagłym udarem przeciążenia. Razem z nią uciekały jej brygady dokerów i pojedynczy Dołowcy, którzy widząc ludzki-kłopot szukali schronienia.
Wrzawa za plecami przybierała na sile.
Przyśpieszyła kroku przyciskając rękę do brzucha i starając się w ten sposób zamortyzować wstrząsy spowodowane susami. Słyszała za sobą pojedyncze krzyki tonące niemal w ogólnym ryku. Przerwali kordon żołnierzy, zdobyli karabiny… parli do przodu samym ogromem swojej masy. Obejrzała się… zobaczyła zielony dziewięć rzygający biegnącymi w rozsypce ludźmi, którzy przerwali się przez żołnierzy. Na ich twarzach malowała się panika. Chwytając z trudem powietrze biegła dalej pomimo tępego bólu w miednicy; kłusowała, kiedy musiała i zataczała się co chwila pod falowymi przyrostami siły ciężkości. Uciekinierzy zaczęli ją wyprzedzać — najpierw kilku pojedynczych, potem dalsi. Gdy mijała łuk sekcji białej, ogarniał ją już torujący sobie drogę łokciami potop ciał; a przed nią, na horyzoncie, fala wlewała się z wejść do poziomu dziewięć w korytarze poprzeczne. Tysiące tysięcy gnały pod górę krzywizną horyzontu z wrzaskiem mieszającym się z krzykami dochodzącymi zza jej pleców ku statkom kupieckim cumującym w dokach. Mężczyźni i kobiety pędzili na złamanie karku zbitą masą wyjąc i tratując się wzajemnie.
Mijało ją coraz więcej ludzi… ludzi zakrwawionych, śmierdzących, wymachujących bronią, rozwrzeszczanych. Na jej plecy spadł cios rzucając ją na kolana. Mężczyzna, który go zadał, przebiegł obok nie zatrzymując się. Wpadł na nią drugi, zatoczył się i pobiegł dalej. Podźwignęła się na równe nogi i nie czując ramienia spróbowała skręcić w stronę suwnic, pod osłonę wsporników i lin… z przodu, z luków wejściowych statków, huknęły strzały.
— Quen! — krzyknął ktoś.
Nie potrafiła zlokalizować źródła. Rozejrzała się usiłując walczyć z ludzkim potokiem i zatoczyła się pod jego naporem.
— Quen!
Rozejrzała się; czyja§ ręka schwyciła ją za ramię i pociągnęła. Tuż obok jej głowy wypalił pistolet. Dwaj inni ludzie porwali ją pod pachy i pociągnęli za sobą poprzez ścisk… czyjaś pięść musnęła jej głowę; zachwiała się i szarpnęła z całych sił, chcąc się wyrwać mężczyznom usiłującym wywlec ją z thzmu w pajęczynę lin i suwnic bramowych. Rozległy się okrzyki i huknęły strzały; wyciągnęło się ku nim kilka par rąk; napięła mięśnie do walki myśląc, że to tłum chce ich pochwycić, ale wchłonął ją razem z jej porywaczami mur ciał… wyglądali na kupców. „Cofać się!” darł się ktoś. „Cofać się. Przeszli!” Pędzili rampą w górę do otwartego luku; chłodny, żebrowany tunel, jasnożółty blask — śluza statku.
— Ja nie wsiadam! — krzyknęła opierając się, ale nie miała już sił, żeby się czemukolwiek przeciwstawiać, a zresztą jedyną alternatywą były tłumy. Przeciągnęli ją przez tunel i gdy wpadli do śluzy, w ich ślady poszli całą gromadą ci, którzy bronili wejścia. W śluzie zrobił się taki ścisk, że zaczęła się obawiać o swoje żebra, a dobijali jeszcze do nich ludzie, którzy do ostatniej chwili osłaniali odwrót. Drzwi zasyczały i zasunęły się ze szczękiem. Wzdrygnęła się…jakimś cudem nie przycięły żadnej ręki ani nogi.
Wysypali się przez właz wewnętrzny na korytarz windy. Dwóch potężnie zbudowanych drabów przepchnęło się przez innych i podtrzymało ją, kiedy straciła równowagę, a tymczasem komunikator grzmiał rozkazami. Bolał ją brzuch; bolały uda; oparła się o ścianę i oddychała głęboko, dopóki jakiś wielki mężczyzna nie dotknął delikatnie jej ramienia.
— W porządku — powiedziała. — Nic mi nie jest.
Napięcie tego szaleńczego biegu powoli ją opuszczało… odgarnęła włosy z czoła i spojrzała uważniej na otaczających ją ludzi; poznała tych dwóch, którzy byli z nią tam, na zewnątrz, ciągnęli przez tłum, torowali drogę między zdziczałym motłochem; znała ich i naszywkę, którą nosili na ubraniach, czarną, bez godła: Koniec Skończoności. Z tego statku był chłopak, który zawieruszył się na stacji; rozmawiała z tymi ludźmi dziś rano. Wracali pewnie na swój statek… i zboczyli trochę z drogi po kogoś ze swoich, zauważyli ją i wyciągnęli z tłumu.
— Dziękuję — powiedziała zdyszana. — Kapitan… muszę z nim szybko porozmawiać.
Nie było sprzeciwów. Wielki mężczyzna… Tom, przypomniała sobie jego imię, objął ją ramieniem i pomógł iść. Jego kuzyn otworzył drzwi windy i nacisnął przycisk w kabinie. Wyszli z windy po drugiej stronie osi statku. W położeniu postojowym, przy wyłączonym ruchu obrotowym, panował tu teraz bałagan. Kabina główna i mostek znajdowały się na samym dole, mostek bardziej z przodu. Dwaj towarzyszący jej mężczyźni poprowadzili ją tam… teraz lepiej, dużo lepiej. Weszła o własnych siłach na mostek między rzędy pulpitów i zgromadzoną tu załogę. Neihart. Rodzina z tego statku nosiła nazwisko Neihart; baza Viking. Starsi znajdowali się na mostku; było tu też kilku młodszych członków załogi… dzieci usunięto stąd pewnie na górę. Poznała Wesa Neiharta, kapitana rodziny, siwowłosego mężczyznę o smutnej, pokrytej bliznami twarzy.
— Quen — powitał ją.
— Witam pana. — Uścisnęła jego rękę, opadła na wskazany jej fotel i odchyliwszy się na jego oparcie spojrzała na kapitana. — Q wydostało się na wolność; komunikator nie działa. Chciałam pana prosić… o skontaktowanie się z innymi statkami… o przekazanie im tej wiadomości… nie wiem, co się dzieje w centrali, ale Pell znalazła się w strasznej sytuacji.
— Nie zabieramy żadnych pasażerów — zastrzegł się Neihart. — Widzieliśmy skutki. Pani też. Niech pani nie nalega.
— Proszę posłuchać. Tam, na zewnątrz, jest już Unia. Stanowimy parasol ochronny… wokół stacji. Musimy tu zostać. Czy udostępni mi pan komunikator?
Mówiła do tego kapitana, do wszystkich innych w imieniu Pell, działała w jej imieniu; ale to był jego pokład, nie Pell, a ona była żebrakiem bez statku.
— To przywilej komendanta doków — zgodził się nagle i wskazał gestem ręki na pulpity. — Komunikator jest do pani dyspozycji.
Skinęła w podzięce głową; podeszła do najbliższego pulpitu, jaki jej wskazali, i zagłębiła się w fotelu czując skurcz w dole brzucha. Przyłożyła tam dłoń — tylko nie dziecko, modliła się w duchu. Ramię, w które ją uderzono, było zdrętwiałe; ta drętwota ogarniała już plecy. Sięgając po słuchawki widziała przyrządy jak przez mgłę; zamrugała powiekami, żeby przywrócić sobie ostrość widzenia i jednocześnie próbowała skupić myśli. Nacisnęła klawisz połączenia międzystatkowego.
— Do wszystkich statków; zarejestrować i przekazać dalej: tu dyspozytornia dokowa Pell, oficer łącznikowy Pell, Elena Quen z pokładu Końca Skończoności pod dowództwem kapitana Neiharta, dok biały. Uprasza się wszystkich kupców cumujących w dokach o zamknięcie śluz i niewpuszczanie, powtarzam, niewpuszczanie na swoje statki żadnych stacjonerów. Pell nie jest ewakuowana. Przekażcie to na zewnątrz, jeśli macie możliwość podłączenia się pod głośniki; obowiązuje zakaz korzystania z komunikatora stacji. Te ze statków stacjonujących w dokach, które mogą bezpiecznie zwolnić dok odcinając się od niego od wewnątrz, niech to uczynią. Do statków krążących wokół stacji; pozostać w formacji; nie wyłamywać się z niej. Stacja wykompensuje zaburzenia i odzyska stabilność. Powtarzam, Pell nie jest ewakuowana. W układzie trwają działania wojenne. Ewakuacja stacji nie służyłaby niczemu. Następujący fragment odtworzyć, tam gdzie to możliwe, poprzez nadajnik zewnętrzny: Uwaga. Z upoważnienia komendanta stacji wzywa się wszystkie siły porządkowe stacji do uczynienia co w ich mocy dla przywrócenia ładu i porządku w rejonach, w których się znajdują. Nie podejmować prób przedostania się do centrali. Pozostać na dotychczasowych stanowiskach. Obywatele Pell, stoicie w obliczu poważnego niebezpieczeństwa wybuchu zamieszek. Wznieście barykady we wszystkich wejściach na poziom dziewięć i na wszystkich granicach sekcji oraz przygotujcie się do ich obrony w celu zagrodzenia drogi siejącym zniszczenie hordom zbiegów ze strefy Q. Jeśli rozproszycie się w panice, przyczynicie się do rozprzestrzenienia buntu i narazicie swoje życie. Brońcie barykad. Będziecie w stanie utrzymać stację rejon za rejonem. W wyniku interwencji wojskowej komunikator stacji jest nieczynny, a wahania siły ciążenia nastąpiły na skutek samowolnego opuszczenia doków przez statki wojenne. Stabilność zostanie przywrócona najszybciej, jak to będzie możliwe. Do wszystkich zbiegów ze strefy kwarantanny: apeluję do was o włączenie się do wznoszenia umocnień obronnych i barykad wspólnie z obywatelami Pell. Stacja będzie negocjować z wami w sprawie waszej sytuacji; wasza współpraca w tym krytycznym dla stacji momencie wpłynie korzystnie na nastawienie stacji wobec was i możecie być pewni pozytywnego potraktowania. Wzywam was do pozostania tam, gdzie się znajdujecie i do obrony swoich rejonów; pamiętajcie, że od bezpieczeństwa tej stacji zależy również wasze życie. Do wszystkich kupców: proszę was o współpracę w tej krytycznej sytuacji. Jeśli dysponujecie jakimikolwiek informacjami, przekażcie mi je na Koniec Skończoności. Statek ten będzie od tej chwili spełniał rolę głównej kwatery doków aż do odwołania stanu wyjątkowego. Proszę o przekazanie powyższego ze statku na statek i nadanie stosownych fragmentów poprzez systemy zewnętrzne. Czekam na kontakt.
Nadeszły pierwsze wiadomości, pełne niepokoju prośby o bliższe informacje, szorstkie żądania, groźby natychmiastowego opuszczenia doku. Otaczający ją ludzie z Końca Skończoności też przygotowywali się do startu.
W każdej chwili, żywiła nadzieję, w każdej chwili komunikator może się odblokować, może się przez niego odezwać wyraźnie i spokojnie centrala stacji przywracając kontakt z dowództwem — z Damonem, który może jest teraz w centrali, a może nie. Miała nadzieję, że nie ma go w tych korytarzach zapchanych oszalałym motłochem z Q. Południe dnia głównego to najgorsza ze wszystkich pór: A większość Pell wyległa właśnie ze swych warsztatów pracy i sklepów na korytarze…
Miał przydział awaryjny do doku niebieskiego. Próbował się może tam dostać; na pewno próbował. Znała go. Łzy napłynęły jej do oczu i zamgliły wzrok. Zacisnęła pięść na poręczy fotela starając się nie myśleć o ustępującym już bólu w brzuchu.
— Właśnie zamykają gródź sekcji białej — nadeszła wiadomość z Sity, która stała blisko tego miejsca.
Inne statki zgłaszały zamykanie innych grodzi; Pell podejmowała obronę dzieląc się na segmenty — pierwsza oznaka, że nie opuściły jej jeszcze instynkty obronne.
— Skaner coś wykrył! — krzyknął przerażonym głosem jeden z członków załogi siedzący tuż za nią. — To może być kupiec poza formacją. Trudno stwierdzić.
Otarła twarz i starała się skoncentrować na wszystkich niciach, jakie miała w ręku.
— Zostajemy — powiedziała. — Jeśli przerwiemy przewody startowe, tam na zewnątrz zginą tysiące. Przeprowadzić odcięcie ręczne. Nie przerywać, nie przerywać tych połączeń.
— To trochę potrwa — powiedział ktoś. — Możemy nie mieć tyle czasu.
— No to zabierajcie się już do tego — poradziła im.
Liczba czerwonych lampek płonących na pulpitach zmniejszyła się. Jon Lukas przechadzał się od stanowiska do stanowiska i patrzył technikom na ręce, obserwując jednocześnie pracę skanerów i przyglądając się sytuacji we wszystkich miejscach, z których jeszcze docierały obrazy. Hale stał z Danielsem na straży za szybami, w pomieszczeniu komunikatora centrali; Clay był tutaj, pod ścianą sali, Lee Quale pod drugą. Wszyscy tu byli z ochrony Spółki Lukasa; ani jednego funkcjonariusza służby bezpieczeństwa stacji. Technicy i dyrektorzy o nic nie pytali; pochłonięci byli gorączkowym wypełnianiem swoich obowiązków w sytuacji awaryjnej.
W sali panowała atmosfera strachu, strachu nie tylko przed atakiem z zewnątrz. Obecność karabinów, przedłużające się wyciszenie komunikatora… wiedzieli, domyślał się Jon, wiedzieli dobrze, że za milczeniem Angelo Konstantina, za niezjawieniem się tutaj nikogo z Konstantinów czy choćby któregoś z ich adiutantów kryło się coś niedobrego.
Technik wręczył mu kartkę z wiadomością i nie spoglądając mu w oczy wrócił biegiem na swoje miejsce. Było to powtórzone kilkakrotnie wezwanie z bazy głównej na Podspodziu. Ten problem odłoży się na później. Na razie zajęli centralę i biura i nie zamierzał odpowiadać na to wezwanie. Niech Emilio myśli, że to rozkaz wojska wyciszył centralę stacji.
Skaner pokazywał na ekranach złowróżbny brak wszelkiej aktywności. Przyczaili się. Czekają. Zrobił jeszcze jedną rundę wokół sali i nagle spojrzał na otwierające się drzwi. Na widok pojawiającej się w nich grupy wszyscy technicy na sali zamarli z rękoma w połowie drogi do miejsca przeznaczenia, zapominając o swych obowiązkach. Sami cywile z gotowymi do strzału karabinami; za ich plecami dalsi.
Jessad, ludzie Hale’a i zakrwawiony agent służby bezpieczeństwa stacji.
— Rejon zabezpieczony — zameldował Jessad.
— Proszę pana. — Dyrektor wstał ze swego stanowiska. Radco Lukas, co tu się dzieje?
— Posadźcie tego człowieka — warknął Jessad.
Dyrektor zacisnął dłonie na oparciu fotela i posłał Jonowi spojrzenie pełne gasnącej nadziei.
— Angelo Konstantin nie żyje — odezwał się Jon przesuwając wzrokiem po twarzach wszystkich obecnych. — Poniósł śmierć w czasie zamieszek wraz z całym swoim personelem. Zabójcy wdarli się do biur. Wracajcie do pracy. Jeszcze z tym nie skończyliśmy.
Odwróciły się twarze, odwróciły plecy, technicy poprzez swoje zaangażowanie usiłowali stać się niewidzialni. Nikt się nie odezwał. Był pokrzepiony ich zdyscyplinowaniem. Obszedł jeszcze raz salę dookoła i zatrzymał się na jej środku.
— Słuchajcie mnie nie przerywając pracy — powiedział głośno. — Personel Spółki Lukasa zapewnia temu sektorowi bezpieczeństwo. Jaka sytuacja panuje we wszystkich innych częściach stacji, widzicie na ekranach. Zamierzamy przywrócić łączność poprzez komunikator tylko dla ogłoszeń nadawanych z tej centrali i tylko tych ogłoszeń, które ja zaakceptuję. W tej chwili nie ma na tej stacji żadnych władz poza Spółką Lukasa i aby uchronić tę stację przed uszkodzeniem, zastrzelę każdego, kogo będę musiał. Mam pod swoimi rozkazami ludzi, którzy zrobią to bez wahania. Czy wszystko jasne?
Nie było żadnych komentarzy, najwyżej odwrócenie głowy. Być może godzili się z tym chwilowo w zaistniałej sytuacji, kiedy systemy Pell znajdowały się w równowadze chwiejnej, a Q szalało w dokach.
Odetchnął spokojniej i spojrzał na Jessada, który skinął mu głową z podnoszącą na duchu aprobatą.
Pajęczyna drabinek rozciągała się przed i za nimi, nad głowami mieli labirynt biegnących w poprzek rur i było przenikliwie zimno. Damon przesunął snop światła z reflektora w lewo, potem w prawo, chwycił się poręczy i przysiadł na kratownicowym pomoście, a Josh przykucnął przy nim. Dyszeli głośno i z wysiłkiem przez maski. Puls łomotał Damonowi pod sklepieniem czaszki. Za mało powietrza, nie szli przecież na tyle szybko, żeby się tak zmęczyć; a labirynt, w którym się znajdowali… rozgałęział się. W jego rozkładzie była logika: kąty były precyzyjnie odmierzone; wszystko zależało od liczenia. Starał się nie zgubić drogi.
— Zabłądziliśmy? — wysapał Josh.
Potrząsnął głową i skierował wiązkę światła w górę, w stronę, gdzie powinni pójść. Porywanie się na to było szaleństwem, ale przynajmniej byli cali i żywi.
— Następny — powiedział — powinien być poziom dwa. Myślę… że wyjdziemy… rozejrzymy się, jak sprawy stoją…
Josh pokiwał głową. Wahania siły ciężkości ustały. Stale słyszeli wrzawę, niepewni w tym labiryncie, skąd dochodzi. Odległe krzyki. Raz nastąpił dudniący wstrząs i Damon pomyślał, że to pewnie wielkie grodzie. Wyglądało na to, że się uspokaja; miał nadzieję… ruszył przed siebie z klekotliwym podzwanianiem metalu, chwycił znowu za poręcz i zaczął się wspinać. Ostatni etap wspinaczki. Ogarniało go nieprzeparte uczucie niepokoju o Elenę, o wszystko, od czego się odciął wybierając tę drogę… Co tam ryzyko, musi wyjść.
Rozległy się trzaski zakłóceń elektrostatycznych. Dudniły w tunelach i odbijały się echem.
— Komunikator — powiedział. Wszystko powracało naraz. — Nadajemy komunikat ogólny. Osiągamy stabilizację siły ciężkości. Prosimy wszystkich obywateli o pozostanie w rejonach, w których się obecnie znajdują i niepróbowanie przekraczania granic sekcji. Nadal nie ma żadnych wiadomości od Floty i na razie nie spodziewamy się ich. Skanery nic nie wykrywają. Nie pochwalamy akcji wojskowej w pobliżu tej stacji… Z wielkim smutkiem powiadamiamy o śmierci Angelo Konstantina z rąk uczestników zajść i o zniknięciu w nie wyjaśnionych okolicznościach innych członków tej rodziny. Jeśli którekolwiek z nich zdołało dotrzeć do bezpiecznego miejsca, prosimy o jak najszybsze skontaktowanie się z centralą. Wszyscy krewni Konstantinów lub wszyscy ci, którzy gdzieś ich widzieli, proszeni są o natychmiastowy kontakt z centralą stacji. Do czasu zażegnania kryzysu czynnym komendantem stacji pozostaje Radca Jon Lukas. Prosimy o okazywanie wszelkiej pomocy personelowi Spółki Lukasa, który w tym krytycznym momencie pełni obowiązki służby bezpieczeństwa.
Damon usiadł powoli na stopniach. Ogarnął go chłód głębszy niż zimno metalu. Nie mógł złapać tchu. Uświadomił sobie, że płacze, łzy rozmywały światło i utrudniały oddychanie.
— …komunikat ogólny — komunikator zaczynał od nowa. — Osiągamy stabilizację siły ciężkości. Prosimy wszystkich obywateli…
Na jego ramieniu spoczęła dłoń i obróciła go.
— Damon? — powiedział Josh przekrzykując hałas. Był otępiały. Nic go nie obchodziło.
— Nie żyje — powiedział i zadygotał. — O Boże…
Josh, nie spuszczając z niego oka, wyjął mu z ręki reflektor. Damon zerwał się na nogi, żeby podjąć wspinaczkę, żeby dotrzeć wreszcie do włazu, o którym wiedział, że jest tam na górze.
Josh pociągnął go silnie za ramię, obrócił twarzą do siebie i przycisnął plecami do ściany.
— Nie idź — prosił. — Damom nie wychodź tam teraz. Paranoidalne koszmary Josha. Wyraz jego oczu. Damon stał oparty o ścianę, a jego myśli biegły we wszystkich kierunkach naraz i nie mógł ich skierować na jeden konkretny tor. Elena. Mój ojciec… moja matka… to niebieski jeden. W niebieskim jeden byli nasi strażnicy. Nasi strażnicy.
Josh nie odzywał się.
Starał się skupić. Coś mu się nie zgadzało. Zachowanie żołnierzy; odlot Floty. I od razu morderstwa… w najściślej strzeżonym rejonie Pell…
Zawrócił, ruszył w kierunku, z którego tu przed chwilą przyszli. Ręce trzęsły mu się tak, że ledwie mógł utrzymać poręcz. Josh poświecił mu reflektorem i złapał za łokieć, żeby go zatrzymać. Odwrócił się stojąc już na stopniach i spojrzał w górę na zamaskowaną, zniekształconą przez snop światła twarz Josha.
— Dokąd? — spytał Josh.
— Nie wiem, kto teraz kieruje wszystkim tam na górze. Mówią, że mój wuj. Nie wiem.
Wyciągnął rękę, żeby odebrać reflektor od Josha. Josh oddał go z ociąganiem. Damon odwrócił się i zaczął zbiegać po drabince w dół zeskakując ze stopnia na stopień tak szybko, jak potrafił. Josh desperacko podążył za nim.
Schodzili znowu na dół. Schodzić było łatwo. Damon spuszczał się po drabince z pośpiechem ograniczanym jedynie wydolnością płuc i grożącym utratą równowagi, dopóki nie zakręciło mu się w głowie. Snop światła z reflektora miotał się wściekle po kratownicach rusztowań i tunelach. Poślizgnął się, odzyskał równowagę i schodził dalej.
— Damon — zaprotestował Josh.
Brak mu było tchu w piersiach, żeby odpowiedzieć. Schodził wciąż niżej i niżej, dopóki wzrok nie zaczął mu się mącić z braku powietrza. Przysiadł wtedy na stopniach starając się wciągnąć przez maskę tyle powietrza, żeby uchronić się przed utratą przytomności. Czuł, jak Josh pochyla się nad nim, słyszał jego zdyszany oddech. Był niemniej skonany.
— Doki — wysapał Damon. — Musimy tam zejść… dostać się do statków. Elena tam pójdzie.
— Nie przedostaniesz się.
Spojrzał na Josha zdając sobie w tym momencie sprawę z tego, że wciąga w to kolejne życie. Ale nie miał innego wyjścia. Podniósł się i znowu zaczął schodzić. Czuł wibracje powodowane krokami Josha, który nadal podążał za nim.
Statki pozamykały pewnie śluzy. Elena jest albo tam, albo zabarykadowała się w biurach. Albo nie żyje. Gdyby żołnierze go trafili… Jeśli z jakiegoś obłędnego powodu… stacja jest unieszkodliwiana jeszcze przed zajęciem jej przez Unię…
Ale podobno na górze, w centrali jest Jon Lukas.
Czy dywersantom nie udała się jakaś akcja? Czy Jon uniemożliwił im w jakiś sposób opanowanie samej centrali?
Stracił już rachubę postojów na zaczerpnięcie tchu, miniętych poziomów. Na dół. Dotarł wreszcie na samo dno; kratownice stały się nagle szersze. Nie wiedział, gdzie jest, dopóki nie zatrzymał się i nie omiótł otoczenia snopem światła szukając kolejnej drabinki prowadzącej w dół. Przeszedł kawałek wzdłuż rusztowań i dostrzegł blady poblask niebieskiego światła rzucanego przez lampkę zainstalowaną nad włazem śluzy. Podbiegł tam i nacisnął przycisk wyłącznika; właz odsunął się z sykiem i weszli razem z Joshem do lepiej oświetlonej śluzy. Właz zasunął się za nimi i rozpoczęła się wymiana powietrza. Ściągnął z twarzy maskę i wciągnął w płuca głęboki haust powietrza; było orzeźwiająco chłodne i tylko trochę skażone. Czuł pulsowanie w głowie. Skupił mętny wzrok na spoconej, niespokojnej twarzy Josha, na której widniały odciski od maski.
— Zostań tutaj — powiedział, bo zrobiło się mu go żal. Zostań tutaj. Jeśli mi się uda, wrócę po ciebie. Jeśli nie, sam zadecyduj co robić.
Josh opierał się skonany o ścianę. Oczy mu błyszczały.
Damon skierował uwagę na drzwi, wyrównał oddech, przetarł oczy i w końcu nacisnął uruchamiający je przycisk. Światło oślepiło go; na zewnątrz panowała wrzawa, rozlegały się krzyki, czuć było swąd dymu. Systemy podtrzymania życia, pomyślał przejęty grozą… śluza wychodziła na jeden z drugorzędnych korytarzy. Wypadł z niej i puścił się pędem. Słysząc za sobą tupot stóp biegnącego człowieka, obejrzał się.
— Wracaj — krzyknął do Josha. — Wracaj tam.
Nie miał czasu się z nim droczyć. Pobiegł dalej korytarzem… był chyba w sektorze zielonym; w tym kierunku powinien być dziewiąty… pousuwali wszystkie oznakowania. Ujrzał nagle przed sobą zbuntowany motłoch; ludzie przebiegali pojedyncza i grupkami przez korytarze; niektórzy wymachiwali kawałkami rur. Natknął się na ciało zabitego… przeskoczył je i pędził dalej. Uczestnicy zamieszek nie wyglądali mu na mieszkańców Pell… zarośnięci, niechlujni… zorientował się nagle, kim są, i zmobilizował wszystkie siły, żeby przyśpieszyć. Przemknął przez korytarz, pokonał zakręt z zamiarem dostania się w jak najbliższe sąsiedztwo doków bez wbiegania na korytarz główny. W końcu musiał jednak z niego skorzystać; wmieszał się między biegnących. Na podłodze leżało tu więcej ciał, a szabrownicy grasowali bezkarnie. Roztrącił w pędzie grupkę mężczyzn ściskających w garściach rury i noże, niektórzy z nich mieli nawet pistolety…
Wejście do doków było odcięte; blokowała je zamknięta hermetycznie gródź. Zobaczył to i odskoczył w bok przed szabrownikiem rzucającym się na niego z rurką tylko dlatego, że wszedł mu w drogę.
Napastnik przeleciał obok niego zataczając półkole, które kończyło się na ścianie; Josh był już przy nim i walił jego głową o ścianę; po chwili odstąpił z rurką w ręku.
Damon odwrócił się na pięcie i pobiegł ku zamkniętej grodzi sięgając po drodze do kieszeni po kartę, którą zamierzał zwolnić blokadę.
— Konstantin! — krzyknął ktoś za jego plecami.
Odwrócił się i ujrzał mężczyznę mierzącego doń z pistoletu. Nie wiadomo skąd wyleciał kawał rurki trafiając tamtego; szabrownicy rzucili się na niego hurmem wyrywając sobie pistolet. Odwrócił się w panice i wcisnął kartę w szczelinę. Gródź odsunęła się ze świstem; za nią była ogromna przestrzeń doków i dalsi szabrownicy. Wdychając w płuca chłodne powietrze pobiegł dokiem w kierunku sektora białego, gdzie widział inne wielkie, zasunięte grodzie, grodzie dokowe, wysokie na dwa poziomy, hermetyczne. Potknął się z wyczerpania, z trudem odzyskał równowagę i gnał krzywizną w ich kierunku, słysząc kogoś za sobą i mając nadzieję, że to Josh. Kolka w boku niepostrzeżenie przerodziła się w przeszywający ból… Minął splądrowane sklepy z ciemnymi otworami otwartych na oścież drzwiach i dopadł do ściany obok ogromnych grodzi. Zatrzymał się przy zamkniętym włazie małej śluzy osobowej i wepchnął kartę w szczelinę.
Nic się nie stało. Żadnej reakcji. Popchnął mocniej myśląc, że może coś nie zakontaktowało, wyjął kartę i wsunął ją jeszcze raz. Właz ani drgnął. Powinny tu przynajmniej być podświetlane przyciski; mógłby wtedy wprowadzić za ich pośrednictwem kod swojego priorytetu albo nadać sygnał zagrożenia.
— Damon! — Josh dobiegł do włazu, zatrzymał się obok, chwycił go za ramię i obrócił twarzą do siebie. Zbliżali się do nich ludzie, trzydziestka, pół setki, ściągali z całych doków… z zielonego dziewięć, w coraz większej liczbie.
— Widzieli, jak otwierałeś właz — wysapał Josh. — Wiedzą, że masz taką możliwość.
Wpatrywał się w podchodzący tłum szeroko rozwartymi oczyma. Wyrwał kartę ze szczeliny. Była bezużyteczna, anulowana; centrala anulowała jego kartę.
— Damon.
Porwał Josha za rękę i ruszył biegiem, a tłum rzucił się za nimi z wyciem. Uciekał w kierunku otwartych drzwi, w kierunku sklepów… wpadł w ciemne wejście najbliższego, odwrócił się i nacisnął przycisk, żeby zamknąć drzwi. Te przynajmniej działały.
Pędzący na czele ścigającego ich motłochu dopadli już drzwi i bębnili w nie teraz czym popadło. Przerażone twarze przyciskały się do plastikowej tafli, waliły w nią kawałki rur kalecząc gładką powierzchnię: tak jak wszystkie sklepy wychodzące na doki, i ten wyposażony był w drzwi hartowane — hermetyczne, bez szyb, tylko z tym małym okrągłym okienkiem z tworzywa o podwójnej grubości.
— Wytrzymają — wysapał Josh z trudem chwytając powietrze.
— Nie wydaje mi się — powiedział Damon — żebyśmy zdołali się stąd wydostać. Nie sądzę, żebyśmy mogli stąd wyjść, dopóki po nas nie przyjdą.
Josh spojrzał na niego z drugiej strony drzwi, poprzez szerokość okienka, blady we wpadającym przez nie świetle.
— Anulowali moją kartę — powiedział Damon. — Przestała działać. Ten, kto znajduje się teraz w centrali stacji, po prostu unieważnił moją kartę. — Spojrzał na plastikowe okienko i na pogłębiające się w nim wyżłobienia. — Sądzę, że wpadliśmy po prostu w pułapkę.
Walenie w drzwi nie ustawało. Na zewnątrz rozpętało się istne szaleństwo. To nie byli mordercy, to nie był żaden świadomy impuls do pojmania zakładników, to tylko zdesperowani ludzie wyładowujący swoją rozpacz. Mieszkańcy Q mający w zasięgu dwóch mieszkańców stacji. Blizny w plastiku wciąż się pogłębiały i przez okienko nie można już było niemal odróżnić twarzy, rąk i broni. Zaczynała się rysować możliwość, że jednak sforsują drzwi.
A jeśli do tego dojdzie, nie trzeba będzie morderców.
Trwała teraz gra nerwów, sondowania i znikania. Duchy. Ale wystarczająco materialne, hasające gdzieś tam, poza granicami układu. Tybet i Biegun Północny straciły kontakt ze zbliżającym się nieprzyjacielem; Unia wykonała w tył zwrot kosztem jednego z rajderów Tybetu… kosztem jednego ze swoich rajderów. Ale do końca było jeszcze daleko. Poprzez komunikator napływały wciąż beznamiętne, precyzyjne dane z obu nosicieli. Signy, przygryzając wargę, wpatrywała się w zainstalowane przed nią ekrany, a tymczasem Graff kierował operacją. Norwegia trwała na pozycji razem z resztą Floty — wytraciwszy szybkość dryfowała, wciąż niezbyt daleko od mas Pell 4 i 3 oraz samej gwiazdy. Zawisła teraz w bezruchu. Nie dali się wyciągnąć. Musieli teraz wykorzystać masę układu jako ochronę przed pojawieniem się nieprzyjaciela w bezpośredniej ich bliskości’ Było nieprawdopodobne, aby Unia okazała się tak lekkomyślna i weszła w układ prosto ze skoku — to nie w ich stylu — ale przedsięwzięli na wszelki wypadek stosowne środki ostrożności… cele-pułapki. Nie ujawniać się wystarczająco długo, a nawet konserwatywni dowódcy Unii zaczną krążyć w zasięgu swoich skanerów, żeby znaleźć nowe kierunki natarcia, rozpoznać przedpole; jak wilki wokół ogniska, w którym starają się ukryć oni widoczni, nieruchomi i bezbronni. Unia ma tam pole manewru, może się stamtąd rozpędzić do szybkości, przy której nie zdołają stawić jej czoła.
A do tego od jakiegoś czasu z Pell napływały złe wieści przerwana cisza w eterze, doniesienia o poważnych niepokojach.
Ze strony Maziana… uporczywe milczenie, które wreszcie ważyło się przerwać jedno z nich nadaniem ponaglenia. Rusz się, radziła Mazianowi, puść paru z nas na łowy. Rajdery Norwegii, podobnie jak rajdery innych statków, unosiły się wokół niej w najszerszym z możliwych rozwinięciu — w sumie dwadzieścia siedem rajderów i siedem nosicieli, plus trzydzieści dwa statki milicyjne usiłujące zapełnić lukę w ich formacji, niektóre z nich nieodróżnialne dla skanerów dalekiego zasięgu od rajderów; dwa — od nosicieli. Dopóki Flota czaiła się w bezruchu, nie zdradzając się gwałtownymi ruchami i szybkością, każdy patrzący na dane przekazywane przez skanery musiałby się porządnie nagłowić, żeby stwierdzić, czy któryś z tych powolnych, nieruchawych statków nie jest czasem jednostką wojenną pragnącą zmylić przeciwnika swoimi manewrami. Rajder Tybetu powrócił do swego statku macierzystego; Tybet i Biegun Północny miały w swoim rejonie siedem rajderów i jedenaście statków milicyjnych, holowników bliskiego zasięgu niezdolnych do ucieczki i z konieczności odgrywających bohaterów: nie były w stanie usunąć się szybko z drogi, weszły więc w skład parasola ochronnego. Jak gdyby nastawiali się na atak z tego właśnie kierunku. Unia macała ich pozycje. Nakłuwała organizm i wymykała się poza jego zasięg. Był tam prawdopodobnie Azov. Jeden z najstarszych z kadry oficerskiej Unii; jeden z najlepszych. Klaps i unik. Odznaczał się większym doświadczeniem od niejednego dowódcy i był zbyt dobry, aby umrzeć w ten sposób.
Nerwy napinały się. Technicy pełniący służbę na mostku zerkali na nią od czasu do czasu. Zarówno na statkach, jak i między nimi panowała cisza, była jak zakaźna choroba.
Operator komunikatora odwrócił się od swojego pulpitu i spojrzał na nią.
— Sytuacja na Pell pogarsza się — zameldował. Na innych stanowiskach zapanowało poruszenie.
— Zająć się swoimi sprawami — warknęła pod adresem wszystkich. — To może spaść na nas z każdej strony. Zapomnijcie o Pell, bo dostaniemy po oczach, słyszycie? Wyrzucę za burtę każdego, kto będzie bujał w obłokach. — I zwracając się do Graffa rzuciła: — Stan pełnej gotowości.
Pod sufitem zapłonęła niebieska lampka. To ich obudzi. Na jej pulpicie zamrugało światełko sygnalizując włączenie pulpitu komputera bojowego oraz pełną gotowość jego operatora i asystentów.
Sięgnęła do klawiatury komputera i wystukała kod zarejestrowanych instrukcji. Oko celownicze Norwegii zaczęło przemieszczać się w kierunku wskazanej gwiazdy odniesienia, żeby przeprowadzić operacje identyfikacyjne i zablokować się w wyliczonym położeniu. Na wszelki wypadek. Na wypadek, gdyby działo się coś, czego nie przewidzieli w swych planach, a Mazian, który też odbierał ten groch z kapustą z Pell, myślał o odwrocie: ich detektor bezpośredniej wiązki komunikacyjnej był skierowany na Europę, a Europa nadal nie miała nic do powiedzenia. Mazian myślał; albo już się namyślił i dawał swoim kapitanom wolną rękę w podejmowaniu środków ostrożności. Przesłała sygnał na pulpit technika skoku, który zauważył już pewnie jej poprzednie posunięcie. Pulpit ożył i zaczął stopniowo podawać zasilanie na monitory brzechw generacyjnych, które dawały im alternatywny do realnej przestrzeni wybór. Istniały przesłanki pozwalające podejrzewać, że jeśli Flota oderwie się od Pell, to nie wszyscy przybędą tam, gdzie kierowały ich instrukcje, czyli do najbliższego punktu przejściowego. Że już nie będzie Floty, że nie będzie nic pomiędzy Unią a Sol.
Wiadomości napływające z Pell za pośrednictwem komunikatora zaczęły wpadać w naprawdę ponury ton.
Ludzie-z-karabinami. Wprawne uszy wciąż wyłapywały krzyki dochodzące z zewnątrz, straszne odgłosy walki. Satyna wzdrygnęła się przerażona łomotem, z jakim coś walnęło w ścianę; drżała na całym ciele nie znajdując przyczyny, dla której działo się, co się działo… ale to robili Lukasy; i Lukasy wydawali rozkazy, rządzili na Nadwyżu. Niebieskozęby przytulił ją, szepnął jej coś do ucha, ponaglał i poszła, tak samo cicho jak inni. Szelest bosych stóp hisa przesuwał się nad nimi i pod nimi. Skradali się w ciemnościach nieprzerwanym potokiem. Nie ważyli się używać latarek, które mogły naprowadzić ludzi na ich ślad.
Jedni szli przed nimi, inni podążali z tyłu. Prowadził sam Stary, obcy hisa, który zszedł na dół z wysokich miejsc i dowodził nimi nie mówiąc dlaczego. Niektórzy nie chcieli iść, bali się obcych; ale mieli za sobą karabiny i szalonych ludzi i wkrótce ich dopędzą.
Daleko w dole, w tunelach rozbrzmiał głos człowieka i dotarł echem na górę. Niebieskozęby syknął i zaczął wspinać się szybciej, a Satyna starała się ze wszystkich sił dotrzymać mu kroku rozgrzana jego wysiłkiem; futro miała wilgotne, dłonie ślizgały się jej po poręczach, które chwytały wcześniej spocone ręce innych.
— Szybciej — szeptał głos hisa jednocześnie na wszystkich poziomach, głos dochodzący z wysoka, z wysokich, ciemnych miejsc Nadwyża i czyjeś ręce popychały ich w górę ponaglając do dalszej wspinaczki tam, gdzie błyszczało przytłumione światło, na którego tle majaczyły sylwetki czekających hisa.
Śluza. Satyna naciągnęła maskę, podpełzła do drzwi i chwyciła Niebieskozębego za rękę, ze strachu, że zgubi go tam, gdzie prowadzi ich Stary.
Weszli do śluzy. Stłoczyli się w niej z innymi i wewnętrzny właz wypuścił ich w stłoczoną masę brązowych ciał hisa, w objęcia rąk, które wyciągały się po nich i pomagały wyjść szybko ze śluzy; inny hisa, który stał zwrócony do nich plecami, osłaniał ich przed tym, co znajdowało się na zewnątrz.
Byli uzbrojeni w kawałki rur jak ludzie. Satyna stała oszołomiona; pomacała za sobą szukając Niebieskozębego, żeby się upewnić, czy jest tam, w tej zbitej, złej ciżbie, w tym białym świetle ludzi. W korytarzu byli tylko hisa. Zapełniali go aż po zamknięte drzwi na końcu. Jedna ze ścian zapaćkana była krwią, ale jej woń nie docierała do nich poprzez maski. Satyna powiodła przestraszonym wzrokiem w stronę, w którą spychał ich tłum i poczuła blisko, na swoim ramieniu dłoń, która nie należała do Niebieskozębego i która ją prowadziła. Minęli drzwi i znaleźli się w miejscu ludzi, ogromnym, słabo oświetlonym i drzwi zamknęły się za nimi przynosząc ciszę i spokój.
— Sza — syknęli ich przewodnicy.
Rozejrzała się z przerażeniem dookoła, żeby zobaczyć, czy Niebieskozęby wciąż z nią jest, a on wyciągnął do niej rękę i chwycił ją za dłoń. Szli pełni niepokoju przez to rozległe miejsce-człowieka w towarzystwie swoich starszych przewodników, och, szli ostrożnie, bo się bali, bo czuli respekt przed bronią i przed panującym na zewnątrz gwałtem. Inni, Starzy, wstali z cienia i wyszli im naprzeciw. „Gawędziarko”, zwrócił się do niej Stary dotykając ją na powitanie. Objęły ją ramiona; z jasnego, jasnego wejścia wychodzili inni i obejmowali ją i Niebieskozębego i była oszołomiona honorami, z jakimi ją witali. „Chodź”, powiedzieli i powiedli ją do tego jasnego miejsca, do pokoju bez granic z białym łożem, w którym spała człowiek-kobieta i przy którym przycupnęła stara hisa. Wszędzie wokół była ciemność i gwiazdy, ściany, które były, a zarazem ich nie było i wtem, nad nimi i nad Marzycielką zajrzało do pokoju wielkie Słońce.
— Ach — przeraziła się Satyna, ale stara hisa wstała i wyciągnęła ręce w geście powitania. „To Gawędziarka”, rzekł Stary, a najstarsza ze wszystkich odeszła na chwilę od Marzycielki i objęła ją. „Dobrze, dobrze”, powiedziała czule Najstarsza.
— Lily — przemówiła Marzycielka i Najstarsza odwróciła się, przyklękła przy łożu i poklepała ją z czułością po siwej głowie. Cudowne, żywe oczy w białej i nieruchomej twarzy zwróciły się w ich stronę, ciało Marzycielki spowite było w biel, wszystko białe, oprócz hisa imieniem Lily i czerni przyprószonej gwiazdami, która rozciągała się wokół nich. Słońce znikło. Zostali tylko oni.
— Lily — przemówiła znowu Marzycielka — kim oni są? Na nią patrzyła Marzycielka, na nią, a Lily skinęła, żeby podeszła bliżej. Satyna uklękła, a Niebieskozęby obok niej i wpatrywali się z czcią w ciepło oczu Marzycielki, Marzycielki z Nadwyża, przyjaciółki wielkiego Słońca, które tańczyło po jej ścianach.
— Kochać ciebie — wyszeptała Satyna. — Kochać ciebie, Słońce-Jej-Przyjacielem.
— I ja was kocham — odpowiedziała jej Marzycielka. — Jak jest na zewnątrz? Czy jest tam niebezpiecznie?
— My robić bezpiecznie — rzekł stanowczo Stary. — Cała, cała hisa robić to miejsce bezpieczne. Nie wpuścić tu ludzi-z-karabinami.
— Nie żyją. — Cudowne oczy zaszły łzami i poszukały Lily. — Jon to zrobił. Angelo… Damon… może Emilio… ale nie ja, jeszcze nie. Lily, nie opuszczaj mnie.
Lily bardzo, bardzo ostrożnie otoczyła ramieniem Marzycielkę i przytuliła swój siwiejący policzek do siwiejących włosów Marzycielki.
— Nie — powiedziała. — Kochać ciebie, nie czas opuszczać, nie, nie, nie. Pośnij do wielkiego Słońca. My twoje ręce i stopy, nas wiele, my silni, my szybcy.
Ściany zmieniły się. Patrzyli teraz na gwałt, na ludzi walczących z ludźmi i wszyscy zbili się ze strachu w ciasną gromadkę. Skończyło się i tylko Marzycielka pozostała spokojna.
— Lily. Nadwyżu grozi śmierć. Będzie potrzebowało hisa, kiedy skończą się walki, będzie was potrzebowało, rozumiesz? Bądźcie silni. Brońcie tego miejsca. Zostańcie ze mną.
— My walczyć, walczyć z ludźmi, co tu przyjść.
— Nie zginiecie. Nie ważą się was zabijać, rozumiecie? Ludzie potrzebują hisa. Nie przyjdą tutaj. — Jasne oczy pociemniały gniewem i znowu złagodniały.
Powróciło Słońce; jego zachwycające oblicze wypełniało całą ścianę, łagodziło złość. Odbijało się w oczach Marzycielki, barwiło swoim blaskiem biel.
— Ach — westchnęła Satyna i zakołysała się na boki.
Inni poszli w jej ślady i po chwili wszyscy hisa kołysali się miarowo, wydając ciche jęki zachwytu.
— To Satyna — rzekł Stary zwracając się do Marzycielki. Niebieskozęby jej przyjaciel. Przyjaciel człowieka-Bennetta, widzieć jego śmierć.
— Z Podspodzia? — spytała Marzycielka. — To Emilio przysłał was na Nadwyże?
— Człowiek-Konstantin twój przyjaciel? Kochać go wszyscy, wszyscy Dołowcy. Człowiek-Bennett jego przyjaciel.
— Tak. Był jego przyjacielem.
— Ona mówić — powiedział Stary i przechodząc na język hisa zwrócił się do Satyny: — Gawędziarko, Niebo-Ją-Widzi, uczyń opowieść dla Marzycielki, uczyń jasnymi jej oczy i ciepłymi jej sny; wśpiewaj to w Sen.
Gorąco wystąpiło jej na twarz i skurcz chwycił za gardło z lęku, bo nie była nikim wielkim, a tylko tworzycielką małych pieśni, a snuć opowieść ludzkimi słowami… w obecności Marzycielki i wielkiego Słońca otoczonego wszystkimi gwiazdami, stać się częścią snu…
— Zrób to — ponaglił ją Niebieskozęby. Jego wiara ogrzała jej serce.
— Ja Niebo-Ją-Widzi — zaczęła — przychodzić z Podspodzia, opowiedzieć ci o człowiek-Bennett, opowiedzieć ci o człowiek-Konstantin, wyśpiewać ci rzeczy hisa. Śnij rzeczy hisa, Słońce-Jej-Przyjacielem, jak Bennett śnić. Zrób, żeby on żyć, zrób, żeby on chodzić z hisa, ach! Kochać ciebie, kochać jego. Uśmiech Słońca patrzeć na niego. Długi, długi czas ma śnić sny hisa. Bennet sprawić, my zobaczyć sny ludzi, pokazać nam prawdziwe rzeczy, powiedzieć nam o nim Słońcu, co trzymać całe Nadwyże, trzymać całe Podspodzie w swoich ramionach i o niej Nadwyżu, co wyciągać swoje ręce do Słońca, opowiedzieć nam o statkach, co przylatywać i odlatywać, wielkich, wielkich statkach, co przylatywać i odlatywać, przywozić ludzi z dalekiej ciemności. On otworzyć nasze oczy, on rozszerzyć nasze sny, on zrobić my śnić jak ludzie, Słońce-Jej-Przyjacielem. Taką rzecz dać nam Bennett; i on dać sobie życie. On mówić nam o dobrych rzeczach na Nadwyżu, zrobić ciepłe nasze oczy chceniem tych dobrych rzeczy. My przyjść. My zobaczyć. Tak szeroko, tak mocno ciemno, my widzieć Słońce, co uśmiechać się w ciemności, czynić sny dla Podspodzia, robić niebo niebieskie. Bennett zrobić, że my zobaczyć, że my przyjść, zrobić nowe nasze sny.
Ach! Ja Satyna, ja powiedzieć ci o czasie ludzie przyjść. Przed ludźmi żaden czas, tylko sen. My czekać i nie wiedzieć, że czekać. My zobaczyć ludzi i my przyjść na Nadwyże. Ach! Czas Bennett przyjść, zimny czas i stara ona rzeka spokojna…
Ciemne, piękne oczy spoczywały na niej zaciekawione, chłonąc jej słowa, jakby miała umiejętności starych śpiewaków. Tkała prawdę, jak umiała, czyniąc prawdą piękno i dobro, a nie straszne rzeczy, które działy się gdzie indziej, czyniąc coraz to prawdziwszym i prawdziwszym to, że Marzycielka mogła czynić prawdę, że w zmieniających się cyklach prawda ta może znowu wrócić, tak jak wracają kwiaty i deszcze, i wszystkie rzeczy, co trwają.
Wskazania na pulpitach ustabilizowały się. Centrala stacji przywykła już do paniki, jakby był to stan normalny, a przejawiało się to w gorączkowym zwracaniu uwagi na szczegóły, w niezauważaniu przez techników coraz większej liczby uzbrojonych ludzi kręcących się po centrum dowodzenia. •
Jon patrolował przejścia między stanowiskami spoglądając spode łba i besztając za każdy ruch nie podyktowany koniecznością.
— Znowu wezwanie z kupca Koniec Skończoności — zameldowała technik. — Mówi Elena Quen. Żąda informacji.
— Wykluczone.
— Proszę pana…
— Wykluczone. Powiedzieć im, żeby siedzieli cicho i czekali, aż wszystko się skończy. Niech nie łączą się z nikim bez upoważnienia. Mamy rozgłaszać informacje, które mogą ściągnąć nam na kark nieprzyjaciela?
Technik wróciła do swojej pracy wyraźnie unikając wzrokiem widoku karabinów.
Quen. Żona młodego Damona, z kupcami, już kłopot, wysuwa żądania, nie wychodzi. Informacje poszły w świat i do tej pory dotarły już na pewno do Floty za pośrednictwem kupców krążących wokół stacji. Mazian już wie, co się stało. Quen z kupcami, a Damon w zielonej sekcji doku; Dołowcy warują całą hałastrą przy łóżku Alicji, blokując w tym rejonie korytarz poprzeczny numer cztery. Niech sobie ma tę straż złożoną z Dołowców: gródź sekcji i tak jest zamknięta. Założył ręce do tyłu i usiłował sprawiać wrażenie spokojnego.
Jakiś ruch przy drzwiach przyciągnął jego wzrok. Po krótkiej nieobecności wrócił Jessad; stał w progu wzywając go milcząco. Jon podszedł do niego; denerwował go niezmącony spokój tego człowieka.
— Jest jakiś postęp? — spytał Jessada wychodząc z nim na korytarz.
— Pan Kressich zlokalizowany — powiedział Jessad. — Jest tutaj z eskortą; chce konferować.
Jon skrzywił się z niechęcią i spojrzał w koniec korytarza, gdzie czekał Kressich otoczony grupką strażników równą liczebnie ich obstawie.
— W niebieskim jeden cztery sytuacja bez zmian — ciągnął Jessad. — Dołowcy wciąż go blokują. Mamy drzwi; możemy rozhermetyzować tę sekcję.
— Są nam potrzebni — warknął Jon. — Niech tak zostanie.
— Ze względu na nią? Półśrodki, panie Lukas…
— Dołowcy są nam potrzebni; są przy niej. Niech tak zostanie, powiedziałem. Problem to Damon i Elena. Co robicie w tym kierunku?
— Nie możemy wprowadzić nikogo na ten statek; ona nie wychodzi i nie otwierają. Co do niego, wiemy, gdzie jest. Pracujemy nad tym.
— Co to znaczy, pracujecie?
— Ludzie Kressicha — syknął Jessad. — Musimy się tam dostać, rozumie mnie pan? Niech pan się weźmie w garść i porozmawia z nim; obieca mu coś. Ma w swoim ręku tę tłuszczę. Może pociągać za sznurki. Niech pan z nim porozmawia.
Jon spojrzał na grupkę w korytarzu; nie mógł się skupić; Kressich, Maziana sytuacja kupców… Unia. Flota Unii musi niebawem wykonać jakiś ruch… musi.
— Co miał pan na myśli mówiąc, że musimy się tam dostać? Wie pan, gdzie on jest czy nie?
— Są pewne wątpliwości — przyznał Jessad. — Napuściliśmy na niego tę zbieraninę, ale mamy zbyt mało danych, aby stwierdzić z całą pewnością, że to on. A musimy to wiedzieć. Niech pan mi wierzy. Niech pan porozmawia z Kressichem. I proszę się z tym pospieszyć, panie Lukas.
Spojrzał w tamtą stronę, napotkał wzrok Kressicha, skinął głową i grupka podeszła bliżej… Kressich tak samo szary i żałosny jak zawsze. Ale ci, którzy mu towarzyszyli, to co innego: młodzi, aroganccy, pewni siebie.
— Radca chce się w to włączyć — powiedział jeden z nich, niski ciemnowłosy mężczyzna z blizną na twarzy.
— Dlaczego mówisz za niego?
— To pan Nino Coledy — przedstawił go Kressich zaskakując Lukasa pewnością odpowiedzi i spojrzeniem twardszym, niżby się spodziewał pamiętając jego zachowanie na posiedzeniach rady. — Radzę panom go wysłuchać, panie Lukas i panie Jessad. Coledy dowodzi ochotniczą służbą bezpieczeństwa Q. Mamy swoje własne siły i możemy podporządkować się waszym rozkazom, jeśli zostaniemy o to poproszeni. Jesteście gotowi skorzystać z naszych usług?
Jon skierował zaniepokojone spojrzenie na Jessada, ale nie uzyskał z jego strony żadnego wsparcia; Jessad nie silił sina komentarze.
— Jeśli potraficie powstrzymać te tłumy, zróbcie to — powiedział wreszcie od siebie.
— Tak — odezwał się cicho Jessad. — Spokój na tym etapie będzie działał na naszą korzyść. Witamy w naszej radzie, panie Kressich i panie Coledy.
— Udostępnijcie mi komunikator — powiedział Coledy. Kanał ogólnostacyjny.
— Niech pan mu go udostępni — zwrócił się Jessad do Lukasa.
Jon westchnął głęboko tłumiąc cisnące mu się na usta pytanie, w co gra z nim Jessad wciągając tych dwóch do ścisłego grona spiskowców; byli na usługach Jessada, tak jak Hale służył jemu? Przełknął to pytanie, przełknął ogarniającą go wściekłość przypominając sobie, co dzieje się tam, na zewnątrz, jak kruche jest jeszcze ich zwycięstwo.
— Chodźcie ze mną — rzucił i ruszył przodem prowadząc Coledy’ego do najbliższego pulpitu komunikatora. Widać stąd było skaner; Mazian wciąż trwał w bezruchu. Płonna była ich nadzieja, że łatwo się go pozbędą. Pomylili się bardzo, przewidując, że to będzie proste. Flota obsadziła dokładnie ten rejon… punkciki oznaczające pozycje statków Maziana błyskały tu i tam wokół wielopoziomowej otoczki będącej orbitą kupców okrążających Pell. — Odsuń się — powiedział do technika, posadził na jego miejscu Coledy’ego i sam nacisnął klawisz połączenia z centralą komunikatom. Na rozjaśniającym się ekranie pojawiła się twarz Brana Hale’a. — Mam dla ciebie komunikat do przesłania — poinformował go. — Pójdzie priorytetowym kanałem ogólnostacyjnym.
— W porządku — powiedział Hale.
— Panie Lukas — zawołał ktoś mącąc panującą ciszę. Obejrzał się. Ekrany skanera błyskały ostrzeżeniem o przecinaniu się kursów.
— Gdzie to jest? — wykrzyknął.
Skaner nie podawał żadnych konkretnych informacji. Smużąca się żółta mgiełka ostrzegała przed zbliżaniem się czegoś, szybkim zbliżaniem. Komputer rozpoczął już włączanie syren alarmowych. Rozległy się stłumione okrzyki, przekleństwa, technicy sięgnęli do pulpitów.
— Panie Lukas! — krzyknął ktoś z przerażeniem.
— Skaner — rozbrzmiał alarm.
Elena dostrzegła to migotanie i rzuciła rozgorączkowane spojrzenie Neihartowi.
— Zrywamy się! — wrzasnął bez zastanowienia Neihart unikając jej wzroku. — Start!
Wieść rozchodziła się lotem błyskawicy ze statku na statek. Elena przygotowała się na wstrząs oderwania się od stanowiska cumowniczego… za późno na ucieczkę do doku, o wiele za późno; przewody startowe zostały już dawno zamknięte, statki wisiały tylko na nich.
Drugie szarpnięcie. Byli wolni, odpadali od stacji z całym rzędem cumujących do niej dotąd kupców, przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, wokół obrzeża; bo najmniejszy błąd w odcinaniu przewodów startowych od wewnątrz statku mógł doprowadzić do ich rozerwania, bo mogła nastąpić dekompresja całej sekcji doku. Siedziała nieruchomo, odczuwając znajome sensacje, których nie spodziewała się już nigdy odczuwać, wolna, swobodna jak ten statek, oddalająca się od tego, co na nich spadało; a jednak miała wrażenie, że zostawia tam cząstkę siebie.
Przemknął drugi napastnik… osiągnął zenit, ogłupił skanery, wyzwolił alarmy… odleciał ku Flocie. Żyli, dryfując z bezsilną powolnością, aby wyjść na kurs zgodny z przyjętym przez statki, które odcumowały razem z nimi. Splotła ręce na brzuchu i wpatrywała się w ekrany mostka dowodzenia Końca myśląc o Damonie, o wszystkich, którzy tam zostali.
Może nie żyje; powiedzieli, że Angelo zginął; może Alicja też; może i Damon — może… odważnie dopuściła do siebie tę myśl starając się zaakceptować ją w spokoju, jeśli już trzeba ją zaakceptować, jeśli ma się za to zrewanżować. Oddychała głęboko, wspominając Estelle, wszystkich swych krewnych. A więc po raz drugi dane jej było ocaleć. Ma talent do wychodzenia cało z katastrof. Miała w sobie życie, które było jednocześnie Quen i Konstantinem, nosiło nazwiska znaczące coś na Pograniczu; nazwiska, które kiedyś zakłócą spokój Unii, bo ona już się postara, żeby je na długo zapamiętali.
— Pryskajmy stąd — zwróciła się do Neiharta głosem zimnym i kipiącym furią; a kiedy spojrzał na nią chyba oszołomiony tą zmianą poglądów, dodała: — Wynosimy się. Wchodźcie w skok. Przekażcie to dalej. Punkt Mateusza. Nadajcie to na cały układ. Odlatujemy; prosto przez pozycje Floty.
Była z Quenów i Konstantinów, i Neihart posłuchał. Koniec Skończoności oddalał się od stacji nadając instrukcje dla wszystkich kupców znajdujących się w pobliżu i rozsianych daleko po układzie. Maziana Unia, Pell — żadne z nich nie było w stanie ich powstrzymać.
Widziała przyrządy jak przez mgłę; mrugnęła oczyma, żeby przywrócić im ostrość widzenia.
— Gdy dotrzemy do Punktu Mateusza — powiedziała do Neiharta — skoczymy jeszcze raz. W otwartym kosmosie… spotkamy innych. Spotkamy tam ludzi, którzy mają dość, którzy nie przylecieli na Pell. Znajdziemy ich.
— Nie ma nadziei, że zastaniemy tam kogoś z pani rodziny, Quen.
— Nie — przyznała potrząsając głową. — Z moich, nikogo. Odeszli. Ale znam współrzędne. Wszyscy je znamy. Dzięki mnie macie pełne ładownie, nigdy nie kwestionowałam waszych manifestów.
— Kupcy to wiedzą.
— Flota też dowie się, dokąd lecimy. Musimy więc trzymać się razem, kapitanie. Lecimy wszyscy.
Neihart zmarszczył czoło. Być razem, nie licząc bijatyki w dokach, to niepodobne do kupców.
— Mam chłopaka na jednym ze statków Maziana — powiedział.
— A ja mam męża na Pell — odparowała. — Co nam teraz pozostało, jeśli nie wyrównać za to rachunków?
Neihart zastanowił się chwilę i w końcu skinął głową.
— Neihartowie staną na twoje wezwanie.
Odchyliła się na oparcie fotela i patrzyła w ekran. Odbierali obraz ze skanera; Unia znajdowała się już w układzie, o czym świadczyły duchy przemykające przez ekran skanera. To był koszmar. Jak Mariner, gdzie zginęła Estelle, a z nią wszyscy Quenowie oprócz niej, bo trzymali się skazanej na zagładę stacji do ostatniej chwili… gdzie Flota coś przepuściła albo coś zaatakowało ich od wewnątrz. Historia powtarzała się… tylko tym razem kupcy nie czekali, aż dojdzie do najgorszego.
Patrzyła, postanowiła sobie, że będzie obserwować ekran skanera do końca, żeby widzieć wszystko, aż do śmierci stacji albo do osiągnięcia przez nich punktu wejścia w skok, zależnie od tego, co nastąpi pierwsze.
Damom myślała i przeklinała Maziana, bardziej Maziana niż Unię, bo to on sprowadził nieszczęście na ich głowy.
Po raz drugi nastąpił gwałtowny skok siły ciążenia. Damon przytrzymał się zaskoczony ściany, a Josh jego, ale przeciążenie nie było wielkie, pomimo całej, pełnej paniki wrzawy, jaka rozpętała się za poharatanymi drzwiami. Damon obrócił się plecami do ściany i potoczył po niej głową z wyrazem znużenia na twarzy.
Josh nie zadawał żadnych pytań. Nie było potrzeby. Od obrzeża stacji oderwała się reszta statków. Nawet tutaj słyszeli syreny… wyjście z doków bez zezwolenia, możliwe. Pocieszające było to, że słyszeli wycie syren. Czyli w doku było nadal powietrze.
— Odlatują — powiedział chrapliwie Damon.
Z tymi statkami odlatywała Elena; chciał w to wierzyć. To miało sens. Elena tak by chyba postąpiła; miała tam przyjaciół, ludzi, którzy ją znali, którzy by jej pomogli, kiedy on nie był w stanie. Odeszła… może żeby wrócić, kiedy się uspokoi — jeśli się uspokoi. Jeśli on przeżyje. Nie sądził, aby udało mu się przeżyć. Może na Podspodziu panuje spokój; może Elena — na tych statkach. Odleciała z nimi jego nadzieja. Jeśli się myli… nie chciał nic wiedzieć.
Znowu wystąpiły wahania grawitacji. Wrzaski i bębnienie w drzwi ustały. Przestronny dok nie był miejscem, w którym przyjemnie przebywać podczas kłopotów z siłą ciążenia. Każdy przy zdrowych zmysłach uciekał ku mniejszym przestrzeniom.
— Jeśli kupcy prysnęli — odezwał się słabym głosem Josh to znaczy, że coś zobaczyli… czegoś się dowiedzieli. Sądzę, że Mazian musi mieć pełne ręce roboty.
Damon spojrzał na niego myśląc o statkach Unii, o Joshu… jednym z nich.
— Co tam się dzieje? Domyślasz się czegoś?
Twarz Josha spływała potem błyszcząc w świetle wpadającym przez pokiereszowaną szybkę w drzwiach. Opierał się o ścianę i patrzył w sufit.
— Mazian musi coś zrobić; trudno przewidzieć co. Unia nie ma interesu w niszczeniu tej stacji. Przejmujemy się chyba jakąś zabłąkaną salwą.
— Stacja wytrzyma wiele trafień. Możemy stracić kilka sekcji, ale dopóki mamy moc napędową i piasta centralna jest nietknięta, jesteśmy w stanie usunąć uszkodzenia.
— Z grasującą na wolności Q? — spytał ochrypłym głosem Josh.
Zaskoczył ich kolejny, przyprawiający o skurcz żołądka zryw siły ciążenia. Damon przełknął z trudem ślinę czując, że zbiera mu się na wymioty.
— Dopóki to trwa, nie mamy się co przejmować Q. Nadarza się okazja, żeby spróbować się wydostać z tej pułapki.
— I dokąd pójdziemy? Co zrobimy?
Damon wydał dziwny dźwięk wydobywający się gdzieś głęboko z krtani; był otępiały, po prostu otępiały. Czekał obojętnie na następny skok grawitacji; nie uderzył już z poprzednią siłą. Stacja znowu zaczynała osiągać stan równowagi. Przeciążone pompy wytrzymywały, silniki działały. Wstrzymał oddech.
— Z jednej strony, na dobre wyszło. Nie ma już statków, które wycięłyby nam znowu taki numer. Nie wiem, ile takich wahnięć zdołalibyśmy wytrzymać.
— Może czekają na nas na zewnątrz — powiedział niepewnie Josh.
Damon brał pod uwagę taką ewentualność. Sięgnął ręką w górę i nacisnął przycisk. Nic się nie stało. Drzwi pozostawały zamknięte, zablokowały się. Wyjął z kieszeni kartę i po chwili wahania wepchnął ją w szczelinę, ale przyciski nadal nie działały. Jeśli ktokolwiek w centrali pragnął się dowiedzieć o miejscu jego pobytu, to właśnie mu je zdradził. Zdawał sobie z tego sprawę.
— Wygląda na to, że zostajemy — powiedział Josh.
Wycie syren ustało. Damon podsunął się ostrożnie do okienka w drzwiach i zaryzykował wyjrzenie przez poharataną szybkę. Próbował coś zobaczyć poprzez nieprzezroczyste i odbijające światło rysy. Daleko, w głębi doków coś się poruszyło — jedna skradająca się postać, druga. Komunikator nad ich głowami zacharczał zakłóceniami elektrostatycznymi, jakby próbował S1ę włączyć i znowu ucichł.
Frachtowce milicyjne wisiały rozproszone w nieruchomym koszmarze. Jeden z nich pojaśniał nagle na ekranie, rozbłysnął jak maleńkie słońce i zgasł przy akompaniamencie trzasków zakłóceń elektrostatycznych wydobywających się z komunikatora. Grad rozjarzonych cząsteczek napotkał na swej drodze Norwegię, a te większe zabębniły o kadłub — krzyk odchodzącej w niebyt materii.
Żadnych widowiskowych zwrotów: martwe cele i szyjący do nich spokojnie komputer bojowy. Rajder Unii skończył w ten sam sposób co kupiec, a cztery rajdery Norwegii wykonały beczkę, wskoczyły błyskawicznie w wektor zgodny z wektorem Norwegii i bluznęły stałym ogniem zaporowym, który poznaczył dziobami kadłub nosiciela Unii ustawiającego się na mgnienie oka równolegle do nich.
— Dostał! — wrzasnęła Signy do operatora komputera bojowego, kiedy ogień został przerwany; kolejna salwa zagłuszyła jej słowa i pomknęła ku miejscu, które, jak się okazało, zajmował uchodzący nosiciel. Zmusili Unię do manewru, do wytracenia siły ciężkości, aby go ocalić. Ryk zachwytu utonął w wyciu syren towarzyszącym raptownemu włączeniu się automatycznego pilota, który położył ich własną masę w gwałtowny skręt; przy tych szybkościach komputer reagował na posunięcia innego komputera szybciej niż ludzki mózg… Signy przejęła z powrotem kontrolę nad statkiem i ustawiła go burtą do ofiary. Komputer bojowy bluznął znowu ogniem zaporowym prosto w śródokręcie i to, co właśnie się od niego odrywało; pole pokrywane przez skaner zasnuło się centkowaną mgiełką.
— W celu! — krzyknął przez komunikator ogólny operator, który dokonał tego wyczynu. — Trafiony…
Z wyciem syren Norwegia wykonała półbeczkę i wyszła z niej w nowy zygzak. Kupcy zostawali za nimi z tyłu jak żywy obraz zamarły w przestrzeni: teraz oni wykonywali swój ruch przemykając przez odstępy między uczestnikami tego nieruchomego pościgu za statkami Unii, zmuszając je do ciągłych zmian kursu, nie dając im miejsca na ucieczkę.
Unik i cios: jak to otwarcie sprzed chwili… statek na przynętę, uderzenie z innego wektora. Tybet i Biegun Północny szły kursem na zderzenie, nadlatywały od pierwszego momentu, w którym dotarł do nich obraz przekazywany przez skaner: skaner dalekiego zasięgu skorygował właśnie ich pozycję, ustalił, że znajdują się o wiele bliżej, niż myśleli, wziąwszy pod uwagę, iż idą z maksymalną szybkością.
Unia wykonywała swój ruch. W tej samej chwili dotarły do nich informacje ze skanerów; przesunęli wektor w prawo, w pole ostrzału Norwegii, Atlantyku, Australii… Unia straciła kilka rajderów, kilka zostało uszkodzonych, ale pomimo tej zapory ogniowej posuwała się w kierunku obrzeża stacji idąc na Tybet i Biegun Północny. Z komunikatom padło soczyste przekleństwo, głos Maziana rzucał mięsem. Dwanaście nosicieli Unii, jakie pozostały z czernastu, oraz chmura rajderów i jednostek pościgowych zrezygnowały z kursu na stację i rzuciły się na dwa oderwane od sił głównych statki Floty, oślepione odległością i osamotnione.
— Wsiąść im na ogony! — rozległ się basowy głos Poreya. — Zabraniam, zabraniam — rzucił w odpowiedzi Mazian. Zostać na pozycjach. — Komputer wciąż synchronizował manewry całej formacji; sygnał rozkazowy z Europy przykuwał ich, chcieli tego czy nie, do Maziana. Obserwowali flotę Unii wychodzącą z ich pola rażenia i kierującą się na Tybet i Biegun Pólnocny. Od tyłu dotarł do nich rozbłysk energii: cichnący trzask zakłóceń elektrostatycznych… „Dostał!” zawtórował im komunikator. Pacyfik musiał wyeliminować ten uszkodzony kilka minut temu nosiciel Unii. W układzie istniało więcej obiektów z którymi mogli stracić bezpośredni kontakt. Mogli stracić Pell. Można ją było zniszczyć jednym uderzeniem, jeśli taki był zamiar Unii.
Signy zgięła rękę, otarła twarz z potu, nacisnęła klawisz przekazując sterowanie na pulpit Graffa i ten natychmiast przejął dowodzenie — znowu wytracali szybkość naśladując manewry wykonywane przez Maziana. Komunikator zachrypiał protestami. „Zabraniam”, powtórzył Mazian. Na Norwegii panowała grobowa cisza.
— Już po nich — mruknął zbyt głośno Graff. — Gdyby wcześniej weszli w układ… powinni wcześniej…
— Nie ma co gdybać, panie Graff. Niech pan się skupi na faktach. — Signy wykręciła kod komunikatora ogólnego. — Nie możemy się stąd ruszyć. Jeśli to jakiś fortel, w lukę po nas może wejść jakiś statek i rozwalić Pell. Nie możemy im pomóc… nie możemy ryzykować dalszych strat w imię ratowania tych, którzy są już właściwie zgubieni. Mają szansę… wciąż jeszcze mają miejsce na odwrót.
Może, myślała, może w chwili, gdy wiązka z ich skanera zawęzi się na nich, a skaner dalekiego zasięgu zacznie pokazywać, w co się pakują… zrobią zwrot i wejdą w skok. Jeśli technicy na Tybecie i Biegunie Północnym wprowadzili właściwe dane do skanerów dalekiego zasięgu, jeśli obraz, jaki uzyskują na ekranach, nie uwidacznia Maziana i odsieczy depczącej Unii po piętach i błędnie zinterpretują ich manewr, sądząc, że zaraz…
Flota nadal zwalniała. Skaner wykrywał kurczenie się liczby statków kupieckich; rozpędzając się powoli, osiągali szybkość graniczną skoku. Uciekali, odpływając od Pell jak życie w otwarty kosmos.
Beznamiętnie oszacowała w myślach zależności czasowe, szybkość Unii, szybkość propagacji ich obrazu, szybkość zbliżania się Tybetu i Bieguna Północnego. Mniej więcej teraz, chyba w tej chwili Tybet zdaje sobie z tego sprawę, widzi, że Unia ma go na widelcu. Jeśli ich skaner mówi im prawdę…
Ich własny skaner pokazywał jeszcze przez chwilę sytuację, która przeszła już do historii, potem obraz znieruchomiał; skaner dalekiego zasięgu przeanalizował już wszystkie ewentualności. Na bieżąco — żółta mgiełka z przebijającymi się przez nią czerwonymi liniami; odbierali teraz dane ze skanera w czasie rzeczywistym.
Bliżej. Czerwona linia osiągnęła krytyczny punkt decyzyjny — posuwała się dalej. Przecięły się. Signy siedziała wpatrzona w ekran, bo tylko to im pozostało. Zaciskała pięść powstrzymując się ze wszystkich sił od walnięcia w coś — w pulpit, w poręcz fotela, w cokolwiek.
I stało się; obserwowali, jak to się staje, to co już się stało daremna obrona, druzgocący cios. Dwa nosiciele. Siedem rajderów, co do człowieka. Przez ponad czterdzieści lat Flota nie straciła statków w tak bezsensowny sposób.
Tybet taranował… Kant cisnął swój nosiciel w skok w bezpośredniej bliskości masy nieprzyjaciela i pociągnął za sobą w niebyt swoje własne rajdery i nosiciel Unii… na ekranie skanera powstała nagle luka… rozległy się posępne brawa; i zaraz następne, kiedy Biegun Północny wraz ze swymi rajderami rzucił się w sam środek Uniowców…
Prawie udało im się przejść przez dziurę wyrwaną przez Kanta, ale w chwilę później obraz rozerwał się na strzępy. Sygnał, jaki zaczął nadawać komputer Bieguna Północnego… urwał się nagle.
Signy nie biła braw; za każdym razem pochylała tylko w zadumie głowę przypominając sobie mężczyzn i kobiety, którzy byli na pokładach, a których nazwiska znała… przeklinając sytuację, w jakiej się znaleźli. Skaner dalekiego zasięgu znalazł wreszcie prawidłową odpowiedź. Na przekazywanych przez niego obrazach widzieli, jak Unia nie zmniejszając szybkości wchodzi w skok i znika z ekranów. Uniowcy jeszcze powrócą z posiłkami; wystarczy im wezwać kilka statków z odwodów. Flota zwyciężyła, powstrzymała natarcie, ale teraz było ich siedmioro: siedem statków.
I następnym razem historia się powtórzy. Unię stać na poświęcanie swych jednostek. Statki Unii grasują po obrzeżach układu, a oni nie mogą się stąd ruszyć, żeby na nie zapolować. Przegraliśmy, zwróciła się w myślach do Maziana. Czy zdajesz sobie z tego sprawę? Przegraliśmy.
— Na Pell — rozległ się przez komunikator spokojny głos Maziana — wybuchły zamieszki. Nie znamy panującej tam sytuacji. Stoimy w obliczu buntu. Nie opuszczać formacji. Nie możemy wykluczyć kolejnego natarcia.
Ale nagle na pulpitach Norwegii zamigotały lampki; cały sektor przełączył się w jednej chwili na sterowanie lokalne. Komputer Norwegii został zwolniony z trybu pracy synchronicznej. Na ekranie rozbłysły rozkazy wysyłane przez komputer.
…ZABEZPIECZYĆ BAZĘ.
Była wolna. Tak samo Afryka. Oba statki miały wracać i zając objętą zamieszkami stację, podczas gdy reszta pozostanie na swym perymetrze i będzie broniła miejsca do manewru.
Nacisnęła klawisz komunikatom ogólnego.
— Di, ubrać się i pod broń. Musimy sami zająć sobie stanowisko cumownicze. Wszyscy bez wyjątku do szeregu. Każ wskoczyć w ubrania zmianie przestępnodniowej; będą strzegli doków. Wchodzimy po żołnierzy, których musieliśmy zostawić.
Z komunikatora buchnął głośny okrzyk wydobywający się z wielu gardeł. Źli, sfrustrowani żołnierze cieszyli się, że są znowu potrzebni do czegoś, do czego zawsze się palili.
— Graff — powiedziała.
Nie bacząc na żołnierzy znajdujących się już w garderobie bojowej, weszli w zwrot, przy którym zapaliły się wszystkie czerwone lampki alarmowe sygnalizujące przeciążenie, i skierowali się ku stacji. W chwilę później opuściła formację Afryka Poreya.
— …dajcie nam pozwolenie na dokowanie — rozległ się z komunikatora głos Mallory — i otwórzcie wszystkie drzwi na trasie do centrali, bo zaczniemy rozwalać tę stację sekcja po sekcji.
Kolizja, migotało na ekranach ostrzeżenie. Technicy siedzieli na swych stanowiskach z pobielałymi twarzami, a Jon stał zaciskając dłonie na oparciu fotela operatora komunikatora, sparaliżowany myślą o nosicielach mknących prosto na Pell.
— Proszę pana! — wrzasnął ktoś.
Pojawiły się na wizji — lśniące masy wypełniające cały ekran, potwory spadające na nich z otchłani, w końcu ściana czerni, która rozczepiła się i przemknęła nad kamerami przekazującymi obraz znad i spod stacji. Nosiciele otarły się niemal o jej powierzchnię wzniecając falę zakłóceń elektrostatycznych na pulpitach i pobudzając syreny alarmowe. Jeden ekran zgasł i włączył się alarm awarii; to wycie ostrzegało o niebezpieczeństwie rozhermetyzowania.
Jon obrócił się na pięcie i poszukał wzrokiem Jessada, który jeszcze przed chwilą stał w pobliżu drzwi. Dostrzegł tam tylko Kressicha wsłuchującego się z rozdziawionymi ustami w zawodzenie syren.
— Czekamy na odpowiedź — rozległ się z komunikatora inny, grubszy głos.
Jessada nie było. Jessadowi albo komuś innemu nie udało się na Marinerze i stacja przestała istnieć.
— Znaleźć mi Jessada! — wrzasnął Jon do jednego z ludzi Hale’a. — Dorwać go i zlikwidować!
— Znowu nadlatują! — krzyknął technik.
Jon odwrócił się i spojrzał na ekrany, chciał coś powiedzieć, ale zamachał tylko dziko rękami.
— Łączyć mnie — wydusił wreszcie z siebie i technik podsunął mu mikrofon. Jon przełknął głośno ślinę wpatrzony w ekran pokazujący zbliżające się monstra. — Zezwalam — wrzasnął do mikrofonu usiłując zapanować nad głosem. — Powtarzam: tu komendant stacji Pell, Jon Lukas. Zezwalam na wejście do doku.
— Powtórz jeszcze raz — rozległ się głos Mallory. — Kim jesteś?
— Jon Lukas, pełniący obowiązki komendanta stacji. Angelo Konstantin nie żyje. Prosimy o pomoc.
Po drugiej stronie zapanowała cisza. Obraz ze skanerów zaczął się zmieniać; wielkie statki zboczyły z kursu na zderzenie wytracając zauważalnie szybkość.
— Pierwsze wchodzą do doków nasze rajdery — poinformował głos Mallory. — Stacja Pell, rozumiecie? Rajdery przycumują pierwsze i wysadzą oddziały, które zajmą się dokowaniem nosicieli. Pomożecie im, a potem zejdziecie im z drogi albo będą strzelać. Za każdą trudność, z jaką się spotkamy, wypalimy w was jedną dziurę.
— Na pokładzie trwają zamieszki — powiedział łamiącym się głosem Jon. — Q wydostała się ze swego rejonu odosobnienia.
— Czy zrozumiał pan moje instrukcje, panie Lukas?
— Pell wszystko rozumie. Czy nie widzicie w czym problem? Nie możemy gwarantować, że wszystko będzie przebiegało bez zakłóceń. Niektóre z doków są odcięte od reszty stacji. Chętnie przyjmiemy pomoc waszych żołnierzy. Stacja jest dewastowana przez wichrzycieli. Możecie liczyć na naszą pełną współpracę.
Nastąpiło pełne niezdecydowania milczenie. Na ekranie skanera pojawiły się nowe migające punkciki; to rajdery towarzyszące nosicielom.
— Zrozumieliśmy — odezwała się w końcu Mallory. — Wysadzimy żołnierzy. Zadbajcie o bezpieczeństwo pierwszego z rajderów, jaki będzie wchodził do doku, bo sami wytniemy sobie otwór dla żołnierzy i będziemy niszczyć sekcję po sekcji nie zważając na to, czy ktoś się w nich znajduje, czy nie. Teraz wszystko zależy od was.
— Zrozumieliśmy. — Jon otarł twarz z potu. Syreny ucichły. W centrum dowodzenia panowała martwa cisza. — Dajcie mi trochę czasu na przygotowanie w miarę naszych możliwości najbezpieczniejszych doków. Over.
— Ma pan na to pół godziny, panie Lukas.
Odwrócił się od komunikatom i przywołał skinieniem ręki jednego ze swych ludzi stojącego dotąd przy drzwiach.
— Pell rozumie. Pół godziny. Przygotujemy wam ten dok. — Niebieski i zielony, panie Lukas. Niech pan tego dopilnuje.
— Doki niebieski i zielony — powtórzył chrapliwie. — Zrobimy co w naszej mocy.
Mallory wyłączyła się. Jon przepchnął się obok komunikatora, żeby nacisnąć klawisz wywołania głównego centrum komunikatora.
— Hale! — krzyknął. — Hale!
Na ekranie pojawiła się twarz Hale’a.
— Nadaj kanałem ogólnostacyjnym. Cała służba bezpieczeństwa do doków. Doprowadzić do stanu używalności doki niebieski i zielony.
— Przyjąłem — powiedział Hale i wyłączył się.
Jon przemierzył salę wielkimi susami, dopadł do drzwi, przy których wciąż jeszcze stał Kressich.
— Wracaj do komunikatora. Siadaj i powiedz tym ludziom, którzy, jak twierdzisz, tam rządzą, żeby siedzieli cicho. Słyszysz?
Kressich skinął głową. W jego oczach malowało się oszołomienie i sprawiał wrażenie niezupełnie przytomnego. Jon chwycił go za ramię i pociągnął do pulpitu komunikatora; siedzący przy nim technik skwapliwie ustąpił mu miejsca. Jon posadził Kressicha w fotelu, podał mu mikrofon i stał nad nim przysłuchując się, jak Kressich wzywa swoich adiutantów po.nazwisku i nakazuje im opuszczenie wskazanych doków. W korytarzach, z których kamery nadal przekazywały obrazy, panika nie ustawała. W zielonym dziewięć widać było kłębiące się tłumy i dym; a usuwany z niego spanikowany motłoch wlewał się tam z powrotem, jak powietrze w próżnię.
— Pogotowie ogólne — powiedział Jon do szefowej siedzącej przy stanowisku numer jeden. — Włącz ostrzeżenie przed zanikiem siły ciążenia.
Kobieta odwróciła się, otworzyła skrzynkę alarmową i nacisnęła przycisk na samym dole. Rozległ się dźwięk brzęczyka wyróżniający się charakterystycznym brzmieniem spośród innych sygnałów zawodzących w korytarzach Pell. „Szukać bezpiecznego miejsca”, przerywały go co chwila instrukcje. „Unikać dużych, otwartych przestrzeni. Udać się do najbliższego małego pomieszczenia i poszukać w nim uchwytu awaryjnego. W razie wystąpienia skrajnego braku grawitacji pamiętać o strzałkach orientacyjnych i obserwować je podczas stabilizowania się stacji… Szukać bezpiecznego miejsca…”
Panika w korytarzach przerodziła się w wyścig na złamanie karku, walenie w drzwi, wrzawę.
— Zmniejszyć siłę ciążenia — polecił Jon koordynatorowi. — Dać taką zmianę, żeby ją tam odczuli.
Rozkazy poszły. Po raz trzeci stacja wchodziła w stan destabilizacji. Korytarz zielony dziewięć zaczął się oczyszczać; przebywający w nim ludzie opuszczali go w popłochu szukając mniejszych przestrzeni, chociażby mniejszych korytarzy.
Jon połączył się znowu z Hale’em.
— Idź tam ze swoimi ludźmi. Oczyść te doki; dałem ci szansę i zawiodłem cię.
— Tak jest, sir — powiedział Hale i znikł z ekranu.
Jon okrążył jeszcze raz całą salę, popatrzył z roztargnieniem na techników i skinął na Lee Quale’a, który stał przy drzwiach trzymając się kurczowo uchwytu, a kiedy ten podszedł, chwycił go za rękaw i przyciągnął do siebie.
— Na dole w doku zielonym — powiedział — mamy pewną nie dokończoną sprawę. Zejdź tam i wykończ ją, rozumiesz? Wykończ ją.
— Tak jest, sir — szepnął Quale i puścił się pędem… bo miał na tyle zdrowego rozsądku, żeby zdawać sobie sprawę, iż od tego zależy ich życie.
Unia mogła odnieść zwycięstwo. Dopóki to jednak nie nastąpiło, utrzymywali, że stacja jest neutralna, trzymali się czego można. Jon przechadzał się przejściem między stanowiskami, przytrzymując się foteli i blatów przy silniejszym skoku siły ciążenia i usiłując nie dopuścić do paniki w całym centrum. Miał Pell. Miał już to, co obiecała mu Unia i jeśli zachowa ostrożność, będzie miał nadal niezależnie od tego, czy górą będzie Maziana czy Unia; i był w tej chwili kimś daleko ważniejszym, niż kazał mu Jessad. W biurze Angela nie pozostał ani jeden żywy świadek, ani jedna osoba z biura Radcy Prawnego; ten nalot został przeprowadzony bezbłędnie. Tylko Alicja… która nic nie wiedziała, która nikogo nie skrzywdziła, która nie miała nic do powiedzenia, i jej synowie…
Damon był niebezpieczny. Damon i jego żona. Nad Quen nie miał kontroli… ale jeśli młody Damon zacznie go obwiniać… Zerknął przez ramię i nie zobaczył już Kressicha, ani Kressicha, ani tych dwóch, którzy mieli go pilnować. Dezercja własnych ludzi rozwścieczyła go, nieobecność Kressicha nawet mu ulżyła. Kressich wsiąknie z powrotem w hordy z Q, przerażony i nieosiągalny.
Tylko Jessad… jeśli go nie pojmali, jeśli znajduje się na wolności, w pobliżu czegoś żywotnego…
Rajdery śledzone przez skanery zbliżały się. Pell miała jeszcze trochę czasu, zanim wedrą się tu żołnierze Maziana. Technik wręczył mu pozytywny wynik identyfikacji statków oczekujących na wejście do doków; Mallory i Porey, dwoje wykonawców woli Maziana. Oboje mieli wyrobioną reputację; jedno odznaczało się bezwzględnością, drugie upodobaniem do niej. A więc tym drugim był Porey. Nie była to dobra wiadomość.
Stał i pocił się czekając.
Na zewnątrz coś się działo. Damon podszedł do poobijanych drzwi ciemnego sklepu i wyjrzał starając się dostrzec coś przez porysowane okienko; odskoczył odruchowo, gdy czerwona eksplozja strzału rozprysła się po szybie siatką pęknięć. Słychać było wrzaski przemieszane ze zgrzytem pracujących maszyn.
— Ktokolwiek tam jest, idą w naszą stronę i mają broń palną. — Wycofał się po ścianie spod drzwi uważając na każdy ruch w zmniejszonej znowu sile ciążenia.
Josh schylił się, podniósł jeden z prętów stanowiących element zrujnowanej wystawy i podał go Damonowi. Damon wziął pręt, a Josh poszukał sobie drugiego. Damon zbliżył się znowu do drzwi, a Josh stanął po drugiej ich stronie plecami do ściany. Z zewnątrz, z ich sąsiedztwa, nie dochodził żaden dźwięk, krzyki rozlegały się gdzieś dalej. Damon zaryzykował i wyjrzał; z tamtej strony drzwi wpadł do pomieszczenia snop światła. Damon cofnął szybko głowę na widok cieni ludzi w pobliżu poharatanego okienka.
Drzwi rozsunęły się ze świstem, otworzone kartą z zewnątrz przez kogoś z priorytetem. Do środka wpadło dwóch mężczyzn z wyciągniętymi pistoletami. Damon wyrżnął jednego stalowym prętem w głowę mrużąc jednocześnie oczy, aby nie oglądać strasznych skutków swego czynu; Josh zdzielił drugiego. Mężczyźni upadli dziwnie w małej sile ciążenia; jeden wypuścił z ręki karabin. Josh przechwycił go w powietrzu i dla pewności strzelił dwa razy. Ciałem trafionego mężczyzny wstrząsnęły śmiertelne drgawki.
— Bierz pistolet — rzucił Josh i Damon schylił się i z odrazą przeszukał trupa. W martwej dłoni natrafił na obcy mu plastik kolby pistoletu. Josh klęczał przewracając na plecy drugiego trupa; zaczął go rozbierać. — Ubrania — syknął do Damona. — Karty. Ważne dokumenty.
Damon odłożył pistolet i walcząc z obrzydzeniem rozebrał bezwładne ciało. Zdjął z siebie swój skafander i ze wstrętem ubrał się w zakrwawiony kombinezon. W korytarzu kręciło się wielu ludzi poplamionych krwią. Przetrząsnął kieszenie w poszukiwaniu karty i znalazł tylko dokumenty. Karta leżała tam, gdzie upuściła ją lewa ręka zabitego. Pochylił portfel z dokumentami tożsamości do światła. Lee Anton Quale… Spółka Lukasa…
Quale. Quale z tego buntu na Podspodziu… a teraz pracownik Jona Lukasa; zatrudniony przez Jona Lukasa, a Jon kontroluje teraz komputer — akurat kiedy Q sforsowała drzwi, kiedy zamordowano Konstantina w najściślej strzeżonym rejonie Pell… kiedy jego karta przestała działać i kiedy mordercy wiedzieli, gdzie go szukać — tam na górze był Jon.
Na jego ramieniu zacisnęła się czyjaś dłoń.
— Chodź, Damon.
Wstał i wzdrygnął się, widząc jak Josh wypala swoim pistoletem twarz Quale’a do niepoznania, a potem drugiego trupa. Twarz Josha, zastygła w wyrazie obrzydzenia, błyszczała od potu w świetle wpadającym przez otwarte drzwi, ale wszystkie jego reakcje były prawidłowe, instynkty nieomylne w grze o życie. Wyszedł na dok, a Damon wybiegł za nim w jasność i od razu zwolnił, bo w dokach było praktycznie pusto. Gródź doku białego była zamknięta; gródź doku zielonego skrywała się nad horyzontem. Przemknęli się bardzo ostrożnie wzdłuż ogromnej grodzi białego, wpadli pomiędzy suwnice rozstawione w poprzek doku i pod ich osłoną posuwali się dalej, a kładący się ku dołowi horyzont odsłaniał przed ich wzrokiem grupy mężczyzn krzątających się powoli i ostrożnie w zmniejszonej sile ciążenia przy sprzęcie dokowym. Po całym doku, na otwartej przestrzeni, do której trudno byłoby dotrzeć niezauważonym, walały się trupy, papiery i śmiecie.
— Leży tam tyle kart — szepnął Josh — że każdy z nas mógłby mieć po kilka nazwisk.
— Do każdego zamka nie zaprogramowanego na otwieranie głosem — mruknął pod nosem Damon.
Nie spuszczając oka z pracujących mężczyzn i ze strażników stojących przy wylocie korytarza zielonego dziewięć, widocznych z tej odległości, podszedł ostrożnie do najbliższego trupa mając nadzieję, że to trup, a nie ktoś ogłuszony albo udający zabitego. Przykląkł wciąż obserwując robotników, obmacał kieszenie i znalazł kartę wraz z dodatkowymi dokumentami. Wsunął je do swojej kieszeni i przeszedł do następnego ciała, podczas gdy Josh przetrząsał ubrania innych zabitych. Nerwy kazały mu czmychnąć z powrotem do kryjówki, a Josh natychmiast poszedł w jego ślady. Ruszyli dalej w górę doku.
— Gródź niebieskiego jest otwarta — zauważył Damom gdy łuk tego sektora wyłonił się spod horyzontu. Opanowała go na chwilę nieprzeparta pokusa zaszycia się w jakiejś dziurze i przedostania do sektora niebieskiego, kiedy ruch w korytarzach powróci do stanu normalnego, a potem przejścia do niebieskiego jeden i rozpytania o sytuację pod groźbą użycia broni. To była czysta fantazja. Nie pożyliby tak długo. Nie sądził, aby to się udało.
— Damon.
Spojrzał w kierunku wskazywanym przez Josha, w górę poprzez szeregi suwnic ku pierwszemu stanowisku cumowniczemu doku zielonego: zielone światło. Podchodził jakiś statek; czy to statek Maziana, czy Unii, trudno było stwierdzić. Komunikator zagrzmiał instrukcjami odbijającymi się echem po pustych przestrzeniach. Statek z dużą szybkością wszedł w stożek naprowadzający doku.
— Chodź — syknął mu do ucha Josh pociągając za ramię i ponaglając do skoku do zielonego dziewięć.
— Siła ciążenia nie skacze — mruknął opierając się Joshowi. — Nie widzisz, że to podstęp? Centrala oczyściła w ten sposób korytarze, żeby wprowadzić na nie swoje siły. Przy całkowicie rozregulowanej grawitacji te statki nie zaryzykowałyby dokowania; baliby się, zwłaszcza jeśli to duże jednostki. Po prostu mała zmiana siły ciążenia dla stłumienia zamieszek. Ale nie na długo to pomoże. Wbiegając w te korytarze, wdepnęlibyśmy w sam środek. Nie. Zostajemy tutaj.
— ESC501 — usłyszał w tym momencie z głośnika i serce mu podskoczyło.
— To jeden z rajderów Mallory — mruknął stojący obok Josh. — Mallory. A więc Unia się wycofała.
Damon spojrzał na Josha, na nienawiść płonącą w tej wymizerowanej, anielskiej twarzy… i nadzieja rozwiała się.
Minęło kilka minut. Statek wślizgnął się do doku. Brygady dokerów rzuciły się do mocowania przewodów startowych spinając błyskawicznie złącza. Rękaw przejściowy rąbnął w hermetyczny właz śluzy z sykiem słyszalnym w tej niczym nie tarasowanej odległości. Za włazem zawyły kompresory; śluza otworzyła się, a dokerzy rzucili się do ucieczki.
Zza zasłaniających widok suwnic wysypała się na dok garstka ludzi bez pancerzy; dwóch przebiegło na drugą stronę i zajęło tam stanowiska z karabinami gotowymi do strzału. Słychać było tupot butów pozostałych; znowu włączył się komunikator powiadamiający o wchodzeniu do doku samej Norwegii.
— Schyl głowę — syknął Josh.
Damon przesunął się powoli, ukląkł przy obejmie jednego z przenośnych zbiorników, gdzie Josh zajął już wcześniej bezpieczniejszy punkt obserwacyjny i starał się zobaczyć, co się dzieje tam wyżej, ale widok zasłaniała mu plątanina przewodów startowych. Ludzie Mallory zastąpili dokerów stacji; ale na górze, w centrali, nadal dowodzi Jon Lukas; współpracuje z Mazianem i w obliczu ataku Unii Mazian będzie przedkładał wygodę nad sprawiedliwość. Wyjść stąd, podejść do uzbrojonych i zdenerwowanych żołnierzy Kompanii i oskarżyć Jona Lukasa o morderstwo i intryganctwo, kiedy ten praktycznie ma w ręku centralę i stację, a Mazian ma na głowie Unię?
— Mógłbym tam wyjść — bąknął niepewny wniosków, jakie mu się nasuwały.
— Połknęliby cię żywcem — powiedział Josh. — Nie masz im nic do zaoferowania.
Damon spojrzał Joshowi w twarz. Z łagodnego człowieka, w jakiego przekształciło go przystosowanie, nie pozostało w niej nic, może tylko ból. Josh powiedział kiedyś, że gdyby posadzić go za konsolą komputera, przypomniałby sobie może, jak się go obsługuje; teraz posmakował wojny i obudziły się w nim inne instynkty. Chude ręce Josha zaciskały się na karabinie, który trzymał między kolanami; oczy utkwił w łuku doku, do którego wchodziła Norwegia. Nienawiść. Twarz miał bladą i napiętą. Był gotów na wszystko. Damon przypomniał sobie, że w prawej ręce trzyma pistolet; ścisnął mocniej kolbę i położył palec wskazujący na spuście. Przystosowany Uniowiec… u którego cofają się skutki przystosowania, który nienawidzi, który może nie zapanować nad sobą. To był dzień morderców, dzień obfitujący trudną do zliczenia ilością trupów, dzień, w którym nie liczyły się już żadne zasady, żadne pokrewieństwo, żadna przyjaźń. Wojna zawitała na Pell, a on przeżył w naiwności całe swoje życie. Josh był niebezpieczny — i to, co zrobili z jego umysłem, ostatecznie było na nic.
Komunikator zapowiedział wejście statku do doku; rozległ się łomot kontaktu. Josh przełknął ślinę z wyraźną trudnością wpatrując się z napięciem w jeden punkt. Damon wyciągnął lewą rękę i dotknął jego ramienia.
— Nie. Nie nie rób tego, słyszysz? I tak jej nie dostaniesz. — Nawet nie mam zamiaru — powiedział Josh nie spoglądając na niego. — Nie tylko ty kierujesz się zdrowym rozsądkiem.
Damon opuścił pistolet i powoli zdjął palec ze spustu. W ustach czuł gorycz żółci. Norwegia zespoliła się już ze stacją; z metalicznym szczękiem zaskakiwały rygle i złącza, zasyczała uszczelka spajająca się z rękawem przejściowym statku.
Żołnierze wysypali się na dok, uformowali sprawnie przy akompaniamencie wykrzykiwanych głośno rozkazów i zajęli pozycje luzując uzbrojonych w karabiny członków załogi rajdera — opancerzone postacie, podobne jedna do drugiej i nieugięte. I nagle, wysoko pod horyzontem pojawiła się jakaś sylwetka, coś krzyknęła i z wnęk sklepów i biur na całym tym odcinku, z barów i z noclegowni zaczęli wychodzić inni żołnierze, żołnierze pozostawieni w dokach, dołączając do swych kamratów z Floty; nieśli rannych i zabitych. Połączyli się; karne szeregi przyjęły ich wymachiwaniem rękoma, uściskami i wiwatami. Damon przywarł, jak mógł najbliżej do zasłaniającej ich maszynerii, a Josh skulił się przy nim.
Oficer wydał krzykiem rozkazy i żołnierze ruszyli zwartym szykiem kierując się w stronę wejścia do zielonego dziewięć. Kilku zostało przy wylocie z gotowymi do strzału karabinami, a reszta weszła w korytarz.
Damon przesuwał się pod osłoną cienia coraz bardziej do tyłu. Josh szedł za nim. Usłyszeli krzyki, rozległo się niesione echem wycie głośnika: „Opuścić korytarz.” Nagle wybuchła wrzawa, piski i strzelanina. Damon oparł głowę o nogę suwnicy i słuchał z zamkniętymi oczyma. Raz i drugi poczuł, jak Josh wzdryga się pod wpływem tych znajomych już teraz odgłosów, ale nie był pewien, czy sam też tak na nie reaguje.
Stacja umiera, pomyślał zobojętniały na wszystko ze znużenia i poczuł, jak z oczu ciekną mu łzy. Zadygotał w końcu. Niech mówią, co chcą. Mazian nie wygrał; niemożliwe, żeby nieliczne statki Kompanii pobiły na dobre Unię. To była tylko potyczka, odroczenie końca. Będzie takich więcej, dopóki nie pozostanie ani jeden statek Floty, dopóki nie rozpadnie się Kompania, a to co pozostanie z Pell, nie znajdzie się w innych rękach. Skok spowodował wyjście z mody wielkich stacji gwiezdnych. Teraz liczyły się planety i zmianie uległ porządek i priorytet rzeczy. Wojsko to rozumiało. Tylko Konstantinowie trwali w zaślepieniu. Nie dostrzegał tego jego ojciec, który nie skłaniał się ani ku Kompanii, ani ku Unii, a wierzył w Pell — w Pell, która zarządzała powierniczo światem, wokół którego krążyła, w Pell, która zaniedbała przedsięwzięcie stosownych środków ostrożności, w Pell, która bardziej ceniła sobie zaufanie niż bezpieczeństwo, która okłamywała samą siebie i łudziła się, że jej hierarchia wartości może przetrwać w takich czasach.
Byli tu tacy, którzy potrafili wyczuć, skąd wiatr wieje, zmieniać zapatrywania zależnie od sytuacji. Do nich należał Jon Lukas; wyraźnie należał. Jeśli Mazian umie poznać się na ludziach, na pewno przejrzy Jona Lukasa i nagrodzi go tak, jak na to zasłużył. Ale Mazianowi nie są potrzebni ludzie kryształowi, tylko tacy, którzy będą go słuchać i postępować zgodnie z prawem takim, jakie on zaprowadzi.
I Jon wyjdzie obronną ręką bez względu na wynik tej wojny.
To upór jego matki w niepoddawaniu się śmierci; może też i jego, kiedy nie szukał zbliżenia z wujem, cokolwiek ten zrobił. Może ostatnio Pell potrzebowała zarządcy, który potrafiłby się przystosować, aby przetrwać i wytargować w ten sposób to, czego nie dało się w inny sposób uratować.
Tylko że nie potrafił. Jeśli teraz stanąłby naprzeciw Jona nienawiść… takiej nienawiści jeszcze nie odczuwał. Bezsilna nienawiść… taka jak u Josha… ale zemści się, jeśli przeżyje. Nie tak, żeby zaszkodzić Pell. Ale Jon Lukas nie będzie spał spokojnie. Kiedy jeden Konstantin jest na wolności, każdy władca Pell musi czuć się mniej bezpiecznie. Maziana Unia, Jon Lukas — nikt z nich nie zawładnie Pell, dopóki go nie dostaną; a on będzie im to utrudniał tak długo, jak tylko zdoła.
Nadal nie było żadnej odpowiedzi. Emilio przycisnął dłoń Miliko do swego ramienia i pochylał się nad Ernstem siedzącym przy komunikatorze. Wokół nich cisnął się pozostały personel. Stacja nie odzywała się ani słowem; milczała Flota; Porey ze wszystkimi swoimi siłami wystartował z planety rozpływając się w ciszy, która trwała już którąś z rzędu godzinę.
— Daj już spokój — powiedział do Ernsta i słysząc pomruk niezadowolenia zebranych, dodał: — Nie wiemy nawet, kto tam na górze dowodzi. Nie panikować, słyszycie? Nie życzę sobie żadnych takich wygłupów. Jeśli chcecie zostać przy bazie głównej i czekać na wylądowanie Unii, to proszę bardzo. Nie będę się sprzeciwiał. Ale nic nie wiemy. Jeśli Mazian przegrywa, może zniszczyć ten obiekt, nie rozumiecie tego? Może go zniszczyć tak, żeby nie nadawał się do użytku. Siedźcie tutaj, jeśli chcecie. Ja mam inne pomysły.
— I tak nie możemy daleko uciec — odezwała się jakaś kobieta. — Nie możemy żyć na zewnątrz.
— Tu też nie mamy wielkich szans — powiedziała Miliko.
Poruszenie wśród personelu zaczynało przeradzać się w panikę.
— Posłuchajcie mnie — powiedział Emilio. — Posłuchajcie. Nie przypuszczam, aby lądowanie w zaroślach było dla nich łatwe, o ile nie dysponują sprzętem, o jakim jeszcze nie słyszeliśmy. Może będą próbowali wysadzić to miejsce w powietrze, a może zrobią to tak czy inaczej. Ja w każdym razie wolę nie czekać, aby się o tym przekonać. Wyruszamy z Miliko w drogę. Nie zamierzamy pracować dla Unii, jeśli to ona tu się pojawi, ani zostać i wykłócać się z Poreyem, kiedy tu wróci.
Pomruki niezadowolenia były tym razem cichsze, dawał się w nich słyszeć bardziej strach niż panika.
— Sir — odezwał się Jim Ernst — czy chce pan, żebym został przy komunikatorze?
— A chcesz tu zostać?
— Nie — przyznał Ernst.
Emilio pokiwał powoli głową i powiódł wzrokiem po wszystkich.
— Możemy zabrać ze sobą przenośne kompresory, kopułę polową… Wkopać ją, gdy znajdziemy się w jakimś bezpiecznym miejscu. Możemy tam przetrwać. Nasze bazy jakoś się trzymają. My też możemy.
Ludzie pokiwali bez przekonania głowami. Zbyt trudno było uzmysłowić sobie, na co się porywają. Jemu samemu było trudno i zdawał sobie z tego sprawę.
— Przekaż to też do innych obozów w dół drogi — polecił Emilio Ernstowi. — Niech zwijają interes albo zostają; decyzję pozostawiam im. Nikogo nie zmuszam do krycia się w buszu, nikogo, kto uważa, że nie da sobie rady. Dopilnowaliśmy już jednej sprawy, mianowicie tego, że Unia nie dostanie w swe łapy Dołowców. Zadbajmy teraz o to, żebyśmy sami nie dostali się w nie. Żywność mamy w magazynach rezerwowych, o których nie wspomnieliśmy Poreyowi; zabieramy przenośny komunikator; z maszyn, których nie możemy zabrać ze sobą, wymontowujemy podstawowe zespoły i ruszamy w drogę, a potem zbaczamy między drzewa; łazikami ciężarowymi, dokąd się da; ciężki sprzęt ukrywamy i przenosimy go partiami do naszej nowej nory. Mogą rozpieprzyć drogę i łaziki, ale zorganizowanie jakichkolwiek represji zajmie im trochę czasu. Jeśli ktoś chce tu zostać i podjąć pracę pod nowym kierownictwem albo pod Poreyem, jeśli się znowu pokaże, to niech zostaje. Nie mogę was do niczego zmuszać i nawet nie mam takiego zamiaru.
Zaległa niemal zupełna cisza. Potem kilka osób oddzieliło się od grupy i zaczęło pakować swoje rzeczy osobiste. W ich ślady szło coraz więcej ludzi. Serce waliło mu mocno. Popchnął lekko Miliko w kierunku ich kwatery, żeby zebrać tych kilka rzeczy z ich dobytku, które mogli ze sobą zabrać. Wszystko mogło potoczyć się inaczej. Coś mogło się między nimi zacząć. Mogli wydać jego i Miliko nowym właścicielom, jeśliby się tu zjawili, i zyskać w ten sposób przychylność opozycji. Mogli to zrobić. Nie byli do nich zbytnio przywiązani… a Q i robotnicy kwaterujący poza kopułą główną…
O jego rodzinie… ani słowa. Ojciec przesłałby jakąś wiadomość, gdyby mógł. Gdyby mógł.
— Pośpiesz się — powiedział do Miliko. — Wieść o tym rozniesie się stąd na wszystkie strony.
Wsunął do kieszeni jeden z ręcznych pistoletów używanych tylko w bazie i porwał z wieszaka swoją najcieplejszą kurtkę; zabrał całe pudełko cylindrów do maski do oddychania, wziął menażkę i siekierę z krótkim styliskiem. Miliko zabrała nóż i dwa zrolowane koce i wyszli do pomieszczenia głównego, gdzie personel składał gorączkowo koce pośrodku podłogi. Przeszli między zaaferowanymi ludźmi. „Wymontować z tego złącze.” Wydawał kolejne polecenia, a mężczyźni i kobiety zabrali się do ich wykonywania — jedni pobiegli do łazików terenowych, inni zajęli się drobnymi aktami sabotażu.
— Szybciej — krzyknął do nich. — Za piętnaście minut ruszamy.
— A Q? — spytała Miliko. — Co z nimi zrobimy?
— Postawimy ich przed tym samym wyborem. Chodźmy tam. Przedstawimy sprawę stałym robotnikom, jeśli jeszcze się nie dowiedzieli.
Przeszli przez jedne drzwi śluzy, wyszli drugimi na zewnątrz i po drewnianych stopniach wspięli się w spowity mrokiem nocy chaos ludzi biegających we wszystkich kierunkach tak szybko, jak pozwalała im na to ograniczona wydajność masek do oddychania. Rozległ się warkot zapuszczanego silnika łazika. „Uważaj!” wrzasnął do Miliko, gdy doszli do miejsca, gdzie ich drogi rozchodziły się. Skierował się w dół wysypaną skalnym tłuczniem ścieżką, zszedł w dolinkę i zaczął się wspinać po stoku wzgórza zajmowanego przez Q, tam gdzie przez plastikową powłokę sztukowanej kopuły o nieregularnych kształtach prześwitywało bladożółte światło. Ludzie z Q wylegli już na zewnątrz; byli ubrani i nie widać było po nich, aby spali tej nocy więcej od innych.
— Konstantin! — wrzasnął ten, który pierwszy go zauważył i wieść o jego przybyciu przeniknęła do wnętrza kopuły z szybkością zatrzaskiwanych drzwi. Wszedł między nich z duszą na ramieniu.
— Chodźce tu, wyjdźcie wszyscy przed kopułę — wrzasnął i zaczęli wysypywać się na zewnątrz z coraz głośniejszym pomrukiem gęstniejącego tłumu, dopinając po drodze kurtki i poprawiając maski.
Nie minęło kilka chwil, kiedy kopuła zaczęła flaczeć, a śluza wciąż wydychała na zewnątrz powietrze ciepłymi podmuchami wraz z potopem ciał, które zaczynały go otaczać coraz większym kręgiem. Byli zupełnie spokojni, cichy gwar i to wszystko; milczenie niepokoiło ich.
— Odchodzimy stąd — zaczął Emilio. — Nie dostajemy ze stacji żadnych wiadomości i nasuwa się podejrzenie, że tam na górze jest już Unia; ale pewności nie mamy. — Rozległy się okrzyki niepokoju, ale część słuchających uciszyła tych, którzy się z nimi wyrywali. — Jak powiedziałem, nie jesteśmy tego pewni. Znajdujemy się w szczęśliwszym położeniu niż stacja; mamy pod nogami twardy grunt, mamy co jeść; i jeśli zachowamy rozwagę mamy czym oddychać. Ci z nas, którzy przebywają tu od dłuższego czasu, wiedzą, jak sobie radzić nawet na otwartej przestrzeni. Macie ten sam wybór, co my. Albo zostać tutaj i pracować dla Unii, albo przyłączyć się do nas. Tam, dokąd idziemy, nie będzie łatwo i nie polecałbym tej wyprawy ludziom starszym i nieletnim, ale z drugiej strony nie mogę was zapewnić, że tutaj będzie bezpieczniej. Opuszczając bazę mamy szansę, że pogoń za nami uznają za zbyt kłopotliwą. O to właśnie chodzi. Nie uszkodziliśmy żadnej z maszyn niezbędnych wam do przeżycia. Jeśli chcecie, ta baza jest od teraz wasza; ale chętnie zabierzemy was ze sobą. Idziemy… nieważne dokąd idziemy, jeżeli nie idziecie z nami. A jeśli zdecydujecie się pójść, to na równych z nami prawach. Decydujcie się. Natychmiast.
Zaległa martwa cisza. Był przerażony. Popełnił szaleństwo wchodząc między nich sam. Jeśli wpadną w panikę, cały obóz nie da rady ich powstrzymać.
Ktoś z tyłu tłumu otworzył drzwi kopuły i nagle zapanowało ogólne poruszenie; wszyscy rzucili się z powrotem do kopuły, ktoś krzyknął, że potrzebne będą koce, że muszą zabrać wszystkie cylindry do masek, jakaś kobieta zawodziła, że nie może iść. Został na zboczu sam. Cała Q opuściła go i zniknęła w kopule. Spojrzał w kierunku innych kopuł, które opuszczali z pośpiechem zaaferowani mężczyźni i kobiety niosąc koce i inny ekwipunek. Trwała ogólna wędrówka ludów na dół, ku przełęczy między wzgórzami, gdzie wyły silniki i zapalały się reflektory. Łaziki były już gotowe do drogi. Zaczął tam schodzić z początku powoli, a potem coraz szybciej. Wpadł w bezładną ciżbę kłębiącą się wokół pojazdów. Ładowali kopułę polową i kilka zapasowych płacht plastikowych; szef personelu pokazał mu służbiście spis ładunku, jakby wybierali się w kurs zaopatrzeniowy. Niektórzy usiłowali upchnąć na łazikach swój osobisty dobytek wykłócając się z kierowcami; zjawiła się Q; niektórzy taszczyli więcej, niż im było potrzeba na Podspodziu.
— Łaziki zabierają tylko podstawowe materiały — krzyknął Emilio. — Wszyscy sprawni idą pieszo; kto jest za stary albo chory, może przycupnąć na bagażach, a jak zostanie trochę miejsca, ładujcie ciężkie rzeczy… Ale wszyscy coś niosą, słyszycie? Nikt nie idzie z pustymi rękami. Kto nie może chodzić?
Podniósł się krzyk grupki z Q, która nadeszła dopiero teraz; wypchnęli przed siebie kilkoro słabszych dzieci, paru starszych. Wrzeszczeli, że część osób jeszcze idzie; w ich krzykach pobrzmiewała nutka paniki.
— Spokojnie! Zabierzemy wszystkich. Nie będziemy szli szybko. Kilometr drogą stąd zaczyna się las, a tam nie zapuszczą się za nami na pewno żadni żołnierze w pancerzach.
Podeszła do niego Miliko. Poczuł jej dłoń na swoim ramieniu i objął ją przytulając do siebie. Nadal był trochę rozkojarzony; człowiek ma do tego prawo, kiedy kończy się jego świat. Tamci na stacji byli teraz więźniami. Może nawet nie żyli. Zaczął rozważać i taką możliwość; usiłował pogodzić się z tą myślą. Czuł ucisk w żołądku i trząsł się ze złości, którą tłumił w tym otępiałym miejscu, z dala od ośrodków umysłu zajętych intensywną pracą myślową. Miał ochotę kogoś uderzyć… ale nikogo nie było akurat pod ręką.
Załadowali jednostkę komunikatora. Ernst nadzorował jej załadunek na skrzynię łazika między awaryjny zasilacz i przenośny generator; zabierali komunikator, żeby mieć jakieś źródło informacji… jeśli takie nadejdą.
Na końcu ludzie, którzy pojadą, jeszcze trochę miejsca na śpiwory, worki, siatka ochronna. Ludzie poruszali się biegiem, dysząc ciężko, ale panika jakby trochę opadła; jeszcze dwie godziny do świtu. Światła wciąż się paliły — lampy zasilane z akumulatorów rezerwowych nadal podświetlały na żółto opuszczone kopuły. Ale pomimo hałasu wzniecanego przez silniki łazików brakowało tam dźwięku. Kompresory milczały. Zanikł puls.
— Naprzód! — krzyknął, kiedy wydało mu się, że wszystko już gotowe, i pojazdy ruszyły z chrzęstem, rozpoczynając swą mozolną wędrówkę drogą.
Zostali z tyłu; kolumna uformowała się, kiedy jej czoło dotarło do miejsca, w którym droga skręcała lekko i zaczynała biec równolegle do rzeki. Minęli młyn i wjechali w las, gdzie po prawej ręce zamykały nocny krajobraz wzgórza i drzewa. Cały ten pochód odbywał się w atmosferze nierealności; światła reflektorów wyławiające z mroku czubki trzcin i traw, stoki wzgórz i pnie drzew, sylwetki ludzi brnących przed siebie wśród warkotu silników, z syczeniem i pykaniem zaworów masek rozlegającym się w zadziwiającym unisono. Nikt się nie uskarżał, nikt nie marudził, jak gdyby opanowało ich szaleństwo i wszyscy zgadzali się na ten marsz. Posmakowali już rządów Maziana.
Przy drodze, wijącej się serpentyną pośród wysokich do pasa trzcin, poruszały się trawy. Poruszały się liście pośród krzaków rosnących przy drodze od strony wzgórz. Miliko pokazała Emiliowijedno takie poruszenie; inni też je dostrzegli, pokazując na krzaki palcami i wymieniając półgłosem lękliwe uwagi.
Emiliowi serce urosło. Wziął Miliko za rękę, uścisnął ją i wszedł zdecydowanym krokiem w trzciny, pod drzewa, oddalając się od prącej wciąż naprzód kolumny pojazdów i ludzi.
— Hisa! — zawołał głośno. — Hisa, tu Emilio Konstantin! Widzicie nas?
Z zarośli wyłoniła się ich garstka. Bojaźliwie podchodzili w stronę świateł, gotowi w każdej chwili czmychnąć. Jeden szedł z wyciągniętymi przed siebie ramionami i Emilio, widząc to, też wyciągnął ku nim ręce. Dołowiec zbliżył się i objął go energicznie.
— Kochać cię — powiedział. Był to młody samiec. — Wy iść spacerować, człowiek-Konstantin?
— Skoczek? To ty, Skoczku?
— Ja Skoczek, człowiek-Konstantin. — Patrzył na Emilia skryty w cieniu, wysoko zadzierając głowę. Przytłumione światło z łazików, które już się zatrzymały, padło refleksem na obnażone w szerokim uśmiechu zęby Dołowca. — Ja biegać, biegać, biegać znowu z powrotem uważać na ciebie. Wszyscy my oczować na was, robić bezpiecznie.
— Kocham cię, Skoczku, kocham cię.
Hisa aż podskoczył z zadowolenia i zawirował jak fryga.
— Wy iść spacerować?
— Uciekamy. Na Nadwyżu są kłopoty, Skoczku, ludzie z karabinami. Może przyjdą na Podspodzie. Uciekamy, jak hisa, starzy i młodzi; niektórzy z nas nie mają dość siły, Skoczku. Szukamy bezpiecznego miejsca.
Skoczek odwrócił się do swych towarzyszy, zawołał coś głosem, który wzniósł się ku szczytom skali, a potem opadł na sam jej dół, i zatrajkotał do drzew, spod których wyszli, i do gałęzi w górze. I dziwna w dotyku, silna dłoń Skoczka znalazła się w jego dłoni i Skoczek zaczął go prowadzić z powrotem w kierunku drogi, na której zatrzymała się cała kolumna, a idący z tyłu przepychali się do przodu, żeby zobaczyć, co się dzieje.
— Panie Konstantan — zawołał zdenerwowanym głosem jeden z członków personelu siedzący w kabinie łazika obok kierowcy — oni mają z nami iść?
— Wszystko w porządku — odpowiedział. — I zwracając się d~ innych krzyknął: — Cieszcie się. Hasa wrócili. Dołowcy wiedzą, kto jest mile widziany na Podspodziu, a kto nie, prawda? Obserwowali nas przez cały ten czas, patrzyli, czy u nas wszystko w porządku. Ludzie! — zawołał jeszcze głośniej do niewidocznych mas stojących dalej w mroku. — Ludzie, oni do nas wrócili, czy to rozumiecie? Hisa znają wszystkie miejsca, w których możemy się schronić i chcą nam pomóc, słyszycie?
Tłum zaszemrał nieufnie.
— Żaden Dołowiec nigdy nie wyrządził krzywdy człowiekowi! — zawołał w mrok przekrzykując cierpliwy pomruk silników.
Uścisnął jeszcze mocniej dłoń Skoczka i wszedł między nich. Miliko wsunęła mu dłoń pod pachę z drugiej strony. Łaziki ruszyły, a oni poszli noga za nogą za nimi. Do kolumny zaczęli dołączać hisa, posuwając się wśród trzcin porastających pobocza drogi. Niektórzy ludzie odsuwali się od nich. Inni tolerowali nieśmiały dotyk oferowanej ręki. Wśród tych ostatnich byli nawet ludzie z Q idący za przykładem starych wyjadaczy, których mniej to kłopotało.
— Im można zaufać — to wołał do idących za nimi ludzi jeden z jego pracowników. — Zdajmy się na nich, niech prowadzą.
— Skoczku — powiedział Emilio — potrzebne nam bezpieczne miejsce… Trzeba odnaleźć wszystkich ludzi ze wszystkich obozów i zaprowadzić ich w bezpieczne miejsca.
— Wy chcieć bezpiecznie, chcieć pomoc; chodź, chodź. Silna dłoń, mała, jakby byli ojcem i dzieckiem, trzymała wciąż jego rękę; ale pomimo różnicy wieku i wzrostu role tutaj były odwrócone… to ludzie szli teraz jak dzieci znaną sobie drogą wiodącą do znanego sobie miejsca, ale w przeciwnym kierunku, tam, skąd mogą nigdy, zdawał sobie z tego sprawę, mogą nigdy nie wrócić.
— Chodź do nasze miejsce — powiedział Skoczek. — My zrobić was bezpiecznie; my wyśnić stąd złe człowieka i oni sobie pójść; a wy iść teraz, my iść śnić. Nie hasa sen, nie człowiek sen; razem-sen. Chodź do miejsca na sen.
Nic nie rozumiał z tej paplaniny. Dalej były tereny zamieszkiwane przez hasa, na które ludzie nigdy się nie zapuszczali. Miejsca-snu… to już był sen — wspólna ucieczka ludzi i hisa w mrok, w przewrócenie do góry nogami wszystkiego, co było Podspodziem.
Uchronili Dołowców; i przez długie lata rządów Unii, kiedy przyjdą tu ludzie, których hisa nic nie będą obchodzili… wśród hisa będą ludzie, którzy mogą je ostrzegać i bronić. Tyle tylko mogli jeszcze zrobić.
— Przyjdą tu pewnego dnia — powiedział do Miliko — i będą chcieli ścinać drzewa, budować swoje fabryki, stawiać zapory na rzece i licho wie, co jeszcze. Tak to już bywa, prawda? Jeśli pozwolimy im na to. — Machnął ręką Skoczka i spojrzał w dół na małą zaaferowaną twarzyczkę kroczącej dumnie obok niego postaci. — Idziemy ostrzec inne obozy; chcemy zabrać z nami między drzewa wszystkich ludzi; to będzie długi, długi marsz. Potrzebujemy dobrej wody i dobrej żywności.
— Hisa znaleźć — uśmiechnął się do niego Skoczek wietrząc wielki żart czyniony przez hisa wspólnie z ludźmi. — Wasze jedzenie nie kryć się dobrze.
Nie mogli długo trzymać w tajemnicy tego pomysłu… jak nalegali niektórzy. Może zabawa się znudzi, kiedy ludzie nie będą mieli już darów do rozdawania. Może stracą swe uwielbienie dla ludzi i odejdą własnymi drogami. Może nie. Hisa nie byli już tacy sami, jak wtedy, kiedy ludzie zjawili się tu po raz pierwszy. Ludzie na Podspodziu też nie byli już ci sami.
Vittorio nalał sobie drinka; był to już drugi od chwili, gdy przestrzeń wokół nich nagle zapełniła się pokiereszowaną w bitwie flotą. Sprawy nie szły tak, jak powinny. Na Młocie zapanowało milczenie, zawzięte milczenie załogi, która czuła między sobą wroga, świadka ich upokorzenia. Nie spoglądał nikomu w oczy, nie wyrywał się z żadnymi komentarzami… pragnął tylko jak najszybciej zapaść w sen, żeby nie można go było obwiniać o jakiekolwiek nieudane posunięcia polityczne. Nie miał ochoty udzielać rad i wygłaszać swoich opinii.
Był najwyraźniej zakładnikiem; jego ojciec tak już pokierował sprawami. I nagle przyszło mu do głowy, że może ojciec przechytrzył ich wszystkich, że teraz może jest już kimś gorszym niż bezużyteczny zakładnik… że może stał się kartą, która teraz wejdzie do gry.
Ojciec mnie nienawidzi, starał się im wytłumaczyć; ale nie chcieli przyjąć tego do wiadomości. Nie oni tutaj podejmowali decyzje. Od tego był człowiek nazwiskiem Jessad. A gdzie był teraz Jessad?
Przypuszczalnie w drodze na statek znajdował się jakiś gość, jakaś ważna osobistość.
Czyżby sam Jessad, żeby zameldować o porażce i pozbyć się bezużytecznej pozycji ludzkiego bagażu?
Zdążył jeszcze dopić drugiego drinka, zanim poruszenie wśród załogi, a potem uderzenie w kadłub statku obwieściło o kontakcie. Nastąpiła seria łomotów powodowanych przez jakieś mechanizmy, zawył włączany silnik windy i jej klatka z hukiem zsynchronizowała się z ruchem cylindra obrotowego. Ktoś wjeżdżał na górę. Vittorio siedział nieruchomo, postawiwszy przed sobą pustą szklankę i żałował, że nie jest o jeden stopień bardziej pijany, niż był. Wyjście z windy znajdujące się za mostkiem zasłaniała biegnąca pod górę krzywizna pokładu. Nie widział, co się dzieje, zauważył tylko nieobecność na stanowiskach niektórych członków załogi Młota. Usłyszawszy, że nadchodzą do świetlicy inną drogą, od tyłu, poprzez kabiny załogi, podniósł z konsternacją głowę.
Blass z Młota. Dwóch członków załogi. A za nimi kilku obcych wojskowych i paru ludzi nie ubranych w mundury. Vittorio, cały roztrzęsiony, podźwignął się z trudem na nogi i gapił się na nich niezbyt przytomnie. Siwowłosy oficer po kuracji odmładzającej, połyskujący oślepiająco srebrem i insygniami. I Dayin. Dayin Jacoby.
— Vittorio Lukas — przedstawił go Blass. — Kapitan Seb Azov, głównodowodzący floty; pan Jacoby z pańskiej stacji; i pan Segust Ayres z Kompanii Ziemskiej.
— Z Rady Bezpieczeństwa — skorygował mężczyzna.
Azov usiadł przy stole, a pozostali zajęli miejsca na rozstawionych wokół ławach. Vittorio opadł znowu na swój fotel kładąc zdrętwiałe dłonie na blacie stołu. Otaczał go alkoholowy wir, który to wzbierał, to opadał. Starał się siedzieć naturalnie. Przyszli do niego… do niego… a nie był w stanie służyć pomocą ani im, ani komukolwiek.
— Operacja rozpoczęła się, panie Lukas — zagaił Azov. Wyeliminowaliśmy dwa statki Maziana. Nie będzie łatwo ich wyprzeć; trzymają się blisko stacji. Posłaliśmy po dodatkowe statki; ale przepędziliśmy stamtąd kupców, wszystkie holowniki dalekiego zasięgu. Zostały tylko holowniki krótkodystansowe z Pell, które wykorzystują w charakterze kamuflażu.
— Czego chcecie ode mnie? — spytał Vittorio.
— Panie Lukas, zna pan kupców mających bazy poza stacją, kieruje pan, przynajmniej w pewnym zakresie, Spółką Lukasa, i zna pan te statki.
Vittorio pokiwał głową.
— Pański statek, Młot, panie Lukas, wraca w pobliże Pell na odległość umożliwiającą nawiązanie kontaktu ze stacją i tam, gdzie będzie chodziło o kupców, pan odegra rolę operatora komunikatora Młota… nie pod swoim prawdziwym nazwiskiem, nie, otrzyma pan akta rodziny z Młota, które przestudiuje pan bardzo uważnie. Będzie pan odpowiadał w imieniu jednego z nich. Ale gdyby Młot został zatrzymany przez kupiecką milicję albo przez Maziana, pańskie życie będzie zależało tylko od inwencji, jaką pan wykaże. Młot zasugeruje kupcom, którzy pozostali, że ich najlepszą szansą przeżycia będzie przedostanie się na obrzeża układu i nie wtrącanie się w tą awanturę, całkowite usunięcie się z drogi i przerwanie handlu z Pell. Nie chcemy, aby te statki pętały nam się pod nogami, panie Lukas; i nie byłoby wcale dobrze, gdyby kupcy dowiedzieli się o naszym podstępie z Młotem i Okiem Łabędzia. Nie zamierzamy tego rozgłaszać, pan mnie rozumie?
Załogi tych statków, pomyślał Vittorio, nigdy już nie wyjdą na wolność, chyba że po przystosowaniu. Dotarło teraz do niego, że i jego pamięć jest dla Unii niebezpieczna, że nie byłoby wcale dobrze, gdyby kupcy dowiedzieli się o pogwałceniu kupieckiej neutralności przez Unię, która twierdziła, że tylko Mazian popełnia ten grzech. Gdyby dowiedzieli się, że Unia skonfiskowała siłą nie tylko personel, ale i całe statki razem z nazwiskami… a już najbardziej chodziło o te nazwiska, ostoję, tożsamość tych ludzi. Zdał sobie nagle sprawę, że obraca w palcach pustą szklankę i natychmiast przestał; bardzo chciał wyglądać na trzeźwego i rozsądnego.
— Mam w tym swój interes — powiedział. — Moja przyszłość na Pell jest daleka od zapewnionej.
— Jak to, panie Lukas?
— Wiążę pewne nadzieje z karierą w Unii, kapitanie Azov. — Podniósł oczy na ponurą twarz Azova w nadziei, że z jego głosu przebija spokój, na który tak się silił. — Stosunki między mną a moim ojcem… nie są serdeczne, podrzucił więc wam mnie z czystym wyrachowaniem. Miałem tu czas na pewne przemyślenia. Dużo czasu. Wolę dojść do porozumienia z Unią na własną rękę.
— Pell traci coraz więcej przyjaciół — zauważył cicho Azov zerkając na zasmuconą twarz Ayresa. — Teraz opuszcza ją osoba neutralna. Wola rządzonych, panie ambasadorze.
Ayres spojrzał z ukosa na Azova.
— Zaakceptowaliśmy już tę sytuację. Celem mojej misji nie było w żadnym razie przeciwstawianie się woli ludzi zamieszkujących te tereny. Obawiam się tylko o bezpieczeństwo Stacji Pell. Mówimy o tysiącach istnień ludzkich, sir.
— Oblężenie, panie Ayres. Odcinamy ich od źródeł zaopatrzenia i dezorganizujemy im pracę, obrzydzając tym samym życie. — Azov zwrócił oczy na Vittoria i przyglądał mu się przez chwilę. — Panie Lukas — musimy uniemożliwić im dostęp do zasobów naturalnych wydobywanych w kopalniach i dostarczanych przez samo Podspodzie. Atak na te obiekty jest możliwy, ale przygotowanie i przeprowadzenie tego rodzaju operacji wojskowej wiąże się ze znacznymi kosztami. Zastosujemy więc dywersję. Mazian będzie trzymał Pell do ostatniego człowieka; Jeśli przegra, zostawi po sobie ruinę, zniszczy Podspodzie i samą stację i wycofa się w kierunku Gwiazd Tylnych, w kierunku Ziemi. Czy chce pan, aby pański ukochany świat ojczysty stał się bazą Maziana, panie Ayres?
Ayres rzucił mu zaniepokojone spojrzenie.
— Tak, tak, on jest do tego zdolny — powiedział Azov nie spuszczając zimnego, przenikliwego wzroku z Vittoria. — Panie Lukas, na tym polegałaby pana rola. Zbierać informacje… zniechęcać kupców do handlowania ze stacją. Rozumie pan? Czy uważa pan, że leży to w pańskich możliwościach’?
— Tak, sir.
Azov skinął głową.
— Nie weźmie nam pan za złe, panie Lukas, jeśli przeprosimy teraz pana i pana Jacoby’ego.
Vittorio zawahał się, trochę zdezorientowany, domyślając się w tym niejasno rozkazu i zdając sobie sprawę, że szare spojrzenie Azova nie dopuszcza żadnej kontrpropozycji. Wstał od stołu. Dayin też wstał i przepraszając Ayresa przecisnął się obok niego. Tak więc w radzie pozostali Ayres, Blass i Azov. Kapitan Młota przygotowywał się do przyjęcia rozkazów, których treść Vittorio bardzo by chciał znać.
Unia straciła kilka statków. Azov nie powiedział całej prawy. Słyszał rozmowy między załogą. Brakowało całych nosicieli. I w taką sytuację chciano ich wysłać.
Zatrzymał się w miejscu, gdzie krzywizna zasłaniała ich przed oczyma radzących mężczyzn, obejrzał się na Dayina i usiadł na ławie przy stole w świetlicy załogi.
— Co u ciebie? — spytał Dayina, do którego nigdy nie czuł wielkiej sympatii, ale w tych okolicznościach, w tym zimnym miejscu, miło było zobaczyć twarz przypominającą dom. Dayin skinął głową.
— A u ciebie? — Było w tym więcej uprzejmości niż zazwyczaj doświadczał ze strony wuja Dayina.
— Świetnie.
Dayin zajął miejsce naprzeciw.
— Powiedz prawdę — poprosił go Vittorio. — Jakie straty tam ponieśli?
— Porządnie ich przetrzepali — powiedział Dayin. — Zdaje mi się, że Mazian dał im się trochę we znaki. Wiem, że stracili parę statków… brakuje chyba nosicieli Zwycięstwo i Wytrwałość.
— Ale Unia może zbudować więcej. Wezwali już tu.następne. Ile to potrwa?
Dayin potrząsnął głową i wzniósł znacząco oczy na sufit.
Wentylatory buczały zagłuszając lokalnie rozmowę, ale nie zabezpieczałyyich przed podsłuchem.
— Zapędzili go do narożnika — podjął Dayin. — I mają niewyczerpane źródła zaopatrzenia, ale Mazian jest zakorkowany. Azov powiedział prawdę. Mazian dał im się we znaki i to porządnie, ale oni jemu bardziej.
— A co z nami?
— Szczerze mówiąc, wolę być tu niż na Pell.
Vittorio roześmiał się gorzko. Oczy zaszły mu łzami od nagłego bólu w gardle, który właściwie nigdy nie ustawał. Potrząsnął głową.
— Powiem ci coś — odezwał się adresując swoje słowa do tych, którzy być może ich podsłuchiwali. — Oddam Unii wszystko, co mam; nigdy jeszcze sprawy nie układały się aż tak po mojej myśli.
Dayin spojrzał na niego dziwnie, zmarszczył czoło i chyba zrozumiał jego intencje. Po raz pierwszy od dwudziestu pięciu lat, jakie żył już na tym świecie, Vittorio poczuł, że ma krewnego. Dziwne tylko, że to uczucie wyzwolił w nim Dayin o trzydzieści lat starszy i myślący inaczej niż on. Ale krótki czas spędzony w Otchłani mógł uczynić przyjaciółmi najbardziej nieprawdopodobne indywidualności i może, pomyślał, Dayin dokonał już takich wyborów, a Pell nie była już domem żadnego z nich.
Salwa trafiła w ścianę. Damon wcisnął się głębiej w kąt, w którym się schronili, opierał się przez pół uderzenia serca Joshowi, który chwycił go i zerwał się do biegu, a potem popędził za nim lawirując między spanikowanymi, wrzeszczącymi tłumami spływającymi z powrotem z zielonego dziewięć na doki. Ktoś oberwał i potoczył się po podłodze pod ich nogi. Przeskoczyli ciało i gnali dalej w kierunku, w którym usiłowali zepchnąć ich żołnierze.
Stali mieszkańcy stacji, uciekinierzy z Q… nie było różnicy. Biegli wśród gradu kul bębniących o wsporniki i witryny sklepów, wśród cichych eksplozji zagłuszanych przez chaos wrzasków, wśród salw mierzonych w ściany wewnętrzne i nie wyrządzających szkody samej skorupie stacji. Teraz, kiedy tłum ruszył, strzelano nad głowami; biegli, dopóki starczyło sił najsłabszym. Damon zwolnił widząc, że Josh przystaje, i stwierdził, że znajdują się w doku białym; przepchnęli się łokciami przez przerzedzony już potok nadal uciekających w panice ludzi, ostatnich, którym z przerażenia wydawało się chyba, że strzelanina trwa nadal. Dostrzegł dobrą kryjówkę wśród sklepów ciągnących się pod ścianą wewnętrzną i skręcił w tamtą stronę pociągając za sobą Josha. Dopadli do wnęki, w której znajdowało się wejście do baru zamkniętego przed szabrownikami. Można tu było przysiąść spokojnie, nie narażając się na trafienie jakąś zabłąkaną kulą.
Ze swej kryjówki widzieli kilka trupów leżących na terenie doku; nie wiadomo czy nowych, czy starych. Po kilku ostatnich godzinach widok ten już powszedniał. Siedząc w swojej wnęce byli świadkami sporadycznych aktów gwałtu… walk między stacjonerami i chyba mieszkańcami Q. Większość ludzi błąkała się po doku wykrzykując co chwila nazwiska — rodzice poszukiwali dzieci, szukali się nawzajem przyjaciele i małżonkowie. Czasami dochodziło do radosnych spotkań… a raz, raz jakiś mężczyzna zidentyfikował trupa i padł przy nim na kolana krzycząc i szlochając. Damon opuścił głowę i zapatrzył się w ziemię. W końcu jacyś ludzie odciągnęli tamtego od ciała.
Po jakimś czasie wojsko przysłało do tego rejonu oddziały opancerzonych żołnierzy, którzy wyselekcjonowali spośród spędzonych tu ludzi brygady robocze i kazali im pozbierać zabitych, a potem wypchnąć ich w próżnię. Damon z Joshem wcisnęli się głębiej w swoją wnękę i uniknęli zwerbowania do tej pracy; żołnierze wyławiali z tłumu aktywnych i nie mogących usiedzieć na miejscu.
Na samym końcu, bojaźliwie, stąpając ostrożnie i rzucając wokół zalęknione spojrzenia, wyszli z ukrycia Dołowcy. Wzięli na siebie posprzątanie doków i zabrali się do zeskrobywania śladów śmierci, wierni swoim codziennym obowiązkom polegającym na utrzymywaniu czystości i porządku. Damon przyglądał się im z budzącą się nieśmiało nadzieją — powrót łagodnych Dołowców do służby Pell był pierwszą pozytywną rzeczą, jaką oglądał od kilku godzin.
Zdrzemnął się trochę, podobnie jak inni siedzący w tym rejonie doków, podobnie jak Josh wtulony obok we framugę drzwi. Od czasu do czasu budziły go komunikaty ogłaszane przez komunikator ogólny i dotyczące przywracania porządku albo obiecujące rychłe wydawanie posiłków, które już rozesłano do wszystkich rejonów.
Jeść. Ta myśl stawała się pomału jego obsesją. Nie skarżył się głośno, siedział tylko na ziemi obejmując osłabionymi z głodu rękoma kolana; słabość, żałował teraz, że nie zjadł śniadania; był bez lunchu, bez kolacji… nie przywykł do głodu. Dotąd odczuwał najwyżej brak posiłku po dniu ciężkiej pracy. Podenerwowanie. Złe samopoczucie. Teraz dołączyła tu jakaś nowa niepokojąca myśl. Dokładała się całym nowym ciężarem do niechęci robienia czegokolwiek; bawiła się z jego umysłem; podsuwała obrazy zupełnie nowych kierunków cierpienia. Jeśli mają ich pojmać i rozpoznać, prawdopodobnie dojdzie do tego w jakiejś kolejce po posiłek; ale musieli stąd wyjść i stanąć w niej, bo umrą z głodu. Ich jedyna alternatywa stawała się coraz bardziej oczywista, w miarę jak po dokach rozchodził się aromat jedzenia i ruszali inni, w miarę jak wjeżdżały tu z turkotem wózki z żywnością pchane przez Dołowców. Ludzie rzucili się tłumnie do wózków, zaczęli się kłócić i wyrywać sobie racje; ale każdy wózek otoczyli zaraz żołnierze i awantury szybko ucichły. Wózki z żywnością, miniaturowe sklepy, podjechały bliżej. Podźwignęli się na nogi i stali oparci o ścianę w swojej wnęce.
— Ja tam pójdę — zdecydował się w końcu Josh. — Ty zostań. Powiem, że jesteś ranny. Przyniosę dwie porcje.
Damon potrząsnął głową. To była perwersyjna odwaga, która miała sprawdzić jego szanse na przeżycie — spoconego, rozczochranego, w brudnym, pokrwawionym kombinezonie. Jeśli nie zdobędzie się na przejście przez dok ze strachu przed pistoletem zabójcy albo z obawy przed rozpoznaniem przez żołnierzy, oszaleje. Przynajmniej nie zanosiło się na to, że przy wydawaniu posiłków będą żądali okazania dokumentów tożsamości. Oprócz swoich miał jeszcze trzy, ale bał się ich używać; Josh miał swoje i jeszcze dwa, ale nie byli podobni do zdjęć.
Prosta czynność — wyjść z wnęki pod okiem strażników, wziąć zimną kanapkę i karton ciepławego soku owocowego i wycofać cię; ale wpadł z powrotem do kryjówki ze swym łupem z uczuciem tryumfu, przykucnął i gdy wrócił Josh, zaczął jeść… jadł i pił i w trakcie spełniania tego doczesnego aktu czuł, jak odpływa w przeszłość znaczna część koszmaru, a on trafia do jakiejś dziwnej, nowej rzeczywistości, gdzie ludzkie uczucia nie są potrzebne i liczy się tylko zwierzęca czujność.
I wtedy rozległ się piskliwy świergot języka Dołowców — to jeden z nich stojący przy wózku wołał coś do swoich współplemieńców rozproszonych po całym doku. Damon przestraszył się; Dołowcy zachowywali się zazwyczaj trwożliwie, gdy wokół panował spokój; żołnierz z eskorty też się przestraszył, opuścił karabin i rozejrzał się czujnie dookoła. Ale nie zobaczył nic oprócz spokojnych, zalęknionych ludzi i poważnych, okrągłookich Dołowców, którzy zamarli na chwilę, ale już powracali do przerwanych czynności. Damon skończył kanapkę, a wózek potoczył się dalej krzywizną doku pod górę, w kierunku zielonego.
Podszedł do nich Dołowiec ciągnący za sobą pudło, do którego zbierał puste plastikowe pojemniki. Josh zerknął niespokojnie na Dołowca, gdy ten wyciągnął do niego rękę, i oddał mu opakowanie; Damon wrzucił swoje do pudła i spojrzał przestraszony, gdy Dołowiec położył mu delikatnie dłoń na ramieniu. — Ty człowiek-Konstantin.
— Odejdź — wyszeptał chrapliwie. — Nie wypowiadaj mojego nazwiska, Dołowcu. Zabiją mnie, jeśli mnie znajdą. Bądź cicho i odjedź stąd szybko.
— Ja Niebieskozęby. Niebieskozęby, człowiek-Konstantin. — Niebieskozęby.
Przypomniał sobie. Tunele, postrzelony Dołowiec. Silne palce Dołowca zacisnęły się mocniej na jego ramieniu.
— Samica Dołowiec Lily przysyłać od Słońce-Jej-Przyjacielem, co wy nazywać Licja. Ona przysyłać nas, zrobić Lukasów spokojnych, nie wpuszczać do jej miejsce. Kochać ciebie, człowiek-Konstantin. Licja ona bezpieczna. Dołowcy wszędzie dookoła niej, dawać jej bezpiecznie. My zaprowadzić ciebie, ty chcieć?
Przez chwilę nie mógł złapać tchu.
— Żyje? Ona żyje?
— Licja jest bezpiecznie. Przysyłać ty przyjść, zrobić ci bezpiecznie z nią.
Starał się uporządkować myśli; wczepił się w futrzastą rękę i wpatrywał w okrągłe, brązowe oczy pragnąc dowiedzieć się daleko więcej, niż potrafił mu przekazać swym łamanym językiem Dołowiec. Potrząsnął głową.
— Nie. Nie. Gdybym tam poszedł, naraziłbym ją na niebezpieczeństwo. Ludzie-z-karabinami, rozumiesz, Niebieskozęby? Ludzie polują na mnie. Powiedz jej… powiedz jej, że jestem bezpieczny. Powiedz jej, że dobrze się ukryłem, powiedz jej, że Elena odleciała ze statkami. Jesteśmy cali i zdrowi. Czy ona mnie potrzebuje, Niebieskozęby? Potrzebuje mnie?
— Bezpiecznie w jej miejsce. Dołowcy z nią siedzieć wszyscy Dołowcy na Nadwyżu. Lily z nią. Satyna z nią. Wszyscy. Wszyscy.
— Powiedz jej… powiedz jej, że ją kocham. Powiedz jej, że nic mi nie jest i Elenie też. Kocham cię, Niebieskozęby.
Objęły go brązowe ramiona. Przytulił pośpiesznie Dołowca i ten puścił go, odsunął się jak cień i szybko zajął zbieraniem odpadków w pobliżu, oddalając się powoli. Damon rozejrzał się wokół w obawie, że ktoś mógł ich obserwować, ale nie dostrzegł niczego poza zdziwionym wzrokiem Josha. Odwrócił głowę i otarł oczy o ramię spoczywające na kolanach. Otępienie ustępowało; zaczynał się znowu bać, teraz miał się o co bać, miał kogoś, komu jeszcze może stać się krzywda.
— Twoja matka? — spytał Josh. — O niej mówił?
Skinął milcząco głową.
— Cieszę się — powiedział szczerze Josh.
Skinął drugi raz głową. Zamrugał oczyma i usiłował się skupić odnosząc wrażenie, że na jego mózg spadał cios za ciosem, i ten wreszcie pogubił się zupełnie.
— Damon.
Podniósł głowę i spojrzał tam, gdzie patrzył Josh. Spod horyzontu, od strony doku zielonego, schodził w karnym szyku oddział żołnierzy; zmierzali wyraźnie tutaj. Wstał spokojnie i nonszalancko, otrzepał ubranie, odwrócił się tyłem do doku zasłaniając podnoszącego się Josha. Jak gdyby nigdy nic ruszyli w przeciwnym kierunku.
— Wygląda na to, że idą zaprowadzić tu porządek — mruknął Josh.
— Jesteśmy w porządku — przekonywał sam siebie Damon. Nie tylko oni zareagowali w ten sposób. Do korytarza białego dziewięć nie mieli daleko. Kierowali się w tamtą stronę wraz z innymi, którym przyświecały chyba te same motywy. Obok baru na rogu białego dziewięć znaleźli publiczną toaletę; Josh skręcił tam, a Damon podążył za nim. Skorzystali z niej i nieśpiesznym krokiem wyszli znowu na dok. Przy wylocie korytarza na doki stali strażnicy, ale ograniczali się tylko do obserwacji. Wszedł głębiej na dziewiąty i zatrzymał się przed rozmównicą publiczną.
— Zasłoń mnie — powiedział i Josh posłusznie oparł się o ścianę stając między Damonem, a strażnikiem pilnującym wylotu korytarza poziomu dziewiątego. — Chcę sprawdzić, jakie mamy karty, ile kredytów, skąd byli ich właściciele. Nie potrzebuję do tego mojego priorytetu, wystarczy numer rejestrów.
— Wiem jedno — powiedział Josh zniżając głos. — Nie wyglądam na obywatela Pell. A twoja twarz…
— Nikt nie chce zwracać na siebie uwagi; nikt nie może nas wydać, sam się przy tym nie ujawniając. To cała nasza nadzieja; nikt nie chce sprawiać podejrzanego wrażenia. — Wcisnął w szczelinę pierwszą kartę i wystukał na klawiaturze kod sprawdzenia. Altener, Leslie: 789,90 kredytów w komputerze; żonaty, jedno dziecko. Urzędnik, odzieżówka. Włożył tę kartę do lewej kieszeni; nie będzie z niej korzystał, nie chciał okradać rodziny, która może ocalała. Lee Anton Quale, samotny, karta służbowa Spółki Lukasa, ograniczona przepustka, 8967,89 kredytów… zadziwiająca suma jak na tego rodzaju człowieka. William Teal, żonaty, bezdzietny, szef załadunku, 4567,67 kredytów, przepustka na magazyny.
— Sprawdźmy twoje — powiedział Damon do Josha.
Josh wręczył mu wszystkie swoje karty. Z gorączkowym pośpiechem wepchnął w szczelinę pierwszą, zastanawiając się, czy tyle wywołań pod rząd z terminala publicznego nie zwróci uwagi centrali komputera. Cech Sazony, samotny, 456,78 kredytów, maszynista i czasami ładowacz, przywileje na terenie baraków; Louis Diban, zakończony pięcioletni kontrakt małżeński, nikogo na utrzymaniu, 3421,56, brygadzista w dokach.
Damon schował karty do kieszeni i ruszył przed siebie. Josh zrównał się z nim po chwili. Skręcili za róg w korytarz poprzeczny, a na następnym skrzyżowaniu — w prawo. Znajdował się tam magazyn; jeśli chodziło o korytarze centralne, wszystkie doki stanowiły swoje lustrzane odbicie i na pewno był to magazynek na drobny sprzęt konserwacyjny. Damon znalazł odpowiednie, nie oznakowane wejście, otworzył je za pomocą karty brygadzisty i włączył oświetlenie. Był to magazyn papieru oraz środków i narzędzi czyszczących wyposażony w instalację wentylacyjną. Weszli z Joshem do środka i Damon nacisnął przycisk zamykania drzwi.
— Niezła nora na kryjówkę — powiedział Damon i wsunął w kieszeń kartę, z której przed chwilą skorzystał, decydując, że ta będzie najlepsza. — Przesiedzimy to tutaj i za jakiś dzień wyjdziemy na zmianie przestępnodniowej. Dwie z naszych kart należały do ludzi przestępnodniowych, samotnych, z przepustką na doki. Siadaj. Za chwilę zgasną tu światła. Nie możemy siedzieć przy zapalonych… komputer wykryje włączone oświetlenie w magazynie i zgasi je za nas, bardzo ekonomicznie.
— Czy jesteśmy tu bezpieczni?
Damon roześmiał się gorzko, osunął po ścianie i podciągnął kolana pod brodę, żeby w tej ciemnej klitce zrobić miejsce Joshowi naprzeciwko siebie. Namacał w kieszeni pistolet chcąc się upewnić, czy wciąż go tam ma. Odetchnął głęboko.
— Nigdzie nie jest bezpiecznie. — Jest zmęczony; ta usmarowana anielska twarz, zwisające w strąkach włosy. Josh wyglądał na przerażonego, chociaż to jego instynkty ocaliły ich spod ognia. Tworzyli parę, z której jeden znał teren, a drugi miał prawidłowe odruchy; dla Maziana stanowili trudny do rozgryzienia problem. — Strzelano już kiedyś do ciebie? — zapytał go. — Nie chodzi mi o statek… z bliska? Przypomina ci się coś?
— Nie pamiętam.
— Naprawdę?
— Powiedziałem, że nie pamiętam.
— Znam stację. Każdą dziurę, każde przejście; i jeśli znowu zaczną kursować promy, jeśli jakiekolwiek statki zaczną latać do kopalń i z powrotem, przedostaniemy się za pomocą tych kart w pobliże doków, wmieszamy się w brygadę ładowaczy, wejdziemy na statek…
— I dokąd polecimy?
— Na Podspodzie. Albo do kopalń pozaplanetarnych. W żadnym z tych miejsc nikt o nic nie pyta. — To była mrzonka. Wymyślił ją, żeby pocieszyć siebie i Josha. — A może Mazian zadecyduje, że nie może się tu dalej trzymać. Może po prostu odleci.
— Jeśli to zrobi, najpierw wysadzi wszystko w powietrze. Zniszczy stację, a razem z nią instalacje na Podspodziu. Czy wycofując się pozostawiłby Unii bazę, którą mogłaby wykorzystać przeciwko niemu?
Damon zachmurzył się słysząc z ust Josha prawdę, z której zdawał sobie przecież sprawę.
— A masz lepszy pomysł, co robić dalej?
— Nie.
— Mogę się ujawnić, negocjować w sprawie przywrócenia do władzy, ewakuowania ze stacji…
— Wierzysz w to?
— Nie — przyznał. Tę możliwość też już odrzucił. — Nie.
Światło zgasło. Komputer odciął im zasilanie. Tylko wentylacja działała nadal.
— Ależ nie ma potrzeby — powiedział cicho Porey; jego pokryta bliznami twarz była nieprzenikniona. — Pańska obecność nie jest tu już potrzebna, panie Lukas. Spełnił pan swój obywatelski obowiązek. Niech pan teraz wraca do swojego mieszkania. Jeden z moich ludzi zadba o to, aby dotarł pan tam bezpiecznie.
Jon rozejrzał się po centrum dowodzenia obstawionym przez żołnierzy z odbezpieczonymi karabinami i oczyma utkwionymi w technikach z nowej zmiany, którzy zasiadali właśnie za pulpitami; dotychczasowa zmiana udała się pod strażą na spoczynek. Zebrał się w sobie, żeby wydać polecenia szefowi obsługi komputera i urwał w pół słowa, widząc jak żołnierz z głuchym chrzęstem pancerza opuszcza precyzyjnym ruchem karabin.
— Panie Lukas — powiedział Porey — ludzi rozstrzeliwuje się za ignorowanie rozkazów.
— Jestem zmęczony — wyjąkał nerwowo. — Z przyjemnością odejdę, sir. Niepotrzebna mi eskorta.
Porey skinął ręką. Jeden z żołnierzy stojących przy drzwiach wykonał sprężysty zwrot w miejscu i czekał na niego. Przepuścił Jona przodem, a kiedy znaleźli się na korytarzu, zrównał się z nim; chcąc nie chcąc, Jon musiał przystać na jego towarzystwo. Mijali po drodze innych żołnierzy znowu rozstawionych na posterunkach w spokojnym już, noszącym ślady niedawnych zamieszek niebieskim jeden.
Dokowały dalsze jednostki Floty. Cofnęli się zacieśniając perymetr i w końcu zdecydowali się wejść do doków, co wydawało się Jonowi niedopuszczalnym błędem w sztuce wojennej, ryzykiem, którego powodów nie rozumiał. Ryzyko Maziana stawało się teraz jego ryzykiem. Ryzykiem Pell, bo Mazian wrócił.
Może, pomyślał ze zgrozą, Unia została pobita. Może utrzymywano coś w tajemnicy. Może nastąpi opóźnienie w przejęciu stacji przez Unię. Myśl, że rządy Maziana mogą się przeciągnąć, napawała go niepokojem.
Nagle z windy zatrzymującej się przed nimi w niebieskim jeden wysiadła grupka żołnierzy, żołnierzy noszących inne insygnia. Zastąpili mu drogę i pokazali eskortującemu go żołnierzowi jakąś karteczkę.
— Pójdziesz z nami — zwrócił się do Jona jeden z nich. — Kapitan Porey kazał mi… — zaprotestował, ale drugi z żołnierzy dźgnął go pod żebra lufą karabinu i popchnął w stronę windy. Europa, przeczytał na naszywkach. Żołnierze z Europy. A więc przybył sam Mazian.
— Dokąd idziemy? — spytał przerażony. Żołnierz z Afryki został w niebieskim jeden. — Dokąd mnie zabieracie?
Nie doczekał się odpowiedzi. Celowo udawał zastraszonego. Wiedział, dokąd się udają… i jego podejrzenia potwierdziły się, kiedy wysiedli z kabiny w dokach i skierowali się do oświetlonego rękawa przejściowego statku stojącego w doku.
Nigdy jeszcze nie był na pokładzie statku wojennego. Pomimo wymiarów zewnętrznych było tutaj ciasno jak na frachtowcu. Ta ciasnota przyprawiała go o klaustrofobię. Karabiny w rękach postępujących za nim żołnierzy wcale nie poprawiały mu samopoczucia i kiedy tylko się zawahał, skręcając w lewo i wsiadając do windy, otrzymał szturchańca lufą w plecy. Było mu niedobrze ze strachu.
Wiedzieli, że jego mózg wciąż pracuje. Starał się wmówić sobie, że to wojskowe honory, że Mazian pragnie się spotkać z nowym komendantem stacji, że Mazian blefuje albo chce go nastraszyć. Ale z tego miejsca mogli robić, co im się żywnie podobało. Mogli wypchnąć go w próżnię zsypem na śmieci i nikt by go nie odróżnił wśród tysięcy dryfujących tam teraz zamarzniętych na kość ciał, stanowiących plagę dla zgarniaczy oczyszczających sąsiedztwo stacji, które musiały zamrażać je w pęczki i wyrzucać dalej w kosmos. Co za różnica. Usiłował wziąć się w garść zdając sobie sprawę, że albo uda mu się teraz, albo wszystko skończone.
Wypchnęli go z windy na korytarz obstawiony żołnierzami i wprowadzili do kabiny szerszej od większości innych pomieszczeń na statku, gdzie pośrodku stał okrągły stół otoczony pustymi fotelami. Kazali mu usiąść w jednym z tych foteli, a sami stanęli wyczekująco z karabinami przewieszonymi przez ramię.
Wszedł Mazian. Ubrany był w prosty, ciemnozielony skafander, twarz miał wymizerowaną. Jon podniósł się z szacunkiem z miejsca; Conrad Mazian dał mu ręką znak, że może usiąść. Do pomieszczenia weszło jeszcze paru ludzi, którzy zajęli swoje miejsca przy stole. Żaden z nich nie był kapitanem — sami oficerowie Europy. Jon rzucał ukradkowe spojrzenia na każdego po kolei.
— Panie tymczasowy komendancie stacji — odezwał się cichym głosem Mazian. — Panie Lukas, co się stało z Angelo Konstantinem?
— Nie żyje — powiedział Jon starając się stłumić wszystkie swoje reakcje oprócz tych niewinnych. — Wichrzyciele wdarli się do biur stacji. Zabili jego i wymordowali cały personel.
Mazian patrzył na niego nieruchomym wzrokiem milcząc wymownie. Jon zaczął się pocić.
— Podejrzewamy — ciągnął dalej Jon starając się odgadnąć myśli kapitana — że mógł to być jakiś spisek, uderzenie na inne biura, otwarcie drzwi w Q, zgranie tych wszystkich wypadków w czasie. Prowadzimy śledztwo.
— Co ustaliliście?
— Jeszcze nic. Podejrzewamy obecność agentów Unii, którzy przeniknęli w jakiś sposób na stację podczas przyjmowania uchodźców. Niektórych przepuszczono, może w Q pozostali jacyś ich przyjaciele albo krewni. Na razie jest dla nas zagadką, jak zdołali nawiązać kontakty. Podejrzewamy o współudział strażników… powiązania z czarnym rynkiem.
— Ale niczego konkretnego jeszcze nie ustaliliście?
— Jeszcze nie.
— I nie ustalicie tego w najbliższym czasie, prawda, panie Lukas?
Serce zaczęło mu bić w przyśpieszonym tempie. Nie dopuszczał na twarz przerażenia; miał nadzieję, że mu się to udaje.
— Przepraszam za to zaniedbanie, kapitanie, ale mieliśmy sporo roboty z tłumieniem zamieszek, z usuwaniem szkód… ostatnio pracujemy pod rozkazami pańskich kapitanów Mallory i…
— Tak. Genialne posunięcie; mam na myśli środki, jakie zastosował pan celem oczyszczenia korytarzy z uczestników zamieszek; ale nie doprowadziło to do całkowitego ich stłumienia, prawda? Chodzi mi o wpuszczenie do centrali mieszkańców Q.
Jon stwierdził nagle, że ma trudności z oddychaniem. Zapadło przedłużające się milczenie. W głowie miał zamęt. Mazian dał znak jednemu ze strażników przy drzwiach.
— Mieliśmy kryzysową sytuację — wydusił z siebie Jon; musiał coś powiedzieć, żeby wypełnić tę straszną ciszę.
— Może działałem zbyt arbitralnie, ale wyłoniła się przed nami szansa zapanowania nad niebezpiecznym rozwojem wypadków. Tak, rozmawiałem z Radcą tego rejonu, nie zamieszanego, jak sądzę, w tę burdę, ale głos rozsądku… nie było nikogo więcej w…
— Gdzie jest pański syn, panie Lukas?
Urwał i wlepił wzrok w Maziana.
— Gdzie jest pański syn?
— Poleciał do kopalni. Wysłałem go na holowniku krótkiego zasięgu na objazd kopalni. Nic mu się nie stało? Wiecie coś o nim?
— Dlaczego pan go wysłał, panie Lukas?
— Szczerze mówiąc chciałem wyekspediować go ze stacji.
— Dlaczego?
— Ponieważ ostatnio, kiedy ja przebywałem na Podspodziu, on prowadził biura na stacji. Po tych trzech latach zrodziły się pewne wątpliwości co do lojalności, autorytetów i kanałów komunikacji w łonie funkcjonujących tutaj biur spółki. Pomyślałem sobie, że jego krótka nieobecność może pomóc w zaprowadzeniu ładu, a potrzebowałem kogoś, kto pokierowałby biurami spółki tam, w kopalniach, w razie przerwania łączności. Posunięcie taktyczne. Podyktowane sytuacją wewnętrzną mojej spółki i względami bezpieczeństwa.
— Czy nie zostało to zrównoważone obecnością na stacji człowieka nazwiskiem Jessad?
Serce prawie przestało mu bić. Potrząsnął spokojnie głową. — Nie wiem, o czym pan mówi, kapitanie Mazian. Gdyby był pan tak dobry i wyjawił mi źródło tej informacji.
Mazian skinął ręką i do sali ktoś wszedł. Jon spojrzał i zobaczył Brana Hale’a, który unikał jego wzroku.
— Znacie się, panowie? — spytał Mazian.
— Ten człowiek — powiedział Jon — został dyscyplinarnie zwolniony ze służby na Podspodziu za złe wywiązywanie się z obowiązków dowódcy i bunt. Wziąłem pod uwagę dotychczasowy przebieg jego służby i zatrudniłem go. Obawiam się, że źle ulokowałem swoje zaufanie.
— Pan Hale przyszedł na Afrykę z myślą o zaciągnięciu się na statek… twierdził, że dysponuje pewnymi informacjami. Ale pan wyraźnie zaprzecza, jakoby znał człowieka nazwiskiem Jessad.
— Niech pan Hale sam się tłumaczy ze swoich znajomości. To prowokacja.
— A niejaki Kressich, Radca Q?
— Pan Kressich był, jak już wyjaśniłem, w centrum dowodzenia.
— Ten Jessad też.
— Może to któryś z obstawy Kressicha. Nie pytałem ich o nazwiska.
— Co pan na to, panie Hale?
Bran Hale spojrzał spode łba.
— Podtrzymuję moje zeznania.
Mazian pokiwał powoli głową i wyreżyserowanym ruchem wyciągnął pistolet. Jon zerwał się zza stołu, ale stojący za nim ludzie wcisnęli go siłą z powrotem w fotel. Gapił się jak sparaliżowany w wymierzoną w niego broń.
— Gdzie jest Jessad? Jak nawiązał pan z nim kontakt? Gdzie się ukrył?
— Te brednie Hale’a…
Trzasnął odwodzony bezpiecznik pistoletu.
— Zmuszono mnie — stęknął Jon. — Zmuszono mnie do współpracy. Pojmali członka mojej rodziny.
— A pan oddał im za to swojego syna.
— Nie miałem wyboru.
— Hale — powiedział Mazian — ty, twoi ludzie i pan Lukas możecie przejść do pomieszczenia obok. A my zarejestrujemy dotychczasowe ustalenia. Zezwalamy ci na załatwienie waszego sporu z panem Lukasem na osobności, a kiedy dojdziecie już do porozumienia, przyprowadź go tu z powrotem.
— Nie — załamał się Jon. — Nie. Powiem wam wszystko, powiem wszystko, co wiem.
Mazian machnął ręką na znak, że skończył z nim rozmowę. Jon usiłował przytrzymać się stołu. Stojący za nim ludzie podnieśli go pod pachy z fotela. Opierał się, ale wywlekli go przez drzwi na korytarz. Czekała tam cała banda Hale’a.
— Wam też się tak przysłużą — krzyknął Jon do oficerów Europy, którzy pozostali w sali. — Przyjmijcie go, a też się wam tak odpłaci. On łże!
Hale złapał go za ramię i wepchnął do przygotowanej dla nich kabiny. Za nimi wpadli do środka jego ludzie. Drzwi zamknęły się.
— Oszalałeś — stęknął Jon. — Oszalałeś, Hale.
— Przegrałeś — odparł Hale.
Mruganie lampek, szum wentylatorów, czasami bełkot komunikatora przekazującego informacje z innych statków — wszystko to było dziwnie znajome, jakby Pell nigdy nie istniała, jak gdyby była to znowu Estelle, a otaczający ją ludzie mogli się za chwilę odwrócić i pokazać znajome twarze zapamiętane z dzieciństwa. Elena przecisnęła się przez kipiące aktywnością centrum dowodzenia Końca Skończoności i wcisnęła się w kąt podwieszonej konsoli, żeby spojrzeć na ekran skanera. Zmysły miała wciąż przytępione od leków. Przycisnęła rękę do brzucha czując ogarniające ją nudności, do których nie była przyzwyczajona. Skok nie zaszkodził dziecku… nie mógł zaszkodzić. Nie po raz pierwszy i nie ostatni udało się — kobiety kupców miały silne organizmy i dobrze znosiły przeciążenia, do których przywykły znosząc je przez całe swe życie; to w dziewięciu dziesiątych nerwy, a środki farmakologiczne nie były znowu takie silne. Nie straciła go, nawet o tym nie pomyślała. Po chwili tętno, które podskoczyło po krótkim spacerze z kabiny głównej, uspokoiło się i fale mdłości ustąpiły. Obserwowała, jak na ekranie skanera pojawia się kolejny mrugający punkcik. Kupcy docierali do punktu przejściowego dryfując, tak jak podczas opuszczania Pell, i pośpiesznie nabierali maksymalnej szybkości, na jaką mogli sobie pozwolić przy wchodzeniu w przestrzeń realną, żeby zejść z drogi dalszym statkom napływającym falami. Wystarczyło, żeby kogoś wyniosło poza minimum, żeby jakiś niecierpliwy dureń wszedł w przestrzeń realną zbyt blisko tego punktu, a przestaliby istnieć razem z kimś takim w racjonalnym sensie, rozpyleni po okolicy. Zawsze uważała coś takiego za szczególnie nieprzyjemny wypadek. Jeszcze przez następne kilka minut będą żyć na tym brzegu całkiem realnej możliwości.
Ale przybywali teraz w coraz większej liczbie, odnajdując drogę do azylu w rozsądnym porządku. Może stracili jakieś statki podczas przechodzenia przez pole bitwy; trudno było jeszcze stwierdzić.
Mdłości powróciły. Występowały falami. Przełknęła kilka razy ślinę zdecydowana nie zwracać na nie uwagi i spojrzała z zawiścią na Neiharta, który przekazał stery synowi i podszedł do niej.
— Mam pewną propozycję — powiedziała pomiędzy jednym a drugim przełknięciem napływającej do ust śliny. — Udostępnisz mi jeszcze raz komunikator. Nie ma już odwrotu. Spójrz, co depcze nam po piętach, kapitanie. Większość to kupcy, którzy zrobili przynajmniej jeden kurs z ładunkiem dla stacji Kompanii. Dużo nas, prawda? I jeśli zechcemy, możemy dotrzeć jeszcze dalej.
— Co pani chce przez to powiedzieć?
— Że stajemy i zabezpieczamy swoje interesy. Że zanim się stąd rozproszymy, musimy zadać sobie parę trudnych pytań. Straciliśmy stacje, którym służyliśmy. Czy więc damy się połknąć Unii, narzucić sobie jej wolę… bo staliśmy się przestarzali w porównaniu z ich czyściutkimi, nowiutkimi, luksusowymi statkami? A taki pomysł może zaświtać im w głowie, jeśli przyjdziemy do nich błagać o licencje na obsługę ich stacji. Ale dopóki klamka nie zapadła, mamy jeszcze coś do powiedzenia, a założę się, że niektórzy z tych tak zwanych kupców Unii widzą, co się święci, tak samo dobrze, jak my. Możemy przerwać handel, ze wszystkimi światami, ze wszystkimi stacjami, możemy ich odciąć od źródeł zaopatrzenia. Pół wieku uganiania się tam i z powrotem, Neihart, pół wieku służenia za cel pierwszemu lepszemu statkowi wojennemu, który nie jest akurat w nastroju, aby uszanować twoją neutralność. I co z tego mamy, kiedy wszędzie jest wojsko? Udostępnisz mi ten komunikator?
Neihart zastanawiał się dłuższą chwilę.
— Kiedy coś nie wyjdzie, Quen, wzdłuż i w wszerz rozniesie się wieść, który statek za to odpowiada. To kłopot dla nas.
— Wiem — odparła chrapliwie Elena. — Ale nadal proszę.
— Skorzystaj z tego komunikatom, jeśli tak ci na tym zależy.
Signy przewróciła się niespokojnie na drugi .bok i wpadła na leżące obok ciało — czyjeś ramię, bezwładna ręka. Na wpół rozbudzona, nie mogła sobie przez chwilę uzmysłowić, kto to jest. Graff, dotarło do niej w końcu, to Graff. Uspokojona, wyciągnęła się wygodnie na łóżku przy jego boku. Razem zeszli z wachty. Przez chwilę wpatrywała się szeroko otwartymi oczyma w ciemną ścianę, rząd szafek w gwiezdnej poświacie padającej z lampy pod sufitem; nie chciała wracać do obrazów, które oglądała pod zamkniętymi powiekami, drażnił ją wypełniający wciąż nozdrza fetor umierania, którego nie mogła z siebie zmyć.
Opanowali Pell. Atlantyk i Pacyfik pełniły samotną służbę patrolową wraz ze wszystkimi rajderami Floty, pozwolili więc sobie na odrobinę snu. Szczerze żałowała, że na patrol nie wyszła Norwegia. Biedny Di Janz dowodził w dokach śpiąc w śluzie dziobowej, jeśli w ogóle kładł się spać. Jej żołnierze stali w ponurych nastrojach na posterunkach rozproszonych po dokach. Siedemnastu rannych i dziewięciu zabitych w zajściach, jakie miały tu miejsce po wydostaniu się Q na wolność, nie poprawiły ich samopoczucia. Będą pełnili wartę przez jedną wachtę, a przez drugą odpoczywali i tak w kółko. Poza tym nie miała żadnych planów. Kiedy statki Unii powrócą, a na pewno powrócą, Flota zareaguje tak, jak to czyniła zawsze w sytuacjach równie niekorzystnych jak ta — ogniem do osiągalnych celów i utrzymywaniem tak długo, jak się da, możliwości wyboru innych opcji. To była decyzja Maziana, nie jej.
Zamknęła w końcu oczy i westchnęła powoli, uspokojona. Leżący obok Graff poruszył się przez sen i znowu znieruchomiał. Obecność kogoś przyjaznego w tych ciemnościach działała na nią kojąco.
— Ona śpi — powiedziała Lily.
Satyna wstrzymała oddech i objęła ramionami podciągnięte pod brodę kolana. Zadowolili Słońce-Jej-Przyjacielem; Marzycielka szlochała z radości słuchając wieści, jakie przyniósł Niebieskozęby; człowiek-Konstantin i jego przyjaciel byli bezpieczni… ach, jaką nabożną czcią napawał widok łez na tej spokojnej twarzy. Cierpiały w nich serca całej hisa, dopóki nie zrozumieli, że to ze szczęścia… i ciepło spłynęło na te ciemne, żywe oczy, a oni przysunęli się całą gromadą bliżej, żeby je lepiej widzieć.
— Kocham was — wyszeptała Marzycielka — kocham każdego z was. L… Nie pozwólcie go skrzywdzić.
Potem uśmiechnęła się wreszcie i zamknęła oczy.
— Słońce-Prześwitujące-przez-Chmury. — Satyna trąciła Niebieskozębego pochłoniętego bez reszty bezskutecznym doprowadzaniem do porządku swojego skołtunionego futra przez szacunek dla miejsca, w którym się znajdowali, i ten spojrzał na nią. — Wracaj, idź i uważaj na tego młodego człowieka-Konstantina. Hisa z Nadwyża jedno ciało; ale ty jesteś bardzo szybkim, bardzo sprytnym myśliwym z Podspodzia. Ty uważaj na niego, gdzie się uda.
Niebieskozęby posłał niepewne spojrzenie Staremu i Lily.
— Dobrze — zgodziła się Lily. — Dobrze, silne ręce. Idź.
Wypiął dumnie pierś; był młodym samcem, a jednak inni ustąpili mu miejsca. Satyna popatrzyła na niego dumna, że nawet obcy go docenili. I mieli rację; jej przyjaciel wyróżniał się prawdziwym sprytem. Dotknął Starych, dotknął jej i cicho wycofał się z gromadki.
A Marzycielka spała bezpiecznie pośród nich, chociaż po raz drugi ludzie walczyli z ludźmi i spokojny świat Nadwyża chwiał się jak liść na piersi rzeki. Słońce roztaczało nad nią opiekę, a wokół nich wciąż płonęły gwiazdy.
Łaziki brnęły z mozołem przez otwartą przestrzeń; opuszczone, oklapnięte kopuły, puste plantacje, a nade wszystko milczenie kompresorów świadczyły dobitnie; że nikogo tu nie ma. Baza jeden. Pierwszy z obozów za bazą główną. Nie zabezpieczone włazy śluz chwiały się swobodnie na zawiasach, trzaskając od czasu do czasu pod wpływem lekkich podmuchów wiatru. Umęczona kolumna rozproszyła się teraz po opustoszałym terenie; rozglądano się ciekawie wokół. Emilio patrzył ze ściśniętym sercem; pomagał przecież budować ten obóz. Ani żywej duszy. Ciekaw był, ile już uszli i jak im się szło.
— Hisa też tu podglądała? — spytał Skoczka, który chyba jako jedyny z hisa nadal pozostał w kolumnie, trzymając się blisko niego i Miliko.
— Nasze oczy widzieć — odparł Skoczek, co powiedziało mu mniej, niż się chciał dowiedzieć.
— Panie Konstantin. — Dogonił go jakiś człowiek i zrównał z nim krok. To był jeden z robotników Q. — Panie Konstantin, musimy odpocząć.
— Za obozem — obiecał. — Nie możemy przebywać na otwartej przestrzeni dłużej niż to konieczne, rozumiecie? Za obozem.
Mężczyzna zatrzymał się czekając na swoją grupę, która szła z tyłu posuwającej się kolumny. Emilio ze znużeniem klepnął Miliko w ramię i przyśpieszył kroku, żeby dogonić dwa łaziki pełznące na czele kolumny; minął pierwszy jeszcze na polanie, a drugi, kiedy dotarli już do następnego odcinka drogi. Zwrócił na siebie uwagę kierowcy i dał mu znak, żeby zatrzymał się po przejechaniu pół kilometra. Potem stanął i patrzył na przesuwającą się kolumnę, dopóki nie doszła do niego Miliko. Zauważył, że starsi robotnicy i dzieci wloką się już resztkami sił. Po tylu godzinach marszu w maskach bez odpoczynku znajdowali się u kresu wytrzymałości. Zatrzymywali się wciąż, żeby choć trochę odsapnąć i prośby o zarządzenie postoju powtarzały się coraz częściej.
Niektórzy zostawali coraz bardziej z tyłu i kolumna zaczynała rozciągać się na coraz większej przestrzeni. Odciągnął Miliko na bok i obserwował przechodzących ludzi.
— Jeszcze trochę i odpoczynek — informował każdą z mijających go grup. — Idźcie, dopóki nie dobijecie do czoła.
Po pewnym czasie ujrzeli koniec kolumny, rząd wlokących się noga za nogą piechurów. Byli tu ludzie starsi, cierpliwi i wytrwali, a pochód zamykało dwoje ludzi ze stałego personelu.
— Został ktoś? — spytał.
Potrząsnęli głowami.
I w tym momencie dostrzegł swojego pracownika, który nadbiegał od czoła kolumny wijącą się drogą. Człowiek zbliżał się ciężkim kłusem, wpadając co chwila na innych piechurów zastępujących mu drogę, żeby zapytać, co się stało. Emilio rzucił mu się pędem na spotkanie, a Miliko pośpieszyła za nim.
— Komunikator ożył — wysapał goniec i Emilio nie zatrzymując się pobiegł dalej pochyłym poboczem wijącej się między drzewami drogi.
Po pokonaniu kilku zakrętów dostrzegł wreszcie łaziki i zgromadzonych przy nich ludzi. Okrążył zbiegowisko nakładając drogi przez las i zaczął się przepychać przez tłum do Jima Ernsta siedzącego przy komunikatorze zasilanym z generatora. Ludzie rozstępowali się, żeby go przepuścić. Dotarł do łazika, wdrapał się na skrzynię ładunkową zawaloną bagażami, belami, plastikowych płacht i ludźmi, którzy nie mogli iść, przekopał się przez ten galimatias do miejsca, w którym siedział Ernst i stanął za jego plecami. Ernst odwrócił się do niego przyciskając jedną ręką słuchawkę do ucha, a wyraz jego oczu zwiastował tylko ból.
— Nie żyje — powiedział Ernst. — Pański ojciec… zamieszki na stacji.
— A matka, a brat?
— O nich ani słowa. Ani słowa o żadnych innych ofiarach. Nadaje wojsko. Flota Maziana, Chcą nawiązać z nami kontakt. Mam odpowiedzieć?
Wstrząśnięty, wciągnął w płuca głęboki oddech, świadomy ciszy, jaka zapadła wśród stojących najbliżej ludzi, wpatrujących się w niego z zadartymi głowami, garstki starych mieszkańców Q na samym łaziku gapiących się na niego oczyma tak poważnymi, jak te z obrazów hisa.
Ktoś wdrapał się na skrzynię łazika, przekopał przez stosy bagaży i otoczył go ramieniem. Miliko. Był jej wdzięczny… drżał lekko z wyczerpania i pod wpływem dającego o sobie znać dopiero teraz szoku. Spodziewał się tego. To było tylko potwierdzenie jego obaw.
— Nie — powiedział. — Nie odpowiadaj. — Przez tłum przetoczył się pomruk niezadowolenia; odwrócił się do tych ludzi. Nie mówią nic o innych ofiarach — wrzasnął przekrzykując w pośpiechu coraz głośniejszą wrzawę. — Ernst, powiedz im, co odebrałeś.
Ernst wstał i powtórzył treść komunikatu. Emilio przytulił do siebie Miliko. Tam na górze byli jej rodzice i siostra, kuzynowie, wujowie i ciotki. Deesowie mogli przeżyć, a równie dobrze zginąć nie odnotowani na listach ofiar: Deesowie mieli więcej szans. Nie byli celami, tak jak Konstantinowie.
Władzę na stacji przejęła Flota, wprowadziła prawo wojenne, Q… Ernst zawahał się przez chwilę, a potem, widząc ponaglenia w uniesionych ku niemu twarzach, podjął z ociąganiem swą relację… Q zbuntowało się, przerwało kordony i rozlało po stacji siejąc zniszczenie i śmierć. Ginęli zarówno stali mieszkańcy stacji, jak i ludzie z Q.
Jeden ze starszych mieszkańców Q płakał. Może, pomyślał z bólem Emilio, może oni też mają tam swoich, o których się martwią.
Spojrzał w dół na rzędy poważnych twarzy jego pracowników, robotników stałych, Q i gdzieniegdzie hisa. Nikt się teraz nie poruszał. Nikt nic nie mówił. Słychać było tylko szelest wiatru w liściach nad ich głowami i szum rzeki dochodzący zza drzew.
— A więc niedługo tu będą — przemówił do ludzi Emilio starając się zapanować nad drżeniem głosu. — Wrócą tu, żeby zmusić nas do uprawiania dla nich pól, do pracy w młynie i w szybach; Kompania i Unia będą dalej prowadziły ze sobą wojnę, ale ta planeta nie należy już do Pell, do Pell znajdującej się w ich rękach, bo my nie chcemy, aby wszystko, co tu wyhodujemy, zapełniało ich ładownie. Kiedy nasza Flota przylatuje tutaj i zmusza nas do pracy pod lufami karabinów… to co będzie, kiedy po nich przyjdzie tu Unia? Co będzie, jeśli będą żądali od nas coraz większego wysiłku i nikt z nas nie będzie miał wpływu na to, co dzieje się na Podspodziu? Wracajcie, jeśli chcecie; pracujcie dla Pell, dopóki nie pojawi się tu Unia. Ale ja idę dalej.
— Dokąd, proszę pana? — To był ten chłopak, zapomniał jego nazwiska, ten sam, nad którym w dniu buntu znęcał się Hale. Ramionami otaczał swoją matkę. To nie była prowokacja, a zwykłe pytanie.
— Nie wiem — przyznał. — Do bezpiecznego miejsca, w które zaprowadzą nas hisa, jeśli w ogóle istnieje takie miejsce. Żeby tam żyć. Okopać się i żyć. Uprawiać ziemię dla siebie.
Przez tłum przeszedł pomruk. Strach… strach towarzyszył zawsze tym, którzy nie znali Podspodzia, strach przed lądem, przed miejscami, gdzie człowiek był w mniejszości. Ludzie, którzy nie zauważali hisa na stacji, zaczynali się ich bać na otwartej przestrzeni, gdzie hisa byli niezależni, a oni nie. Zgubiona maska, uszkodzenie… to na Podspodziu groziło im śmiercią. Cmentarz tam, przy bazie głównej, rozrastał się tak samo szybko, jak obóz.
— Żaden Dołowiec — powtórzył jeszcze raz — nigdy nie podniósł ręki na człowieka. I to pomimo krzywd, jakie im wyrządzaliśmy, pomimo tego, że jesteśmy tu obcy. — Zlazł z łazika wpadając w koleiny w rozjeżdżonej drodze i wyciągnął ręce, żeby pomóc Miliko. Jej przynajmniej był pewien. Zeskoczyła ze skrzyni i nie zadawała żadnych pytań. — Możemy was zostawić w obozie, który przed chwilą minęliśmy — powiedział. — Tyle możemy dla was zrobić, dla tych, którzy chcą zaryzykować z Poreyem. Uruchomimy wam kompresory.
— Panie Konstantin.
Podniósł głowę. To mówiła jedna z najstarszych kobiet jadąca na skrzyni łazika.
— Panie Konstantin, jestem za stara, żeby pracować tak, jak trzeba było tam, skąd odeszliśmy. Ja nie chcę zostać.
— Ruszajmy już — odezwał się męski głos.
— Czy ktoś wraca? — krzyknął jeden z brygadzistów z Q. Mamy wysłać z kimś z powrotem któryś z łazików?
Zaległa cisza. Ludzie potrząsali głowami. Emilio patrzył na tę masę czując zwykłe zmęczenie.
— Skoczku — powiedział spoglądając na przedstawiciela hisa, który czekał na skraju lasu. — Gdzie jest Skoczek? Potrzebny mi.
Spośród drzew porastających zbocze wzgórza wyłonił się Skoczek.
— Wy przyjść — zawołał z góry wskazując na szczyt wzgórza i drzewa. — Wy teraz przyjść wszystkie.
— Jesteśmy zmęczeni, Skoczku. I potrzebne nam rzeczy, które jadą na łazikach. Łaziki nie przejdą tą drogą, a niektórzy z nas nie mogą chodzić. Są wśród nas chorzy, Skoczku.
— My ponieść chorych, mnóstwo, mnóstwo hisa. My skraść dobre rzeczy na łazikach, my dobrze nauczeni, człowiek-Konstantin. My ukraść dla was. Wy przyjść.
Obejrzał się na innych i ujrzał pełne niedowierzania powątpiewające twarze.
Hisa otoczyli ich. Z lasów wychodziło ich coraz to więcej i więcej, niektórzy nawet z młodymi, które ludzie rzadko mieli okazję oglądać. To, że nie bali się podchodzić z nimi do ludzi, było przejawem zaufania. Chyba wyczuła to cała grupa, bo nikt nie protestował. Pomagali starym i niepełnosprawnym zsiadać z łazików. Silni, młodzi hisa splatali dla nich ręce w koszyczki; inni zwalali z bagażników zapasy i sprzęt.
— A co będzie, jeśli zaczną nas tropić skanerem? — mruknęła niespokojnie Miliko. — Musimy skryć się gdzieś głęboko i to szybko.
— Trzeba bardzo czułego skanera, żeby odróżnić ludzi od hisa. Może jednak zadecydują, że nie opłaca im się nas szukać.
Podszedł do nich Skoczek, wziął Emilia za rękę i zmarszczył nos, co u hisa było odpowiednikiem puszczania oka u ludzi. — Wy iść ze Skoczkiem.
Nie nadawali się do długiego marszu, chociaż strach wywołany ostatnimi wiadomościami dodał im nieco sił. Trochę wspinaczki pod górę, a potem schodzenie po stoku porośniętym drzewami i paprociami i wszyscy już z trudem łapali powietrze, a niektórych trzeba było nieść, chociaż z początku szli o własnych siłach. Jeszcze kawałek i nawet hisa zaczęli zwalniać kroku. Po jakimś czasie, kiedy liczba ludzi, których musieli nieść, wzrosła tak, że nie dawali już rady, ogłosili postój, a sami rozciągnęli się w paprociach i zasnęli.
— Znajdźcie jakieś osłonięte miejsce — ponaglał Skoczka Emilio. — Tu nie jest dobrze, Skoczku. Zobaczą nas statki.
— Teraz spać — powiedział Skoczek, zwinął się w kłębek i ani jego, ani jego pobratymców nic nie było w stanie zmusić do dalszej drogi.
Emilio przysiadł na ziemi wpatrując się w niego bezsilnie. Powiódł wzrokiem po całym stoku; ludzie i hisa kładli się tam, gdzie kto rzucił swój bagaż, niektórzy owijali się w koce, inni byli zbyt skonani, żeby je rozpostrzeć. Emilio wykorzystał swój jako poduszkę, położył się na kocu Miliko, przygarnął ją do siebie i leżeli tak w słońcu, którego promienie przenikały z ukosa przez listowie. Skoczek przysunął się do nich i otoczył go ramieniem. Emilio poddał się i zasnął głębokim, zdrowym snem.
Ocknął się potrząsany przez Skoczka. Miliko siedziała obok w kucki obejmując kolana rękami. Lekka mgiełka skraplała się na liściach; było późne, późne, pochmurne popłudnie i zanosiło się na deszcz.
— Emilio, powinieneś się chyba obudzić. Wydaje mi się, że to jacyś bardzo ważni hisa.
Przekręcił się na drugi bok, podźwignął na kolana i przymrużył oczy od zimnej mżawki. Dookoła budzili się inni ludzie. Spośród drzew wyszli Starzy, hisa, których biel obficie przy prószyła futra; było ich troje. Emilio wstał i skłonił się, co chyba przyjęli z zadowoleniem, bo to była ich ziemia i ich drzewa.
Skoczek też się skłonił, podskoczył i sprawiał wrażenie poważniejszego niż zazwyczaj.
— Oni nie rozmawiać ludzka mowa — powiedział do Emilia. — Oni mówić wy iść z nimi.
— Idziemy — powiedział Emilio. — Miliko, podnieś ich. Odeszła budząc cicho tych kilku, którzy jeszcze spali i polecenie, przekazywane z ust do ust, rozniosło się wśród wszystkich ludzi biwakujących na zboczu wzgórza. Zmęczeni, przemoknięci, zbierali swoje bagaże i szykowali się do drogi. Pojawiło się jeszcze więcej hisa. Drzewa zdawały się ożywać nimi, chyba za każdym pniem w lesie kryło się zwinne brązowe ciało.
Starzy zniknęli z oczu w lesie. Skoczek zwlekał, dopóki wszyscy nie byli gotowi, a wtedy ruszył. Emilio zarzucił sobie zrolowany koc Miliko na ramię i podążył za nim.
Przedzierali się przez mokre liście i ociekające wodą gałęzie. Gdy tylko któryś z ludzi tracił siły, zaraz pojawiał się przy nim któryś z hisa, żeby mu pomóc, hisa, żeby wziąć go za ręce i zagadać życzliwie, choćby w swoim języku, jeśli nie rozumieli ludzkiej mowy; za nimi, niczym horda insektów czyścicieli, szli inni — złodziejscy hisa — taszcząc nadmuchiwaną kopułę, generatory, ich żywność i co tylko mogli ściągnąć z łazików, bez względu na to, czy wiedzieli, do czego to wszystko służy, czy nie.
Zapadła noc i maszerowali teraz posuwając się gęsiego przez gąszcz drzew, odpoczywając, kieuy musieli, ale hisa prowadzili ich tak, że nikt nie mógł się odłączyć, i przytulali się do nich, kiedy się zatrzymywali, żeby ziąb nie był tak dokuczliwy.
Wtem w niebiosach rozległ się grzmot, który nie miał nic wspólnego z deszczem.
— Coś ląduje — przekazywano sobie z ust do ust to przypuszczenie.
Hisa o nic nie pytali. Ich wprawne uszy wychwyciły pewnie ten dźwięk dawno temu.
Wracał Porey. To był prawdopodobnie Porey. Przez jakiś czas będą przeszukiwać opuszczoną bazę i słać do Maziana pełne złości komunikaty. Będą im potrzebne informacje ze skanera, będą się musieli zastanowić nad dalszym postępowaniem i uzyskać decyzję Maziana w tej sprawie… czas pracował na ich korzyść.
Odpoczynek i marsz, odpoczynek i marsz, i gdzie się kto zachwiał, zaraz wyrastali przy nim opiekuńczy Dołowcy, żeby dotknąć, żeby zachęcić do wysiłku, żeby pocieszyć. Gdy się zatrzymywali, ziąb i wilgoć dawały się bardziej we znaki, chociaż deszcz wcale nie padał; i ucieszyli się, gdy nastał ranek, gdy przez korony drzew przesączyły się pierwsze promienie światła, które Dołowcy przywitali świergotem, swoją paplaniną i odrodzonym entuzjazmem.
Nagle skończyły się drzewa i wyszli na stok wzgórza opadający ku ogromnej równinie, a brzask rozpraszał już wyraźnie mroki nocy. Gdy weszli na szczyt niewielkiego wzniesienia, roztoczył się przed nimi sięgający hen, aż po horyzont krajobraz, a hisa szli dalej, wychodzili spomiędzy drzew w rozległą dolinę… do owego sanktuarium, uświadomił sobie z nagłym zaniepokojeniem Emilio, na teren, o którego pozostawienie im hisa zawsze prosili, na który ludzie mieli wstęp wzbroniony, na ogromną przestrzeń pozostającą na zawsze tylko ich, hisa, wyłączną własnością.
— Nie — zaprotestował Emilio rozglądając się za Skoczkiem. Machnął przywołująco ręką na Dołowca, który sunął w pobliżu tanecznym krokiem. — Nie. Skoczku, nie wolno nam wychodzić na otwartą przestrzeń. Nie wolno. Nie możemy, słyszysz? Ludzie-z-karabinami przylecieli na statkach; ich oczy nas dojrzą.
— Starzy mówić iść — oznajmił Skoczek nie gubiąc nawet rytmu swoich pląsów, jak gdyby stawiało to sprawę poza wszelką dyskusją.
Zaczynał się już stok. Całe plemię wypadło spomiędzy drzew niczym brązowa fala, niosąc ludzi i ich bagaż, a za nimi zaczęły się wyłaniać z lasu coraz to nowe szeregi ludzi idących o własnych siłach; kierowali się ku kuszącej bladości skąpanej w słońcu równiny.
— Skoczku! — Emilio zatrzymał się, a Miliko stanęła przy nim. — Ludzie-z-karabinami znajdą nas tutaj. Rozumiesz, co mówię, Skoczku?
— Ja rozumieć. My widzieć cała hisa, ludzi. Ich też my widzieć.
— Nie możemy zejść tam na dół. Zabiją nas, słyszysz? — Oni mówić iść.
Starzy. Skoczek odwrócił się do niego plecami i ruszył dalej w dół stoku. Po chwili obejrzał się i nie przystając machnął zapraszająco na niego i Miliko.
Emilio zrobił krok, potem drugi, wiedząc, że to szaleństwo, wiedząc, że mentalność hisa jest inna niż ludzi. Hisa nigdy nie podnieśli ręki na najeźdźców swego świata; siedzieli, obserwowali i teraz też to robili. Ludzie poprosili hisa o pomoc i hisa robili to na swój sposób.
— Porozmawiam z nimi — powiedział do Miliko. — Porozmawiam z ich Starymi, wyjaśnię im w czym rzecz. Nie możemy ich urazić, ale wysłuchać mnie chyba mogą… Skoczku, Skoczku, zaczekaj.
Ale Skoczek kroczył dalej na czele pochodu. Hisa nie zatrzymywali się spływając wciąż ogromnym trawiastym zboczem ku równinie. Po jej środku, gdzie chyba przepływał strumień, wznosiło się coś, co przypominało uniesioną ku górze kamienną pięść. Obiekt otoczony był wydeptanym kołem, cieniem, który rozpoznał w końcu jako krąg żywych ciał zebranych wokół tego tworu.
— Tam muszą być wszyscy hisa znad rzeki — odezwała się Miliko. — To jakieś miejsce zgromadzeń. Rodzaj świątyni.
— Mazian tego nie uszanuje; Unia prawdopodobnie też nie. — Przewidywał masakrę, rzeź, widział już oczyma wyobraźni atak na siedzących biernie hisa. i o Dołowcy, pomyślał, to łagodne obyczaje samych Dołowców uczyniły Pell tym czym jest. W dawnych czasach ludzi na Ziemi ogarnęło przerażenie na wieść o znalezieniu obcego życia. Była wtedy nawet mowa o zrezygnowaniu z zakładania kolonii ze strachu przed nowymi odkryciami… ale na Podspodziu nie istniał strach, nigdy nie było go tu, gdzie hisa wyszli na spotkanie ludzi z pustymi rękami i przyjęli ich z ufnością.
— Musimy ich przekonać, żeby stąd odeszli — powiedział Emilio.
— Idę z tobą — oświadczyła Miliko.
— Pomóc ciebie? — zapytał hisa dotykając ręki Miliko, bo ta straciła równowagę opierając się na ramieniu Emilia.
Potrząsnęli oboje głowami i szli dalej razem na końcu pochodu, bo większość ludzi, nawet starzy korzystający z pomocy hisa, wysforowała się już do przodu poddając się ogólnemu szaleństwu.
Odpoczywali podczas tego długiego schodzenia, a słońce minęło tymczasem zenit; szli i odpoczywali, i znowu szli, a słońce zsunęło się już po niebie i świeciło teraz za niskimi, obłymi wzgórzami. Odmówił posłuszeństwa cylinder w jego masce, zrujnowany przez wilgoć i leśną pleśń — zła wróżba dla innych. Oddychając z trudnością przez zapchany filtr poszukał zapasowego cylindra, wstrzymał oddech na czas wymiany i z powrotem naciągnął maskę na twarz. Szli teraz powoli równiną.
Daleko przed nimi wznosiła się owa nieokreślona masa w kształcie ryby, nieregularna kolumna wystająca z morza ciał hisa… nie nie tylko hisa. Byli tam też ludzie, którzy wstali teraz ze swych miejsc i wyszli im naprzeciw. Szła wśród nich Ito z bazy dwa wraz ze swym personelem i robotnikami i Jones z bazy jeden ze swoimi ludźmi. Jones wyciągnął na powitanie rękę i wyglądał na tak samo oszołomionego jak oni.
— Powiedzieli, żeby tu przyjść — Ito odezwała się pierwsza. — Mówili, że wy też przyjdziecie.
— Stacja padła — powiedział Emilio; a przemarsz trwał; pochód posuwał się w kierunku centrum. Hisa ponaglali go, najbardziej jego i Miliko. — Nie mamy innego wyboru, Ito. Na stacji rządzi Mazian… przynajmniej w tym tygodniu. Trudno przewidzieć, kto tam będzie w przyszłym.
Ito i Jones zostali z tyłu razem ze swoimi ludźmi. Zgromadzili się tu też inni ludzie; były ich krocie; stali uroczyście, jacyś otępiali. Spotkali Deacona z załogi szybów, MacDonalda z trzeciej bazy, Heberta i Tauscha z czwórki, ale hisa ciągnęli ich dalej i Emilio ściskał coraz mocniej rękę Miliko, żeby się z nią nie zgubić w tym nieprzeliczonym tłumie. Teraz otaczali ich tylko hisa, sami hisa. Kolumna była coraz bliżej i nagle stwierdzili, że to nie kolumna, a skupisko wizerunków, takich jak te, które hisa podarowali stacji, przykucnięte, kuliste kształty i formy wyższe, ciała o wielu twarzach hisa, zdziwione usta i szeroko otwarte, nieruchome oczy wpatrzone wiecznie w niebo.
Hisa rzeźbili podobne, ale te były stare. Spłynął na niego zachwyt. Miliko zwolniła w końcu i po prostu gapiła się z zadartą w górę głową. Emilio też. Zewsząd otaczali ich hisa, a oni czuli się zagubieni, mali i obcy przed tym niebotycznym, starożytnym kamieniem.
— Wy iść — dotarł do niego głos hisa. Skoczek ujął go za rękę i podprowadził do samej podstawy obelisku.
A siedzieli tam Starzy, hisa najstarsi ze wszystkich, ich twarze i ramiona pokrywało srebro. Siedzieli otoczeni krótkimi laskami wbitymi w ziemię, laskami rzeźbionymi w twarze i obwieszone wisiorkami. Emilio zawahał się przed wejściem do tego kręgu, ale Skoczek podprowadził ich do samych Starych.
— Siąść — podpowiedział im Skoczek.
Emilio zgiął się w ukłonie, to samo uczyniła Miliko i siedli ze skrzyżowanymi nogami przed czwórką starszych. Skoczek powiedział coś w świergotliwym języku hisa i najwątlejszy z tej czwórki udzielił mu odpowiedzi.
A potem ten sam Stary, podpierając się na jednej ręce wyciągnął drugą, żeby dotknąć najpierw Miliko, a potem Emilia, jak gdyby błogosławiąc ich.
— Dobrze wy przyjść tutaj — powiedział Skoczek chyba tłumacząc słowa Starego. — Ciepło wy przyjść tutaj.
— Podziękuj im, Skoczku. Przekaż im bardzo dużo podziękowań. Ale powiedz im też, że z Nadwyża zagraża im niebezpieczeństwo. Że oczy Nadwyża spoglądają z góry na to miejsce i że ludzie-z-karabinami mogą tu przybyć i czynić krzywdę.
Skoczek przekazał to. Cztery pary wiekowych oczu przyglądały się im z niezmąconym spokojem. Jeden z nich odpowiedział.
— Wysoko lecieć statek nad nasze głowy — tłumaczył Skoczek. — Przylecieć, zobaczyć, odlecieć.
— Grozi wam niebezpieczeństwo. Błagam cię, wytłumacz to im.
Skoczek przetłumaczył. Najstarszy uniósł rękę wskazując na wznoszące się nad nimi wizerunki i odpowiedział.
— Hisa miejsce. Noc przychodzić. My spać, my śnić, oni odejść, my wyśnić, oni sobie pójść.
Przemówił drugi ze starszych. W jego słowach pojawiło się nazwisko człowieka: Bennett; i inne: Lukas.
— Bennett — zawtórował mu stojący najbliżej. — Bennet. Bennett. Bennett.
Pomruk przekroczył granice kręgu, rozprzestrzeniał się jak wiatr po ogromnym zgromadzeniu.
— My kraść jedzenie — powiedział Skoczek z uśmiechem hisa. — My nauczyć się dobrze kraść. My ukraść was, zrobić was bezpiecznie.
— Karabiny — zaprotestowała Miliko. — Karabiny, Skoczku.
— Wy bezpieczni. — Skoczek urwał na chwilę, żeby wysłuchać, co mówi jeden ze Starych. — On dawać wam imiona: nazywać ciebie On-Przychodzi-Znowu; nazywać ciebie Ona-Wyciąga-Ręce. To-he-me; Mihan-tisar. Wasz duch dobry. Kochać was. Człowiek-Bennett, on nauczyć nas śnić ludzkie sny; teraz wy przychodzić my nauczyć was hisa sny. My kochać was, kochać, To-he-me, Mihan-tisar.
Nie znajdował słów; patrzył tylko w górę na ogromne wizerunki wpatrzone okrągłymi oczyma w niebiosa; powiódł wzrokiem po otaczającym go zgromadzeniu, które zdawało się rozciągać we wszystkie strony hen aż po horyzont i przez chwilę miał wrażenie, że wierzy, iż jest możliwe, że to przerażające miejsce może odstraszyć każdego nieprzyjaciela, który tu przyjdzie.
Starzy zaintonowali pieśń, którą podchwycili stojący najbliżej, a po nich coraz dalsze i dalsze kręgi hisa. Ciała zaczęły się kołysać w rytm psalmu.
— Bennett… — To nazwisko co chwila się w nim powtarzało. — On nauczyć nas śnić ludzkie sny… nazwać cię On-Przychodzi-Znowu.
Emilio zadrżał, wyciągnął ramię i otoczył nim Miliko wsłuchany w ten hipnotyzujący podszept, który był jak muśnięcie młota po brązie, jak westchnienie jakiegoś ogromnego instrumentu wypełniającego czaszę ciemniejących w zmierzchu niebios.
Słońce całkowicie schowało się za widnokręgiem. Zmrok przyniósł powiew chłodu i westchnienie zachwytu wydobywające się z niezliczonych gardeł, które przerwały pieśń. Pojawiające się w chwilę potem gwiazdy przywitał las rąk wskazujących w górę i rozległy się stłumione okrzyki podziwu.
— Nazywać ją Ona-Przychodzić-Pierwsza — wyjaśnił im Skoczek i zaczął wymieniać kolejno nazwy wszystkich gwiazd, w miarę jak bystre oczy hisa dostrzegały je na niebie i witały niczym powracających przyjaciół. — Iść-Razem; Przychodzić-na-Wiosnę; Ona-Zawsze-Tańczy…
Pieśń ożyła znowu, śpiewana teraz szeptem, w minorowej tonacji, i ciała zaczęły się kołysać.
Wyczerpanie dawało o sobie znać. Oczy Miliko stawały się coraz bardziej szklane; Emilio starał się ją podtrzymywać, walczyć sam z ogarniającą go sennością, ale hisa też głowy opadały już na piersi. Skoczek poklepał ich dając tym do zrozumienia, że reszta akceptuje ich zachowanie.
Emilio zasnął. Obudziwszy się po jakimś czasie, znalazł obok przygotowane dla nich jedzenie i picie. Na przemian zsuwał maskę, żeby odgryźć kęs i popić go i nasuwał ją, żeby odetchnąć. Kilka rozbudzonych postaci snuło się gdzieniegdzie między pogrążonymi we śnie masami i pomimo całego sennego spokoju tej godziny załatwiało potrzeby naturalne. On też ją poczuł i prześlizgnął się na same krańce tego ogromnego, nieprzebranego mrowia, tam gdzie spali inni ludzie i jeszcze dalej, gdzie hisa wykopali schludne rowy spełniające rolę sanitariatów. Stał tam jakiś czas, na obrzeżach obozu, wpatrując się w wizerunki, rozgwieżdżone niebo i śpiący tłum, dopóki nie przyszli inni i nie wróciło mu poczucie czasu.
Hisa odpowiedzieli. Swoją tutaj obecnością, siedzeniem tutaj pod kopułą niebieską, przemawianiem do nieba i swoich bogów… patrzcie na nas… Mamy nadzieję. Wiedział, że oszalał; i przestał obawiać się o siebie, nawet o Miliko. Wszyscy czekali na sen; i jeśli ludzie skierują swe karabiny na łagodne, śpiące istoty z Podspodzia, nie będzie już żadnej nadziei. Tak właśnie hisa rozbroili ich na samym początku… gołymi rękami.
Ruszył z powrotem do Miliko, do Skoczka i do Starych wierząc dziwnie, że są bezpieczni, wierząc w sprawy, które nie miały nic wspólnego z życiem i śmiercią, wierząc, że to miejsce jest tutaj od wieków i że czekało tu na długo przed przybyciem ludzi, zwrócone ufnie ku niebu.
Położył się obok Miliko i leżał tak patrząc na gwiazdy i rozmyślając nad ich dalszym losem.
A rano wylądował statek.
Nie wzbudziło to paniki pomiędzy dziesiątkami tysięcy hisa. Nie wybuchła też między ludźmi, którzy wśród nich siedzieli. Emilio wstał i trzymając za rękę Miliko patrzył, jak statek, a właściwie sonda lądownicza, siada daleko w dolinie, w miejscu, gdzie znalazła sobie wolny, nadający się na lądowisko teren.
— Powinienem tam pójść i porozmawiać z nimi — zwrócił się za pośrednictwem Skoczka do Starych.
— Nie rozmawiać — odparł poprzez Skoczka Najstarszy. Czekać. Śnić.
— Ciekawa jestem — zauważyła spokojnie Miliko — czy naprawdę chcą zająć całe Podspodzie w sytuacji, jaką mają tam na górze.
Podnosili się inni ludzie. Emilio z Miliko usiedli i wszyscy, rozsiani po całym zgromadzeniu, zaczęli też siadać z powrotem, żeby po prostu siedzieć i żeby czekać.
Po dłuższym czasie, z oddali dobiegło ich uszu nawoływanie przez głośnik.
— Tu ludzie — grzmiał po równinie metaliczny głos. — Jesteśmy z nosiciela Afryka. Niech ten, który tu dowodzi, wystąpi i przedstawi się.
— Nie rób tego — powstrzymała go z błaganiem w oczach Miliko, kiedy chciał już wstać. — Oni mogą strzelać.
— Mogą otworzyć ogień, kiedy nie wyjdę, żeby z nimi porozmawiać. Prosto w ten tłum. Mają nas.
— Czy jest tam Emilio Konstantin? Mam dla niego wiadomości.
— Znamy już te twoje wiadomości — mruknął i przytrzymał za rękę Miliko, która zaczęła się podnosić. — Miliko, chcę cię o coś poprosić.
— Nie.
— Zostań tu. Pójdę tam; im chodzi o ponowne uruchomienie bazy, tego właśnie chcą. Zamierzam zostawić tu tych, którym nie byłoby dobrze pod rządami Poreya, czyli większość z nas. Potrzebuję cię tutaj, żebyś nimi kierowała.
— To wymówka.
— I tak, i nie. Chcę żebyś się tym zajęła. Żebyś prowadziła walkę, jeśli do niej dojdzie. Żebyś została z hisa, ostrzegała ich i nie dopuszczała obcych do tego świata. Komuż mógłbym to powierzyć, jeśli nie tobie? Kogo hisa zrozumieją tak, jak rozumieją ciebie i mnie? Kogoś innego z naszego personelu? — Potrząsnął głową wpatrzony w jej ciemne octy. — Istnieje sposób prowadzenia walki. Sposób stosowany przez hisa. Wracam więc, skoro tego żądają. Czy myślisz, że chcę cię zostawić? Ale któż inny mógłby to zrobić? Zrób to dla mnie.
— Rozumiem cię — powiedziała chrapliwie.
Emilio wstał. Miliko też się podniosła, przytuliła do niego i pocałowała. Trwało to tak długo, że teraz trudniej mu było odejść niż jeszcze przed chwilą. Ale wreszcie go puściła. Wyjął z kieszeni pistolet i oddał go jej. Znowu usłyszał ryk głośnika. Wołano ich, powtarzano komunikat.
— Ludzie! — wrzasnął głośno do zebranych. — Przekażcie dalej. Potrzebuję ochotników.
Krzyk ścichł w oddali. Nadchodzili przeciskając się przez tłum z najdalszych szeregów zgromadzenia; byli z komend różnych baz, w tym z bazy głównej. Trochę to trwało. Żołnierze, którzy tymczasem podeszli z drugiej strony na odległość głosu, czekali, na pewno widzieli poruszenie, a czas i siła były po ich stronie.
Kazał członkom swojego personelu odwrócić się plecami w tym kierunku i stłoczyć w ciasną grupkę, podejrzewając, że tamci mogli wycelować w nich aparaturę podsłuchową. Otaczający ich okrągłoocy hisa patrzyli na ludzi z zainteresowaniem zadzierając w górę głowy.
— Potrzeba im siły roboczej — powiedział cicho. — Chcą, żebyśmy doprowadzili do stanu używalności sprzęt, który uszkodziliśmy. Tylko po to tu przylecieli. Po silne karki. Mają w zanadrzu listę dostaw, które trzeba zrealizować. Pewnie interesuje ich tylko baza główna, bo z innych nie mogą korzystać. Nie sądzę, abyśmy mogli namawiać Q do powrotu, do wprzęgnięcia się znowu w ten kierat, w jakim chodzili pod Poreyem, zanim nie odeszliśmy. To kwestia czasu, wytrzymałości, dysponowania wystarczającą liczbą ludzi, przy pomocy których można będzie powstrzymać jakiś ruch przeciwko Podspodziu… albo może po prostu kwestia życia lub śmierci. Rozumiecie mnie. Jeśli o mnie chodzi, to przypuszczam, że chcą zaopatrzyć swoje statki i zapewnić dostawy dla stacji; a kiedy będą to mieli, i nam się coś uszczknie. Czekamy, aż sytuacja na stacji unormuje się, a w międzyczasie gromadzimy, co się da. Potrzebni mi najsilniejsi ludzie z każdej bazy, najlepiej zbudowani, tacy, którzy potrafią pracować na najwyższych obrotach, znieść wszystko i trzymać nerwy na wodzy… praca w polu, trudno przewidzieć co jeszcze. Może przymusowe wcielenie do Floty. Nie wiemy. Oceniam, że potrzeba im po około sześćdziesięciu ludzi z każdej bazy i prawie wszystkiego, co mogą ze sobą zabrać.
— Pan idzie?
Skinął głową. Nie wykazując szczególnego entuzjazmu, kiwali kolejno głowami Jones i inni członkowie stałego personelu. — I ja pójdę — zaoEarowała się Ito; na ochotnika zgłosili się już oficerowie wszystkich baz.
Emilio potrząsnął głową.
— Nie teraz — powiedział. — Wszystkie kobiety zostają tutaj pod dowództwem Miliko. Wszystkie. Bez wyjątków. Rozejść się i przekazać to innym. Około sześćdziesięciu ochotników z każdej bazy. Pośpieszcie się. Nie będą tam czekać w nieskończoność.
Rozbiegli się do swoich.
— Konstantin — zagrzmiał znowu metaliczny głos. Spojrzał w stronę, z której dochodził, i dostrzegł opancerzone figurki daleko, po drugiej stronie siedzącego zgromadzenia. Zorientował się, że jednak ich obserwowali i widzieli go jak na dłoni. Nasza cierpliwość jest na wyczerpaniu.
Pocałował jeszcze raz Miliko słysząc, jak stojący w pobliżu Skoczek bez ustanku tłumaczy wszystko Starym. Ruszył przez obóz w kierunku żołnierzy. Inni też zaczęli iść, klucząc między siedzącymi hisa, żeby do niego dołączyć.
A byli wśród nich nie tylko członkowie personelu i stali robotnicy. Szli również ludzie z Q; było ich tyle samo, co stałych pracowników Podspodzia. Dotarł do zewnętrznego kręgu zgromadzenia i stwierdził, że Skoczek postępuje za nim krok w krok, prowadząc z sobą liczną grupę większych samców hisa.
— Wy nie musicie iść — zwrócił się do niego Emilio.
— Przyjaciel — powiedział Skoczek.
Ludzie z Q milczeli, ale nie zdradzali ochoty do zawrócenia.
— Dzięki — powiedział Emilio.
Znajdowali się teraz na obrzeżu zgromadzenia i dobrze widzieli żołnierzy. Tak, to byli żołnierze z Afryki; mógł nawet odczytać litery na ich naszywkach.
— Konstantin — krzyknął przez megafon oficer. — Kto dokonał sabotażu w bazie?
— To z mojego rozkazu — odkrzyknął. — Skąd mogłem wiedzieć, że nie wyląduje tu Unia? Wszystko można naprawić. Mamy części. Wnoszę z tego, że chcecie, abyśmy wrócili.
— Co tutaj się dzieje, Konstantin?
— To święte miejsce. Sanktuarium. Na mapach zaznaczono, że wstęp ludzi na te tereny jest zabroniony. Jest tu ze mną cała załoga wszystkich baz. Jesteśmy gotowi do powrotu i zajęcia się naprawą maszyn. Naszych chorych zostawimy z hisa. Na razie, dopóki tam na górze nie odwołają definitywnie pogotowia bojowego, otworzymy tylko bazę główną. Pozostałe bazy są eksperymentalne, zajmują się rolnictwem i nie produkują niczego, co by się wam przydało. Ta załoga wystarczy do obsługi bazy głównej.
— Znowu stawia pan warunki, Konstantin?
— Zabierze nas pan do bazy głównej i przygotuje listę dostaw; szybko i bez awantur dopilnujemy, aby dostał pan to, czego wam trzeba. W ten sposób zabezpieczymy wzajemnie swoje interesy. Będą nam pomagali robotnicy hisa. Dostanie pan wszystko, czego chce.
Po drugiej stronie zapanowało milczenie. Przez chwilę nikt się nawet nie poruszył.
— Niech pan zabierze te brakujące części maszyn, panie Konstantin.
Odwrócił się i skinął ręką. Jeden z członków jego personelu, Haynes, wycofał się zabierając ze sobą czterech ludzi.
— Jeśli czegoś będzie brakowało, proszę nie liczyć na pobłażliwość, panie Konstantin.
Nie drgnął. Personel słyszał. To wystarczyło. Stał twarzą do szczegółów — było ich dziesięciu z karabinami — a za plecami mieli sondę lądowniczą najeżoną wszelkiego rodzaju bronią częściowo wymierzoną w tę stronę; przy otwartym luku stało jeszcze paru żołnierzy. Milczenie przeciągało się. Może spodziewali się, że teraz zapyta o wiadomości, że zaszokują go informacją o morderstwie, o śmierci rodziny. Pragnął bardzo dowiedzieć się wszystkiego, ale nie zapytał. Nie poruszył się.
— Panie Konstantin, pański ojciec nie żyje; pański brat przypuszczalnie też; pańska matka czuje się dobrze i przebywa w odizolowanym rejonie stacji pod dobrą opieką. Kapitan Mazian przesyła swe wyrazy ubolewania.
Złość wystąpiła mu wypiekami na twarz, to rozdrapywanie ran doprowadzało go do wściekłości. Prosił o panowanie nad sobą tych, którzy z nim szli. Stał nieruchomy jak skała, czekając na powrót Haynesa i jego ludzi.
— Czy pan mnie zrozumiał, panie Konstantin?
— Moje uszanowanie — powiedział — dla kapitanów Maziana i Poreya.
Znowu zapadło milczenie. Czekali. W końcu wrócił Haynes ze swoją grupą, niosąc mnóstwo sprzętu.
— Skoczku — powiedział cicho, spoglądając na Dołowca, który stał wśród swoich współplemieńców. — Jeśli już postanowiliście wracać do bazy, to lepiej idźcie tam pieszo. Ludzie polecą statkiem, słyszysz? Na statku są ludzie-z-karabinami. Hisa mogą iść.
— Szybko iść — zgodził się z nim Skoczek. — Proszę tu podejść, panie Konstantin.
Ruszył spokojnie przed siebie na czele swojej grupy ochotników. Żołnierze ustawili się po jednej stronie trasy ich przemarszu z gotowymi do strzału karabinami. Z wielotysięcznego tłumu zgromadzonego wokół obelisku dobiegł cichy z początku pomruk, jak bryza. Hisa intonowali pieśń.
Śpiew rozbrzmiewał coraz głośniej, aż w końcu wstrząsał już powietrzem. Emilio zerknął przez ramię obawiając się reakcji żołnierzy. Stali nieporuszeni z karabinami w ręku. Mimo pancerzy i broni musieli poczuć się w tej chwili bardzo nieliczni.
Pieśń trwała nadal, przeradzała się w histerię, w żywioł, w którym się poruszali. W rytm tej pieśni, tak samo jak pod nocnym niebem, kołysały się tysiące ciał hisa.
On-Przychodzi-Znowu. On-Przychodzi-Znowu.
Słyszał to, gdy dochodzili do statku z otwartą na oścież ładownią i gdy otaczał ich jeszcze jeden oddział żołnierzy. To był dźwięk, który wstrząśnie nawet Nadwyżem, kiedy dojdą tam komunikaty… coś, czego słuchanie nie może cieszyć nowych właścicieli. Szedł poruszony potęgą tego brzmienia, myśląc o Miliko, o swej wymordowanej rodzinie… Co stracił, to stracił i kroczył teraz z gołymi rękami, tak jak hisa, żeby oddać się w ręce najeźdźców.