Signy rozparła się wygodnie w swoim fotelu przy stole rady na Europie, przymknęła na chwilę oczy i wyciągnęła nogi opierając je na siedzeniu fotela obok. Ta błoga chwila nie trwała długo. Pojawili się Tom Edger z Edo Poreyem i zajęli swoje miejsca przy stole. Otworzyła jedno oko, potem drugie, ale nadal obejmowała się rękoma w pasie. Edger usiadł za nią, Porey o jedno miejsce od jej stóp. Odburknęła niechętnie na słowa powitania, spuściła stopy na podłogę, oparła się łokciami o stół i zapatrzyła tępo w ścianę nie przejawiając ochoty do rozmowy. Wszedł Keu i usiadł w swoim fotelu. Zaraz za nim zjawił się Mika Kreshov, który zajął miejsce między nią a Poreyem. Sung z Pacyfiku był nadal na patrolu z pechowymi kapitanami rajderów ze wszystkich statków oddanymi pod jego komendę, które pełniły nieprzerwaną służbę dokując tylko na zmiany, żeby wymienić załogi. Nie opuszczą swych posterunków bez względu na to, jak długo potrwa oblężenie. Nie było żadnych wiadomości o statkach Unii, o których wiedzieli, że wciąż tam są. Na granicach układu pętał się jeden statek, kruszyna o nazwie Młot, kupiec co do którego byli pewni, że wcale nie jest kupcem, nadając propagandowe odezwy… a będąc holownikiem dalekiego zasięgu, mógł wejść w skok szybciej, niż zajęłoby im zbliżenie się do niego na odległość rażenia. Obserwator. Wiedzieli to. Prawdopodobnie był i drugi taki, statek o nazwie Oko łabędzia, kupiec tak samo jak Młot, który wcale nie zajmował się handlem, i jeszcze jeden o nie ustalonej nazwie, duch pojawiający się i znikający od jakiegoś czasu na ekranach skanera dalekiego zasięgu, który równie dobrze mógł być statkiem wojennym Unii a nawet grupą takich statków. Holowniki krótkodystansowe, które pozostały w układzie, pozwalały utrzymać w ruchu kopalnie i trzymały się z dala od Pell i z dala od tego, co działo się na obrzeżach systemu. Ich załogi stanowili zdesperowani kupcy zajmujący się swoimi sprawami i zdający się nie przyjmować do wiadomości całej tej ponurej awantury, nieobecności holowników dalekiego zasięgu, floty snującej się po peryferiach układu, statków obserwacyjnych śledzących każdy ich ruch i panującej sytuacji w ogóle.
Tak samo zachowywała się stacja próbująca przywrócić normalne warunki w niektórych swych sekcjach pomimo kręcących się wszędzie żołnierzy na służbie i żołnierzy na przepustce. Dowództwo Floty musiało wydawać przepustki. Żołnierzy ani załóg nie można było trzymać miesiącami stłoczonych w dokach, gdy kusiły znajdujące się w zasięgu ręki luksusy Pell, a powierzchnia mieszkania na nosicielach podczas przedłużającego się postoju w doku była iście spartańska i nadmiernie zagęszczona.
A to niosło ze sobą szczególne niebezpieczeństwa.
Wszedł Maziana jak zawsze nieskazitelny. Usiadł. Rozłożył przed sobą papiery, rozejrzał się dokoła. Na końcu i najdłużej zatrzymał wzrok na Signy.
— Kapitanie Mallory. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli na początek wysłuchamy pani raportu.
Sięgnęła nieśpiesznie po leżące przed nią papiery i podniosła się z fotela; wolała mówić stojąc.
— Dnia 28/11/52 o godzinie 23:14 weszłam do numeru niebieskiego 0878 na stacji, numeru mieszkalnego w sekcji zamkniętej, reagując na donos, który wpłynął na moje biurko. Towarzyszyli mi dowódca moich żołnierzy, major Dison Janz, oraz dwudziestu uzbrojonych żołnierzy z mojego statku. W tym czteropokojowym mieszkaniu zastałam porucznika sił zbrojnych Benjamina Gofortha, sierżanta sił zbrojnych Bilę Mysos, oboje z Europy, oraz czternaście innych osób, wszyscy wojskowi. Znaleźliśmy przy nich narkotyki i napoje wyskokowe. Żołnierze i oficerowie znajdujący się w mieszkaniu słownie zaprotestowali przeciw naszemu wejściu i naszej interwencji, ale szeregowcy Mila Erton i Tomas Centia byli zamroczeni do tego stopnia, że nie potrafili rozpoznać w nas sił porządkowych. Nakazałam przeszukanie mieszkania, w trakcie którego znaleźliśmy jeszcze cztery osoby — mężczyznę lat dwadzieścia cztery, mężczyznę lat trzydzieści jeden, mężczyznę lat dwadzieścia dziewięć i kobietę lat dziewiętnaście, wszyscy cywile — roznegliżowani i w stanie wykazującym ślady oparzeń i innych obrażeń, zamknięte w jednym z pokoi. W drugim pokoju wykryliśmy skrzynki zawierające napoje wyskokowe i środki farmakologiczne pochodzące z apteki stacyjnej i opatrzone jej etykietami oraz pudełko zawierające trzynaście sztuk wyrobów jubilerskich i drugie pudełko, w którym znajdowało się pięćdziesiąt osiem kompletów cywilnych dokumentów tożsamości i kart kredytowych stanowiących własność obywateli Pell. Znaleźliśmy w nim też pisemną notatkę, którą dołączyłam do raportu, a zawierającą spis wartościowych przedmiotów i listę pięćdziesięciu dwóch członków załóg i sił zbrojnych Floty nieobecnych w kontrolowanym mieszkaniu, z wymienionymi przy nazwiskach przedmiotami wartościowymi. Skonfrontowałam porucznika Benjamina Gofortha z tymi znaleziskami i poprosiłam go o wyjaśnienie okoliczności. Oto co odpowiedział: „Jeśli chodzi ci o dolę, to po co to całe zamieszanie. Ile chcesz?” Ja: „Panie Goforth, jest pan aresztowany; pan i pańscy wspólnicy zostaniecie przekazani swoim kapitanom celem ukarania; przebieg tej akcji jest rejestrowany na taśmie, która zostanie wykorzystana w procesie.” Porucznik Goforth: „Ty pieprzona dziwko. Ty kurewska, pieprzona dziwko. Gadaj, ile chcesz”. W tym miejscu zaniechałam dalszej dyskusji z porucznikiem Goforthem i strzeliłam mu w brzuch. Taśma wykaże, że w tym samym momencie jego wspólnicy przestali się stawiać. Moi żołnierze aresztowali ich bez dalszych incydentów i odprowadzili na nosiciel Europa, gdzie osadzono ich w areszcie. Porucznik Goforth zmarł w mieszkaniu po złożeniu szczegółowych zeznań, których zapis załączam. Wydałam rozkaz przeniesienia pozycji znalezionych w kontrolowanym mieszkaniu na pokład Europy, co zostało wykonane. Po przeprowadzeniu dokładnej identyfikacji poleciłam uwolnić cywilów z Pell ostrzegając ich jednocześnie, że zostaną aresztowani, jeśli szczegóły tej sprawy przedostaną się do wiadomości publicznej. Mieszkanie zwróciłam kwaterunkowi stacji po całkowitym jego oczyszczeniu. Koniec raportu. Dalej następują załączniki.
Cień nie zniknął z twarzy Maziana.
— Czy zgodnie z waszymi obserwacjami porucznik Goforth był odurzony?
— Zgodnie z moimi obserwacjami był pijany.
Mazian skinął nieznacznie ręką dając jej znak, żeby usiadła. Zrobiła to opadając z gniewną miną na oparcie fotela.
— Zapomniała pani przytoczyć szczególne pobudki, jakimi się kierowała wykonując tę egzekucję. — powiedział Mazian. Wolałbym, aby dla jasności zostały tu wyraźnie przedstawione.
— Nie przyjęcie do wiadomości faktu aresztowania nie tylko przez majora sił zbrojnych, ale i kapitana Floty. Zachowywał się arogancko w obecności świadków. Moja odpowiedź również była publiczna.
Mazian pokiwał powoli głową, wciąż ponury.
— Ceniłem porucznika Gofortha; a poza tym jest we Flocie sprawą normalną, kapitanie Mallory, że patrzy się trochę przez palce na niepodporządkowywanie się żołnierzy surowej dyscyplinie obowiązującej załogi statków. Ta… egzekucja, kapitanie, stawia w niezręcznym położeniu innych kapitanów, uzależniając teraz stosowanie tej najwyższej kary od ich decyzji. Zmusza ich pani do okazania poparcia dla swojego nieprzejednania poprzez traktowanie z taką samą surowością swoich żołnierzy i załóg… albo do otwartego potępienia pani postępku poprzez ograniczanie się do udzielania żołnierzom nagan, jakimi są normalnie karane podobne wykroczenia i wyrabiania sobie tym samym opinii miękkich.
— Tu chodzi o odmowę wykonania rozkazu, sir.
— Tak to zostało odnotowane i takie oskarżenie zostanie wniesione. Ci żołnierze, którzy staną przed sądem wojennym pod zarzutem współudziału w buncie, zostaną ukarani najsurowszymi wyrokami; reszcie, która tylko asystowała, postawi się lżejsze zarzuty i uniewinni.
— Zarzuty te, to świadome i dokonane z premedytacją naruszenie bezpieczeństwa i przyczynienie się do sprowokowania ryzykownej sytuacji. Moje prace nad nowym systemem kart, sir, trwają, ale w większości rejonów stacji stare są wciąż ważne i ludzie zatrzymani w tym mieszkaniu byli bezpośrednio zamieszani w czarnorynkowy obrót dokumentami identyfikacyjnymi z uszczerbkiem dla moich zabiegów.
Rozległy się pomruki protestu zebranych kapitanów, a twarz Maziana stała się jeszcze bardziej ponura.
— Być może znalazła się pani w sytuacji wyjątkowej, w obliczu której pani reakcja była jedyną właściwą. Ale chciałem panią poinformować, kapitanie Mallory, że we Flocie istnieją interpretacje tego zajścia, wpływające na morale: chodzi mianowicie o fakt, że wśród aresztowanych i na tej niesławnej liście nie znalazła się ani jedna osoba z personelu Norwegii. Można stąd wnosić, że w grę może tu wchodzić donos podrzucony pani celowo przez jakąś rywalizującą grupę skupiającą pani żołnierzy.
— Nikt z personelu Norwegii nie był w to zamieszany.
— Działała pani poza granicami swoich kompetencji. Troska o bezpieczeństwo wewnętrzne należy do kapitana Keu. Dlaczego nie powiadomiono go o tym nalocie?
— Bo w aferę zamieszani było żołnierze z Indii. — Spojrzała prosto w chmurzącą się twarz Keu, potem na twarz innych kapitanów i wreszcie z powrotem na Maziana. — Nie wyglądało to z początku na jakąś większą operację.
— A jednak pani żołnierze wymknęli się z sieci.
— Nie byli w to zamieszani, sir.
Przez chwilę panowało posępne milczenie.
— Jest pani raczej bezstronna, prawda?
Pochyliła się, położyła ręce na stole i spojrzała Mazianowi prosto w oczy.
— Nie zezwalam moim żołnierzom na włóczenie się po noclegowniach stacji i ściśle przestrzegam zasady spowiadania ich z tego, co robili na przepustce. Zawsze wiem, gdzie przebywali i mogę panu zapewnić, że nikt z personelu Norwegii nie jest zamieszany w czarny rynek. Skoro żąda się ode mnie wyjaśnień, chciałabym podkreślić, że od początku sprzeciwiałam się propozycji złagodzenia zasad udzielania przepustek i wolałabym, aby jeszcze raz rozpatrzono tę kwestię. Zdyscyplinowani żołnierze są z jednej strony przepracowani, a z drugiej pozostawia się im za dużo swobody — dawać im w kość, aż prawie padają na nosy z wyczerpania, a potem puszczać ich samopas, żeby zalewali się do nieprzytomości — oto obecna polityka, której nie pozwalam stosować w odniesieniu do moich podwładnych. Wachty są u mnie zmieniane o rozsądnych godzinach, a swoboda poruszania się przez ten krótki czas, kiedy w ogóle wypuszcza się ich na doki, ograniczona jest do wąskiego wycinka doku, który znajduje się pod bezpośrednią obserwacją moich oficerów. Stąd moja pewność, że personel Norwegii nie ma nic wspólnego z tą aferą.
Mazian wpatrywał się w nią nieruchomym wzrokiem. Obserwowała jego rozszerzone nozdrza.
— Daleko się cofnęliśmy, Mallory. Zawsze nazywano panią tyranem o krwawych rękach. Tak panią ochrzczono. Chyba wie pani o tym przydomku?
— To całkiem możliwe.
— Rozstrzelała pani własnych żołnierzy na Eridu. Kazała pani jednemu oddziałowi otworzyć ogień do innego.
— Norwegia kieruje się swoimi normami.
Mazian wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby.
— Tak samo czynią inne statki, kapitanie. Pani polityka sprawdza się może na Norwegii, ale nasze oddzielne dowództwa narzucają odmienne wymagania. Wyznajemy zasadę pracy niezależnej; stosujemy ją od dawna. Teraz spoczywa na mnie odpowiedzialność za ponowne scalenie Floty i przygotowanie jej do wspólnego działania. Miałem już przykład tego cholernego dążenia do niezależności, które kazało Tybetowi i Biegunowi Północnemu sterczeć tam w osamotnieniu; zamiast dołączyć do nas, jak powinien im podpowiedzieć rozsądek. Zginęły dwa statki, Mallory. Teraz pani uraczyła mnie sytuacją, w której jeden statek trzyma się z dala od innych, a następnie podejmuje na własną rękę walkę z surowo zabronionym procederem, w który zamieszane są załogi wszystkich pozostałych statków Floty. Czy wie pani, że krążą pogłoski o istnieniu drugiej stronicy tej listy? Że została ona zniszczona? To podważa morale. Zgadza się pani ze mną?
— Dostrzegam problem; to godne ubolewania; zaprzeczam, jakoby istniała jakaś zniszczona stronica i odrzucam wszelkie insynuacje, jakoby moi żołnierze donieśli o tej sprawie powodowani zawiścią. Stawia ich to w świetle, którego nie mogę zaakceptować.
— Żołnierze Norwegii będą od tej pory przestrzegali tego samego regulaminu co reszta Floty.
Wyprostowała się w fotelu.
— Znajduję dowód na zgubne skutki obecnej polityki, a teraz każe mi się ją naśladować?
— Destrukcyjnym czynnikiem przy pracy w tym towarzystwie, Mallory, nie są drobne szwindle na czarnym rynku, których i tak nie da się ukrócić, które, prawdę mówiąc, kwitną zawsze, gdy żołnierze przebywają poza statkami, ale przekonanie jakiegoś pojedynczego oficera i pojedynczego statku, że wolno mu robić, co chce i rywalizować z innym statkiem. To najprostsza droga do siania niezgody. Nie możemy do tego dopuścić, Mallory, i nie będę tolerował takiego postępowania pod jakimkolwiek szyldem. Ta Flota ma jednego dowódcę… a może stawia się pani na czele partii opozycyjnej?
— Przyjmuję ten rozkaz — mruknęła.
— Duma Maziana, ta chorobliwa wrażliwa duma Maziana. Doszli do granicy, której nie wolno przekraczać, gdy jego oczy przybierają ten wyraz. Czuła ucisk w żołądku kipiąc nieprzepartą chęcią wyładowania się na czymś. Poprawiła się w fotelu.
— Problem morale nie istnieje — ciągnął Mazian już spokojniej i też poprawiając się w fotelu z jednym z tych swobodnych, teatralnych gestów, jakie stosował do rozprawiania się krótko z tematami, na które nie chciał dyskutować. — Nie jest w porządku obarczanie tym samej Norwegii. Proszę mi wybaczyć. Zdaję sobie sprawę, że ma pani sporo racji… ale wszyscy pracujemy w trudnych warunkach. Mamy na karku Unię. Wiemy o tym. Wie to Pell. Żołnierze też na pewno to wiedzą, ale nie znają tych wszystkich szczegółów, które są wiadome tylko nam i to zżera im nerwy. Korzystają z rozrywek, jak mogą. Widzą na stacji sytuację daleką od optymalnej: braki w zaopatrzeniu, kwitnący czarny rynek — a już szczególnie wrogość cywilów. Nie są na bieżąco z działaniami, jakie podejmujemy celem zaradzenia tym niekorzystnym zjawiskom. A nawet gdyby byli, to pozostaje jeszcze flota Unii czatująca tam, na zewnątrz, na sposobność do natarcia; wiadomo, że stacja jest obserwowana przez szpiegowską jednostkę Unii, czemu nie jesteśmy w stanie zaradzić. Nie możemy nawet przywrócić normalnego ruchu w dokach w tej stacji. Zaczynamy skakać sobie do gardeł… a czy Unia właśnie tego nie pragnie, czy nie przewiduje w swych planach, że trzymając nas tutaj w zamknięciu doprowadzi do powolnego rozkładu naszego morale? Nie chcą stawiać nam czoła w otwartej walce; to zbyt kosztowne, nawet jeśli nas stąd wyprą. Nie chcą też, żebyśmy się rozproszyli i podjęli znowu wojnę podjazdową… bo jest przecież Cyteen, prawda? Tam mieści się ich stolica, obiekt bezbronny, jeśli któreś z nas zdecyduje się staranować ją w samobójczym ataku. Dobrze wiedzą, co im grozi, jeśli pozwolą nam się stąd wymknąć. Tak więc czekają. Trzymają nas w niepewności. Spodziewają się, że zostaniemy tu w fałszywej nadziei, a oni zaoferują nam akurat tyle spokoju, żeby nie chciało nam się stąd ruszać. Grają; prawdopodobnie teraz, kiedy już wiedzą, gdzie jesteśmy, gromadzą siły. I mają rację, potrzeba nam odpoczynku i schronienia. Taka sytuacja jest najgorsza dla żołnierzy, ale co możemy na to poradzić? Mamy problem. I ja proponuję dać naszym błądzącym żołnierzom posmakować kłopotów, otworzyć im oczy i wyperswadować, że jeszcze będą potrzebni. Wyruszamy po artykuły zaopatrzeniowe, których brakuje w Pell. Holowniki krótkiego zasięgu tak skwapliwie schodzą nam z drogi… nie mogę uciekać ani daleko, ani szybko. A kopalnie mają inne zapasy magazynowe, które pozwalają im przetrwać. Zamierzamy wysłać na patrol drugi nosiciel.
— Po tym, co się stało z Biegunem Północnym… — mruknął Kreshov.
— Z zachowaniem odpowiedniej ostrożności. Trzymamy wszystkie nosiciele pozostające na stacji w stanie gotowości i nie oddalamy się zbytnio od naszej kryjówki. Istnieje trasa, która zaprowadzi nosiciel w pobliże kopalni bez zbytniego oddalania się od stacji. Kreshov, znając twoje podziwu godne poczucie ostrożności, tobie powierzamy to zadanie. Przywieź to, czego potrzebujemy i jeśli zajdzie konieczność, udziel kilku lekcji. Mała akcja zaczepna z naszej strony ucieszy żołnierzy i podniesie morale.
Signy przygryzła wargę, ssała ją przez chwilę i w końcu wychyliła się.
— Ja zgłaszam się na ochotnika. Niech Kreshov zostanie tutaj.
— Nie — sprzeciwił się Mazian i szybko uniósł rękę przywracając spokój. — Nie dlatego, żebym pani nie doceniał, daleki jestem od tego. Praca, jaką pani tu wykonuje, jest bardzo ważna i świetnie sobie pani z nią radzi. Na patrol wyrusza Atlantyk. Formuje konwój z kilku holowników krótkodystansowych i przywraca ruch między stacją a kopalniami. Jeden możesz rozwalić, Mika, jeśli będziesz musiał. Rozumiesz. Zamiast zapłaty wydawaj im pokwitowania stacji.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Signy pozostała ponura.
— Kapitanie Mallory — zwrócił się do niej Mazian — sprawia pani wrażenie niezadowolonej.
— Strzelanina przygnębia mnie — odparła cynicznie. — Piractwo też.
— Znowu pani zaczyna?
— Przed podjęciem jakichkolwiek zakrojonych na szeroką skalę operacji tego rodzaju chciałabym ujrzeć jakiś wysiłek w kierunku zwerbowania holowników krótkiego zasięgu, a nie ich niszczenia. Stawały razem z nami przeciwko Unii.
— Nie były w stanie stąd zwiać. To wielka różnica, Mallory. — Należałoby sobie przypomnieć… które z nich były tam, na zewnątrz, z nami. Każdy z tych statków trzeba traktować inaczej.
Mazian nie był w nastroju do wysłuchiwania jej wywodów, nie miał na to dzisiaj ochoty. Policzki miał zarumienione, a oczy ciemne.
— Niech mi pani pozwoli wydać rozkazy, stara przyjaciółko. Bierzemy to pod uwagę. Każdy kupiec tej kategorii będzie traktowany ze specjalnymi względami, kiedy przycumuje do stacji; i zakładamy, że żaden z kupców zaliczających się do tej kategorii nie znajdzie się wśród tych, którzy odmówią zastosowania się do rozkazów i nie przyłączą się do nas dobrowolnie.
Skinęła głową, starannie wymazując z twarzy urazę. Okazywanie Mazianowi dumy było niebezpieczne. Jego próżność była olbrzymia. Przeważała czasem nad jego lepszymi cechami. Postąpi rozsądnie. Zawsze tak robił. Ale czasami złość pozostawała — na długo.
— Chciałbym zwrócić uwagę — wtrącił się basowy głos Poreya — że wbrew przewidywaniom kapitan Mallory co do pomocy lokalnej, mamy problematyczny przypadek w operacji na Podspodziu. Co prawda wystarczy, aby Emilio Konstantin pstryknął tam na dole palcami, a robotnicy wykonują bez szemrania każde jego polecenie, dzięki czemu dostawy potrzebnych nam artykułów mamy zapewnione i jesteśmy zadowoleni, ale on czeka. On po prostu się czai; i wie, że teraz jest nam potrzebny. Jeśli zarekwirujemy te holowniki krótkodystansowe obsługujące stację, będziemy mieli potencjalnie do czynienia z kolejnymi indywiduami typu Konstantina, tylko że oni będą tu na górze, z nami, będą cumowali tuż obok naszych statków.
— Istnieje małe prawdopodobieństwo, żeby zdecydowali się działać na szkodę stacji — odezwał się Keu.
— A jeśli któryś z nich jest Uniowcem? Wiemy w tej chwili prawie na pewno, że przeniknęli w szeregi kupców.
— Nad tym warto się zastanowić — przyznał Mazian. Myślałem już nad tym… i to właśnie jeden z powodów, kapitanie Mallory, dla których jestem niechętny podejmowaniu zdecydowanych kroków mających na celu werbowanie tych holowników. Tkwią w tym potencjalne problemy. Ale potrzebujemy zaopatrzenia, a niektórych pozycji nie można zdobyć gdzie indziej. Znajdujemy się w sytuacji przymusowej.
— A więc dajmy przykład — powiedział Kreshov. — Zastrzelmy tego sukinsyna. Jest bombą z opóźnionym zapłonem.
— W tej chwili — powiedział powoli Porey — Konstantin i jego ludzie pracują po osiemnaście godzin na dobę… to wydajna, szybka, fachowa i dobrze zorganizowana praca. Nie uzyskalibyśmy tyle innymi metodami. Rozprawimy się z nim, kiedy przestanie nam być potrzebny.
— Czy on wie o tym?
Porey wzruszył ramionami.
— Zdradzę wam coś, co pozwala nam trzymać pana Emilia Konstantina w garści. Natrafiliśmy na miejsce, w którym przebywa cała gromada Dołowców razem z pozostałymi ludźmi z Podspodzia. Trzymają się w kupie. Stanowią jeden cel. I on zdaje sobie z tego sprawę.
Mazian skinął głową.
— Konstantin to najmniejszy problem. Mamy gorsze zmartwienia. I to jest druga sprawa, nad którą musimy się tu zastanowić. Zamiast organizowania kolejnego nalotu na naszych własnych żołnierzy skoncentrowałbym się raczej na określaniu miejsca pobytu wywrotowców znajdujących się na stacji i dezerterów spośród jej personelu.
Twarz Signy spłonęła rumieńcem, ale jej głos był nadal spokojny.
— Nowy system wprowadzany jest w życie najszybciej, jak to możliwe. Pomaga nam pan Lukas. Do dzisiejszego ranka zidentyfikowaliśmy i wydaliśmy karty 14 947 osobom. Chodzi tu o całkowicie nowy system kart i nowe kody indywidualne z blokadami sterowanymi głosem na niektórych urządzeniach. Nie jestem z niego całkiem zadowolona, ale aparaty Pell nie są przystosowane do pracy w tym trybie. Gdyby były, nie doszłoby do tych problemów z zapewnieniem bezpieczeństwa.
— A istnieje możliwość, że nową kartę otrzymał też ten Jessad?
— Nie. Taka możliwość praktycznie nie istnieje. Większość, a może i wszyscy nasi zbiegowie przenoszą się do rejonów, w których działają jeszcze skradzione przez nich karty… na razie. Znajdziemy ich. Mamy portret pamięciowy Jessada i aktualne fotografie innych. Szacuję, że ostateczną akcję rozpoczniemy za jakiś tydzień albo dwa.
— Ale wszystkie rejony związane z utrzymaniem stacji w ruchu są bezpieczne?
— Środki zabezpieczenia centrali Pell są warte śmiechu. Poleciłam przeprowadzenie tam pewnych prac budowlanych.
Mazian skinął głową.
— Przystąpimy do nich, kiedy robotnicy zakończą usuwanie szkód. A bezpieczeństwo personelu?
— Wyjątkiem zasługującym na odnotowanie jest obecność Dołowców w odciętym rejonie niebieskiego jeden cztery. Przebywa tam wdowa po Konstantinie, siostra Lukasa. Jest inwalidką przykutą do łóżka, a Dołowcy są chętni do współdziałania we wszystkim, co zapewnia jej wygodę.
— To luka w systemie — powiedział Mazian.
— Mam z nią łączność za pośrednictwem komunikatora. Współpracuje ze mną całkowicie, jeśli chodzi o przemieszczanie Dołowców do wyznaczonych rejonów. W tej chwili jest w pewnym stopniu przydatna, tak samo jak jej brat.
— Na razie przydają się nam oboje — powiedział Mazian. W równym stopniu.
Przystąpiono do omawiania szczegółów, danych statystycznych, nudnych spraw, które można było dać do przetrawienia komputerowi. Signy znosiła wszystko z ponurą miną notując, skrupulatnie, darzucając własne uwagi i walcząc z bólem głowy i ciśnieniem krwi, które rozdymało jej żyły w dłoniach.
Żywność, woda, części maszyn… każdy statek zabierał pełny ładunek, żeby być gotowym do ponownej ucieczki, jeśli już do tego dojdzie. Po naprawieniu poważniejszych uszkodzeń przejdzie się do usuwania drobniejszych usterek odkładanych od dawna na lepsze czasy. Remont generalny przy zachowaniu możliwie dużej mobilności Floty.
Najwięcej trudności nastręczało zaopatrzenie. Z tygodnia na tydzień malała nadzieja, że odważniejsze holowniki dalekiego zasięgu zaryzykują i powrócą. Dysponowali siedmiona nosicielami do obrony stacji i planety, ale zaopatrywały ich tylko holowniki krótkodystansowe, a jedynym źródłem niektórych części zamiennych były zapasy, które te holowniki zgromadziły na swych pokładach do własnego użytku.
Byli stłoczeni, oblężeni, pozbawieni pomocy kupców, holowników dalekiego zasięgu, które mogły swobodnie przylatywać i wydostawać się ze stacji w ogniu najcięższych walk. Nie mogli teraz snuć planów dotarcia do stacji przy Gwiazdach Tylnych… z których niewiele pozostało, które zalatywały naftaliną, były ogołocone z wyposażenia i niektóre, od dawna nie doglądane, prawdopodobnie utraciły stabilność. Statki wojenne nie mogły same wykonać skoku połączonego z holowaniem za sobą większych elementów konstrukcyjnych. Bez kupców z holowników dalekiego zasięgu, z działających stacji, nie licząc samego Sol, pozostała im tylko Pell.
Gdy tak siedziała, pojawiły się niewesołe myśli, nawiedzające ją regularnie do czasu, gdy sytuacja na Pell zaczęła przybierać niekorzystny obrót. Spoglądała od czasu do czasu to na Maziana, to na szczupłą zaaferowaną twarz Toma Edgera. Australia Edgera chodziła w parze z Europą częściej niż którykolwiek z innych statków… stary, stary zespół. Edger był drugi pod względem starszeństwa… ona trzecia; ale między drugą i trzecią osobistością we Flocie istniała ogromna przepaść. Edger nigdy nie zabierał głosu w radzie. Nigdy nie miał nic do powiedzenia. Edger rozmąwiał z Mazianem prywatnie udzielając mu rad, był szarą eminencją; dawno to podejrzewała. Jeśli w tym pomieszczeniu znajdował się człowiek, który naprawdę znał myśli Maziana, był nim z pewnością Edger.
Jedyna stacja nie licząc Sol.
A więc było ich troje, którzy to wiedzieli, uświadamiała sobie ponuro i nie puszczała o tym pary z ust. Przebyli długą drogę… od Floty Kompanii do bieżącej sytuacji. To będzie ogromne zaskoczenie dla tych sukinsynów Kompanii z Ziemi i Stacji Sol, kiedy wojna zawita do ich drzwi… kiedy Ziemia zostanie zajęta, jak teraz Pell. A siedem nosicieli stając przeciwko światu, który zrezygnował z lotów gwiezdnych, który tak jak Pell miał pod swoimi rozkazami tylko holowniki krótkiego zasięgu i kilka frachtowców wewnątrzukładowych, może tego dokonać… i tylko patrzeć Unii, która będzie nam deptać po piętach. Ziemia była domem ze szkła. Nie mogła walczyć… ani zwyciężać.
Ta świadomość nie spędzała jej snu z powiek. Nie zamierzała się nią zadręczać. Była coraz bardziej przekonana, że cała operacja na Pell jest tylko kamuflażem, że Mazian robi dokładnie to, co cały czas mu doradzała, nie dając chwili wytchnienia żołnierzom, nie dając chwili wytchnienia swoim załogom i kapitanom, kiedy prawdziwym celem ich pobytu tutaj była operacja na Podspodziu i to, co proponował w sprawie holowników krótkiego zasięgu i kopalń — gromadzenie zapasów, naprawy, przegląd personelu stacji, celem przeprowadzenia identyfikacji i ujęcia ewentualnych sabotażystów, którzy mogli ułatwić Unii przejęcie stacji tanim kosztem. To zaś była jej robota.
Tylko że brakowało tu kupców, których można zmusić do służby w transporcie, a żaden z nosicieli nie zamierzał przyjmować na siebie roli statku do przewozu uchodźców. Nie mógł. Nie miał na to miejsca. Nic dziwnego, że Mazian milczał, nie chciał rozmawiać o ewentualnych planach, które, pod rozmaitymi pretekstami, wprowadzano już po cichu w życie. Pomału wyłaniał się scenariusz: wylatuje w powietrze komputer stacji, bo znają wszystkie nowe kody komputerowe; baza na Podspodziu pogrąża się w chaosie skutkiem wyeliminowania pewnego człowieka, który nią kieruje, i przeprowadzana jest egzekucja wszystkich zgromadzonych tam mas ludzi i Dołowców po to, aby Dołowcy nigdy już nie podjęli pracy dla ludzi; sama stacja wprowadzana jest na opadającą ku planecie orbitę; a oni wycofują się pośpiesznie do punktu wejścia w skok pod osłoną holowników krótkodystansowych, które mogą służyć tylko jako punkty nawigacyjne. Skok do Gwiazd Tylnych, a zaraz potem do samej Sol…
Podczas gdy Unia musi podjąć decyzję, czy ratować dla siebie stację pełną ludzi i bazę, i walczyć z chaosem na Podspodziu, który może zagłodzić stację, jeśli nawet da się ją ocalić… czy dać umrzeć Pell i nie wiążąc sobie rąk przejść do natarcia na znajdującą się w ogromnej odległości Ziemię, bez żadnej bazy za sobą bliższej niż Viking…
Sukinsyn, przeklęła w duchu Maziana spoglądając na niego spod oka. To było typowe dla niego — opracowywał ruchy wyprzedzając opozycję i miewał nieprawdopodobne pomysły. Był najlepszy. Zawsze. Uśmiechnęła się do niego, kiedy wydawał im suche, precyzyjne rozkazy dotyczące katalogowania i z satysfakcją zauważyła, jak wielki Mazian traci na chwilę wątek myśli. Odzyskał go zaraz i ciągnął dalej, spoglądając na nią od czasu do czasu z zakłopotaniem, a potem z coraz większym ciepłem.
A więc teraz na pewno było ich troje, którzy w i e d z i e 1 i .
— Będę z wami szczera — powiedziała do klęczących i stojących mężczyzn i kobiet, którzy zgromadzili się w pomieszczeniu przebieralni na dolnym pokładzie, jedynym na Norwegii miejscu mogącym pomieścić większość żołnierzy stłoczonych ramię przy ramienic i zapewniającym wszystkim dobry widok. — Nie są z nas zadowoleni. Sam Mazian krzywi się na metody, jakimi dowodzę statkiem. Nikogo z was nie ma na tej liście. Nikt z nas nie jest zamieszany w czarny rynek. Inne załogi są z tego powodu wściekłe na mnie i na was i krążą plotki o manipulacjach z listą, o celowo spreparowanym donosie mającym związek z rzekomą rywalizacją między Norwegią a innymi statkami o wpływy na czarnym rynku… Cisza! Otrzymałam więc odgórne rozkazy. Dostajecie przepustki na tych samych zasadach, co inni żołnierze; pełnicie też służbę zgodnie z obowiązującym ich harmonogramem. Nie zamierzam tego komentować, podziękuję wam tylko za wspaniałą pracę i powiem jeszcze dwie rzeczy; czuję się zaszczycona w imieniu całego naszego statku, że w to bagno w sekcji niebieskiej nie było zamieszane żadne nazwisko z Norwegii; po drugie… proszę was o unikanie sporów z innymi jednostkami bez względu na to, jakie plotki będą krążyć i jak będziecie prowokowani. Na pewno spotkacie się z nieprzyjaznymi odruchami, za co biorę na siebie osobistą odpowiedzialność. Na pewno… no nic, nie mówmy o tym. Są pytania?
Zapanowała grobowa cisza. Nikt się nie poruszył.
— Spodziewam się, że przekażecie wszystko schodzącej wachcie, zanim zdążę to zrobić osobiście. Przepraszam, przepraszam od siebie za to, co jest najwyraźniej interpretowane przez innych jako podłość ludzi pozostających pod moimi rozkazami. Rozejść się.
Nadal nikt nie drgnął. Zrobiła w tył zwrot i ruszyła w kierunku windy, aby wjechać nią na poziom główny, do swojej kabiny.
— W próżnię z nimi — mruknął dosłyszalnie jakiś głos za jej plecami. Stanęła jak wryta zwrócona tyłem do zebranych.
— Norwegia! — krzyknął ktoś.
— Signy! — wrzasnął inny.
W jednej chwili okrzyk rozniósł się echem po całym statku. Ruszyła znowu w kierunku otwartej windy wciągając w płuca pełen satysfakcji oddech i starając się jednocześnie nie okazać swego zadowolenia ruchami. Tak, w próżnię z nim. A Mazian wyobrażał sobie, że może położyć swoją łapę na Norwegii. Uczyniła pierwszy krok. Stawiała pierwsze kroki wraz z tymi żołnierzami; Di Janz też będzie musiał z nimi pogadać. To, co zagrażało morale Norwegii, zagrażało również życiu jej załogi, zagrażało odruchom, które wypracowali w sobie przez lata.
I jej dumie. Również. Wchodząc do kabiny i naciskając przycisk wciąż czuła, że twarz jej płonie. Okrzyki rozlegające się w korytarzach były balsamem dla jej dumy tak samo wielkiej, przyznawała w duchu, jak duma Maziana. Tak, zastosuje się do rozkazów. Ale efekt, jaki wywarły na żołnierzach i załodze jej słowa, był wykalkulowany i nikt nie będzie jej pouczał, jak ma dowodzić Norwegią. Nawet Mazian.
Dołowiec był znowu przy nim — mały brązowy cień, całkiem zwyczajny wśród przechodniów na dziewiątym. Josh zatrzymał się w zdemolowanym podczas rozruchów korytarzu i oparł stopę na występie udając, że chce sobie poprawić coś przy bucie. Dołowiec dotknął jego ramienia, schylił się marszcząc nos i zajrzał mu w twarz.
— Człowiek-Konstantin w porządku?
— W porządku — odparł Josh. To był ten, którego nazywali Niebieskozębym i który deptał im prawie codziennie po piętach, podejmując się przenoszenia informacji pomiędzy Damonem i jego matką. — Mamy teraz dobre miejsce na kryjówkę. Nie ma już kłopotu. Damon jest bezpieczny i nikt go już nie niepokoi.
Futrzasta silna dłoń namacała jego rękę i wcisnęła mu w nią coś.
— Ty dać człowiek-Konstantin? Ona dawać, mówić: potrzeba.
Dołowiec, wmieszawszy się w tłum, zniknął tak samo szybko, jak się był pojawił. Josh wyprostował się walcząc z pokusą, żeby rozejrzeć się wokół siebie albo spojrzeć na metaliczny przedmiot, dopóki nie odszedł kawałek korytarzem od miejsca spotkania. Okazało się, że to broszka z metalu, który mógł być prawdziwym złotem. Schował ją do kieszeni jak skarb, bo takim dla nich była; mogli ją sprzedać, zastępowała kartę, mogli nią przekupić kogoś, kogo nie dało się przekupić niczym innym… na przykład właściciela ich obecnej kwatery. Złoto miało różne zastosowania, służyło nie tylko do wyrobu biżuterii; rzadkie metale były warte tyle, co życie — ich cena stale rosła. I zbliżał się dzień, kiedy trzeba będzie coraz silniejszej perswazji, aby zapewnić Damonowi kryjówkę. Matka Damona to jednak kobieta wielkiej mądrości. Jej uszami i oczami był każdy Dołowiec, który przemykał się niepostrzeżenie korytarzami; wiedziała o ich rozpaczliwym położeniu — wciąż oferowała schronienie, z którego Damon nie chciał skorzystać, bo ponad wszystko nie chciał narażać na przeszukiwanie systemu zajmowanego przez Dołowców.
Sieć zaciskała się wokół nich. Liczba korytarzy, z których mogli jeszcze korzystać, bez przerwy malała. Instalowano nowy system, wprowadzono nowe karty, a sekcje, które oczyścili żołnierze, pozostawały puste. Ludzi przebywających w sekcjach otaczali żołnierze i spędzali w jedno miejsce, sprawdzano, czy nie figurują na liście poszukiwanych i wydawano im nowe dokumenty tożsamości… większości. Niektórzy znikali i kropka. Nowy system kart coraz bardziej uderzał w rynek, tłumił go. Wartość kart i dokumentów spadała gwałtownie, bo będą ważne tylko do czasu zakończenia reorganizacji i ludzie już zaczynali wybrzydzać na stare. Co chwila gdzieś w komputerze rozlegał się cichy alarm; na miejsce przybywali zaraz żołnierze i rozpoczynali procedurę tropienia kogoś, kogo poszukiwali… jak gdyby większość osób w rejonach nie zabezpieczonych używała swoich własnych kart. Ale po alarmie żołnierze zadawali pytania i sprawdzali dokumenty — urządzali obławy, utrzymywali ludzi w poczuciu zagrożenia i wzajemnej podejrzliwości, a to służyło celom Maziana.
Im zaś dawały utrzymanie. On i Damon żyli ze sprawdzania kart. To była ich specjalność w systemie czarnego rynku. Sprzedawca chciał sprawdzić wartość skradzionej karty, nowy nabywca chciał się upewnić, czy karta nie pobudzi alarmu w komputerze, ktoś chciał poznać numer kodowy banku, żeby dostać się do aktywów… bary i noclegownie w dokach wcale nie porównywały twarzy z fotografią w dokumentach. A Damon mógł to robić, bo znał numery dostępu. Josh też się ich nauczył, dzięki czemu mogli pracować wspólnie i żaden z nich nie musiał ryzykować w korytarzach ze zbytnią regularnością. Doszli w tym procederze do wielkiej wprawy… korzystali z tuneli Dołowców i przedostawali się nawet przez strzeżone granice sekcji — Niebieskozęby pokazał im jak — tak że z żadnego pojedynczego terminala komputera nie nadchodziła do jednostki centralnej cała seria wywołań. Nigdy nie wyzwolili alarmu, chociaż niektóre karty były trefne. Byli dobrzy; interes szedł nieźle — na przekór zabiegom Maziana — co dawało im wikt, mieszkanie i kryjówkę wraz z zapewnieniem wszelkich środków ochrony, jakie rynek mógł zaoferować swoim cennym operatorom. Miał w tej chwili przy sobie całą kieszeń kart i znał wartość każdej z nich według poziomu swobody poruszania się i ilości kredytów na koncie. W większości wypadków na tym ostatnim nie było nic. Rodziny zaginionych osób bardzo szybko zaczynały myśleć ekonomicznie i komputer stacji odbierał polecenie rodziny nakazujące mu zamrożenie konta przed dostępem poprzez określony numer… taka krążyła plotka i tak prawdopodobnie było. Większość kart stanowiła teraz tylko kłopot. Miał w tej partii kilka nadających się do użytku i kolekcję numerów kodowych. Karty należące do osób samotnych lub posiadających osobne konta były wciąż dobre.
Ale zapowiadały się bardzo radykalne zmiany. Może mu się wydawało, ale w korytarzach na wszystkich poziomach zielonego panował dzisiaj większy ruch. Ale może mu się tylko wydawało. Wszyscy ci, którzy z różnych powodów bali się podać identyfikacji i wymianie kart, tłoczyli się na coraz to mniejszej i mniejszej przestrzeni… zielony i biały pozostawały sektorami otwartymi, ale osobiście źle się czuł w białym i wolał nie przebywać w nim dłużej, niż to było konieczne… sam nie słyszał żadnych pogłosek na ten temat, ale w powietrzu wisiało coś, co kazało się spodziewać rychłego zamknięcia kolejnego rejonu… a najprawdopodobniej będzie to biały.
W zielonym znajdowały się duże sale i było tam najmniej kłopotliwych wąskich gardeł, gdzie ludzie zdecydowali stawiać opór mogli walczyć wycofując się z pomieszczenia do pomieszczenia i z korytarza w korytarz — jeśli dojdzie do walk. Osobiście wyobrażał sobie inny koniec dla nich wszystkich, domyślał się, że kiedy wszystkie problemy, jakie Mazian miał na Pell, zostaną elegancko spędzone do jednej, ostatniej sekcji, po prostu wysadzą ją w powietrze, otworzą szeroko drzwi i wymiotą wszystko w próżnię, a oni umrą bez odwołania i bez jakichkolwiek szans.
Kilkoro wariatów zdobyło skafandry próżniowe, najbardziej poszukiwany towar na czarnym rynku, i koczowało w ich pobliżu z bronią i dzikimi oczyma mając nadzieję przetrwać wbrew wszelkiej logice. Większość spodziewała się po prostu śmierci. W całym zielonym panowała atmosfera rozpaczy, a ci, którzy postanowili oddać się dobrowolnie w ręce władz, przechodzili do białego. W zielonym i białym robiło się coraz niesamowiciej — ściany pomazane były dziwacznymi hasłami, zarówno obscenicznymi, jak i natury religijnej czy po prostu pełnymi patosu. „Żyliśmy tutaj”, głosiło jedno. Tylko tyle.
W korytarzu pozostało kilka lamp; większość rozbito i teraz panował tu półmrok. Stacja nie przygaszała już światła w cyklach dzień główny/dzień przestępny; stawałoby się niebezpiecznie ciemno. W niektórych bocznych korytarzach nie ocalała ani jedna lampa i nikt nie wchodził do tych legowisk, chyba że był stamtąd — albo wciągnięto go tam wrzeszczącego. Kilka gangów walczyło tu ze sobą o władzę. Słabsi lgnęli do nich, płacili wszystkim, co mieli, żeby tylko ich nie krzywdzono i być może za sposobność do krzywdzenia innych. Niektóre z gangów zawiązały się jeszcze w Q. Inne uformowały się już tutaj z mieszkańców Pell dla samoobrony, a potem podjęły inną, mniej szlachetną działalność. Bał się jednych i drugich, a najbardziej przerażało go ich bezinteresowne okrucieństwo. Zapuścił sobie brodę, zapuścił włosy, chodził brudny, powłócząc nogami, ucharakteryzował nieco twarz kosmetykami… ów towar też stał wysoko na rynku. Jeśli można się było pośmiać w tym posępnym miejscu, to z tego, że większość przebywających tu ludzi czyniła dokładnie to samo, że sekcja pełna była mężczyzn i kobiet, którzy desperacko bronili się przed rozpoznaniem i którzy człapiąc korytarzami nieustannie odwracali głowy unikając wzajemnie spojrzeń… niektórzy zataczali się i próbowali przybierać groźny wygląd, o ile w pobliżu nie było żołnierzy… inni, i tych było więcej, przebiegali jak duchy ze spuszczonym wzrokiem, truchtając z nadzieją, że nikt ich nie rozpozna i nie krzyknie za nimi.
Być może zmienił się z wyglądu tak, że nikt go nie poznawał. Nikt jeszcze nie pokazał publicznie palcem ani na niego, ani na Damom. A może na Pell pozostały jeszcze jakieś resztki lojalności — albo chroniło ich zaangażowanie w czarny rynek, albo ci, którzy ich znali, byli po prostu sami zbyt przerażeni, żeby coś wszczynać. Niektóre z gangów miały powiązania z rynkiem.
Od czasu do czasu korytarze nawiedzane były przez żołnierzy, wchodzili też do dziewiątego dwa, pojawiali się tak samo często, jak krzątający się wokół swoich zajęć Dołowcy. Dok zielony był wciąż otwarty aż do końca doku białego; pierwsze dwa stanowiska cumownicze zielonego zajmowała Afryka i czasami Atlantyk albo Europa, natomiast pozostałe statki cumowały w doku niebieskim, a żołnierze przechodzili swobodnie z doku na dok przejściami dla personelu przy grodziach sekcji znajdujących się w tym końcu zielonego. Żołnierze, zarówno na przepustkach, jak i na służbie, wchodzili też do zielonego i białego mieszając się ze spędzonymi tu ludźmi… a ci ostatni wiedzieli, że aby się stąd wydostać, trzeba tylko podejść do tych żołnierzy albo do drzwi prowadzących do rejonu już oczyszczonego, i oddać się w ich ręce. Niektórzy, sugerując się tą bliską i prawie przyjacielską zażyłością, nie wierzyli, że Mazianowcy rozhermetyzują tę sekcję. Żołnierze wychodzący na przepustkę zrzucali z siebie pancerze, przechadzali się wśród nich roześmiani i ludzcy, okupowali bary… wynajęli dla siebie kilka mieszkań, tak, to była prawda… ale chodzili do innych barów, a na rynku uśmiechali się czasem współczująco.
W ten sposób łatwiej im radzić sobie z ofiarami, dopóki to nie nastąpi, domyślał się Josh. Wciąż jeszcze mogli wybierać, prowadzić grę z wojskiem, robić uniki i walczyć… ale wystarczyło tylko nacisnąć — gdzieś tam, w centrali — guzik, bez kontaktu osobistego, nie patrząc w twarze umierających. Operacja klinicznie czysta i daleka.
Snuli z Damonem dzikie i nierealne plany. Krążyły pogłoski, że brat Damona żyje. Rozmawiali o wymknięciu się ze stacji na którymś z promów, opanowaniu go, wylądowaniu na Podspodziu i ucieczce w busz. Szanse na porwanie promu spod nosa uzbrojonych żołnierzy były równe szansom dotarcia na Podspodzie piechotą, ale snucie planów zaprzątało im myśli i dawało cień nadziei.
Mieli też bardziej realistyczne pomysły… mogli przemknąć się przez grodzie do oczyszczonych sekcji i spróbować szczęścia z wyposażonymi w alarmy drzwiami, zastępami sił bezpieczeństwa, posterunkami kontrolnymi na każdym rogu i korzystaniem na każdym kroku z karty… tak się tam żyło. Robota Mallory. Sprawdzili już to. „Za dużo ludzi-z-karabinami”, ostrzegał Niebieskozęby. „Zimne ich oczy”.
Tak, rzeczywiście zimne.
A w międzyczasie działali na rynku i tam zetknęli się z Ngo.
Dotarł do baru zielonym dziewięć, nie tunelami prowadzącymi na korytarz, na który wychodziły tylne drzwi meliny Ngo, bo tunele te rezerwowano na szczególne sytuacje i Ngo nie pogłaskałby po głowie nikogo, kto skorzystałby z tego tylnego przejścia bez wyrażonego powodu… nie chcieli, aby w sali głównej pojawił się nagle ktoś, kto nie wszedł frontowymi drzwiami i żeby komputer wszczął alarm. Spelunka Ngo była miejscem, w którym kwitł rynek i jako taka starała się wyglądać czyściej niż większość podobnych przybytków — był to jeden z blisko dwudziestu barów i lokali rozrywkowych rozsianych po doku zielonym, które prosperowały w okresie dużego ruchu kupców… ciąg noclegowni, wideoteatrów, klubów, restauracji i jedna, nie pasująca do całości kaplica dopełniająca obrazu. Większość barów była otwarta; teatry, kaplica i niektóre noclegownie spłonęły, ale bary funkcjonowały, większość tak jak ten prowadzony przez Ngo, również jako restauracje, lecz przede wszystkim jako kanały, poprzez które napływali tu wciąż ludzie ze stacji, a czarnorynkowa żywność uzupełniała to, co stacja była łaskawa dostarczać.
Zbliżając się do frontowych, otwartych zawsze na oścież drzwi baru Ngo, zerknął z namysłem w lewo, potem w prawo i zwolnił nieco, by sprawdzić wrażenie człowieka, który rozgląda się szukając baru, jaki będzie mu najbardziej odpowiadał.
Nagle jego wzrok przyciągnęła czyjaś twarz i serce przestało mu bić. Udając, że patrzy na bar Mascariego znajdujący się po drugiej stronie korytarza, przy wylocie dziewiątego na doki, przyjrzał się dokładniej wysokiemu mężczyźnie, który tam stał. Tamten drgnął nagle i wpadł do Mascariego.
Pociemniało mu w oczach; doznał tak wyrazistego przebłysku pamięci, że zatoczył się i zapomniał na chwilę, po co tu przyszedł. W tej chwili był bezbronny i przerażony… skierował się bezwiednie w stronę wejścia do baru Ngo i wszedł do środka w przyćmione światło, głośną rozmowę, opary alkoholu, kuchenne wyziewy i zaduch niedomytej klienteli.
Za barem stał sam stary. Josh podszedł do kontuaru, oparł się oń i poprosił o butelkę. Ngo podał mu ją nie pytając na razie o karty. Przyjdzie na to czas później, na zapleczu. Ale odbierał butelkę drżącą ręką i szybka dłoń Ngo chwyciła go za nadgarstek.
— Kłopoty?
— Prawie — skłamał… a może nie skłamał. — Wywinąłem się. Małe nieporozumienie z gangiem. Nie przejmuj się. Nikt mnie nie śledził. To nic poważnego.
— Upewnij się lepiej.
— Nie ma sprawy. Nerwy. To tylko nerwy. — Ścisnął butelkę w dłoni i odszedł pod ścianę sali. Zatrzymał się na chwilę przy tylnych drzwiach, które prowadziły do kuchni i odwrócił, żeby się upewnić, czy nikt go nie obserwuje.
Może to był ktoś z Mazianowców. Serce waliło mu wciąż jak młotem po tym spotkaniu. Może to ktoś śledzący Ngo. Nie. Wydawało mu się. Mazianowcy nie musieli się tak skradać. Odkorkował butelkę i pociągnął z niej wina Dołowców, taniego środka na uspokojenie. Pociągnął jeszcze jednego sporego łyka i poczuł się lepiej. Czasem doświadczał takich przebłysków pamięci, ale nie zdarzało się to często. Zawsze wytrącały go z równowagi. Mogło je wyzwolić cokolwiek, zwykle było to coś mało znaczącego i głupiego — zapach, dźwięk, chwila innego spojrzenia na znajomą rzecz czy zwykłego człowieka… najbardziej niepokoiło go, że zdarza mu się to publicznie. Mogło zwrócić na niego uwagę. Może zwracało. Postanowił, że dzisiaj już nie wyjdzie. Co do jutrzejszego dnia, nie był jeszcze pewien. Wziął trzeciego łyka, rozejrzał się po raz ostatni po twarzach siedzących przy kilkunastu stolikach i wśliznął się do kuchni, gdzie syn i żona Ngo przygotowywali zamówione dania. Rzucili im obojętne spojrzenie napotykając w odpowiedzi ich ponure oczy i przeszedł do magazynku.
Popchnął ręką drzwi. „Damon”, powiedział; rozsunęła się kotara za szafkami. Wyszedł zza niej Damon i usiadł na kanistrach, które służyły im za stołki, w świetle zasilanej z baterii lampy, której używali, żeby oszukać czujną ekonomię komputera i jego niezawodną pamięć. Podszedł bliżej i siadając ze znużeniem obok, podał Damonowi butelkę. Damon pociągnął z niej. Obaj byli nie ogoleni i nie odróżniali się niczym od niemytych, przygnębionych tłumów, które zgromadziły się tu na dole.
— Spóźniłeś się — powiedział Damon. — Chcesz, żebym dostał wrzodów?
Wydobył z kieszeni karty, ułożył je z pamięci i porobił krótkie notatki mazakiem, póki jeszcze miał wszystko w głowie. Damon podał mu kartkę papieru. Opisał na niej szczegółowo każdą kartę. Damon nie odzywał się do niego przez chwilę, żeby mu nie przeszkadzać.
Uporawszy się z tą pracą zapomniał o wszystkim, położył partię kart na stojącym obok kanistrze i sięgnął po butelkę wina. Łyknął trochę i odstawił ją.
— Spotkałem Niebieskozębnego. Mówił, że twoja matka czuje się świetnie. Daje ci to.
Wyciągnął z kieszeni broszkę i patrzył, jak Damon bierze ją w ręce z melancholijnym spojrzeniem, które świadczyło, że liczy się nie tylko złoto, z którego została wykonana. Damon pokiwał posępnie głową i schował broszkę do kieszeni; nie mówił wiele o swej rodzinie, żywych czy umarłych, wcale jej nie wspominał.
— Ona wie — odezwał się Damon — ona wie, co się szykuje. Widzi to na swoich wideoekranach, słyszy od Dołowców… Czy Niebieskozęby mówił coś szczególnego?
— Powiedział tylko, iż twoja matka pomyślała sobie, że to nam się przyda.
— Ani słowa o moim bracie?
— O tym nie było mowy. Znajdowaliśmy się w miejscu, gdzie nie bardzo można rozmawiać.
Damon przytaknął, westchnął głęboko i spuścił głowę opierając się łokciami o kolana. Damon żył dla takich wiadomości. Gdy nie były dobre, upadał na dachu, a to bolało. Bolało ich obu. Josh czuł się, jakby dotykał otwartej rany.
— Atmosfera robi się coraz bardziej napięta — powiedział Josh. — Wszyscy chodzą zdenerwowani. Przystanąłem parę razy po drodze, żeby podsłuchać, co mówią, ale nie dowiedziałem się niczego nowego. Każdy jest przestraszony, ale nikt nie wie nic konkretnego.
Damon podniósł głowę, wziął butelkę, przytknął szyjkę do ust i z gulgotem wypił drugą połowę wina.
— Cokolwiek zrobimy, musimy zrobić to szybko. Albo przechodzimy do zabezpieczonych sekcji… albo próbujemy dostać się na prom. Nie możemy tu dłużej siedzieć.
— Możemy jeszcze iść popuszczać bańki w tunelach — wtrącił Josh.
Jego zdaniem był to jedyny sensowny pomysł. Większość ludzi patologicznie bała się tuneli. Z tymi niewieloma, którzy ośmielą się tam wejść… może dadzą sobie radę. Mają pistolety. Mogą tam przeżyć. Ale kończył się im już czas na podejmowanie jakichkolwiek decyzji. Taka egzystencja nie miała perspektyw. A może dopisze nam szczęście, pomyślał z przygnębieniem, spoglądając na Damona, który wpatrywał się w podłogę zatopiony we własnych myślach. Może po prostu wysadzą ten rejon.
Drzwi magazynku otworzyły się. Wszedł Ngo, zebrał karty przeczytał notatki, zagryzł swe pomarszczone wargi i zachmurzył się.
— Jesteś pewien?
— Pomyłki wykluczone.
Ngo mruknął coś pod nosem niezadowolony z jakości towaru, jakby to oni byli winni, i zbierał się do wyjścia.
— Ngo — zatrzymał go Damon — słyszeliśmy pogłoskę, że rynek przechodzi na nowe dokumenty. Czy to prawda?
— Gdzie to słyszałeś?
Damon wzruszył ramionami.
— Dwóch facetów rozmawiało o tym w barze. Czy to prawda, Ngo?
— Bredzą. Powiedz mi, kiedy wymyślisz sposób dobrania się do tego nowego systemu.
— Myślę nad tym.
Ngo mruknął coś do siebie i wyszedł.
— Naprawdę? — spytał Josh.
Damon potrząsnął głową.
— Przypuśćmy, że ja coś bym wykrył. Ngo nie powie albo nikt nie zna żadnego sposobu.
— Założyłbym się, że to drugie.
— Ja też. — Damon położył ręce na kolanach, westchnął i podniósł głowę. — Dlaczego nie wyjdziemy i nie skombinujemy sobie czegoś do jedzenia? Nie ma tam chyba nikogo, kto mógłby nam przysporzyć kłopotów, co?
Wspomnienia, które go opuściły, powróciły znowu z mroczną siłą. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć i nagle rozległ się łomot, który wstrząsnął podłogą; huk i trzask zagłuszył krzyki dochodzące z zewnątrz.
— Grodzie! — wrzasnął Damon zrywając się na równe nogi.
Krzyki w sali frontowej przeszły w dzikie wycie. Z hałasem przewracały się krzesła. Damon rzucił się do drzwi magazynku, a Josh popędził za nim. Dopadli do tylnych drzwi, przez które próbowali się już wydostać Ngo z żoną i synem. Ngo trzymał w ręku swoje notowania z czarnego rynku.
— Nie! — krzyknął Josh. — Zaczekajcie… to chyba była gródź w przejściu do białego… jesteśmy odcięci, ale w dziewiątym dwa widziałem żołnierzy, nie wysyłaliby tam żołnierzy, gdyby zamierzali nacisnąć guzik…
— Komunikator — pisnęła żona Ngo.
Przez odbiornik vid stojący w sali frontowej nadawano komunikat. Puścili się tam biegiem i wpadli do sali restauracyjnej, gdzie grupka ludzi zebrała się wokół aparatu, a jakiś szabrownik zbierał właśnie z baru naręcze butelek.
— Ej, ty! — wrzasnął z wściekłością Ngo.
Facet porwał jeszcze dwie butelki i rzucił się do ucieczki.
Z ekranu przemawiał Jon Lukas. Tak było zawsze, kiedy Mazian miał dla stacji oficjalne ogłoszenie. Z tego człowieka został już sam szkielet, pożałowania godny szkielet z podkrążonymi oczyma.
— … został odcięty — mówił Lukas. — Mieszkańcy rejonu białego i inni, którzy zechcą go opuścić, będą mogli wyjść. Kierujcie się do przejścia na dok zielony; tam zostaniecie przepuszczeni.
— Spędzają tutaj wszystkie niepożądane elementy — powiedział Ngo. Pot wystąpił mu na pokrytą zmarszczkami twarz. A co z nami, którzy tutaj pracujemy, panie Komendancie Stacji Lukas? Co z nami, uczciwymi ludźmi, którzy tu utknęli?
Lukas powtórzył cały komunikat. Było to prawdopodobnie nagranie; wątpliwe, żeby pozwolili temu człowiekowi wystąpić przed kamerami na żywo.
— Chodźmy — powiedział Damon biorąc Josha pod ramię. Wyszli frontowymi drzwiami, skręcili za róg i skierowali się w stronę doku zielonego. Do miejsca, gdzie zbierała się wielka masa ludzi patrzących na biały, mieli do przejścia spory kawał drogi pod górę krzywizną doku. Nie byli jedynymi. Wzdłuż przeciwległej ściany, obok stanowisk cumowniczych i suwnic przesuwali się żołnierze.
— Zanosi się na strzelaninę — mruknął Josh. — Spływajmy stąd, Damon.
— Spójrz na drzwi. Spójrz na te drzwi.
Josh spojrzał w tamtym kierunku. Masywne zawory były szczelnie złączone. Przejście dla personelu obok nie stało otworem. Nie otworzyli go.
— Nie mają zamiaru ich przepuścić — powiedział Damon. Kłamali… żeby spędzić zbiegów do tamtych doków.
— Wracajmy — jęknął błagalnym głosem Josh.
Ktoś strzelił; z ich strony, ze strony żołnierzy — salwa poszła im nad głowami; mierzyli w witryny sklepów. Ludzie zaczęli popychać się z piskiem i wrzaskiem. Rzucili się razem z nimi do ucieczki dokiem do dziewiątego i wpadli w drzwi baru Ngo, a przerażony tłum przemknął obok i popędził dalej korytarzem. Jeszcze kilku ludzi próbowało pójść w ich ślady, ale Ngo rzucił się na nich z kijem i wypędził za drzwi klnąc jednocześnie Damona i Josha za to, że wbiegają do środka, ściągając mu na kark kłopoty.
Zamknęli drzwi, ale tłum na zewnątrz bardziej zainteresowany był ucieczką drogą najmniejszego oporu. Światła na sali zapłonęły z pełną mocą oświetlając powywracane krzesła i walające się wszędzie talerze.
Ngo wraz z rodziną przystąpili w milczeniu do sprzątania. „Trzymaj”, powiedział Ngo do Josha i rzucił w niego wilgotną, popapraną gulaszem szmatą. Drugie spojrzenie spod nachmurzonych brwi posłał Ngo Damonowi, ale jemu nie wydał żadnego polecenia: Konstantin nadal był osobą uprzywilejowaną. Damon z własnej inicjatywy zaczął zbierać talerze, podnosić krzesła i sprzątać bałagan razem z innymi.
Na zewnątrz znowu się uspokajało, tylko od czasu do czasu ktoś walił do drzwi. Przez okno gapiły się na nich przylepione do plastikowej tafli twarze wyczerpanych przestraszonych ludzi, którzy chcieli schronić się w środku.
Ngo otworzył drzwi, wpuścił ich do baru przy akompaniamencie przekleństw i pokrzykiwań, zajął miejsce za kontuarem i zaczął serwować drinki nie pytając na razie o kredyty. „Płacicie”, przypomniał w końcu wszystkim i każdemu z osobna. „Siadajcie, rozdamy rachunki”. Kilku wyszło nie zapłaciwszy; część usiadła. Damon wziął butelkę wina i pociągnął Josha do stolika w najdalszym kącie, gdzie znajdowała się płytka nisza. Było to ich stałe miejsce, z którego mieli widok na drzwi frontowe i nie zastawioną niczym drogę odwrotu do kuchni i do swojej kryjówki. Włączył się znowu kanał muzyczny komunikatora; salę wypełniły uspokajające tony jakiejś rzewnej, romantycznej melodii.
Josh podparł się łokciami zły sam na siebie, że brak mu odwagi, aby się upić. Nie mógł. Zaraz pojawiały się sny, Damon pił. Po pewnym czasie sprawiał już wrażenie, że ma dość, bo jego podkrążone oczy zasnuła narkotyczna mgiełka. Zazdrościł mu.
— Jutro wychodzę — odezwał się Damon. — Dosyć się już nasiedziałem w tej norze… Wychodzę, może porozmawiam z jakimiś ludźmi, spróbuję ponawiązywać trochę kontaktów. Musi znaleźć się ktoś, kogo nie wygarnięto jeszcze z zielonego. Ktoś, kto nadal darzy szacunkiem moją rodzinę.
Już raz tego próbował.
— Pogadamy o tym — powiedział Josh.
Syn Ngo przyniósł im obiad — rozcieńczony do granic możliwości gulasz. Josh siorbnął pełną łyżkę i trącił nogą Damona, który chyba nie zauważył stojącego przed nim talerza. Damon wziął w palce łyżkę i zaczął jeść, ale myślami nadal był gdzie indziej.
Może przy Elenie. Czasami Damon wymawiał przez sen jej imię. Czasami imię swego brata. A może myślał teraz o czymś innym, o utraconych przyjaciołach. O ludziach prawdopodobnie już nieżyjących. Nie miał ochoty rozmawiać; Josh to wyczuwał. Spędzali długie godziny w milczeniu, w swoich osobnych przeszłościach. On wspominał swoje szczęśliwsze sny, miłe miejsca, skąpaną w słońcu drogę, zakurzone pola uprawne na Cyteen, ludzi, którzy go kochali, znajome twarze, starych przyjaciół, starych kolegów, błądził myślami daleko od tego miejsca. Tak mijały godziny, długie, samotne godziny, które każdy z nich spędzał w ukryciu, całe noce z muzyką dochodzącą z frontowej sali baru Ngo, wstrząsającą ścianami przez większość dnia głównego i dnia przestępnego, muzyką otępiającą, jednostajną albo słodką jak ulepek i przenikającą do głębi. Kradli chwile snu w spokojniejszych porach, leżeli apatycznie w godzinach największego ruchu. Nie wtrącał się do fantazji Damom i odwrotnie. Nigdy nie lekceważył ich znaczenia, bo były największym komfortem, jaki tu mieli.
Jednej rzeczy nie rozstrząsali już głośno; każdy z nich dusił ją w sobie. Mieli przed sobą twarz Lukasa, tę trupią główkę ostrzegającą o sposobie, w jaki Mazian traktował swoje marionetki. Gdyby, jak głosiła plotka, Emilio Konstantin jeszcze żył… prywatnie Josh zastanawiał się, czy była to wiadomość dobra, czy zła. I tego także nie mówił głośno.
— Słyszałem — odezwał się w końcu Damon — że niektórzy z załóg Maziana chętnie biorą. Ciekaw jestem, czy można ich przekupić czymś innym niż towarami. Czy istnieją luki w ich nowym systemie.
— To szaleństwo. To nie leży w ich interesie. Tu nie chodzi o worek mąki. Zacznij tylko o to rozpytywać, a będziemy ich mieli na karku.
— Prawdopodobnie masz rację.
Josh odepchnął od siebie miskę i zaopatrzył się na jej brzeg. Mieli coraz mniej czasu i to był fakt. Po odcięciu białego… oni też byli odcięci. Wystarczyło teraz przeczesać cały ten rejon poczynając od doku albo od zielonego jeden, rejestrując tych, którzy poddadzą się dobrowolnie i rozstrzeliwując tych, którzy stawiać będą opór.
Kiedy zaprowadzą porządek w białym… przyjdą tutaj. A tam już się zaczęło. Już trwało.
— Trzeba by spróbować z Flotą — powiedział w końcu Josh. — Żołnierze prędzej rozpoznają ciebie niż mnie. O ile nie natknę się na żołnierzy z Norwegii…
Damon milczał przez chwilę, być może rozważając szanse.
— Pozwól, że spróbuję z czymś innym. Niech pomyślę. Musi istnieć jakieś dojście do promów. Zamierzam rozejrzeć się wśród dokerów, znaleźć tych, którzy tam pracują.
Ten pomysł nie stwarzał widoków na powodzenie. Josh zawsze uważał go za szalony.
Kolejny kupiec wyszedł ze skoku. Takie przybycia nie były już niczym niezwykłym. Elena usłyszała meldunek, wstała ze swej pryczy i ruszyła wąskimi przejściami Końca, żeby zobaczyć, co Wes Neihart ma na ekranie skanera.
— Co tu dają? — spytał w przepisowym czasie cienki głos. Frachtowiec wyszedł ze skoku w sporej odległości, zachowując stosowną ostrożność; trochę czasu zajmie mu teraz oddalenie się od strefy skoku. Elena zajęła drugi fotel przy skanerze szukając po omacku swojej poduszki. Jej grubiejące ciało drażniło ją podświadomie; nauczyła się już żyć z tą niewygodą. Dziecko, ten wewnętrzny, nieobliczalny towarzysz, kopało. Spokój, pomyślała pod jego adresem mrugając powiekami i koncentrując się na ekranie. Podeszli inni zaciekawieni Neihartowie.
— Czy ktoś mi łaskawie odpowie? — zapytał nowo przybyły ze znacznie już mniejszej odległości.
— Podaj swoje dane identyfikacyjne — odpowiedział głos z innego statku. — Tu kupiec Mała Niedźwiedzica. Kim jesteś? Podchodź dalej; podaj tylko swoje dane identyfikacyjne.
Czas na odpowiedź, coraz bardziej się skracający, minął; ruszali inni kupcy. Na mostku Końca zebrała się już spora grupka obserwatorów.
— Nie podoba mi się ten statek — mruknął ktoś.
— Tu Genevieve wracająca ze strony Unii, z Fargone. Słyszeliśmy, że coś się tu dzieje. Jaka jest sytuacja?
— Ja odpowiem — wtrącił się jeszcze jeden głos. — Genevieve, tu Pixie II. Daj mi starego, dobrze, młodzieńcze?
Cisza trwała dłużej niż powinna. Serce Eleny zaczęło pompować krew ze zwiększoną wydajnością. Odwróciła się szybko w fotelu, machając niezgrabnie i nerwowo na Neiharta, ale pogotowie ogólne zostało już ogłoszone. Neihart dawał właśnie znak swojemu bratankowi obsługującemu komputer.
— Tu Sam Denton z Genevieve — odpowiedział wreszcie jakiś inny głos.
— Sam, jak ja się nazywam?
— Są tu żołnierze — wyrzuciła z siebie Genevieve — i głos zaraz zamarł.
Elena sięgnęła gorączkowo do komunikatora, który trzeszczał dochodzącymi zewsząd nawoływaniami do zatrzymania się pod groźbą otwarcia ognia.
— Genevieve, Genevieve, tu Quen z Estelle. Odezwij się. Nikt nie strzelał. Na ekranie skanera statki, setki statków dryfujących w rejonie punktu przejściowego, pozostawały na swoich pozycjach, zmieniwszy tylko orientację w przestrzeni, aby stawiać czoła intruzowi.
— Mówi porucznik Unii Marn Oborsk — rozległ się w końcu głos — z pokładu Genevieve. Statek ten nie podda się bez walki. Dentonowie są na pokładzie. Potwierdź swoją tożsamość. Quenowie nie żyją. Estelle już nie istnieje. Z jakiego statku mówisz?
— Genevieve, nie ty tu stawiasz żądania. Zwolnij Dentonów z ich statku.
Znowu długa pauza.
— Chcę wiedzieć, z kim rozmawiam.
Odczekała chwilę w milczeniu. Na mostku wokół niej trwała gorączkowa krzątanina. Naprowadzono na cel działa, obliczano pozycje z uwzględnieniem szybkości, dryfu i prawdopodobnego chytrego użycia dysz dokujących do jej zwiększenia.
— Mówi Quen. Żądamy zwolnienia Dentonów z tego statku. Coś ci powiemy: jeśli Unia wyciągnie swoje łapy po jeszcze jeden statek kupiecki, rozpęta się piekło. Na port macierzysty każdego statku atakującego lub zagarniającego jednostkę kupiecką zostaną nałożone pełne sankcje naszego przymierza. Tak się nazywa to, co właśnie tu zawiązujemy. Niech się pan rozejrzy, poruczniku Oborsk. Jest nas mnóstwo. Przewyższamy liczbą waszą flotę wojenną. Jeśli chcecie, żeby ani kilogram towaru nie dotarł do miejsca przeznaczenia, to od tej chwili możecie na nas liczyć.
— Z jakim statkiem rozmawiam?
Zamiast ciągnąć dalej tę rozmowę, mogli zacząć strzelać. Trzeba ich uspokoić; nie wolno ich drażnić. Otarła twarz z potu i zerknęła na Neiharta. Skinął jej głową; mieli ich na komputerze.
— Powinno panu wystarczyć, poruczniku, że mówi Quen. Mamy nad wami niekwestionowaną przewagę liczebną. Jak znaleźliście to miejsce? Dentonowie je wam zdradzili? Czy po prostu skontaktował się z wami nie ten statek co trzeba? Powiem panu coś: przymierze kupców będzie działało jako zespół. I jeśli chcecie mieć kłopoty, sir, to zarekwirujcie jeszcze jeden statek kupiecki. Wy i Flota Maziana możecie brać się za łby, jeśli taka wasza wola. My nie jesteśmy ani Kompanią, ani Unią. Jesteśmy w tym trójkącie stroną trzecią i od tej chwili prowadzimy negocjacje we własnym imieniu.
— Co tu się dzieje?
— Czy jest pan upoważniony do prowadzenia rozmów lub przekazania komunikatów na swoją stronę?
Tamten długo zwlekał z odpowiedzią.
— Poruczniku — ponagliła go — jeśli chcą się z nami spotkać upoważnieni negocjatorzy, jesteśmy w pełni gotowi do podjęcia z wami rozmów. Na razie zwolnijcie z łaski swojej Dentonów. Jeśli chcecie rozmawiać z nami poważnie, przekonacie się, że jesteśmy całkiem sympatyczni; jeśli natomiast… któremukolwiek z kupców stanie się krzywda, pomścimy go. To mogę wam obiecać.
Nastąpiła przerwa normalna dla rozmów prowadzonych na taką odległość.
— Tu Sam Denton — odezwał się w końcu inny głos. — Kazali mi wam powiedzieć, że ten statek zawraca i że na pokładzie jest uszkodzenie. Jest tu cała moja rodzina, Quen. To też prawda.
Nagle kontakt przerwał się. Rzuciła zaniepokojone spojrzenie na ekran vid i wskaźniki aparatury telemetrycznej i ujrzała zarejestrowany rozbłysk rosnący gwałtownie, przeradzający się w rzednący obłok widoczny nawet na vid. Poczuła uścisk w żołądku i poruszenie dziecka… przyłożyła do tego miejsca rękę i wpatrywała się w ekrany walcząc z chwilowymi mdłościami, a trzaski zakłóceń elektrostatycznych nie ustawały.
Czyjaś dłoń spoczęła na jej ramieniu. To był Neihart.
— Kto strzelił? — spytała.
— Tu Pixy II — odpowiedział szorstki, gruby głos. — Ja strzelałem. Kierowali się dziobem na lukę w zenicie; silniki na pełnym ciągu. Za wiele by za sobą pociągnęli.
— Zrozumieliśmy, Pixy.
— Wchodzę tam — nadał inny statek. — Wchodzę przeszukać ten rejon.
Istniała jeszcze możliwość znalezienia kapsuły… prawdopodobieństwo, że Unia pozwoliła się w niej schronić dla bezpieczeństwa dzieciom Demonów. Ale szansa przetrzymania przez kapsułę tego, co się stało, była minimalna.
Jak Estelle na Marinerze. Zupełnie jak wtedy. Nic nie znajdą. Na ekranie skanera pojawiały się kolejne migoczące punkty, widmowe świadectwa czyjejś obecności w bezsłonecznym mroku punktu, reprezentowane tylko mrugającymi kropeczkami na ekranie skanera lub sporadycznym przemknięciem pędzącego światła albo cienia przesłaniającego na chwilę gwiazdy na vid. To swoi, setki statków wchodzących w rejon poszukiwań.
— Wdepnęliśmy — mruknął Neihart. — Unia tak tego nie zostawi.
Ale wszyscy już wiedzieli, wiedzieli to od chwili nadania pierwszego komunikatu, od chwili kiedy kupcy zaczęli przekazywać kupcom polecenie, gdzie mają się udać i nazwisko tej, która ich zwoływała… umarły statek, umarłe nazwisko — od czasu katastrofy, którą wszyscy pamiętali. Niemożliwe, żeby Unia nie wiedziała, co się święci; do tej pory Unia zauważyła już na pewno zastanawiającą nieobecność statków z jej stacji, kupców, którzy nie przybyli tam zgodnie z rozkładem. Może wpadali już w panikę mając do czynienia ze zniknięciami statków w strefach, gdzie nie powinny mieć miejsca żadne działania wojenne, skoro Mazian był przykuty do Pell. Unia rekwirowała statki — mieli tego dowód — i zanim ten statek przybył tutaj, mógł podać swój kurs innym. Następnym krokiem będzie przysłanie tutaj jednostki wojennej… jeśli Unia może wycofać choć jedną z okolic Pell.
Oprócz tego wieść o ich ucieczce dotarła nie tylko na terytorium Unii. Pędziła teraz ku Sol — bo Winifreda przypomniała sobie swoje związki z Ziemią, zrzuciła cały ładunek, pozbyła się masy przygotowując do możliwie najdłuższego skoku… i podjęła tę długą i niepewną podróż nie wiedząc, z jakim spotkają się przywitaniem. „Powiedzcie im o Marinerze”, poprosiła ich Elena. „I o Russellu, o Vikingu i o Pell. Wytłumaczcie im.” Wywiązali się z tego sumiennie, bo kiedyś były to stacje Ziemi. Ale był to tylko gest. Żadna odpowiedź nie nadchodziła.
Nie znaleźli kapsuły; wyławiali same strzępy i szczątki.
Hisa przychodzili i odchodzili od początku — zgromadzenie u stóp wizerunków przeżywało nieustanną migrację tam i z powrotem, cichą i dyskretną, pojedynczo i dwójkami, pełną skupienia przez wzgląd na śpiących zebranych tu tysiącami. Przychodzili dniem i nocą przynosząc żywność i wodę, wykonując drobne, niezbędne prace.
Stały tu już teraz kopuły dla ludzi; wykopy wykonali Dołowcy. Kompresory dudniły życiem. Proste, połatane kopuły nie wyglądały przytulnie… ale dawały schronienie starszym i dzieciom i całej ich reszcie pod koniec tego krótkotrwałego lata, kiedy niebo coraz częściej zasnuwały chmury, a słonecznych dni i rozgwieżdżonych nocy było coraz mniej.
Przelatywały nad nimi statki — promy odbywające swe wahadłowe kursy między planetą a stacją; przyzwyczaili się do nich i już ich nie przerażały.
Nie wolno wam się zbierać między drzewami, wyjaśniała Miliko Starym za pośrednictwem tłumaczy. Ich oczy widzą ciepłe rzeczy nawet poprzez drzewa. Bardzo głęboka ziemia może ukryć hisa, och, bardzo głęboka. Ale oni widzą nawet wtedy, gdy nie świeci Słońce.
Oczy słuchających tego Dołowców robiły się bardzo okrągłe. Naradzali się między sobą. Lukasy, pomrukiwali. Ale chyba rozumieli.
Rozmawiała ze Starymi dzień po dniu, rozmawiała z nimi, aż ochrypła i wyczerpała swoich tłumaczy, starała się im wyjaśnić, z czym mają do czynienia, a kiedy się zmęczyła, obce dłonie poklepywały ją po rękach i twarzy, a okrągłe oczy hisa patrzyły na nią z wielką czułością, a było to czasami wszystko, co mogli zrobić.
A ludzie… chodziła do nich nocami. Byli wśród nich Ito i Ernst, którzy stawali się coraz to bardziej i bardziej posępni Ito dlatego, że wszyscy pozostali oficerowie odeszli z Emiliem; a Ernst dlatego, że był niski i nie wybrano go. Ponury chodził też Ned Cox, najsilniejszy człowiek ze wszystkich obozów, który nie zgłosił się na ochotnika i teraz było mu wstyd. Rozprzestrzeniało się wśród nich coś w rodzaju zakaźnej choroby, może był to wstyd, kiedy wysłuchiwali wiadomości z bazy głównej, które nie donosiły o niczym, tylko o cierpieniu i poniewierce. Około stu osób siedziało przed kopułami wybierając chłód i niewygodę masek, jak gdyby wyrzekając się komfortu udawadniali coś sobie i innym. Coraz mniej ze sobą rozmawiali, a ich oczy były, według Dołowców, jasne i zimne. Siedzieli dzień i noc w tym sanktuarium, w tym miejscu wizerunków hisa, przed kopułami, w których mieszkali inni, w których inni z niecierpliwością czekali na swą kolej — nie mieścili się w nich wszyscy na raz. Siedzieli tu, bo musieli; każde oddalenie się z tego miejsca zostałoby zauważone z nieba. Wybrali sanktuarium i nie pozostawało im nic, jak tylko siedzieć i myśleć o innych. Myśleć. Oceniać siebie samych.
Hisa nazywali to snem. Po to przychodzili tu hisa.
Zastanówcie się, powtarzała im Miliko przez pierwsze dni, kiedy najbardziej się niecierpliwili snując dzikie plany jakiegoś działania. Musimy czekać.
„Na co czekać?” spytał Cox i to pytanie zaczęło nawiedzać ją w snach.
Tej nocy zboczem schodzili hisa, po których posłano przed kilkoma dniami. Tej nocy siedziała z innymi i z rękoma na kolanach obserwowała, jak nadchodzą, obserwowała małe figurki brnące w oddali przez bezgwiezdny mrok równiny, siedziała tak z dziwnie napiętymi wnętrznościami i skurczem krtani. Hisa… żeby dopełnić liczbę ludzi i ukryć przed tymi, którzy skanowali obóz, iż zmalała. W wodoszczelnej kieszeni miała pistolet; ubrała się ciepło ale nadal drżała z niepewności. Opiekować się hisa; tylko to jej pozostało; ale sami hisa powiedzieli jej: „Idź. Twoje serce cierpi. Twoje oczy zimne, jak ich.”
Iść samej albo stracić ludzi, którymi dowodziła. W inny sposób nie mogła ich już zatrzymać.
„Nie boicie się zostać?” spytała ludzi, którzy zostawali, tych spokojnych, zmęczonych, starych, dzieci, mężczyzn i kobiety nie podobnych tym, którzy siedzieli na zewnątrz — rodziny i ludzi, którzy zostawali ze swoimi bliskimi i tych, którzy być może myśleli rozsądniej. Czuła się wobec nich winna. Miała ich chronić, a nie potrafiła; prawdę mówiąc nie czuła się też na siłach stanąć na czele tej bandy czekającej na zewnątrz — po prostu uciekała przed ich szaleństwem. Wielu z tych, którzy zostawali, było z Q, było uchodźcami, którzy wiedzieli już za dużo potworności i odczuwali zbyt wielkie zmęczenie, a nigdy nie prosili, żeby się znaleźć tu, na dole. Domyślała się, że muszą się bać. Starsi hisa, wydawali się im odpychająco inni i kiedy ludzie z Pell byli przyzwyczajeni do hisa, dla nich byli oni wciąż obcy. „Nie”, powiedziała jedna ze starszych kobiet. „Po raz pierwszy od wypadków na Marinerze nie boję się. Jesteśmy tutaj bezpieczni. Może nie przed karabinami, ale przed strachem.” Inni pokiwali potwierdzająco głowami, a ich oczy wpatrywały się w nią z cierpliwością wizerunków hisa.
Hisa podeszli już bliżej miejsca, gdzie siedzieli… była to mała grupka, która zbliżyła się najpierw do niej i do Ito. Wstały obie i obejrzały się na tych, którzy czekali.
— Do zobaczenia — powiedziała Miliko i ich głowy skinęły im w milczeniu.
Wybrano jeszcze kilku; wybierali hisa. Ruszyli powoli pod osłoną ciemności szlakiem prowadzącym w poprzek i pod górę stoku, a tymczasem kolejne małe grupki hisa schodziły w dół. Tej nocy miało odejść sto dwadzieścioro troje ludzi; i tyle samo hisa przybędzie na ich miejsce w obozie. Miała nadzieję, że hisa zrozumieli. Sprawiali pod koniec takie wrażenie; ich oczy jaśniały uciechą z figla, jaki spłatają ludziom szpiegującym ich z góry.
Szli najszybszą trasą mijając po drodze schodzących w dół hisa, którzy pozdrawiali ich radosnymi okrzykami… Miliko szła najszybszym krokiem, na jaki stać było człowieka, dysząc ciężko, odczuwając zawroty głowy, ale zdecydowana nie odpoczywać, bo hisa też nie odpoczywali; zresztą wszyscy się na to zgodzili. Zatoczyła się, gdy pokonywali ostatni odcinek wspinaczki wchodząc już między pierwsze drzewa; podtrzymały ją dwie młode samice hisa, którzy wciąż trzymali się w pobliżu. Jedną z nich była Ona-Chodzi-Daleko, a drugą Wiatr-w-Drzewach, byli też tu inni, których imion nie potrafiła zrozumieć, tak jak i wyjaśnień hisa. Tę pierwszą nazywała Szybkonoga, a tę drugą Szept, bo przywiązywała wielką wagę do imion nadawanych przez ludzi. Próbowała używać w marszu imion, jakimi się nawoływały, żeby sprawić im przyjemność, ale jej język nie potrafił ich wymówić i jej wysiłki wywoływały u hisa huragany śmiechu wyrażanego marszczeniem nosa.
Odpoczywali między drzewami, w paprociach i pod skalną półką, dopóki nie wzeszło słońce. Z nadejściem dnia ruszyli w dalszą drogę; ona, Ito i Ernst z towarzyszącą im hisa i drugą hisa prowadzącą pozostałych ludzi, weszli teraz w las. Hisa zachowywały się tak, jakby na całym świecie nie było żadnych nieprzyjaciół, figlując, a Szybkonoga nastraszyła ich dla żartu tak, że serca omal im nie stanęły. Miliko nachmurzyła się i kiedy to samo uczynili inni ludzie, hisa straciły humor i uspokoiły się, chyba zmieszane. Miliko chwyciła Szept za rękę i spróbowała jeszcze raz poważnie przemówić jej do rozsądku, ale ta rozumiała ludzką mowę gorzej od hisa, z którymi mieli dotąd do czynienia.
— Popatrz — zdenerwowała się w końcu Miliko, chwyciła patyk i przykucnęła wyrywając żywe i uschłe paprocie, żeby zrobić sobie trochę miejsca. Wbiła patyk w ziemię. — To obóz człowieka-Konstantina. — Narysowała linię. — To rzeka. Nie jest możliwe, mówili uczeni ludzie, aby jakikolwiek symbol rysunkowy trafił do wyobraźni bisa; oni nie stosowali takich oznaczeń w odniesieniu do rzeczy, linie i znaki nie miały dla Dołowów żadnego związku z rzeczywistymi obiektami. — Zataczamy koło, o tak, nasze oczy widzą obóz ludzi. Widzą Konstantina. Widzą Skoczka.
Szept pokiwała nagle z entuzjazmem głową i szybko zakołysała górną połową ciała. Wskazała za siebie, w kierunku równiny.
— Oni… oni… oni — wykrzyknęła, chwyciła patyk i pogroziła nim niebu z zaangażowaniem tak bliskim pogróżki, jakiego Miliko jeszcze u hisa nie widziała. — Źli oni — krzyknęła znowu Szept, cisnęła patykiem w niebo, podskoczyła kilka razy i uderzyła się otwartymi dłońmi w piersi. — Ja przyjaciółka Skoczka.
Towarzyszka Skoczka. Miliko patrzyła na żywiołową reakcję młodej samicy z nagłym zrozumieniem. Szept wzięła ją za rękę i poklepała po niej. Szybkonoga poklepała ją po ramieniu. Wszyscy hisa zaczęli szybko trajkotać między sobą i nagle podjęli chyba jakąś decyzję, bo podzielili się parami i każdy chwycił człowieka za rękę.
— Miliko — zaprotestowała Ito.
— Zaufaj im; idźmy z nimi. Hisa nie zbłądzą; będą utrzymywali między nami łączność i przyprowadzą w jedno miejsce, kiedy będzie trzeba. Prześlą ci wiadomość. Czekaj na nią.
Hisa niecierpliwie ponaglali ich do rozdzielenia się, każdy ciągnęło w swoją stronę. „Uważajcie na siebie”, powiedział Ernst oglądając się przez ramię; i przesłoniły go drzewa. Ona, Ernst i Ito mieli pistolety, połowę pistoletów, jakie znajdowały się na całym Podspodziu, nie licząc broni żołnierzy. Nadchodzili ludzie z trzema pozostałymi pistoletami. Sześć pistoletów i trochę materiałów wybuchowych do karczowania pni — to był cały ich arsenał. Przemykać się ukradkiem, najwyżej trójkami. Ponaglała ciągle hisa, aby ich ruchy ani na chwilę nie wzbudziły podejrzeń skanera; i kierując się swoją dziwaczną logiką, hisa rozdzielali ich też trójkami; ona, Szept i Szybkonoga, troje ludzi i sześcioro hisa, i trzy trójkowe zespoły rozbiegały się w pośpiechu w trzy różne strony.
Nie było już figli. Szept i Szybkonoga spoważniały nagle przedzierając się przez zarośla i ostrzegały ją, gdy ich czułe uszy decydowały, że robi za dużo hałasu. Sykowi maski nie mogła zaradzić, ale starała się nie łamać gałązek, naśladując posuwisty krok hisa, szybkość ich zatrzymywania się i ruszania, jak gdyby — przyszło jej w końcu do głowy — jak gdyby ją uczyły.
Odpoczywała, kiedy musiała, i tylko wtedy; raz upadła, bo za długo szła i hisa podskoczyła zaraz, żeby pomóc jej wstać, poklepała ją po twarzy i pogładziła po włosach. Trzymały ją i siebie nawzajem, otulając ją swoim ciepłem, bo niebo zasnuwało się chmurami i zrywał się zimny wiatr. Zaczęło padać.
Wstała, gdy tylko poczuła się na siłach ponaglając hisa do dalszego marszu. „Dobrze, dobrze”, chwaliły ją Szept i Szybkonoga. „Ty dobrze.” A po południu natknęli się na więcej hisa kilka samic i dwóch samców. Do ostatniej chwili nic nie zdradzało ich obecności; pojawili się niespodziewanie na małym wzgórku pośród lasu, wyszli spomiędzy drzew i listowia niczym brązowe cienie w mżącym kapuśniaczku; krople wody na ich futrach mieniły się wszystkimi barwami tęczy jak klejnoty. Szept i Szybkonoga przemówiły coś do nich obejmując Miliko ramionami, a ci odpowiedzieli im.
— Mówić… iść daleko ich miejsce. Słyszeć. Przyjść. Dużo przyjść. Ich oczy ciepłe widzieć ciebie. Mihan-tisar.
Było ich dwanaścioro. Jedno po drugim podchodzili, dotykali rąk Miliko, obejmowali ją, podskakiwali i kłaniali się z pełną powagi kurtuazją. To, co mówiła Szept, było długie i zmuszało tego i owego do długich odpowiedzi.
— Oni widzieć — powiedziała Szybkonoga przysłuchująca się rozmowie, jaką prowadziła Szept z napotkanym hisa. — Oni widzieć miejsce ludzi. Hisa tam cierpieć. Ludzie cierpieć.
— Musimy tam pójść — powiedziała Miliko ze ściśniętym sercem. — Idą tam wszyscy moi ludzie. Ukryjemy się na wzgórzach i będziemy obserwować. Rozumiesz? Słyszysz?
— Słyszeć? — odparła Szybkonoga i przystąpiła chyba do tłumaczenia.
Tamci ruszyli przodem, przyjmując na siebie rolę przewodników; a co zrobią, kiedy już tam dotrą, Miliko nie wiedziała. Szaleństwo Ito i innych ludzi przerażało ją. Dysponując sześcioma pistoletami nie mogli porywać się na prom ani na posiłki, gdyby przybyły… byli nie uzbrojeni i w żaden sposób nie przygotowani do uderzenia na opancerzonych, uzbrojonych po zęby żołnierzy. Mogli tylko być tam, obserwować i mieć nadzieję.
Maszerowali cały dzień; deszcz spływał chłodem po liściach, a kiedy przestało padać,. krople strząsał na nich wiatr. Strumyki wezbrały bulgocząc obficie; wkraczali w coraz to dzikszą i dzikszą okolicę.
— Miejsce ludzi — przypomniała im w końcu zrozpaczona. — Musimy iść do obozu ludzi.
— Iść obóz ludzi — uspokoiła ją Szept i w chwilę potem zniknęła wślizgując się w zarośla z taką szybkością, że oczy Miliko nie zdążyły tego zarejestrować.
— Dobrze biegać — zapewniła ją Szybkonoga. — Skoczek musieć daleko chodzić dostać ją. Dużo upadać, ona iść.
Miliko zmarszczyła czoło zakłopotana, bo szybka paplanina hisa była trudna do zrozumienia. Ale wynikało z tego, że Szept poszła załatwić jakąś poważną sprawę, zebrała więc siły i ruszyła dalej.
Szli jeszcze długo, zanim ujrzała prześwit między drzewami. Zataczając się i potykając dowlokła się tam ostatkiem sił, bo zobaczyła dym, dym z młynów i wkrótce potem jej oczom ukazała się połyskująca w zapadającym zmierzchu kopuła. Osunęła się na skraju lasu na kolana i dopiero po chwili zorientowała się, gdzie jest. Nigdy przedtem nie patrzyła na obóz z tego miejsca, z wysokości wzgórz. Klęczała zgięta w pół z trudem chwytając powietrze, wzrok zasnuwał się jej mgłą i czuła, że Szybkonoga klepie ją po ramieniu. Namacała w kieszeni trzy zapasowe cylindry z nadzieją, że nie zniszczyła całkowicie tego, z którego aktualnie korzystała. Zdawała sobie sprawę, że mogą przebywać tu jeszcze kilka tygodni; nie mogli tak ich eksploatować.
Słońce zachodziło. Podczołgawszy się do krawędzi i zerodowanego nawisu zobaczyła światła zapalające się w obozie i zdoła odróżnić postacie poruszające się w ich blasku — uginający się pod ciężarem ładunku szereg kursujący w pocie czoła tam i z powrotem między młynem a drogą.
— Ona przychodzić — odezwała się nagle Szybkonoga. Miliko obejrzała się stwierdzając dopiero teraz, że nikogo tam nie ma, że hisa, którzy szli za nimi lasem, nigdzie nie widać; zamrugała oczyma, gdy zarośla rozchyliły się i Szept klapnęła przy niej na zad dysząc ciężko.
— Skoczek — wysapała Szept kołysząc się w takt swego oddechu. — On cierpieć, on cierpieć pracować mocno. Człowiek Konstantin cierpieć. Dawać, dawać tobie.
W wilgotnej, porośniętej futrem garści ściskała skrawek papieru. Miliko wzięła go od niej, rozprostowała zawilgotniały strzęp bardzo ostrożnie, bo zmoczony świeżo deszczem zrobił się rozlazły jak bibuła. Musiała pochylić się nad nim bardzo nisko i odwrócić go do światła, żeby go odczytać w zapadającym zmroku… niewyraźne, krzywe litery.
„Jest tu… bardzo ciężko. Nic nie kombinujcie. Nie podchodźcie. Trzymajcie się z dala. Proszę was. Proszę was. Powiem wam co robić. Rozproszcie się i nie dajcie się im schwytać… boję się… że oni będą nie… będą może chcieli… chcieli więcej robotników… Czuję się dobrze. Proszę was… wracajcie… nie wdawajcie się w nic”.
Dwie samice hisa wpatrywały się w nią zmieszane oczy. Znaki na papierze — wprawiło je to w zakłopotanie.
— Czy nikt cię nie widział? — spytała Miliko. — Nie widział cię żaden człowiek?
Szept zacisnęła usta.
— Ja Dołowiec — powiedziała z dumą w głosie. — Dużo Dołowiec przyjść tutaj. Nosić wory, Dołowicc. Robić młvn, DoIcnvicc. Skoczek tam. ludzie widzieć ja, nie widzieć. Kto ja? Ja Dołowiec. Skoczek mówić twój przyjaciel cierpieć pracować mocno; ludzie zabijać ludzie; on mówić kochać ciebie.
— Ja też go kocham.
Wsunęła cenny list do kieszeni kurtki, przykucnęła pod osłoną liści z kaputrem nasuniętym na głowę i z ręką zaciśniętą w kieszeni na kolbie pistoletu.
Nie mogli podjąć żadnej akcji, która by nie pogorszyła jeszcze sytuacji… która nie mogłaby nie zagrozić życiu wszystkich tych tam, na dole. Nawet gdyby udało im się zdobyć jeden ze statków… ściągnęliby tym tylko na siebie dalsze represje. Ogólne powstanie. Tutaj. Tam, w sanktuarium. Życie za życie. Emilio pracował tam na dole, żeby ocalić Podspodzie… żeby ocalić z niego co się da. A ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, był donkichotowski zryw z ich strony.
— Szybkonoga — powiedziała — biegnij teraz ty. Znajdź Dołowców, znajdź wszystkich moich ludzi, rozumiesz? Powiedz im… powiedz, że Miliko rozmawia z człowiekiem-Konstantinem; powiedz, żeby wszyscy czekali, czekali, nie robili nic na własną rękę.
Szybkonoga próbowała to powtórzyć i pogubiła się, bo nie znała wszystkich słów. Spokojnie, cierpliwie Miliko powtórzyła wszystko od początku… i w końcu Szybkonoga podskoczyła na znak, że zapamiętała.
— Powiedzieć im siedzieć — wyrzuciła z siebie podniecona. — Ty rozmawiać człowiek-Konstantin.
— Tak — kiwnęła głową. — Tak.
I Szybkonoga puściła się biegiem.
Dołowcy mogli swobodnie podchodzić do obozu i oddalać się z niego. Ludzie Maziana, zgodnie ze słowami Szept, nie rozpoznawali ich, nie potrafili ich rozróżnić. I to była ich jedyna nadzieja na nawiązanie między sobą łączności, na danie znać tym ludziom na dole, że nie są sami. Emilio wiedział, że ona tu jest. Może choć wolał, aby znajdowała się gdziekolwiek indziej, była to dla niego jakaś pociecha.
Plotki krążyły po całym zielonym, ale nic nie wskazywało na rychłe jego zamknięcie. Żadnych przeszukań, żadnych objawów nadciągającego kryzysu. Przebywający tu żołnierze kręcili się tam gdzie zwykle. Bary w dokach trzęsły się od głośnej muzyki, zapchane żołnierzami na przepustce, odprężonymi, pijanymi, czasem nawet wyraźnie zaćpanymi. Josh wyjrzał ostrożnie z drzwi baru Ngo i schował się szybko, bo korytarzem maszerował oddział bardziej służbiście wyglądających żołnierzy w pancerzach, trzeźwych i wyraźnie mających przed sobą jakiś cel. Zdenerwował się trochę, jak zawsze w takich momentach, kiedy nie miał Damona w zasięgu wzroku. Męczył się czekając w ukryciu, bo dziś wypadała jego kolej na przeleżenie dnia do góry brzuchem w magazynku Ngo. Do sali restauracyjnej wymykał się tylko w porze posiłków… ale nadszedł już czas na kolację, było późno i zaczynał się poważnie niepokoić. Damon uparł się. Wychodził wczoraj i dzisiaj, żeby szukać dojść, nawiązać kontakty — żeby rozmawiać z ludźmi i narażać się na kłopoty.
Josh przechadzał się tam i z powrotem nie mogąc ze zdenerwowania usiedzieć na miejscu. Zdał sobie nagle sprawę ze swego nienormalnego zachowania i z tego, że Ngo patrzy na niego zza baru spod nachmurzonych brwi. Usiłował się uspokoić, w końcu wrócił niedbałym krokiem do alkowy, wsunął głowę do kuchni i poprosił syna Ngo o obiad.
— Ile porcji? — spytał chłopak.
— Jedną — powiedział.
Potrzebował pretekstu, który pozwoliłby mu pozostać w sali restauracyjnej. Pomyślał sobie, że kiedy wróci Damom może poprosić o dokładkę i jeszcze jedną porcję. Kredytu mieli sporo — jedyny komfort ich egzystencji. Syn Ngo machnął na niego łyżką, żeby wyszedł.
Podszedł do stolika, który zawsze zajmował, usiadł i znowu spojrzał w kierunku drzwi. Wchodziło akurat dwóch mężczyzn — niby nic niezwykłego. Ale ci rozejrzeli się dookoła i ruszyli w jego stronę Pochylił głowę i usiłował skryć się w cieniu; typy z rynku, może… jacyś znajomi Ngo — ale ich ruchy zaalarmowały go. Zatrzymali się przy jego stoliku i odciągnęli krzesło. Podniósł z lękiem głowę, kiedy jeden z nich usiadł, a drugi dalej stał.
— Talley? — spytał ten, który usiadł, młody, o zdecydowanej twarzy, z blizną od poparzenia biegnącą przez szczękę. — Ty jesteś Talley, prawda?
— Nie znam żadnego Talleya. To pomyłka.
— Wyjdźmy na chwilkę na zewnątrz. Tylko za drzwi.
— Kim jesteście?
— Jesteś na muszce. Radzę ci robić, co mówię.
Nadszedł wreszcie ten od dawna oczekiwany koszmar. Co robić? Jednym wyjściem było dać się zastrzelić. W zielonym ludzie ginęli codziennie i nie istniało tu żadne prawo, oprócz żołnierzy, a z nimi też nie chciał mieć do czynienia. Ci tutaj nie byli Mazinowcami. To było coś innego.
— Ruszaj.
Wstał i wyszedł zza stolika. Drugi mężczyzna wziął go za ramię i poprowadził do drzwi, na lepiej oświetlony korytarz. — Popatrz tam — powiedział mężczyzna idący za nim.
Popatrz na te drzwi po przeciwnej stronie korytarza i powiedz mi, czy się mylę co do ciebie.
Spojrzał. Stał tam człowiek, którego niedawno widział, ten, który go obserwował. Wzrok mu się zamglił i ogarnęła go fala nudności — odruch warunkowy.
Znał tego człowieka. Nazwiska nie mógł sobie przypomnieć, ale go znał. Towarzyszący mu mężczyźni wzięli go pod łokcie i poprowadzili w tamtym kierunku, na drugą stronę korytarza. Człowiek stojący w drzwiach baru Mascariego cofnął się do środka, a oni wepchnęli go za nim do mrocznego wnętrza w zaduch potu zmieszany z oparami alkoholu i ogłuszający hałas muzyki wstrząsającej podłogą. Odwróciły się ku niemu głowy siedzących w barze. Widzieli go lepiej niż jego przyzwyczajające się dopiero do ciemności oczy widziały ich i ogarnęła go panika nie tylko dlatego, że mógł zostać rozpoznany, ale i dlatego, że uświadomił sobie, iż jest w tym miejscu coś, co poznaje, chociaż na Pell nie powinien nic poznawać, nie w ten sposób, nie poprzez przepaść, jaką przebył.
Popchnięto go w lewy kąt sali, w kierunku jednej z zamkniętych lóż. Stało tam dwóch mężczyzn — jednym z nich był człowiek w średnim wieku o twarzy typa spod ciemnej gwiazdy, i ten nie wyzwolił w nim żadnego alarmu… a drugi… drugi…
Poczuł kolejny atak mdłości. Chwycił się oparcia tandetnego, plastikowego fotela czując, że uginają się pod nim nogi.
— Wiedziałem, że to ty — odezwał się tamten. — Josh? To ty, prawda?
— Gabriel.
To imię wytrysnęło nagle z jego zablokowanej przeszłości i zwaliły się całe układy. Zatoczył się na fotel widząc znowu swój statek… swój statek i swoich towarzyszy… i tego człowieka… tego człowieka wśród nich…
— Jessad — poprawił go Gabriel, położył mu rękę na ramieniu i popatrzył dziwnie. — Josh, skąd się tu wziąłeś?
— Mazianowcy.
Ciągnęli go za zasłonę, do alkowy, do odosobnionego miejsca, w pułapkę. Wykonał półobrót i stwierdził, że tamci zagradzają mu drogę odwrotu. Spojrzał z powrotem na ledwo widoczną w mroku twarz Gabriela… taką ją zapamiętał ze statku, kiedy się rozstawali — kiedy przenosił Gabriela do Blassa, na Mtota przebywającego w pobliżu Marinera. Ręka Gabriela spoczęła łagodnie na jego ramieniu, popychając go lekko w kierunku fotela przy małym okrągłym stoliku. Gabriel usiadł naprzeciwko i pochylił się w przód.
— Nazywam się tutaj Jessed. Ci panowie to pan Coledy i pan Kressich. Pan Kressich był na tej stacji radcą, kiedy istniała jeszcze rada. Panowie nam wybaczą. Chcę porozmawiać z moim przyjacielem. Poczekajcie na zewnątrz. Dopilnujcie, aby nikt nam nie przeszkadzał.
Mężczyźni wycofali się z alkowy i zostali sami w przyćmionym świetle przygaszonej lampy. Nie chciał być sam z tym człowiekiem. Ale ciekawość kazała mu pozostać w fotelu, bardziej ciekawość niż strach przed pistoletem warującego na zewnątrz Coledy’ego, ciekawość, w której kryło się przewidywanie bólu, ciekawość przypominająca rozszarpywanie rany.
— Josh? — odezwał się Gabriel/Jessed. — Jesteśmy partnerami, prawda?
Może był to z jego strony trik, może prawda. Josh potrząsnął bezradnie głową.
— Wymazanie umysłu. Moja pamięć…
Twarz Gabriela ściągnęła się z wyraźnym bólem. Wyciągnął rękę i chwycił Josha za ramię.
— Josh… szedłeś mi na ratunek, prawda? Starałeś się mnie przejąć. Młot mnie stamtąd zabrał, kiedy nie wyszło. Ale ty tego nie widziałeś, prawda? Skierowałeś tam Kanię i dostali cię. Wymazanie umysłu… Josh, gdzie reszta? Gdzie reszta naszych, Kania i…?
Josh potrząsnął głową czując w środku zimną pustkę.
— Nie żyją. Nie przypominam sobie dokładnie. To skończone.
Przez chwilę miał wrażenie, że zwymiotuje. Podniósł rękę i oparłszy łokieć o stolik zatkał sobie dłonią usta usiłując stłumić mdłości targające mu wnętrznościami.
— Widziałem cię w korytarzu — powiedział Gabriel. — Nie mogłem uwierzyć, że to ty, ale zacząłem rozpytywać. Ngo nie zdradzi, z kim jesteś… ale to też ktoś, kogo poszukują, prawda? Masz tutaj przyjaciół. Przyjaciela. Nie mylę się? To żaden z naszych… to ktoś inny. Tak?
Nie potrafił skupić myśli. Stara przyjaźń kłóciła się z nową. Brzuchem wstrząsały mu spazmatyczne skurcze. Strach o Pell… musieli mu go zaszczepić. A zabijanie stacji… było specjalnością Gabriela. Gabriel był tutaj, tak jak przedtem był na Marinerze…
Elena i Estelle. Estelle przestała istnieć przy Marinerze.
— Mam rację?
Wzdrygnął się i mrugając powiekami spojrzał na Gabriela.
— Jesteś mi potrzebny — syknął Gabriel. — Potrzebna mi twoja pomoc, twoje umiejętności…
— Byłem niczym — odparł. Umacniało się w nim podejrzenie, że jest okłamywany. Ten człowiek znał go i wmawiał mu nieprawdziwe rzeczy, rzeczy, które nigdy nie miały miejsca. Nie wiem, o czym mówisz.
— Tworzyliśmy zespół, Josh.
— Byłem operatorem komputera bojowego na statku zwiadowczym…
— Oficjalnie. — Gabriel chwycił go za nadgarstek i potrząsnął nim gwałtownie. — Jesteś Joshua Talley, służby specjalne. Przeszedłeś w tym kierunku gruntowne przeszkolenie. Wyszedłeś z laboratoriów na Cyteen…
— Miałem matkę i ojca. Mieszkałem na Cyteen z ciotką. Nazywała się…
— Pochodzisz z laboratorium, Josh. Przeszedłeś wszystkie poziomy przeszkolenia. Nafaszerowali cię fałszywymi informacjami; to wszystko fikcja, lipa… żebyś w razie czego mógł łgać bez zająknienia i żebyś to mógł udowodnić w razie potrzeby. No i zaszła taka potrzeba, prawda? Dzięki temu nic się nie wydało.
— Ja miałem rodzinę. Kochałem ich…
— Jesteś moim partnerem, Josh. Powstaliśmy z tego samego programu. Zostaliśmy stworzeni do tej samej pracy. Jesteś moim dublerem. Pracowaliśmy razem, stacja po stacji, rozpoznania i akcje.
Wyrwał rękę Gabrielowi mrugając oczyma, żeby przejrzeć przez napływające do oczu łzy. Wszystko zaczynało rwać się nieodwołalnie w strzępy — farma, słoneczny krajobraz, dzieciństwo…
— Jesteśmy z probówki — ciągnął Gabriel. — Obaj. Wszystko inne… wszelkie inne wspomnienia… wprowadzili nam do pamięci z taśmy i następnym razem mogą nam tam załadować coś zupełnie innego. Cyteen jest realna; ja jestem realny… dopóki nie zmienią taśm. Dopóki nie stanę się czymś innym. Grzebali w twoim umyśle, Josh. Głęboko zagrzebali w nim jedyną rzecz, która jest realna. Udzielałeś im kłamliwych informacji i utkwiły ci one w pamięci zacierając te prawdziwe. Ale prawda tkwi tam nadal. Znasz się na komputerach. Przetrwałeś tutaj. No i znasz tę stację.
Siedział nieruchomo, przyciskając usta grzbietem dłoni, a po twarzy spływały mu łzy, ale nie płakał. Był otępiały i łzawił bezwiednie.
— Co mam dla ciebie zrobić?
— A co możesz zrobić? Z kim masz kontakty? Chyba nie z Mazianowcami, co?
— Nie.
— No to z kim?
Zamarł na chwilę bez ruchu. Łzawienie ustało, ich studnia, gdzieś głęboko w nim, wyschła. Wszystkie wspomnienia wydawały się jakieś białe — areszt na stacji, jakieś bliżej nie określone miejsce, białe cele i asystenci w mundurach — i teraz już wiedział, że w areszcie był nawet szczęśliwy, bo był to dom, uniwersalna instytucja, taka sama po obu stronach frontów polityki i wojny. Dom.
— Umówmy się, że załatwię to po swojemu — odezwał się. — Umówmy się, że porozmawiam z moim człowiekiem, dobrze? Być może zdołam ci jakoś pomóc. Ale to cię będzie kosztowało.
— Kosztowało?
Rozparł się wygodnie w fotelu i wskazał ruchem głowy na kotarę alkowy, za którą czekali Coledy i Kressich.
— Masz swoje własne chody, prawda? Powiedzmy, że wniosę mój udział. Czym dysponujesz? Przypuśćmy, że na tej stacji mógłbym ci załatwić prawie wszystko… a nie mam dosyć siły przebicia do realizacji niektórych zamierzeń.
— Ja ją mam — odparł Gabriel.
— Ja mam to drugie. Tylko że jest coś, czego potrzebuję, a nie mogę tego zdobyć nie dysponując odpowiednimi siłami. Prom. Kiedy będzie odlatywał na Podspodzie.
Gabriel nie odzywał się przez chwilę.
— Masz takie plecy?
— Powiedziałem ci, że mam przyjaciela. I chcę stąd prysnąć.
— Możemy się we dwóch dogadać.
— A co z moim przyjacielem?
— To ten, z którym działasz na rynku?
— Myśl sobie, co chcesz. Jestem w stanie załatwić ci wszelkie dojścia, jakich potrzebujesz. Zastanawiaj się, jak wyekspediować nas ze stacji.
Gabriel pokiwał powoli głową.
— Muszę już wracać — powiedział Josh. — A ty zaczynaj działać. Czasu nie pozostało wiele.
— Promy dokują teraz w sektorze czerwonym.
— Mogę cię tam przeprowadzić. Mogę cię przeprowadzić, gdzie tylko chcesz. Potrzeba nam tylko sił do opanowania go, kiedy już się tam dostaniemy.
— Kiedy Mazianowcy będą zajęci czym innym?
— Kiedy będą zajęci. Są sposoby. — Wpatrywał się przez chwilę w Gabriela. — Zamierzasz wysadzić tę puszkę. Kiedy?
Gabriel zdawał się zastanawiać nad odpowiedzią.
— Nie pilno mi do popełniania samobójstwa. Szukam drogi ucieczki stąd jak nikt inny, a nie ma szans, aby tym razem Młot się do nas przedarł. Prom, kapsuła, cokolwiek, co daje szansę utrzymania się wystarczająco długo na orbicie…
— W porządku — powiedział Josh. — Wiesz, gdzie mnie szukać.
— Czy dokuje tam teraz jakiś prom?
— Sprawdzę — zapewnił go Josh, wstał przeszedł po omacku przez pogrążony w cieniu łuk i znalazł się w panującym na zewnątrz zgiełku.
Coledy, człowiek, który go tu przyprowadził, i Kressich wstali do pobliskiego stolika i przyglądali mu się podejrzliwie, ale Gabriel wyszedł z alkowy tuż za nim. Przepuścili go. Ruszył do wyjścia lawirując między stolikami, mijając głowy pochylone nad drinkami i talerzami z obiadem, odwrócone plecy.
Powietrze korytarza uderzyło go niczym ściana chłodu i światła. Odetchnął głęboko i starał się odzyskać jasność myślenia. Na podłodze pojawiały się mozaiki cieni, gdzieniegdzie błyski, prawda i nieprawda.
Cyteen była kłamstwem. On nim był. Jego część funkcjonowała jak automat, dowiedział się właśnie, że powstał… zauważał u siebie instynkty, którym nie ufał, o których nie wiedział, skąd się wzięły… zamyślony wciągnął w płuca jeszcze jeden haust powietrza, a jego ciało instynktownie przemieszczało się w poprzek korytarza szukając schronienia.
Otępienie zaczęło go opuszczać dopiero wtedy, gdy dotarł z powrotem do swego wystygłego obiadu stojącego na stoliku w głębi baru Ngo, gdy usiadł na znajomym miejscu plecami do kąta sali i gdy jego oczy zaczęły rejestrować rzeczywistość Pell, wchodzących i wychodzących z baru. Pomyślał o Damonie, o tym jednym życiu, o jednym życiu, które może będzie w stanie ocalić.
Zabijał. Do tego właśnie go stworzono. To po to istnieli tacy jak on i Gabriel. Joshua i Gabriel. Zrozumiał teraz przekorne znaczenie ich imion. Przełknął ślinę przez ściśnięte gardło. Laboratoria. To właśnie była ta biała pustka, w której żył, to była ta biel w jego snach. Dokładnie odizolowany od ludzkości. Uczony z taśmy… szkolony; faszerowany kłamstwami, że jest człowiekiem.
Tylko że w tych kłamstwach była skaza… ładowali je do ludzkiego ciała posiadającego ludzkie instynkty i on pokochał te kłamstwa.
I przeżywał je w snach.
Jadł machinalnie, a posiłek utykał mu w gardle. Spłukał go zimną kawą i nalał sobie jeszcze jedną filiżankę z podgrzewanego dozownika.
Damona mógł stąd wyrwać. Reszta musi zginąć. Żeby uratować Damona, musi zachować spokój, a Gabriel musi zwieść stojących za nim ludzi, obiecać im życie, obiecać im pomoc, która nigdy nie nadejdzie. Zginą wszyscy oprócz niego, Gabriela i Damona. Zastanawiał się, jak namówić Damona do opuszczenia stacji… a raczej, czy wolno mu to robić. Jeśli będzie musiał użyć argumentów… to jakich?
Alicja Lukas-Konstantin. Pomyślał o tej, która pomagała mu chronić Damona. Ona nigdy nie opuści stacji. A strażnicy ze szpitala, którzy złożyli się i dali mu pieniądze? A Dołowiec, który chodził za nimi wszędzie i czuwał nad nimi? A ludzie, którzy przetrwali piekło na statkach i Q? A mężczyźni i kobiety, i dzieci…?
Szlochał wsparty na dłoni, a gdzieś głęboko w nim kryły się pracujące z chłodną inteligencją instynkty, które wiedziały, jak zniszczyć takie miejsce, jak Pell, wiedziały, że on tylko w tym celu istnieje.
Reszcie już nie wierzył.
Otarł oczy i czekał popijając kawę.
Kości potoczyły się po stole. Wyszła dwójka. Ayres wzruszył markotnie ramionami, Dayin Jacoby zapisał punkty, a do następnego rzutu przygotował się Azov. Dwaj strażnicy pełniący zawsze służbę w kabinie głównej pokładu dolnego siedzieli na ławach pod ścianą obserwując grę. Ich młode, nieskazitelne twarze nie zdradzały żadnych emocji. Ayres z Jacobym, a czasem też Azov, grali o umowne punkty, zobowiązawszy się do uregulowania wszelkich długów prawdziwymi kredytami po wspólnym dotarciu do jakiegoś cywilizowanego miejsca; a to, myślał Ayres, było tak samo niepewne, jak rzuty kośćmi.
Aktualnie jedynym wrogiem była nuda. Azov stawał się coraz bardziej towarzyski, siadywał ubrany na czarno i ponury, przy stole i grywał z nimi, bo nie mógł się zniżać do uprawiania hazardu z własną załogą. Być może te manekiny zabawiały się gdzie indziej. Ayres nie mógł sobie tego jakoś wyobrazić. Nic ich nie wzruszało, nic nie rozjaśniało tych pustych, nienawidzących oczu. Tylko Azov… przychodził do nich od czasu do czasu, kiedy siedzieli w kabinie głównej, a było to osiem i dziewięć godzin dziennie monotonnego siedzenia, bo nie mieli nic do roboty, nie przewidziano dla nich żadnych rozrywek. Przeważnie przesiadywali w jednym pomieszczeniu, w którym mogli bez ograniczeń przebywać i rozmawiali… w końcu rozmawiali.
Jacoby nie przejawiał w tych rozmowach żadnych hamulców; ten człowiek zwierzał się z intymnych szczegółów swojego życia, mówił bez ogródek o swoich sprawach, o swoich poglądach. Ayres opierał się wysiłkom, jakich nie szczędzili Jacoby z Azovem, aby wciągnąć go w rozmowę o rodzinnym świecie. Tkwiło w tym niebezpieczeństwo. Ale mimo wszystko rozmawiał… o swych wrażeniach z podróżowania statkiem, o obecnej sytuacji, o niczym i o wszystkich, co tylko uznał za nieszkodliwy temat do konwersacji; o abstraktach prawa i teorii ekonomii, w czym Jacoby i Azov też mieli pewne doświadczenie… żartując lekko na temat waluty, jaką będą spłacać swe długi; Azov śmiał się szczerze. Nieopisaną ulgą było mieć kogoś, z kim można porozmawiać, z kim można wymieniać uprzejmości. Między nim a Jacobym zrodziła się jakaś więź… coś w rodzaju pokrewieństwa, niechciana, ale nieunikniona. Byli sobie obaj niezbędni, aby nie popaść w szaleństwo. W końcu zaczął odczuwać to samo przywiązanie w stosunku do Azova, znajdując go sympatycznym i obdarzonym poczuciem humoru. Niebezpieczna sytuacja, zdawał sobie z tego sprawę.
Następną kolejkę wygrał Jacoby. Azov skrupulatnie odnotował punkty i zwrócił się do manekinów.
— Jules. Daj tu butelkę, z łaski swojej.
Jeden z nich wstał i wyszedł, aby zrealizować zamówienie.
— Myślałem, że zwracacie się do nich po numerach — mruknął pod nosem Ayres; opróżnili już jedną butelkę. I zaraz potem pożałował swego żartu.
— W Unii jest wiele rzeczy, których pan nie rozumie — odparował Azov. — Ale może mieć pan jeszcze okazję.
Ayres roześmiał się i nagle poczuł chłód w brzuchu. Jaką okazję? utknęło mu w gardle. Za dużo razem wypili. Azov nigdy nie rozmawiał o ambicjach swojego narodu, o żadnych konstrukcjach leżących za Pell. Pozwolił sobie na lekką zmianę wyrazu twarzy i, ku obopólnej konsternacji, w tym samym momencie zmieniła się twarz Azova. Ta chwila trwała długo, w zwolnionym tempie, spowita w oparach alkoholu, a jej trzecim, mimowolnym uczestnikiem był Jacoby.
Ayres roześmiał się znowu z przymusem, usiłując nie okazywać swego poczucia winy. Rozparł się wygodnie w fotelu i patrzył na Azova.
— A co, oni też grywają? — spytał udając, że nie zrozumiał.
Azov zacisnął usta w cienką linię, spojrzał na niego spód srebrzystych brwi, uśmiechnął się z jakimś grzecznościowym rozbawieniem.
Nie wracam do domu, pomyślał Ayres z rozpaczą. Nie będzie żadnego ostrzeżenia. To chciał powiedzieć.
W ciemnościach wyczuwało się obecność wielu ciał. Damon nasłuchiwał przez chwilę, zaalarmowany jakimś poruszeniem w pobliżu i drgnęł znowu, kiedy w czerni tunelu jego ręki dotknęła czyjaś dłoń. Skierował w tę stronę reflektor dygocząc z zimna.
— Ja, Niebieskozęby — szepnął znajomy głos. — Ty iść zobaczyć ona?
Damon zawahał się; patrzył długo w stronę drabinek, które rozciągały się niczym pajęcza sieć poza zasięg jego reflektora.
— Nie — powiedział w końcu ze smutkiem. — Nie. Tylko tędy przechodziłem. Idę do sekcji białej. Chcę tylko przejść.
— Ona prosić ty przyjść. Prosić. Cały czas prosić.
— Nie — szepnął chrapliwie, uświadamiając sobie, że czasu jest coraz mniej, że niedługo nie będzie w ogóle żadnej szansy. — Nie, Niebieskozęby. Kocham ją i nie pójdę. Czy nie zdajesz sobie sprawy, że gdybym tam poszedł, naraziłbym ją na niebezpieczeństwo? Przyszliby tam ludzie-z-karabinami. Nie mogę. Chcę, ale nie mogę.
Ciepła dłoń Dołowca poklepała go po ręku i nie puszczała.
— Ty mówić dobra rzecz.
Był zaskoczony. Dołowiec rozumował, i chociaż wiedział, że oni potrafią myśleć, zaskoczyło go, że tok ich myśli jest podobny do ludzkiego. Uścisnął dłoń Dołowca wdzięczny Niebieskozębemu za obecność w godzinie, kiedy niewiele było innych powodów do zadowolenia. Usiadł powoli na metalowych stopniach, odetchnął spokojnie przez maskę… wdychał tę namiastkę komfortu, jaką dawała chwila odpoczynku z dala od nieprzyjaznych oczu, ze stworzeniem, które pomimo wszystkich dzielących się różnic stało się przyjacielem. Hisa przycupnął przed nim na platformie z oczyma błyszczącymi odbitym światłem i poklepał go towarzysko po kolanie.
— Czuwasz nade mną przez cały czas — powiedział Damon.
Niebieskozęby zakołysał potakująco górną połową ciała.
— Hisa są bardzo życzliwi — ciągnął Damon. — Bardzo dobrzy.
Niebieskozęby przechylił na bok głowę i zmarszczył brwi.
— Ty ona dziecko. — Hisa bardzo trudno było pojąć co to rodzina. — Ty dziecko Licii.
— Tak, jestem jej dzieckiem.
— Ona twoja matka.
— Tak.
— Milio ona dziecko.
— Tak.
— Ja kochać on.
Damon uśmiechnął się smutno.
— Nie uznajesz kompromisów, prawda, Niebieskozęby? Wszystko albo nic. Jesteś dobrym stworzeniem. Ile ludzi zna hisa? Zna innych ludzi… czy tylko Konstantinów? Podejrzewam, że wszyscy moi przyjaciele nie żyją, Niebieskozęby. Próbowałem ich odszukać i doszedłem do wniosku, że albo się ukrywają, albo nie żyją.
— Robić moje oczy smutne, człowiek-Damon. Może hisa znaleźć. Ty powiedzieć nam ich imię.
— Chodzi o kogoś z Dee albo z Ushantów, albo z Mullerów.
— Ja zapytać. Ktoś wie może. — Niebieskozęby przytknął palec do swojego płaskiego nosa. — Znaleźć oni.
— Tym?
Niebieskozęby wyciągnął rękę i z namaszczeniem pogładził Damom po szczecinie porastającej dawno nie golone policzki.
— Twoja twarz jak hisa, a ty pachnieć jak człowiek.
Pomimo przygnębienia Damon uśmiechnął się rozbawiony.
— Chciałbym wyglądać jak hisa. Mógłbym sobie wtedy chodzić, gdzie chcę. Tym razem o mało mnie nie złapali.
— Ty przyjść tu przestraszony — przyznał Niebieskozęby.
— Wyczuwacie strach?
— Ja widzieć twoje oczy. Dużo bólu. Czuć krew, czuć uciekać mocno.
Damon podstawił łokieć pod światło. Rozharatał go gdzieś boleśnie, rozdzierając przy tym rękaw. Rana krwawiła.
— Uderzyłem się o drzwi — wyjaśnił.
Niebieskozęby podsunął się do niego nie wstając z kucek.
— Ja mogę zatrzymać boleć.
Damon przypomniał sobie, jak hisa leczą swoje rany i potrząsnął głową. — Nie. Ale czy zapamiętałeś nazwiska, które ci wymieniłem?
— Dee. Ushant. Mul-ler.
— Znajdziesz ich?
— Spróbować — powiedział Niebieskozęby. — Przyprowadzić onych?
— Przyjdziesz i zaprowadzisz mnie do nich. Wiesz, że ludziez-karabinami zamykają tunele prowadzące do białego?
— Wiedzieć tak. My Dołowcy, my chodzić wielkimi tunelami z wierzchu. Kto patrzeć na my?
Damon wciągnął przez maskę głęboki oddech, wstał znowu na przyprawiających go o zawroty głowy stopniach i biorąc do ręki reflektor przytulił drugim ramieniem hisa.
— Kocham cię — mruknął.
— Kochać ciebie — powiedział Niebieskozęby i pierzchnął w mrok; przez chwilę Damon wyczuwał jeszcze lekkie poruszenie, wibracje metalowych stopni, potem wszystko ustało.
Damon podjął wędrówkę licząc zakręty i poziomy. Bez brawury. Niewiele już brakowało, kiedy próbował wejść do białego. W całym doku podniósł się alarm. Było mu mdło ze strachu, że może to pociągnąć za sobą kontrolę tuneli, ściągnąć kłopoty na Dołowców, matkę i na nich wszystkich. Ciągle jeszcze drżały mu kolana, chociaż nie zawahał się strzelić, kiedy został do tego zmuszony; strzelił do nie opancerzonego strażnika, może nawet go zabił; chciał go zabić.
Na myśl o tym zrobiło mu się niedobrze.
A mimo to miał nadzieję, że zabił i dzięki temu nikt nie będzie kojarzył alarmu z jego nazwiskiem. Miał nadzieję, że świadek nie żyje.
Dotarł do włazu prowadzącego na korytarz, przy którym znajdował się bar Ngo i wciąż jeszcze dygotał. Wszedł do wąskiej śluzy, ściągnął z twarzy maskę i wykorzystał kartę zatwierdzoną przez służbę bezpieczeństwa, którą rezerwował tylko na specjalne okazje. Właz śluzy otworzył się nie pobudzając alarmu. Puścił się biegiem wąskim, opuszczonym korytarzem i otworzył tylne drzwi baru ręcznym kluczem.
Żona Ngo odwróciła się od kuchennego blatu, popatrzyła na niego zaskoczona i wypadła z kuchni do sali restauracyjnej. Damon zamknął za sobą drzwi i otworzył drzwi magazynku, żeby wrzucić tam maskę do oddychania. Z podniecenia zapomniał jej zostawić w śluzie i zabrał ze sobą. To świadczyło o stanie jego nerwów. Podszedł do kuchennego zlewu i umył twarz i ręce’ starając się spłukać z siebie plamy krwi, strach i wspomnienia.
— Damon.
— Josh. — Odwrócił znużony wzrok na drzwi prowadzące do sali frontowej i wytarł twarz ręcznikiem wiszącym obok zlewu. — Wpadka. — Mijając Josha wszedł do sali frontowej, podszedł do kontuaru i oparł się na nim ciężko. — Dasz butelkę? — zwrócił się do Ngo.
— Znowu wchodziłeś tym drzwiami — syknął z niezadowoleniem Ngo.
— Sytuacja awaryjna — odparł Damon.
Josh podszedł z boku i chwycił go delikatnie za ramię.
— Damom daj sobie na chwilę spokój z piciem — powiedział. — Chodź no tu. Chcę z tobą porozmawiać.
Podszedł za nim do alkowy, która stanowiła ich terytorium. Josh wepchnął go w kąt, skąd był niewidoczny dla innych gości posilających się w barze. Z kuchni, do której wróciła żona Ngo z synem, dobiegł brzęk talerzy. W sali unosił się zapach nieśmiertelnego gulaszu Ngo.
— Posłuchaj — zagaił Josh, kiedy usiedli — chcę, żebyś przeszedł się ze mną na drugą stronę korytarza. Znalazłem kontakt, który chyba może nam pomóc.
Damon słyszał wszystko, ale potrzeba było trochę czasu, aby słowa Josha do niego dotarły.
— Z kim rozmawiałeś? Kogo ty znasz?
— Nie ja. To ktoś, kto cię rozpoznał, kto potrzebuje twojej pomocy. Nie znam całej tej historii. Jakiś twój przyjaciel. Istnieje pewna organizacja… grupuje ludzi z Q i z Pell. Wielu ludzi, których znasz ty, może z kolei pomóc im.
Damon usiłował przyswoić sobie słowa Josha.
— Zdajesz sobie sprawę, jak nikłe mamy szanse rzucając się z motłochem z Q na żołnierzy? I dlaczego przyszli z tym do ciebie? Dlaczego do ciebie, Josh? Może boją się, że rozpoznałbym twarze i domyślił się czegoś. Nie podoba mi się to.
— Damon. Ile czasu nam zostało? To jakaś szansa. Na tym etapie wszystko jest ryzykiem. Chodź ze mną. Proszę cię, chodź ze mną.
— Prawdopodobnie przeprowadzają kontrolę w całym białym. Nadziałem się tam na czujnik alarmowy… całkiem możliwe, że kogoś zabiłem. Będą teraz stawali na głowie, żeby znaleźć tego, kto korzysta z przejść…
— A więc ile czasu możemy poświęcić na zastanawianie się? Jeśli nie… — Urwał posyłając zniecierpliwione spojrzenie żonie Ngo, która postawiła przed nimi miski z gulaszem. — Wychodzimy na chwilę. Odgrzejesz nam, jak wrócimy.
Patrzyły na nich ciemne oczy. W milczeniu, bo ta kobieta wszystko robiła w milczeniu, zabrała miski i postawiła je na innym stoliku.
— To nie potrwa długo — powiedział Josh. — Damom proszę cię.
— Mówili, że co zamierzają? Napaść na centralę?
— To za duże ryzyko. Chcą dostać się na prom. Zorganizować obronę na Podspodziu… nie jest nas dużo. Damom wszystko zależy od twojego rozeznania. Od twojej umiejętności radzenia sobie z komputerem i znajomości przejść.
— Mają pilota?
— Tak, chyba tak.
Usiłował pozbierać myśli. Potrząsnął głową.
— Nie.
— Dlaczego nie? Sam mówiłeś o promie. Sam to planowałeś.
— Ale nie kosztem kolejnego wybuchu zamieszek na stacji. Nie kosztem dalszych ofiar śmiertelnych w imię realizacji planu, który nigdy się nie powiedzie…
— Chodź i porozmawiaj z nimi. Chodź ze mną. A może mi nie ufasz? Damom jak długo można czekać na okazję? Nawet nie wysłuchałeś, o co dokładnie chodzi.
Damon westchnął.
— Dobrze, pójdę — zadecydował. — Obawiam się, że niedługo zaczną sprawdzać w zielonym dokumenty. Porozmawiam z nimi. Może znam lepsze sposoby. Spokojniejsze. To daleko?
— W barze Mascariego.
— Po drugiej stronie korytarza?
— Tak. Chodź.
Damon wstał i lawirując między stolikami ruszyli ku wyjściu.
— Hej, wy — burknął za nimi Ngo, gdy go mijali. Zatrzymali się. — Jeśli macie sprowadzić na mnie jakieś kłopoty, to lepiej tu nie wracajcie. Słyszycie? Pomagałem wam, ale nie chcę takiej zapłaty. Słyszycie?
— Słyszę — powiedział Damon.
Nie było czasu na ugłaskiwanie Ngo. Josh czekał przy drzwiach wejściowych. Damon podszedł do niego, spojrzał w lewo, potem w prawo i przecięli razem korytarz wchodząc do hałaśliwego i mroczniejszego wnętrza baru Mascariego.
Mężczyzna siedzący na lewo od wejścia wstał i podszedł do nich. „Tędy”, powiedział i Damon widząc, że Josh bez wahania skręca we wskazanym kierunku, stłumił cisnące mu się na usta obiekcje i podążył za nim w drugi koniec sali, gdzie było tak ciemno, że miał trudności z omijaniem krzeseł.
W odgrodzonej kotarą alkowie płonęło przytłumione światło. Weszli z Joshem do środka, ale ich przewodnik gdzieś przepadł.
W chwilę potem wszedł za nimi inny mężczyzna, młody z blizną na twarzy. Damon nie znał go. „Idą”, powiedział młody człowiek i kotara drgnęła ponownie; do alkowy weszło jeszcze dwóch mężczyzn.
— Kressich — mruknął Damon. Tego drugiego widział po raz pierwszy.
— Zna pan pana Kressicha? — spytał nowo przybyły.
— Tylko z widzenia. Kim pan jest?
— Nazywam się Jessad… pan Konstantin, jeśli się nie mylę? Młodszy Konstantin?
Wszelkiego rodzaju rozpoznanie działało mu na nerwy. Spojrzał zdezorientowany na Josha dostrzegając rozbieżności w relacji, którą od niego usłyszał. Podobno mieli go znać. Ten człowiek nie powinien sprawiać wrażenia zaskoczonego.
— Damon — odezwał się Josh — ten człowiek jest z Q. Porozmawiajmy o szczegółach. Siadaj.
Zaniepokojony, usiadł niepewnie przy małym stoliku; pozostali też zajęli swoje miejsca. Po raz drugi spojrzał na Josha. Ufał Joshowi. Ufał mu jak samemu sobie. Poproszony o to, oddałby mu swe życie nie mając dla niego lepszego zastosowania. A Josh go okłamał. Wszystko co wiedział o człowieku nagabującym Josha, było kłamstwem.
Czy grożą nam czymś? zastanawiał się gorączkowo, poszukując jakiejś przyczyny tej szarady.
— O jakiej propozycji mamy rozmawiać? — spytał marząc tylko, aby stąd wyjść, zabrać ze sobą Josha i wyjaśnić z nim sprawę.
— Kiedy Josh powiedział mi, że ma kontakty — zaczął powoli Jessad — nie przypuszczałem, że chodzi o pana. Jest pan daleko lepszą osobą, niż śmiałbym się spodziewać.
— Naprawdę? — oparł się pokusie posłania Joshowi jeszcze jednego spojrzenia. — A czego pan się mianowicie spodziewa, panie Jessad z Q?
— Josh panu nie mówił?
— Josh powiedział, że dobrze by było, gdybym z panem porozmawiał.
— Chodzi o znalezienie sposobu na oddanie stacji z powrotem w pana ręce.
Nawet jeden mięsień nie drgnął na twarzy Damona.
— Uważacie, że macie takie możliwości?
— Ja mam ludzi — wtrącił się Kressich. — Dowodzi nimi Coledy. Jesteśmy w stanie w ciągu pięciu minut zorganizować tysiąc ludzi.
— Zdajecie sobie sprawę, co się może wtedy stać — powiedział Damon. — Pakujemy się po szyję w żołnierzy. Trupy w korytarzach, o ile nie wyeksmitują nas wszystkich w próżnię.
— Pan wie — powiedział spokojnie Jessed, — że cała stacja jest ich. Mogą z nią zrobić, co chcą. Poza panem nie ma nikogo z wyższych władz, kto ująłby się za starą Pell. Lukas… jest skończony. Mówi tylko to, co Mazian da mu do przeczytania. Pilnują go wszędzie, gdzie tylko się ruszy. Prawda, jednym wyjściem są trupy w korytarzach. Drugim jest to, co dali Lukasowi, mam rację? Panu też podsuną do przeczytania przygotowywane zawczasu przemówienia. Pozwolą panu występować na zmianę z Lukasem albo od razu pozbędę się pana. Mimo wszystko ma ją przecież Lukasa, który bez sprzeciwów wypełnia ich rozkazy… nieprawdaż?
— Dosadnie pan to wyłożył, panie Jessad — powiedział Damon. A co z promem? pomyślał odchylając się na oparcie krzesła. Spojrzał na Josha i napotkał jego zaniepokojony wzrok. Zwrócił oczy z powrotem na Jessada. — Co proponujecie?
— Pomoże nam się pan dostać do centrali. Resztą zajmiemy się sami.
— To się nigdy nie uda — zaoponował Damon. — Wokół stacji krążą statki wojenne. Nie możecie trzymać ich na dystans opanowując centralę. Rozwalą nas; nie bierzecie tego pod uwagę?
— Mam sposoby, które zapewnią nam powodzenie.
— No to niech je pan przedstawi. Niech pan wyłoży bez ogródek swoją propozycję i da mi noc na zastanowienie.
— Mamy pana stąd wypuścić, skoro poznał pan nasze twarze i nazwiska?
— Znacie mnie — przypomniał Jessadowi, w którego oczach pojawił się lekki błysk.
— Zaufaj mu — powiedział Josh. — Uda się.
Na zewnątrz rozległ się jakiś łomot słyszalny nawet pomimo głośnej muzyki. Kotara wybrzuszyła się do wewnątrz; do alkowy wpadł tyłem Coledy i zwalił się na stolik z wypaloną w czole dziurą. Kressich zerwał się na nogi z piskiem przerażenia. Damon odskoczył pod ścianę, Josh znalazł się momentalnie przy nim, a Jessad złapał się za kieszeń. Przy akompaniamencie zagłuszających muzykę wrzasków dochodzących z zewnątrz, w wejściu do alkowy pojawili się opancerzeni żołnierze z gotowymi do strzału karabinami.
— Nie ruszać się! — krzyknął jeden z nich.
Jessad wyszarpnął z kieszeni pistolet. Wypalił karabin i po alkowie rozszedł się swąd spalenizny, a Jessad padł na podłogę; jego ciałem wstrząsały śmiertelne drgawki. Damon patrzył na żołnierzy i lufy karabinów oszołomiony z przerażenia. Josh stojący obok, zamarł w bezruchu.
Żołnierz wciągnął za kołnierz jakiegoś człowieka… Ngo, który unikał wzroku Damona i wyglądało na to, że zaraz zwymiotuje.
— To co? — spytał żołnierz.
Ngo kiwnął głową.
— Zmuszali mnie, żebym ich ukrywał. Grozili mi. Grozili mojej rodzinie. My chcemy przejść do białego. My wszyscy.
— Co to za jeden? — Żołnierz wskazał ruchem głowy Kressicha.
— Nie wiem — jęknął Ngo. — Nie znam go. Tych innych nie znam.
— Wyprowadzić ich — rzucił oficer. — Wszystkich przeszukać. Zabitych też.
To był koniec. Sto myśli kłębiło się Damonowi pod czaszką… sięgnąć do kieszeni po pistolet — uciekać tak daleko, jak się da, dopóki go nie zastrzelą.
A Josh… a matka i brat…
Ręce żołnierzy chwyciły go za ramiona; odwróciły brutalnie twarzą do ściany; kazali mu rozstawić szeroko nogi. To samo spotkało stojącego obok Josha i Kressicha. Przeszukali mu kieszenie i znaleźli karty i pistolet, który już kwalifikował go do rozstrzelania na miejscu.
Odwrócili go z powrotem plecami do ściany i przyjrzeli mu się uważniej.
— Ty jesteś Konstantin?
Nie odpowiedział. Jeden zadał mu w brzuch cios, od którego zgiął się wpół; nisko pochylony, natarł na tego człowieka ramieniem przewracając go razem z krzesłem pod stolik. Jakiś bucior spadł mu na plecy; tratowały go nogi walczących nad nim ludzi. Uwolnił się z uścisku człowieka, którego ogłuszył i czepiając się brzegu stolika starał się podźwignąć na równe nogi. Strzał osmalił mu ramię i Kressich padł trafiony w żołądek.
Oberwał kolbą karabinu. Kolana ugięły się pod nim odmawiając posłuszeństwa i mimo wysiłku, nie mógł dalej prostować nóg; drugi cios — w ramię wyciągnięte na blacie stolika. Zwalił się z powrotem na ziemię, zwinął w kłębek pod celnym kopem ciężkiego buta i pozostał w takiej pozycji, znosząc razy, dopóki nie skopali go prawie do nieprzytomności. Wtedy dwóch wzięło go pod pachy i powlokło za sobą. „Josh”, jęknął półprzytomnie, „Josh”.
Josha też podnieśli; zwisał bezwładnie, podtrzymywany przez dwóch innych żołnierzy, którzy potrząsali nim brutalnie, żeby go ocucić. Udało mu się wreszcie stanąć na własnych nogach. Głowa kiwała mu się na wszystkie strony jak pijanemu. Krwawił ze skroni. Ponaglać Kressicha do wstania nie miało sensu; ruszał się jeszcze z otwartą raną jamy brzusznej i wykrwawiał szybko. Zostawili go.
Gdy wywlekli ich do sali głównej, Damon rozejrzał się dokoła. Ngo uciekł, albo go zabrali. Czmychnęli wszyscy goście. Gdzieniegdzie leżały tylko trupy, a pod ścianami stało kilku żołnierzy z karabinami.
Żołnierze wyciągnęli jego i Josha na zewnątrz, na korytarz. Kilku bywalców wylegało z baru Ngo i przyglądało się, jak przemaszerowywali. Damon odwrócił głowę zawstydzony faktem, że jego aresztowanie stało się widowiskiem publicznym.
Myślał, że poprowadzą ich przez doki do statków. Kiedy skręcili za róg, weszli na doki i skierowali się w lewo, stwierdził, że się mylił. To był bar, który żołnierze objęli w swoje wyłączne władanie, kwatera, miejsce, do którego cywile nie mieli prawa wstępu.
Muzyka, narkotyki, alkohol — wszystko, co miał do zaoferowania sektor cywilny. Damon rozglądał się tępo, gdy wciągali ich do środka w pełzający nisko dym i grzmot muzyki. Ciekawe — stało tam biurko, świadectwo czegoś oficjalnego. Żołnierze doprowadzili ich przed nie, a miejsce za biurkiem zajął jakiś mężczyzna trzymający szklankę z drinkiem, który zmierzył zamglonym wzrokiem aresztantów.
— Mamy tu coś — powiedział dowódca oddziału, który ich tu przyprowadził. — Flota poszukuje tych dwóch. Ten to Konstantin. I mamy tu Unicowa. Podobno przystosowany… ale zabieg przeprowadzono na Pell.
— Uniowiec. — Sierżant za biurkiem oderwał wzrok od Damona i z nieprzyjemnym uśmiechem spojrzał na Josha. — A w jaki to sposób takie przyjemniaczki jak ty dostają się na Pell, co? Masz jakąś dobrą historyjkę, Uniowcu?
Josh milczał.
— Ja ci ją opowiem — rozdarł się od drzwi chrapliwy głos przywykły do wstrząsania ścianami. — On należy do Norwegii.
Śmiech i rozmowy ustały, jak nożem uciął; dziwne, że nie ścichła też muzyka. Przybysze, opancerzeni, w odróżnieniu od większości ludzi przebywających w barze, wkroczyli do środka z obcesowością, która zaskoczyła obecnych.
— Norwegia — mruknął ktoś. — Wynocha stąd, sukinsyny z Norwegii.
— Twoje nazwisko? — ryknął dowódca interweniującego oddziału.
— Albo nas wszystkich powystrzelacie? — dorzucił kpiąco ktoś inny.
Niski mężczyzna o donośnym głosie nacisnął przycisk komunikatora na ramieniu i powiedział coś, co utonęło w ryku muzyki, potem odwrócił się i dał znak ręką dwunastu towarzyszącym mu żołnierzom, którzy od razu rozwinęli się w tyrallierę. Potoczył teraz powoli wzrokiem po zebranych.
— Żaden z was nie jest w stanie zajmować się czymkolwiek. Przetrząsnąć tę spelunę. Jeśli jest tu ktoś z naszych ludzi, obedrę go ze skóry. Jest tu taki?
— Spróbuj trochę dalej — krzyknął ktoś. — To teren Australii. Norwegia nie ma żadnego prawa stawiać nas na baczność. — Oddajcie więźniów — powiedział niski mężczyzna.
Nikt się nie poruszył. Karabiny żołnierzy Norwegii opuściły się i z grupy żołnierzy Australii podniosły się okrzyki strachu i wściekłości. Damon stał i obserwował zajście półprzytomnym wzrokiem, a tymczasem dwóch z tej dwunastki podeszło do niego i do Josha, brutalny chwyt zacisnął się na jego ramieniu, wyrwał go z rąk człowieka, który go trzymał, i pociągnął w kierunku drzwi. Josh nie stawiał oporu. On tak. Dopóki byli razem… tylko tyle im pozostało.
— Wyprowadzić ich — ryknął mały człowiek do swoich żołnierzy.
Wypchnięto ich szybko na zewnątrz; dwóch żołnierzy zostało ze swym dowódcą w barze. Dopiero gdy mijali korytarz poziomu dziewiątego, zastąpili im drogę inni żołnierze. Ci też byli z Norwegii.
— Pędźcie do meliny Australii — krzyknął do tamtych któryś z prowadzących ich żołnierzy; to był głos kobiety. — Do MacCarthy’ego. Di trzyma ich tam wszystkich na muszce. Potrzebuje szybko paru ludzi do pomocy.
Żołnierze rzucili się pędem we wskazanym kierunku. Ich eskorta stopniała do czterech żołnierzy; poszli dalej w kierunku włazu do doku niebieskiego, przy którym stali strażnicy.
— Przepuście nas — zażądał dowódca ich eskorty. — Mamy za plecami zapalną sytuację.
Strażnicy byli z Australii. Świadczyły o tym napisy i emblematy. Warta opornie otworzyła właz i przepuściła ich.
Dalej był już dok niebieski, gdzie obok Indii, Australii i Europy cumowała Norwegia. Damon idąc zaczynał odczuwać skutki szoku, jeśli nie ból z odniesionych ran. Tutaj byli sami wojskowi, wszędzie kręcili się żołnierze, wojskowe brygady w mundurach roboczych ładowały na statki skrzynie z zaopatrzeniem.
Przed nim stał otworem rękaw przejściowy Norwegii. Weszli po rampie do rękawa, minęli chłodny tunel i znaleźli się w śluzie powietrznej. Czekali tam na nich kolejni żołnierze z emblematami Norwegii.
— Talley — powiedział jeden uśmiechając się z zaskoczeniem. — Witaj w domu, Talley.
Josh rzucił się do ucieczki. Dopadli go dopiero w połowie rękawa przejściowego.
Signy podniosła wzrok od swojego biurka i przez chwilę kręciła gałką dostrojenia komunikatom starając się wyciszyć trzaski zakłóceń i słuchając meldunków swych żołnierzy z doków i z innych posterunków. Uśmiechnęła się zagadkowo do eskorty i do Talleya. Znajdował się w opłakanym stanie… nie ogolony, brudny, pokrwawiony. Szczękę miał opuchniętą.
— Nie mogłeś się doczekać, kiedy się ze mną zobaczysz? zakpiła. — Nie spodziewałam się, że jeszcze kiedyś mnie odwiedzisz.
— Damon Konstantin… przyprowadzili go na pokład. Jest u żołnierzy. Pomyślałem sobie, że może będzie pani chciała z nim porozmawiać.
Zdumiało ją to.
— Próbujesz napuścić mnie na niego, tak?
— On tu jest. Obaj tu jesteśmy. Niech go pani stamtąd zabierze.
Rozparła się wygodnie w fotelu i popatrzyła na Josha z zaciekawieniem.
— A więc potrafisz się wysłowić — powiedziała. — Nigdy nie byłeś zbyt rozmowny.
Tym razem nie miał nic do powiedzenia.
— Pogrzebali ci w umyśle — zauważyła — i teraz jesteś przyjacielem Konstantina, tak?
— Proszę panią — powiedział łamiącym się głosem. — Na jakiej podstawie?
— Zwyczajnej. Jest pani potrzebny. A oni go zabiją. Przypatrywała się mu spod na wpół przymkniętych powiek.
— Cieszysz się, że wróciłeś, prawda? — Zamrugała lampka żądania połączenia, które najwyraźniej nie mogło iść przez komunikator.
Włączyła fonię i nacisnęła przycisk odbioru.
— Wywiązała się bójka — usłyszała. — U McCarthy’ego.
— Di bierze w niej udział? — spytała. — Dajcie mi Di.
— Jest zajęty — usłyszała w odpowiedzi.
Skinęła ręką na strażników, żeby wyprowadzili Talleya. Zami otała inna lampka.
— Mallory! — krzyknął Josh wywlekany przez drzwi.
— Europa chce z panią rozmawiać — oznajmił komunikator. — Mazian na linii.
Wcisnęła przycisk odbioru. Talleya zabrali, żeby, miała nadzieję, zamknąć go gdzieś.
— Europa, tu Mallory.
— Co tam się dzieje?
— Mam kłopoty w dokach, sir. Za pozwoleniem, sir, Janz zgłasza się po instrukcje. — Rozłączyła się z Mazianem.
— Dostał — meldowano poprzez drugi kanał. — Kapitanie, postrzelili Di.
Zacisnęła dłoń w pięść i oderwała się od aparatu.
— Wynieście go stamtąd, wynieście go, z kim rozmawiam?
— Tu Uthup — odpowiedział żeński głos. — Człowiek z Australii strzelił do Di.
Nacisnęła inny przycisk.
— Dajcie mi Edgara. Szybko!
— Sforsowaliśmy drzwi — meldowała Uthop. — Mamy Di.
— Pogotowie ogólne dla żołnierzy Norwegii. Mamy kłopoty w dokach. Pędźcie tam!
— Tu Edger — usłyszała. — Mallory, odwołaj swoją sforę.
— Ty odwołaj swoją, Edger, bo będę do nich strzelać bez ostrzeżenia. Zastrzelili Di Janza.
— Przywołam ich do porządku — powiedział i wyłączył się. W korytarzach Norwegii rozbrzmiewał ochrypły klakson sygnału alarmowego i migotały niebieskie lampki. W miarę jak statek osiągał gotowość alarmową, w jej kabinie ożywały pulpity i ekrany.
— Wchodzimy — odezwał się głos Uthop. — Mamy go ze sobą, kapitanie.
— Dawajcie go do środka, Uthup, dawajcie go tu.
— Schodzę tam, na dół, kapitanie — to mówił Graff kierując się do doków.
Zaczęła naciskać guziki szukając kamery przekazującej obraz z zewnątrz i klnąc techników; ktoś musiał to mieć na wizji. Znalazła wreszcie — zbliżająca się grupa niosła więcej niż jedno ciało. Żołnierze Norwegii wysypali się w pośpiechu na dok i zajęli pozycje wokół przewodów startowych i wejścia do rękawa.
— Dajcie mi lekarza do komunikatora — rozkazała.
— Lekarz gotowy — usłyszała obserwując znajomą postać dołączającą do żołnierzy i przejmującą dowodzenie. Graff był już na zewnątrz. Znalazła chwilę czasu, aby odetchnąć swobodniej.
— Europa wciąż czeka — przypomniał jej komunikator.
Przełączyła się z powrotem na ten kanał.
— Kapitanie Mallory, co za wojnę tam prowadzicie?
— Jeszcze nie wiem, sir. Dowiem się, kiedy tylko zdołam ściągnąć na pokład moich żołnierzy.
— Odebraliście Australii więźniów. Dlaczego?
— Jednym z nich jest Damon Konstantin, sir. Połączę się z panem jeszcze raz, jak tylko dowiem się, co z Di Janzem. Za pozwoleniem, sir.
— Mallory.
— Tak, sir?
— Australia ma dwóch zabitych. Żądam raportu.
— Złożę go panu, kiedy dowiem się, co zaszło, sir. Na razie wysyłam żołnierzy na dok zielony, póki nie doszło tam jeszcze do kłopotów z cywilami.
— Indie wysyłają tam swoje siły. Niech pani im to zostawi, Mallory, i trzyma swoich żołnierzy z dala od tego rejonu. Wycofać ich z doków. Ściągnąć wszystkich na statek. Chcę panią jak najszybciej widzieć u siebie, słyszy pani, kapitanie?
— Z raportem, sir. Za pozwoleniem, sir.
Lampka zgasła i połączenie zostało przerwane. Rąbnęła pięścią w konsolę, odsunęła z rozmachem fotel i skierowała się do salki chirurgicznej znajdującej się w połowie korytarza odchodzącego od górnego przystanku windy głównej.
Nie było tak źle, jak się obawiała. Di znajdował się pod opieką lekarza i oddychał równomiernie, nie wykazując żadnych oznak, które świadczyłyby, że ich opuszcza. Rana klatki piersiowej, kilka poparzeń. Krwi było dużo, ale Signy widziała już gorsze przypadki. Przypadkowe trafienie w spojenie pancerza. Podeszła sztywno do drzwi, w których stała Uthup w pancerzu, upaćkana od stóp do głów krwią.
— Zabierajcie stąd swoje zafajdane tyłki — krzyknęła wypychając ich na korytarz. — Tu ma być sterylnie czysto. Kto strzelił pierwszy?
— Jakaś pijana, rozmemłana suka z Australii.
— Kapitanie.
— Kapitanie — dodała pokornie Uthup.
— Ty też oberwałaś, Uthup?
— Trochę poparzeń, kapitanie. Za pozwoleniem, zgłoszę się na opatrunek, kiedy skończę z majorem i innymi.
— Mówiłam wam, żeby nie wchodzić na ich teren.
— Usłyszeliśmy przez komunikator, że pojmali Konstantina i Talleya, kapitanie. Na służbie był sierżant i wszyscy tam byli zaprawieni, jak kupcy ze stacji. Major wszedł do środka, a oni powiedzieli, że to nie nasza działka.
— Za wiele sobie pozwolili — mruknęła Signy. — Złożycie raport, żołnierzu Uthup, a ja was poprę. Obdarłabym was ze skóry, gdybyście ustąpili tym sukinsynom Edgera. Możecie mnie cytować, gdzie tylko chcecie. — Wyszła na korytarz przepychając się między żołnierzami. — Wszystko w porządku, Di nie jest zdrowy, ale przynajmniej cały. Spływajcie stąd i dajcie lekarzom pracować. Wracajcie do kwater. Idę zamienić słówko z Edgerem, ale jeśli spotkam was, albo kogoś z waszych w dokach, zastrzelę własnoręcznie. Daję na to słowo. Jazda na dół!
Rozbiegli się. Przeszła na mostek i popatrzyła po jego obsadzie, która czuwała na swoich stanowiskach. Był tam Graff w poplamionym krwią skafandrze.
— Oczyścić się — powiedziała. — Zajmij się swoimi stanowiskami. Mario, zejdź na dół i pogadaj z żołnierzami Uthup i wszystkimi z tego oddziału; interesują mnie nazwiska i dokumenty identyfikacyjne tych żołnierzy z Australii. Chcę złożyć formalną skargę i potrzebne mi to natychmiast.
— Kapitanie. — Mario potwierdził przyjęcie rozkazu.
Oddalił się szybko; stała na mostku i rozglądała się w około, dopóki gapiący się na nią operatorzy nie odwrócili się do pulpitów. Graff wyszedł, żeby doprowadzić się do porządku. Przechadzała się jeszcze między stanowiskami, dopóki nie uświadomiła sobie, że to robi, a wtedy znieruchomiała.
Pozostawała sprawa stawienia się na pokładzie statku Maziana. Mundur miała poplamiony krwią, krwią Di. Postanowiła w końcu, że nie będzie go czyścić i pójdzie, jak stoi.
— Graff dowodzi — rzuciła szorstko. — McFarlane. Potrzebna mi eskorta na Europę. Zajmij się tym.
Ruszyła do windy słysząc, jak jej rozkaz biegnie korytarzami. Żołnierze czekali na nią w korytarzu wyjściowym. Było ich piętnastu w pełnym rynsztunku. Przeszła przez posterunek żołnierzy strzegących rampy wejściowej od strony doku. Nie miała na sobie pancerza. To był bezpieczny dok i nie powinna go potrzebować, ale w tej chwili czułaby się bezpieczniejsza idąc nago przez dok zielony.
Tym razem Mazian nie kazał na siebie czekać. Była to audiencja dla dwojga, dla niej i Edgera, i Edger przybył na nią pierwszy. Tego można się było spodziewać.
— Siadaj — powiedział do niej Mazian. Zajęła fotel przy stole konferencyjnym, na przeciwko Edgera. Mazian siedział na swoim, u szczytu stołu, opierając się na skrzyżowanych ramionach i wpatrując w nią. — No więc? Gdzie raport?
— W drodze — odparła. — Potrzebuję czasu na przeprowadzenie rozmów i zebrania stosownych danych personalnych. Di, zanim go postrzelili, spisał nazwiska i numery.
— To na pani rozkaz się tam znalazł?
— Moi żołnierze mają z góry wydane rozkazy nieprzymykania oczu na żadne nieprawidłowości, jeśli te dzieją się w ich obecności. Moi ludzie, sir, byli systematycznie prowokowani od czasu tego incydentu z Goforthem. Ja zastrzeliłam tego człowieka, a cierpią za to moi ludzie. Są to drobne zajścia, jakieś potrącenie ramieniem, jakiś docinek, dopóki nie znajdzie się ktoś na tyle pijany, że nie dostrzega różnicy między zaczepką a zwyczajnym buntem. Pewna kobieta żołnierz została poproszona o podanie swojego numeru i bezczelnie odmówiła wykonania tego rozkazu. Aresztowano ją, a ona wyciągnęła pistolet i strzeliła do oficera…
Mazian spojrzał na Edgera i zaraz potem z powrotem na Signy.
— Słyszałem inną wersję. Mówi ona, że pani żołnierze mają polecenie trzymania się razem. Że znajdują się wciąż pod pani rozkazami, nawet na domniemanych przepustkach. Że włóczą się po dokach oddziałami dowodzonymi przez oficerów i we wszystko wtykają nos. Ta cała działalność żołnierzy i personelu Norwegii jest przejawem niesubordynacji i nosi cechy prowokacji, jawnego lekceważenia mojego rozkazu.
— Nie obciążam moich żołnierzy na przepustce żadnymi obowiązkami. Jeśli chodzą grupami, to dla samoobrony. Są szykanowani w barach stojących otworem dla wszystkich, tylko nie dla personelu Norwegii. Ten rodzaj zachowania jest propagowany wśród załóg. Na pana biurko wpłynęła moja skarga w tej sprawie, dotycząca ostatniego tygodnia.
Mazian siedział przez chwilę patrząc na nią i bębniąc powoli palcami w stół; był zdenerwowany. W końcu przeniósł wzrok na Edgera.
— Wahałem się ze złożeniem protestu — odezwał się Edger. — Ale atmosfera staje się coraz gorsza. Najwyraźniej mamy tu do czynienia z pewnymi rozbieżnościami w opinii na temat metod dowodzenia Flotą jako całością. W niektórych kręgach wysuwa się na plan pierwszy lojalność wobec statków — lojalność wobec pewnych kapitanów — być może z przyczyn, których wolę się nie domyślać, zachęcają do tego pewni kapitanowie.
Signy wciągnęła powietrze przez zaciśnięte zęby i walnęła otwartymi dłońmi w stół czyniąc wszystko, aby nie zerwać się z fotela, zanim nie wróci jej zdolność do chłodniejszego rozumowania. Dużo chłodniejszego. Edger i Mazian zawsze byli ze sobą blisko… dawno podejrzewała, że byli sobie bliscy w sposób, na który nie mogła mieć wpływu. Uspokoiła oddech, poprawiła się w fotelu i patrzyła tylko na Maziana nie odzywając się. To była wojna; to był najwęższy przesmyk, jaki kiedykolwiek pokonywała Norwegia, cieśnina ambicji Maziana i Edgera.
— Coś jest bardzo nie tak — powiedziała — skoro zaczynamy już strzelać do siebie. Za pozwoleniem, kapitanie… jesteśmy najstarszymi we Flocie, najdłużej się trzymamy. I powiem panu bez ogródek, że wiem, co jest tu grane i dałam się świadomie wciągnąć w pańską szaradę przystępując do organizowania tej stacji, chociaż nie będzie to miało żadnego znaczenia, gdy Flota stąd odleci. Realizowałam pańskie pozorne operacje i robiłam to sumiennie. Nie zdradziłam się jednym słowem przed moimi żołnierzami ani przed moją załogą z tego, co wiem; a widzę przecież, do czego to wszystko zmierza, orientuję się, że pozwala się żołnierzom robić na tej stacji, co chcą, bo na dalszą metę nie ma to żadnego znaczenia. Bo Pell przestała się liczyć i jej przetrwanie nie leży teraz w naszym interesie. Teraz mamy przed sobą jakiś inny cel. A może od początku go mieliśmy, a pan przygotowywał nas do tego stopniowo, żeby tylko za bardzo nas nie zaszokować, kiedy wreszcie zaproponuje to, co naprawdę chodzi panu po głowie, ten jedyny wybór, jaki nam pan w końcu pozostawi, Sol, prawda? Ziemia. A to będzie długa akcja i niebezpieczna, a do tego obfitująca w mnóstwo kłopotów, kiedy już tam dotrzemy. Flota… przejmuje Kompanię. A więc może ma pan rację. Może tylko to pozostało. Może to tylko ma sens i zakiełkowało w pańskiej głowie już dawno, kiedy Kompania odmówiła nam poparcia. Ale nigdy tam nie dotrzemy, jeśli Pell zniszczy dyscyplinę, na której od dziesięcioleci funkcjonuje ta Flota. Nie dotrzemy tam, jeśli jej człony nie zostaną scalone w coś, co się nie rozpadnie. A do tego prowadzą obecne prześladowania moich ludzi. Podpowiadają mi one, jak dowodzić Norwegią. Jeśli już do nich dochodzi, to znak, że wszystko się rozlatuje. Odbieracie żołnierzom ich numery, ich oznaczenia, ich dane identyfikacyjne i ich ducha i tak się to toczy, wszystko tak się toczy… i jakkolwiek byście to nazwali, to właśnie to tutaj trwa, jeśli statek dostaje rozkaz podporządkowania się normie przeczącej wszelkim zasadom, jakie dotąd obowiązywały, jeśli kapitanowie tej Floty podjudzają po cichu swoich żołnierzy do prześladowania moich, a oni, pod nieobecność innego wroga, dają im chętnie posłuch. Flota nie istniała jako całość przez dziesiątki lat, ale to było naszą siłą… swoboda realizacji tego, co trzeba było zrobić na wszystkich tych ogromnych odległościach. Scalając się doprowadzamy do sytuacji, w której nasze posunięcia będzie łatwo przewidzieć. A przy tak małej liczebności… jesteśmy wtedy skończeni.
— Zastanawiające — powiedział łagodnie Mazian — że jakoś przestała się pani wykłócać o separację załóg, a jednocześnie to pani właśnie uskarża się na brak dyscypliny. Jest pani zadziwiającą sofistką.
— Rozkazano mi podporządkować się, zmienić wszystkie metody i regulaminy obowiązujące na moim statku. Moi żołnierze odebrali to jako obelgę dla Norwegii i czują się dotknięci. A czegóż się pan spodziewał, kapitanie?
— Postawa żołnierzy jest chyba odbiciem poglądów oficerów i kapitana, nieprawdaż? Może to pani podsyca te nastroje. — A może i to, co wydarzyło się w barze, jest wynikiem moich machinacji.
— Sir.
— Z całym szacunkiem… sir.
— Pani ludzie wkroczyli i bezprawnie odebrali więźniów żołnierzom, którzy dokonali aresztowania. Czy to nie pachnie podrywaniem zaufania?
— To było odebranie więźniów bandzie pijanych żołnierzy na przepustce urzędujących w barze.
— W kwaterze dokowej — mruknął Edger. — Przyznaj to uczciwie, Mallory.
— Ci żołnierze w twojej kwaterze dokowej byli pijani i rozpasani, a jeden z tych więźniów należał do Norwegii. Nie było w tej kwaterze dokowej żadnego oficera wyższego rangą. Drugi więzień był cenny i dzięki niemu jedna z moich operacji przygotowawczych w dokach może przyniesie owoce. Pozostaje pytanie, dlaczego obaj więźniowie doprowadzeni zostali do tej tak zwanej kwatery dokowej, a nie do posterunków w doku niebieskim albo na najbliższy statek, którym była Afryka.
— Żołnierze, którzy dokonywali aresztowania, musieli złożyć meldunek przed swoim sierżantem. A on był na miejscu, kiedy wdarł się tam twój major.
— Zakładam, że to nastawienie przyczynia się do stwarzania atmosfery, w której postrzelony został major Janz. Jeśli była to naprawdę kwatera dokowa, major Janz miał pełne prawo wejść tam i przejąć dowodzenie. Ale kiedy tylko tam wszedł, powiedziano mu, że ta, tak zwana, kwatera dokowa została obwołana terytorium Australii; obecny tam sierżant z Australii nie zareagował na niesubordynację. A więc czy kwatera żołnierzy ma być prywatnym rezerwatem jednego statku, bo jeśli tak, to ja czegoś tu nie rozumiem. Czy może dopuszczać do tego, aby kapitanowie podjudzali swoje załogi do jawnego separatyzmu?
— Mallory — ostrzegł ją Mazian.
— Wniosek, sir: major Janz wydał prawidłowy rozkaz oddania więźniów pod jego straż, a sierżant z Australii nie zastosował się do polecenia, co przyczyniło się do wybuchu całej tej awantury.
— W tej strzelaninie zabitych zostało dwóch moich żołnierzy — odezwał się sztywno Edger — a jak do niej doszło, wykaże prowadzone śledztwo.
— Z mojej strony również jest dwóch zabitych, kapitanie. W każdej chwili spodziewam się nadejścia bliższych informacji i dopilnuję, aby otrzymał pan kopię.
— Kapitanie Mallory — powiedział Mazian — złoży pani ten raport na moje ręce i to jak naszybciej. Co do więźniów, nie obchodzi mnie, co z nimi zrobicie. Nieważne, czy znajdują się tu, czy tam. Tu chodzi o waśń. O ambicję… niektórych kapitanów Floty. Czy to się pani podoba, czy nie, kapitanie Mallory, nie będzie pani wyłamywać się z szeregu. Ma pani rację, działaliśmy oddzielnie, a teraz musimy pracować jako jedność. I pewne wolne duchy spośród nas mają z tym trudności. Nie lubię, kiedy im się rozkazuje. Cenię panią. Jest pani wnikliwym obserwatorem, prawda? Tak, chodzi o Sol. I mówiąc mi to, ma pani nadzieję na zaproszenie do udziału w naradach, nie mylę się? Chce pani, aby się z nią konsultować. Może chce stanąć w kolejce po władzę. I bardzo dobrze. Ale żeby tego dopiąć, musi pani stanąć w jednym szeregu z resztą.
Siedziała nieruchomo, wytrzymując wzrok Maziana. — I nie pytać, dokąd zmierzamy?
— Wie pani, do czego zmierzamy. Sama to pani powiedziała. — Dobrze — powiedziała spokojnie. — Nie odmawiam wykonywania rozkazów. — Rzuciła wymowne spojrzenie Edgerowi i znowu skupiła wzrok na twarzy Maziana. — Wykonuję je tak samo sumiennie, jak inni. Może i nie działaliśmy dawniej jako partnerzy, ale teraz staram się, jak mogę.
Mazian skinął głową; na jego przystojnej twarzy aktora malowało się wzruszenie.
— No dobrze, a więc ustaliliśmy to. — Wstał, podszedł do kredensu, wyciągnął butelkę brandy z zacisków, szklanki z szafki i rozlał. Przyniósł napełnione szklanki z powrotem do stołu, postawił je przed sobą i podsunął jednocześnie jeden Edgerowi, a drugi jej. Mam nadzieję, że ustaliliśmy to raz na zawsze powiedział sącząc swojego drinka. — I sądzę, że nie tylko mam nadzieję. Są jakieś inne skargi?
Tom Edger chyba miał. Popijając ognistą brandy dostrzegła, że się dąsa. Uśmiechnęła się nieznacznie. Edger nie odpowiedział.
— Poruszyła pani inną sprawę — ciągnął Mazian — a mianowicie dalsze losy stacji. Tak, zastanawiamy się nad tym i liczę, że te informacje nie wyjdą poza krąg tu obecnych.
Stąd to przedstawienie, pomyślała.
— Tak jest, sir — powiedziała głośno.
— Nie będzie żadnych formalności. W stosownym czasie wszyscy kapitanowie otrzymają swoje instrukcje. Jest pani strategiem i to pod wieloma względami najlepszym. Wprowadzilibyśmy panią w nasze plany. Wie pani o wszystkim. Uczynilibyśmy to już wcześniej, gdyby nie ten niefortunny wypadek z Goforthem i nie akcja na czarnym rynku.
Na twarzy wystąpiły jej wypieki. Odstawiła szklankę.
— Spokojnie, stara przyjaciółko — powiedział cicho Mazian. — Ja też jestem spokojny. Zdaje sobie sprawę ze swych wad. Ale nie mogę dopuścić do tego, aby oderwała się pani ode mnie. Nie mogę sobie na to pozwolić. Osiągamy gotowość do startu. Jeszcze jakiś tydzień. Załadunek prawie zakończony. I startujemy, wcześniej, niż się tego spodziewa Unia… przejmujemy inicjatywę, stawiamy ich przed problemem.
— Pell.
— Właśnie. — Dopili swoją brandy. — Ma pani Konstantina. On nie może wrócić na stację; musimy też usunąć stamtąd Lukasa. Wszystkich tych techników pracujących i przebywających w areszcie. Każdego, kto ewentualnie potrafi obsługiwać komputer, objąć dowodzenie nad centralą, zaprowadzić na Pell porządek. Pani zaprogramuje jej upadek i nie pozostawi przy życiu nikogo, kto mógłby to skorygować. A zwłaszcza Konstantina; on jest niebezpieczny z dwóch względów — komputer i opinia publiczna. Wypchnąć go w próżnię.
Uśmiechnęła się sztywno.
— Kiedy?
— On już jest ciężarem. Bez rozgłosu. Bez hałasu. Porey zajmie się tym drugim, Emilio Konstantinem. Wymazać do czysta, Signy. Nie pozostawić nic, co pomogłoby Unii. Stąd nie będzie żadnych uchodźców.
— Rozumiem. Wydam stosowne dyspozycje.
— Pani i Tom, pomio całej tej waszej szarpaniny, odwaliliście kawał dobrej roboty. Bardzo mnie niepokoiło pozostawanie Konstantina na wolności. Wspaniale się spisaliście. Mówię to szczerze.
— Wiedziałam, do czego zmierzacie — powiedziała zachowując spokój. — I komputer jest już odpowiednio zaprogramowany; sygnał szyfrowy może całkowicie zdezorganizować jego pracę. Nie ujęliśmy jeszcze dwojga operatorów komputera. Przygotowuję się do zamknięcia jutro zielonego. Albo się sami poddadzą, albo rozhermetyzuję tę sekcję — w obu wypadkach sprawa będzie załatwiona. Jestem w posiadaniu fotografii ukrywających się operatorów. Wykorzystam informatora Ngo i jego bandę. Zanim zaczniemy, popytam trochę i ustalę, co się da. Byłoby lepiej, gdyby agenci zdołali zlokalizować tych komputerowców, bo wtedy będziemy mieli całkowitą pewność.
— Pomogą pani moi ludzie — wtrącił Edger.
Skinęła głową.
— I o to chodzi — powiedział pogodnie Mazian. — Tego się właśnie po was spodziewałem, Signy; dosyć tych kłótni o przywileje. Może teraz zajmiecie się tym we dwoje?
Signy dopiła drinka i wstała. Edger też. Uśmiechnęła się, skinęła głową Mazianowi i ignorując Edgera wyszła z wystudiowaną lekkością.
Sukinsyn, pomyślała. Nie słyszała za sobą kroków Edgera. Kiedy wchodziła do windy i naciskała przycisk, żeby zjechać na dół, gdzie czekała jej eskorta, Edgera nie było z nią w kabinie. Został jeszcze, żeby porozmawiać z Mazianem. Dziwka.
Winda zwiozła ją ze świstem na dół, na poziom wyjściowy. Swoich żołnierzy zastała tam, gdzie ich zostawiła; stali wyprężeni jak struny i skrupulatnie unikali wszelkiego zatargu z żołnierzami z Europy, którzy wchodzili do kabiny skafandrowej i wychodzili z niej. Gdy tam weszła, zmyła się stamtąd od razu trójka uśmiechających się ironicznie Europejczyków.
Skinęła na eskortę, wyszła dumnym krokiem ze śluzy i zeszła rampą na doki, żeby połączyć się z oczekującym tam oddziałem swych żołnierzy.
Samopoczucie poprawiło się jej, kiedy odpoczęła trochę, wykąpała się, zaprowadziła porządek w dokach i napisała raporty. Nie miała żadnych złudzeń, że zrobią cokolwiek żołnierzowi z Australii, który postrzelił Di i przeżył… przynajmniej oficjalnie: ale ta kobieta lepiej by zrobiła, gdyby do końca życia nie przechodziła samotnie w pobliżu miejsca, gdzie dokują żołnierze z Norwegii.
Di był już po operacji i opatrzeniu poparzeń i czuł się dobrze. Wracał do zdrowia. Miał połączone na śrubę żebro, a sporo płynącej w nim krwi było pożyczone, ale mógł patrzeć na vid i kląć składnie. Podniosło ją to na duchu. Był przy nim Graff; powstała lista oficerów i członków załogi wyrażających chęć siedzenia przy łóżku Di i uspokajania go — ten pokaz troski wielce zakłopotałby Di, gdyby się tylko dowiedział o jej rozmiarach.
Spokój. Chociaż tych kilka godzin, do jutra i do operacji w zielonym. Siedząc bokiem do biurka w swojej kabinie, położyła nogi na łóżku i sięgając ręką na krzyż nalała sobie drugiego drinka. Rzadko kiedy piła drugiego. Gdy to robiła, po drugim następował trzeci, czwarty i piąty i nachodziła ją chęć, żeby zaprosić do siebie Di albo Graffa, żeby z nimi porozmawiać. Poszłaby posiedzieć z nim, ale Di był wściekły i chciałby się zaraz wyładować, a opowiadanie jej swojej przygody podniosłoby mu ciśnienie krwi. To by mu nie wyszło na zdrowie.
Istniały inne sposoby zabicia czasu. Zastanawiała się przez chwilę, nie mogąc dokonać wyboru pomiędzy dwoma możliwościami, a w końcu wywołała posterunek wartowniczy.
— Dajcie mi tu Konstantina.
Potwierdzili przyjęcie polecenia. Rozparła się w fotelu i sącząc drinka przełączała się z jednego stanowiska na drugie, żeby sprawdzić, czy wszystko przebiega jak trzeba i czy złość pod pokładami wygasa. Drink nie przyniósł spodziewanego ukojenia; wciąż korciło ją, żeby wstać i pospacerować, a nawet tutaj nie było na to wystarczająco dużo miejsca. Jutro…
Zmusiła się, żeby o tym nie myśleć. Stu dwudziestu ośmiu zabitych cywilów w operacji zaprowadzania porządku w sektorze białym. Wszystko wskazywało na to, że w zielonym będzie jeszcze gorzej, bo tam znaleźli schronienie wszyscy ci, którzy mieli rzeczywiste powody, aby obawiać się identyfikacji. Jeśli nie znajdą szybko dwóch techników od komputera, mogą rozhermetyzować sekcję; mogą to zrobić od razu. To sensowne rozwiązanie; szybka śmierć, chociaż masowa; sposób na zyskanie pewności, że nikt się nie wymknie z sieci… a dla tych osobników to lepsze niż pozostawienie ich na ginącej stacji. Hansford na wielką skalę — taki prezent zostawią Unii; rozkładające się trupy i smród, niewyobrażalny smród…
Otworzyły się drzwi. Podniosła wzrok na żołnierzy i na Konstantina — umytego, ubranego w brązowy mundur roboczy, z kilkoma szwami na twarzy założonymi przez lekarzy. Nieźle, pomyślała z roztargnieniem i oparła się na jednym łokciu.
— Chce pan porozmawiać? — spytała go. — A może nie? Milczał, ale nie wykazywał ochoty do kłótni. Odprawiła żołnierzy skinieniem ręki. Drzwi zamknęły się za nimi, a Konstantin stał bez ruchu, wpatrując się w coś i unikając jej wzroku.
— Gdzie jest Josh Talley? — spytał w końcu.
— Gdzieś na pokładzie. W tamtej szafce jest szklanka. Chce się pan napić?
— Chcę, żeby mnie stąd wypuszczono — powiedział. Chcę, żeby zwrócono tę stację jej prawowitym władzom. Chcę, żebyście odpowiedzieli za obywateli, których zamordowaliście.
— Och — powiedziała, roześmiała się pod nosem i ponownie przyjrzała się młodemu Konstantinowi. Z gorzkim uśmiechem zaparła się nogami o łóżko i cofnęła się kawałek z fotelem. Wykonała gest zapraszający go do zajęcia miejsca na łóżku. Chce pan — parsknęła. — Siadaj pan. Siadaj pan, panie Konstantin.
Posłuchał. Patrzył na nią wściekłym, posępnym wzrokiem swego ojca.
— Tak naprawdę to nie ma pan już żadnych złudzeń, prawda? — spytała.
— Żadnych.
Skinęła ze współczuciem głową. Piękna twarz. Młoda. Szlachetna; zdecydowana. On i Josh byli do siebie bardzo podobni. Spustoszenia, jakie siała ta wojna przygnębiały ją. Młodzi ludzie, tacy jak ci, obracani w trupy. Gdyby był kimś innym… ale przypadło mu w udziale nazwisko Konstantin i to przesądzało o jego losie. Pell zareagowałaby na to nazwisko, a więc musiał odejść.
— Napije się pan?
Nie odmówił. Podsunęła mu swoją szklankę, zatrzymując dla siebie butelkę.
— Jon Lukas służy wam za marionetkę, prawda? — powiedział.
Nie warto było dobijać go prawdą. Skinęła głową.
— Słucha rozkazów.
— Teraz bierzecie się za zielony?
Skinęła głową.
— Pozwólcie mi porozmawiać z nimi przez komunikator. Pozwólcie mi przemówić im do rozsądku.
— Żeby ocalić życie? A może żeby zastąpić Lukasa? To na nic.
— Żeby ocalić ich.
Patrzyła na niego przez długą, ponurą chwilę.
— Nie ujawni się pan przed nimi, panie Konstantin. Ma pan zniknąć bardzo cicho. Sądzę, że zdaje pan sobie z tego sprawę. — U biodra zwisał jej pistolet; siedząc położyła na nim na wszelki wypadek dłoń, uświadamiając sobie, że dopiero się o tym dowiedział. — Powiedzmy, że jeśli znajdę dwoje osobników, nie rozhermetyzuję całej sekcji. Nazwiska: James Muller i Judith Crowell. Gdzie oni są? Jeśli szybko ich zlokalizuję… ocaleje wiele istnień ludzkich.
— Nie wiem.
— Nie zna ich pan?
— Nie wiem, gdzie są. Nie sądzę, aby jeszcze żyli, jeśli mówi pani, że przebywają w zielonym. Zbyt dobrze znam tę sekcję; spotkałbym ich, gdyby tam byli.
— Przepraszam — powiedziała. — Zrobię, co będę mogła i tak rozsądnie, jak potrafię. Obiecuję panu to. Jest pan cywilizowanym człowiekiem, panie Konstantin. Ginący gatunek. Gdybym potrafiła znaleźć sposób na wyciągnięcie pana z tego, zrobiłabym to, ale jestem osaczona ze wszystkich stron.
Nie odpowiedział. Nie spuszczając z niego oka pociągnęła spory haust prosto z butelki. Damon popił ze szklanki.
— Co z resztą mojej rodziny? — spytał po chwili.
Wykrzywiła usta.
— Są zupełnie bezpieczni. Zupełnie bezpieczni, panie Konstantin. Pańska matka robi wszystko, o co ją poprosimy, a pański brat jest niegroźny przebywając tam, gdzie przebywa. Dostawy przychodzą regularnie i nie mamy powodu, aby mieć coś przeciwko jego obecności tam na dole. On jest jeszcze jednym cywilizowanym człowiekiem, ale na szczęście takim, który nie ma dostępu do wielkich mas i skomplikowanych systemów, gdzie dokują nasze statki.
Usta mu drżały. Wychylił szklankę do dna. Dolała mu. Rozmyślnie skorzystała z okazji, żeby się doń przybyliżyć. To była gra; to wyrównywało szanse. Czas było kończyć. Jeśli dożyje jutra, dowie się zbyt wiele o tym, co się stanie, a to by było okrucieństwo. Miała w ustach przykry smak, którego brandy nie zdołała spłukać. Podsunęła mu butelkę.
— Zabierz ją ze sobą — powiedziała. — Możesz teraz wracać do swojej kwatery. Moje uszanowanie, panie Konstantin.
Niektórzy protestowaliby, krzyczeli i błagali; inni rzuciliby się jej do gardła, żeby przyśpieszyć, co nieuknione. On wstał i zostawiwszy butelkę na biurku podszedł do drzwi. Obejrzał się, kiedy się nie otworzyły.
Nacisnęła przycisk wzywając oficera dyżurnego.
— Zabrać więźnia. — Nadeszło potwierdzenie, a jej przyszła do głowy jeszcze jedna myśli: — Przyprowadźcie Josha Talleya, jeśli już tu idziecie.
Jej słowa wywołały w oczach Konstantina iskierkę przerażenia.
— Wiem — powiedziała. — Chciał mnie zabić. Ale potem poddano go pewnym zabiegom, prawda?
— Pamięta panią.
Zacisnęła usta, a potem uśmiechnęła się bez uśmiechu.
— Żyje, żeby pamiętać, prawda?
— Niech mi pani pozwoli porozmawiać z Mazianem.
— To nic nie da. A zresztą on nie będzie chciał pana słuchać. Czyżby pan nie wiedział, panie Damonie Konstantin, że to on jest źródłem pańskich kłopotów? Wykonuję właśnie jego rozkazy.
— Flota należała kiedyś do Kompanii. Była nasza. Wierzyliśmy w was. Stacje, my wszyscy, wierzyliśmy. Jeśli nie w Kompanię, to w was. Co się stało?
Spuściła mimowolnie wzrok i stwierdziła, że byłoby jej trudno go podnieść i spojrzeć znowu w jego niczego nieświadome oczy.
— Ktoś tu oszalał — dodał Konstantin.
Całkiem możliwe, pomyślała. Odchyliła się na oparcie fotela i nie wiedziała co powiedzieć.
— Pell to więcej niż inne stacje — ciągnął Damon. — Pell zawsze była inna. Posłuchajcie przynajmniej mojej rady i pozostawcie mojego brata na Podspodziu jako stałego zarządcę. Z Dołowców będziecie mieli większy pożytek, jeśli nie będziecie ich tak poganiać. Niech nimi kieruje. Niełatwo ich zrozumieć, ale oni też mają trudności ze zrozumieniem nas. Będą dla niego pracowali. Pozwólcie im robić wszystko po swojemu, a ich wydajność zwiększy się dziesięciokrotnie. Oni nie walczą. Oddadzą wam wszystko, o co poprosicie, jeśli o to poprosicie, a nie weźmiecie sobie sami.
— Pański brat tam zostanie — zapewniła go.
Zamigotała lampka przy drzwiach. Nacisnęła przycisk, żeby je otworzyć. Przyprowadzili Josha Talleya. Siedziała i patrzyła… cicha wymiana spojrzeń, próba zadania bezgłośnego pytania…
— Nic ci nie jest? — spytał Josh.
Konstantin pokręcił przecząco głową.
— Pan Konstantin wychodzi — oznajmiła. — A ty wchodź, Josh. Wchodź do środka.
Wszedł, oglądając się niespokojnie na Konstantina. Drzwi zamknęły się rozdzielając ich. Signy sięgnęła znowu po butelkę i dopełniła szklankę pozostawioną przez Konstantina na skraju biurka.
Josh też był czystszy i dzięki temu prezentował się lepiej. Chudy. Zapadnięte policzki. Oczy — oczy były żywe.
— Chcesz usiąść? — spytała. Nie wiedziała, czego się można po nim spodziewać. Zawsze godził się na wszystko. Teraz była czujna, oczekując jakiegoś aktu szaleństwa, bo pamiętała, jak znalazł ją na stacji, pamiętała, jak krzyczał do niej od drzwi. Usiadł, jak zawsze spokojny i cichy. — Stare czasy — powiedziała i popiła ze szklanki. — Przyzwoity człowiek z tego Damona Konstantina.
— Tak — przyznał Josh.
— Wciąż jesteś zainteresowany w uśmierceniu mnie?
— Są gorsi od pani.
Uśmiechnęła się ponuro i ten uśmiech szybko spełzł z jej twarzy.
— Znasz parę noszącą nazwiska Muller i Crowell? Znasz kogoś o tych nazwiskach?
— Te nazwiska nic mi nie mówią.
— Czy znasz na Pell kogoś, kto potrafi obsługiwać komputer stacji?
— Nie.
— To czysto oficjalne pytanie. Przykro mi, że nie znasz nikogo takiego. — Popiła ze szklanki. — Zachowujesz się poprawnie przez wzgląd na dobro Konstantina. Mam rację?
Nie było odpowiedzi. Ale to była prawda. Obserwowała jego oczy i z ich wyrazu zorientowała się, że zgadła.
— Chciałam ci tylko zadać to pytanie — powiedziała. — Nic więcej.
— Kim oni są… ci ludzie, o których pani pyta? Po co pani ich szuka? Co zrobili?
Pytania. Josh nigdy o nic nie pytał.
— Przystosowanie wyszło ci na dobre — powiedziała. — Co kombinowaliście, kiedy nakryli was ludzie z Australii?
Cisza.
— Oni nie żyją, Josh. Czy to ma teraz jakiekolwiek znaczenie?
Oczy mu zmętniały, przyjęły znowu ten nieobecny wyraz. Piękny, pomyślała o nim po raz chyba tysięczny. Był jeszcze jednym, którego nie można oszczędzić. Myślała, że można, ale nie brała wtedy pod uwagę jego zdrowia psychicznego. Po usunięciu Konstantina stałby się bardzo niebezpieczny. Jutro, pomyślała. Trzeba to zrobić najpóźniej jutro.
— Jestem Uniowcem — odezwał się nagle. — Nie takim zwyczajnym… ale takim, jakim przedstawiają mnie moje akta. Służby specjalne. Sama mnie pani tu przywiozła. Był jeszcze jeden taki, który dostał się tutaj na własną rękę… tak samo, jak wcześniej na Marinera. Nazywał się Gabriel. To on doprowadził Pell do ruiny. Działał nie przeciwko Konstantinom, a przeciwko wam. On i jego działalność doprowadziły do wymordowania rodziny Damona, spowodowały, że Damon stracił żonę… jak to wszystko przebiegało, nie wiem. Ja mu w tym nie pomagałem. Ale jakiekolwiek przyjęliście założenia, tego mordu dokonały przekupione przez Gabriela siły, które z waszym poparciem zarządzają teraz stacją… Wiem to, ponieważ znam taktykę. Aresztowaliście nie tego człowieka co trzeba. Mallory. Wasz człowiek Lukas pracował dla Gabriela, zanim zaczął pracować dla was.
Alkohol wyparował jej z mózgu z zimną gwałtownością. Zastygła ze szklanką w ręku i wpatrywała się bez ruchu w bladą twarz Josha.
— Ten Gabriel… gdzie on jest?
— Nie żyje. Dostaliście cały sztab tej siatki. Jego. Człowieka nazwiskiem Coledy; jeszcze jednego, nazwiskiem Kressich Gabriel. Na stacji znany był jako Jessad. Zabili ich żołnierze, którzy nas pojmali. Damon nie wiedział… nic o tym nie wiedział. Myśli pani, że spotkałby się z nimi, gdyby wiedział, że zabili jego ojca?
— Ale ty go tam zaprowadziłeś.
— Tak, ja go tam zaprowadziłem.
— Orientuje się, kim jesteś?
— Nie.
Wciągnęła głęboki wdech i wypuściła powietrze z płuc.
— Myślisz, że robi nam różnicę, w jaki sposób Lukas dochrapał się swojej pozycji? Jest teraz nasz.
— Mówię to wam, żebyście wiedzieli, że z tym już koniec. Że nie ma już za czym węszyć. Wygraliście. Nie ma już potrzeby zabijać.
— Czy mam uwierzyć Uniowcowi na słowo, że nie ma już na co polować?
Nie odpowiedział. Nie uciekał w niepamięć. Te oczy były wciąż bardzo żywe, pełne bólu.
— Niezłą rolę przede mną odgrywasz, Josh.
— Nic nie odgrywam. Urodziłem się, żeby robić to, co robię. Cała moja przeszłość to taśmy. Nie miałem żadnej, kiedy dostali się dzięki mnie na Rusella. Jestem jednym z tych pustych ludzi, Mallory. Nie ma we mnie nic rzeczywistego. Należę do Unii, bo tak zaprogramowano mój mózg. Nie wiem, co to lojalność.
— Z jednym może wyjątkiem.
— Damon — powiedział.
Zastanowiła się nad tym, co usłyszała. Sączyła alkohol ze szklanki, dopóki nie zapiekły ją oczy. — A więc dlaczego poznałeś go z tym Gabrielem?
— Wydawało mi się, że widzę sposób wydostania się z Pell. Promem na Podspodzie. Mam dla pani propozycję.
— Chyba wiem jaką.
— Ma pani możliwość umieszczenia człowieka na promie udającym się na dół… to dla pani prosta sprawa. Niech go pani stąd odeśle, jeśli nie można już inaczej.
— Jak to? Nie obejmuje z powrotem władzy na Pell?
— Sama pani powiedziała. Usta Lukasa poruszają się, a słów dostarczacie wy. Tego wam potrzeba. Od początku o to wam właśnie chodziło. Odeślijcie go stąd. Zapewnijcie mu bezpieczeństwo. Co to was kosztuje?
Wiedział, na co się zanosi, przynajmniej jeśli chodziło o szanse Konstantina. Spojrzała na niego i znowu spuściła wzrok na szklankę.
— W imię twojej wdzięczności? Bierzesz mnie za idiotkę, prawda? Niezły interes. Steruje tobą jakiś specjalistyczny program?
— Podejrzewam, że tak. Co ma pani na myśli?
Nacisnęła przycisk.
— Odprowadzić go.
— Mallory… — powiedział Josh.
— Pomyślę nad twoją propozycją — powiedziała. — Zastanowię się nad tym.
— Mogę z nim porozmawiać?
Pomyślała chwilę. W końcu skinęła głową.
— To się da załatwić. Zamierzasz mu wszystko wyznać?
— Nie — zaprzeczył cicho. — Nie chcę, żeby się o tym dowiedział. W takich mało istotnych sprawach, Mallory, wierzę pani.
— Nienawidząc mnie jednocześnie z głębi serca.
Wstał i patrząc na nią z góry potrząsnął głową. Zamrugała lampka przy drzwiach.
— Wyjdź — powiedziała. A do żołnierza, który pojawił się w przejściu rzuciła: — Umieście go razem z jego przyjacielem. Zapewnijcie im jakie takie wygody, o które proszą.
Josh wyszedł ze strażnikiem. Drzwi zamknęły się za nimi i zablokowały. Siedziała przez chwilę nieruchomo, potem wyciągnęła nogi i położyła je na łóżku.
Przyszło jej teraz do głowy, że Konstantin mógłby się okazać użyteczny w późniejszym stadium wojny; jeśli Unia połknie przynętę; jeśli Unia zajmie Pell i przywróci ją do stanu używalności. Wtedy można by im podsunąć Konstantina — gdyby był taki, jak Lukas; ale nie był. Nie było z niego żadnego pożytku. Mazian nigdy by na to nie poszedł. Jedną z dróg wyjścia z tego dylematu był prom. I nikt by się o tym nie dowiedział — gdyby Flota niedługo odlatywała. Upłynęłoby dużo czasu, zanim Unia wyniuchałaby Konstantina w buszu. Wystarczająco dużo, aby dokonała się reszta planu i Pell umarła, co pozbawiłoby Unię wygodnej bazy, albo przeżyła, co z kolei nastręczałoby Unii kłopotów natury organizacyjnej. Pomysł Josha nie był taki zły. Warto się nad tym zastanowić. Sięgnęła po butelkę, nalała sobie jeszcze jednego drinka i siedziała ściskając szklankę w dłoni o pobielałych kostkach.
Agent Unii. Była szczerze zakłopotana. Rozwścieczona. Przekornie rozbawiona. Potrafiła jeszcze przyznać się do porażki.
Czymże stało się teraz Pogranicze — Flota renegatów i świat, który płodzi stworzenia podobne Joshowi.
Kto potrafiłby dokonać tego, czego dokonał Josh? Jakie były zamiary tego Gabriela/Jessada?
Co przygotowywali?
Siedziała z założonymi rękami wpatrzona w blat biurka. W końcu zaczerpnęła mały łyk, wyciągnęła rękę i wystukała na klawiaturze wbudowanego weń komputera: Przydziały żołnierzy?
Na ekranie uzyskała ich rozlokowanie i listę. Wszyscy, z wyjątkiem dwunastki strzegącej wejścia na statek, znajdowali się na pokładzie. Wystukała na klawiaturze polecenie dla oficera dyżurnego.
Ben, przejdź się na zewnątrz i sprowadź na pokład tych dwunastu, których mamy na dokach. Nie używaj komunikatora. Gdy to zrobisz, zamelduj mi się przez komputer.
Nowy kod. Przydziały załogi?
Pojawiły się na ekranie. Na służbie załoga przestępnodniowa. Graff ciągle przy Di.
Przełączyła się na komunikator i połączyła z Graffem.
— Staw się na mostku — powiedziała. — Zostaw przy Di lekarza, nie denerwuj się.
Przystąpiła teraz do wprowadzania z klawiatury komputera wezwań dla innych; gdy oficer dyżurny zameldował wykonanie zadania, połączyła się Thio operatorem komputera bojowego. Operator potwierdził za pośrednictwem klawiatury odbiór komunikatu. Wypiła ostatni łyk i wstała czując się dziwnie trzeźwa. W każdym razie pokład się nie kołysał.
Narzuciła na ramiona kurtkę, wyszła z kabiny i skierowała się korytarzem w stronę mostka. Stanęła w wejściu i rozejrzała się dookoła; załogi przedstępnodniowa i głównodniowa, odwróciwszy się od swych stanowisk przyglądały się jej zdezorientowane.
— Włączyć kanał ogólnostatkowy — powiedziała. — Wszystkie stanowiska i kwatery, każdy głośnik.
Technik obsługujący komunikator nacisnął klawisz wyłącznika głównego.
— Wypędzają nas z doków — powiedziała przypinając sobie guzikowy mikrofon do kołnierza, czyniła tak zawsze, kiedy przystępowali do nieplanowanej operacji. Podeszła do swojego stanowiska dowodzenia sąsiadującego ze stanowiskiem Graffa i usytuowanego centralnie do łukowatych naw. — Wszyscy na pokładzie. Załoga, żołnierze, wszyscy znajdują się na pokładzie. Głównodniowa na stanowiska, przemiennodniowa w odwodzie. Włączyć stanowiska bojowe. Wynosimy się stąd.
Przez chwilę panowała pełna oszołomiona cisza. Nikt się nie poruszał. I nagle wszyscy na raz drgnęli, poprawili się w fotelach, sięgnęli do konsoli sterowniczych i komunikatorów, technicy rzucili się do stanowisk burtowych zamkniętych na czas dokowania. Pulpity z cichym brzęczeniem przechylały się w położenia robocze. W górze zamrugały czerwone lampki i włączyła się syrena.
— Bez wydokowywania, zrywamy się z przewodów startowych. — Rzuciła się plecami na wyściełane oparcie swojego fotela i sięgnęła po pasy. Sama założyłaby hełm, ale w tej chwili nie ufała zbytnio swoim odruchom. — Panie Graff, tuż przy obrzeżu Pell, a potem odrywamy się w kierunku na… — Wciągnęła powietrze przez zaciśnięte zęby. — Nieważne, w jakim kierunku. Potem ja przejmę dowodzenie.
— Jakie instrukcje? — spytał chłodno Graff. — Jeśli otworzą do nas ogień, strzelać?
— Wszystkie chwyty dozwolone, panie Graff. Startujemy.
Przez komunikator statku napływały pytania; oficerowie żołnierzy stacjonujących na dolnych pokładach chcieli wiedzieć, co to za alarm. Rajdery były na patrolu. Nie można było ich ściągnąć na konsultacje. Wcale nie można ich było ściągnąć. Graff przeprowadzał już ostatnią kontrolę systemów, ustalał sekwencję rozkazów, sprawdzał pozycje wszystkiego i upewniał się, czy komputer otrzymał wyczerpujące dane. Ekrany zamigotały proponowanym kursem — przelot nad Pell nieprawdopodobnie blisko atmosfery, skrycie się za planetą i start.
— Wykonać — rzucił Graff.
Rozległ się huk towarzyszący awaryjnemu rozsprzęglaniu uszczelki śluzy; oderwali się ze wstrząsem od wirującej wolno Pell. Weszli gwałtownie na kurs wznoszący się ku zenitowi; włączający się napęd główny wyrzucił ich ponad stację. Coś uderzyło w kadłub i ześlizgnęło się po nim; wlekli za sobą złącze. Przyśpieszali, ciemna strona Podspodzia rosła im gwałtownie w oczach.
— Mallory! — krzyknął jakiś głos poprzez komunikator międzystatkowy.
Był to dzień przestępny. Kapitanowie znajdowali się w łóżkach. Załogi i żołnierze kręcili się po dokach, a oni przerwali przecież swoje przewody startowe…
Zacisnęła zęby, a Norwegia przemknęła nad zewnętrznym obrzeżem Pell i weszła na kurs przybliżający ją niebezpiecznie do planety. Kapitan Mallory wstrzymała oddech i słuchała komunikatora trzeszczącego przekleństwami.
Pacyfik i Atlantyk otrzymały rozkaz zastąpienia im drogi. Nie mieli nawet pacierza na wykonanie go; reszta Floty była już w drodze; a Podspodzie zbliżało się do Norwegii, żeby ją zasłonić. Australia odrywała się właśnie od stacji. Między nimi była tylko pusta przestrzeń i to stwarzało zagrożenie.
— Komputer bojowy — rozkazała. — Ekrany rufowe. To Edger. Przygrzać mu.
Bez potwierdzenia; Tiho sięgnął gwałtownym ruchem do przycisków i zamigotały lampki sygnalizujące formowanie się ekranów.
Nie mieli rajderów, które osłoniłyby ich od strony rufy. Australia nie miała ani jednego na dziobie. Zamknęły się grodzie bojowe Norwegii dzieląc statek na hermetyczne segmenty. Przeciążenie rosło w miarę, jak synchronizator obrotów cylindra wyliczał możliwości manewru. Przez komunikator nadeszło gorączkowe wywołanie z jednego z ich własnych rajderów, proszącego o instrukcje. Nie odpowiedziała mu.
Na ekranie vid majaczyło Podspodzie, a oni wciąż przyśpieszali. Zamigotały lampki ostrzegające o niebezpiecznej bliskości dużej masy. Australia była większym statkiem i bardziej ryzykowała.
Zamigotały ekrany i lampki alarmowe. Strzelano do nich.
— Nie. — Mazian pochylał się nad swym stanowiskiem na pogrążonym w chaosie mostku Europy, dłonią przyciskając do ucha słuchawkę. — Zostańcie tam, gdzie jesteście, zostańcie i zbierajcie żołnierzy. Ostrzeżcie wszystkich żołnierzy, że dok niebieski jest rozhermetyzowany. Zbierać wszystkich żołnierzy z zielonego, nieważne z jakiego są statku. Over.
Nadeszły z trzaskiem potwierdzenia. Pell ogarnął chaos — cały dok rozhermetyzowany, powietrze uchodzące rwącym strumieniem przez przerwane przewody startowe, spadające ciśnienie. Między Europą a Indiami unosiły się jakieś strzępy — to dryfowały trupy żołnierzy, którzy znajdowali się w doku; wysysało ich na zewnątrz przez dziurę dwa metry na dwa, wyrwaną bez ostrzeżenia ze stanowiska cumowniczego. W doku panowała próżnia. Wymiotło wszystko. Śluzy statków zatrzasnęły się automatycznie w momencie wystąpienia dekompresji, odcinając nawet tę najbliższą deskę ratunku.
— Keu — rzucił Mazian — melduj.
— Wydałem niezbędne rozkazy — odpowiedział mu spokojny głos. — Wszyscy żołnierze przebywający na Pell są przemieszczani do zielonego.
— Ale biegiem… Porey, Porey, jesteś tam jeszcze? — Tu Porey. Over.
— Wykonać następujące rozkazy: zniszczyć bazę na Podspodziu i przeprowadzić egzekucję wszystkich pracowników.
— Tak jest, sir — powiedział Porey. W jego głosie wibrowała wściekłość. — Już się robi.
Mallory, pomyślał Mazian; to nazwisko stało się przekleństwem, czymś nieprzyzwoitym.
Rozkazy nie były jeszcze wydane, plany nie dopracowane. Teraz musieli liczyć się z najgorszym i pod tym kątem działać. Zniszczyć systemy sterowania stacji. Zebrać ze stacji żołnierzy i ścigać ich… muszę ich dostać. Zrujnować wszystko, co ma jakąkolwiek wartość.
Słońce. Ziemia. To musi być teraz.
A Mallory… jeśli tylko dostanę ją kiedyś w swoje ręce…
Jon Lukas odwrócił się od dewastacji przedstawionej przez ekrany, żeby stanąć oko w oko z chaosem panującym na pulpitach, z technikami uwijającymi się jak w ukropie i nie mogącymi nadążyć z przekazywaniem wezwań do służb remontowych i bezpieczeństwa.
— Sir — zwrócił się do niego jeden z techników — sir, w niebieskim, w zamkniętej sekcji, zostali żołnierze. Pytają, czy możemy się do nich dostać. Chcą wiedzieć, ile nam to zajmie.
Zamarł. Przestał otrzymywać odpowiedzi. Instrukcje nie nadchodziły. Byli tylko strażnicy, którzy towarzyszyli mu zawsze i wszędzie. Hale i jego kamraci, którzy byli przy nim zawsze, we dnie i w nocy, którzy tworzyli jego osobisty, namacalny koszmar.
Mierzyli teraz ze swych karabinów do techników. Odwrócili się, spojrzał na Hale’a, żeby go poprosić, aby skontaktował się z Flotą poprzez komunikator, jaki miał w hełmie, i poprosił o informacje, czy to jakiś atak, czy awaria i dlaczego nosiciel Floty przemknął im nad głowami, a tuż za nim trzy dalsze.
Hale i jego ludzie znieruchomieli nagle, wszyscy jednocześnie, i słuchali czegoś, co tylko oni słyszeli. Odwrócili się raptem jak jeden mąż i opuścili karabiny.
— Nie! — wrzasnął Jon.
Padły strzały.
Niewiele było okazji na sen. Człowiek i hisa skwapliwie je wykorzystywali kuląc się — ten pierwszy w kopule Q, ten drugi w błocie na zewnątrz. Spali, jak kto mógł, na zmiany, w ubraniach, owijając się tymi samymi, upapranymi w błocku śmierdzącymi kocami, byle tylko choć na chwilę zmrużyć powieki. Młyny nie ustawały ani na chwilę; praca trwała dzień i noc, na okrągło.
Trzasnęły ledwie żywe drzwi śluzy, najpierw jedne, potem drugie; Emilio leżał sztywno, bez ruchu — obudził go ten dźwięk, potwierdzenie obaw. To nie była pora pobudki, stanowczo nie. Wydawało mu się, że położył się zaledwie kilka minut temu. Słyszał nad sobą bębnienie deszczu o dach kopuły; z zewnątrz dochodził chrzęst żwiru miażdżonego licznymi butami. To nie prom wylądował; do ładowania zapędzili tylko dwie zmiany.
— Wstawać i wychodzić! — krzyknął żołnierz.
Poruszył się. Wokół siebie słyszał pojękiwania, budzili się inni ludzie. Zmrużył oczy oślepiony wiązką silnego światła, która przejechała po nich. Zwlókł się z pryczy, skrzywił z bólu, jaki przeszył nadwerężone mięśnie i pokryte bąblami stopy, na które naciągał sztywne od wilgoci buty. Ogarniał go coraz większy strach, coś mu się tu nie zgadzało, odbiegało od rutyny zwyczajnych nocnych pobudek. Pozapinał się, naciągnął kurtkę, pomacał przy szyi za maską od oddychania, która zawsze tam wisiała. Znowu oślepiło go światło, wywołując u wszystkich jęki cierpienia. Poszedł razem z innymi wychodzącymi do drzwi; drugimi drzwiami wydostali się na zewnątrz i po drewnianych stopniach wstąpili na ścieżkę. Znowu światło prosto w twarz. Podniósł rękę, żeby przedramieniem osłonić oczy.
— Konstantin. Spędzić tu Dołowców.
Próbował dojrzeć coś przez jaskrawe światło i oczy zaszły mu łzami… przy drugiej próbie rozróżnił jakieś cienie — to pędzili z młynów pozostałych ludzi z ich grupy. Musiał lądować prom. To na pewno prom. Nie ma co panikować.
— Dawać tu Dołowców.
— Wszyscy wychodzić — wrzasnął ktoś w środku; zaraz potem drzwi otworzyły się na przestrzał i pod lufami karabinów wypędzono z flaczejącej kopuły resztę jej mieszkańców.
Czyjaś dziecięca ręka wsunęła się w jego dłoń. Spojrzał w dół. To był Skoczek. Dołowcy byli już na nogach. Zbierała się cała reszta hisa, oszołomiona światłem i opryskliwymi głosami wykrzykującymi ich imię.
— Wszyscy już wyszli? — spytał jeden żołnierz drugiego. — Mamy wszystkich — odpowiedział tamten.
Mówili to jakimś podejrzanym tonem. Złowieszczym. Szczegóły stały się dziwnie wyraźne, jak chwilą długiego spadania, wypadek, rozciągnięty w czasie moment… Deszcz i światła, woda połyskująca na pancerzach… zauważył, że ruszają… karabiny na pasach…
— Na nich! — zawył Emilio i rzucił się pierwszy na szereg żołnierzy. Padł strzał; oberwał w nogę, chwycił za lufę, odepchnął ją w bok, sięgnął po opancerzone ramiona, po opancerzone ciało. Powalił tego człowieka na ziemię i nie zważając na opancerzone pięści młócące go po głowie jak cepy, zerwał mu z twarzy maskę. Huknęła salwa; wokół niego padały ciała. Zaczerpnął garść błota, tej broni Podspodzia, i cisnął nim w osłonę twarzy pancerza, we wlot maski do oddychania, pod pierścieniami pancerza namacał gardło i wpił się w nie dłońmi, słysząc rozbrzmiewające wśród deszczu krzyki i piski Dołowców.
Nad jego głową zagrzmiał strzał i człowiek, na którym leżał, przestał się szamotać. Grzebiąc w gęstej mazi namacał karabin, przekręcił się na plecy i spojrzał na wylot lufy karabinu kierującej się na jego twarz; pociągnął za spust i stopił ją, zanim zdążyła wziąć go na cel. Żołnierz zatoczył się trafiony z innej strony, wrzeszcząc z bólu od rozległych poparzeń. Strzały z tyłu, od strony kopuły. Strzelał do wszystkiego co miało pancerz, słysząc przenikliwie popiskiwania Dołowców.
Padło na niego światło; mieli ich w snopie z reflektora. Przeturlał się znowu po ziemi i wypalił w kierunku źródła światła; nie umiał celować, ale chyba trafił, bo zgasło.
— Uciekać — pisnął mu w ucho głos hisa. — Wszyscy uciekać. Szybko, szybko.
Usiłował podźwignąć się na nogi. Xisa pochwycił go i powlókł za sobą pod osłonę kopuły, gdzie schronili się jego ludzie. Znaleźli się znowu pod ogniem prowadzącym teraz ze wzgórza, ze ścieżki wiodącej na lądowisko; tamci wycofywali się na swój statek.
— Zatrzymać ich! — wrzasnął pod adresem tych swoich ludzi, którzy mogli go usłyszeć. — Odciąć im drogę! — Udało mu się przebiec kawałek utykając; kałuże wokół syczały od chybionych strzałów. Zwolnił, ale jego ludzie biegli dalej, usiłowali biec dalej.
— Ty przyjść — pisnął hisa. — Ty przyjść gdzie ja.
Strzelał, jak potrafił, ignorując nawoływania hisa, który chciał zwabić go do lasu. Znowu huknęła salwa i upadł jego człowiek; strzały zaczęły teraz padać spomiędzy drzew otaczających wzgórze; celny ogień ponownie zmusił żołnierzy do pośpiesznego odwrotu. Pokuśtykał za nimi. Żołnierze byli już na szczycie wzgórza i znikali za granią; na pewno wzywali pomocy, prosili o posiłki, o skierowanie wielkich dział sondy na ścieżkę i przywitanie ich ogniem, gdy tylko przypuszczą nią atak. Emilio zaklął przez łzy i brnął dalej, podpierając się karabinem jak szczudłem; kilku z jego ludzi nadal prowadziło pościg. „Zwolnić!” wrzasnął i kuśtykał, wciąż mając przed oczyma wznoszący się statek, te wszystkie bezbronne tysiące zgromadzone przy wizerunkach. Żołnierze wyprzedzali ich i chroniły ich pancerze, a skoro skryli się już za wzgórzem…
Minęli szczyt. Salwa rozświetliła ciemności i większość jego ludzi przypadła natychmiast do ziemi, po czym, czołgając się, zaczęła się wycofywać, aby znaleźć schronienie przed ogniem, któremu nie mogli stawić czoła. Przykucnął, podsunął się najdalej, jak mógł, położył na brzuchu, żeby spojrzeć w dół na prowadzące ogień ciężkie działa. Zaczynała już parować ziemia na stoku. Dostrzegł żołnierzy przegrupowujących się w świetle padającym z otwartego luku sondy, pod parasolem ognia zaporowego kładzionego na zbocze wzgórza. Strugi deszczu przeszywały oślepiająco jasne wiązki wprawiające we wrzenie zarówno wodę, jak i ziemię. Żołnierze zdołali dotrzeć do swego bezpiecznego schronienia. Teraz statek uniesie się i uderzy na nich z góry… nic, nic nie mogę na to poradzić.
Jakiś cień spływał jak widmo na lądowisko zza pleców zbierających się żołnierzy, zbliżając się niczym czarna fala w kierunku otwartego luku. Żołnierze wyraźnie widoczni na jasnym tle oświetlonej śluzy dostrzegli go, zaczęli strzelać… bez wątpienia wzywali innych; tamci zaczęli się odwracać i Emilio, ze zmartwiałym sercem, bo zorientował się nagle, co to jest, czym musi być ta tajemnicza siła, otworzył ogień w ich plecy. Podźwignął się na kolana starając się nie przerywać ognia do żołnierzy stojących w otwartym luku, pomimo wiązek z dział, które szatkowały wzgórze. Mroczna fala przesuwała się wciąż nad ich zabitymi, dotarła do luku sondy i nagle zrezygnowała i rzuciła się do bezładnej ucieczki.
Luk stanął w płomieniach, ogień rozprzestrzeniał się błyskawicznie, sięgnął żołnierzy i atakujących; rozległ się huk i wstrząs szarpnął całym jego ciałem. Rozciągnął się jak długi w błocie i leżał tak bojąc się poruszyć. Strzały ucichły. Zapadła cisza… nie było już walki, tylko chlupot kropli deszczu padających w kałuże.
Za nim szwargotali, paplali i gramolili się pod górę Dołowcy. Próbował się podnieść, żeby zejść na dół, gdzie padli jego ludzie wysadzając w powietrze śluzę sondy.
I nagle zapaliły się znowu światła statku, zagrzmiały silniki i ożyły działa przeczesując ogniem zbocze.
A więc wciąż żyli. Rozwścieczyło go to, ledwie poczuł ręce, które uczepiły się jego ramion a boków i próbowały go podnieść… to Dołowcy pochylając się nisko próbowali mu pomóc trajkocząc i błagając, żeby z nimi poszedł.
Nagle statek przerwał ogień i wyłączył silniki. Spoczywał tam drzemiąc z mrugającymi światłami, ale z otwartym na oścież, ciemnym, osmalonym od ognia lukiem.
Dołowcy odciągali go otaczając ramionami, kiedy próbował iść sam, i ciągnąc po ziemi, kiedy nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Mała dłoń hisa poklepała go po policzku. „Ty w porządku, ty w porządku”, powtarzał błagalny głos. Głos Skoczka. Przedostali się za szczyt wzgórza. Hisa zbierali dalszych zabitych i rannych; i nagle spomiędzy drzew wyszły im naprzeciw postaci, ludzie i hisa.
— Emilio! — usłyszał głos Miliko. Biegła ku niemu na czele… zostawiła za sobą mężczyzn i kobiety… zdobył się na kilka szybszych kroków i dopadł do niej, przytulił do piersi jak szalony, czując w ustach smak rozpaczy.
— Ito — powiedziała — Ernst… oni ich załatwili. Wybuch zakleszczył właz śluzy.
— Wykończą nas — powiedział. — Wezwą na dół coś większego.
— Nie. Mamy w buszu stację komunikatora; jeden komunikat… jeden szybki komunikat do jednostki komunikatora bazy dwa przy zgromadzeniu… każemy im stamtąd uciekać. Pokonaliśmy ich.
Mógł już sobie pozwolić na odprężenie; zaczynały opuszczać go siły — spojrzał za siebie w kierunku sondy skrytej za wzgórzem; znowu ryknęły złowieszczym grzmotem silniki zrozpaczonego statku, pragnącego już tylko ratować siebie.
— Szybciej — powiedziała Miliko pomagając mu iść. Posuwali się otaczani zewsząd przez hisa. „Szybciej”, powtarzali w kółko hisa; niektórzy szli o własnych siłach, innych nieśli Dołowcy; minęli podnóże wzgórza, zagłębili się w ociekający deszczem las podążając w kierunku wzgórz… szli, dopóki zmysły nie poszarzały i nie poczerniały, a wtedy Emilio osunął się w wilgotne paprocie; podniósł go i podniósł tuzin silnych rąk, pod koniec prawie biegnąc. W stoku wzgórza ział otwór, miejsce między skałami.
— Miliko — powiedział odczuwając irracjonalny lęk przed ciemnym, ciasnym tunelem. Wnieśli go tam i położyli na ziemi; po chwili ramiona uniosły go znowu i trzymały w powietrzu kołysząc delikatnie, a głos Miliko szeptał mu do ucha.
— Jesteśmy bezpieczni — mówiła. — Tunele pomieszczą nas wszystkich… to głębokie nory zimowe, biegną głęboko pod wszystkimi wzgórzami… wszyscy jesteśmy bezpieczni.
Wyhamowywali. Australia zawracała, Pacyfik i Atlantyk zgubiły trop. Signy słuchała westchnienia ulgi, jakie rozeszło się po mostku, gdy kanały komunikatora, zamiast zwiastować katastrofę depczącą im po piętach, nadały dobre wieści. „Zachować czujność”, warknęła. „Służby remontowe, do roboty”. Mostek falował jej przed oczyma. Może to alkohol, chociaż wątpiła. W ostatnich kilku minutach wykonali wystarczająco dużo manewrów, aby wytrzeźwiała.
Norwegia była w większości nietknięta. Graff nadal, na wszelki wypadek, nie zdejmował hełmu, ale przekazał na chwilę dowodzenie Terschadowi ze zmiany przestępnodniowej, żeby zerknąć na wskazania aparatury telemetrycznej. Twarz miał mokrą od potu, zastygłą w długo utrzymującym się na niej grymasie koncentracji. Synchronizator bojowy przestał sterować przyśpieszeniem i ciężar stał się wyraźnie określony, pokrzepiająco stabilny.
Signy wstała i wsłuchując się w meldunki ze skanera dalekiego zasięgu sprawdzała swoje odruchy. Stała dosyć pewnie. Rozejrzała się dookoła. Oczy zerkające ukradkiem w jej stronę odwróciły się szybko i zajęły swoimi sprawami. Odchrząknęła i nacisnęła klawisz kanału ogólnego.
— Mówi Mallory. Wygląda na to, że Australia też na razie daje za wygraną. Wycofają się wszyscy do bazy i udzielą pomocy Mazianowi. Rozwalą Pell na kawałki. Taki był ich plan. Potem skierują się na Stację Sol i na Ziemię; i to było w tym planie. Przyniosą tam wojnę. Ale beze mnie. Tak się sprawy mają. Możecie wybierać. Możecie wybierać. Jeśli zdecydujecie się pozostać pod moimi rozkazami, odlatujemy stąd w swoją stronę, wracamy do tego, co zawsze robiliśmy. Jeśli wolicie iść za Mazianem, to jestem pewna, że wydając mu mnie, zapewnicie sobie drogę powrotu z fasonem. W tej chwili nie ma już miejsca na neutralność. Jeśli większość z was tego pragnie, idźcie do Maziana. Ale co do mnie… Nikt oprócz mnie nie będzie dowodził Norwegiq dopóty, dopóki sama nie wyrażę na to zgody.
Z komunikatora rozległ się pomruk. Wszystkie kanały były otwarte. Pomruk ten przyjął wyraźny… rytm. — Signy… Signy… Sig-ny… Sig-ny… Dotarł aż na mostek: — Sig-ny! — Załoga wstała ze swych miejsc. Rozejrzała się wokół zaciskając szczęki, zdecydowana zachować kamienny spokój. Ci ludzie byli jej ludźmi. Jej była Norwegia.
— Siadać! — krzyknęła na nich. — Myślicie, że to jakieś święto?
Groziło im niebezpieczeństwo. Australia mogła jeszcze zawrócić. Rozwijali teraz zbyt dużą szybkość, aby uzyskać rzetelne dane ze skanera, w związku z czym pozycje Atlantyku i Pacyfiku były tylko domniemane: z zamazanych komputerowych projekcji danych ze skanera dalekiego zasięgu mogło jeszcze wyniknąć wszystko, a poza tym w pobliżu znajdowały się wysłane z nosicieli rajdery.
— Przygotować się do skoku — powiedziała. — Nastawić głębokość 58. Zejdziemy na chwilę z oczu.
Ich własne rajdery znajdowały się nadal przy Pell. Przy odrobinie szczęścia mogły wymykać się dostatecznie długo. Mazian będzie zbyt zajęty, aby zawracać sobie nimi głowę. Jeśli wykażą choć trochę rozsądku, zaufają jej, przyczają się i będą siedzieć cicho wierząc, że jeśli tylko będzie mogła, wróci po nich. Zamierzała to zrobić. Musiała. Rajdery osłony były im bardzo potrzebne. Jeśli zachowały przytomność umysłu, to zorientowawszy się, że Norwegia uciekła, rozproszyły się we wszystkie strony. Jeszcze nigdy ich nie zawiodła. I Mazian to wiedział.
Przestała to roztrząsać i połączyła się z ambulatorium.
— Co z Di?
— Di czuje się świetnie — odpowiedział za siebie znajomy głos. — Daj mi wejść tam na górę.
— Nie waż się, bo zabiję. — Rozłączyła się z nim i wywołała strażnika. — Czy naszym więźniom nie popękały kości?
— Obaj cali i zdrowi.
— Dać ich tu na górę.
Opadła na poduszki fotela i rozparłszy się w nim wygodnie, obserwowała rozwój wypadków odwzorowując w pamięci ich pozycję względem płaszczyzny Układu Pell. Oddalali się z połową szybkości światła, żeby wejść bezpiecznie w skok. Zgłosiły się służby remontowe — jeden rozhermetyzowany przedział, trochę flaków Norwegii posianych w zimnej pustce kosmosu, ale żadnych szkód w sekcji załogowej… nic poważnego, nic, co umniejszyłoby ich zdolność do skoku. Ani jednej ofiary śmiertelnej. Ani jednego rannego. Odetchnęła.
Czas się zmywać. Od blisko godziny sygnały informujące o tym, co się dzieje na Pell, mkną do statków, które przekazują je dalej, aż w końcu dotrą do strefy kontrolowanej przez skanery Unii. Gdzieś tutaj zaczynał się już niezdrowy dla kibiców rejon.
Na jej pulpicie zapaliła się lampka. Obróciła się razem z fotelem i spojrzała na więźniów, którzy wchodzili właśnie na mostek drzwiami od strony rufy. Ręce mieli skute na plecach — rozsądny środek ostrożności w ciasnych przejściach mostka. Nikt nie wchodził na mostek Norwegii; nikt obcy… ci dwaj byli pierwsi. Przypadki specjalne… Josh Talley i Konstantin.
— Zawieszenie wyroku — powiedziała. — Myślę, że obaj ciekawi jesteście, co się stało.
Może się zrozumieli. Spojrzenia, jakimi ją obrzucili, pełne były złych przeczuć.
— Wystąpiliśmy z Floty. Kierujemy się na dobre w otwarty kosmos. Będzie pan żył, Konstantin.
— Nie zrobiła pani tego dla mnie.
Zachichotała.
— Raczej nie. Ale pan na tym korzysta.
— Co się stało z Pell?
— Głośniki mieliście włączone. Słyszeliście, co mówiłam. To właśnie dzieje się z Pell i Unia ma teraz wybór, prawda? Albo ratować Pell, albo ścigać Maziana, póki trop jeszcze ciepły. A my wynosimy się stąd, żeby jeszcze bardziej nie gmatwać sytuacji.
— Pomóżcie im — powiedział Konstantin. — Na miłość boską, zaczekajcie. Zaczekajcie i pomóżcie im.
Po raz drugi roześmiała się i spojrzała gorzko w przejętą twarz Konstantina.
— A jak moglibyśmy im pomóc, Konstantin? Norwegia nie zabiera na pokład uchodźców. Nie może. Wysadzić tam was? Nie zrobię tego pod nosem Maziana ani Unii. Starliby nas na proch, kiedy tylko…
Ale to było przecież wykonalne… kiedy wracając po swoje rajdery będą przechodzili koło Pell.
— Mallory — odezwał się Josh podchodząc bliżej, tak blisko, jak pozwolili mu na to strażnicy. Wzdrygnął się powstrzymany ich rękami, ale Signy dała im znak i puścili go. — Mallory… jest jeszcze jedno wyjście. Przejść na drugą stronę. Jest tu taki statek, słyszysz? Nazywa się Młot, Mogłabyś się z nim skontaktować. Mogłabyś to powstrzymać… i uzyskać amnestię.
Konstantina coś tknęło; jego oczy zwróciły się na Josha, przesunęły na nią; rodziło się w nich podejrzenie.
— On wie? — spytała Josha.
— Nie. Mallory, posłuchaj mnie. Pomyśl, do czego to teraz doprowadzi? Jak daleko i jak długo?
— Graff — powiedziała powoli. — Graff, wracamy po nasze rajdery. Utrzymuj gotowość do skoku. Kiedy Mazian opuści układ, przemkniemy się w poprzek i może wyrzucimy gdzieś po drodze tego kumpla Konstantina gdzieś, gdzie będzie mógł spróbować swoich szans z Unią; może go wyłowi jakiś frachtowiec.
Konstantin przełknął ślinę z wyraźnym trudem; usta miał zaciśnięte w cienką linię.
— Wie pan, że pański przyjaciel jest Uniowcem — powiedziała. — Jest, nie był, rozumie pan? Jest. To agent Unii. Służby specjalne. Prawdopodobnie jest w posiadaniu wielu takich informacji, które mogą nam się przydać w naszej obecnej sytuacji. Wie, jakich miejsc unikać, które z punktów przejściowych są znane przeciwnikowi…
— Mallory — przerwał jej Josh błagalnym głosem.
Zamknęła oczy.
— Graff — powiedziała. — Ten Uniowiec trafia mi do przekonania. Czy ja jestem pijana, czy on mówi z sensem?
— Zabiją nas — odparł Graff.
— Mazian też — przypomniała mu. — Ten konflikt rozprzestrzeni się. Dotrze do Sol. Do miejsca, gdzie Mazian może znaleźć nowe łupy, zregenerować siły. To już nie jest Flota. Oni węszą za zdobyczą, za tym, co pozwoli im egzystować. Tak samo my. A wszystkie punkty przejściowe, które znamy, znają też oni. To niewygodne, Graff.
— Tak — przyznał Graff — to niewygodne.
Spojrzała na Josha, przyniosła wzrok z powrotem na Konstantina, na napiętej twarzy którego malowała się nadzieja, rozpaczliwa nadzieja. Parsknęła z pogardą i spojrzała na Graffa, na jego hełm.
— Ten obserwator Unii. Weź na niego kurs. Skoczą poza zasięg skanera, skoro tylko zorientują się, że idziemy na nich. Nawiąż z nimi kontakt. Wynajmiemy się flocie Unii.
— Wpadniemy prosto na nich, jeśli będziemy się tak tutaj miotać między jednymi a drugimi — mruknął Graff; i miał rację. Kosmos był szeroki, ale im bardziej zbliżali się do konkretnego wektora wyjściowego z Pell polegając tylko na dwóch przecinających się kursach wyznaczanych przez skaner dalekiego zasięgu, tym bardziej zwiększało się niebezpieczeństwo kolizji.
— Zaryzykujemy — powiedziała. — Krzycz, że lecimy. Spojrzała na Josha Talleya, na Konstantina i uśmiechnęła się z całą goryczą, jaką czuła.
— A więc wchodzę do twojej gry — zwróciła się do Josha. Po swojemu. Znasz ich kody wywoławcze?
— W mojej pamięci — odezwał się Josh — jest pełno dziur. — Przypomnij sobie choć jeden.
— Wykorzystajcie moje imię — poradził jej Josh. — I imię Gabriela.
Wydała taki rozkaz i patrzyła długo w zadumie na tych dwóch.
— Puście ich — poleciła w końcu żołnierzom, którzy ich pilnowali. — Są wolni.
Zastosowali się do rozkazu. Obróciła się z fotelem o pół obrotu, zerknęła na ekrany i spojrzała na nich znowu; obecność Uniowca i stacjonera na jej pokładzie, wolnych, była do niedawna nie do pomyślenia.
— Znajdźcie sobie bezpieczne miejsce — powiedziała. — Za chwilę wchodzimy w skręt… a potem będzie może jeszcze gorzej.
Od czasu do czasu czuli się tak, jakby latali. Tulili się do siebie, a część hisa, tej na zewnątrz, w korytarzu, pojękiwała ze strachu, ale nie ci czuwający przy Słońce-Jej-Przyjacielem. Ci przetrzymywali ją, żeby nie spadła, żeby przynajmniej ona była bezpieczna. Nawet wielkie Słońce drżało i zataczało się na swej drodze. Trzęsły się gwiazdy w ciemnościach otaczających białe łoże i Marzycielkę.
— Nie bać się — szeptała Lily gładząc czoło Marzycielki. Nie bać się. Śnić my bezpieczni, bezpieczni.
— Włącz dźwięk, Lily — szepnęła Marzycielka; jej oczy były spokojne, jak zawsze. — Gdzie jest Satyna?
— Ja tutaj — odezwała się Satyna przeciskając się przez innych, żeby zająć miejsce Lily. Dźwięk przybrał na sile — ludzkie głosy wrzeszczące i wyjące przez komunikator, starające się wykrzykiwać instrukcje.
— To centrala — powiedziała Marzycielka. — Satyno, Satyno i wy wszyscy, słuchajcie. Oni zabili Jona… uszkodzili centralę. Oni tu idą…to ludzie Unii, ludzie-z-karabinami, rozumiecie.
— Nie przyjść tutaj — zapewniała ją żarliwie Lily podchodząc znowu do łóżka.
— Satyno — powiedziała Marzycielka wpatrując się w podrygujące gwiazdy. — powiem wam, jak iść… powiem o każdym zakręcie, o każdym kroku; a wy musicie to zapamiętać… potraficie zapamiętać tyle rzeczy na raz?
— Ja Gawędziarka — przypomniała jej. — Ja dobrze pamiętać, Słońce-Jej-Przyjacielem.
Marzycielka opisała jej całą drogę, krok po kroku; i to przerażało ją, ale jej umysł był nastawiony na zapamiętywanie każdego ruchu, każdego zakrętu, każdej, najdrobniejszej instrukcji.
— Idźcie — poleciła jej Marzycielka.
Wstała i szybko zawołała Niebieskozębego, zawołała innych, wszystkich hisa znajdujących się w zasięgu jej głosu.
Komunikator zachłysnął się trzaskami; ekran drzemiącego dotąd skanera dalekiego zasięgu rozbłysnął nagle wyraźnymi, migoczącymi punktami. Norwegia zacieśniała wykonywany właśnie skręt. Signy przytrzymała się konsoli i fotela czując w ustach smak krwi. Rozbłysły czerwone lampki ostrzegawcze, zabrzęczały alarmy przeciążeniowe. Josh i Konstantin czepiali się kurczowo uchwytu w połowie przejścia; nie utrzymali się i zaczęli zsuwać po podłodze.
— Tu Norwegia, mówi Norwegia. Uniowcy. Wstrzymajcie ogień. Wstrzymajcie ogień. Jeśli chcecie wejść w układ, idźcie za mną.
Nastąpiła normalna w takich wypadkach chwila milczenia, w czasie której komunikat pokonywał odległość dzielącą nadawcę od adresata.
— Mów dalej.
Słowa, nie strzały.
— Tu Mallory z Norwegii. Przechodzę na waszą stronę, słyszycie? Lećcie za mną, to was wprowadzę. Mazian jest w trakcie rozwalania Pell i odwrotu w stronę Sol. To się już zaczęło. Mam na pokładzie waszego agenta Joshuę Talleya i młodszego Konstantina. Jeśli będziecie się za długo zastanawiać, stracicie stację. Jeśli mnie nie posłuchacie, wdacie się w wojnę z Ziemią.
Nastąpiła chwila martwej ciszy z tamtej strony. Pulpit komputera bojowego błyskał lampkami i śledził ruchy przeciwnika.
— Tu Azov z Jedności. Norwegia, co proponujesz? I jakie mamy gwarancje, jeśli ci zaufamy?
— Odłączyliśmy się; odebraliście ten sygnał. Wprowadzę was tam z powrotem. Idźcie jako moja straż tylna, Jedność, całą kupą. Mazian nie podejmie walki ani tutaj, ani nigdzie w pobliżu. Nie jest w stanie stawić czoła, rozumiecie?
Cisza trwała tym razem dłużej.
— Wchodzą nam na ogon — poinformował ją skaner.
— Do dechy, panie Graff.
Norwegia ślizgała się na krawędzi katastrofy, czerwone lampki zamrugały z szaloną częstotliwością, sygnalizując przeciążenie, przeciwko któremu protestowało ciało, protestowały walące serca; ręce drżały zaciskając się na dźwigniach i pokrętłach; doświadczona załoga wytrzymywała tę długotrwałą męczarnię narzucaną przez synchronizm bojowy i siłę bezwładności. Spokojni i opanowani, trzymali się wszyscy podczas tego długiego, bardzo długiego skrętu, utrzymując szybkość, jakiej nabrali, kierując się na Pell… Straż tylną mieli na pewno — Unia gnała tuż za nimi na pełnym ciągu… tak samo gotowa ich rozwalić, jak oni gotowi byli rozwalić Maziana.
— Jeszcze trochę — mruknęła do Graffa — tak trzymaj, nie popuszczaj. Wyciskaj, co się da.
— Ostrzeżenie skanera — poinformował ją i Graffa spokojny głos. Ekran skanera dalekiego zasięgu migotał rozmytą zielenią i złotem… Przeszkody na ich kursie, wciąż przechowywane w pamięci i pokazywane dokładnie tam, gdzie zapamiętał je komputer, plus minus droga pokonywana przez powolny frachtowiec. Holowniki krótkodystansowe. Odbierali teraz bezpośrednio ich szwargotanie, skowyt rozmów i przerażenia pogłębiającego się w miarę, jak się do nich zbliżali.
Graff nie stracił zimnej krwi. Norwegia śmignęła między nimi nie zbaczając z prostoliniowego kursu wytyczonego przez komputer i uwzględniającego odstępy między statkami, i przy nie przestających ani na chwilę migotać czerwonych lampkach kierowała się dalej na Pell. Uniowcy przemknęli tuż za nimi, unikając o włos zdarzeń, w pędzie zapierającym dech w piersiach ludziom z powolnych jak żółwie frachtowców. Głęboki jęk przerażenia dogonił ich i ścichł.
— Norwegia… Norwegia… Norwegia… — nadawał jak oszalały komputer pokładowy i jeśli ich rajdery przetrwały, na pewno przybędą na to wezwanie.
Przed nimi zamigotały wyraźne, czerwone punkciki, zbyt szybkie, jak na frachtowce. Komputer zawył ostrzeżeniami. Mazian odszedł od stacji. Europa, Indie, Atlantyk, Afryka, Pacyfik.
— Gdzie Australia? — warknęła do Graffa. Jej kod rozpoznawczy nie nadszedł wraz z innymi. — Uważaj na nich!
Graff musiał ją słyszeć. Nie było czasu na pogawędki. Flota szła w zwartym szyku kursem na zderzenie. Wszystkie rajdery zamocowane w gotowości do skoku do jednostek macierzystych — dobre i to.
— Mallory — usłyszała głos Maziana dobywający się z komunikatora.
Graff też go usłyszał i wprowadził statek w przyprawiający o mdłości manewr, który komputer przekazał do systemów celowniczych komputera bojowego; plunęli salwą w kierunku Europy i odpowiedziano im ogniem; kadłub zajęczał. Zryw przeciążenia zniósł siłę przeciwną co do kierunku i nagle błysnęła salwa zza ich rufy. Nie bacząc na ich bezpieczeństwo, nie rozumiejąc sygnałów ich komputera, do walki wchodziła Unia żądna celów. „W bok!” wydała rozkaz za pośrednictwem hełmu i Norwegia położyła się w zwrot pod najostrzejszym z możliwych kątów, nie widząc dla siebie żadnych szans w tym boju. Zawyły syreny alarmowe. Przed nimi leżały Pell i Podspodzie odległe o minuty przy szybkości bliskiej c, którą teraz rozwijali.
Utrzymując statek w ciasnym skręcie, komputer obliczał i przeliczał tę skrajną krzywiznę.
Na ekranie eksplodował świetlny punkt mknącego na nich od spodu nosiciela. Norwegia trzymała swój jedyny z możliwych kurs; pulpity płonęły czerwienią, wyły syreny, groziło zderzenie z planetę, a szybkość, z jaką pruli, była zbyt wielka, aby zdążyli ją na czas wytracić.
I nagle ekran zamigotał innymi punktami, małymi i zbliżającymi się do nich pierścieniem od strony dziobu.
— Norwegia… Norwegia… Norwegia… — nadawał bez przerwy komputer.
To ich rajdery.
— Tak trzymać! — wrzasnęła do Graffa przekrzykując radosną wrzawę, jaka rozpętała się na mostku.
Komputer wprowadził statek w najciaśniejszy skręt, do jakiego zdolna była Norwegia, manewr, który rozdzierał ludzkie ciała i trwał koszmarne sześć sekund. Zaczęli gwałtownie wytracać szybkość, a Australia szła prosto na nich prześlizgując się przez igielne ucho rajderów, sama, bez rajderów, albo zaniedbawszy ich wysłania.
— Ogień zaporowy — powiedziała przełykając smak krwi. Ekrany zamigotały przerażeniem; groziło zderzenie od dziobu i od rufy, na rufę pikował niemal z szybkością światła statek tak samo jak oni zablokowany w łuku ucieczki od Pell. Teraz w górę, w dół czy prosto? Każdy z tych manewrów dawał im pięćdziesiąt procent szans na uniknięcie zderzenia.
Graff podjął decyzję; salwa w górę i Australia przemknęła nad nimi wprawiając w chaos przyrządy. Kadłub zajęczał i wstrząs przeszedł przez cały statek.
Manewr trwał nadal; nagle przestały napływać dane ze skanera, po ich kadłubie zazgrzytał pył. „Gdzie oni są” zawył Graff do technika obsługującego skaner. Signy zamrugała oczyma ssąc krew z przegryzionej wargi. Australia mogła zrzucić śmieci; mogła się rozerwać; dalej wytracali szybkość, nie zmieniła rozkazu.
— … wyminęli Pell — głos z rajdera relacjonował im to, co dopiero teraz zaczynał pokazywać skaner, bo sami byli już bezpieczni. — I stracili brzechwę… Edger stracił chyba brzechwę.
Nie mogli tego zobaczyć; Australię śledził już tylko skaner dalekiego zasięgu: to były te śmieci.
— Formować się — rozkazała swoim rajderom czując się bezpieczniej, kiedy otaczały Norwegię jak cztery dodatkowe ramiona. Edger, pozbawiony brzechwy, nie mógł teraz ryzykować dalszych uszkodzeń; nie zaryzykuje odwetu.
— Szykują się do skoku — usłyszała. To był głos Unii, głos, którego nie znała, jakiś obcy akcent. Poczuła nagle w sobie ogromny chłód, dotarło do niej, że nie ma już odwrotu.
Idź zawsze na całość, uczył ją Maziana to on nauczył ją większości tego, co umiała. Żadnych półśrodków.
Odchyliła się na oparcie fotela. Na całej Norwegii zaległa cisza.
Została tylko Lily. Alicja Lukas-Konstantan przesunęła oczyma po ścianach i zatrzymała wzrok na małym module tworzącym całość z białym łóżkiem: dwie lampki — jedna zapalona, druga zgaszona, jedna zielona, druga czerwona. Teraz świeciła czerwona. Włączyły się obwody awaryjne. Groził zanik zasilania. Lily może tego nie wiedziała; potrafiła posługiwać się maszynami, ale to, co wprawiało je w ruch, wciąż pozostawało dla niej tajemnicą. A więc oczy samicy Dołowca były nadal spokojne; jej ręka delikatnie gładziła ją po włosach zapewniając nieprzerwany kontakt ze światem żywym.
Otaczające ją wyposażenie, podarunki Angela, okazały się tak samo uparte, jak jej mózg. Obrazy na ekranach dalej się zmieniały, maszyny nadal pompowały przez jej żyły życie, a Lily wciąż była przy niej.
Był tam też wyłącznik. Gdyby poprosiła o to Lily, ta, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, nacisnęłaby go. Ale to byłoby okrutne dla istoty, która w nią wierzyła.
Nie poprosiła jej.
Damon ostrożnie opuścił swoje miejsce i zataczając się z lekka, ruszył między rzędami aparatury i techników w stronę Mallory. Cały był obolały; wywichnięte ramię, ból w kręgach szyjnych. Na Norwegii nie było nikogo, kto nie cierpiałby podobnie jak on, nawet technicy i sama Mallory odczuwali skutki niedawnych manewrów. Skierowała na niego ponure oczy ze swojego miejsca za pulpitami głównymi, odwróciła się razem z fotelem twarzą do niego i skinęła lekko głową.
— A więc ma pan, czego chciał — odezwała się. — Unia jest w układzie. Nie muszę już tropić Maziana. Wiedzą na pewno, dokąd odleciał. Założę się, że baza na Pell będzie dla nich cenna; nie ulega teraz wątpliwości, że uratują pańską stację, panie Konstantin. A co do nas, to najwyższy czas, żebyśmy się stąd wynieśli.
— Powiedziała pani — przypomniał jej spokojnie — że mnie pani wysadzi.
Oczy jej pociemniały.
— Niech pan nie przeciąga struny. Wtedy może przerzucę pana i pańskiego przyjaciela Uniowca na jakiegoś kupca, kiedy mi to będzie pasowało. Jeśli mi to będzie pasowało. Tylko wtedy.
— To mój dom — powiedział. Zbierał w myślach argumenty; ale głos mu drżał niszcząc logikę. — Moja stacja… tam jest moje miejsce.
— Teraz nigdzie nie ma pańskiego miejsca, panie Konstantan.
— Niech mi pani pozwoli z nimi porozmawiać. Jeśli uda mi się wytargować u Unii zawieszenie broni, żeby podejść tam jak najbliżej… Znam systemy. Potrafię obsługiwać centralę; technicy… mogli polec. Zginęli, prawda?
Odwróciła głowę, odwróciła fotel, wróciła do swoich zajęć. Uświadomił sobie niebezpieczeństwo, pochylił się i oparł dłoń na poręczy fotela, żeby nie mogła go zignorować; żołnierz drgnął, ale zawahał się oczekując rozkazów.
— Kapitanie. Tak daleko już się pani posunęła. Proszę pani… jest pani oficerem Kompanii. Była nim pani. Ten ostatni raz… ostatni raz, kapitanie. Proszę mnie wysadzić na Pell. Wstawię się za panią, żeby was puścili wolno. Przysięgam, że się wstawię.
Siedziała nieruchomo bardzo długą chwilę.
— Chce pani uciekać stąd pobita? — spytał jej. — A może lepiej odlecieć z własnego wyboru?
Odwróciła się do niego i to, co zobaczył w jej oczach nie wróżyło niczego dobrego.
— Chce się pan koniecznie przespacerować?
— Niech mnie pani odstawi na stację — powiedział. — Teraz. Kiedy to ma znaczenie. Albo nigdy. Bo później nie będzie już po co. Nie będę mógł nic zrobić i szybko umrę.
Zacisnęła usta. Na kilka chwil zastygła w bezruchu i wpatrywała się weń.
— Zrobię, co będę mogła. Do pewnych granic. Jeśli zgodzę się na rozejm, co jak myślę… — Opuściła rękę na wyściełaną poręcz fotela. — To wszystko moje. Cały ten statek. Rozumie pan? Ci ludzie… służyłam Kompanii. Wszyscy jej służyliśmy. I Unia nie ma zamiaru puścić mnie wolno. Prosi pan o coś, co może się przerodzić w bitwę na śmierć i życie tuż pod bokiem pańskiej cennej stacji. Unia chce mieć Norwegię. Bardzo chce nas mieć… bo wie, co zrobimy. Nie ma już dla mnie życia, stacjonerze, bo nie istnieje port, do którego śmiałbym zawinąć. Nie wejdę już do żadnego. Nigdy nie wejdę. Żadne z nas tego nie zrobi. Graff. Skieruj się spokojnie na Pell.
Damon cofnął się dochodząc do wniosku; że w tym momencie jest to najwłaściwszy ruch. Słuchał jednej strony dialogu prowadzonego przez komunikator, bo tylko tyle mógł słyszeć; Norwegia powiadamiała flotę Unii, że podchodzi. Mieli chyba jakieś obiekcje. Norwegia podjęła dyskusję.
Czyjaś ręka dotknęła jego ramienia. Obejrzał się i stwierdził, że to Josh. „Przepraszam”, powiedział Josh. Damon skinął głową nie żywiąc do niego żadnej urazy. Josh… miał do wyboru kilka możliwości.
— Zgadza się, jest pan im potrzebny — zwróciła się do niego Mallory. — Chcą, żeby im pana przekazać.
— Pójdę.
— Nie wie pan, co robi — wyrzuciła z siebie Mallory. Wymażą panu umysł. Zdaje pan sobie z tego sprawę?
Zastanowił się. Przypomniał sobie Josha siedzącego przed nim po drugiej stronie biurka i proszącego o dokumenty, o dokończenie zabiegu, który zapoczątkowano na Russellu. Ludzie z tego wychodzili. Josh wyszedł.
— Pójdę — powtórzył.
Mallory patrzyła na niego spod zmarszczonych brwi.
— To pański umysł — odezwała się w końcu. — Przynajmniej dopóki nie wezmą pana w obroty. — I odwracając się do komunikatora rzuciła: — Tu Mallory. Trzymamy się na dystans, kapitanie. Nie podobają mi się pańskie warunki.
Nastąpiła długa zwłoka. Druga strona milczała.
Na ekranie skanera pojawiła się Pell, wokół której, niczym sępy nad padliną, krążyły statki Unii. Jeden stał chyba w doku. Dalej, przy kopalniach, skaner dalekiego zasięgu rejestrował rozsianą, pocentkowaną czerwonymi punkcikami złotą mgiełkę; to holowniki krótkodystansowe i jeszcze jeden samotny statek reprezentowany przez plamkę światła mrugającą na skraju ekranu — poza zasięgiem skanera, ale przechowywany w pamięci komputera. Nie poruszało się nic oprócz czterech świetlnych punkcików w pobliżu Norwegii, zbijających się w bardziej zwartą formację.
Zatrzymali się względem stacji, dryfując tylko w czasie wraz ze wszystkim, co znajdowało się w układzie.
— Tu Azov z Jedności — dotarł do nich głos. — Kapitanie Mallory, ma pani pozwolenie na wejście do doku celem wysadzenia swojego pasażera. Wyrażamy zgodę na podejście do Pell i składamy jednocześnie na pani ręce podziękowania od społeczeństwa Unii za pani nieocenioną pomoc. Jesteśmy gotowi przyjąć panią bezwarunkowo w szeregi Floty Unii z całym uzbrojeniem i z obecną załogą. Over.
— Tu Mallory. Jakie gwarancje ma mój pasażer?
Graff nachylił się do niej podnosząc w górę kciuk. Po Norwegii rozeszło się echo szczęku czegoś uderzającego od zewnątrz w kadłub, zaskoczył rygiel. Damon spojrzał z niepokojem na ekran skanera.
— To przycumował myśliwiec — wyjaśnił mu stojący za nim Josh. — Zabierają swoje rajdery. Może przygotowują się do skoku…
— Kapitanie Mallory — rozległ się znowu głos Azova mam na pokładzie przedstawiciela Kompanii, który wyda pani rozkaz przyjęcia mojej propozycji…
— Ayres może się wypchać — powiedziała. — Powiem panu, czego żądam za to, co mam. Przywileju dokowania w portach Unii i czystych dokumentów. Inaczej puszczam do was mojego cennego pasażera na piechotę.
— Te sprawy możemy omówić później. Mamy na Pell kryzysową sytuację. Zagrożone jest życie przebywających tu ludzi. — Macie przecież ekspertów od techniki komputerowej. Czy to możliwe, abyście nie potrafili rozgryźć tego systemu?
Znowu zaległa cisza.
— Kapitanie. Dostanie pani, czego chce. Jeśli tak zależy pani na tych papierach, prosimy z łaski swojej wejść do doku; gwarantujemy pani bezpieczeństwo. Na tej stacji panuje sytuacja mająca związek z miejscowymi robotnikami. Domagają się skontaktowania z Konstantinem.
— Dołowcy — szepnął Damon. Przed oczami stanęła mu nagle straszna wizja Dołowców stawiających czoła żołnierzom Unii.
— Niech pan każe swym statkom odejść od stacji, kapitanie Azov. Jedność może zostać w doku. Podejdę z przeciwnej strony, a pan dopilnuje, aby pańskie statki nie wypadły z synchronizmu względem pana pozycji. Do wszystkiego, co przejdzie mi za ogonem, będę strzelała bez ostrzeżenia.
— Zgoda — odparł Azov.
— To szaleństwo — powiedział Graff. — A gdzie nasza zapłata? Nie przejdą na drugą stronę stacji, żeby wręczyć nam te dokumenty.
Mallory nie odpowiedziała.
W dokach pracowali żołnierze Unii ubrani w kombinezony robocze, tyle że zielone, co stanowiło na Pell widok surrealistyczny. Damon schodził po rampie w kierunku opancerzonych pleców żołnierzy Norwegii, którzy trzymali przyczółek i strzegli wejścia do śluzy. Po drugiej stronie wyludnionego doku stali inni żołnierze w pancerzach… Uniowcy. Minął perymetr bezpieczeństwa, przeszedł między kordonem żołnierzy z Norwegii i ruszył samotnie przez szeroką, zaśmieconą walającymi się wszędzie szczątkami przestrzeń. Usłyszał za sobą jakieś zamieszanie, usłyszał, jak ktoś nadbiega i obejrzał się.
Josh.
— Mallory mnie przysłała — wysapał Josh doganiając go. Masz coś przeciwko temu?
Potrząsnął głową cholernie zadowolony, że będzie mu towarzyszył tam, gdzie szedł. Josh sięgnął do kieszeni i wręczył mu szpulę z taśmą.
— Mallory mi to dała — powiedział. — To ona ustalała słowa kodowe do komputera. Powiedziała, że może się przydać.
Damon wziął od niego szpulę i włożył ją do kieszeni swojego brązowego kombinezonu roboczego Kompanii. Czekała na nich eskorta Unii złożona z ubranych na czarno, obwieszonych srebrnymi medalami żołnierzy. Ruszył w ich stronę czując się nieswojo na widok ich jednakowości i piękna. Idealni ludzie, wszyscy jednakowego wzrostu, wszyscy jednakowego typu.
— Co to za jedni? — spytał Josha.
— Mojego rodzaju — odparł Josh. — Mniej wyspecjalizowani. Przełknął z trudem ślinę i szedł dalej. Żołnierze Unii otoczyli ich ze wszystkich stron i poprowadzili bez słowa dokiem. Tu i tam stały grupki mieszkańców Pell, przyglądając się im. „Konstantin”, słyszał pomruki. „Konstantin”. W niejednych oczach dostrzegał nadzieję i starał się ich unikać wiedząc, jak niewiele jest do zyskania. W niektórych rejonach, jakie mijali, panował chaos — całe sekcje bez światła, z nieczynnymi wentylatorami, śmierdzące ogniem i rozkładającymi się trupami. Siła ciążenia skakała nieco na skutek niewielkiej niestabilności. Nie wiadomo, co działo się w rdzeniu, w systemach podtrzymania życia. Jeśli równowaga ulegała zbyt wielkiemu zachwianiu, istniał pewien czas, po upływie którego systemy te rozregulują się tak, że nie będzie ich już można skorygować. Bez mózgu, z nieczynną centralą. Pell stawała się zlepkiem lokalnych ganglionów, ośrodków nerwowych nie połączonych ze sobą wzajemnie, automatycznych systemów walczących, każdy z osobna, o przetrwanie. Bez stabilizacji i równowagi wypadną z fazy… jak umierające ciało.
Weszli na niebieski jeden, gdzie stacjonowały dalsze siły Unii, i wkroczyli na rampę awaryjną… tu też leżeli zabici, trupy, między którymi musieli lawirować poruszając się pod górę rzędem. Wspinali się długo, od dziewiątego w górę, aż do zbitej grupy opancerzonych żołnierzy stojących tyłem do nich i zadzierających głowy. Wyżej nie mogli już wejść; dowódca eskorty skręcił w bok i wprowadził ich przez drzwi na drugi, do korytarza zajmowanego przez biura finansowe. Stała tam kolejna grupa żołnierzy i oficerów. Jeden z nich, posiwiały od środków odmładzających, z mnóstwem beretek na piersi, odwrócił się ku nim. Wstrząśnięty do głębi Damon rozpoznał mężczyzn stojących tuż za nim. Ayres z Ziemi.
I Dayin Jacoby. Gdyby miał w ręku pistolet, zastrzeliłby tego człowieka. Nie miał go jednak. Zatrzymał się patrząc mu prosto w oczy, a twarz Jacoby’ego przybrała barwę szkarłatu.
— Pan Konstantin — przywitał go oficer.
— Kapitan Azov? — domyślił się po odznaczeniach. Azov wyciągnął rękę. Damon uścisnął ją z goryczą.
— Major Talley — powiedział Azov i podał rękę Joshowi. Josh odpowiedział na ten powitalny gest. — Cieszę się, że znowu pana widzę.
— Sir — bąknął Josh.
— Czy informacje Mallory są prawdziwe? Czy Mazian wycofał się na Sol?
Josh skinął głową.
— To nie podstęp, sir. Sądzę, że to prawda.
— Co z Gabrielem?
— Nie żyje, sir. Zastrzelony przez Mazianowców.
Azov pokiwał głową marszcząc czoło i spojrzał znowu prosto na Damona.
— Daję panu szansę — powiedział. — Czy uważa pan, że zdoła zaprowadzić porządek na tej stacji?
— Spróbuję — odparł Damon — jeśli wpuści mnie pan tam na górę.
— Z tym właśnie mamy aktualnie problem — powiedział Azov.
— Sami nie możemy się tam zostać. Tubylcy zabarykadowali drzwi. Trudno zgadnąć, jakie szkody tam wyrządzili, ani do jakiej może dojść z nimi strzelaniny.
Damon pokiwał powoli głową oglądając się na drzwi prowadzące na rampę.
— Josh pójdzie ze mną — powiedział. — Tylko my dwaj. Zaprowadzę wam spokój na Pell. Pańscy żołnierze mogą wejść za nami… kiedy się uspokoi. Jeśli padnie chociaż jeden strzał, możecie stracić tę stację, a nie chcielibyście tego na obecnym etapie, prawda?
— Nie — przyznał Azov. — Nie chcielibyśmy tego.
Damon skinął głową i ruszył do drzwi. Josh szedł obok niego. Głośnik za ich plecami zaczął odwoływać żołnierzy, którzy posłuszni wezwaniu wybiegali przez drzwi z rampy na korytarz. Damon z Joshem, mijając ich, wyszli na rampę i ruszyli pod górę. Na szczycie było pusto; drzwi do niebieskiego jeden pozostawały zamknięte. Damon nacisnął przycisk; nie działał. Otworzył drzwi ręcznie.
Za nimi, tuląc się do siebie, siedziełi Dołowcy, zbita masa wypełniająca korytarze główny i boczne. „Człowiek-Konstantin!” wykrzyknął jeden gramoląc się pośpiesznie na nogi; był ranny, jak wielu tutaj; z ran od poparzeń sączyła się krew. Zerwali się teraz wszyscy wyciągając ręce do wchodzącego Damona, żeby dotknąć jego dłoni, jego ciała; podskakiwali przy tym z zachwytu, wołali coś i popiskiwali w swoim języku.
Przeszedł między nimi, a Josh posuwał się cały czas tuż za nim przez ten rozhisteryzowany tłum. Za szybami, w centrum sterowania było ich więcej; siedzieli na podłodze, na blatach, cisnęli się w każdej dostępnej niszy. Dotarł do drzwi i zastukał w szybę. Twarze hisa uniosły się, spojrzały na niego poważne; spokojne oczy… które nagle pojaśniały. Dołowcy zerwali się na równe nogi, zaczęli tańczyć i podskakiwać, wydając z siebie dzikie okrzyki wyciszane jednak przez szkło.
— Otwórzcie drzwi — zawołał do nich.
Nie mogli go usłyszeć, ale pokazał na wyłącznik, który zablokowali od wewnątrz.
Jeden z nich nacisnął klawisz. Damon wszedł pomiędzy rozradowanych hisa dotykany zewsząd i przytulany, sam dotykając ich w odpowiedzi i nagle poczuł, że czyjaś ręka zaciska się znacząco na jego dłoni i przyciska ją do włochatej piersi.
— Ja Satyna — przemówiła do niego hisa uśmiechając się. Moje oczy ciepłe, ciepłe, człowiek-Konstantin.
Z drugiej strony stał Niebieskozęby. Ten szeroki uśmiech i zmierzwione futro znał dobrze i przytulił do siebie Dołowca.
— Twoja matka przysłać — powiedział Niebieskozęby. Ona być dobrze, człowiek-Konstantin. Ona mówić zamknąć drzwi zostać tutaj nie ruszać się, zrobić oni posłać znaleźć człowiek-Konstantin, zrobić wszyscy dobrze na Nadwyże.
Zaparło mu dech w piersiach. Dotknął włochatych ciał i ruszył do konsoli centralnej. Josh postępował za nim. Leżały tu na podłodze ludzkie ciała. Był między nimi Jon Lukas z raną postrzałową głowy. Damon zasiadł za pulpitem głównym i zaczął naciskać klawisze uruchamiające systemy… wyjął z kieszeni szpulę z taśmą i zawahał się.
Prezent od Mallory. Dla Pell. Dla Unii. Taśma mogła zawierać cokolwiek — pułapki dla Unii… program wyzwalający proces ostatecznego zniszczenia…
Przejechał ręką po twarzy, zdecydował się w końcu i wsunął rozbiegówkę w szczelinę czytnika. Maszyna wessała ją i nie było już odwrotu.
Pulpity zaczęły ożywać, lampki zamrugały zielenią. Nastąpiło poruszenie wśród hisa. Spojrzał w górę na szybę, w której odbijali się żołnierze stojący w drzwiach z opuszczonymi karabinami. Zobaczył też Josha, który stał za jego plecami i teraz odwrócił się twarzą do żołnierzy.
— Zostańcie tam, gdzie jesteście — warknął do nich Josh.
Posłuchali go, ale karabiny nadal trzymali opuszczone. Może to dzięki tej twarzy, temu spojrzeniu człowieka z fabryki ludzi Unii; a może dzięki głosowi, który nie znosił sprzeciwu. Josh odwrócił się znowu plecami do nich i zastygł z rękoma na oparciu fotela Damona.
Damon kontynuował pracę; po chwili posłał jeszcze jedno spojrzenie na szybę odbijającą to, co działo się za nim.
— Potrzebny mi technik od komunikatom — powiedział. Ktoś, kto będzie mówił przez kanały publiczne. Znajdź mi kogoś z akcentem z Pell. Idzie dobrze. Zniszczyli część zawartości pamięci, zamącili trochę w rejestrach… ale tak właściwie to nie są nam do niczego potrzebne, prawda?
— Nie poznają ani jednego nazwiska z tego drugiego — powiedział cicho Josh. — Mam rację?
— Nie poznają — przytaknął. Adrenalina, która dotąd pomagała mu funkcjonować, zaczynała się zużywać. Stwierdził, że trzęsą mu się ręce; spojrzał w bok na technika Uniowca sadowiącego się koło niego. — Nie — powiedział, wstał i ruszył w jego stronę, żeby zaprotestować.
Żołnierze skierowali na niego lufy karabinów.
— Stać — rzucił Josh i oficer dowodzący oddziałem zawahał się. Wtedy Josh sam zerknął w bok i cofnął się o krok. W drzwiach pojawił się ktoś jeszcze. Azov ze swoją świtą.
— Prywatny komunikat, panie Konstantin?
— Muszę skierować brygady robocze do ich zajęć — wyjaśnił Damon. — Posłuchają tylko głosu, który znają.
— Jestem pewien, że ma pan rację, panie Konstantin. Ale zabraniam. Proszę nie zbliżać się do komunikatora. Niech obsługuje go nasz technik.
— Sir — wtrącił się cicho Josh. — Czy mogę zainterweniować?
— Nie w tej sprawie — odparł Azov. — Proszę się skupić na zajęciach niepublicznych, panie Konstantin.
Damon westchnął cicho, wrócił do konsoli, od której odszedł i usiadł powoli. Liczba żołnierzy rosła. Hisa stłoczyli się pod ścianami i na blatach stołów trajkocząc z niepokojem między sobą.
— Zabrać stąd te stworzenia — rozkazał Azov. — Natychmiast.
— To obywatele — powiedział Damon obracając się razem z krzesłem, żeby spojrzeć na Azova. — Obywatele Pell.
— Nieważne kim są.
— Pell — rozległ się z komunikatora głos Mallory. — Zgłaszam wyjście z doku.
— Sir? — spytał technik Unii od komunikatora.
Azov dał mu znak, żeby się nie odzywał.
Damon nachylił się, żeby włączyć alarm. Skierowały się na niego lufy karabinów i dał spokój. Do komunikatora podszedł sam Azov.
— Mallory — powiedział — radzę ci zostać w doku.
Chwila ciszy.
— Azov — odpowiedział spokojnie cichy głos — przyszło mi właśnie do głowy, że między złodziejami nie może być mowy o honorze. — Kapitanie Mallory, została pani wcielona do floty Unii i obowiązują panią rozkazy Unii. Albo pani je respektuje, albo uznamy to za bunt.
Znowu cisza. Tym razem dłuższa. Azov zagryzł wargę. Sięgnął przez ramię technika i wystukał na klawiaturze swoje własne liczby.
— Kapitanie Myes. Norwegia odmawia wykonywania rozkazów. Odsuń trochę swoje statki.
I przełączając się na kanał Mallory rzucił:
— Przyjmujesz naszą ofertę, Mallory, albo nie ma dla ciebie żadnego portu. Możesz się zerwać i uciec, ale staniesz się wtedy celem numer jeden dla naszych statków w przestrzeni Unii. Albo uciekasz, żeby połączyć się z powrotem z Mazianem, albo idziesz przeciwko niemu z nami.
— Pod waszymi rozkazami?
— Wybieraj, Mallory. Wolna i amnestionowana… albo ścigana.
Odpowiedział mu suchy śmiech.
— Jak długo po wpuszczeniu Uniowców na pokład pozostanę dowódcą Norwegii? I jak długo pożyją moi oficerowie albo moi żołnierze?
— Amnestia, Mallory. Albo ją przyjmujesz, albo odrzucasz.
— Podobnie jak inne twoje propozycje.
— Stacja Pell — wtrącił się inny zaniepokojony głos. — Tu Młot. Mamy kontakt. Stacja Pell, słyszycie mnie? Mamy kontakt.
I jeszcze jeden głos:
— Stacja Pell: tu flota kupiecka. Mówi Quen z Estelle. Podchodzimy.
Damon spojrzał na ekran skanera dalekiego zasięgu, który gwałtownie uzupełniał swoje wskazania nowymi danymi, uwzględniając sygnał sprzed dwóch godzin. Elena! Żywa i z kupcami. Rzucił się przez salę do komunikatora, oberwał lufą karabinu w brzuch i zatoczył się na stół. Mógł dać się zastrzelić. Mógł to zrobić. Spojrzał na Josha. Elena odbierała transmisję z Pell świadczącą o kłopotach od czterech godzin; ma jeszcze dwie godziny drogi. Elem będzie zadawała pytania. Jeśli udzieli jej niewłaściwych odpowiedzi… jeśli nie odpowiedzą jej znajome głosy… to na pewno, na pewno nie zbliży się do stacji.
Oczy zwróciły się na ekran skanera, najpierw uczynił to jeden człowiek i za jego przykładem poszli inni. Teraz, gdy dotarły do nich inne sygnały wywoławcze, widniał na nim nie jeden migający punkt, ale cała ich chmura. Nadlatywała ku nim masa, rój, nieprzebrana horda kupców. Damon spojrzał i oparł się o blat nie mogąc oderwać oczu od ekranu. Jego usta rozciągał coraz szerszy uśmiech.
— Oni są uzbrojeni — powiedział do Azova. — Kapitanie, to holowniki dalekiego zasięgu, a one są uzbrojone.
Twarz Azova zesztywniała. Chwycił za mikrofon i włączył go. — Tu Azov ze statku flagowego Unii Jedność, komandor floty. Pell jest teraz strefą wojskową Unii. Dla waszego własnego bezpieczeństwa, nie podchodźcie. Statek, który tu wtargnie, zostanie przywitany ogniem.
Zaczęła migotać lampka alarmowa, pulpit przekazał alarm na całą centralę. Damon spojrzał na lampki i serce zabiło mu szybciej. Dok biały zgłaszał wyjście z doku bez upoważnienia. Norwegia. Odwrócił się i przełączył na ten kanał; żołnierz stał sparaliżowany nie wiedząc, co się dzieje.
— Norwegia. Zostań w doku. Mówi Konstantin. Zostań w doku.
— Ach, centrala Pell, chcieliśmy właśnie pana uświadomić. Statki wojenne mogą zrobić z tych kupców miazgę, nieważne czy są uzbrojeni, czy nie. Ale jeśli chcą, mogą mieć fachową pomoc.
— Powtarzam — rozległ się z komunikatora opóźniony odległością głos Eleny. — Zamierzamy wejść do doków. Odbieraliśmy waszą transmisję. Przymierze kupców obejmuje Pell i uczyni z niej terytorium neutralne. Zakładamy, że będziecie respektować naszą decyzję. Sugerujemy natychmiastowe podjęcie negocjacji… albo każdy kupiec z tej floty wycofa się na zawsze z terytorium Unii i skieruje w stronę Ziemi. Nie wierzymy, aby był to najlepszy wybór dla którejkolwiek z zainteresowanych stron.
Przez bardzo długą chwilę panowało milczenie. Azov spojrzał na ekrany, na których migające punkciki mnożyły się jak plaga. Statku kupieckiego Młot nie można już było spośród nich odróżnić, jego sygnał ginął w czerwieniejących punkcikach.
— Mamy podstawę do dyskusji — powiedział Azov. Damon nabrał powoli tchu w piersi i wypuścił powietrze z płuc.
Wyszła na dok z eskortą uzbrojonych kupców. Była w ciąży, szła więc wolno, a otaczający ją kupcy nie ryzykowali i otaczali ją ciasnym kołem, chroniąc przed niebezpieczeństwem, jakie mogło czyhać w rozległym doku. Damon stał obok Josha wśród Uniowców tak długo, jak udało mu się wytrzymać, ale w końcu, ryzykując własnym życiem, wysunął się przed nich nie mając pewności, czy obie strony pozwolą mu do niej podejść. Karabiny w rękach zdenerwowanych kupców skierowały się na niego groźnym półkolem; zatrzymał się samotny w tej pustej przestrzeni.
Ale dostrzegła go i twarz jej się rozjaśniła. Na jej rozkaz szeregi rozstąpiły się na prawo i lewo, wchłonęły go i otworzyły do niej drogę.
Była kupcem powracającym ze swoimi po długiej nieobecności na stabilnym pokładzie Pell. Gdzieś na dnie jego umysłu zrodziła się wątpliwość, przygotowanie na zmiany… która rozwiała się, gdy spojrzał na jej twarz. Pocałował ją i objął ramieniem, tak jak ona jego; obawiał się, że przytulając się do niego tak mocno, zrobi sobie krzywdę. Stał pośród otaczającej ich hordy uzbrojonych kupców w migotliwej mgiełce i napawał się poczuciem realności Eleny; pocałował ją znowu zdając sobie sprawę, że nie czas teraz na rozmowy, na pytania, na nic.
— Wracałam do domu dosyć okrężną drogą — mruknęła.
Roześmiał się cicho, rozpierany szczęściem, rozejrzał się wokół siebie i spoważniał, kiedy jego wzrok padł na siły Unii.
— Wiesz, co się tu wydarzyło?
— Mniej więcej. Można powiedzieć, że prawie wszystko. Długo siedzieliśmy tam przyczajeni. Czekaliśmy nie mając żadnego wyboru. — Zadrżała i przywarła do niego mocniej. Myśleliśmy już, że ją straciliśmy. Potem Mazian wycofał się i od tej chwili przystąpiliśmy do działania. Unia ma kłopoty, Damonie. Unia musi iść na Sol i to iść wszystkimi swoimi statkami, jakimi w tej chwili dysponuje.
— Można się o to założyć — powiedział. — Ale nie wychodźcie z tego doku. Cokolwiek macie do powiedzenia, wszelkie rozmowy, jakie będziecie z nimi prowadzić, wszystko musi odbywać się tutaj, w dokach; nie dajcie się wyciągnąć nigdzie, gdzie Azov mógłby wprowadzić swoich żołnierzy między was a wasze statki. Nie ufajcie mu.
Pokiwała głową.
— Rozumiem. Jesteśmy delegacją; ja pełnię funkcję rzecznika interesów kupców. Chcę mieć w obecnej sytuacji neutralny port, a Pell najlepiej się do tego nadaje. Nie sądzę, aby Pell miała coś przeciwko temu.
— Nie — odparł. — Pell nie ma nic przeciwko temu. Pell ma teraz przed sobą trochę sprzątania. — Po raz pierwszy od kilku minut odetchnął pełną piersią i obejrzał się tam, gdzie zerknęła — na Azova i na Josha czekających na nich po drugiej stronie doku z żołnierzami Unii. — Weź ze sobą dwunastu, a reszcie każ pilnować drogi odwrotu. Zobaczymy, jak w pojęciu Azova wyglądają negocjacje.
— …zwrócenia — mówiła stanowczo i cicho Elena opierając się jedną ręką o stół — …statku Młot rodzinie Olvigów; Oka Łabędzia jego prawowitym właścicielom; wszelkich innych statków kupieckich skonfiskowanych i wykorzystywanych przez siły zbrojne Unii. Na największe potępienie zasługuje zarekwirowanie statku Genevieve i sposób jego wykorzystania. Możecie twierdzić, że nie jesteście upoważnieni do spełnienia tych żądań; ale macie możność podejmowania decyzji wojskowych… na tym poziomie, sir. Albo zwracacie statki, albo embargo.
— Nie uznaliśmy jeszcze waszej organizacji.
— To — wtrącił się Damon — należy do obowiązków rady Unii. Pell uznaje ich organizację. A Pell jest niezależna, kapitanie, i zgadza się w tej chwili służyć panu za port; ale może cofnąć tę zgodę. Nie chciałbym podejmować podobnej decyzji. Mamy wspólnego wroga… ale możecie się tu uwikłać w długie i nieprzyjemne spory. I może się to rozszerzyć.
Po drugiej stronie stołu — ustawionego pośrodku doku i otoczonego stojącymi naprzeciw siebie półkolami kupców i żołnierzy — twarze spochmurniały.
— W naszym interesie leży dopilnowanie — odezwał się Azov — aby ta stacja nie stała się bazą operacyjną Maziana; i to, że zapewniamy wam ochronę… bez której — sądząc z pańskich pogróżek, nie rozumie pan wielkiej szansy, jaka się przed wami otwiera, panie Konstantin.
— To wspólna konieczność — odparł Damon nie zbity z tropu. — Zapewniam pana, że żaden ze statków Maziana nie zostanie nigdy przyjęty przez Pell. Są od tej chwili banitami.
— My też się wam przysłużyliśmy — wtrąciła Elena. — Statki kupieckie wyruszyły w kierunku Słońca na długo przed Mazianem. Jeden z nich na tyle dawno, aby dotrzeć tam przed nim; niewiele wcześniej, ale zawsze. Stacja Sol zostanie ostrzeżona o jego przybyciu.
Twarz Azova odprężyła się ze zdziwienia. Siedzący obok niego mężczyzna, delegat Ayres, zamarł i nagle uśmiechnął się, a w jego oczach zabłysły łzy.
— Przyjmijcie ode mnie wyrazy wdzięczności — odezwał się. — …kapitanie Azov, proponowałbym… zamknięcie konsultacji i podjęcie natychmiastowych działań.
— Wygląda na to, że istnieją ku temu powody — powiedział Azov. Odsunął się z fotelem od stołu. — Stacja jest bezpieczna. Nasze zadanie zostało wykonane. Cenna jest każda godzina. Jeśli Sol zamierza przygotować się na odpowiednie przyjęcie tego wyrzutka, powinniśmy tam być, aby ich wesprzeć uderzając na niego od tyłu.
— Pell — powiedział cicho Damon — z przyjemnością pomoże wam w wychodzeniu z doków. Ale statki kupieckie, które zarekwirowaliście… zostają.
— Mamy na ich pokładach swoje załogi. Polecą z nami.
— No to zabierzcie swoje załogi. Te statki są własnością kupców i zostają. Tak samo Josh Talley. Jest teraz obywatelem Pell.
— Nie — powiedział Azov. — Nie zostawię na waszej łasce ani jednego z moich ludzi.
— Josh — powiedział Damon odwracając się i spoglądając na Josha stojącego z innymi Żołnierzami Unii i wreszcie nie wyglądającego podejrzanie wśród takich samych jak on ideałów. — A co ty o tym myślisz?
Oczy Josha prześlizgnęły się po nim, spojrzały na kogoś za jego plecami, być może na Azova, i powróciły do spojrzenia na wprost.
— Niech pan zabiera swoich żołnierzy i swoje statki — zwrócił się Damon do Azova. — Jeśli Josh chce, niech zostanie. Niech pan zabierze z tej stacji wszystko, co należy do Unii. Od tej chwili zezwoleń na dokowanie udzielać wam będzie na waszą prośbę biuro komendanta stacji; mogę was o tym zapewnić. Ale jeśli czas jest dla was tak cenny, sugeruję, abyście przyjęli tę ofertę.
Azov spojrzał na niego spode łba. Dał znak oficerowi swoich żołnierzy, który zarządził zbiórkę oddziału. Odeszli ku uciekającej w górę krzywiźnie horyzontu, w kierunku doku niebieskiego, gdzie cumowała Jedność.
Tam, gdzie przed chwilą stali, pozostał samotny Josh. Elena wstała i objęła go niezgrabnie, a Damon poklepał go po ramieniu.
— Zostań tutaj — zwrócił się do Eleny. — Ja muszę zająć się wydokowywaniem statków Unii. Chodź ze mną, Josh.
— Neihartowie — rzuciła Elena do tych, którzy stali najbliżej niej. — Dopilnujcie, aby dotarli bez przeszkód do centrali.
Ruszyli śladem sił Unii; Uniowcy skierowali się do swojego statku, a oni skręcili w korytarz dziewiątego i puścili się biegiem. Drzwi w korytarzach były pootwierane, wyglądali z nich ciekawie ludzie z Pell. Niektórzy zaczęli wznosić okrzyki, machać do nich, wiwatować na cześć tej ostatniej, kupieckiej okupacji.
— To nasi — krzyknął ktoś. — To nasi!
Dotarli do rampy awaryjnej i ruszyli biegiem pod górę; natknęli się po drodze na Dołowców, którzy w podskokach, w podrygach i z radosnym trajkotaniem podążyli za nimi. Cała spiralna rampa rozbrzmiewała wrzawą i piskami Dołowców i tryumfalnymi okrzykami ludzi wydobywającymi się z odchodzących od niej korytarzy, coraz głośniejszymi w miarę jak wieść rozchodziła się z poziomu na poziom. Od czasu do czasu mijali małe grupki Uniowców zbiegających na dół na rozkaz przekazany im poprzez komunikatory w hełmach; ci też nie bardzo wiedzieli, gdzie się znaleźli.
Skręcili z rampy w korytarz niebieskiego jeden. Dołowcy znowu okupowali centralę i przywitali ich z uśmiechami w otwartych drzwiach.
— Wy przyjaciele? — spytał podejrzliwie Niebieskozęby. Wy przyjaciele, wszyscy?
— W porządku — uspokoił go Damon i przepchnął się przez tłum niespokojnych, brązowych ciał do swojego miejsca przy pulpicie głównym. Obejrzał się na Josha i kupców. — Czy ktoś z was zna się na komputerach tego typu?
Josh przecisnął się do niego i zajął miejsce obok. Jeden z Neihartów usiadł przy komunikatorze, inny przy drugim terminalu komputera. Damon przełączył się na komunikator.
— Norwegia — powiedział — masz zezwolenie na wyjście z doku jako pierwsza. Spodziewam się, że oddalisz się bez żadnych prowokacji. Nie chcemy tu żadnych nowych problemów.
— Dziękuję, Pell — odpowiedział suchy głos Mallory. Cieszę się z tego priorytetu.
— Pośpieszcie się tam na dole. Każcie przeprowadziś operację wydokowania swoim własnym żołnierzom. Kiedy stacja się wystabilizuje, będziecie mogli wejść znowu do doku i zabrać ich na pokład. Zgoda? Będą tutaj bezpieczni.
— Stacja Pell — wtrącił się inny głos: głos Azova. — Porozumienie zawiera punkt dotyczący nie udzielania schronienia Mazianowcom. Ten statek jest nasz.
Damon uśmiechnął się.
— Nie kapitanie Azov. Ten statek jest nasz. Ta stacja to nasz świat, jesteśmy suwerennym społeczeństwem i poza kupcami, którzy tutaj nie mieszkają, utrzymujemy też milicję. Norwegia stanowi flotę Podspodzia. Dziękuję panu z góry za respektowanie naszej neutralności.
— Konstantin — ostrzegł go głos Mallory grożący w każdej chwili wybuchem.
— Wydokować i oddalić się na stosowną odległość, kapitanie Mallory. Pozostaniecie tutaj, dopóki flota Unii nie opuści naszej przestrzeni. Znajdujecie się w naszym systemie komunikacyjnym i musicie się stosować do naszych rozkazów.
— Zrozumiałam rozkaz — odpowiedziała po chwili milczenia. — Stan pogotowia. Wycofujemy się i wysyłamy rajdery. Jedność, zadbaj o to, aby odchodząc stąd wejść od razu na właściwy kurs. I pozdrów ode mnie Maziana.
— Stacja Pell — odezwał się Azov — na tej decyzji ucierpią wasi kupcy. Udzielacie schronienia jednostce, która, żeby żyć, musi żerować na innych. Właśnie na kupcach.
— Zabierajcie się stąd, Unio — odparował głos Mallory. Ciesz się lepiej, że Mazian nie może zawrócić i uderzyć na was. Nie zadokuje przy Pell, dopóki się tu kręcę. Leć zająć się własnymi sprawami.
— Spokój — uciszył ich Damon. — Kapitanie, wychodź z doku.
Ożyły lampki sygnalizacyjne. Norwegia odeszła od stacji.
— Ty też? — spytał ironicznie Blass.
Vittorio poprawił chwyt na woreczku ze swoim skromnym dobytkiem, posuwając się niezgrabnie ręka za ręką w stanie nieważkości wąskim przejściem razem z resztą załogi obsadzającej dotąd Mota. Było tu zimno i mroczno. Dała się odczuć wibracja — to rękaw przejściowy promu sczepił się z ich śluzą.
— A co mi pozostało, sir? — odparł. — Nie mam zamiaru zostać i tłumaczyć się przed kupcami. Sir.
Blass uśmiechnął się krzywo i odbił się w kierunku śluzy, która otwierała się właśnie na wąski rękaw prowadzący do oczekującego statku wojennego. Wpłynęli w ciemność.
Jedność pędziła ze stałym przyśpieszeniem. Ayres siedział z Jacobym u boku w wyściełanym komforcie kabiny głównej na górnym poziomie Jedności; wokół dywany i sama nowoczesność. O kursie powiadamiały ich ekrany, cały zespół ekranów wyświetlających liczby i obrazy. Mknęli aleją utworzoną przez statki kupieckie, wąskim tunelem poprzez otaczającą ich hordę i w końcu Azov poświęcił chwilę czasu, aby zerknąć na nich poprzez łącze vid, któremu przyporządkowany był jeden z ekranów.
— Wszystko w porządku? — spytał Azov.
— A więc wracam do domu — powiedział cicho zadowolony Ayres. — Coś panu zaproponuję, kapitanie; teraz, kiedy Sol i Unię więcej łączy niż dzieli, teraz, kiedy wysyła pan na pewno kuriera z powrotem na Cyteen, niech pan poleci mu przekazać propozycję z mojej strony: współpraca na czas trwania wojny.
— Pana strona nie ma żądnych interesów na Pograniczu odparł Azov.
— Kapitanie, pragnę panu uświadomić, że te interesy są być może na krawędzi istnienia. I że nie byłoby korzystne dla Unii, aby była mniej skłonna do oferowania swej protekcji Ziemi, niż będzie wkrótce skłonne przymierze kupców. Mimo wszystko przymierze wysłało już na Ziemię swego posłańca. Sol może więc wybierać, nieprawdaż? Przymierze kupców. Unia. Albo Mazian. Sugeruję przedyskutowanie tej sprawy. Wznowienie negocjacji. Wygląda na to, że żaden z nas nie może sobie rościć praw do decydowania o losie Pell. I mam nadzieję, że będę mógł was gorąco zarekomendować memu rządowi.
Nadeszła Elena w towarzystwie tłumu kupców. Stańęła w drzwiach zdemolowanej centrali, a Dołowcy rozpierzchli się po kątach spłoszeni tym widokiem. Ale Niebieskozęby i Satyna znali ją; zaczęli tańczyć i dotykać ją z radości. Damon podniósł się ze swego miejsca i przysunął jej fotel, żeby mogła usiąść blisko niego i Josha.
— Nie przepadam za długimi wspinaczkami — odezwała się dysząc ciężko. — Musimy uruchomić system wind. — Znalazł chwilę czasu, żeby spojrzeć na nią tak zwyczajnie. Skierował wzrok z powrotem na ekran przy jego konsoli, na twarz leżącą bokiem w białej pościeli, na spokój i ciemne żywe oczy. Alicja Lukas uśmiechnęła się najniklejszym z uśmiechów.
— Mamy właśnie połączenie — powiedział do Eleny. — Nawiązaliśmy dwustronną łączność z Podspodziem. Uszkodzona sonda apeluje do Mallory o ratunek; utknęła w bazie głównej… a operator gdzieś spoza bazy mówi, że Emilio i Miliko są bezpieczni. Nie może tego potwierdzić… sytuacja tam na dole jest bardzo zaostrzona. Operator ma stanowisko gdzieś wśród wzgórz; ale wynika z tego, że każdy gdzieś się schronił i bardzo dobrze. Trzeba wysłać tam na dół nasz statek i chyba paru lekarzy.
— Neihart — powiedziała Elena spoglądając na swych towarzyszy.
Wielki kupiec skinął głową.
— Jak pani każe — powiedział. — Zlecimy tam.
To zebranie w głębi auli, w obszarze, gdzie osobne, iluzoryczne ekrany nie zapewniały zbytniego odosobnienia poszczególnym grupom, należało do dziwacznych nawet jak na Pell. Damon siedzaał ściskając mocno rękę Eleny, a pośrodku stołu migotało czerwone oko przenośnej kamery, obecność sama w sobie, bo Damon chciał, aby dzisiejszego wieczora była razem z nimi, tak jak zawsze była z jego ojcem i z nimi wszystkimi na uroczystościach rodzinnych. Przy nim siedział Emilio; i Miliko; a po jego lewej ręce Josh, natomiast przy Miliko i Emiliu garstka Dołowców, którym było wyraźnie niewygodnie w fotelach, a mimo to zachwycała ich okazja do sprawdzenia, jak się w nich siedzi i popróbowania specjalnych delikatesów, owoców po sezonie. W drugim końcu stołu siedzieli kupiec Neihart i Signy Mallory, ta ostatnia z uzbrojoną eskortą, która relaksowała się towarzysko w cieniu.
Wszystkich otaczała muzyka, powolny taniec gwiazd i statków po ścianach. Aula powoli zaczynała służyć swoim dawnym celom… nie zupełnie tym samym, ale nic tu nie było już takie samo jak dawniej.
— Odlatuję znowu — powiedziała Mallory. — Dziś wieczorem. Zostałam z kurtuazji.
— Dokąd? — spytał bez ogródek Neihart.
— Zróbcie, jak wam radzę, kupcze; ogłoście Przymierze swoich statków. Nie wiążą was granice. Poza tym mam aktualnie pełne ładownie.
— Nie odlatuj daleko — poprosił ją Damon. — Szczerze mówiąc, nie wierzę, aby Unia nie spróbowała jeszcze jakiegoś podstępu. Wolałbym wtedy wiedzieć, że jesteś gdzieś w pobliżu.
Roześmiała się ze smutkiem.
— Daj to pod głosowanie. Na razie nie zapuszczam się na korytarze Pell bez ochrony.
— Mimo wszystko — zapewnił ją. — Wolimy, abyś była blisko.
— Nie pytajcie, dokąd lecę — powiedziała. — To moja sprawa. Mam swoje miejsca. Za długo już siedzę bez ruchu.
— My spróbujemy wypuścić się w okolice Vikinga — odezwał się Neihart — i zobaczyć, jak nas przyjmą… za jakiś miesiąc.
— To może być interesujące — przyznała Mallory.
— Byle szczęście dopisywało nam wszystkim — powiedział Damon.
Już drugą godzinę trwał dzień przestępny i w tej niekomercjalnej strefie doki były niemal wyludnione. Josh szedł szybko gnany niepokojem, jaki zawsze prześladował go na Pell, kiedy nie miał przy sobie nikogo, kto by go chronił. Dręczyło go uczucie, że któryś z nielicznych przechodniów snujących się po dokach może go znać. Zobaczył go hisa patrzący dużymi poważnymi oczyma. Brygada dokerów Pell pracująca przy stanowisku cztery na pewno go rozpoznała, tak samo jak żołnierze pełniący tam straż: skierowali na niego lufy karabinów.
— Muszę porozmawiać z Mallory — oznajmił.
Oficerem dyżurnym był człowiek, którego znał: Di Janz. Janz wydał rozkaz i jeden z żołnierzy przewiesił karabin przez ramię i dał mu znak, żeby szedł za nim rampą wejściową. Minęli rękaw i weszli do śluzy, przeszli przez pomieszczenie skafandrowe i zgiełkliwy korytarz pełen biegających we wszystkich kierunkach żołnierzy. Wjechali windą na górę do głównego korytarza centralnego, gdzie załoga krzątała się wokół ostatnich prac przygotowawczych. Znajome hałasy. Znajome zapachy. Wszystko znajome.
Była na mostku. Chciał tam wejść, ale strażnik zatrzymał go. Mallory spojrzała w jego stronę ze swego miejsca w pobliżu stanowiska dowodzenia i, o dziwo, dała znak obu strażnikom, żeby go przepuścili.
— Damon cię przysyła? — spytała, kiedy przed nią stanął.
Potrząsnął głową.
Zmarszczyła czoło położyła dłoń trochę świadomie, a trochę nieświadomie na kolbie pistoletu, który zwisał jej u boku.
— Cóż więc cię sprowadza?
— Pomyślałem sobie, że może potrzebny pani operator komputera bojowego. Ktoś, kto zna terytorium Unii, od środka i na zewnątrz.
Roześmiała się szczerze.
— Albo ktoś, kto mnie zastrzeli, kiedy się odwrócę?
— Nie poleciałem z Unią — powiedział. — Przeredagowaliby taśmy… daliby mi nową przeszłość. Wysłaliby mnie gdzieś… może na Stację Sol. Nie wiem. Ale żeby zostać po tym wszystkim na Pell… nie, ja nie mogę. Stacjonerzy znają mnie. I ja nie potrafię żyć na żadnej stacji. Źle się na nich czuję.
— To można wyleczyć jeszcze jednym zabiegiem wymazania umysłu.
— Ja chcę pamiętać. Mam coś. Jedyną realną rzecz. To wszystko, co mam cennego.
— No i odlecisz zostawiając to?
— Nie na zawsze — powiedział.
— Rozmawiałeś o tym z Damonem?
— Przed zejściem tu na dół. On wie. Elena też.
Oparła się tyłem o blat i założywszy ręce zmierzyła go badawczym wzrokiem od stóp do głów.
— Dlaczego akurat Norwegia?
Wzruszył ramionami.
— Żadnej łączności ze stacjami prawda? Z wyjątkiem tej.
— Żadnej — uśmiechnęła się. — Tylko z tą. Od czasu do czasu.
— Statek lecieć — mruknęła Lily wpatrując się w ekrany i gładząc Marzycielkę po włosach.
Statek oddalił się od Nadwyża, przekręcił ruchem zupełnie niepodobnym do większości przylatujących i odlatujących statków, i pomknął w mrok.
— To Norwegia — powiedziała Marzycielka.
— Któryś dzień — odezwała się Gawędziarka, która wróciła z wielkiego korytarza z głową pełną opowieści — któryś dzień my polecieć. Konstantin dać my statki. My polecieć, ponieść Słońce w nasze oczy, nie bać się ciemno, nie my. My widzieć wiele, wiele rzecz. Bennett, on dać my przyjść tutaj. Konstantin, oni dać my pójść daleko, daleko, daleko. Moja wiosna przyjść znowu i ja chcieć iść daleko, zrobić sobie tam gniazdo… Ja znaleźć moja gwiazda i pójść.
Marzycielka roześmiała się ciepło.
I zapatrzyła się w przepastny mrok, w którym spacerowało Słońce i uśmiechnęła.