To chłopak, chłopak!
Mały chłopiec.
Patrzę na to maleństwo – łyse, pomarszczone, o zwiotczałej skórze staruszka – i zachodzi we mnie jakaś reakcja chemiczna.
Ono – to znaczy on – wygląda jak najpiękniejsze dziecko na świecie. Czy rzeczywiście jest najpiękniejszym dzieckiem na świecie? Czy może tak zostałem po prostu biologicznie zaprogramowany? Czy wszyscy odczuwają to samo? Nawet ludzie, którym rodzą się zwykłe dzieci? Czy nasze dziecko jest rzeczywiście takie piękne?
Szczerze mówiąc, nie wiem.
Dziecko śpi w ramionach kobiety, którą kocham. Siedzę na skraju łóżka i przyglądam się im obojgu, czując się związany Z tą kobietą i z tym dzieckiem w sposób, w jaki nie czułem się jeszcze związany z nikim.
Po całym podnieceniu ostatnich dwudziestu czterech godzin nagłe wypełnia mnie – i za chwilę się przeleje – fala wdzięczności, szczęścia i miłości.
Nie chcę się skompromitować – zepsuć wszystkiego, rozmazać tej chwili łzami. W tym samym momencie dziecko budzi się, kwiląc o jedzenie, a my – ja i kobieta, którą kocham – wybuchamy śmiechem. Śmiejemy się, wstrząśnięci i zachwyceni.
To mały cud. I chociaż nie potrafimy uciec przed realiami codziennego życia – kiedy będę musiał wrócić do pracy? – dzień skrzy się prawdziwą magią. Nie mówimy o tej magii, ale czujemy ją wokół siebie.
Później przychodzą moi rodzice. Po wszystkich pocałunkach i uściskach moja mama liczy małemu palce u rąk i stóp, sprawdzając, czy nie ma między nimi błon. Ale on jest zdrowy, dziecko jest zdrowe.
– Ale z niego przystojniak – mówi mama. – Mały przystojniak.
Mój ojciec przygląda się dziecku i coś się w nim roztapia. Ojciec ma wiele zalet, ale na pewno nie jest miękki, nie jest sentymentalny. Nie zwykł gaworzyć z dziećmi na ulicy. Jest dobrym człowiekiem, ale wiele przeszedł w życiu i to go zahartowało. Dzisiaj zaczyna w nim pękać lodowa tafla i widzę, że on też to czuje.
To najpiękniejsze dziecko na świecie.
Daję ojcu butelkę, którą kupiłem przed kilku miesiącami. Bourbona. Ojciec pije tylko piwo i whisky, ale bierze butelkę z szerokim uśmiechem. Na nalepce widnieje napis „Old Granddad”. To on. Mój ojciec.
I uświadamiam sobie, że stałem się do niego bardziej podobny. Dziś ja też jestem ojcem. Wszystkie domniemane wyznaczniki wieku męskiego – utrata cnoty, zdanie egzaminu na prawo jazdy, pierwsze głosowanie – były tylko dalekimi peryferiami młodości. Dokonałem tych wszystkich rzeczy, ale w zasadzie dalej byłem taki sam, dalej byłem chłopcem.
Teraz jednak pomogłem przyjść na świat innej ludzkiej istocie.
Dziś stałem się tym, kim mój ojciec był zawsze.
Dziś stałem się mężczyzną.
Mam dwadzieścia pięć lat.
Oto kilka sytuacji, których trzeba się wystrzegać, szykując się do najważniejszych w życiu („wreszcie jestem dorosły”) trzydziestych urodzin.
Jednorazowego skoku w bok z koleżanką z pracy.
Nierozważnego zakupu luksusowych przedmiotów, na które cię nie stać.
Porzucenia przez żonę.
Wylania z roboty.
Nagłego stania się samotnym rodzicem.
Jeśli zbliżacie się do trzydziestki, wystrzegajcie się tego, bez względu na to, co robicie.
Schrzani to wam cały dzień.
Trzydziestka powinna przypaść w momencie, gdy wydaje nam się, że teraz zaczynają się nasze złote lata, lata, kiedy będziemy zbierali śmietankę – najlepsze jest jeszcze przed nami… i tak dalej w tym samym stylu.
Jesteśmy w dalszym ciągu dość młodzi, żeby zarwać całą noc, ale równocześnie dość starzy, żeby posiadać kartę kredytową. Wszystkie wątpliwości i nędza wieku młodzieńczego pozostały w końcu za nami – i chwała za to Bogu – lecz wciąż mamy wiele wigoru.
To powinny być dobre urodziny. Jedne z najlepszych. Ale jak świętować ten wielki dzień? Z bandą roześmianych przyjaciół wolnego stanu, w jakimś intymnym barze lub restauracji, czy też wspólnie z kochającą żoną i zapatrzonymi w ciebie dziećmi, w domowym zaciszu?
Musi być jakiś dobry sposób uczczenia trzydziestki. Możliwe, że każdy sposób jest dobry.
Wszystkie moje wyobrażenia na temat tych konkretnych urodzin wzięły się chyba z jakiegoś cukierkowego amerykańskiego sitcomu. Przed oczyma miałem atrakcyjną trzydziestoletnią parę obściskującą się niczym dwoje napalonych nastolatków, a w tle pełzający po parkiecie, gaworzący niemowlak, względnie grupkę przystojnych, błyskotliwie dowcipnych przyjaciół, którzy ubrani jak z żurnala, popijają latte, żaląc się na brak dziewczyn do wzięcia. Na tym polegał mój problem. Dumając o tym, jak skończę trzydziestkę, wyobrażałem sobie cudze życie. Taki właśnie powinien być trzydziestolatek – dorosły, lecz nie rozczarowany, ustawiony, lecz niepopadający w błogie zadowolenie, mądry, lecz nie aż do tego stopnia, żeby chcieć się rzucić pod pociąg. Facet, który ma przed sobą swój najlepszy okres. Oczywiście gdzieś koło trzydziestki człowiek uświadamia sobie również, że nie będzie żyć wiecznie. Ten fakt powinien jednak tylko poprawić smak roześmianej teraźniejszości. Nie wolno pozwolić, by wizja nieuniknionej śmierci kładła się cieniem na różne sprawy. Żeby długie, powolne schodzenie do grobu popsuło nam całą zabawę.
Bez względu na to, czy cieszycie się ostatnimi latami wolności, czy też wkroczyliście niedawno w bardziej dorosły i odpowiedzialny etap życia z kimś, kogo kochacie, trudno sobie wyobrazić, by ukończenie trzydziestki było dla was czymś strasznym.
Ale mnie udało się tego jakoś dokonać.
Samochód miał zapach cudzego życia. Zapach wolności. Stał w oknie wystawowym salonu – wrzecionowaty sportowy bolid, który nawet ze spuszczonym dachem wydawał się gładki i zwarty jak muskuł.
Naturalnie był czerwony – koloru płomiennej, napakowanej testosteronem czerwieni.
Kiedy byłem trochę młodszy, tego rodzaju bezczelna apoteoza rozbuchanej męskości kazałaby mi uśmiechnąć się z pogardą, zachichotać, porzygać się, względnie zrobić to wszystko jednocześnie.
Teraz jednak wcale mi to nie wadziło. Prawdę mówiąc, to auto wydawało się dokładnie tym, czego szukałem na obecnym etapie swojego życia.
Nie jestem człowiekiem, który zna na pamięć wszystkie marki samochodów, lecz przeglądając ukradkiem reklamy w kolorowych czasopismach, zadałem sobie dość trudu, żeby ustalić nazwę tego konkretnego cacka. Tak, to prawda. Widzieliśmy się już wcześniej.
Choć nazwa nie miała w gruncie rzeczy znaczenia. Podobało mi się po prostu, jak ono wygląda. I działał na mnie ten zapach. Przede wszystkim zapach. Zapach, który sugerował, że wszystko może się zdarzyć. Co w nim takiego było?
Połączone aromaty skóry, gumy oraz wszystkich tych jardów świeżo lakierowanej stali składały się na woń porażającej nowości, nowości tak szokującej, że zwalała mnie niemal z nóg. Ta nowość sygnalizowała istnienie innego świata, nieograniczonego i wolnego, istnienie szerokiej drogi, która prowadziła gdzieś ku świetlanej przyszłości. Tam, gdzie nigdy nie słyszano o drogowych pachołkach, o procesie fizycznego rozkładu i moich trzydziestych urodzinach.
Znałem skądś ten zapach i teraz przypomniałem sobie, kiedy doznałem podobnych odczuć. To śmieszne, ale podobnie czułem się, trzymając w rękach nowo narodzone niemowlę.
Porównanie nie było może najlepsze – samochód nie potrafił zezować na mnie oczkami, które dopiero co zaczęły widzieć, nie potrafił złapać mojego palca w malutką piąstkę ani uśmiechnąć się do mnie bezzębnymi dziąsłami. Ale przez moment wydawało mi się, że to zrobi.
Za plecami usłyszałem czyjeś kroki.
– Żyje się tylko raz – oznajmił sprzedawca. Uśmiechnąłem się grzecznie, dając do zrozumienia, że będę to jeszcze musiał przemyśleć.
– Szuka pan prawdziwej frajdy? – zapytał. – Ponieważ, jeśli MGF jest do czegoś stworzony, to właśnie do tego.
Wciskając mi swoją standardową gadkę dealera, oceniał mnie jednocześnie wzrokiem, próbując osądzić, czy warto odbyć ze mną jazdę próbną.
Był nachalny, ale nie aż tak bardzo, żeby chodziły mi po plecach ciarki. Wykonywał po prostu swoją robotę. I mimo mego weekendowego stroju – który z racji mojego zawodu nie różnił się tak bardzo od stroju, w jakim chodziłem codziennie – musiał zobaczyć we mnie człowieka zamożnego. Kogoś, kto podążał ścieżką szybkiej kariery i szukał odpowiednich do tego czterech kółek. Kogoś młodego, wolnego i samotnego. Prowadzącego życie beztroskie jak w reklamie piwa. Jak bardzo można się czasami pomylić.
– Ten model ma system zmiennej regulacji zaworów – oznajmił z autentycznym, jak mi się zdawało, entuzjazmem. – Można regulować czas otwarcia zaworów dolotowych, zmieniając prędkość rotacyjną każdego tłoka.
O czym on, kurwa, nawijał? Czy to miało coś wspólnego z silnikiem?
– To prawdziwy magnes na laski – dodał, widząc moją głupawą minę. – Można dymać, ile wlezie. Młody samotny facet nie może wybrać lepszego wozu.
Tym razem trafił w sedno. Odpuść sobie techniczne bajery, po prostu powiedz, że w takim samochodzie człowiek może się zatracić. Daj mi to do zrozumienia. To właśnie chciałem usłyszeć.
Coś odciągnęło nagle ode mnie uwagę sprzedawcy. Wyjrzałem w ślad za nim na ulicę przez wielką szybę samochodowego salonu.
Gapił się na wysoką blondynkę, która trzymała za rękę małego chłopca w T-shircie z Gwiezdnych wojen. Stali otoczeni torbami z supermarketu. I przyglądali się nam.
Nawet z tymi torbami i małym dzieckiem blondynka należała do kobiet, które przyciągają wzrok.
Co się tyczy dziecka – a było to z całą pewnością jej dziecko – trzymało w ręku długą plastikową rurkę, w której żarzyło się nikłe światło.
Jeśli w ciągu ostatnich dwudziestu lat zdarzyło wam się pójść kilka razy do kina, niechybnie rozpoznalibyście w tym przedmiocie świetlny miecz, tradycyjną broń Rycerzy Jedi. Ten akurat potrzebował nowych baterii.
Piękna kobieta uśmiechała się do mnie i do sprzedawcy. Mały chłopczyk wyciągał ku nam świetlny miecz, jakby chciał nas nim zdzielić.
– Tato – wołał po drugiej stronie dzielącej nas szklanej tafli.
Nie było go słychać, ale to właśnie mówił.
– To moja żona i syn – oznajmiłem, odwracając się i widząc, jak w oczach sprzedawcy pojawia się rozczarowanie. – Muszę lecieć.
Tato. To o mnie mowa. Jestem tatą.
– Przecież nawet nie lubisz samochodów – przypomniała mi żona, przeciskając się naszym starym volkswagenem kombi przez zakorkowane pod wieczór ulice.
– Tylko oglądałem.
– I jesteś za młody na kryzys wieku średniego – dodała. – Jako trzydziestolatek jesteś na to o wiele za młody, Harry. Dopiero za piętnaście lat uciekniesz z sekretarką, która będzie dość młoda, żeby zostać twoją drugą żoną. A ja utnę rękawy we wszystkich twoich garniturach. Nie mówiąc już o twoich jajach.
– Nie mam jeszcze trzydziestki, Gino – zachichotałem, chociaż wcale nie było mi do śmiechu. Gina zawsze przesadzała. – Mam dwadzieścia dziewięć lat.
– Jeszcze tylko przez miesiąc! – roześmiała się.
– Niedługo twoje urodziny – stwierdził Pat, śmiejąc się wraz z nią, choć sam nie wiedział dlaczego, i waląc mnie po głowie tym swoim cholernym świetlnym mieczem.
– Proszę, nie rób tego, Pat – powiedziałem.
Przypięty pasami do swojego samochodowego fotelika, siedział z tyłu razem z naszymi tygodniowymi zakupami, mamrocząc pod nosem i udając, że wraz z Harrisonem Fordem leci Sokołem Milenium.
– Straciłem prawy silnik – mruknął. – Odpalaj, kiedy będziemy gotowi.
Zerknąłem na niego. Miał cztery lata i brudne blond włosy, opadające na oczy, które miały ten sam odcień błękitu co oczy matki. Błękitu Tiffany’ego. Widząc, że mu się przyglądam, uśmiechnął się z czystą dziecinną radością.
– Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, tato – zaśpiewał. – Wszystkiego najlepszego.
Dla Pata moje urodziny były okazją, by dać mi w końcu własnoręcznie namalowaną laurkę, którą schował pod łóżkiem. (Lukę Skywalker dekapitował na niej swoim niezawodnym świetlnym mieczem kosmicznego potwora). Dla mnie stanowiły sygnał, że najlepsze lata mam już być może za sobą. Naprawdę.
Kiedy znowu poczuję się tak samo jak owego wieczoru, gdy Gina oznajmiła, że za mnie wyjdzie? Kiedy znowu poczuję się tak, jak czułem się owego ranka, gdy urodził mi się syn? Kiedy życie stanie się z powrotem takie… prawdziwe? Kiedy?
– Odkąd to zacząłeś się interesować samochodami? – zapytała Gina. Jak widać, nie zamierzała mi szybko odpuścić. – Założę się, że nie wiesz nawet, jakie paliwo wlewa się do tego wozu. No?
– Och, daj spokój, Gino.
– No więc jakie? Niech to szlag.
– Zielone – odparłem na chybił trafił. – Benzynę bezołowiową. Tę, którą tankując, pomagasz ocalić tropikalne lasy.
– Olej napędowy, ty ciołku – roześmiała się. – Nigdy nie znałam faceta, który by się mniej interesował samochodami. Co ci odbiło?
Cóż mogłem jej powiedzieć? Człowiek nie mówi żonie, że jakiś nieożywiony przedmiot symbolizuje dla niego wszystkie te rzeczy, o których wie, że nie będzie ich nigdy posiadał. Miejsca, których nigdy nie zobaczy, kobiety, których nigdy nie pokocha, rzeczy, których nigdy nie zrobi. Nie wolno opowiadać żonie takich bzdetów. Nawet żonie, którą bardzo się kocha. Zwłaszcza takiej.
– Jest tam miejsce tylko dla jednego pasażera – stwierdziła.
– Gdzie? – zapytałem, udając głupka.
– Dobrze wiesz, o czym mówię – odparła. – Jest tam miejsce tylko dla jednego pasażera… dla jednej szczupłej osoby płci żeńskiej.
– Wciąż jesteś szczupłą osobą płci żeńskiej – mruknąłem. – Tak mi się w każdym razie zdawało, gdy ci się ostatnio przyglądałem.
– Co cię do tego skłoniło, Harry? Nie kręć. Powiedz mi.
– Może chcę sobie jakoś zrekompensować fakt, że staję się starym prykiem? Wstępuję do klubu starych pryków, więc pragnę w żałosny sposób odzyskać swą wspaniałą młodość. Nie bacząc na to, że i tak mi się to nie uda oraz że moja młodość nie była wcale taka wspaniała. Czyż nie tak właśnie zachowują się mężczyźni?
– Kończysz trzydzieści lat – powiedziała. – Wypijemy kilka butelek i będziemy mieli śliczny tort ze świeczkami.
– I baloniki – wtrącił Pat.
– I baloniki – zgodziła się Gina. – Nie sprawimy ci zawodu, Harry – dodała, potrząsając swoją śliczną głową.
Była ode mnie kilka miesięcy starsza. Swoje trzydzieste urodziny spędziła w otoczeniu przyjaciół i rodziny, tańcząc z synem do największych przebojów Wham, z kieliszkiem szampana w ręku. Wyglądała tamtej nocy wspaniale, naprawdę.
Moje własne urodziny zapowiadały się jednak bardziej traumatycznie.
– Chyba niczego nie żałujesz? – zapytała.
– Na przykład czego?
– No wiesz – odparła, nagle śmiertelnie poważna. – Na przykład tego, że jesteśmy razem.
Wzięliśmy ślub w młodym wieku. Gina była wtedy w trzecim miesiącu ciąży i patrząc z pewnego dystansu, uważam, że był to najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Lecz kiedy dobiegł końca, nic już nie było takie samo jak przedtem. Ponieważ nie mogliśmy ukryć faktu, że jesteśmy dorośli.
Stacja radiowa, w której pracowałem, dała mi tydzień urlopu i spędziliśmy miodowy miesiąc w naszym małym mieszkaniu, oglądając w łóżku poranną telewizję, pojadając sandwicze i rozmawiając o przepięknym dzidziusiu, jakiego będziemy mieli.
Mówiliśmy też o prawdziwym miodowym miesiącu – Gina chciała, żebyśmy ponurkowali trochę pośród tropikalnych ryb u wybrzeży Okinawy. Ale kiedy już mieliśmy trochę więcej pieniędzy i trochę więcej czasu, pojawił się Pat i życie potoczyło się utartym torem.
Odkryliśmy, że nasze ślubne obrączki odseparowały nas od reszty świata. Inne małżeństwa, które znaliśmy, były od nas co najmniej dziesięć lat starsze, a nasi rówieśnicy znajdowali się w tym krótkim okresie życia, gdy nie mieszka się już u swojej matki, lecz nie trzeba jeszcze spłacać hipoteki. Nasza mała rodzina zdana była wyłącznie na samą siebie.
Kiedy nasi przyjaciele tańczyli nocami w klubach, my nie spaliśmy, ponieważ małemu wyrzynały się ząbki. Kiedy oni martwili się, jak znaleźć odpowiedniego partnera, my martwiliśmy się, jak spłacić ratę za nasz pierwszy prawdziwy dom. Mimo to niczego nie żałowałem. Owszem, poświęciliśmy naszą wolność. Poświęciliśmy ją jednak dla czegoś lepszego.
Kochałem żonę i kochałem syna. Oboje nadawali sens mojemu życiu. Mój świat byłby bez nich niewyobrażalny. Wiedziałem, że mam szczęście. Ale ostatnio coraz częściej zastanawiałem się, kiedy przestałem być młody – i nic na to nie mogłem poradzić. Po prostu nie mogłem.
– Naprawdę nie znoszę tego, że gdy człowiek robi się starszy, jego życie zaczyna się jakby kurczyć – powiedziałem. – Ma coraz bardziej ograniczone opcje. Od kiedy to posiadanie takiego samochodu stało się dla mnie czymś śmiesznym? Dokładnie od kiedy? Dlaczego to jest takie zabawne? Bardzo chciałbym wiedzieć. To wszystko.
– Ma w sobie moc – oświadczył Pat.
– Czerwony sportowy samochód – mruknęła pod nosem Gina. – Przecież ty nawet nie lubisz prowadzić.
– Słuchaj, tylko go oglądałem, prawda? – żachnąłem się.
– Wszystkiego najlepszego, wszystkiego najlepszego – zanucił nagle Pat i walnął mnie w ucho swoim mieczem. – Szklanka soku pomidorowego. Wyglądasz jak małpa, kolego.
– To wcale nie było miłe – powiedziałem. Samochody przed nami stanęły i poczułem, że krew pulsuje mi w uchu.
Gina zaciągnęła ręczny hamulec i spojrzała na mnie tak, jakby próbowała sobie przypomnieć, co jej się we mnie w ogóle spodobało. Wydawała się lekko wytrącona z równowagi.
Pamiętałem, co mnie się w niej spodobało. Miała najdłuższe nogi, jakie kiedykolwiek widziałem u kobiety. Jednak nadal nie byłem pewien, czy to najlepsza podstawa wielkiej miłości, takiej, jaka przytrafia się tylko raz w życiu.
Czy może najgorsza.
Nie mogąc dłużej znieść widoku wlokącej się przede mną białej skorodowanej furgonetki, zjechałem na drugie pasmo i wcisnąłem gaz do dechy.
Mój MGF przemknął ze wzbudzającym zaufanie gardłowym rykiem obok starego rzęcha. Kiedy wracałem na swój pas, w tylnym lusterku mignęła mi gęba kierowcy – zepsute zęby, tatuaż, usta skrzywione w grymasie wściekłości. Czułem się świetnie. Dzięki nowemu sportowemu samochodowi nie musiałem już oglądać skorodowanych białych furgonetek ani ich kierowców. Wszystko to zostawiłem daleko w tyle. Spoglądałem ufnie w przyszłość, w której czekały mnie przejażdżki z otwartym dachem oraz zachwycone spojrzenia kobiet. Chwilę później musiałem zatrzymać się na czerwonych światłach i furgonetka stanęła obok mnie.
Jezu, pomyślałem. Zaraz padnę ofiarą drogowej agresji.
– Ty głupi mały gnoju! – sklął mnie kierowca, opuszczając szybę i pokazując twarz niczym Big Mac w kuble piwa. – Wysiadaj i pchaj to gówno!
Facet odjechał na zielonym świetle, a ja stałem tam jeszcze przez chwilę, trzęsąc się i zastanawiając, co powinienem mu był odpowiedzieć.
Jeśli wysiądę, przyjacielu, to tylko po to, żeby wepchnąć ci tę landarę w twój wytatuowany tyłek! Nawet gdybym miał go pchać, przyjacielu – naprawdę dobrze byłoby go nazwać przyjacielem – i tak poruszałbym się szybciej od ciebie. Ty pacanie z piwnym bebechem! Ty gruby kutasie!
Wyobraziłem sobie, jak załatwiam go celną odżywką, a potem odjeżdżam z piskiem opon i irytującym uśmieszkiem na twarzy. W rzeczywistości jednak siedziałem tam rozdygotany tak długo, że w końcu stojący za mną kierowcy zaczęli trąbić i krzyczeć, że zmieniły się światła.
Wtedy odjechałem, zastanawiając się, co w tej sytuacji zrobiłby mój ojciec.
Na pewno nie siedziałby bezczynnie w samochodzie. I nie traciłby czasu, próbując wymyślić jakąś odżywkę godną Oscara Wilde’a.
Mój ojciec wy siadłby po prostu z MGF i znokautował tego obwiesia z furgonetki. Naprawdę by to zrobił.
Tyle że, prawdę mówiąc, w życiu nie zobaczylibyście mojego ojca w luksusowym sportowym samochodzie. Uważał, że czymś takim jeżdżą tylko palanci.
Mój ojciec czułby się o wiele lepiej za kierownicą jednej z tych białych furgonetek.
W kwestii MGF Gina okazała nadzwyczajne zrozumienie. Namawiała mnie, bym wrócił do salonu i pogadał ze sprzedawcą, nawet kiedy mnie samemu pomysł kupienia sobie sportowego auta wydał się trochę głupi.
Ten zakup był wariactwem z wielu powodów. MGF ma bagażnik mniejszy od wózka w supermarkecie. Naprawdę nie potrzebowaliśmy dwóch samochodów. Ruchomy dach jest w Londynie obiektem nienawiści każdego czternastoletniego pryszczatego kretyna z zadrą w sercu oraz nożem w skarpetce. Ale Gina nie chciała o tym słyszeć.
Powiedziała, abym kupił ten wóz i przestał sobie wmawiać, że moje życie się skończyło tylko dlatego, że dobiegłem trzydziestki. Powiedziała, że jestem żałosny, ale mówiąc to, śmiała się i objęła mnie ramieniem, co trochę mnie rozkleiło. Chciała, żebym się trochę opamiętał. Marzenie ściętej głowy.
Nigdy wcześniej w trakcie spędzonych wspólnie siedmiu lat nie stać nas było na porządny drugi samochód. Prawdę mówiąc, nigdy wcześniej nie stać nas było nawet na niewiarygodnie tani drugi samochód. Dopiero od niedawna byliśmy posiadaczami pierwszego taniego samochodu.
Ale nie groził nam już atak serca za każdym razem, gdy listonosz przynosił rachunek do zapłacenia. Zacząłem w końcu dobrze zarabiać.
Byłem producentem programu Marty Mann Show, nocnego talk-show nadawanego w każdą sobotę w naziemnej telewizji. Przez poprzednie sześć lat również odpowiadałem za produkcję Marty Mann Show, ale wtedy nadawaliśmy program w lokalnym radiu i mało kto w kraju słyszał o jego szalonym prezenterze. Miałem wrażenie, że od tego czasu minęły wieki.
Przed dwunastoma miesiącami Marty i ja przeszliśmy z zero-budżetowego programu radiowego do niskobudżetowego widowiska telewizyjnego. Granica między nimi była zaskakująco cienka. Jej przekroczenie wystarczyło jednak, by Marty stał się kimś w rodzaju gwiazdy.
Kiedy wchodziło się z nim do restauracji, wszyscy przestawali jeść i gapili się na niego jak sroka w gnat. Dziewczęta, które przed kilku laty nie dotknęłyby go i w chirurgicznych rękawiczkach, teraz widziały w nim boga miłości. Fotografowano go nawet, kiedy nie robił nic szczególnego. Marty osiągnął sukces i był na tyle przyzwoity, żeby się na mnie nie wypiąć.
Krytycy, w każdym razie ci, którzy go lubili, uważali go za dziecinnego – mając na myśli, że jest otwarty, szczery i kieruje się intuicją. Ich zdaniem zadawał pytania, o których inni prezenterzy bali się nawet pomyśleć. I była to prawda – w umyśle Marty’ego kompletnie nie funkcjonowała autocenzura, którą wydaje się posiadać każdy z nas. Ludzie udzielali mu odpowiedzi nawet w momentach, kiedy zasługiwał na to, żeby dać mu w zęby.
Krytycy, którzy nie lubili Marty’ego, również określali go mianem dziecinnego – mając na myśli, że jest samolubny, niedojrzały i okrutny. Ale tak naprawdę Marty nie był wcale dziecinny. Czasami obserwowałem, jak nasz Pat godzinami bawi się spokojnie swoimi plastikowymi zabawkami z Gwiezdnych wojen. To było dziecinne. Marty nigdy nie potrafiłby skupić na czymś tak długo uwagi. Marty nie był dziecinny. Był po prostu niedorozwinięty.
Poznaliśmy się w lokalnej rozgłośni radiowej, której pracownicy albo dopiero pięli się w górę, albo mieli już za sobą szczyty powodzenia. Mieściła się w obskurnym małym budynku pełnym skwaszonych ambicji i stęchłego papierosowego dymu. Większość dzwoniących do nas ludzi była albo beznadziejnie samotna, albo na granicy świra. Zawsze jednak tęskniłem trochę za tym miejscem. Ponieważ tam właśnie spotkałem Ginę.
Rozgłośnia miała pewne problemy z zapraszaniem gości – z jakiegoś powodu nie zależało im na naszych czekach, na których wypisane sumy były tak małe, że nie dostrzegało się ich gołym okiem – w związku z czym w naszych audycjach zawsze obecny był pewien element improwizacji.
Kiedy na przykład zaczęły bankrutować pierwsze japońskie banki, gość, którego zaprosiliśmy, żeby powiedział, co to wszystko znaczy, nie był ekonomistą ani dziennikarzem od spraw gospodarki, lecz profesorem, który uczył japońskiego w college’u po drugiej stronie ulicy.
W porządku, był tylko nauczycielem japońskiego, ale jak każdy nauczyciel języka, kochał kraj, którego mowy uczył. Któż potrafił lepiej opowiedzieć o azjatyckich tygrysach, które zmieniły się w wykastrowane kocury? Cóż, prawdopodobnie wielu ludzi. Ale on był najlepszym z tych, których mieliśmy pod ręką. Tyle że w ogóle się nie pojawił.
Solidaryzując się jakby z pękającym balonem japońskiej gospodarki, rankiem tamtego dnia pękł wyrostek robaczkowy profesora i zamiast profesora pojawiła się jego najlepsza studentka – Gina.
Wysoka, promienna Gina. Mówiła płynnie po japońsku, była ekspertką w dziedzinie japońskiej kultury i miała nogi do samej szyi. Zabrałem ją do studia i bałem się nawet do niej odezwać, bałem się spojrzeć jej w oczy. Była piękna, czarująca i inteligentna. Ale co najważniejsze, należała do zupełnie innej ligi.
A potem w studiu zapaliła się czerwona lampka i coś się stało. Albo raczej nie stało się kompletnie nic. Ginę sparaliżowały nerwy. Nie była zdolna wykrztusić ani słowa.
Kiedy ją po raz pierwszy zobaczyłem, wydawała mi się nieosiągalna. Jednak widząc, jak poci się i jąka, opowiadając nieskładnie o kryzysie ekonomicznym, dostrzegłem w niej nagle bratnią duszę. I domyśliłem się, że mam jakąś szansę. Być może niewielką. Nie większą niż śnieżna kula w piekle. Ale jednak.
Poza tym dobrze wiedziałem, jak się czuje. Czerwona lampka zawsze wywoływała u mnie te same symptomy. Nigdy nie czułem się swobodnie przed mikrofonem lub przed kamerą – na samą myśl o tym nadal oblewa mnie zimny pot.
Więc kiedy było już po wszystkim i Marty wyzwolił ją z niedoli, trudno mi było jej nie współczuć. Zniosła całą przygodę bardzo dobrze, pokpiwając z własnej tremy i zarzekając się, że jej kariera medialna jest już skończona.
Słysząc to, podupadłem na duchu.
Skoro tak, to kiedy się znowu zobaczymy?
W Ginie ujęło mnie to, że nie przywiązywała wielkiej wagi do swojej urody. Wiedziała, że jest atrakcyjna, lecz nie dbała o to. A konkretniej, uważała, że to jej najmniej interesujący przymiot. Ale ja nie byłem facetem, za kim obejrzelibyście się na ulicy. Na kimś, kto wygląda tak zwyczajnie jak ja, piękno nie może nie zrobić wrażenia.
Zabrała mnie na sushi do Sogo, dużego japońskiego domu towarowego przy Piccadilly Circus, gdzie znał ją cały personel. Rozmawiała z nimi po japońsku, a oni zwracali się do niej „Gina-san”.
– Gina-san? – zdziwiłem się.
– Trudno to dokładnie przetłumaczyć – odparła z uśmiechem. – Znaczy coś w rodzaju: szanowna, czcigodna Gina. Szanowna, czcigodna Gina. Zakochała się w japońskiej kulturze już jako mała dziewczynka. Mieszkała nawet w Japonii przez cały rok pomiędzy szóstą klasą a college’em, ucząc angielskiego w Kioto („najszczęśliwszy rok w moim życiu”) i miała zamiar tam wrócić. Zaproponowano jej pracę w oddziale amerykańskiego banku w Tokio. Nic nie mogło jej powstrzymać. Modliłem się, żeby mnie się to udało.
Wytężając desperacko umysł, by pochwalić się przed nią swoją skromną wiedzą o Japonii, wspomniałem o Yukio Mishimie. Określiła pisarza mianem prawicowego oszołoma („Japonia to nie tylko surowa ryba i rytualne samobójstwo”) i stwierdziła, że jeśli chcę naprawdę zrozumieć ten kraj, powinienem przeczytać Kawabatę. Dodała, że może mi pożyczyć kilka jego książek. Ujrzałem w tym swoją szansę i uchwyciłem się jej. Kiedy spotkaliśmy się następnym razem, przyniosła mi powieść pod tytułem Kraina śniegu. Przeczytałem ją zaraz po powrocie do domu (była całkiem niezła; opowiadała o znudzonym życiem playboyu, który w górskim uzdrowisku zakochuje się w upadłej gejszy), wyobrażając sobie oczy Giny, jej nogi oraz to, jak rozjaśniała się jej cała twarz, kiedy się śmiała.
Przyrządziła kolację w swoim mieszkaniu. Przed wejściem musiałem zdjąć buty. Mówiliśmy na temat japońskiej kultury – właściwie to Gina mówiła, a ja słuchałem, jedząc ryż pałeczkami i upuszczając na dywan kawałki teriyaki z kurczaka – i w końcu nadeszła pora, żeby albo wezwać taksówkę, albo umyć zęby. Chwilę później kochaliśmy się na podłodze – na futonie, jak powiedziała Gina. Byłem dla niej gotów zbombardować Pearl Harbor.
I chciałem, żeby została ze mną na zawsze. W związku z tym obiecałem jej wszystko – szczęście, dozgonną miłość, a przede wszystkim rodzinę. Wiedziałem, że rodzina jest dla niej bardzo ważna – jej tato dał nogę, kiedy Gina miała cztery latka, i przez całe dzieciństwo tęskniła za bezpiecznym rodzinnym domem. Mimo to, idąc do banku, żeby poinformować ich, iż nie pojedzie do Tokio, miała łzy w oczach.
Zamiast zamieszkać w Japonii, przez jakiś czas tłumaczyła dorywczo teksty dla japońskich firm w Londynie. Niestety, wiele z nich właśnie bankrutowało albo pakowało manatki. Nie zrobiła takiej kariery, jaką chciała zrobić. Wiedziałem, że wiele dla mnie poświęciła. Gdybym nie był tak szaleńczo szczęśliwy, mogłyby mnie nawet dręczyć wyrzuty sumienia.
Kiedy wzięliśmy ślub i urodził się Pat, Gina została w domu. Oświadczyła, że Pat i ja – „moi dwaj chłopcy”, jak nas nazywała – jesteśmy dla niej ważniejsi niż kariera zawodowa.
Podejrzewałem, że na tę decyzję w równym rzędzie wpłynęło pragnienie posiadania rodziny, co rozczarowanie pracą. Ona jednak zawsze starała się sprawiać wrażenie, że to najzwyczajniejsza rzecz pod słońcem.
– Nie chcę, żeby mojego syna wychowywali obcy ludzie – stwierdziła. – Nie chcę, żeby jakaś spasiona nastolatka z Bawarii puszczała mu filmy na wideo, kiedy ja jestem w biurze.
– Świetnie – odparłem.
– I nie chcę, żeby wszystkie posiłki, jakie je, były podgrzewane w mikrofalówce. Nie chcę przychodzić z pracy zbyt zmęczona, żeby się z nim pobawić. Nie chcę, żeby beze mnie dorastał. Chcę, żeby miał jakieś życie rodzinne… cokolwiek to znaczy. Nie chcę, żeby miał dzieciństwo takie jak ja.
– Zgoda – powiedziałem.
Wiedziałem, że to drażliwy temat. Gina wyglądała, jakby zaraz miała się rozpłakać.
– Co jest złego w tym, że kobieta chce zostać w domu ze swoim dzieckiem? – zapytała. – Całe to gadanie o realizowaniu własnych ambicji jest takie żałosne i w stylu lat osiemdziesiątych. Cała ta mania posiadania… Możemy się przecież utrzymać za mniejsze pieniądze, prawda? Obiecaj tylko, że raz w tygodniu będziesz mi kupował sushi.
Przyrzekłem, że będę jej kupował tyle surowej ryby, że wyrosną jej skrzela, i Gina została w domu, żeby opiekować się naszym synem.
A ja, wracając wieczorem z pracy, wołałem: „Cześć, skarbie, już jestem”, zupełnie jakbyśmy byli postaciami z jakiegoś amerykańskiego sitcomu z lat pięćdziesiątych, ja Dickiem Van Dykiem przynoszącym do domu bekon, a ona Mary Tyler Moore przyrządzającą kanapki.
Nie wiem, dlaczego próbowałem robić sobie z tego żarty. Może dlatego, że w głębi serca uważałem, że Gina udaje tylko, że jest kurą domową. A ja udaję tylko swojego ojca.
Od wczesnego dzieciństwa Marty jadł posiłki przy włączonym telewizorze. Telewizja była jego niańką, jego najlepszą przyjaciółką, jego guwernantką. Nadal potrafił wyrecytować z pamięci program telewizyjny z tamtych lat. Potrafił zagwizdać temat przewodni Dallas. Mało kto tak dobrze jak on potrafił udawać Daleków. Wszystko, co wiedział o ptaszkach i pszczółkach – a prawdę mówiąc nie było tego zbyt wiele – nauczył się z konkursu Miss World.
Chociaż w niczym go nie przypominałem, Marty przylgnął do mnie, ponieważ pochodziliśmy z podobnych domów. Na pozór nie stanowi to najlepszej podstawy do przyjaźni, ale zdziwilibyście się, gdybym wam powiedział, jak mało pracowników telewizji wywodzi się z takiego środowiska. Większość osób, z którymi pracowaliśmy, pochodziło z domów, gdzie pełno było książek.
Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy w małej stacji radiowej, należeliśmy obaj do kategorii, którą określano kpiącym mianem „wszechstronnie uzdolnionych”. Zdolności Marty’ego sprowadzały się przede wszystkim do przynoszenia kanapek, sortowania poczty oraz robienia herbaty. Ale nawet wtedy z jego uśmiechniętej twarzy i wyłupiastych oczu wyzierała taka energia, że wszyscy go zauważali, nawet jeśli nikt nie brał go serio.
Zajmowałem trochę od niego wyższą pozycję, pisząc różne kawałki, produkując audycje i od czasu do czasu czytając bardzo zestresowanym głosem wiadomości. Jak już wspomniałem, kiedy trzeba było wystąpić na żywo – kiedy zapalała się czerwona lampka – byłem beznadziejny, trochę tylko lepszy od Giny. Lampka się zapalała i zamiast się ożywiać, martwiałem. Okazało się jednak, że Marty był do tego wprost stworzony.
Kiedy prezenter naszej nocnej audycji z telefonicznym udziałem słuchaczy – nazywaliśmy ją nocną zmianą czubków – przeszedł nagle do kablowej telewizji, przekonałem szefostwo, żeby dali Marty’emu szansę. Częściowo dlatego, że przypuszczałem, iż okaże się w tym niezły. Ale przede wszystkim ponieważ bałem się, że będę to musiał robić sam.
Ku naszemu zaskoczeniu, Marty dokonał cudu, mając do dyspozycji wyjątkowo mało obiecujący materiał. Przez pięć nocy w tygodniu przyjmował telefony od zwolenników stryczka i chłosty, wyznawców teorii spisku, ludzi, którzy widzieli latające spodki i wszelkiego rodzaju innych świrów. I robił z tego dobre radio.
Robił z tego dobre radio, ponieważ sprawiał wrażenie, że nic nie dostarcza mu większej frajdy aniżeli rozmowy z toczącymi pianę z pyska obywatelami wariatkowa.
Powoli zaczęliśmy tworzyć to, co określa się mianem kultowego programu. A kiedy nam się udało, szybko posypały się propozycje, żeby przenieść go do telewizji. Ludzie zapraszali nas na lunch, wygłaszali pochlebne uwagi i dużo obiecywali. I bardzo prędko porzuciliśmy naszą odnoszącą sukcesy audycję radiową – rzadki przypadek szczurów uciekających z żeglownego okrętu.
W telewizji wyglądało to inaczej. Nie mogliśmy pozwolić, żeby tak jak w radiu nasi goście trafiali do nas dosłownie z ulicy. Nie wystarczali nam już zapłodnieni przez jurnych kosmitów zabawni maniacy.
Po rocznym prowadzeniu własnego programu Marty nadal wyglądał, jakby robił dokładnie to, co zamierzał w życiu robić. Ale zaczęło o sobie dawać znać napięcie i żeby je ukryć, z tygodnia na tydzień potrzebował więcej makijażu. Srebrne nitki w jego blond włosach nie pojawiły się wyłącznie w wyniku stresu związanego z szukaniem właściwych gości. Kiedy pracowaliśmy w radiu, Marty nie miał nic do stracenia. Teraz to się zmieniło.
Gdy przyjechałem tego dnia do studia, siedział na fotelu w charakteryzatorni, wypytując o ewentualnych nowych gości grupkę otaczających go i gotowych spełnić każde życzenie młodych kobiet. Wizażystka próbowała nadać jego skórze w miarę ludzki odcień. Marty z powątpiewaniem pociągnął łyk wody ze szklanki, którą przed nim postawiono.
– Czy to evian?
– Chciał pan gazowaną? – zapytała słodko wyglądająca młoda kobieta w bojówkach i wojskowych butach.
– Chciałem evian.
Na jej twarzy odbiła się ulga.
– To jest evian.
– Nie sądzę.
– No dobrze, to badoit. Marty spojrzał na nią.
– W automacie nie było evian – stwierdziła.
– Sprawdź w bufecie – zaproponował jej z westchnieniem.
Rozległ się zgodny pomruk. W bufecie – gdzie przesiadywali goście naszego programu – z pewnością można było znaleźć evian dla Marty’ego. Zbita z tropu dziewczyna w bojówkach poszła po dobrą wodę, dzielnie się uśmiechając.
– Myślę o czymś w rodzaju klasycznego spotkania z legendą Hollywoodu – oznajmił Marty. – Myślę o Michaelu Parkinsonie trzymającym w ręku notes i rozmawiającym z gwiazdami. Myślę o Tinsel Town. Myślę o jakimś aktorze nominowanym do Oscara. Myślę o… Jacku Nicholsonie?
– Jacka nie ma w mieście – odezwała się nasza asystentka,
nieduża nerwowa dziewczyna, która nie zagrzała u nas długo miejsca. Już teraz paznokcie miała poobgryzane do kości.
– Leonardo di Caprio?
– Leo jest nieosiągalny.
– Clint Eastwood?
– Mam telefon do jego biura. Ale wątpię…
– Robert Mitchum? James Stewart?
– Obaj nie żyją.
Marty spojrzał na nią spode łba.
– Nigdy nie mów takich rzeczy – mruknął. – Obaj nie mogą po prostu pojawić się w danym momencie w naszym programie.
Zerknął na mnie w lustrze, mrugając paciorkowatymi oczyma w obłoku pomarańczowego podkładu.
– Dlaczego nie możemy tu ściągnąć żadnej z tych pierdolonych sław ekranu, Harry?
– Ponieważ żadna z osób, które wymieniłeś, nie wyprodukowała ostatnio nic nowego – wyjaśniłem mu tak, jak to czyniłem co tydzień. – A jeśli to zrobi, będziemy musieli o nią walczyć z autorami innych talk-show.
– Oglądał pan dzisiaj wiadomości? – zapytała wizażystka w typowy dla przedstawicielek tej profesji senny sposób, zupełnie nieświadoma, że wszyscy wokół niej są na skraju załamania nerwowego. – Były całkiem ciekawe. Pokazali ten protest koło lotniska. Ludzi, którzy przykuli się łańcuchami do drzew. Protestują przeciwko budowie nowego terminalu.
– I co w tym ciekawego? – zapytał Marty. – A może chcesz po prostu podtrzymać rozmowę?
– Podobał mi się ten ich przywódca – odparła. – No wie pan… Cliff. Ten z dredami. Jest cudowny.
Wszystkie obecne w pomieszczeniu kobiety wydały z siebie zgodne westchnienie. Widziałem tego siedzącego na drzewie Cliffa – chudego, wyszczekanego faceta z dredami – ale nie miałem pojęcia, że można go uznać za obiekt pożądania.
– Kogoś takiego powinniśmy mieć w programie – stwierdziła triumfalnym tonem wizażystka, pudrując twarz Marty’ego. – Jest o wiele ciekawszy niż jakiś gwiazdor z przeszczepionymi cebulkami włosów i wchodzącym na ekrany thrillerem.
– Cliff to nie jest wcale zły pomysł – uznałem. – Tyle że nie wiem, jak się z nim skontaktować. Ale na pewno będzie go łatwiej ściągnąć niż Clinta Eastwooda.
– Mam numer jego komórki – powiedziała jakaś dziewczyna w głębi sali. – Jeśli się do czegoś przyda.
Wszyscy obróciliśmy się w jej stronę.
Smukła i ruda, o delikatnej irlandzkiej cerze, tak bladej, jakby nigdy nie oglądała słońca, miała koło dwudziestu lat – jeszcze przed godziną mogła studiować na uniwersytecie – oraz kilka piegów na twarzy. Widać było, że zostaną jej na całe życie. Nigdy wcześniej jej nie widziałem.
– Siobhan Kemp – przedstawiła się, nie zwracając się do nikogo w szczególności i oblewając rumieńcem. – Jestem nową asystentką producenta. Więc jak? Mam zadzwonić do Cliffa?
Marty spojrzał na mnie. Widziałem, że podoba mu się pomysł rozmowy z człowiekiem na drzewie. Mnie też się podobał. Ponieważ tak jak wszyscy w telewizji najwyżej ceniliśmy autentyczność. Z wyjątkiem oczywiście prawdziwej wysokooktanowej znakomitości. Tę ceniliśmy jeszcze wyżej.
Mieliśmy powyżej dziurek w nosie podrzędnych sław, które zachwalały swój podrzędny produkt. Zależało nam na prawdziwych ludziach z prawdziwymi życiorysami i prawdziwą historią – historią, nie anegdotą. Oferowali nam wspaniałą telewizję za śmiesznie niską cenę. A my oferowaliśmy im w zamian terapię, szansę zaistnienia w milionach domów, szansę wyrzucenia z serca tego, co ich gryzło.
Oczywiście, gdyby nagle zadzwonił Jack Nicholson, błagając, byśmy pozwolili mu u nas wystąpić, wezwalibyśmy natychmiast ochroniarzy i kazali wyrzucić wszystkich naturszczyków z budynku. Jednak dziwnym trafem Jack nigdy do nas nie zadzwonił. Ostatnio za mało było wielkich sław, żeby obskoczyć wszystkie programy.
Szanowaliśmy więc autentycznych ludzi, autentycznych ludzi, którym naprawdę na czymś zależało, autentycznych ludzi, którzy mieli w nosie karierę. Ktoś siedzący na drzewie, komu policyjne psy chciały dobrać się do niedomytych jaj, wydawał się autentyczniej szy od innych.
– Skąd go znasz? – zapytałem dziewczynę.
– Kiedyś z nim chodziłam – odpowiedziała.
Marty i ja wymieniliśmy spojrzenia. Byliśmy pod wrażeniem. Ta Siobhan też była kimś autentycznym.
– Nic z tego nie wyszło – dodała. – Niełatwo jest utrzymać związek, gdy jeden z partnerów spędza tyle czasu na drzewie. Ale nadal jesteśmy w kontakcie i podziwiam go… Cliff naprawdę wierzy w to, co robi. Jego zdaniem system podtrzymania życia na tej planecie jest bliski załamania, a politycy udają tylko, że robią coś w kwestiach ekologii. Uważa, że człowiek powinien zostawiać za sobą wyłącznie ślady stóp i zabierać tylko wspomnienia.
– Kurewsko trafnie powiedziane – stwierdził Marty. – Kto jest jego agentem?
Stojąc na galerii i oglądając tuzin ekranów, pokazujących z pięciu różnych ujęć Marty’ego, który rozmawiał z mężczyzną potrafiącym nadmuchać kondom nasunięty na własną głowę – był w tym właściwie całkiem niezły – zorientowałem się nagle, że ktoś stoi obok mnie.
To była Siobhan, uśmiechająca się niczym dzieciak, który po przyjściu pierwszego dnia do szkoły zdaje sobie sprawę, że nie będzie wcale tak źle.
W półmroku galerii jej twarz oświetlały stojące przy ścianie monitory. Tak naprawdę są to zwykłe telewizory, ale nazywamy je monitorami. Dają reżyserowi możność wyboru ujęcia. Monitory pokazują nie tylko nadawany aktualnie obraz, ale wszelkie możliwe obrazy. Siobhan uśmiechnęła się do nich. Miała piękny uśmiech.
– Myślałem, że ten Cliff nie udziela wywiadów – powiedziałem. – Przynajmniej od czasu, kiedy w niedzielnym dodatku napisali, że robi to wszystko tylko po to, żeby zdobyć popularność i przelecieć parę hipisek. – Nagle przypomniałem sobie, że z nim chodziła. – Bez urazy – dodałem.
– Nie czuję się urażona – odparła. – To prawda, ale tego akurat wywiadu może udzielić.
– Dlaczego? Bo cię zna?
– Nie – roześmiała się. – Bo lubi Marty’ego. Uważa, że on nie należy do establishmentu mediów.
Spojrzałem na Marty’ego, który na tuzinie ekranów krztusił się ze śmiechu, kiedy kondom wybuchł na głowie jego gościa. Jeśli ktoś należał do establishmentu mediów, to tą osobą był z całą pewnością Marty. Potraktowałby to jako komplement.
– A przede wszystkim dlatego – dodała Siobhan – że nadajemy na żywo.
Istotnie byliśmy prawdopodobnie ostatnim nadawanym na żywo programem telewizyjnym. Teraz większość programów opatrzona była etykietką „prawie na żywo”, co oznaczało, że udawały emocje żywej telewizji, mając zawsze siatkę bezpieczeństwa w postaci wcześniejszego nagrania. Sztuczne jak jasna cholera.
Ale Marty Mann Show był prawdziwy. Kiedy ludzie oglądali tego faceta z prezerwatywą nasuniętą na łeb, gumka rzeczywiście nadmuchiwana była dokładnie w tym momencie.
– Ci ekologiczni bojówkarze uważają – kontynuowała Siobhan – że jedynym środkiem przekazu, gdzie nie istnieje cenzura, jest nadawana na żywo telewizja. Mogę cię o coś zapytać?
– Wal śmiało.
– Czy to twój MGF stoi na parkingu? Ten czerwony? Zaraz się zacznie, pomyślałem. Wykład o tym, jak samochody przyczyniają się do zanieczyszczenia środowiska i rozszerzania się dziury ozonowej. Czasami martwię się o dzisiejszą młodzież. Myślą tylko o przyszłości planety.
– Tak, to mój – odparłem.
– Fajny wózek.
Kiedy wróciłem do domu, oboje spali. Wymyłem zęby i przebrałem się po ciemku, słuchając, jak moja żona oddycha przez sen. Cichy oddech śpiącej Giny nadal budził we mnie falę czułości. To był jedyny moment, kiedy wydawała się podatna na zranienie, jedyny moment, kiedy mogłem się oszukiwać, że potrzebuje mojej opieki.
Gdy wślizgnąłem się do łóżka i objąłem ją ramieniem, lekko się poruszyła.
– Dobrze dzisiaj wypadliście – mruknęła.
Była ciepła i rozespana i kochałem ją taką. Leżała obrócona do mnie plecami, w swojej normalnej pozycji, i westchnęła, kiedy się do niej przytuliłem. Pocałowałem ją w kark i zacząłem gładzić jedną z tych długich nóg, które zachwyciły mnie, kiedy się po raz pierwszy spotkaliśmy. I nadal zachwycały.
– Och, Gino. Moja Gino.
– Och, Harry – odparła cicho. – Chyba nie chcesz… czyżbyś chciał? – Musnęła mnie ręką. – No cóż. Chyba chcesz.
– Masz cudowne ciało.
– Jurny z ciebie zawodnik – stwierdziła, śmiejąc się i obracając przodem do mnie, z oczyma wciąż zlepionymi snem. – To znaczy, jak na kogoś w twoim wieku.
Usiadła na łóżku, ściągnęła przez głowę T-shirt, który miała na sobie, i zrzuciła go na podłogę. A potem przeczesała palcami włosy i uśmiechnęła się do mnie. Jej długie znajome ciało widziałem w sączącym się przez żaluzje świetle ulicznych latarni. W naszym pokoju nigdy nie było naprawdę ciemno.
– Nadal mnie pragniesz? – zapytała. – Po tylu latach? Pokiwałem chyba głową. I nagle, w chwili kiedy zetknęły się nasze usta, w sąsiednim pokoju zapłakał Pat. Spojrzeliśmy na siebie. Gina uśmiechnęła się. Ja się nie uśmiechnąłem.
– Przyniosę go – powiedziała, kiedy opadłem na poduszkę.
Po chwili wróciła do sypialni z Patem w ramionach. Zachłystując się płaczem, próbował opowiedzieć zły sen – coś o wielkich potworach. Gina ukoiła małego, kładąc go między nami. Gdy znalazł się w ciepłym łóżku, jak zawsze szybko ucichł.
– Przekładamy łyżeczki – powiedziała Gina.
Pat i ja obróciliśmy się posłusznie na drugi bok. Jego ciepłe małe nogi w puszystej bawełnianej piżamie przylgnęły do moich. Słyszałem, jak pociąga nosem, ale najgorsze już minęło. Gina zarzuciła na nas obu swoją długą rękę, przytulając się do Pata.
– Pora spać – powiedziała. – Wszystko będzie dobrze. Zamknąłem oczy i zapadając w sen z leżącym między nami synem, zastanawiałem się, czy powiedziała to do mnie, czy do Pata. Czy może do nas obu.
– Potwory nie istnieją – dodała i zasnęliśmy w jej ramionach.
Trzydzieste urodziny Giny nie odbyły się zupełnie bezboleśnie.
Ojciec złożył jej życzenia dopiero wczesnym wieczorem, a to oznaczało, że przez cały ranek i popołudnie zastanawiała się, czy niewydarzony stary gnojek w ogóle się odezwie.
Dwadzieścia pięć lat wcześniej, tuż zanim Gina poszła do pierwszej klasy, Glenn – jak kazał mówić na siebie wszystkim, a zwłaszcza swoim dzieciom – wyszedł z domu, marząc o tym, by zostać muzykiem rockowym. I chociaż od niepamiętnych czasów tyrał ciężko za ladą sklepu z gitarami przy Denmark Street i wszystkie jego sny o sławie uleciały wraz z jego hipisowską fryzurą, wciąż uważał się za kogoś w rodzaju swobodnego ptaka, kogoś, kto może zapomnieć o dacie czyichś urodzin albo przypominać sobie o nich, kiedy mu przyjdzie ochota.
Glenn nigdy nie zrobił muzycznej kariery. W jego artystycznym życiorysie była jedna kapela z przyzwoitym kontraktem na nagranie i jeden dość udany singel. Być może mignął wam, grając na gitarze basowej w liście przebojów Top of the Pops, zanim jeszcze Ted Heath bezpowrotnie pożegnał się z Downing Street.
W młodości był bardzo przystojny – Glenn, nie Ted
Heath – podobny trochę do Roberta Planta, z lokami w stylu wikingów i obnażonym torsem. Ja jednak zawsze podejrzewałem, że jego prawdziwym powołaniem jest zakładanie rodzin, a następnie ich rozbijanie.
Rodzina Giny była pierwszą w długiej serii żon i dzieci, które Glenn porzucił dla innych. Mieszkały w najróżniejszych częściach kraju, kobiety podobne do jej matki, która w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych uchodziła za taką piękność, że jej uśmiechnięta twarz pojawiła się kilkakrotnie na okładkach kolorowych czasopism, i dzieci podobne do Giny, dorastające w domach, gdzie obecne było tylko jedno z rodziców i które wówczas nazywano jeszcze rozbitymi domami.
Glenn przemykał przez ich życie, beztrosko zapominając o urodzinach i o Bożym Narodzeniu, następnie zaś pojawiając się nieoczekiwanie z jakimś wielkim, kompletnie niepraktycznym prezentem. Mimo że był obecnie typowym pracownikiem najemnym w średnim wieku, wciąż wydawało mu się, że jest kimś w rodzaju pieprzonego Jima Morrisona i zasady, których przestrzegają inni, nie mają do niego zastosowania.
Ale nie mogę zbytnio narzekać na starego Glenna. Na swój sposób odegrał w naszym romansie rolę kupidyna. Ponieważ Gina najbardziej polubiła we mnie moją rodzinę.
To była zwykła trzyosobowa rodzina – jestem jedynakiem – i mieszkaliśmy w zbudowanym z płyty bliźniaku na podlondyńskim osiedlu, które nie różniło się wiele od innych przedmieść w całej Anglii. Wszędzie dookoła pełno było domów i ludzi, ale musieliśmy przejść pół mili, żeby kupić gazetę – wokół nas toczyło się życie, ale nigdy nie mogliśmy pozbyć się wrażenia, że toczy się gdzie indziej. Takie właśnie jest przedmieście.
Moja mama obserwowała ulicę zza firanki („To moja ulica”, odpowiadała, gdy ja i tato zwracaliśmy jej uwagę). Tato zasypiał przed telewizorem („Nic nigdy nie ma w tej telewizji”, narzekał zawsze). A ja kopałem piłkę w ogródku za domem, marząc o meczu na Wembley i starając się nie połamać róż taty.
Ile jeszcze takich rodzin żyje w tym kraju? Prawdopodobnie miliony. Z pewnością jednak mniej niż kiedyś. Rodziny takie jak nasza stanowią praktycznie ginący gatunek. Gina zachowywała się, jakbyśmy ja, moja mama i tato byli wymagającym ochrony reliktem, który trzeba pielęgnować, szanować i podziwiać.
Dla mnie moja rodzina była oczywiście mało ciekawa: całe to pucowanie samochodu, wyglądanie zza firanek, wieczory spędzane przed telewizorem, wakacje w pensjonatach w Devon i Konwalii albo w przyczepie samochodowej we Frinton. Zazdrościłem Ginie jej egzotycznego pochodzenia – mamy byłej modelki, ojca niedoszłego rockowego gwiazdora i zdjęć w kolorowych czasopismach, mimo że mocno ostatnio wyblakły.
Gina pamiętała nieudane urodziny z dzieciństwa, ojca, którego zawsze absorbowały nowsze, bardziej ekscytujące związki, obiecane wakacje, z których nic nigdy nie wychodziło, matkę, która sama spała w łóżku, sama się zestarzała, sama zachorowała, sama wypłakiwała oczy i na koniec sama umarła. Gina nigdy nie pogardziłaby zwyczajną rodziną. To nie leżało w jej naturze.
Kiedy po raz pierwszy zabrałem ją do domu na święta Bożego Narodzenia i mama dała jej prezent – jakiś drobiazg w koszyczku z perfumerii, owinięte w folię mydełka w kształcie polarnych misiów – wzruszenie odebrało jej mowę i wiedziałem, że jest już moja. Spojrzała na te polarne misie i dała złapać się na haczyk.
Nie wolno nie doceniać siły oddziaływania pełnej rodziny. W dzisiejszych czasach pochodzenie z nierozbitego domu jest czymś w rodzaju posiadania niezależności finansowej, oczu Paula Newmana bądź też wielkiego penisa. To jedno z autentycznych życiowych dobrodziejstw, które dane jest tylko nielicznym. Dobrodziejstwo, które trudno odrzucić.
Taki nierozbity dom może jednak wpoić dzieciom fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Dorastając, uważałem za oczywiste, że każde małżeństwo musi być tak samo stabilne i wieczne jak mojej mamy i taty – że będzie takie i moje własne. Moi rodzice sprawili, że wydawało się to łatwe. A to wcale nie jest prawda.
Gina już dawno temu odpuściłaby sobie prawdopodobnie Glenna, gdyby nadal żyła jej matka. Ale matka zmarła na raka piersi niedługo przedtem, nim Gina wkroczyła do naszej rozgłośni oraz w moje życie, i osierocona córka uznała, że musi ocalić te strzępy rodziny, jakie jej jeszcze pozostały.
W związku z tym Glenn pojawił się na naszym weselu i zapalił skręta na oczach mojej mamy i taty. Potem chciał się wymknąć z jedną z druhen. Dobiegając pięćdziesiątki, starał się sprawiać wrażenie, że ma dziewiętnaście lat i całe życie przed sobą. Nosił skórzane spodnie, które skrzypiały, kiedy tańczył. A tańczył jak nawiedzony.
Ginę tak irytowało, iż Glenn nie potrafi nawet w najmniejszym stopniu odgrywać roli ojca, że nie chciała mu posłać żadnych zdjęć Pata, gdy mały się urodził. W tej kwestii postawiłem jednak na swoim, dowodząc, że facet ma prawo obejrzeć fotografie swojego jedynego wnuka. W skrytości serca miałem nadzieję, że gdy Glenn zobaczy naszego pięknego malca, natychmiast oszaleje na jego punkcie. Kiedy po raz trzeci z rzędu zapomniał o jego urodzinach, zdałem sobie sprawę, że mam teraz własne powody, by nie znosić starego pieprzonego hipisa.
– Może przeraża go myśl, że został dziadkiem – powiedziałem. – Po prostu skołowaciał… tak się chyba mówi?
– Tak, to chyba to – zgodziła się Gina. – No i oczywiście wynika to również z faktu, że jest samolubnym dupkiem, który nigdy nie wydoroślał. Nie można o tym zapominać.
W przeciwieństwie do rodziców Giny, moich starych nikt nigdy nie uważał za złotą parę. Nikt nie wpadł na pomysł, że ich związek symbolizuje ducha epoki. Zdjęcie mojej mamy nigdy nie ukazało się w kolorowym czasopiśmie – choć o jej zdobywających nagrody pomidorach napisano raz w lokalnej gazetce. Ale moi rodzice zostali ze sobą na całe życie. Gina i ja mieliśmy taki sam zamiar.
Od dnia naszego ślubu spotykaliśmy przyjaciół, którzy poznali kogoś, zakochali się, wzięli ślub, a potem się rozwiedli i najchętniej wypraliby swojemu byłemu partnerowi flaki. Coś takiego nie mogło się nam przytrafić. Chociaż mieliśmy całkiem różne rodzinne doświadczenia, prowadziły nas one do takich samych wniosków.
Ja chciałem trwałego małżeństwa, ponieważ takie właśnie mieli moi rodzice. Gina chciała trwałego małżeństwa, ponieważ jej rodzice nigdy takiego nie mieli.
– To jest w nas takie dobre – stwierdziła. – To, że nasze marzenia pasują do siebie.
Gina szalała na punkcie moich rodziców i było to uczucie odwzajemnione. Patrząc na tę blond piękność, która kroczyła ogrodową alejką z ich małym wnuczkiem, autentycznie pęcznieli z dumy, uśmiechając się nieśmiało zza swoich pelargonii i okularów do czytania.
Żadne z nich nie potrafiło uwierzyć w swoje szczęście. Moi rodzice uważali, że jako synowa trafiła im się Grace Kelly. Gina uważała, że dostała za teściów Waltonów.
– Chcę pojechać z Patem do twojej mamy i taty – powiedziała, zanim wyszedłem do pracy. – Mogę pożyczyć twoją komórkę? W mojej wyczerpała się bateria.
Z przyjemnością pożyczyłem jej telefon. Nie znoszę komórek. Sprawiają, że czuję się jak w potrzasku.
Przez galerię przeszedł dreszcz paniki.
– Mucha wróciła! – zawołał reżyser. – Mamy muchę!
A potem mucha pojawiła się na monitorze.
Była olbrzymia i czarna, ze skrzydłami wielkimi jak u osy i odwłokiem tak spuchniętym, jakby wysunęła podwozie. Na zbliżeniu Marty’ego, który czytał swój tekst z telepromptera, widzieliśmy, jak krąży leniwie nad głową naszego prezentera, a potem powoli unosi się w górę.
Mucha żyła gdzieś w ciemnych wysokich rejonach studia, pośród plątaniny kabli, gniazdek i reflektorów. Pojawiała się wyłącznie w trakcie nadawania programu. Dyżurujący na galerii weterani twierdzili, że reaguje na ciepło studyjnych jupiterów. Ja jednak nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że przyciągały ją soki, które wydziela człowiek występujący w nadawanej na żywo telewizji. Nasza studyjna mucha najwyraźniej lubiła woń strachu.
Jeśli nie liczyć powietrznych ewolucji muchy, rozmowa Marty’ego z Cliffem była całkiem udana. Młody zielony zaczął nerwowo: drapał się po zaroście, pociągał za brudne dredy, z trudem formułował nieskładne zdania i popełnił nawet główny telewizyjny grzech, gapiąc się prosto w oko kamery. Ale Marty potrafił być zaskakująco łagodny wobec nerwowych gości, a poza tym wyraźnie sprzyjał jego sprawie, i młody człowiek wreszcie się odprężył. Dopiero gdy wywiad dobiegał końca, wszystko się posypało.
– Chcę podziękować Cliffowi, że do nas dzisiaj przyszedł – oznajmił Marty niezwykle jak na niego poważnym tonem, odganiając dłonią studyjną muchę. – I chcę podziękować wszystkim jego kolegom, którzy koczują na drzewach koło lotniska. Ponieważ toczą walkę w imieniu nas wszystkich.
Rozległy się oklaski. Marty wyciągnął rękę i uścisnął dłoń swojego rozmówcy. Cliff przytrzymał ją. I przez chwilę nie puszczał. A potem sięgnął za pazuchę swojej niechlujnej egzotycznej kapoty, wyjął kajdanki i na oczach mierzącego go niepewnym spojrzeniem Marty’ego zatrzasnął jedną metalową obręcz na swoim nadgarstku, a drugą na nadgarstku naszego prezentera.
– Uwolnić ptaki – powiedział cicho i odchrząknął.
– Co? Co takiego? – zapytał Marty.
– Uwolnić ptaki! – zawołał Cliff, nabierając pewności siebie.
Marty potrząsnął głową.
– Czy masz do tego klucz, ty śmierdzący mały gnoju?
Stojąc na galerii, obserwowaliśmy rozgrywającą się na dole scenę na jaśniejących w mroku ekranach kilkunastu monitorów. Reżyser nadal kierował choreografią pięciu kamer – „dwójka, zatrzymaj się na Martym, czwórka, daj zbliżenie kajdanek…” – lecz ja czułem coś, co czuje się, tylko kiedy nadawany na żywo program wali się w gruzy, szarpiący trzewia ucisk, łączący w sobie lekkie mdłości, paraliż oraz straszliwą fascynację.
I nagle ponownie pojawiła się mucha. Krążyła kilka sekund nad głową Cliffa, a potem idealnie wylądowała na grzbiecie jego nosa.
– Uwolnić ptaki!
Marty spojrzał na swoją rękę, nie mogąc do końca uwierzyć, że został przykuty do tego brudnego młodzieńca, którego makijaż roztapiał się właśnie w świetle jupiterów. A potem złapał dzbanek na wodę, który stał między nimi na stole, i trzasnął nim Cliffa w twarz zupełnie tak, jakby chciał zabić studyjną muchę. W powietrze trysnęła krew i woda. W dłoni Marty’ego zostało samo ucho dzbanka.
– Pierdolić ptaki – powiedział. – I chrzanić dziurę ozonową.
Na ekranie pojawił się kierownik planu z otwartymi ze zdumienia ustami i zwisającymi na szyi słuchawkami.
Cliff złapał się za rozbity nos. Ktoś na widowni zaczął gwizdać. I w tym momencie wiedziałem już, że daliśmy dupy. Marty zrobił jedyną rzecz, której nie wolno mu było zrobić w trakcie programu. Stracił swoją publiczność.
Na galerii natychmiast rozdzwoniły się telefony, jakby chcąc uczcić załamanie się mojej błyskotliwej kariery. Nagle zdałem sobie sprawę, że obficie się pocę.
Na ekranach wszystkich monitorów pojawiła się na krótko studyjna mucha. Wykonała triumfalny piruet i zniknęła.
– Jaka ja jestem głupia – stwierdziła kilka godzin później Siobhan na pustej galerii. – To wszystko moja wina. Nie powinnam była go w ogóle zapraszać. Powinnam się domyślić, że chce nas wykorzystać, że chce zrobić coś w tym rodzaju. Zawsze był z niego kawał samolubnego sukinsyna. Dlaczego to zrobiłam? Bo chciałam wszystkim zaimponować. A teraz zobacz, co się stało.
– Nie jesteś głupia – odparłem. – To Marty był głupi. To była dobra rozmowa. Mimo tego, co się potem wydarzyło, wciąż tak uważam.
– Ale co teraz będzie? – zapytała, wydając się nagle bardzo młoda. – Co z nami zrobią?
Potrząsnąłem głową i wzruszyłem ramionami. Zmęczyło mnie zastanawianie się, co z nami zrobią.
– Wkrótce się tego dowiemy. Chodź, spadamy stąd. Marty’ego wysłałem już wcześniej do domu, zamówiwszy dla niego taksówkę, która czekała przy tylnym wyjściu. Zakazałem mu z kimkolwiek rozmawiać. Prasa rozszarpie go na strzępy – to było pewne jak w banku. Bardziej martwiło mnie, co zrobi kierownictwo stacji. Z nim i z nami. Wiedziałem, że potrzebują Marty Mann Show. Ale czy potrzebowali go aż tak bardzo?
– Jest już tak późno – zauważyła Siobhan, kiedy weszliśmy do windy. – Gdzie mogę tutaj złapać taksówkę?
– Gdzie mieszkasz? – zapytałem.
Mogłem się domyślić, że w Camden Town. Musiała po prostu mieszkać w jednej z tych starych robotniczych dzielnic, które skolonizowali ludzie w czarnych swetrach. Właściwie było to całkiem niedaleko od naszego małego domku przy Highbury Corner. Mieszkaliśmy na przeciwnych krańcach tej samej Camden Road – Siobhan tam, gdzie ludzie aspirowali do bohemy, ja tam, gdzie marzyli o suburbiach.
– Mogę cię podwieźć – powiedziałem.
– Naprawdę? Swoim MGF?
– Jasne.
– To wspaniale!
Roześmieliśmy się po raz pierwszy od wielu godzin – choć nie miałem pojęcia, co nas tak ubawiło – po czym zjechaliśmy windą na podziemny parking, na którym stało samotnie moje małe czerwone auto. Było późno. Dochodziła druga. Patrzyłem, jak Siobhan wsuwa nogi pod tablicę rozdzielczą.
– Nie chcę do tego wracać, ale muszę powiedzieć, że dziś wieczorem byłeś naprawdę słodki – stwierdziła. – Dziękuję, że się na mnie nie wściekałeś. Jestem ci za to wdzięczna.
Dziękowała za coś, co tak naprawdę nie było wcale moją zasługą. Spojrzałem na jej bladą irlandzką twarz i po raz pierwszy uświadomiłem sobie, jak bardzo mi się podoba.
– Nie wygłupiaj się – powiedziałem, przekręcając szybko kluczyk w stacyjce, żeby ukryć zakłopotanie. – Jedziemy przecież na tym samym wózku, czyż nie?
Była ciepła letnia noc i ulice miasta świeciły pustkami. W ciągu dwudziestu minut minęliśmy zamknięty pchli targ, modne etniczne restauracje i sklepy z używanymi rzeczami ze swoimi groteskowo wielkimi szyldami. Olbrzymie kowbojskie buty, kolosalne krzesła z rattanu i monstrualne płyty z winylu – wszystko to wisiało nad ulicą niczym wizje spowodowane wybrakowanym narkotykiem. Gina i ja robiliśmy tu kiedyś zakupy w sobotnie popołudnia. Od tego czasu minęły chyba wieki.
Siobhan mówiła mi, jak jechać, i w końcu zatrzymaliśmy się przez dużym białym dworkiem, w którym dawno temu urządzono mieszkania.
– No cóż – powiedziałem. – W takim razie dobranoc.
– Dziękuję za wszystko – odparła.
– Nie ma za co.
– Słuchaj, nie sądzę, żebym mogła od razu zasnąć. Nie po dzisiejszym wieczorze. Chcesz wpaść na drinka?
– Po drinku ja też nie będę chyba mógł zasnąć – mruknąłem, nienawidząc się za to, że przemawiam jak emeryt, na którego czeka gorące kakao i ceratka pod prześcieradłem w domu starców.
– Na pewno nie chcesz? – zapytała.
To śmieszne, ale rozczarowanie, które usłyszałem w jej głosie, mile mi pochlebiało. Wiedziałem również, że nie będzie mnie więcej prosić.
Jedź do domu, radził mi mój wewnętrzny głos. Odmów z grzecznym uśmiechem i wracaj do domu.
I może zrobiłbym to, gdyby tak bardzo mi się nie podobała.
Może zrobiłbym to, gdyby to nie był taki zwariowany wieczór.
Może zrobiłbym to, gdybym nie zbliżał się do trzydziestki.
Może zrobiłbym to, gdyby jej nogi były o kilka cali krótsze.
– Okej – odparłem o wiele swobodniej, niż się czułem. – To brzmi zachęcająco.
Spojrzała na mnie i chwilę później się pocałowaliśmy. Siobhan objęła mnie za szyję i zaczęła pociągać za włosy małymi niecierpliwymi piąstkami. To dziwne, pomyślałem. Gina nigdy tego nie robiła.
Dziecko potrafi się zmienić w ciągu chwili. Wystarczy, że odwrócisz się na kilka sekund – przyglądając mu się ponownie, stwierdzasz, że zmieniło się w kogoś innego.
Pamiętam, jak Pat po raz pierwszy autentycznie się uśmiechnął. Był małą, łysą, tłustą kuleczką, Winstonem Churchillem w śpioszkach, zapłakanym, bo wyrzynały mu się pierwsze ząbki. Gina wmasowała trochę czekolady w obolałe dziąsła, a on natychmiast przestał płakać i twarz rozjaśniła mu się w wielkim, szerokim bezzębnym uśmiechu – tak jakbyśmy zdradzili mu właśnie największy sekret pod słońcem.
Pamiętam również dzień, kiedy zaczął chodzić. Trzymał się, jak to miał w zwyczaju, poręczy swego żółtego plastikowego balkonika, kołysząc się z boku na bok, jakby walczył z podmuchami bryzy, a potem zupełnie bez ostrzeżenia ruszył przed siebie, wściekle przebierając wystającymi z jednorazowej pieluszki małymi grubymi nóżkami, żeby dotrzymać kroku obracającym się niebieskim kółkom balkonika.
Kiedy wypadł z pokoju, Gina wybuchła śmiechem. Wyglądał, powiedziała, jakby znowu miał się spóźnić do biura.
Nie pamiętam jednak, kiedy zmieniły się jego zabawy. Nie mam pojęcia, kiedy wszystkie jego dziecinne strażackie wozy i wyświetlane na wideo filmy o listonoszu Pacie ustąpiły miejsca obsesji Gwiezdnych wojen. To była jedna ze zmian, które zaszły, kiedy akurat odwróciłem się w inną stronę.
Jeszcze przed chwilą głowę miał wypełnioną mówiącymi ludzkim głosem zwierzętami, a teraz nie obchodziło go nic prócz Gwiazdy Śmierci, żołnierzy Imperium i świetlnych mieczy.
Gdybyśmy mu pozwolili, oglądałby w kółko wszystkie trzy filmy cyklu przez cały boży dzień i całą noc. Ale nie pozwalaliśmy mu na to – a ściślej, nie pozwalała mu Gina – w związku z czym, kiedy telewizor był wyłączony, godzinami bawił się swoją kolekcją figurek i szarych plastikowych rakiet z Gwiezdnych wojen bądź też podskakiwał na sofie, wymachując świetlnym mieczem i mamrocząc pod nosem kawałki list dialogowych George’a Lucasa.
Można było odnieść wrażenie, że jeszcze dzień wcześniej nic nie sprawiało mu większej przyjemności od kolekcji gospodarskich zwierzaków – „wieziaków”, jak je nazywał. Siedział w kąpieli z piany, mały blond aniołek z mydlinami na głowie, prowadząc swoje krowy, owce i konie wzdłuż skraju wanny, mucząc i becząc tak długo, aż woda robiła się całkiem zimna.
– Idem sie kompać – ogłaszał. – Biorem moje wieziaki.
Teraz jego „wieziaki” obrastały kurzem w jakimś zapomnianym kącie sypialni, podczas gdy on bez końca bawił się w wojny między galaktycznym dobrem i złem.
Przypominało to w znacznym stopniu zabawy, które zapamiętałem z własnego dzieciństwa. I czasami w fantazjach Pata o dzielnych rycerzach, podłych generałach oraz wziętych do niewoli księżniczkach pobrzmiewało echo dawno minionej przeszłości, tak jakby próbował odzyskać coś drogocennego, coś, co zostało bezpowrotnie stracone.
Siobhan spała jak ktoś, kto mieszka sam.
Leżąc pośrodku łóżka, rozrzucała na wszystkie strony swoje piegowate kończyny albo przewracała się z boku na bok, ściągając ze mnie przy okazji całą kołdrę. W sypialni zaczynało się robić jasno, a ja leżałem kompletnie rozbudzony w tym obcym łóżku, ściskając fragment pościeli wielkości chustki od nosa.
Za wcześnie było na prawdziwe wyrzuty sumienia. Gdzieś w głębi mojego umysłu pulsowała myśl o Ginie i o wszystkich obietnicach, jakie jej niegdyś złożyłem – obietnicach z czasów, gdy próbowałem przekonać ją, żeby mnie pokochała, obietnicach, jakie daliśmy sobie w dniu ślubu i później – wszystkich tych zaklęciach, że nasza miłość nigdy nie umrze, że nigdy nie zechcę nikogo innego, w które swego czasu naprawdę wierzyłem. I zdałem sobie sprawę, że nadal wierzę. To śmieszne, ale teraz bardziej niż kiedykolwiek.
Wiedziałem, że później wszystko to do mnie naprawdę dotrze i jadąc do domu, będę spoglądał w lusterko, zastanawiając się, kiedy stałem się jednym z tych mężczyzn, którzy budzili we mnie kiedyś wstręt. Ale teraz było na to wszystko za wcześnie. Mrok za oknem powoli się rozjaśniał, a ja myślałem sobie: no cóż, wszystko poszło chyba nie najgorzej.
Powodem, dla którego większość mężczyzn dopuszcza się cudzołóstwa, jest nadarzająca się sposobność. Nie powinno się nigdy lekceważyć rozkoszy bezinteresownego seksu. Tym, co połączyło mnie z Siobhan, był bezinteresowny, oportunistyczny seks i to właśnie najbardziej mi się w nim podobało.
Najmniej podobało mi się to, że już teraz zaczynałem się czuć jak zdrajca.
No i wcale nie poszło nam tak dobrze. Z kimś nowym człowiek za bardzo się stara. Za bardzo się stara, żeby to była przednia zabawa. Seks z kimś nowym za bardzo przypomina egzamin na prawo jazdy. Z drugiej strony, kiedy pomyślałem, ile rzeczy mogło się nie udać – a we wszystkich ważną rolę odgrywała synchronizacja czasowa – nie poszło nam chyba najgorzej.
No i chwała Bogu. Chwała Bogu.
Niemniej przez cały ten czas, gdy byłem razem z Siobhan i skłaniałem się do przekonania, że to jest chyba kobieta, której, nie wiedząc o tym, szukałem całe życie – ta blada irlandzka piękność, która z miłą chęcią urodzi mi rudowłose dzieci – przez cały ten czas moja druga połowa tęskniła jakby za moją żoną.
Brakowało mi tej swobody, którą odczuwa się w stosunku do kogoś, z kim przebywało się przez długie lata. Jeśli musiałem już dopuścić się zdrady, najchętniej zrobiłbym to z Giną.
Mimo to człowiek ma czasami dosyć bycia mężczyzną, który spłaca hipotekę, wzywa hydraulika do cieknącego kranu i nie potrafi złożyć dostarczanych w częściach mebli. Człowiek ma dosyć bycia takim mężczyzną, ponieważ po jakimś czasie zaczyna czuć się mniej jak mężczyzna, a bardziej jak sprzęt domowy.
Jedzie więc do mieszkania jakiejś obcej dziewczyny, która nie pozwala mu się przykryć jego połową kołdry, i w rezultacie ma siebie dosyć bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Gdzie się, do diabła, podziały moje spodnie?
Kiedy się ubierałem, do sypialni zakradło się światło dnia i w polu widzenia pojawiły się migawki z życia Siobhan. Miała świetne mieszkanie – wygodne i uporządkowane, takie jakie zawsze chciałem mieć, ale nigdy nie miałem. Wygląda na to, że studencki bajzel od razu zamieniłem na domowy nieporządek.
Na fotografiach, jakie zobaczyłem, widać było roześmianą kilkunastoletnią Siobhan, która obejmowała szczerzące zęby psy oraz słodko wyglądające starsze osoby. Obrazki domowych zwierząt i rodziców.
Na ścianach wisiały japońskie ilustracje, przedstawiające wieśniaków na tle szarego, dżdżystego pejzażu – rzeczy, które spodobałyby się Ginie. Wypełnione książkami i płytami półki zdradzały upodobanie do literatury, którą przerobiono na film, oraz do dziwnej mieszanki rocka ze spokojnym jazzem – obok Oasis i U2 stały krążki ze Stanem Getzem, Chatem Bakerem i łagodniejszymi nagraniami Milesa.
Rzut oka na jej książki i płyty sprawił, że jeszcze bardziej ją polubiłem. Ale prawdopodobnie widok czyichkolwiek książek i płyt wywołuje tę samą reakcję, nawet jeśli jest tam mnóstwo chłamu. Ponieważ to, co dana osoba lubi, i to, co kiedyś lubiła, ujawnia o niej rzeczy, z którymi wolałaby się normalnie nie obnosić.
Podobało mi się, że Siobhan wyrosła chyba z fascynacji białymi grupami rockowymi i szuka teraz czegoś bardziej wyrafinowanego i z klasą. (Wydawało się raczej mało prawdopodobne, że zaczęła od Chata Bakera oraz Milesa Davisa, a potem przerzuciła się na U2 i Oasis). Świadczyło to, że jest wciąż młoda i ciekawa świata, że wciąż odkrywa, czego od niego oczekuje. Wciąż raczej projektuje swoje życie, aniżeli stara się je poprawić.
Był to typowy apartament młodej samotnej kobiety, mieszkanie dziewczyny, która wie, co jej sprawia przyjemność. Mimo że wszędzie leżały porozrzucane czasopisma i ubrania, nie było tutaj prawdziwego bałaganu i rozgardiaszu, z którym ma się do czynienia w mieszkaniu, gdzie jest małe dziecko, ani śladu domowego chaosu, do jakiego przywykłem. Można było przejść od łóżka aż do drzwi, nie depcząc po drodze figurki Hana Solo.
Ale ja zdążyłem już jakby zatęsknić za całym tym bałaganem i rozgardiaszem, jakie pamiętałem z własnego domu – i żałowałem, że nie jestem mężczyzną, który potrafi dotrzymać złożonych obietnic.
Gina płakała, kiedy wróciłem do domu. Usiadłem na skraju łóżka, bojąc się jej dotknąć.
– Po programie mieliśmy prawdziwe urwanie głowy – powiedziałem. – Musiałem tam zostać.
– Rozumiem – odparła. – Nie chodzi o to.
– Więc co się stało?
– Chodzi o twoją mamę, Harry.
– Co z moją mamą?
– Jest taka dobra dla Pata – stwierdziła, zanosząc się szlochem. – Tak łatwo jej to przychodzi. Nigdy nie będę taka jak ona. Jest taka cierpliwa, taka miła… Wyznałam jej, że siedząc całymi dniami w domu i nie mogąc pogadać z nikim oprócz małego chłopca, mam czasami wrażenie, że zwariuję. A kiedy odprowadzam go do przedszkola, jest jeszcze gorzej. – Gina spojrzała na mnie zaczerwienionymi oczyma. – Nie sądzę, żeby zrozumiała, o co mi w ogóle chodzi.
Chwała Bogu. Przez moment bałem się, że wie już o wszystkim.
– Jesteś najlepszą matką pod słońcem – powiedziałem, obejmując ją. I naprawdę tak myślałem.
– Nie, wcale nie jestem – odparła. – To ty chcesz, żebym nią była. Ja też chcę nią być, naprawdę. Ale same dobre chęci nie wystarczą.
Popłakała jeszcze trochę, lecz bez większego przekonania. Zdarzały się jej czasem te napady płaczu i nigdy nie wiedziałem, co je wywołuje. Zawsze miałem wrażenie, że ryczy bez powodu. Bo o co jej w gruncie rzeczy chodziło? Była wspaniałą matką. A jeśli czuła się trochę samotna w ciągu dnia, mogła zawsze zadzwonić do mnie do pracy. Sekretarka na pewno przekazałaby mi wiadomość. Mogła też zawsze nagrać się na moją pocztę głosową. Jak mogła czuć się osamotniona? Po prostu tego nie rozumiałem.
Obejmowałem ją, dopóki nie wyschły łzy, a potem zszedłem na dół i zrobiłem nam kawę. Na automatycznej sekretarce były miliony wiadomości. Świat oszalał na punkcie Marty’ego. Ale ja nie martwiłem się tak strasznie o reakcję prasy ani o nasz program.
Słyszałem kiedyś, że problemy w pracy są niczym katastrofa samolotu, przed którą można się uchronić. W przeciwieństwie do problemów w domu, których nie sposób uniknąć, bez względu na to, jak daleko by się uciekło.
Każdy ojciec jest bohaterem dla swojego syna. Przynajmniej dopóki syn jest zbyt mały, żeby mieć swój własny rozum.
Pat uważa, że potrafię zrobić wszystko. Jego zdaniem potrafię nagiąć rzeczywistość do swojej woli – tak jak czyni to Han Solo albo Indiana Jones. Wiem, że już niedługo Pat odkryje, że istnieją pewne różnice pomiędzy Harrisonem Fordem a jego starym ojcem. I kiedy uświadomi sobie, że tak naprawdę nie mam rzemiennego bykowca ani świetlnego miecza, nigdy już nie spojrzy na mnie w ten sam sposób co kiedyś.
Ale zanim z tego wyrosną, wszystkim synom wydaje się, że ich ojcowie są bohaterami. Ze mną i z moim tatą wyglądało to trochę inaczej. Ponieważ mój tato był naprawdę bohaterem. Miał na dowód tego medal i inne rzeczy.
Gdybyście zobaczyli go w ogródku albo w samochodzie, uznalibyście go za typowego podtatusiałego jegomościa. Ale w szufladzie w salonie bliźniaka, gdzie dorastałem, leżał medal za wzorową służbę, który otrzymał w czasie wojny. Ja spędziłem dzieciństwo, udając bohatera. Mój tato był nim naprawdę.
Medal za wzorową służbę to jest coś. Przewyższa go tylko Krzyż Wiktorii i na ogół trzeba zginąć, zanim go komuś przyznają. Widząc mojego ojca w pubie albo na ulicy, widząc jego staromodny sweter, łysiejącą głową, rodzinne kombi albo gazety, które czytał, moglibyście dojść do wniosku, że wiecie o nim wszystko. Że go dobrze znacie. I bylibyście w cholernym błędzie.
Podniosłem słuchawkę telefonu. Mogłem zignorować wszystkie telefony z gazet i ze stacji. Ale musiałem zadzwonić do rodziców.
Odebrał mój stary. To było niezwykłe. Nie cierpiał telefonu. Podnosił słuchawkę tylko, jeśli mojej mamy nie było w pobliżu albo jeśli przypadkiem mijał go w drodze między lekturą Gardener’s World i ogrodem.
– Tato? To ja.
– Zaraz poproszę matkę.
Przez telefon był burkliwy i oficjalny, tak jakby nigdy nie zdołał się do niego przyzwyczaić. Jakbyśmy się w ogóle nie znali. Jakbym próbował mu sprzedać coś, na co nie miał ochoty.
– Widziałeś wczorajszy program, tato?
Byłem pewien, że widział. Zawsze oglądali mój program. W słuchawce zapadła cisza.
– Niezły cyrk – oznajmił w końcu ojciec. Wiedziałem, że powinno go to mierzić – cały ten wulgarny język, przemoc, polityka. Słyszałem niemal, jak wścieka się na reklamy. Ale chciałem mu powiedzieć, że to, co się stało, nie ma znaczenia. Że nic mi nie zrobią.
– To program na żywo, tato – powiedziałem, śmiejąc się z przymusem. – Nigdy nie wiadomo, co się wydarzy.
Stary odchrząknął.
– To naprawdę nie moja broszka – stwierdził.
W którymś momencie w latach dziewięćdziesiątych ojciec zaczął posługiwać się idiomem z lat sześćdziesiątych.
Jego mowa upstrzona była zwrotami w rodzaju „to nie moja broszka” i „z byka spadłeś”. Mogłem się założyć, że za kolejne trzydzieści lat będzie odbierał emeryturę i kuśtykał z balkonikiem po pokoju, ogłaszając wszem wobec, że „lasuje mu się mózg” i że „można od tego ześwirować”. Ale wtedy ludzie znowu nie będą wiedzieć, o co mu chodzi.
– Tak czy owak – dodałem – nie ma powodu się martwić. Wszystko jest pod kontrolą.
– Martwić się? – zdziwił się. – Wcale się nie martwię.
Cisza dzwoniła mi w uszach. Nie wiedziałem, co mam mu powiedzieć. Nie wiedziałem, jak przerzucić most między naszymi różnymi światami. Nie wiedziałem, od czego zacząć.
– Poproszę twoją matkę.
W czasie gdy poszedł po mamę, do pokoju zajrzał ubrany w piżamę Pat. Zmierzwione żółte włosy sterczały mu każdy w inną stronę, a oczy w kolorze Tiffany’ego wciąż były spuchnięte od snu. Wyciągnąłem do niego ręce, uświadamiając sobie nagle z ukłuciem bólu, jak bardzo go kocham. Ominął mnie, zmierzając prosto do magnetowidu.
– Pat? Chodź do mnie, skarbie.
Niechętnie podszedł do mnie, zaciskając w dłoni kasetę z Powrotem Jedi. Wziąłem go na kolana. Miał ten słodki, zalatujący pleśnią zapach, który mają dzieci zaraz po tym, jak wstaną z łóżka. Ziewnął szeroko, a ja pocałowałem go w policzek. Miał fabrycznie nową skórę. Prosto spod prasy. Najdelikatniejszą skórę pod słońcem.
I nadal wydawał mi się najpiękniejszą istotą na świecie, małym blond aniołkiem, który zeskoczył z chmury w drodze do niebiańskiej wypożyczalni wideo.
Czy naprawdę był taki ładny? Czy to tylko dawały o sobie znać moje ojcowskie geny? Czy każde dziecko na świecie wygląda tak w oczach swojego rodzica?
– Przyjemnie było u babci i dziadka? – zapytałem. Przez chwilę się nad tym zastanawiał.
– Nie mają żadnych dobrych filmów – stwierdził w końcu.
– A jakie filmy mają?
– Głupie. Z samymi… samymi obrazkami.
– Masz na myśli kreskówki?
– Tak. Same obrazki. Dla dzidziusiów.
– Kreskówki nie są dla dzidziusiów, Pat – zaprotestowałem oburzony. – Nie podoba ci się Dumbo? Ten słoń z wielkimi uszami? Biedny mały słoń, z którego wszyscy się wyśmiewają?
– Dumbo jest głupi.
– Dumbo jest wspaniały! Co ci się w nim nie podoba? Jezu Chryste, to był mój ulubiony film.
Miałem zamiar wygłosić wykład na temat geniuszu Walta Disneya, piękna animacji oraz magii dzieciństwa, ale w słuchawce odezwała się nagle moja mama.
– Harry? Tak się martwiliśmy. Co teraz będzie? Zwolnią cię z pracy?
– Nie zwolnią mnie, mamo. To, co się zdarzyło zeszłej nocy… takie rzeczy nazywamy dobrą telewizją.
– Naprawdę, kochanie? Kiedyś mówiłeś mi chyba, że dobra telewizja jest wtedy, kiedy gość zaatakuje gospodarza. Nie wiem, czy to działa w drugą stronę.
– Wszystko będzie dobrze – odparłem, chociaż nie sposób było jej odmówić racji. Podczas wszystkich telewizyjnych bójek, jakie pamiętałem, to prezenter obrywał cięgi. Nie jego gość. – Wkrótce zaproponują mi nowy kontrakt. Nie martw się, mamo. Nie musimy jeszcze oddawać Pata do domu dziecka.
– A co się dzieje z Giną? Wydawała się taka… nie wiem… taka przygnębiona.
– Gina czuje się dobrze – odparłem. – Dlaczego miałaby być przygnębiona?
Kiedy odłożyłem słuchawkę, Pat popędził do magnetowidu i puścił Powrót Jedi. Kaseta zaczęła się w tym samym momencie, w którym przestał ją wczoraj oglądać – kiedy ubrana w strój niewolnicy księżniczka Leia staje przed galaretowatym Jabbą. Z obleśnych warg wpatrującego się w swą przyszłą konkubinę Jabby sączyła się ślina. Mój czteroletni syn obserwował beznamiętnie całą scenę. To nie mogło chyba być dla niego dobre.
– Może byśmy się w coś pobawili? – zaproponowałem. Twarz Pata rozjaśniła się.
– Dobrze!
– W co chcesz się pobawić?
– W Gwiezdne wojny.
Uśmiechnięty od ucha do ucha, przywlókł z sypialni pudło ze swoimi ulubionymi zabawkami i wysypał na dywan przedmioty, które przyniosły sławę George’owi Lucasowi. Usiadłem razem z nim na podłodze, a on starannie ustawił Hana, Lukę’a, Chewiego oraz dwa androidy wokół szarego plastikowego Sokoła Milenium.
– Księżniczka Leia jest w niedoli na Gwieździe Śmierci – oznajmił.
– W niewoli – poprawiłem go. – Księżniczka Leia jest w niewoli.
– Jest w niedoli – powtórzył. – Musimy ją ratować, tato.
– Okej.
Przez chwilę bawiłem się z moim synem – wiedziałem, że robię to zdecydowanie zbyt rzadko – a potem, po mniej więcej pięciu lub dziesięciu minutach, uznałem, że powinienem jechać do pracy. Zapowiadał się długi dzień.
Pat był rozczarowany tym, że tak szybko przestałem z nim się bawić, rozchmurzył się jednak, gdy puściłem mu z powrotem film z księżniczką Leią w charakterze pięknej niewolnicy. Naprawdę lubił ten kawałek.
Pisały o nas wszystkie gazety.
Poważne dzienniki traktowały incydent z Cliffem jako typowy symptom śmiertelnej choroby mediów, które szukają taniej sensacji w świecie dewaluacji obrazu oraz ograniczonej koncentracji uwagi. Brukowce oburzały się na wulgarny język i krew, która polała się w studiu.
Wszyscy jak jeden mąż domagali się głowy Marty’ego Manna. Chciałem zadzwonić do niego z samochodu, ale przypomniałem sobie, że pożyczyłem komórkę Ginie.
Firma Marty’ego, Mad Mann Productions, mieściła się na jednym z pięter biurowca przy Notting Hill Gate. W przestronnym, pozbawionym ścianek działowych biurze programowo wyluzowani ludzie koło dwudziestki realizowali Marty Mann Show, względnie całymi miesiącami planowali następne przedsięwzięcia Mad Mann Productions. Aktualnie pracowaliśmy nad teleturniejem dla mózgowców, alternatywnym programem o podróżach, serialem na temat nurkowania, który pozwoliłby Marty’emu spędzić sześć miesięcy na Malediwach, oraz szeregiem innych pomysłów, które najprawdopodobniej nigdy nie miały się doczekać realizacji.
My określaliśmy to mianem rozwoju. Zewnętrzny świat wolał to nazywać pieprzeniem kotka za pomocą młotka.
Tylko ja i Marty mieliśmy tam osobne gabinety. Właściwie były to ciasne, zawalone taśmami i scenopisami klitki, każda wyposażona w kilka magnetowidów. W moim czekała na mnie Siobhan.
Nigdy wcześniej tu nie była. Oboje zaczerwieniliśmy się na swój widok. Dlaczego tak łatwo jest z kimś rozmawiać, zanim pójdzie się z tą osobą po raz pierwszy do łóżka? Dlaczego później okazuje się to takie trudne?
– Powinieneś mnie obudzić przed wyjściem – powiedziała.
– Chciałem – odparłem – ale wydawałaś się taka…
– Spokojna?
– Skonana. Siobhan roześmiała się.
– To był straszny wieczór. Jedyną dobrą rzeczą byłeś w nim ty.
– Posłuchaj, Siobhan…
– W porządku, Harry. Wiem. Już się więcej nie zobaczymy, prawda? To znaczy w taki sposób jak zeszłej nocy. Nie musisz niczego udawać. Nie musisz mówić niczego, co nie jest prawdą. Wiem, że jesteś żonaty.
– Wspaniała z ciebie dziewczyna, Siobhan. Naprawdę – powiedziałem i rzeczywiście tak uważałem.
– Ale ty kochasz swoją żonę. Wiem, wiem. Nie martw się. Wolę to usłyszeć teraz niż za sześć miesięcy. Wolę to mieć za sobą, zanim naprawdę cię polubię. Nie jesteś przynajmniej taki jak inni. Nie opowiadałeś mi, że twoja żona cię nie rozumie. Nie mówiłeś, że prawdopodobnie z nią zerwiesz. Nie wykradałeś się z domu, żeby do mnie zadzwonić. Nie jesteś śmierdzącym hipokrytą.
Nie jestem hipokrytą? Ostatnią noc spędziłem z tobą, a tę zamierzam spędzić z żoną. Czy to nie jest dokładnie to, co robi hipokryta?
– Nie jesteś dobry w te klocki, Harry. To właśnie mi się w tobie podoba. Wierz mi, niewielu jest mężczyzn takich jak ty. Ostatni… Jezu! Naprawdę myślałam, że odejdzie od żony i się ze mną ożeni. Taka jestem głupia.
– Nie jesteś wcale głupia – powiedziałem, ściskając ją. Przez chwilę obejmowaliśmy się mocno, naprawdę coś do siebie czując. Zrywając ze sobą, świetnie się rozumieliśmy.
A potem zaczęła zdławionym głosem opowiadać, jak trudno jest dzisiaj o porządnego faceta. No cóż, chwała Bogu, pomyślałem sobie. Nie odegramy na szczęście powtórki Fatalnego zauroczenia.
Wiedziałem, że łatwo mi się upiekło. Rozstając się ze mną, Siobhan nie miała zamiaru polać kwasem mojego MGF, względnie ugotować potrawki z naszego królika. Którego zresztą nie mieliśmy. Po krótkiej uldze odkryłem jednak z zaskoczeniem, że czuję się lekko urażony. Czyżby tak łatwo było postawić na mnie krzyżyk?
– Ciągle mi się to zdarza – stwierdziła ze śmiechem Siobhan, lecz oczy miała mokre i błyszczące. – Zawsze wybieram tych, którzy zostali już wcześniej wybrani. Twoja żona jest szczęśliwą kobietą. Powiedziałam ci to już chyba zresztą wcześniej przez telefon.
– Przez telefon?
– Zostawiłam ci wiadomość na komórce.
– Na komórce?
– Zostawiłam ci wiadomość na komórce – poinformowała mnie, ocierając wierzchem dłoni łzy. – Nie odsłuchałeś jej?
Kiedy wróciłem do domu, Gina pakowała swoje rzeczy w sypialni. Wrzucała je do walizki i weekendowej torby, blada, z suchymi oczyma, robiąc to najszybciej, jak mogła, zabierając tylko podstawowe rzeczy. Tak jakby nie potrafiła pozostać ani minuty dłużej w naszym domu.
– Gina?
Spojrzała na mnie i miałem wrażenie, że widzi mnie po raz pierwszy w życiu. Wydawała się prawie nieprzytomna z pogardy, smutku i gniewu. Zwłaszcza z gniewu. O mało nie zsikałem się ze strachu. Nigdy przedtem tak na mnie nie patrzyła.
Gina odwróciła się ode mnie i podniosła coś z małego stoliczka przy łóżku. Popielniczkę. Nie, to nie była popielniczka. Nie mieliśmy żadnych popielniczek. Cisnęła we mnie moją komórką.
Nigdy nie była zbyt celna – a wybuchło już między nami kilka awantur, w trakcie których różne rzeczy fruwały w powietrzu – lecz tym razem trudno było nie trafić. Komórka rąbnęła mnie mocno w pierś. Kiedy podnosiłem ją z podłogi, poczułem ból w mostku.
– Nigdy ci tego nie wybaczę – powiedziała. – Nigdy. Może odsłuchasz swoją wiadomość? – dodała, wskazując głową komórkę.
Nacisnąłem na telefonie małą ikonkę przedstawiającą kopertę i usłyszałem głos Siobhan, oschły, zaspany i zupełnie nie na miejscu w naszej sypialni.
To zawsze jest zły znak, kiedy wychodzą, nim się obudzisz… ale proszę, nie miej żalu z powodu wczorajszej nocy… bo ja jej nie żałuję… twoja żona jest szczęśliwą kobietą… i cieszę się na myśl, że będę z tobą pracować… Do widzenia, Harry.
– Spałeś z tą dziewczyną, Harry? – zapytała Gina i potrząsnęła głową. – Co się ze mną dzieje? Dlaczego w ogóle cię o to pytam? Chcę chyba, żebyś powiedział, że to nieprawda. Ale to oczywiście prawda.
Próbowałem ją objąć. Niekoniecznie przytulić. Po prostu wziąć za ramiona. Postarać się uspokoić. Nie pozwolić, żeby mnie opuściła. Odtrąciła mnie, prawie warcząc.
– To jakaś mała zdzira z pracy, prawda? – zapytała, nadal wrzucając rzeczy do walizki. Nie patrzyła nawet na ubrania, które pakowała. Nie sprawiała wrażenia kobiety, która uważa się za szczęśliwą. – Jakaś mała zdzira, która łudzi się, że pomożesz jej w karierze.
– Właściwie to bardzo miła dziewczyna. Polubiłabyś ją.
To była naprawdę głupia odżywka. Uświadomiłem to sobie już w momencie, gdy wypowiadałem te słowa, ale wtedy było za późno. Gina podeszła bliżej i uderzyła mnie z całej siły w twarz. Zobaczyłem, jak krzywi się z bólu i w jej oczach stają nagle łzy. Naprawdę nie potrafiła kogoś uderzyć. Nie należała do tego rodzaju kobiet.
– Wyobrażasz sobie pewnie, że to było romantyczne, namiętne i takie tam trele-morele – stwierdziła. – Ale to wcale nie było romantyczne ani namiętne. Było wstrętne, plugawe i żałosne. Naprawdę żałosne. Kochasz ją?
– Co?
– Czy jesteś zakochany w tej dziewczynie?
– Nie o to chodzi.
– Jeśli chce mi ukraść moje życie, proszę bardzo. Może je zabrać. Ciebie też. Zwłaszcza ciebie, Harry. Bo to wszystko było oparte na kłamstwie.
– Proszę cię, Gino. To był błąd. Straszliwy błąd, zgoda? – Szukałem odpowiednich słów. – Nie miałem zamiaru tego robić – dodałem.
Zaczęła jednocześnie śmiać się i płakać.
– Nie rozumiesz, że to tylko pogarsza sytuację? – zawołała. – Czy ty w ogóle niczego nie rozumiesz?
A potem rozszlochała się na dobre, kuląc się i dygocząc, nie próbując nawet otrzeć łez, które zdawały się rodzić gdzieś głęboko, w samej klatce piersiowej. Chciałem ją objąć ramionami. Nie miałem jednak śmiałości jej dotknąć.
– Jesteś dokładnie taki sam jak mój ojciec – stwierdziła i wiedziałem, że to najgorsza rzecz, jaką mogła o mnie powiedzieć. – Dokładnie taki sam.
– Proszę cię, Gino – jęknąłem. – Proszę.
Potrząsnęła głową, jakby nie potrafiła mnie już zrozumieć, jakbym przestał być dla niej kimś sensownym.
– O co, Harry? „Proszę”? O co prosisz? Powtarzasz to jak jakaś pieprzona papuga. O co prosisz?
– Proszę – powtórzyłem jak papuga. – Proszę, nie przestawaj mnie kochać.
– Ale ty przecież musiałeś zdawać sobie z tego sprawę – oznajmiła, zatrzaskując walizkę, chociaż większość jej ubrań wciąż leżała rozrzucona na łóżku. Druga torba była już pełna. Gina była gotowa do wyjścia. Prawie już wyszła. – Musiałeś wiedzieć, że to jedyna rzecz, której nie potrafię nigdy wybaczyć. Musiałeś wiedzieć, że nie potrafię kochać mężczyzny, który nie kocha mnie i tylko mnie. Jeśli tego nie wiedziałeś, Harry, to w ogóle mnie nie znasz.
Przeczytałem gdzieś, że w każdym związku pełną władzę ma ta strona, której mniej zależy na jego zachowaniu.
Gina miała teraz w ręku całą władzę. Ponieważ na niczym już jej nie zależało.
Ruszyłem w ślad za nią, kiedy wlokła swoją walizę i torbę do sypialni naszego syna. Pat, który wkładał do swojego małego plecaka figurki z Gwiezdnych wojen, uśmiechnął się do nas.
– Patrzcie, co robię – oznajmił.
– Jesteś gotów, Pat? – zapytała Gina.
– Prawie.
– W takim razie chodźmy – powiedziała, ocierając łzy rękawem.
– Okej – zgodził się. – Wiesz co? – Spoglądał teraz na mnie i jego śliczną twarz rozjaśnił uśmiech. – Jedziemy na wakacje.
Pozwoliłem im dojść do drzwi i w tym momencie zdałem sobie sprawę, że nie mogę ich stracić. Po prostu nie mogę. Złapałem za uchwyt jej torby.
– Dokąd jedziecie? Powiedz tylko, dokąd jedziecie. Pociągnęła za torbę, ale ja jej nie puszczałem. W związku z tym zostawiła mi ją, po czym otworzyła drzwi i przeszła przez próg.
Dźwigając jej torbę, wyszedłem na ulicę i patrzyłem, jak Gina sadza Pata w jego foteliku i zapina pasy. Mały wyczuł, że dzieje się coś bardzo złego. Już się nie uśmiechał. Nagle zdałem sobie sprawę, że to moja ostatnia szansa.
– Co będzie z Patem? – zapytałem. – Nie pomyślałaś o nim?
– A ty? – odparła. – Czy ty o nim pomyślałeś?
Wsadziła swoją walizkę do bagażnika, nie próbując nawet odebrać mi drugiej torby. Uznała widać, że może ją zostawić.
– Gdzie się zatrzymasz?
– Do widzenia, Harry – powiedziała i odeszła.
Przez boczną szybę widziałem drobną, zaniepokojoną twarzyczkę Pata. Gina patrzyła prosto przed siebie, jej wzrok był twardy i błyszczący. Już teraz wyglądała jak ktoś inny. Ktoś, kogo nie znałem. Przekręciła kluczyk w stacyjce.
Patrzyłem w ślad za samochodem, dopóki nie zniknął za zakrętem ulicy, przy której mieszkaliśmy. A potem zobaczyłem, jak poruszają się zasłony. Obserwowali nas sąsiedzi. Z uczuciem rozpaczy uświadomiłem sobie, jakiego rodzaju parą się staliśmy. Odniosłem torbę Giny do domu. W środku dzwonił telefon. To był Marty.
– Nie uwierzysz, co ci skurwiele piszą o mnie w gazetach – oznajmił. – Posłuchaj tego: ZAKAZAĆ SZALONEMU MANNOWI WSTĘPU DO TELEWIZJI. Albo to: MAŁOMÓWNY MANN – ZNA TYLKO KILKA SŁÓW, WSZYSTKIE Z RYNSZTOKA. Co oni, kurwa, insynuują? Ci ludzie chcą mi odebrać pracę, Harry. Moja mama jest naprawdę zmartwiona. Co robimy?
– Marty – powiedziałem. – Gina odeszła.
– Odeszła? Masz na myśli, że cię opuściła?
– Tak.
– A co z dzieckiem?
– Zabrała Pata ze sobą.
– Ma kogoś?
– Nic z tych rzeczy. Chodziło o mnie. Zrobiłem coś głupiego.
Marty zachichotał mi do ucha.
– Harry, ty stary zbereźniku. To ktoś, kogo znam?
– Boję się, Marty. Obawiam się, że odeszła na dobre.
– Nie przejmuj się, Harry. W najgorszym przypadku może ci zabrać połowę tego, co posiadasz.
W tej kwestii się mylił. Gina już teraz zabrała ze sobą wszystko, czego kiedykolwiek pragnąłem. Nic mi nie zostawiła.
Barry Twist pracował w zarządzie stacji. W ciągu ostatniego roku byłem u niego raz na kolacji i on wpadł do mnie raz na kolację. Jednak biorąc pod uwagę to, w jakim funkcjonowaliśmy układzie, trudno nas było uznać za przyjaciół. Nie mogłem mu na przykład opowiedzieć o Ginie. Miałem wrażenie, że wielu ludzi znam właśnie w ten sposób.
Barry był pierwszym facetem z telewizji, który zaprosił Marty’ego i mnie na lunch, kiedy pracowaliśmy w radiu. Jego zdaniem nasz program nadawał się do telewizji i jemu, bardziej niż komukolwiek innemu, zawdzięczaliśmy, że się tam znaleźliśmy. W trakcie naszego pierwszego lunchu Barry bez przerwy się uśmiechał, uśmiechał się tak, jakby było dla niego zaszczytem zamieszkiwanie na tej samej planecie co Marty i ja. Teraz jednak się nie uśmiechał.
– Nie jesteście już parą dzieciaków trzepiących jęzorem w radiu – oświadczył. – Obowiązują nas twarde reguły gry. – W tym, co mówił, pełno było aluzji do „twardych reguł gry”, tak jakby praca w telewizji nie różniła się zbytnio od dowodzenia tajną jednostką SAS w South Armagh. – Dostaliśmy dziewięćset telefonów ze skargami na wulgarny język.
Nie miałem zamiaru położyć się i umrzeć tylko dlatego, że Barry był naszym redaktorem naczelnym.
– Spontaniczna telewizja, Barry. Za to właśnie mu płacisz. W tego rodzaju programie nie jest ważne to, co mówią goście. Ważne jest, co robią.
– Nie płacimy mu za to, żeby atakował gości.
Barry uśmiechnął się zjadliwie i wskazał leżące na swoim biurku gazety.
– Pierwsza strona „Mirror i Sun” – powiedziałem, biorąc do ręki cały plik. – Dwukolumnowy artykuł na pierwszej stronie „Telegraph”… Sympatyczne kolorowe zdjęcie na trzeciej stronie „Timesa”…
– To nie jest dobry rodzaj prasy – stwierdził Barry. – Wiesz o tym. Powtarzam jeszcze raz: to nie jest radio. Nie słucha już was wyłącznie kilku świrów ze swoimi kotami. I nie jesteśmy jakąś małą satelitarną stacją, która zrobi wszystko, żeby zyskać paru dodatkowych widzów. Mamy reklamodawców, instancje nadzorcze, stowarzyszenia widzów, mamy naszego zwierzchnika. I uwierz mi na słowo, Harry: wszyscy oni są cholernie wkurzeni.
Odłożyłem gazety na biurko. Palce miałem czarne od drukarskiej farby. Tak nonszalancko, jak tylko mogłem, potarłem dłonie, ale farba nie chciała zejść.
– Pozwól, że ci powiem, co się teraz stanie, Barry – odparłem. – Wszyscy będą wyzywać Marty’ego od najgorszych, a w przyszłym tygodniu zyskamy większą oglądalność niż kiedykolwiek. Oto, co się stanie. Ludzie będą opowiadać o wczorajszym programie przez długie lata… to też jest pewne jak w banku.
Barry Twist potrząsnął głową.
– Przebrała się miarka. Nie chodzi tylko o Marty’ego. Szef też jest wyzywany od najgorszych i to zdecydowanie mu się nie podoba. W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy w Marty Mann Show wystąpili goście, którzy byli pijani, którzy obrażali publiczność i którzy chcieli się rozebrać. Ale wczoraj po raz pierwszy mieliśmy gościa, który został pobity. To się musi skończyć. Nie możemy nadawać na żywo programu, który prowadzi niezrównoważony emocjonalnie prezenter.
– Co proponujesz?
– Koniec z programami na żywo, Harry. Nagrywajcie program po południu w dniu, kiedy pójdzie na antenę. W ten sposób, jeśli Marty zaatakuje kogoś – albo zatłucze go na śmierć, żeby dać mu odczuć swoją wyższość – będziemy mogli to wyciąć.
– Z poślizgiem? Chcesz, żebyśmy nadawali z poślizgiem? Marty nigdy się na to nie zgodzi.
– Twoja w tym głowa, żeby się zgodził, Harry. Jesteś jego producentem… popracuj trochę nad nim. Niedługo chyba trzeba będzie odnowić twój kontrakt?
Wiedziałem, że nie mogą wyrzucić Marty’ego. Był na to zbyt mocny. Po raz pierwszy zrozumiałem, że gra nie toczyła się o jego skórę.
Toczyła się o moją.
Mimo wszystkich swoich zabaw w zabijanie i destrukcję, Pat miał złote serce. Często obejmował i całował ludzi, nawet zupełnie obcych – widziałem raz, jak ściskał starego jegomościa, który zamiatał naszą ulicę – w sposób, który nie był dopuszczalny ani nawet mądry w naszym dzisiejszym parszywym świecie.
Ale Pat wcale o tym nie wiedział i nie dbał o to. Miał cztery lata i wypełniała go miłość. Kiedy zobaczył mnie w drzwiach domu swojego drugiego dziadka, oszalał z radości. Trzymał moją twarz w dłoniach i całował mnie w usta.
– Tatusiu! Zostaniesz z nami? Zostaniesz z nami… zostaniesz z nami na wakacjach u dziadka Glenna?
Odnalazłem ich następnego dnia po tym, jak wyjechali. To nie było trudne. Zadzwoniłem do kilku koleżanek Giny ze studiów, tych, które pojawiły się na jej trzydziestych urodzinach, ale od lat z żadną już blisko się nie przyjaźniła. Pozwoliła im zniknąć ze swojego życia, oszukując się, że może dostać wszystko, czego potrzebuje, ode mnie i od Pata. Na tym polega problem ze związkami tak bliskimi jak nasze – kiedy się rozpadają, człowiek nie ma nikogo.
Nie zajęło mi dużo czasu ustalenie, że Gina tak rozpaczliwie potrzebowała jakiegokolwiek lokum, iż udała się do swojego ojca, który aktualnie nie miał żadnej żony.
Glenn zajmował małe mieszkanko dokładnie na skraju planu miasta, pośród klubów golfowych i pasów zieleni, w okolicy, która, kiedy tam się wprowadził, musiała jego zdaniem wyglądać trochę jak Woodstock. Zamiast jednak rzępolić na gitarze z Bobem Dylanem i The Band, Glenn wsiadał codziennie do podmiejskiego pociągu, który zawoził go do jego sklepu z gitarami przy Denmark Street. Był w domu, kiedy zapukałem do drzwi, i widząc, jak obejmuję w progu mojego syna, powitał mnie z czymś, co sprawiało wrażenie autentycznej serdeczności.
– Harry, co u ciebie słychać, człowieku? Przykro mi, że masz kłopoty.
To, co pozostało z włosów liczącego sobie już ponad pięćdziesiąt wiosen Glenna, było starannie ufryzowane i przypominało lekko wyliniały czub wikinga. Nadal był chudy jak szczapa i nadal nosił ciuchy, które wyglądałyby w sam raz na członku ekipy technicznej Jimmiego Hendrixa. I nadal był przystojny, w lekko wyblakły łajdacki sposób. Ale spacerując King’s Road w roku 1975, musiał wyglądać odlotowo.
Mimo wszystkich wad – tego, że zapominał o urodzinach swoich bliskich, nie dotrzymywał obietnic i miał skłonność do porzucania co kilka lat żony i dzieci – Glenn nie był w gruncie rzeczy złym człowiekiem. Odznaczał się subtelnym urokiem, którego ślady mogłem odnaleźć w Ginie. Jego najgorszą wadą było to, że nigdy nie patrzył dalej niż poza czubek własnego nosa. Ale wszystkie rany, które zadawał, były nieumyślne. Nie był okrutny, chyba że słabość uznamy za szczególny rodzaj okrucieństwa.
– Szukasz Giny? – zapytał, obejmując mnie ramieniem. – Jest w środku.
Wewnątrz skromnego mieszkanka dudnił z głośników zespół
The Verve. Glenn nie był jednym z tych maniaków klasycznego rocka z egzemplarzem Mojo i igłą gramofonu na zawsze utkwioną w muzyce swojej młodości. Jego oddanie sprawie było tak wielkie, że lubił dotrzymywać kroku nowym wielkim zespołom. Nie wiem, jak mu się to udawało.
Gina wyszła z małej sypialni dla gości, poważna i blada. Bardzo blada. Miałem ochotę ją pocałować. Ale nie zrobiłem tego.
– Cześć, Harry.
– Możemy porozmawiać?
– Oczywiście. W pobliżu jest park.
Zabraliśmy ze sobą Pata. Glenn uprzedził nas, że choć wszędzie naokoło jest zielono, park leży w rzeczywistości dość daleko, za ponurym ciągiem handlowym i osiedlem wielkich eleganckich domów, w związku z czym zaproponowałem, że pojedziemy MGF. Pat aż zapiszczał z rozkoszy. Chociaż Gina dawno skończyła cztery lata, miałem nadzieję, że jej też zaimponuję – od pierwszej chwili, gdy zobaczyłem ten samochód, wiedziałem, że chcę się nim przejechać z kimś wyjątkowym. Teraz uświadomiłem sobie ze straszliwą jasnością, że tą wyjątkową osobą była zawsze Gina. Ona jednak nie odezwała się ani słowem przez całą drogę do parku.
– Nie musisz się martwić o to, jak odzyskać swoją młodość, Harry – oznajmiła, wysuwając nogi z mojego nowego samochodu. – Tak naprawdę nigdy jej nie straciłeś.
Pat wyprzedził nas, wymachując swoim świetlnym mieczem i pohukując. Dobiegłszy do drabinek, umilkł i stojąc jak wryty w miejscu, nieśmiało obserwował wspinających się po nich dwóch większych chłopców. Pat traktował zawsze z admiracją większych chłopców. Gina i ja obserwowaliśmy, jak się w nich wpatruje.
– Tęsknię za tobą jak wariat – powiedziałem. – Proszę, wróć do domu.
– Nie – odparła.
– To nie był jakiś szalony namiętny romans. To była tylko jedna noc.
– To nigdy nie jest tylko jedna noc. Jeśli mogłeś to zrobić raz, możesz to zawsze zrobić ponownie. A potem znowu i znowu. Za każdym razem przyjdzie ci to łatwiej. Przerabiałam to już wcześniej, Harry. Przerabiałam to wszystko z Glennem.
– Jezu, przecież ja w niczym nie przypominam twojego ojca. Nie noszę nawet kolczyka w uchu.
– Powinnam była to przewidzieć – oświadczyła. – Romantycy są zawsze najgorsi. Ci spod znaku złamanego serca i kwiatków. Ci, którzy obiecują nigdy nie spojrzeć na inną kobietę. Zawsze najgorsi. Bo stale potrzebują nowego kopa. Regularnego zastrzyku miłości. Prawda, Harry?
Nie podobał mi się sposób, w jaki o mnie mówiła – tak jakbym nie różnił się specjalnie od wszystkich innych mężczyzn na ziemi, jakbym był po prostu jednym z tej kosmatej niewiernej rasy, jednym z pracujących na etacie smutasów, którzy dali się złapać na zdradzie. Wciąż chciałem być kimś wyjątkowym.
– Przykro mi, że cię zraniłem, Gino. Zawsze będę tego żałował. Jesteś ostatnią osobą na ziemi, którą chciałbym zranić.
– Miodowy miesiąc nie trwa wiecznie, chyba o tym wiesz.
– Wiem, wiem – odparłem, chociaż jednocześnie słyszałem wewnętrzny głos, który pytał: dlaczego nie? Dlaczego nie?
– Byliśmy ze sobą przez lata – mówiła dalej. – Mamy dziecko. Nie możemy wiecznie bawić się w Romea i Julię.
– Wszystko to rozumiem – powiedziałem i w zasadzie istotnie to rozumiałem. Chociaż kusiło mnie, żeby odpowiedzieć: w takim razie wypisuję się z tego interesu.
Gina miała rację – chciałem, żebyśmy byli tacy sami jak na początku. Chciałem, żebyśmy byli tacy zawsze. A wiecie, dlaczego? Bo byliśmy wtedy tacy szczęśliwi.
– Myślisz, że łatwo mi było z tobą żyć? – zapytała, nagle poirytowana. – Myślisz, że łatwo mi było zajmować się domem, wysłuchiwać twoich narzekań, że nie jesteś już nastolatkiem, zmuszać Pata, żeby przestał choć na pięć minut oglądać Gwiezdne wojny! A ty zbytnio mi nie pomagałeś. Jak każdy facet na tej planecie, uważałeś, że dopóki pracujesz na tej swojej nędznej posadce, niczego więcej nie można od ciebie wymagać.
– No cóż – odparłem, trochę zbity z tropu. – Dziwię się, że nie odeszłaś przed kilku laty.
– Nie dałeś mi żadnego powodu. Aż do dzisiaj. Mam dopiero trzydzieści lat, Harry, ale czasami czuję się jak stara kobieta. Zamąciłeś mi w głowie – dodała. – Zamąciłeś mi w głowie i cię pokochałam.
– Po prostu wróć do domu. Ty, ja i Pat. Chcę, żeby wszystko było tak jak przedtem.
– Nigdy już nic nie będzie tak jak przedtem. Wszystko zmieniłeś. Wierzyłam ci, a ty nadużyłeś mojego zaufania. Czuję się głupio, że ci zaufałam.
– Ludzie nie zrywają ze sobą z powodu jednej nocy spędzonej z kimś innym, Gino. Dorośli ludzie tak nie postępują. Nie skreśla się wszystkiego z powodu takiej rzeczy. Wiem, że to boli. Wiem, że źle zrobiłem. Ale jakim cudem z dnia na dzień zmieniłem się z Mister Universum w ostatniego gnojka?
– Nie jesteś ostatnim gnojkiem, Harry. – Gina potrząsnęła głową, próbując powstrzymać łzy. – Jesteś po prostu taki sam jak wszyscy. Teraz to widzę. Niczym nie różnisz się od innych. Nie rozumiesz tego? Tyle zainwestowałam w to, żebyś był wyjątkowy. Tyle dla ciebie poświęciłam, Harry.
– Wiem o tym. Chciałaś pracować za granicą. Chciałaś poznawać inną kulturę. To mogło być coś niesamowitego. A potem zostałaś tu z mojego powodu. Wiem o tym wszystkim. Dlatego chcę, żeby to małżeństwo dalej funkcjonowało. Dlatego chcę jeszcze raz spróbować.
– Dużo ostatnio rozmyślałam – powiedziała Gina – i doszłam do wniosku, że nikt nie interesuje się kobietą, która siedzi w domu ze swoim dzieckiem. Nawet jej mąż. Zwłaszcza jej mąż. Jestem taka nudna, że musisz sobie szukać partnerki poza domem.
– To nieprawda.
– Fakt, że opiekuję się twoim dzieckiem… to powinna być najbardziej poważana praca na świecie. Więcej warta niż chodzenie do jakiegokolwiek biura. Ale tak nie jest. Wiesz, ile razy na tych twoich pieprzonych telewizyjnych przyjęciach, lunchach i kolacjach dawano mi odczuć, że nie jestem nic warta? I czym się pani zajmuje? I czym się pani zajmuje? – powtórzyła kpiącym tonem. – Ja? Niczym. Siedzę po prostu w domu i opiekuję się swoim małym synkiem. Patrzą wtedy na ciebie jak na powietrze… zarówno kobiety, jak mężczyźni, choć kobiety są chyba nawet gorsze… tak jakbyś była jakąś kretynką. Jestem dwa razy mądrzejsza od połowy ludzi, z którymi pracujesz, Harry. Dwa razy mądrzejsza.
– Wiem, że jesteś – odparłem. – Posłuchaj, Gino: zrobię wszystko. Powiedz, co chcesz?
– Chcę odzyskać moje życie – stwierdziła. – Nic więcej. Chcę odzyskać moje życie.
Nie zapowiadało to niczego dobrego.
W życiu mojego ojca nie wszystko poszło dokładnie tak, jak to sobie wyobrażał. Dotyczy to jego domu. A także mnie.
Kiedy moi rodzice kupili dom, w którym dorastałem, otaczała nas wieś. Jednak przez trzydzieści lat miasto zakradało się coraz bliżej. Pola, po których biegałem kiedyś z wiatrówką, zajęły nowe brzydkie domy. Przy starej High Street pojawiły się biura nieruchomości oraz kancelarie adwokackie. To, co zdaniem moich rodziców miało zawsze przypominać scenerię Archerów, od pierwszej chwili, gdy się tam przenieśliśmy, zaczęły połykać przedmieścia.
Mamie zmiany zbytnio nie przeszkadzały – pochodziła z miasta i pamiętam, że kiedy byłem mały, skarżyła się na brak kina i sklepów. Ja jednak popierałem tatę.
Nie podobały mu się masy ludzi, którzy wypełniali stację kolejową w dni powszednie i pola golfowe w weekend. Nie podobały mu się watahy wyrostków, którzy włóczyli się wokół posesji, jakby to było południowe Los Angeles.
Nie spodziewał się, że pod koniec życia będzie musiał stawić czoło miejskiemu zgiełkowi i przestępczości.
Teraz czekało go kolejne rozczarowanie.
Rodzice podeszli do drzwi, oczekując, że przyjechaliśmy na obiad wszyscy troje. Zobaczyli jednak wyłącznie swojego syna.
Zbici z tropu patrzyli, jak mijam ich furtkę, szukając miejsca, gdzie mógłbym zaparkować. Nic z tego nie rozumieli.
Kiedy byłem dzieckiem, na ulicy nie stały żadne samochody – w zupełności wystarczał jeden garaż na rodzinę. Teraz można było się praktycznie nabawić przepukliny, zanim człowiek znalazł wolne miejsce. Wszystko się zmieniło.
Pocałowałem mamę i uścisnąłem dłoń taty. Nie mieli pojęcia, co się stało. Przygotowali za dużo jedzenia. Spodziewali się Giny i Pata. Oczekiwali szczęśliwej rodziny. Zamiast tego pojawiłem się ja.
– Mamo, tato. Muszę wam o czymś powiedzieć.
W salonie rozbrzmiewały stare piosenki. Z głośników stereo dobiegał głos Tony’ego Bennetta z koncertu na żywo w Carnegie Hali, chociaż równie dobrze mógł to być Frank Sinatra, Dean Martin albo Sammy Davis Junior. W domu moich rodziców nigdy nie milkły stare piosenki.
Usiedli w swoich ulubionych fotelach i wpatrywali się we mnie z oczekiwaniem. Niczym para dzieci. Słowo daję – myśleli chyba, że zaraz ogłoszę rychłe narodziny kolejnego wnuka. A ja miałem uczucie, którego doświadczałem często w ich obecności – że nie jestem ich synem, lecz postacią z mydlanej opery.
– Wygląda na to, że Gina mnie zostawiła – oznajmiłem. Ton, jakiego użyłem, był fatalny – zbyt swobodny, zbyt nonszalancki, zbyt obojętny. Alternatywą było jednak wylądowanie na czworakach na dywanie i zalanie się łzami. Ponieważ po wczorajszej wycieczce do parku oraz po drugiej bezsennej nocy w łóżku, które było dla mnie samego o wiele za duże, zaczęło w końcu do mnie docierać, że Gina może jednak nie wrócić. Mimo to miałem wrażenie, że jestem zbyt stary, aby przynosić moim rodzicom złe wieści. A oni zbyt starzy, żeby musieli ich wysłuchiwać.
Przez kilka chwil w ogóle się nie odzywali.
– Że co? – mruknął ojciec. – Gdzie cię zostawiła?
– Gdzie jest dziecko? – zapytała matka.
Ona natychmiast mnie zrozumiała.
– Pat jest z Giną. W mieszkaniu jej ojca.
– U tego starego punka? Biedactwo.
– Co to znaczy, że cię zostawiła? – chciał wiedzieć mój stary.
– Odeszła ode mnie, tato.
– Nie rozumiem.
Naprawdę tego nie pojmował. Kochał ją, kochał nas oboje, a teraz to wszystko się skończyło.
– Wypięła się na mnie – wyjaśniłem. – Dała dyla. Puściła mnie w trąbę.
– Nie wyrażaj się – powiedziała matka. Trzymała palce przy ustach, jakby się modliła. – Och, Harry. Tak mi przykro.
Podeszła do mnie i lekko się wzdrygnąłem. Wiedziałem, że dam sobie radę, jeśli nie będą mi współczuć. Mogłem to przeżyć, jeśli nie zaczną mnie obejmować i mówić, że rozumieją. Jeśli zaczną mi współczuć, chyba tego nie zniosę. Wszystko we mnie pęknie. Na szczęście przyszedł mi z pomocą ojciec. Poczciwy stary tato.
– Odeszła?! – powtórzył gniewnym tonem. – To znaczy co? Bierzecie rozwód? To masz na myśli?
Tak naprawdę jeszcze o tym nie myślałem. Jak się bierze rozwód? Od czego trzeba zacząć?
– Chyba tak. To właśnie robią ludzie, kiedy się rozchodzą. Ojciec wstał. Krew odpłynęła mu z twarzy, w oczach stanęły łzy. Zdjął okulary, żeby je wytrzeć. Nie miałem odwagi spojrzeć mu w oczy.
– Zrujnowałeś mi życie – oświadczył.
– Co takiego?
Nie wierzyłem własnym uszom. Moje małżeństwo rozpadało się w gruzy, a on uważał się za ofiarę? Jak to się stało? Było mi przykro, że jego nieoceniona synowa przestała być członkiem rodziny. Było mi przykro, że jego wnuk patrzył, jak rozchodzą się jego rodzice. A przede wszystkim było mi przykro, że jego syn okazał się kolejnym głupim ćwokiem, pałętającym się po sądowych korytarzach w oczekiwaniu na rozwód. Nie miałem jednak zamiaru pozwolić, by ojciec zagrał główną rolę w naszej małej tragedii.
– Jakim cudem mogłem ci zrujnować życie, tato? – zapytałem. – Jeśli ktoś tutaj ucierpiał, to przede wszystkim Pat. Nie ty.
– Zrujnowałeś mi życie.
Twarz zapiekła mnie ze wstydu i oburzenia. Dlaczego był taki rozgoryczony? Jego żona nigdy go nie opuściła.
– Twoje życie dobiega już końca – oświadczyłem gniewnie.
Spojrzeliśmy na siebie z uczuciem, które nie różniło się wiele od nienawiści, i ojciec wymaszerował z pokoju. Słyszałem jego kroki na schodach. Naprawdę żałowałem swoich słów. Czułem jednak, że nie dał mi innego wyboru.
– On wcale tak nie myśli – stwierdziła mama. – Jest zdenerwowany.
– Ja też – przyznałem. – Nigdy przedtem nie zdarzyło mi się nic złego, mamo. Wszystko szło mi jak po maśle. Aż do dzisiaj.
– Nie słuchaj ojca. Chce po prostu, żeby Pat miał to samo co ty. Dwoje rodziców. Solidną podstawę, na której można budować przyszłość. To wszystko.
– Ale jeśli Gina naprawdę odejdzie, nigdy nie będzie już miał tej solidnej podstawy. Przykro mi, ale to nie będzie takie proste.
Tato wrócił w końcu na dół i w trakcie obiadu spróbowałem im jakoś opisać sytuację. Od jakiegoś czasu w domu narastały różne problemy, nie wszystko szło tak, jak powinno, ale nadal nam na sobie zależało. Istniała więc pewna nadzieja.
Nie powiedziałem im, że przeleciałem koleżankę z pracy i że Gina uważa, iż zmarnowała swoje życie. Obawiałem się, że słysząc to, mogliby udławić się swoimi jagnięcymi sznyclami.
Przy pożegnaniu mama mocno mnie uściskała i powiedziała, że wszystko będzie dobrze. Tato też dał z siebie wszystko: objął mnie i poprosił, żebym zadzwonił, jeśli tylko będą mogli coś dla mnie zrobić.
Nie mogłem spojrzeć mu w twarz. Na tym polega problem, gdy uważa się ojca za bohatera. Nie mówiąc ani słowa, może sprawić, że znowu czujesz się, jakbyś miał osiem lat i właśnie przegrał swoją pierwszą bójkę.
– Nasz dzisiejszy gość nie wymaga przedstawiania – oznajmił Marty po raz trzeci z rzędu. – Kurwa mać… co się dzieje z tym pierdolonym teleprompterem?
Teleprompter działał bez zarzutu i Marty o tym świetnie wiedział.
Na galerii na górze reżyser szeptał kojące słowa do jego słuchawek, zapewniając, że powtórzą ujęcie, kiedy tylko będzie gotów. Ale Marty zerwał mikrofon i zszedł z planu.
Kiedy nadawaliśmy na żywo, nigdy nie bał się telepromptera. Jeśli popełnił błąd, jeśli źle przeczytał pojawiające się na ekranie słowa, szczerzył po prostu zęby i zasuwał dalej. Bo wiedział że musi.
Nagrywanie jest inne. Tutaj zawsze wiesz, że możesz się zatrzymać i zacząć od nowa. To powinno oczywiście ułatwić pracę. Ale może cię również sparaliżować. Może przyczynić się do trudności z oddychaniem. Może sprawić, że oblejesz się potem. A kiedy kamera odkryje, że się spociłeś, jest już po tobie.
Dopadłem go w bufecie, kiedy otwierał piwo. To zmartwiło mnie jeszcze bardziej aniżeli awantury na planie. Marty był krzykaczem, ale nie pijakiem. Wiedziałem, że po kilku piwach będzie do tego stopnia zrelaksowany, że nie zdoła ruszyć ręką ani nogą.
– Nagrywany program ma inny rytm – powiedziałem. – Kiedy rzecz idzie na żywo, poziom energii jest tak wysoki, że od początku do końca lecisz na haju. Kiedy cię nagrywają, musisz bardziej kontrolować adrenalinę. Ale ty potrafisz to zrobić.
– Co ty możesz, kurwa, o tym wiedzieć? – zapytał mnie. – Ile programów prezentowałeś?
– Wiem, że nie ułatwisz sytuacji, wydzierając się na dziewczynę od telepromptera.
– Za szybko puszczała tekst!
– Owszem, żeby za tobą nadążyć – odparłem. – Jeśli zwolnisz, ona też to zrobi. To jest ta sama dziewczyna, która pracuje z nami od lat, Marty.
– Nie próbowałeś nawet powalczyć o to, żeby program dalej szedł na żywo – poskarżył się.
– Po tym, jak rąbnąłeś dzbankiem Tarzana, to było nieuniknione. Stacja nie może ryzykować, że to się powtórzy. Robimy więc na żywo na taśmie.
– Na żywo na pierdolonej taśmie. To mówi wszystko. Po czyjej jesteś stronie, Harry?
Miałem zamiar mu odpowiedzieć, kiedy do bufetu zajrzała Siobhan.
– Udało mi się znaleźć inną dziewczynę do telepromptera – oznajmiła. – Czy możemy spróbować ponownie?
– Oglądamy telewizję – poinformował mnie Pat, kiedy przyjechałem znów do Glenna.
Wziąłem go na ręce i pocałowałem. Pat objął mnie rękoma i nogami niczym mała małpka i wniosłem go do mieszkania.
– Oglądasz telewizję z mamą?
– Nie.
– Z dziadkiem Glennem?
– Nie. Z Sally i ze Steve’em.
Na sofie w małym saloniku leżeli spleceni w miłosnym uścisku kilkunastoletni chłopak i dziewczyna. Ubrani byli w stroje, które nie wyglądają najlepiej bez snowboardu.
Dziewczyna – chuda, ospała i apatyczna – spojrzała na mnie, kiedy wszedłem do pokoju. Chłopak – niski, gruby i pryszczaty – stukał się pilotem w zęby dolnej szczęki, nie odrywając oczu od śpiewającego bez koszuli faceta, który wyglądał, jakby mógł bardzo pomóc policji w prowadzonym przez nią śledztwie. Glenn na pewno wiedział, jak się nazywa Glenn na pewno miał wszystkie jego płyty. Zastanawiałem się czy to muzyka zeszła na psy, czy to ja robię się coraz starszy Czy może jedno i drugie.
– Cześć – powiedziała dziewczyna.
– Cześć. Jestem Harry, ojciec Pata. Czy Gina jest w domu?
– Nie. Pojechała na lotnisko.
– Na lotnisko?
– Tak. Musiała, wie pan… jak to się mówi? Zdążyć na samolot.
Postawiłem Pata na podłodze. Usiadł pomiędzy swoimi porozrzucanymi figurkami z Gwiezdnych wojen i spoglądał z podziwem na pryszczatego młodziana. Pat naprawdę uwielbia! dużych chłopców. Nawet głupich, brzydkich dużych chłopców.
– Dokąd poleciała?
Dziewczyna – Sally – zmarszczyła brwi, starając się skoncentrować.
– Do Chin. Chyba do Chin.
– Do Chin? Naprawdę? Może do Japonii? To bardzo ważne. Jej twarz rozjaśniła się.
– Tak… może do Japonii.
– Jest wielka różnica między Chinami a Japonią – oświadczyłem.
Chłopak – Steve – po raz pierwszy oderwał wzrok od telewizora.
– Dla mnie nie ma żadnej – powiedział. Dziewczyna roześmiała się. Pat też. Był mały. Nie wiedział, z czego się śmieje. Zdałem sobie sprawę, że ma brudną twarz. Jeśli nie zwróciło mu się uwagi, nie dbał zbytnio o higienę osobistą. Steve uśmiechnął się z zadowoleniem i wlepił z powrotem wzrok w ekran, nadal stukając się pilotem w zęby. Z miłą chęcią wtłoczyłbym mu go do gardła.
– Wiesz, jak długo jej nie będzie?
Sally przecząco mruknęła, machinalnie ugniatając mięsistą nogę Steve’a.
– Nie ma Glenna? – zapytałem.
– Nie… tato jest w pracy – odparła.
No tak. Dziewczyna była jednym z porzuconych przez Glenna dzieci – z pierwszego bądź drugiego małżeństwa, które zawarł po rozstaniu się z matką Giny.
– Jesteś tu z wizytą? – zapytałem.
– Nie, zatrzymałam się na dłużej. Miałam przepały z moją mamą. Nie podobali jej się moi znajomi, moje stroje, to, o której wracam do domu i o której nie wracam.
– Naprawdę?
– „Traktujesz to miejsce jak hotel” – zaskrzeczała Sally. – „Jesteś za młoda, żeby palić to świństwo”. Bla bla bla. – Westchnęła ze znużeniem, na które stać tylko kogoś bardzo młodego. – Stara śpiewka. Choć oczywiście w zamierzchłych czasach robiła dokładnie to samo. Obłudna stara dziwka.
– Dziwka – powtórzył za nią Steve.
– Dziwka – oznajmił z uśmiechem Pat, trzymając w obu małych piąstkach figurki z Gwiezdnych wojen.
Steve i Sally roześmieli się z niego.
Tak to właśnie wygląda, pomyślałem. Po rozwodzie wasze dziecko staje się kimś w rodzaju rozbitka, dryfującego po morzu niedopełnionych obowiązków oraz nadawanej w ciągu dnia telewizji. Witamy w parszywym współczesnym świecie, gdzie rodzic, u którego mieszkasz, jest kimś odległym i godnym pogardy, a rodzic, u którego nie mieszkasz, czuje się w wystarczającym stopniu winny, żeby zapewnić ci azyl, gdy w domu sytuacja staje się nie do zniesienia.
Nie zgodzę się, żeby coś takiego spotkało mojego syna.
Mojego Pata.
– Weź swoją kurtkę i zabawki – powiedziałem mu. Jego brudna twarzyczka rozjaśniła się.
– Jedziemy do parku?
– Jedziemy do domu, kochanie – odparłem.
Mieliśmy świętować.
Barry Twist wpadł na pomysł nadawania programu z piętnastominutowym opóźnieniem, co oznaczało, że mogliśmy go ponownie realizować na żywo, tyle że z krótkim poślizgiem, który zabezpieczał nas w przypadku, gdyby gospodarz albo któryś z gości dostał małpiego rozumu.
Stacja była zadowolona, ponieważ mogli teraz zawsze zdążyć wyciąć coś, co naprawdę wystraszyłoby ogłoszeniodawców, a Marty był zadowolony, ponieważ nie paraliżował go już teleprompter.
W związku z tym zabrał mnie na lunch do swojej ulubionej restauracji, urządzonej – zgodnie z najnowszą ascetyczną modą – w piwnicy, gdzie dobrze odżywieni faceci z telewizji pałaszowali autentyczne włoskie wiejskie żarcie, wpisując to w koszty.
Podobnie jak w większości innych lokali, które odwiedzaliśmy, nagie deski i białe ściany pasowały bardziej do siłowni aniżeli do restauracji, być może, żebyśmy odnieśli wrażenie, iż pobyt tam wyjdzie nam na zdrowie. Kiedy przybyliśmy tam kilka minut po drugiej – ja trochę się spóźniłem, ponieważ po wyjeździe Giny nie miał kto odebrać Pata z przedszkola i musiałem go zostawić u moich rodziców – w Knajpie panował tłok. Przy wejściu nie było nikogo.
Po chwili podeszła do nas kelnerka. To najwyraźniej nie był jej dzień. Spocona i podenerwowana, miała czerwoną plamę od wina na białym fartuszku. Bez przerwy poprawiała włosy, które były lśniące, czarne i przycięte mniej więcej tak, jak wyobrażamy sobie, że czesały się kobiety w powieściach Francisa Scotta Fitzgeralda bądź też dziewczyny w Hongkongu w latach pięćdziesiątych. Na pazia. Tak się nazywa ta fryzura. Kelnerka wysuwała do przodu dolną wargę, dmuchała w górę, i wtedy jej grzywka podfruwała wyżej.
– Czym mogę służyć? – zapytała.
– Mamy tutaj stolik – powiedział Marty.
– Oczywiście – odparła, biorąc do ręki zeszyt z rezerwacjami. – Nazwisko?
– Marty Mann – rzekł z tym specyficznym naciskiem, który wskazywał, iż oczekuje, że teraz go rozpozna i praktycznie zemdleje z wrażenia. Ale Marty nic dla niej nie znaczył. Była Amerykanką.
– Przykro mi – oświadczyła, zajrzawszy do zeszytu. – Nie widzę pańskiego nazwiska na liście, proszę pana.
A potem się uśmiechnęła. Miała wspaniały uśmiech – szeroki, biały i otwarty. Jeden z tych uśmiechów, od których od razu robi się jaśniej.
– Niech mi pani wierzy – zapewnił Marty. – Mamy stolik.
– Nie tutaj.
Zamknęła zeszyt i chciała odejść.
Marty zatarasował jej drogę. Trochę ją to wkurzyło. Wysunęła do przodu dolną wargę i dmuchnęła sobie we włosy.
– Przepraszam pana – powiedziała.
Była wysoka i chuda, z nogami tancerki i szeroko osadzonymi piwnymi oczyma. Przystojna, ale już nie taka młoda. Może kilka lat starsza ode mnie. Większość kelnerek, pracujących w tej podobnej do siłowni restauracji, to były młode ekstra laski, które najwyraźniej miały nadzieję, że czeka je w życiu coś lepszego. Ona na pewno ich nie przypominała.
Spoglądając na Marty’ego, pomasowała się po krzyżu, tak jakby od dłuższego czasu jej doskwierał.
– Wie pani, jaką jestem ważną osobą? – zapytał ją Marty.
– Wie pan, jaka jestem zajęta? – odpaliła.
– Może i nie ma nas na liście – oznajmił bardzo powoli, jakby mówił do kogoś, komu właśnie usunięto płat mózgu – ale któryś z moich ludzi zadzwonił do Paula… tak się chyba nazywa wasz szef? Zna pani Paula?
– Jasne – odparła beznamiętnym tonem. – Znam Paula.
– Paul powiedział, że możemy przyjść. Że zawsze możemy.
– Naprawdę się cieszę, że pan i Paul tak świetnie się rozumiecie. Ale jeśli nie mam wolnego stolika, to nie mogę pana przy nim posadzić, prawda? Jeszcze raz przepraszam.
Tym razem od nas odeszła.
– To się robi kurewsko głupie – stwierdził Marty.
Na szczęście dostrzegł nas Paul i ruszył przez zatłoczoną restaurację, żeby powitać swego słynnego gościa.
– Miło mi pana widzieć, panie Mann – oświadczył. – Czy są jakieś problemy?
– Najwyraźniej nie ma stolika.
– Och, dla pana zawsze mamy stolik, panie Mann. – Na opalonej twarzy Paula rozkwitł śródziemnomorski uśmiech. Też był wspaniały. Ale kompletnie różnił się od jej uśmiechu. – Tędy, proszę.
Weszliśmy do środka, gdzie powitały nas rozdziawione gęby, pomruki oraz głupie uśmiechy – normalna reakcja, jaką budził w miejscach publicznych Marty. Paul strzelił palcami i z kuchni przyniesiono stolik. Szybko pojawił się na nim obrus, sztućce, talerzyki, deska z prostym wiejskim chlebem oraz srebrna czarka z oliwą. Przy naszym boku stanęła kelnerka. Ta sama.
– Ponownie witam – oznajmiła.
– Niech mi pani powie – zagadnął ją Marty – co się stało z tym pozytywnym starym stereotypem amerykańskiej kelnerki? Tej, która obsługuje człowieka z uśmiechem?
– Ma dzisiaj dzień wolny – odparła. – Przyniosę panom kartę.
– Nie potrzebuję karty – stwierdził Marty – ponieważ wiem już, co zamówię.
– Mimo to przyniosę. Dla pańskiego przyjaciela. Mamy dzisiaj kilka interesujących specjalności.
– Czy mamy zacząć tę rozmowę jeszcze raz, kiedy założy pani swój aparat słuchowy? – zapytał Marty. – Niech pani przygląda się moim wargom. Jemy tutaj bez przerwy. Nie potrzebujemy menu.
– Daj jej spokój, Marty – odezwałem się.
– No właśnie – potwierdziła i po raz pierwszy na mnie spojrzała. – Daj mi spokój, Marty.
– Ja zjem takie kręcone spaghetti z czerwoną masą. On to samo – powiedział.
– Kręcone spaghetti. – Zapisała to w swoim małym notesiku. – Czerwona masa. Rozumiem.
– I przynieś nam butelkę szampana – dodał Marty, klepiąc kelnerkę po tylnej części ciała. – Bądź grzeczną dziewczynką.
– Zabieraj swoje spocone łapsko z mojego tyłka, zanim złamię ci rękę – syknęła. – Bądź grzecznym chłopcem.
– Po prostu przynieś nam szampana, dobrze? – odparł Marty, cofając szybko rękę.
Kelnerka odeszła.
– Chryste, powinniśmy zamówić coś na wynos – mruknął. – Albo przyjść trochę wcześniej.
– Przepraszam za spóźnienie – powiedziałem. – Korki…
– Nieważne – machnął ręką.
– Cieszę się, że zgodziłeś się na piętnastominutowy poślizg – oznajmiłem. – Zaręczam ci, że nie odbije się to na jakości programu.
– To tylko jedna ze zmian, których dokonujemy – odparł. – Dlatego właśnie chciałem z tobą pogadać.
Dopiero teraz zauważyłem, że Marty jest podenerwowany. Miał zestaw ćwiczeń oddechowych, których celem było zamaskowanie trzęsawki, lecz w tym momencie wyraźnie nie działały. I chyba jednak nie spotkaliśmy się, żeby świętować.
– Chcę również, żeby Siobhan zajęła się w większym stopniu zapraszaniem gości – zakomunikował. – Chcę, żeby co tydzień stała na galerii. I żeby brała na siebie wszystkie kontakty ze stacją.
Przez chwilę się nad tym zastanawiałem. Kelnerka przyniosła nam szampana i nalała do dwóch kieliszków. Marty pociągnął długi łyk i wbił wzrok w kieliszek. Jego wargi rozchyliły się i wydał z siebie bezgłośne beknięcie.
– Przepraszam – mruknął.
Nie ruszyłem swojego kieliszka ze stolika.
– Ale wszystkie te rzeczy… należą do obowiązków producenta – stwierdziłem, uśmiechając się z przymusem. – To moja robota.
– Cóż, na tym właśnie polegają zmiany, które pragnę wprowadzić.
– Poczekaj chwilę. Nie dostanę nowego kontraktu? Marty rozłożył ręce, jakby chciał powiedzieć: cóż mogę na to poradzić? Ten świat jest taki porąbany!
– Posłuchaj, Harry. Nie chciałbyś chyba, żebym przesunął cię na boczny tor, gdzie wykonywałbyś jakąś nic niewartą fuchę, którą potrafisz odwalać z zamkniętymi oczyma. Jak by to wyglądało?
– Marty – powiedziałem. – Marty. Zaczekaj. Po prostu chwilę zaczekaj. Naprawdę potrzebuję tej pracy. Dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek. Jest ta historia z Giną… Pat mieszka teraz u mnie… i nie mam pojęcia, jak to się skończy. Wszystko to wiesz. Nie mogę stracić pracy. Nie teraz.
– Przykro mi, Harry. Musimy dokonać kilku zmian.
– Co to ma być? Kara za to, że nie jestem dyspozycyjny przez dwadzieścia cztery godziny na dobę w momencie, gdy wali się w gruzy moje małżeństwo? Przykro mi, że nie byłem w biurze dziś i no, okej? Nie mogę zostawić syna samego. Muszę…
– Nie ma potrzeby, żebyś podnosił głos, Harry. Możemy to załatwić w cywilizowany sposób.
– Daj spokój, Marty. Awantury to twoja pierdolona specjalność. Nie będzie ci chyba przeszkadzać mała scena?
– Przykro mi, Harry. Siobhan wchodzi. Ty odchodzisz. Któregoś dnia jeszcze mi za to podziękujesz. To może być najlepsza rzecz, jaka ci się w życiu przytrafiła. Nie masz do mnie urazy?
Mały gnojek autentycznie podał mi rękę. Zignorowałem ją, wstając tak szybko, jak to możliwe, i uderzając się udami o stolik.
Marty potrząsnął głową, dając do zrozumienia, że sprawiłem mu wielki zawód.
Z obolałymi nogami i płonącymi policzkami ruszyłem w stronę wyjścia. Dopiero słysząc, jak Marty wrzeszczy z bólu, obejrzałem się przez ramię.
Dziwnym trafem przyniesiony przez kelnerkę talerz spaghetti wylądował mu cały na kolanach.
– Przykro mi, chłopcze – powiedziała. – Chcesz może, żeby posypać ci to parmezanem?
Moi rodzice odwieźli Pata. Matka obeszła dom, zapalając wszystkie światła, a ojciec zapytał, jak mi idzie w pracy. Odpowiedziałem, że świetnie.
Zostali z Patem, a ja pojechałem kupić coś w supermarkecie. Chociaż oddalony był tylko o pięć minut jazdy, nie było mnie dość długo, ponieważ obserwowałem ukradkiem wszystkie kobiety, które brałem za samotne matki. Nigdy wcześniej o nich nie myślałem, teraz jednak widziałem w tych kobietach bohaterki. Prawdziwe bohaterki.
Wszystko robiły same. Kupowały żywność, gotowały, bawiły się z dziećmi. Samodzielnie je wychowywały.
A ja nie potrafiłem nawet umyć Patowi włosów.
– Ma brudne włosy – powiedziała mama, kiedy wychodzili. – Trzeba je porządnie umyć.
Sam o tym wiedziałem. Ale Pat nie chciał, żebym mu mył włosy. Poinformował mnie o tym, kiedy mimochodem poruszyłem ten temat po przyjeździe od Glenna. Pat chciał, żeby włosy umyła mu mama. Tak jak to zawsze robiła.
Nie mogliśmy jednak odkładać tego na później. I wkrótce, ubrany tylko w majtki, stał na mokrej podłodze w łazience. Brudne blond włosy opadały mu na oczy, zaczerwienione od łez i szamponu dla dzieci, którego używała Gina.
Najwyraźniej nam nie szło. Robiłem coś nie tak.
Ukląkłem przy jego boku. Odwrócił ode mnie wzrok.
– Co się dzieje, Pat? – zapytałem.
– Nic.
Obaj widzieliśmy, że coś jest nie tak.
– Mama na jakiś czas wyjechała. Nie pozwolisz, żeby tato umył ci włosy?
Głupie pytanie. Potrząsnął głową.
– Co zrobiłby w takiej sytuacji rycerz Jedi? – zapytałem go.
Nie odpowiedział. Czasami czteroletnie dzieci nie mają ochoty odpowiadać na zadawane pytania.
– Posłuchaj – powiedziałem, starając się nie podnosić głosu. – Myślisz, że Lukę Skywalker płacze, kiedy myją mu włosy?
– Nie wiem, nie obchodzi mnie to.
Próbowałem umyć mu włosy, podczas gdy on pochylał się nad wanną, ale to też nie zdało egzaminu. Pomogłem mu więc zdjąć majtki i wsadziłem go do środka. Kiedy sprawdzałem temperaturę wody, wytarł smark, który wypadł mu z nosa.
– To całkiem zabawne, prawda? – zauważyłem. – Powinniśmy robić to częściej.
Spojrzał na mnie spode łba, ale pochylił się i pozwolił, żebym zmoczył mu głowę. A potem poczuł, jak nakładam mu na włosy szampon, i coś w nim pękło. Zerwał się i przełożył nogę przez krawędź wanny w żałosnej próbie ucieczki.
– Pat! – zawołałem. – Usiądź, proszę.
– Chcę, żeby to robiła mama!
– Mamy tu nie ma! Siadaj!
– Gdzie ona jest? Gdzie ona jest?
– Nie wiem!
Próbował na oślep wyleźć z wanny, wyjąc, kiedy mydliny wpadły mu do oczu. Wepchnąłem go z powrotem, przytrzymałem i szybko spłukałem szampon, starając się ignorować jego wrzaski.
– Rycerz Jedi nie zachowuje się w ten sposób – stwierdziłem. – Tak zachowuje się mały dzidziuś.
– Nie jestem dzidziuś! Ty jesteś dzidziuś!
Wytarłem go ręcznikiem, złapałem za rękę i zaciągnąłem do jego sypialni. Pat przebierał szybko swoimi małymi nóżkami, żeby za mną nadążyć. Kiedy wkładałem mu piżamę, obaj patrzyliśmy na siebie wilkiem.
– Kto to widział, żeby tak się awanturować – powiedziałem. – Naprawdę mnie rozczarowałeś.
– Chcę do mamy.
– Mamy tutaj nie ma.
– Ale kiedy ją znowu zobaczę? – zapytał nagle żałosnym głosem. – To właśnie chcę wiedzieć.
– Nie wiem – odparłem. – Nie wiem, kochanie.
– Ale co ja takiego zrobiłem? – szepnął i poczułem, jak kraje mi się serce. – Ja przecież tego nie chciałem, wcale nie chciałem.
– Nie zrobiłeś nic złego. Mama bardzo cię kocha. Wkrótce ją zobaczysz, obiecuję – powiedziałem.
A potem wziąłem go w ramiona, czując zapach szamponu, którego nie udało mi się do końca zmyć, i bardzo długo go obejmowałem, zastanawiając się, jak dwoje ułomnych dorosłych zdołało stworzyć tak doskonałą istotę.
Czytałem mu Gdzie czają się dzikie rzeczy, aż zasnął. Kiedy wyszedłem z jego sypialni, na automatycznej sekretarce czekały trzy wiadomości. Wszystkie były od Giny.
Przykro mi, ale musiałam na jakiś czas wyjechać. Nigdy nie dowiesz się, jak bardzo mnie skrzywdziłeś. Nigdy. To miało być na całe życie, Harry. Nie do czasu, kiedy komuś z nas się znudzi. Na zawsze – nie do czasu, aż któreś z nas uzna, że nie spotka go już nic ciekawego w starym małżeńskim łożu. To nie funkcjonuje w ten sposób. Nigdy nie może tak funkcjonować. Myślisz, że pozwolę ci się dotknąć, wiedząc, że dotykałeś jakiejś innej? Swoimi rękoma, swoimi ustami… Nie mogę tego wszystkiego znieść. Kłamstw, wybiegów, słuchania, jak co noc ktoś płacze, nie mogąc zasnąć. Miałam tego po dziurki w nosie, kiedy dorastałam. Jeśli myślisz…
Automatyczna sekretarka przerwała jej. To urządzenie pozwala człowiekowi mówić tylko przez jakiś czas. Po sygnale zacząłem odsłuchiwać drugą wiadomość. Gina była teraz spokojniejsza. W każdym razie starała się być.
Właśnie rozmawiałam z Głennem. Powiedział mi, że zabrałeś Pata. To naprawdę nie było konieczne. Było mu tam bardzo dobrze. I wiem, jaki jesteś zawalony pracą. Ale jeśli masz zamiar się nim opiekować do mojego powrotu, musisz wiedzieć, Że w każdą niedzielę myje włosy. I nie dawaj mu sypać cukru do Coco Pops. Umie już samodzielnie korzystać z toalety… chyba o tym wiesz – ale czasami zapomina podnieść deskę. Sprawdzaj, czy myje zęby. Nie pozwól mu bez przerwy oglądać Gwiezdnych wojen. Jeśli nie prześpi się po południu, pamiętaj, żeby nie siedział dłużej niż do…
Kolejny sygnał. Ostatnia wiadomość. Teraz Gina nie była już taka spokojna, słowa więzły jej w gardle.
Powiedz po prostu Patowi, że go kocham, dobrze? Powiedz, Że bardzo szybko się zobaczymy. Do tego czasu dobrze się nim opiekuj. I zbytnio się nad sobą nie użalaj, Harry. Nie jesteś chodzącym ideałem. Na całym świecie samotne kobiety opiekują się swoimi dziećmi. Miliony kobiet. Naprawdę miliony. W tym, co robisz, nie ma nic wyjątkowego.
Jeszcze długo po zgaszeniu wszystkich świateł stałem w sypialni mojego syna, patrząc, jak śpi. I uświadomiłem sobie, że wszystkich zawiodłem.
Zawiodłem Ginę. Zawiodłem moją matkę i ojca. Zawiodłem nawet Marty’ego. Nie okazałem się dość silny. Nie kochałem ich dość mocno, nie byłem człowiekiem, jakim chcieli, żebym był, ani człowiekiem, jakim sam chciałem być. W różny sposób zdradziłem ich wszystkich.
Nakrywając Pata kocem, który z siebie zrzucił, przyrzekłem sobie jedno i tej obietnicy miałem szczery zamiar dotrzymać – nigdy nie zdradzę tego dziecka.
Mimo to słyszałem gdzieś w oddali głos brzmiący tak, jakby ktoś dzwonił na zły numer z drugiego końca świata, głos, który mówił: już to zrobiłeś. Już je zdradziłeś.
Dzieci żyją chwilą. Awantury z nimi mają przynajmniej tę jedną zaletę, że nazajutrz o wszystkim zapominają. Tak to przynajmniej wyglądało z Patem, kiedy miał cztery lata.
– Co chcesz na śniadanie? – zapytałem go.
– Zielone spaghetti.
– Chcesz spaghetti? Na śniadanie?
– Zielone spaghetti. Tak, proszę.
– Ale… ja nie wiem, jak się robi zielone spaghetti. Jadłeś je już kiedyś?
Pat pokiwał głową.
– W małym barze po drugiej stronie dużej ulicy – oznajmił. – Z mamą.
Mieszkaliśmy w gorszej części Highbury Corner, bliżej Holloway Road, a nie Upper Street, w miejscu, gdzie zamiast antykwariatów znajdowały się sklepy ze starzyzną, zamiast pubów bary, a zamiast modnych restauracji małe ciche kafejki. Niektóre z tych kafejek były tak ciche, że panowała w nich iście żałobna atmosfera, ale przy końcu naszej ulicy mieliśmy jedną wspaniałą, o nazwie Trevi, gdzie mówiło się po angielsku przy stolikach, a po włosku w kuchni.
Muskularny pogodny facet przy kontuarze pozdrowił Pata po imieniu.
– To jest to miejsce – oznajmił mój syn, siadając przy stoliku koło okna.
Zobaczyłem, jak z kuchni idzie w naszą stronę kelnerka. Ta sama. Nadal była zmęczona.
– Co mogę wam podać, chłopcy? – zapytała, uśmiechając się do Pata. Miała lekko południowy akcent, którego nie zauważyłem, gdy byłem razem z Martym.
– Czy ma pani coś, co można określić mianem zielonego spaghetti?
– Ma pan na myśli spaghetti pesto? Jasne.
– Nie będzie dla ciebie za ostre? – zapytałem Pata.
– Jest zielone?
– Zielone – odparłem, kiwając głową.
– A co dla pana? – zapytała.
– To samo – odpowiedziałem.
– Coś jeszcze?
– Zastanawiałem się, w ilu jeszcze miejscach pani pracuje. Po raz pierwszy dokładnie mi się przyjrzała.
– A, pamiętam pana – stwierdziła. – To pan jest tym facetem, który był wczoraj z Martym Mannem. Tym, który powiedział mu, żeby dał mi spokój.
– Myślałem, że go pani nie poznała.
– Jestem tu prawie od roku. Oczywiście, że poznałam tego małego kutasa. Przepraszam – dodała, zerkając na Pata.
Mały uśmiechnął się do niej.
– Nie oglądam za dużo telewizji… w tym zawodzie nie ma się okazji… ale pokazują ciągle jego szpetną gębę w gazetach. Ostatnio niezbyt dobrze mu się chyba wiedzie. To zabawne, ale byliście moimi ostatnimi klientami. Paulowi nie spodobał się mój styl.
– No cóż… Na pocieszenie powiem pani, że mniej więcej w tym samym czasie ja również straciłem robotę.
– Naprawdę? I nie miał pan nawet okazji zrzucić spaghetti na tę jego skurczoną małą kuś… – spojrzała szybko na Pata -…głowę. Tak czy owak zasłużył sobie na to.
– Z pewnością. Ale przykro mi, że straciła pani pracę.
– Nic wielkiego. Dziewczyna zawsze znajdzie pracę jako kelnerka, nie?
Podniosła wzrok znad swojego notesiku. Jej oczy były tak szeroko rozstawione, że miałem trudności z patrzeniem w jedno i drugie równocześnie. Były brązowe. Ogromne. Zwróciła je na Pata.
– Jesz lunch z tatą? A gdzie jest dzisiaj twoja mama? Pat rzucił mi niespokojne spojrzenie.
– Jego matka jest w Tokio – powiedziałem.
– To w Japonii – wyjaśnił Pat. – Jeżdżą tam po tej samej stronie ulicy co my. Ale kiedy tam mają noc, u nas jest dzień. – Zdziwiło mnie, że zapamiętał tak dużo z tego, co mówiłem. Wiedział o tym kraju prawie tyle samo co ja.
Kelnerka spojrzała na mnie swymi szeroko rozstawionymi brązowymi oczyma i przeszło mi przez głowę, że w jakiś sposób wyczuwa, że nasza mała rodzina przeżywa poważny kryzys. Co było absurdalne. Niby skąd miałaby o tym wiedzieć?
– Mama niedługo wraca – dodał Pat. Objąłem go ramieniem.
– Zgadza się – powiedziałem. – Ale na razie jesteśmy sami.
– To trochę niezwykłe – stwierdziła kelnerka. – Fakt, że opiekuje się pan swoim synem. Niewielu mężczyzn to robi.
Zauważyłem, że teraz, kiedy zdała sobie sprawę, że opiekuję się Patem, trochę bardziej mnie polubiła. Oczywiście jednak nic o mnie nie wiedziała. W ogóle mnie nie znała. I miała na mój temat zupełnie złe wyobrażenie.
Widząc mnie samego z dzieckiem, uznała, że muszę być pod jakimś względem lepszy od innych mężczyzn – bardziej wyrozumiały i współczujący, mniej skłonny do sprawienia zawodu kobiecie. Że muszę być przedstawicielem nowej ulepszonej płci, biologicznie zaprogramowanym do opieki nad dziećmi. Tak jakbym rozmyślnie pokierował swoim życiem w ten sposób.
– A pani? – zapytałem. – Co panią sprowadziło do Londynu… i skąd pani przyjechała?
– Z Houston – odparła. – Z Houston w Teksasie. A tym, co mnie tutaj sprowadziło, był mój partner. Były partner. Tutaj mieszka.
– Przyjechała pani za facetem szmat drogi.
Zrobiła zdziwioną minę.
– Tak pan uważa? Mnie zawsze się wydawało, że jeśli człowiek kogoś naprawdę kocha, pojedzie za nim wszędzie.
A więc była romantyczką.
Pod zewnętrzną twardością („Dotknij mnie jeszcze raz, dupku, a ockniesz się ze spaghetti na kolanach”) kryła się kobieta, która chętnie wywróciłaby swoje życie do góry nogami dla kogoś, kto prawie na pewno na to nie zasługiwał.
Moja żona miała chyba rację. Romantycy są najgorsi.
Nazajutrz wieczorem przyjechała do domu Gina.
Ja i Pat bawiliśmy się na podłodze jego zabawkami. Żaden z nas nie zareagował na warkot silnika czarnej taksówki, która zatrzymała się na zewnątrz. Ale spojrzeliśmy na siebie, słysząc chrobot naszej zardzewiałej małej furtki, potem obracający się we frontowych drzwiach klucz i na koniec kroki w przedpokoju. Pat obrócił się twarzą do drzwi.
– Mama?
– Pat?
I nagle pojawiła się w progu, uśmiechając się do naszego synka, znużona po dwunastogodzinnym locie z Narity, ze starą walizką, do której nadal przylepiona była sfatygowana nalepka z naszych dawnych wakacji na Antigui.
Mały pofrunął w jej ramiona, a ona objęła go tak mocno, że zniknął cały między fałdami jej letniego płaszcza – cały, nie licząc czubka głowy i włosów, które miały ten sam blond odcień co jego matki. Ich twarze znalazły się tak blisko siebie, że nie widać było, gdzie zaczyna się twarz Giny, a gdzie kończy Pata.
Obserwowałem ich, czując coś więcej niż szczęście. W środku jakby tajałem, wierzyłem, że mój świat zostanie odbudowany. A potem spojrzała na mnie – bez chłodu i bez złości, po prostu z wielkiej odległości, tak jakby nadal przebywała i zawsze już miała przebywać gdzieś indziej – i upadłem na duchu.
Nie wróciła do mnie.
Wróciła do Pata.
– Dobrze się czujesz? – zapytałem.
– Jestem trochę zmęczona – odparła. – To był długi rejs. I przylatuje się tego samego dnia, co się wyleciało, w związku z czym doba wydaje się nie mieć końca.
– Powinnaś była uprzedzić nas, że przylatujesz. Pojechalibyśmy po ciebie na lotnisko.
– Nieważne – stwierdziła, odsuwając Pata od siebie, żeby mu się lepiej przyjrzeć.
Widziałem, że wróciła, bo była przekonana, że sobie nie poradzę. Uważała, że nie potrafię zaopiekować się sam naszym dzieckiem. Uważała, że nie jestem prawdziwym rodzicem, takim jak ona.
Wciąż trzymając małego, przyjrzała się krytycznym okiem spustoszeniom w salonie. Spustoszeniom, które stanowiły dowód, że nawet jej parszywy ojciec jest lepszym wyjściem ode mnie.
Wszędzie walały się zabawki. Na wideo szedł nieoglądany przez nikogo Król Lew. Na podłodze leżały dwa pudełka po pizzy z Mister Milano, jedno duże, drugie małe. A na stoliki od kawy, porzucone niczym poplamiona serwetka, wczorajsze majtki Pata.
– Boże, ale ty masz brudne włosy – zauważyła pogodnyn tonem. – Umyjemy je tak jak za dawnych czasów?
– Dobrze – zawołał Pat, jakby zapraszała go do Disneylandu.
Poszli oboje do łazienki, a ja zabrałem się do sprzątania słuchając szumu płynącej wody i ich śmiechu.
– Zaproponowano mi pracę – poinformowała mnie w parku. – To poważna posada. Będę tłumaczką w amerykańskim banku. Głównie tłumaczenia na żywo. Mój pisemny japoński jest zbyt zardzewiały, żebym próbowała tłumaczyć dokumenty. Ale mówię wystarczająco dobrze, żeby być tłumaczką podczas spotkań i rozmów z klientami. Dziewczyna, która się tym zajmowała… spotkałam ją, jest naprawdę miła, to pół Japonka, pół Amerykanka… odchodzi, żeby urodzić dziecko. Praca jest moja, jeśli tylko się zdecyduję. Ale muszę dać im odpowiedź już teraz.
– Poczekaj chwilę – przerwałem jej. – Ta praca jest w Tokio?
Gina oderwała wzrok od Pata, który przymierzał się ostrożnie do niższych szczebli drabinki.
– Oczywiście, że w Tokio – odparła ostro. Jej oczy powędrowały z powrotem do naszego syna. – Co twoim zdaniem tam robiłam?
Szczerze mówiąc, myślałem, że zrobiła sobie wakacje. Spotkała się z paroma starymi Japończykami oraz współziomkami, których poznała w czasie poprzedniego rocznego pobytu, przejechała się superekspresem, zwiedziła parę świątyń w Kioto, chcąc po prostu na chwilę wszystko to od siebie odsunąć.
Zapomniałem, że chciała odzyskać swoje życie.
To właśnie robiła po przeniesieniu się do mieszkania swojego ojca – wykonała kilka międzynarodowych telefonów, odnowiła stare kontakty, sprawdziła, czy może jeszcze skorzystać z opcji, które dla mnie poświęciła.
Znałem ją wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że w kwestii tej posady jest śmiertelnie poważna. A jednak wciąż nie mogłem w to uwierzyć.
– Naprawdę chcesz podjąć pracę w Japonii, Gino?
– Powinnam to zrobić przed wielu laty.
– Na jak długo? Na zawsze?
– Kontrakt jest na rok. Potem zobaczymy.
– A co będzie z Patem?
– Pat jedzie ze mną. To chyba oczywiste.
– Pat jedzie z tobą? Do Tokio?
– Naturalnie. Przecież go tutaj nie zostawię.
– Ale nie możesz pozbawić go korzeni – stwierdziłem, starając się, by nie usłyszała nuty histerii w moim głosie. – Gdzie będziesz mieszkać?
– Bank załatwi te rzeczy.
– Co on będzie jadł?
– Te same rzeczy, które je tutaj. Nikt nie każe mu jeść zupy miso na śniadanie. W Japonii można dostać Coco Pops. Nie musisz się o nas martwić, Harry.
– Martwię się. To poważna sprawa, Gino. Kto się nim zajmie, kiedy będziesz w pracy? Co z jego rzeczami?
– Jakimi rzeczami?
– Z rowerem, zabawkami, filmami wideo. Z tym wszystkim.
– Nadamy frachtem. Myślisz, że trudno jest zapakować w skrzynie dobytek czterolatka?
– Co z jego dziadkami? Ich też chcesz zapakować w skrzynie i nadać frachtem? Co z jego kolegami z przedszkola? Co ze mną?
– Nie mieści ci się w głowie myśl, że mogę bez ciebie żyć, tak? Naprawdę nie możesz znieść tej myśli.
– Nie o to chodzi. Jeśli tego rzeczywiście chcesz, mam nadzieję, że ułożysz sobie jakoś życie na nowo. Wiem, że potrafisz. Ale miejsce Pata jest tutaj.
– Miejsce Pata jest ze mną – oznajmiła i w jej głosie zabrzmiała stal.
Mimo to widziałem, że zaczynam trafiać jej do przekonania.
– Zostaw go u mnie – powiedziałem. A właściwie pokornie poprosiłem. – Tylko do czasu, kiedy się urządzisz. Kilka tygodni, dwa miesiące, ile będzie trzeba. Do momentu, kiedy poznasz lepiej nową pracę i znajdziesz jakieś lokum. Na ten okres pozwól mu zostać ze mną.
Obserwowała mnie uważnie, tak jakbym mówił do rzeczy, lecz mimo to nie wolno było mi ufać.
– Nie próbuję ci go odebrać, Gino. Wiem, że nigdy by mi się to nie udało. Ale nie mogę znieść myśli, że będzie się nim opiekować ktoś obcy w jakimś małym mieszkanku, podczas gdy ty będziesz ślęczeć w biurze, zapoznając się z nowymi obowiązkami. Wiem, że ty też tego nie możesz znieść.
Gina obserwowała naszego syna, który powoli wspinał się po drabince. W pewnym momencie obejrzał się ostrożnie i uśmiechnął do nas obojga.
– Muszę skorzystać z tej okazji – powiedziała. – Muszę się przekonać, czy potrafię. Teraz albo nigdy.
– Rozumiem.
– Będę do niego oczywiście codziennie dzwoniła. I sprowadzę go do siebie najszybciej, jak tylko zdołam. Może ty mógłbyś go przywieźć.
– To brzmi zachęcająco.
– Kocham Pata. Kocham mojego syna.
– Wiem o tym.
– Naprawdę wydaje ci się, że potrafisz się nim przez jakiś czas zaopiekować?
– Dam sobie radę. – Przez dłuższą chwilę patrzyliśmy sobie w oczy. – Tylko do czasu, aż staniesz na nogi.
Zabraliśmy Pata do domu i położyliśmy go do łóżka. Szczęśliwy i zmęczony, wkrótce zasnął, śniąc sny, których nie miał pamiętać nazajutrz.
Gina przygryzła dolną wargę.
– Nie martw się – powiedziałem. – Dobrze się nim zaopiekuję.
– Tylko do czasu, aż się urządzę.
– Tylko do czasu, aż się urządzisz.
– Wrócę po niego – powiedziała, bardziej do siebie niż do mnie.
I w końcu rzeczywiście po niego wróciła. Ale wtedy sytuacja była już trochę inna.
Kiedy wróciła po Pata, na stoliku nie leżały już jego majtki, a na podłodze pudełka po pizzy z Mister Milano. Kiedy wróciła po naszego synka, ja też stałem się kimś w rodzaju prawdziwego rodzica.
I tutaj popełniła błąd. Myślała, że ona może się zmienić, lecz ja zawsze pozostanę taki sam.
Moi rodzice usiłowali zaradzić sytuacji, próbując zmienić życie Pata w jedno wielkie święto.
Z dnia na dzień obalona została niepodlegająca negocjacjom zasada „jedna cola dziennie”. Kiedy Pat i ja pojawiliśmy się w ich domu, czekały na niego prezenty, wśród nich specjalna wersja Powrotu Jedi („Nowe sceny, nowa ścieżka dźwiękowa, nowe efekty specjalne”). Chcieli, żeby coraz częściej u nich zostawał, bez wątpienia w nadziei, iż zastąpią moją ponurą fizjonomię i długie okresy milczenia swoim śmiechem prosto z taśmy, śmiechem tak sztucznym, że chciało mi się od niego płakać.
Chcieli także, żeby jedno z nich towarzyszyło nam zawsze do bramy przedszkola. Musieli w tym celu pokonać długą drogę – dojazd do nas zajmował co najmniej godzinę autostradą M 25 w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara – lecz mieli zamiar robić to dzień w dzień.
– Mały zasługuje na specjalne względy – oznajmił mój ojciec, wsuwając z jękiem swoje stare nogi do mojego samochodu z niskim zawieszeniem.
Wiedziałem, dlaczego to robili, i kochałem ich za to. Starali się powstrzymać swojego wnuka od płaczu. Ponieważ bali się, że kiedy już raz zacznie szlochać, nigdy nie zdoła się opanować.
Ale po wyjeździe matki życie Pata nie było świętem. I żadna ilość gadżetów z Gwiezdnych wojen oraz dobrych chęci nie mogła zmienić go w święto.
– Co będziesz dzisiaj robił? – zapytał ojciec, kiedy mały usadowił się na jego kolanach w MGF. – Będziesz lepił robaki z plasteliny? Dowiesz się, co się przydarzyło listonoszowi Patowi i jego czarno-białemu kotu? To będzie fajne!
Pat nie odpowiedział. Wpatrywał się z pobladłą twarzą w poranne korki na drodze i żadne wesołe pogwarki mojego starego nie mogły wyrwać go z apatii. Ocknął się dopiero, kiedy stanęliśmy przy bramie przedszkola Canonbury Cubs.
– Nie chcę iść – mruknął. – Chcę zostać w domu.
– Ale nie możesz zostać w domu, dziecko – powiedziałem.
Miałem ochotę użyć nieśmiertelnego rodzicielskiego argumentu i oświadczyć, że tatuś musi iść do pracy. Ale oczywiście tatuś nie miał już żadnej pracy. Tatuś mógł wylegiwać się w łóżku przez cały dzień i nie groziło mu, że spóźni się do biura.
Jedna z przedszkolanek wyszła po Pata i biorąc go za rękę, posłała mi znaczące spojrzenie. Nie po raz pierwszy mały nie chciał się ze mną rozstać. W pierwszym tygodniu po wyjeździe Giny bał się spuścić mnie choć na chwilę z oczu.
Na odchodnym ojciec obiecał mu niewyobrażalne gry i zabawy pod koniec dnia, a potem patrzyliśmy, jak trzymany za rękę przez przedszkolankę Pat oddala się z oczyma mokrymi od łez i dolną wargą, która zaczynała już drżeć.
Wiedziałem, że prawdopodobnie nie rozpłacze się przed wejściem do swojej małej sali. Może nawet zdążą rozebrać go z kurtki. Ale kiedy rozdana zostanie plastelina, straci wreszcie nad sobą panowanie i niepocieszony wybuchnie spazmatycznym szlochem, podczas gdy inne dzieci będą się na niego gapić albo beznamiętnie zajmą tym, czym zajmują się czterolatki. My nie musieliśmy na to patrzeć.
– Pamiętam, że jak byłeś w jego wieku – powiedział ojciec, kiedy wracaliśmy do samochodu – zabrałem cię do parku w tygodniu między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem. Był cholerny mróz. Wziąłeś ze sobą swoje małe saneczki. Musiałem cię na nich ciągnąć przez całą drogę z domu. A w parku patrzyliśmy, jak kaczki lądują na zamarzniętym stawie. Podfruwały nisko i bum! Ślizgały się na kuprach po lodzie. Zaśmiewałeś się do łez. Śmiałeś się i śmiałeś. Oglądaliśmy je chyba przez parę godzin. Pamiętasz to?
– Tato?
– Co?
– Nie wiem, czy dam sobie radę, tato.
– Radę z czym?
– Nie wiem, czy potrafię sam opiekować się Patem. Nie wiem, czy jestem do tego zdolny. Powiedziałem Ginie, że potrafię. Ale teraz nie jestem tego taki pewien.
Odwrócił się do mnie z płonącymi z gniewu oczyma i przez chwilę myślałem, że mnie uderzy. Nigdy w życiu nie tknął mnie palcem. Ale kiedyś zawsze jest ten pierwszy raz.
– Nie wiesz, czy dasz sobie radę? – powtórzył. – Nie wiesz, czy dasz sobie radę? Musisz dać sobie radę.
Łatwo mu było mówić. Może i miał zmarnowaną młodość, ponieważ niemiecka armia uwzięła się, by go zabić, lecz przynajmniej w jego czasach rola ojca była niewzruszona. Mój tato był wspaniałym ojcem, ale – i na tym polega cały dowcip – nie musiał nawet przy mnie być, żeby odegrać tę rolę. Wystarczyło powiedzieć: „Poczekaj tylko, aż wróci do domu ojciec”, i zachowywałem się jak trzeba. Matka przypominała mi o jego istnieniu i od razu rozumiałem, że muszę być grzeczny. „Poczekaj tylko, aż wróci do domu ojciec”, mówiła. Sama wzmianka o ojcu wystarczała, że wszechświat wracał na swoje miejsce.
Dzisiaj nie słyszy się tak często tej groźby. Ile kobiet mówi obecnie dziecku: „Poczekaj tylko, aż wróci do domu ojciec”? Niewiele. Ponieważ w dzisiejszych czasach niektórzy ojcowie w ogóle nie wracają do domu. A inni siedzą w nim bez przerwy.
Ale wiedziałem, że ma rację. Być może nie poradzę sobie tak dobrze jak on – nie wyobrażałem sobie, żeby Pat patrzył na mnie w podobny sposób, w jaki ja patrzyłem na mojego starego – jednak musiałem poradzić sobie, jak potrafiłem najlepiej.
I pamiętałem kaczki, które próbowały wylądować na zamarzniętym stawie. Oczywiście, że je pamiętałem. Dobrze pamiętałem.
Jeśli pominąć niskie zarobki, późne godziny pracy oraz brak typowych uprawnień pracowniczych w rodzaju ubezpieczenia zdrowotnego, prawdopodobnie najgorszą rzeczą w zawodzie kelnerki jest to, że ma często do czynienia z ćwokami.
Kontakt z ćwokami stanowi nieodłączną część tej roboty podobnie jak skąpy fartuszek i notes do zapisywania zamówień. Mężczyźni, którzy chcą z nią pogadać, mężczyźni, którzy pytają o jej numer telefonu, mężczyźni, którzy nie chcą po prostu zostawić jej w spokoju. W większości ćwoki.
Ćwoki z placów budowy, ćwoki z biur, ćwoki w garniturach biznesmenów, ćwoki z wystającą z tyłu dżinsów szparą między pośladkami, ćwoki wszelkiej maści – tacy, którzy sądzą, że są zabawni, tacy, którzy uważają się za dar losu, oraz tacy, którzy myślą, że mają u niej szansę tylko dlatego, że przyniosła im zupę dnia.
Kiedy zająłem swoje miejsce z tyłu kafejki, obsługiwała właśnie kilku ćwoków. Jeden z nich – raczej ćwok biznesmen aniżeli ćwok z placu budowy – wlepiał w nią gały, podczas gdy jego ćwokowaci koledzy – wszyscy w garniturach w prążki, z komórkami i żelem na włosach – podziwiali, szczerząc zęby, jego tupet.
– Jak pani ma na imię?
– Dlaczego chce pan znać moje imię? – odparła, potrząsając głową.
– Jest na pewno typowo południowe, prawda? Peggy-Sue? Becky-Lou?
– Na pewno nie.
– Billie-Joe? Mary-Beth?
– Zamawia pan czy nie?
– O której kończy pani zmianę?
– Umawiał się pan kiedyś z kelnerką?
– Nie.
– Kelnerki kończą późno.
– Lubi pani swoją robotę? Lubi pani piastować samodzielne stanowisko średniego szczebla w branży cateringowej?
Ta odżywka bardzo spodobała się wszystkim ćwokom, którzy sądzili, że niesamowicie wszystkim imponują, gadając o niczym przez komórki w środku zatłoczonej restauracji.
– Niech pan ze mnie nie kpi.
– Wcale z pani nie kpię.
– Długie godziny pracy i parszywe zarobki. Tak wygląda praca kelnerki. No i mnóstwo palantów. Ale dosyć już o panu – dodała, rzucając na stolik kartę dań. – Niech pan się nad tym chwilę zastanowi.
Ćwokowaty biznesmen oblał się pąsem i uśmiechnął, robiąc dobrą minę do złej gry. Jego ćwokowaci koledzy roześmieli się, ale nie byli już tak zadowoleni z siebie jak przedtem.
Kelnerka podeszła do mnie. A ja nadal nie wiedziałem, jak się nazywa.
– Gdzie pański chłopak?
– Jest w przedszkolu. Harry Silver – przedstawiłem się, wyciągając rękę.
Przyglądała mi się przez chwilę, a potem uśmiechnęła się. Nigdy jeszcze nie widziałem takiego uśmiechu. Jej twarz rozjaśniła całą kafejkę. Była po prostu promienna.
– Cyd Mason – powiedziała, podając mi rękę.
Miała bardzo miękki uścisk. Tylko mężczyźni, ściskając dłoń, próbują połamać ci palce. Tylko ćwoki.
– Miło cię poznać, Harry.
– Jak Sid Vicious?
– Jak Cyd Charisse. Pewnie nigdy nie słyszałeś o Cyd Charisse?
– Tańczyła razem z Fredem Astaire’em w Paryżu w Jedwabnych pończochach. Miała włosy uczesane dokładnie tak jak ty. Jak się nazywa ta fryzura?
– Na chińskiego pazia.
– Na chińskiego pazia? No tak, Cyd Charisse. Znam ją. Była chyba najpiękniejszą kobietą na świecie.
– Zgadza się, to ta Cyd. – Widziałem, że moja wiedza filmowa wywarła na niej wrażenie. – Moja matka uwielbiała te wszystkie stare filmy z MGM – dodała.
Wyobraziłem sobie przez chwilę, jak w wieku dziesięciu lat siedzi przed telewizorem w jakimś małym mieszkanku. Klimatyzacja zasuwa na pełny regulator, a jej matka połyka łzy, podczas gdy Fred wiruje wraz z Cyd wzdłuż lewego brzegu Sekwany. Nic dziwnego, że miała takie skrzywione poglądy na wielką miłość. Nic dziwnego, że przyjechała w ślad za jakimś ćwokiem do Londynu.
– Chcesz się dowiedzieć, co dzisiaj polecamy? – zapytała.
Była naprawdę miła i miałem ochotę pogadać z nią o Houston, o musicalach MGM i o tym, co się wydarzyło między nią a facetem, z którym przyjechała do Londynu. Zamiast tego jednak wlepiłem oczy w kartę i nie odezwałem się ani słowem.
Nie chciałem, żeby któreś z nas pomyślało, że jestem po prostu kolejnym ćwokiem.
Gina odeszła, ale wszędzie czułem jej obecność. W domu pełno było płyt CD, których – wiedziałem o tym – nigdy nie będę słuchał (sentymentalna soulowa muzyka o utraconej i odnalezionej miłości), książek, których nigdy nie przeczytam (o kobietach starających się odnaleźć w świecie zaludnionym przez podłych mężczyzn), oraz ubrań, których nigdy nie włożę (przyciasna bielizna z kolekcji Marksa i Spencera).
No i Japonia. Mnóstwo książek o Japonii. Wszystkie klasyczne dzieła, które podsuwała mi do lektury – Czarny deszcz, Różowy samuraj, Bosonoga Gen, Wspomnienia z jedwabiu i słomy – oraz sfatygowany stary egzemplarz Krainy śniegu, jedynej książki, którą w końcu przeczytałem, miłosnej historii, którą jej zdaniem musiałem przeczytać, jeśli chciałem w ogóle cokolwiek zrozumieć.
Wszystkie te rzeczy należały do Giny i ściskało mi się serce za każdym razem, kiedy mój wzrok padał na jedną z nich. Musiały zniknąć.
Myśl, żeby to wszystko wyrzucić, budziła we mnie pewne opory, ale z drugiej strony ktoś, kto cię opuszcza, naprawdę powinien zabrać swoje rzeczy. Ponieważ za każdym razem, kiedy widziałem jedną z płyt Luthera Vandrossa, powieści Margaret Atwood albo książek o Hiroszimie, żal chwytał mnie za gardło. I w końcu nie mogłem tego dłużej znieść.
Oto cała Gina, myślałem – marząca o nieśmiertelnej miłości i wywalczonej z trudem niezależności, Gina, która z łatwością godziła stalowe postfeministyczne poglądy Naomi Wolf ze słodkimi głupstwami Whitney Houston. Taka właśnie była.
Zabrałem się więc do roboty, ładując wszystko, co zostawiła, do dużych plastikowych worków. Pierwszy wypełnił się bardzo szybko – czy kobieta nigdy niczego nie wyrzuca? – wróciłem więc do kuchni po całą rolkę.
Kiedy usunąłem wszystkie książki Giny, półka wyglądała niczym usta z powybijanymi zębami.
Wyrzucenie jej ubrań było łatwiejsze, ponieważ nie musiałem dokonywać selekcji. Wkrótce w jej części szafy zostały tylko kulki na mole i druciane wieszaki. Od razu poczułem się lepiej.
Spocony przebiegałem dom, usuwając wszelkie ślady jej obecności. Japońskie sztychy z okresu, kiedy mieszkała sama. Obraz, który kupiła na wakacjach w Antigui, kiedy Pat był malutki. Leżącą na skraju wanny różową golarkę. Dwa filmy z Gong Li. Zdjęcie z naszego ślubu, na którym wydawała się najpiękniejszą dziewczyną na świecie, a ja szczerzyłem zęby niczym zadowolony z siebie, dumny sukinsyn, który nie do końca wierzy we własne szczęście.
Wszystko to miało teraz wylądować w śmietniku.
Na koniec zajrzałem do kosza z brudną bielizną. Pośród należących do Pata piżam z Gwiezdnych wojen oraz moich spłowiałych kalesonków Calvina Kleina leżał stary podkoszulek, w którym Gina lubiła sypiać. Usiadłem na chwilkę na schodach, trzymając go w rękach i zastanawiając się, w czym śpi dzisiaj. A potem wrzuciłem podkoszulek do ostatniego worka.
To zdumiewające, jak szybko można usunąć z domu ślady czyjejś obecności. Tak długo trwa, zanim odciśnie się gdzieś swój ślad, tak mało czasu trzeba, by go wymazać.
Następne kilka godzin spędziłem, wyjmując wszystko z worków na śmieci i umieszczając starannie ubrania, płyty, książki, sztychy oraz inne rzeczy dokładnie tam, skąd je wziąłem.
Ponieważ tęskniłem za nią. Tęskniłem jak szalony.
I chciałem, żeby jej rzeczy były tam, gdzie je zostawiła. Żeby czekały na nią w przypadku, gdyby kiedykolwiek zechciała wrócić do domu.
Mały atak paniki w supermarkecie.
Nic poważnego, nic poważnego. Po prostu zdałem sobie nagle sprawę z niestosowności swojego zachowania, zachowania faceta, którego podstawowa komórka społeczna legła w gruzach i który mimo to ośmielał się robić zakupy u wodopoju szczęśliwej rodziny. Czułem się jak szalbierz.
Fakt, że otaczała mnie cała ta groteskowa menażeria – kobiety z tatuażami, mężczyźni z kolczykami w uszach, małe dzieci ubrane jak dorośli, dorośli ubrani jak dzieci – powinien poprawić mi humor, ale tak się nie działo.
Trząsłem się i pociłem przy kasie, pragnąc mieć to już za sobą, pragnąc się stamtąd czym prędzej wynieść. Brakowało mi powietrza i kiedy pozostająca w stanie półkatatonii nastolatka wręczyła mi resztę, miałem ochotę wrzasnąć, rozpłakać się albo zrobić jedno i drugie.
Wypadłem z supermarketu na świeże powietrze i w tym samym momencie w torbie, w której miałem obiad dla Pata, kota oraz dla siebie, urwał się uchwyt i całe zakupy wysypały się na ziemię.
Torby Giny nigdy się nie darły. Przez siedem lat robiliśmy nasze cotygodniowe zakupy w każdą sobotę i nigdy nie widziałem, żeby z załadowanej przez nią torby cokolwiek wypadło.
Ale może Gina nie kupowała tylu gotowych posiłków do podgrzania w mikrofalówce. Ważyły chyba tonę.
Puszki z żarciem dla kotów i jednominutowe dania potoczyły się pod koła wózków, pod stopy faceta, który sprzedawał „Big Issue”, oraz w stronę jezdni. Łażąc na czworakach, podniosłem pudełko, które obiecywało mi „Smak Toskanii”, i w tym samym momencie zostałem dostrzeżony.
– Harry?
To był Marty. Towarzyszyła mu dziewczyna. Siobhan.
Marty i Siobhan. Trzymali się za ręce!
Szok, którego doznałem na ich widok, usunął całe zakłopotanie wywołane drobną katastrofą z zakupami. Ale tylko na krótki moment. Zaraz potem poczułem, jak płonie mi twarz.
Minęło już trochę czasu, odkąd ich ostatnio widziałem, ale nie aż tak wiele. Byłem bez pracy od przeszło miesiąca. Mój umysł producenta nie rozpatrywał jednak rzeczywistości w kategoriach tygodni i miesięcy. Pięć programów, pomyślałem. Zrobili beze mnie pięć programów.
Wyglądali dobrze. Nawet Marty, ten mały brzydki glut. Oboje byli w ciemnych okularach i białych spodniach. Z torby Siobhan wystawała bagietka oraz butelka czegoś wytrawnego, białego i drogiego. Mógł tam się też znajdować plaster pate. I można było mieć pewność, że jej torba się nie rozerwie. Pewni siebie profesjonaliści, którzy wyskoczyli na drobne zakupy ze swojej wspaniałej, porywającej pracy, nie wyglądali na ludzi, którzy musieliby się troszczyć o uzupełnienie zapasów kociego żarcia.
– Daj, pomogę ci – powiedziała Siobhan, pochylając się, żeby podnieść puszkę wołowego Whiskas, która toczyła się w stronę rynsztoka.
Marty miał przynajmniej dość przyzwoitości, żeby czuć się trochę nieswojo, lecz Siobhan najwyraźniej ucieszyła się na mój widok, nawet jeśli dziwiło ją, że zbieram z ziemi puszki z karmą dla kota, rolki papieru toaletowego oraz foremki do mikrofalówki, zamiast prowadzić wykłady w akademii sztuki filmowej i telewizyjnej.
– Co ostatnio porabiasz? – zapytała.
– Och… wiesz – odparłem.
Odwożę Pata do przedszkola i przemierzam w tę i z powrotem mój pokój – „niczym tygrys w klatce”, jak mówiła mama – zamartwiając się, co robi, zamartwiając się, czy znowu nie płacze. I czekając na telefon od Giny, która dzwoniła zawsze punktualnie o czwartej po południu – po drugiej stronie świata była wtedy północ – choć podnosząc słuchawkę, oddawałem ją od razu Patowi, wiedziałem bowiem, że telefonuje tylko do niego.
Co jeszcze? Gadam do siebie. Za dużo piję, za mało jem, zastanawiam się, jak to się stało, że spieprzyłem swoje życie. To właśnie ostatnio porabiam.
– Wciąż rozważam stojące przede mną opcje – powiedziałem. – Jak idzie program?
– Lepiej niż kiedykolwiek – oświadczył trochę wojowniczo Marty.
– Dobrze – stwierdziła Siobhan, zadowolona, lecz neutralna, tak jakby nie sądziła, by losy starego programu naprawdę interesowały takiego ostrego zawodnika jak ja. – Oglądalność powoli rośnie.
Chciało mi się rzygać.
– To wspaniale – oznajmiłem.
– No cóż… na nas już chyba czas – powiedział Marty. Nie chodziło tylko o mnie. Kilka osób robiących zakupy zaczęło się uśmiechać i pokazywać go palcami. Czy to naprawdę on?
– Tak, na mnie też – stwierdziłem. – Muszę lecieć. Mam sprawy do załatwienia.
Siobhan złapała mnie i pocałowała szybko w policzek. W tym momencie pożałowałem, że nie ogoliłem się tego dnia. Ani wczoraj. Ani przedwczoraj.
– Do zobaczenia, Harry – powiedział Marty i wyciągnął do mnie rękę.
Bez urazy. Chciałem ją uścisnąć, ale zobaczyłem, że trzyma w niej puszkę z jedzeniem dla kotów. Wziąłem ją.
– Cześć, Marty.
Pieprzone gnidy.
Wszyscy jesteście gówno warci.
Telefon zadzwonił akurat, kiedy kąpałem Pata. Zostawiłem go w wannie – mógł w niej szczęśliwy siedzieć całymi godzinami, był jak mała rybka – po czym zbiegłem do przedpokoju i złapałem słuchawkę mokrą ręką, myśląc, że to moja mama. W słuchawce rozległ się jednak cichy sygnał oznaczający międzynarodowe połączenie i nagle usłyszałem głos Giny.
– To ja – powiedziała.
Zerknąłem na zegarek – była dopiero za dwadzieścia czwarta. Tego dnia zadzwoniła wcześniej.
– Pat się kąpie.
– Nie przeszkadzaj mu. Zadzwonię jeszcze raz o zwykłej porze. Myślałam po prostu, że go złapię. Co u niego?
– W porządku – odparłem. – W porządku, w porządku. Jesteś tam jeszcze?
– Tak, jestem.
– Jak ci idzie?
Usłyszałem, że bierze głęboki oddech. Brała głęboki oddech po drugiej stronie świata.
– Jest o wiele trudniej, niż myślałam – stwierdziła. – Gospodarka ledwo zipie. Naprawdę. Moja firma polega na miejscowej sile roboczej, więc nie ma dużych gwarancji zatrudnienia dla gaijin, której japoński jest trochę bardziej zardzewiały, niż sądziła. Ale praca jest fajna. Ludzie są mili. Chodzi o całą resztę. Zwłaszcza o mieszkanie, które ma wielkość naszej kuchni. – Jeszcze raz westchnęła. – To nie jest dla mnie łatwe, Harry. Nie myśl, że przeżywam tutaj przygodę swojego życia.
– Więc kiedy wracasz do domu?
– Kto powiedział, że wracam do domu?
– Daj spokój, Gino. Przestań wmawiać sobie, że musisz się odnaleźć. Chodzi ci przede wszystkim o to, żeby mnie ukarać.
– Czasami zastanawiam się, czy przyjeżdżając tu, dobrze zrobiłam. Ale wystarczy, że powiesz kilka słów, a przekonuję się, że to było najlepsze wyjście.
– Więc zostajesz tam, prawda? W tym mieszkanku wielkości naszej kuchni?
– Wrócę. Ale tylko po to, żeby zabrać Pata. Żeby go tu przywieźć. Naprawdę chcę tutaj coś osiągnąć, Harry. Mam nadzieję, że to rozumiesz.
– Chyba żartujesz, Gino. Pat w Tokio? Nie potrafię go nawet zmusić, żeby zjadł fasolę na grzance. Wyobrażam sobie, jak wcina ryż ze szprotkami. I gdzie będzie mieszkać? W tym mieszkaniu wielkości naszej kuchni?
– Chryste, żałuję, że w ogóle wspomniałam o tym cholernym mieszkaniu. Nie mogę po prostu dłużej z tobą rozmawiać.
– Pat zostaje u mnie, dobrze?
– Na razie – odparła. – Co do tego się przecież zgodziliśmy.
– Nie oddam ci go, jeżeli to nie będzie dla niego najlepsze wyjście. Nie dla ciebie. Dla niego. To jest to, na co się zgodzę.
Cisza.
– O tym zadecydują prawnicy, Harry – odezwała się innym tonem.
– Możesz powiedzieć swojemu prawnikowi, że Pat zostaje u mnie. To ty odeszłaś. Powiedz mu to.
– A ty powiedz swojemu prawnikowi, że łajdaczyłeś się na lewo i prawo!
– Nie mogę… nie mam prawnika.
– Powinieneś jakiegoś wynająć, Harry. Jeśli choć przez chwilę przeszła ci przez głowę myśl, że możesz ukraść mi mojego syna, wynajmij bardzo dobrego adwokata. Ale ty nie mówiłeś serio. Oboje wiemy, że nie możesz stale opiekować się Patem. Nie potrafisz zadbać nawet o samego siebie. Chcesz mnie tylko zranić. Słuchaj: chcesz, żebyśmy pomówili o tym jak dorośli ludzie? Czy chcesz się kłócić?
– Chcę się kłócić.
W słuchawce rozległo się westchnienie.
– Czy Pat jest w domu?
– Nie. Wybrał się na obiad z kilkoma przyjaciółmi. Oczywiście, że jest w domu. Ma cztery lata. Gdzie twoim zdaniem ma być? Na randce z Naomi Campbell? Powiedziałem ci, że siedzi w wannie. Nie mówiłem ci tego?
– Mówiłeś. Czy mogę z nim porozmawiać?
– Jasne.
– Harry?
– Co?
– Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin.
– To jutro – odparłem gniewnie. – Moje urodziny są jutro.
– Tu, gdzie mieszkam, jest już prawie jutro.
– Nie mieszkam w Japonii, Gino. Mieszkam tutaj.
– Tak czy owak życzę ci wszystkiego najlepszego. Na jutro.
– Dziękuję.
Wyjąłem Pata z wanny, wytarłem i owinąłem w ręcznik. W jego błękitnych oczach zobaczyłem błysk zaskoczenia, a potem coś, co mogło być radością albo ulgą. Gdy podałem mu słuchawkę, już się opanował.
– Halo? – szepnął.
Oczekiwałem chyba gorzkich łez, gniewnych pretensji, fali emocji. Ale Pat był zawsze spokojny i opanowany. Odpowiadał monosylabami na pytania Giny i w końcu oddał mi słuchawkę.
– Nie chcę już więcej rozmawiać z mamą – powiedział cicho i nadal owinięty ręcznikiem wymaszerował do salonu, zostawiając za sobą mokre ślady stóp.
– Zadzwonię do niego znowu jutro – powiedziała Gina, bardziej smutna, niż się spodziewałem, właściwie tak bardzo wytrącona z równowagi, że poczułem się lepiej, niż czułem się od wielu dni. – Dobrze, Harry?
– Dzwoń, kiedy chcesz – odparłem.
Chciałem zapytać, jak to się stało, że straszymy się wzajemnie adwokatami. Jak to się stało, że dwoje ludzi, niegdyś tak sobie bliskich, powtarza rozwodowe klisze?
Czy to naprawdę wydarzyło się z mojej winy? A może to był czysty przypadek, pech, jak wtedy, gdy potrąca cię samochód albo dostajesz raka? Skoro tak bardzo się kochaliśmy, dlaczego nasz związek nie przetrwał? Czy w tym parszywym współczesnym świecie dwoje ludzi rzeczywiście nie może zostać ze sobą na zawsze? I jaki wpływ wywrze to wszystko na naszego syna?
Naprawdę chciałem to wiedzieć. Ale nie mogłem zadać Ginie żadnego z tych pytań. Znajdowaliśmy się po dwóch stronach świata.
Jechałem właśnie do domu moich rodziców, kiedy zadzwoniła komórka. To była mama. Normalnie była spokojną, zrównoważoną kobietą, niewzruszoną opoką rodziny. Ale nie tego dnia.
– Harry!
– Co się stało?
– Twój ojciec!
Boże, pomyślałem. Umarł. W moje trzydzieste urodziny. Nawet dzisiaj musiał znaleźć się w centrum uwagi.
– Co się stało?
– Włamali się do nas.
Chryste. Nawet tam. Człowiek nigdzie nie mógł się już czuć bezpieczny.
– Nic mu się nie stało? Tobie nic się nie stało?
– Proszę, Harry… przyjeżdżaj szybko… policja jest już w drodze… proszę… nie sposób z nim rozmawiać.
– Rozłącz się, dobrze? Rozłącz się, mamo. Przyjadę najszybciej, jak mogę.
Wyłączyłem komórkę, zjechałem na szybszy pas i wcisnąłem gaz do dechy. MGF skoczył do przodu, jakby do tego właśnie został stworzony.
Siedzący obok mnie Pat głośno się roześmiał.
– Ale odjazd – stwierdził. Skąd on znał takie słowa?
Moja matka otworzyła drzwi ubrana w swoją najlepszą suknię, wystrojona na urodziny syna. Świąteczne wrażenie psuła jednak jej pobladła, wstrząśnięta twarz.
– To straszne, Harry. Włamali się do nas. W salonie. Zobacz.
Zabrała Pata do kuchni, zbywając byle czym jego pytania na temat dziadka, a ja ruszyłem do salonu, przygotowując się na widok leżącego w ciemnej kałuży krwi półżywego ojca. Ale staruszek stał przy kominku, jego opalona twarz jaśniała szczęściem. Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby był bardziej zadowolony z siebie.
– Cześć, Harry. Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. Poznałeś już naszych gości?
U jego stóp leżeli na brzuchach na dywanie dwaj młodzieńcy ze związanymi z tyłu rękoma.
W pierwszej chwili miałem wrażenie, że ich poznaję – na ich twarzach malowała się podobna niemrawa agresja co u chłopaka Sally w mieszkaniu Glenna, chociaż akurat w tej chwili nie wydawali się zbyt agresywni – w gruncie rzeczy rozpoznałem jednak tylko typ. Drogie adidasy, modne dżinsy, włosy tak śliskie i lepkie od żelu, że wyglądały jak oblane masą toffee. Mój tato skrępował ich dwoma jedwabnymi krawatami, które podarowałem mu na Boże Narodzenie.
– Zobaczyłem ich na ulicy chwilę wcześniej. Szlifowali bruki. Ale okazało się, że to coś więcej niż tylko szlifowanie bruków.
Czasami można było odnieść wrażenie, że mój stary jest kustoszem muzealnej angielszczyzny. Obok upodobania do tracących myszką bikiniarskich powiedzonek kolejną osobliwością jego języka było używanie wyrażeń z lat jego młodości, wyrażeń, których wszyscy poza nim pozbyli się wraz z kartkami na mięso.
Stale używał zwrotów w rodzaju „szlifowanie bruków” – jego wyszukane określenie na rozrabianie, wałkonienie się i w ogóle opierniczanie – zwrotów, które wyszły z mody mniej więcej w tym samym czasie, kiedy upadło Imperium Brytyjskie.
– Weszli przez drzwi na taras, na grandę. Myśleli, że nikogo nie ma w domu. Matka robiła akurat zakupy na twoje urodziny… kupiła wyborną pieczeń… a ja stroiłem się na górze.
Na grandę. Kolejny okaz z jego archiwum.
– Kiedy wszedłem do salonu, próbowali odłączyć magnetowid. Jeden z nich miał czelność mnie zaatakować. – Mówiąc to, ojciec trącił lekko kapciem najchudszego, obdarzonego najbardziej wredną gębą młodzieńca. – Prawda, fajansiarzu?
– Mój brat cię zabije, kurwa twoja mać – mruknął młodzian. W pokoju, w którym dorastałem, jego chrapliwy głos zabrzmiał niczym pierdnięcie w kościele. – Zabije cię, dziadku. Jest gangsterem.
Mój tato zachichotał z autentyczną radością.
– Musiałem mu przyłożyć – oświadczył, demonstrując mi potężny prawy sierpowy. – Trafiłem go w szczękę. Wyłożył się jak długi. Drugi próbował zwiać, ale złapałem go za kark.
Muskuły pokrytych tatuażami rąk mojego ojca napięły się, gdy prezentował mi technikę łapania nastoletniego włamywacza za gardło. Na jednej miał wytatuowane serce i imię mojej matki, na drugiej sztylet piechoty morskiej. Oba rysunki zatarły się z upływem czasu.
– Przygwoździłem go do podłogi. Na szczęście, kiedy się pojawili, zastanawiałem się właśnie, który założyć krawat. Bardzo się przydały te krawaty, które od ciebie dostałem.
– Jezu Chryste, tato, oni mogli mieć noże – wybuchnąłem. – W gazetach stale piszą o jednodniowych bohaterach, którzy zginęli, próbując samemu złapać przestępców. Dlaczego nie wezwałeś po prostu policji?
Tato wesoło się roześmiał. Za dobrze się bawił, żeby dać się sprowokować do jednej z naszej kłótni.
– Nie było czasu, Harry. Zszedłem na dół i zobaczyłem ich. Dwóch złodziejaszków w moim domu. Bardzo niegrzecznie z ich strony.
Wściekałem się na niego za to, że złapał tych dwóch palantów, chociaż wiedziałem, że jest wystarczająco sprawny, żeby to zrobić. Odczuwałem również połączoną z gniewem ulgę – jak wtedy, kiedy odnajdzie się w końcu zagubione dziecko. Było jednak coś jeszcze. Zazdrościłem mu.
Co zrobiłbym ja sam, gdybym zastał w domu jednego z tych łobuzów – albo któregoś z miliona im podobnych? Czy starczyłoby mi odwagi i durnej brawury, żeby stawić im czoło?
Jakkolwiek bym postąpił, wiedziałem, że zabrakłoby mi męskiej pewności siebie mojego ojca. Nie potrafiłbym obronić swojej rodziny w taki sam sposób, w jaki on bronił swojej. Nie byłem do niego podobny. Chociaż pragnąłem tego z całego serca.
W końcu przyjechali policjanci, z wyjącą syreną i błyskającym na dachu niebieskim światłem. Pat wybiegł im na spotkanie z oczyma szeroko otwartymi z przejęcia.
Było ich dwóch – sprawiający wrażenie wysportowanego młody gliniarz mniej więcej w moim wieku, który z cichą irytacją przyjął relację o bohaterskich czynach mojego ojca, oraz starszy i cięższy funkcjonariusz, który z miejsca nawiązał ze starym dobry kontakt.
Prawdę mówiąc, ojciec nigdy nie był wielkim entuzjastą policji – pamiętam, że kiedy byłem dzieckiem, zatrzymali go kilkakrotnie za przekroczenie szybkości i za każdym razem stawiał się, nigdy się nie płaszczył, nigdy nie chciał im lizać dupy w zamian za spokojne życie. Widząc pędzący na syrenie radiowóz, stwierdzał zawsze z lekceważeniem: „Spieszą się do domu na obiad”. Ale teraz popijał ze starszym gliniarzem słodką gorącą herbatę – dwaj czytelnicy „Sunday Express”, dwaj poważni obywatele, którzy martwili się o losy świata, przyglądając się leżącym u ich stóp skrępowanym łobuzom.
– Można sobie oczywiście wyobrazić, z jakiego rodzaju domu pochodzą – stwierdził mój tato.
– Matka jest na zasiłku – domyślił się starszy policjant. – Ojciec dawno się prawdopodobnie zwinął. Jeśli w ogóle kiedykolwiek mieszkał z nimi. W związku z czym odpowiedzialność za utrzymanie tych dwóch przyjemniaczków spada na państwo. Czyli na pana i mnie.
– Święta racja. I nie sądzę, żeby byli wdzięczni podatnikom za to, że żyją na ich koszt. W dzisiejszych czasach ma się same prawa. Same prawa i żadnych obowiązków.
– Widuje się je na wszystkich osiedlach. Kobiety z bandą wrzeszczących bachorów i bez obrączki na palcu.
– Zadziwiające, nieprawdaż? Człowiek potrzebuje prawa jazdy, żeby prowadzić samochód. Pozwolenia, żeby mieć psa. Ale nie trzeba mieć niczego, żeby wydać na świat dzieci.
Wyszedłem z moją mamą i Patem do kuchni, zastanawiając się, co takiego wszyscy porządni obywatele mają przeciwko samotnym matkom. W końcu samotna matka jest tym z rodziców, które zostało z dzieckiem.
Mimo że potrafił schrupać na śniadanie dwóch włamywaczy, mój ojciec nie był człowiekiem gwałtownym. Nie był zahartowanym w bojach wojennym weteranem z mitu i filmów. Nigdy w życiu nie spotkałem łagodniejszego mężczyzny.
To prawda, dojrzewając, kilka razy widziałem, jak wybuchł. Kiedy byłem mniej więcej w wieku Pata, matka pracowała w cukierni i głupi kierownik nie pozwolił jej odebrać telefonu ze szpitala, gdzie jej ojciec, a mój dziadek umierał na raka. Widziałem, jak tato łapie kierownika za gardło i podnosi go z podłogi. Facet myślał, że za chwilę pożegna się z życiem. Ja też tak myślałem.
Były i inne sytuacje – chamowaty ratownik na basenie, który wyraził się niekulturalnie, kiedy pojawiłem się tam w wyjątkowo jaskrawych skrzydełkach do pływania, kierowca, który zajechał mu drogę, gdy wybraliśmy się nad morze w pewien parny świąteczny poniedziałek. Potraktował ich w ten sam sposób, w jaki potraktował dwóch pryszczatych włamywaczy. Ale nigdy nie tknął palcem mnie ani mojej matki.
Nigdy nie zapomniał o wojnie – była tak samo namacalna jak ostre, czarne kawałki szrapnela, które przez całe życie wychodziły z jego twardego starego ciała. Ale prawdziwy dramat jego życia – przyjaciele, którzy zginęli, nim doszli do wieku, gdy można wziąć udział w wyborach, ludzie, których zabił, niewyobrażalne rzeczy, które widział i robił – dobiegł końca, kiedy miał dwadzieścia lat. Chociaż zawsze uważałem go za wojownika, komandosa piechoty morskiej ze srebrnym krzyżem na piersi, mój tato był przez pięćdziesiąt lat kimś innym.
Po wojnie przez pięć lat sprzedawał na straganie owoce i warzywa. Potem ożenił się z moją matką i został kierownikiem sklepu spożywczego znajdującego się pod mieszkaniem, do którego się wprowadzili. Przez ponad dziesięć lat bezdzietni, desperacko pragnęli dziecka, które za żadne skarby nie chciało się urodzić.
Przyszedłem na świat w momencie, gdy wydawało się, że się już na to nigdy nie zdecyduję, i od wyprowadzki z małego mieszkanka nad sklepem aż do emerytury ojciec pracował jako inspektor do spraw jakości w sieci supermarketów, jeżdżąc do sklepów w Kent, Essex i wschodniej Anglii i sprawdzając, czy wystawiane tam na sprzedaż owoce i warzywa spełniają jego wysokie wymagania.
W oczach świata nie był więc wojownikiem. Lecz był nim dla mnie. A przy tym nigdy nie skrzywdziłby muchy. Całkiem dosłownie nie skrzywdziłby muchy. Może dlatego, że napatrzył się w życiu dość krwi. Kiedy jakieś stworzenie wpełzało lub zakradało się z jego wypielęgnowanego ogródka do naszego małego podmiejskiego domu, nie pozwalał mnie ani matce tknąć go palcem.
Kucał obok jakiegoś motylka ze złamanym skrzydełkiem, obok zabłąkanej mrówki, osy, muchy lub myszki – żadne stworzenie nie było zbyt niskie ani plugawe, by nie zasługiwać na jego pomoc – brał je w ręce albo kładł na pudełku zapałek lub pokrywce od słoika i wynosił na zewnątrz, podczas gdy mama i ja przedrzeźnialiśmy go, śpiewając Born Free.
Ale chociaż się z niego śmieliśmy, moje dziecinne serce rosło z podziwu.
Mój ojciec był silnym człowiekiem, który nauczył się być łagodny, człowiekiem, który widział dość śmierci, żeby w pełni docenić życie. A ja nie mogłem się z nim równać, po prostu nie mogłem się z nim równać.
Pat nie chciał jeść obiadu. Może wiązało się to z telefonem od matki. A może z próbą włamania. Jednak szczerze mówiąc, wątpię. Najprawdopodobniej wynikało to z faktu, że nie umiałem gotować.
Zacząłem się martwić o jego dietę. Ile składników odżywczych może znajdować się w kupowanych na wynos pizzach i daniach z mikrofalówki, którymi go karmiłem? Jedynie kiedy odwiedzaliśmy moich rodziców albo jedliśmy poza domem, miał okazję spożywać coś, co chociaż w pewnym stopniu można było określić mianem zdrowej żywności. Pewnego wieczoru ugotowałem zatem kilka jarzyn i położyłem je na jego pizzy z mikrofalówki.
– Fuj – mruknął, przyglądając się badawczo pomarańczowemu obiektowi na końcu łyżki. – Co to jest?
– To się nazywa marchewka, Pat. Pamiętasz chyba marchewkę. Jest dla ciebie zdrowa. No już. Zjedz ją całą.
Odsunął od siebie talerz z wyraźnym niesmakiem.
– Nie jestem głodny – stwierdził i chciał wstać od stołu.
– Poczekaj – powiedziałem. – Nigdzie nie pójdziesz, dopóki nie zjesz obiadu.
– Nie chcę żadnego obiadu – odparł, spoglądając na oblepioną ciastem pomarańczową marchewkę. – To jest ohydne.
– Zjedz obiad.
– Nie.
– Proszę zjeść obiad.
– Nie.
– Będziesz jadł obiad czy nie?
– Nie.
– W takim razie marsz do łóżka.
– Przecież jest wcześnie!
– Zgadza się: teraz jest czas na obiad. Ale jeśli nie chcesz jeść obiadu, możesz iść do łóżka.
– To niesprawiedliwe!
– Życie nie jest sprawiedliwe! Marsz do łóżka!
– Nienawidzę cię, tato!
– To nie mnie nienawidzisz! Nienawidzisz moich potraw! Idź i włóż piżamę!
Kiedy wybiegł z kuchni, złapałem talerz z pizzą, do której dodałem rozgotowane warzywa, i wyrzuciłem ją do kosza. A potem wsadziłem talerz pod gorącą wodę i trzymałem go tak długo, aż poparzyłem sobie dłonie. W gruncie rzeczy nie winiłem go za to, że nie zjadł przyrządzonego przeze mnie dania. Było prawdopodobnie niejadalne.
Kiedy wszedłem do jego sypialni, leżał całkiem ubrany na łóżku, cicho płacząc. Posadziłem go, wytarłem oczy i pomogłem włożyć piżamę. Był już bardzo senny – na pół przymknięte powieki, spuchnięte usta, głowa kołysząca się niczym u pluszowego pieska w samochodzie – w związku z czym uznałem, że wcześniejsze udanie się na spoczynek na pewno mu nie zaszkodzi. Nie chciałem jednak, żeby zasnął, śmiertelnie mnie nienawidząc.
– Wiem, że nie jestem dobrym kucharzem, Pat – powiedziałem. – Na pewno nie potrafię tak dobrze gotować jak babcia albo mama. Ale w przyszłości bardziej się postaram, dobrze?
– Tatusiowie nie umieją gotować.
– To wcale nieprawda.
– Ty nie umiesz gotować.
– To akurat jest prawda. Twój tatuś nie umie. Ale jest mnóstwo mężczyzn, którzy są wspaniałymi kucharzami… gotują wymyślne potrawy w słynnych restauracjach. Zwykli mężczyźni też to potrafią. Mężczyźni, którzy mieszkają sami. Tatusiowie z małymi chłopcami i dziewczynkami. Mam zamiar nauczyć się gotować tak jak oni. Mam zamiar gotować ci dobre rzeczy, rzeczy, które będą ci smakować. Dobrze, kochanie?
Odwrócił w bok głowę, pociągając nosem i najwyraźniej nie wierząc w tego rodzaju bajki. Wiedziałem, co czuje. Ja sam w to nie wierzyłem. Podejrzewałem, że obaj będziemy musieli bardzo polubić sandwicze.
Zabrałem go do łazienki, żeby umył zęby, i kiedy wróciliśmy, udało mi się wydębić od niego niechętnego całusa na dobranoc. Szczerze mówiąc, nie zależało mu tak bardzo na pojednaniu. Niemniej przykryłem go kołdrą i zgasiłem światło, mówiąc sobie, że rano na pewno zapomni o moich paskudnych marchewkach.
W salonie zasiadłem na sofie, wiedząc, że muszę znaleźć jakąś robotę. Tego ranka dostałem wyciąg z banku. Nie miałem odwagi go otworzyć.
Wylali mnie w nowoczesny sposób – pozwalając, żeby wygasł mój kontrakt i dając na otarcie łez jednomiesięczną odprawę. Zdążyłem ją wydać. Musiałem więc wracać do pracy – rozpaczliwie potrzebowałem pieniędzy. Musiałem to zrobić także dlatego, że była to jedyna rzecz na świecie, w której byłem dobry.
Wziąłem do ręki branżową gazetę i przejrzałem oferty na stanowisko producenta radiowego lub telewizyjnego. Studiowałem je niezbyt pilnie przez kilka minut, a potem odłożyłem gazetę na bok i potarłem oczy. Byłem zbyt zmęczony, żeby się teraz nad tym zastanawiać.
Na wideo nadal leciało Imperium kontratakuje – w śniegu na jakiejś odległej planecie trwała walka między siłami dobra i zła. Mimo że te filmy stanowiły stałe tło naszego życia i czasami miałem wrażenie, że tracę od nich rozum, czułem się zbyt wyczerpany, żeby wyłączyć telewizor.
Akcja przeniosła się tymczasem z pokrytej lodem równiny na mroczne bulgoczące bagna, gdzie mądry stary mistrz opowiadał Luke’owi Skywalkerowi o jego przeznaczeniu. A ja zdałem sobie nagle sprawę, jak wiele osób pełniło wobec Lukę’a role ojca, role, które razem wzięte zdawały się wyczerpywać wszelkie rodzicielskie możliwości.
Mamy tu więc Yodę, pomarszczonego starca ze spiczastymi zielonymi uszami, który zawsze służy dobrą radą. Jest też Obi-Wan Kenobi, który łączy przymioty domorosłego kaznodziei z cokolwiek staroświecką twardą miłością.
I mamy na koniec Dartha Vadera, Mrocznego Władcę Sith, którego postępowanie jest prawdopodobnie najbardziej zgodne z duchem naszych czasów. To ojciec, który jest nieobecny, który zaniedbuje syna i stawia własne pragnienia – w przypadku pana Vadera chęć podbicia wszechświata – ponad wszelkie rodzicielskie obowiązki.
Mój stary był zdecydowanie w typie Obi-Wan Kenobiego. I ja też chciałem być tego rodzaju ojcem.
Zasypiając pośród ofert pracy na sofie, podejrzewałem jednak, że bardziej przypominam faceta w czarnym hełmie, ojca, któremu stale brakuje cierpliwości i czasu, na zawsze skazanego na pozostanie po ciemnej stronie.
– Wiem, że w domu wyłoniły się pewne problemy – powiedziała przedszkolanka takim tonem, jakby zepsuła się nam zmywarka i wystarczyło znaleźć odpowiedni numer na żółtych stronach, żeby nasze życie wróciło do normy. – I niech pan mi wierzy, wszyscy w Canonbury Cubs bardzo współczujemy Patowi.
To prawda. Przedszkolanki w Canonbury Cubs bardzo się zawsze przejmowały, kiedy przywoziłem rankiem Pata. Były uosobieniem łagodności, gdy krew ponownie odpływała mu z twarzy, zaczynała drżeć dolna warga, a wielkie niebieskie oczy wypełniały się łzami na myśl, że zabiorą go ode mnie na kolejny dzień.
Ale ostatecznie to nie był ich problem. I bez względu na to, jak były miłe, nie potrafiły załatać pęknięć, które pojawiły się w jego życiu.
Z wyjątkiem pobytów u wynajdujących wciąż nowe gry i zabawy dziadków Pat nie chciał mnie opuszczać nawet na chwilę. Codziennie, kiedy żegnaliśmy się przed bramą Canonbury Cubs, następował wielki dramat, a potem wracałem do domu i godzinami przemierzałem pokój, zamartwiając się, co on tam porabia, podczas gdy biedny Pat wypytywał przedszkolanki, jak długo jeszcze potrwa, zanim będzie mógł wrócić do domu, i płakał w trakcie malowania palcami.
Przedszkole nie zdawało po prostu egzaminu. W związku z czym przy akompaniamencie pełnych troski komentarzy o konieczności poszukania pomocy u dziecięcego psychologa i o czasie, który leczy wszystkie rany, Pat został skreślony z listy przedszkolaków.
Dzieci zaczęły lepić robaki z plasteliny, a ja wziąłem go za rękę i po raz ostatni wyprowadziłem z pomalowanej na tęczowe kolory szatni. Natychmiast się rozchmurzył, zbyt szczęśliwy i odprężony, by czuć się w najmniejszym stopniu outsiderem. Przedszkolanki wesoło pomachały mu na pożegnanie. Inne dzieciaki podniosły na moment wzrok, a potem wróciły do swoich niewinnych zajęć.
A ja wyobraziłem sobie, jak mój wyrzucony z przedszkola syn wraca za dziesięć lat pod bramę Canonbury Cubs, żeby się z nich wszystkich nabijać i sprzedawać cracka.
Praca wydawała się idealna.
Stacja chciała stworzyć nowy program z udziałem młodego irlandzkiego komika, który zaszedł zbyt wysoko, by występować dalej w klubach, lecz nie cieszył się jeszcze dość dużą popularnością, żeby reklamować piwo.
Nie zajmował się czymś tak oklepanym jak opowiadanie dowcipów; zjednał ich sobie na Festiwalu w Edynburgu występem zbudowanym całkowicie na porozumieniu z widzami.
Zamiast odgrzewać stare gagi rozmawiał bezpośrednio z ludźmi, polegając na inteligentnych odżywkach z widowni oraz swoim celtyckim wdzięku. Zdawał się urodzony do tego, żeby prowadzić program. W przeciwieństwie do Marty’ego i innych prezenterów nie musiał liczyć na znakomitości, które wyjawiłyby swoje sekrety, ani robiących z siebie wariatów zwykłych ludzi. Mógł nawet pisać własne scenariusze. Tak to przynajmniej wyglądało w teorii. Potrzebowali tylko doświadczonego producenta.
– Jesteśmy bardzo podekscytowani, widząc pana tutaj – oświadczyła siedząca naprzeciwko mnie kobieta.
Była redaktorem naczelnym stacji – drobna kobieta koło trzydziestki, która mogła odmienić czyjeś życie. Siedzący po jej obu stronach mężczyźni w okularach – producent oraz redaktor programów cyklicznych – zgodnie się uśmiechnęli. Odwzajemniłem ich uśmiech. Ja też byłem podekscytowany.
Ten program był dokładnie tym, czego potrzebowałem, żeby stanąć na nogi. Wynagrodzenie przewyższało to, które dostawałem, pracując z Martym Mannem, ponieważ teraz przychodziłem z innego programu telewizyjnego, a nie z jakiegoś parszywego radia. Cieszyłem się na myśl, że będę mógł spłacić hipotekę i raty za samochód, ale w gruncie rzeczy nie chodziło o pieniądze.
Zdawałem sobie sprawę, jak bardzo brakuje mi codziennego chodzenia do biura. Brakowało mi telefonów, spotkań, krzepiących rytuałów roboczego tygodnia. Brakowało mi własnego biurka. Brakowało mi nawet kobiety, która roznosiła sandwicze i kawę. Miałem dosyć siedzenia w domu i gotowania posiłków dla mojego syna, który nie mógł ich przełknąć. Nie chciałem mieć wrażenia, że życie toczy się gdzieś indziej. Chciałem wrócić do pracy.
– Pański dorobek z Martym Mannem mówi sam za siebie – stwierdziła redaktor naczelna. – Niewiele programów radiowych nadaje się do telewizji.
– Marty to fenomenalny showman – odparłem. (Niewdzięczny mały gnojek. Oby zgnił w piekle). – Bardzo ułatwił mi zadanie.
– Jest pan dla niego bardzo miły – powiedział redaktor programów cyklicznych.
– Marty jest wspaniałym facetem – dodałem. (Podstępny, zdradliwy sukinsyn). – Uwielbiam go. – (Mój nowy program wyeliminuje cię z gry, Marty. Zapomnij o diecie. Zapomnij o osobistym trenerze. Wrócisz do lokalnego radia, chłopie).
– Mamy nadzieję, że uda się panu nawiązać podobne stosunki z prezenterem tego programu – powiedziała kobieta. – Eamon to utalentowany młody człowiek, ale nie przetrwa dziewięciu tygodni bez kogoś, kto dysponuje pańskim doświadczeniem. Dlatego chcielibyśmy zaproponować panu tę pracę.
Oczyma duszy widziałem już czekające mnie błogie, pracowite tygodnie. Wyobrażałem sobie dyskusje nad scenariuszem na początku tygodnia, drobne triumfy i katastrofy, kiedy do programu wchodzą albo wypadają z niego różni goście, nerwową atmosferę i wpadki podczas prób w studiu, kamery i adrenalinę w trakcie nadawania i na koniec nieopisaną ulgę na myśl, że następny show jest dopiero za tydzień. Praca dawała także doskonały pretekst, żeby nie robić tego, na co akurat nie miałem ochoty: jestem zawalony robotą, jestem zawalony robotą, jestem zawalony robotą.
Wszyscy wstaliśmy i uścisnęliśmy sobie dłonie, a potem przeszliśmy do głównej sali, gdzie czekał Pat. Siedział na biurku, zabawiany przez dwie asystentki, które gładziły go po włosach, dotykały policzków i patrzyły w oczy, oczarowane samą jego obecnością. W takim miejscu nie widuje się zbyt wielu czterolatków.
Przychodząc tam razem z Patem, trochę się niepokoiłem. Bałem się, że nie będzie chciał, żebym zostawił go za drzwiami redaktor naczelnej, a poza tym nie miałem zamiaru dawać im wyraźnie do zrozumienia, że jestem samotnym ojcem. Jak mogli zatrudnić faceta, który ciąga ze sobą wszędzie członków rodziny? Jak mogli dać posadę producenta mężczyźnie, który nie potrafi nawet zorganizować opiekunki do dziecka?
Moje obawy okazały się bezpodstawne. Fakt, że zabrałem syna na rozmowę w sprawie pracy, zaskoczył ich, ale i trochę wzruszył. A Pat, który był tego dnia wyjątkowo czarujący i rozmowny, informował z radością asystentki o wszystkich krwawych szczegółach separacji swoich rodziców.
– Tak, moja mama jest za granicą… w Japonii… gdzie jeżdżą po lewej stronie ulicy tak jak u nas. Tak, zabierze mnie tam. Mieszkam razem z tatą, ale w weekendy czasami jeżdżę do babci i dziadka. Moja mama nadal mnie kocha, ale tatę tylko lubi.
Jego twarz rozjaśniła się, gdy mnie zobaczył. Zeskoczył z biurka, rzucił mi się w ramiona i pocałował w policzek z żarliwością, której nauczył się od Giny.
Trzymając go w objęciach na oczach uśmiechających się do nas i do siebie pracowników stacji, uświadomiłem sobie realia mojej nowej wspaniałej kariery – weekendy spędzane na pisaniu scenariusza, zaczynające się wcześnie i kończące późno odprawy, długie godziny w studiu, w którym temperaturę obniżano niemal do zera, żeby na czole prezentera nie perliły się krople potu – i zdałem sobie nagle sprawę, że nie przyjmę tej pracy.
Numer z samotnym ojcem i synem spodobał im się na krótką metę. Ale inaczej na to spojrzą, kiedy będę codziennie musiał zmywać się o szóstej, żeby usmażyć Patowi rybne paluszki.
Na pewno im się to nie spodoba.
Kiedy Pat został na noc u moich rodziców, zadzwoniłem do Giny. Zdawałem sobie sprawę, że muszę z nią porozmawiać. Serio z nią porozmawiać. Nie tylko spierać się, żalić i grozić. Chciałem jej powiedzieć, co mi leży na sercu. Podzielić się z nią moimi myślami.
– Wracaj do domu – powiedziałem. – Kocham cię.
– Jak można kogoś kochać… naprawdę go kochać… i spać z kimś innym?
– Nie wiem, jak to wyjaśnić. Ale to było łatwe.
– O wiele trudniej jest to wybaczyć…
– Chryste, czy chcesz, żebym się przed tobą czołgał?
– Nie chodzi o ciebie, Harry. Chodzi o mnie.
– A co z naszym wspólnym życiem? Mieliśmy przecież wspólne życie, czyż nie? Jak możesz to wszystko skreślać z powodu jednego potknięcia?
– Ja tego nie skreślam. Ty to zrobiłeś.
– Już mnie nie kochasz?
– Oczywiście, że cię kocham, głupi sukinsynu. Ale nie jestem w tobie zakochana.
– Poczekaj. Kochasz mnie, ale nie jesteś we mnie zakochana?
– Zbyt mocno mnie zraniłeś. I zrobisz to ponownie. Następnym razem nie będziesz już miał wyrzutów sumienia. Następnym razem łatwo się przed sobą usprawiedliwisz. A potem któregoś dnia spotkasz kogoś, kto ci się naprawdę spodoba. Kogoś, kogo pokochasz. Wtedy mnie zostawisz.
– Nigdy.
– W ten sposób się to odbywa, Harry. Oglądałam to wszystko u moich rodziców.
– Kochasz mnie, ale nie jesteś we mnie zakochana? Co to ma znaczyć?
– Miłość jest tym, co zostaje, gdy mija zakochanie, rozumiesz? Kiedy niepokoisz się o kogoś i masz nadzieję, że jest szczęśliwy, ale nie żywisz już co do niego złudzeń. Być może ten rodzaj miłości nie jest podniecający i namiętny, nie ma w nim tych wszystkich rzeczy, które z czasem przekwitają. Wszystkich tych rzeczy, na których tak ci zależy. Ale w ostatecznym rozrachunku to jedyny rodzaj miłości, który się naprawdę liczy.
– Nie mam najmniejszego pojęcia, o czym mówisz – stwierdziłem.
– To już twój problem – odparła.
– Zapomnij o Japonii. Wracaj do domu. Nadal jesteś moją żoną, Gino.
– Widuję się z kimś – oznajmiła i poczułem się jak hipochondryk, u którego rozpoznano w końcu śmiertelną chorobę.
Spodziewałem się tego – bałem się tego – od pierwszej chwili, gdy odeszła. Na swój sposób cieszyłem się, że mi powiedziała, gdyż teraz nie musiałem się już zamartwiać, kiedy to się wydarzy. I nie byłem taki głupi, by uważać iż mam prawo się oburzać. Nadal jednak nie wiedziałem, co zrobić z naszymi ślubnymi fotografiami. Co się robi ze ślubnymi fotografiami, kiedy ludzie się rozchodzą?
– Zabawne stare określenie, prawda? – mruknąłem. – Widuję się z kimś. Brzmi tak, jakbyś kogoś sprawdzała. Obserwowała. Tylko patrzyła. Ale ty robisz zupełnie coś innego. Nie tylko patrzysz. Kiedy się z kimś widujesz, to oznacza zdecydowanie coś więcej niż patrzenie. Czy to coś poważnego?
– Nie wiem. Skąd mam wiedzieć? Jest żonaty.
– O kurwa.
– Ale to małżeństwo… od wielu lat nie układa się między nimi najlepiej. Są w półseparacji.
– Tak właśnie ci powiedział? W półseparacji? A ty mu uwierzyłaś, prawda? W półseparacji. To znakomity sposób na określenie tego układu. Nigdy przedtem o czymś takim nie słyszałem. Facet zabezpiecza się na każdą ewentualność. Dzięki temu może was obie zwodzić. Trzyma w domu żonkę, żeby robiła mu sushi, podczas gdy on zakrada się do najbliższego hotelu miłości.
– Och, Harry. Mógłbyś mi przynajmniej dobrze życzyć.
– Co to za facet? Jakiś Japończyk, który podnieca się, śpiąc z zachodnimi kobietami? Nie można ufać Japończykom, Gino. Wydaje ci się, że jesteś wielkim ekspertem, ale ty w ogóle ich nie znasz. Nie mają tego samego systemu wartości co ty i ja. Japończycy to podstępna, dwulicowa rasa.
– To Amerykanin.
– Tak? Dlaczego od razu nie powiedziałaś? To jeszcze gorzej.
– Nie spodobałby ci się nikt, z kim się związałam, Harry. Już słyszę, co byś powiedział, gdyby był Eskimosem. „Eskimosi, Gino? Zimne ręce, zimne serca. Trzymaj się z daleka od Eskimosów, Gino”.
– Nie rozumiem po prostu, dlaczego masz taką słabość do cudzoziemców.
– Może dlatego, że próbowałam pokochać kogoś z mojego własnego kraju. I złamał mi serce.
Dopiero po chwili domyśliłem się, że to o mnie mowa.
– Czy on wie, że masz dziecko?
– Oczywiście, że wie. Myślisz, że bym przed kimś to ukrywała?
– I co on na to?
– O co ci chodzi?
– Czy interesuje się Patem? Czy martwi się o niego? Czy zależy mu na jego szczęściu? Czy też chce wyłącznie posuwać jego matkę?
– Jeśli będziesz wyrażał się w ten sposób, Harry, odłożę słuchawkę.
– Jak inaczej mam to ująć?
– Jeszcze nie rozmawialiśmy o przyszłości. Nie posunęliśmy się tak daleko.
– Daj mi znać, kiedy posuniesz się tak daleko.
– Zrobię to. Ale proszę, nie wykorzystuj Pata, żeby wzbudzać we mnie poczucie winy.
Czy tak właśnie się zachowywałem? Nie potrafiłem powiedzieć, gdzie kończy się autentyczna troska, a gdzie zaczyna autentyczna zazdrość.
Pat był jednym z powodów, dla których chciałem, żeby przyjaciel Giny zginął w wypadku samochodowym. Wiedziałem jednak, że nie jest to jedyny powód. Być może nawet nie główny.
– Po prostu nie nastawiaj mojego syna przeciwko mnie – mruknąłem.
– O czym ty mówisz, Harry?
– Pat powtarza każdemu, kogo spotka, że mama powiedziała, że jego kocha, ale mnie tylko lubi.
Gina westchnęła.
– Nie tak to określiłam. Powiedziałam mu dokładnie to samo co tobie. Że kocham was obu, ale niestety ku mojemu żalowi nie jestem już w tobie zakochana.
– Nadal nie wiem, co to znaczy.
– To znaczy, że nie żałuję lat, które razem przeżyliśmy. Ale zraniłeś mnie tak głęboko, że nigdy już ci nie wybaczę ani nie zaufam. I znaczy to również, że nie jesteś już chyba mężczyzną, z którym chcę spędzić resztę swojego życia. Za bardzo przypominasz innych facetów. Za bardzo przypominasz mojego ojca.
– To nie moja wina, że twój tato porzucił ciebie i twoją mamę.
– Byłeś dla mnie szansą, żeby to przezwyciężyć. I schrzaniłeś to. Ty też mnie porzuciłeś.
– Daj spokój. To była tylko jedna noc. Ile razy będziemy to wałkować?
– Tak długo, aż zrozumiesz, co czuję. Jeśli mogłeś zrobić to raz, możesz to zrobić tysiąc razy. To pierwsze prawo puszczania się. Ogólna teoria puszczania się jasno określa, że jeśli ktoś zrobił to raz, będzie to robił wciąż na nowo. Nadużyłeś mojego zaufania i po prostu nie wiem, jak to naprawić. Mnie też to boli, Harry. Nie próbowałam nastawiać Pata przeciwko tobie. Próbowałam mu wyjaśnić całą sytuację. Jak ty ją wyjaśniasz?
– Nie potrafię jej wyjaśnić. Nawet samemu sobie.
– Powinieneś spróbować. Ponieważ jeśli nie zrozumiesz tego, co się z nami stało, z nikim nie będziesz już szczęśliwy.
– Ty mi to wyjaśnij.
Westchnęła. Jej westchnienie dobiegło do mnie aż z Tokio.
– Mieliśmy małżeństwo, które moim zdaniem było całkiem udane, ale twoim zdaniem się zrutynizowało. Jesteś typowym romantykiem, Harry. Kiedy związek nie dorasta do twoich żałosnych i nierealistycznych fantazji, rozbijasz go. Niszczysz wszystko. A potem masz czelność zachowywać się jak strona pokrzywdzona.
– Kto ci podsunął te psychologiczne teorie? Twój przyjaciel jankes?
– Dyskutowałam z Richardem o tym, co się stało.
– Z Richardem? Tak ma na imię? Richard? Ha, ha. Jezu Chryste.
– Richard to najnormalniejsze imię pod słońcem. Na pewno nie gorsze niż Harry.
– Richard. Rich. Dicky. Dick. Stary Dicky. Richard, kutas złamany.
– Czasami patrzę na ciebie i Pata i naprawdę nie wiem, który z was ma cztery lata.
– To proste. Ja jestem tym, który potrafi sikać, nie zalewając przy tym całej podłogi.
– O wszystko to możesz winić samego siebie – powiedziała, zanim odłożyła słuchawkę. – Doszło do tego, ponieważ nie doceniałeś tego, co posiadałeś.
To nieprawda. Byłem dość inteligentny, żeby wiedzieć, co posiadam. Ale zbyt głupi, żeby wiedzieć, jak to zatrzymać.
Jak w przypadku każdej żyjącej pod tym samym dachem pary ustaliły się wkrótce między nami codzienne rytuały.
Tuż po świcie Pat wtaczał się zaspany do mojej sypialni i pytał, czy już pora wstawać. Odpowiadałem, że jest dopiero środek cholernej nocy, a on natychmiast właził do mnie do łóżka i zasypiał w miejscu, w którym spała kiedyś Gina, rzucając tak długo rękoma i nogami w swoich dzikich dziecinnych snach, że w końcu dawałem za wygraną i wstawałem.
Kiedy Pat zwlekał się z łóżka, siedziałem na ogół w kuchni i czytałem gazetę. Słyszałem, jak zakrada się do salonu i natychmiast włącza wideo.
Teraz, kiedy jego wyrzucono z przedszkola, a mnie z pracy, nie musieliśmy się nigdzie spieszyć. Mimo to niezbyt chętnie pozwalałem mu robić wszystko, na co miał ochotę, a on miał ochotę oglądać wideo przez cały boży dzień. Szedłem więc do salonu, wyłączałem telewizor i prowadziłem go do kuchni, gdzie siedział nad miską Coco Pops, aż zwróciłem mu jego wolność.
Kiedy się umyliśmy i ubraliśmy, zabierałem go na rower do parku. Rower był marki Bluebell i nadal miał boczne kółka. Pat i ja dyskutowaliśmy czasami, czy nie czas je zdjąć i zacząć jeździć na dwóch kołach. Wydawało się to jednak krokiem, na który na razie nie mogliśmy się zdecydować. Wiedza o tym, kiedy można będzie zdjąć boczne kółka, to było coś, czym mogła poszczycić się Gina.
Po południu moja matka odbierała zwykle Pata i miałem wtedy okazję zrobić jakieś zakupy, posprzątać dom, pomartwić się chwilę o pieniądze i pochodzić w tę i z powrotem po pokoju, wyobrażając sobie, jak Gina jęczy z rozkoszy w łóżku innego mężczyzny.
Ale rano chodziliśmy do parku.
Pat lubił jeździć rowerem wokół otwartego basenu pływackiego na skraju parku.
Niewielki basen był pusty przez cały rok z wyjątkiem kilku tygodni na początku lata, kiedy to rada miejska niechętnie wypełniała go silnie chlorowaną wodą, po której lokalne dzieciaki pachniały, jakby skąpały się w odpadach przemysłowych.
Na długo przed końcem lata wypompowywano wodę i wyławiano z dna zabłąkane wózki z supermarketu. Choć była dopiero połowa sierpnia, przy małym basenie nie było nikogo z wyjątkiem Pata jeżdżącego na swoim bluebellu.
W widoku prawie stale pustego basenu było coś przygnębiającego. Znajdował się w rzadko odwiedzanej części parku, daleko od placu zabaw, gdzie piszczały z radości dzieciaki, i od kafejki, gdzie mamusie i tatusiowie – choć w większości mamusie – sączyli bez końca kolejne filiżanki herbaty.
Ale otaczający basen wąski pas asfaltu był jedynym miejscem, gdzie Pat mógł pedałować bez przeszkód na swoim rowerze, nie klucząc między niedojedzonymi kebabami, zużytymi kondomami i psimi kupami, którymi usiany był cały park. I szczerze mówiąc, było mi dobrze z dala od tych wszystkich mamuś.
Zgadywałem, co sobie myślały, gdy codziennie rano przychodziliśmy do parku.
Gdzie jest matka?
Dlaczego on nie jest w pracy?
Czy to na pewno jego dziecko?
Biorąc pod uwagę, że większość dewiantów na tym świecie to dumni posiadacze penisa, mogłem oczywiście zrozumieć ich troskę. Miałem jednak dosyć poczucia, iż powinienem przepraszać za to, że zabieram syna do parku. Nie chciałem czuć się jak zboczeniec. Pusty basen pływacki w pełni mnie zadowalał.
– Tato! Popatrz na mnie!
Dysząc ciężko, Pat przystanął po drugiej stronie basenu, obok wąskiej trampoliny, która wystawała znad skraju pływalni.
Uśmiechnąłem się do niego z ławki, na której siedziałem, czytając gazetę. Kiedy tylko Pat ujrzał, że na niego patrzę, ruszył dalej. Oczy mu lśniły, włosy fruwały na wietrze, a małe nóżki pedałowały wściekle, kiedy okrążał basen na swoim bluebellu.
– Nie podjeżdżaj za blisko do skraju!
– Dobrze! Nie będę!
Po raz piąty w ciągu ostatnich pięciu minut zacząłem czytać pierwsze zdanie artykułu na temat upadku japońskiej gospodarki.
Ten temat ostatnio bardzo mnie zainteresował. Współczułem Japończykom, ponieważ wyglądało na to, że żyli w ustroju, który się załamał. Czysto ludzkiemu współczuciu towarzyszyło jednak coś w rodzaju ulgi. Z zapartym tchem czytałem o zamykanych bankach, upokorzonych dyrektorach, którzy kłaniali się nisko i płakali na konferencjach prasowych, o tracących pracę cudzoziemcach, którzy jechali na lotnisko Narita, żeby wrócić najbliższym samolotem do domu. Zwłaszcza o tym. Niestety nie mogłem się skoncentrować.
Przed oczyma widziałem tylko Ginę i Richarda, lecz nie widziałem ich zbyt dobrze. Obraz Giny zaczynał się rozmazywać. Nie była już dłużej moją Giną. Nie potrafiłem wyobrazić sobie miejsca, w którym mieszkała, biura, w którym pracowała, małego barku, gdzie jadła codziennie lunch. Nie potrafiłem zobaczyć nic z tych rzeczy. I nie chodziło tylko o to, że trudno mi było wyobrazić sobie jej nowe życie. Nie widziałem już prawie jej twarzy. Ale jeśli obraz Giny był rozmazany, to Richard stanowił jeden wielki znak zapytania.
Czy był ode mnie młodszy? Bogatszy? Lepszy w łóżku? Chętnie pogodziłbym się z myślą, że Gina związała się ze zgrzybiałym starcem na skraju bankructwa. Były to jednak prawdopodobnie tylko moje pobożne życzenia.
Wiedziałem tylko, że jest żonaty. Ale nawet to było podejrzane – co, u licha, miała oznaczać ta półseparacja? Czy wciąż mieszkał ze swoją żoną? Czy była Amerykanką, czy Japonką? Czy dalej ze sobą sypiali? Czy mieli dzieci? Czy miał wobec Giny poważne zamiary, czy tylko ją zwodził? I czy ja osobiście wolałbym, gdyby traktował to jako przelotny flirt, czy jako miłość swojego życia? Co bardziej by mnie zraniło?
– Tato, popatrz!
Widok Pata sprawił, że zastygłem w bezruchu.
Udało mu się ostrożnie wjechać rowerem na trampolinę i podpierając się teraz z obu stron nogami w brudnych tenisówkach, balansował nad położonym dziesięć stóp niżej kostropatym betonowym dnem basenu. Od wielu tygodni nie miał takiej szczęśliwej miny.
– Zostań tam, gdzie stoisz – zawołałem. – Nie ruszaj się. Uśmiech spełzł mu z ust, kiedy zobaczył, jak zrywam się z ławki. Powinienem podejść do niego wolniej. Powinienem udać, że nie stało się nic złego. Ponieważ kiedy zobaczył wyraz mojej twarzy, spróbował wycofać się z trampoliny. Łatwiej było jednak wjechać, niż wyjechać, i nagle czas zwolnił bieg, kiedy ujrzałem, jak jedno z bocznych kółek bluebella ześlizguje się z trampoliny i kręci przez moment w powietrzu, a potem obute w brudne tenisówki małe stopy Pata szukają podparcia, którego nie mogą odnaleźć, i mój syn spada głową w dół razem z rowerem do pustego basenu.
Leżał pod trampoliną przygnieciony rowerem. Wokół grzywy żółtych włosów rozszerzała się plama krwi.
Czekałem, że zacznie krzyczeć – tak jak krzyczał przed rokiem, gdy używając naszego łóżka w charakterze batutu, skoczył w bok i rozbił sobie głowę o komodę; tak jak krzyczał rok wcześniej, kiedy przewrócił swój fotelik, próbując się odwrócić, żeby uśmiechnąć się do Giny i do mnie; tak jak krzyczał wielokrotnie, kiedy rozbił sobie głowę, upadł na twarz albo zdarł sobie skórę z kolana.
Chciałem usłyszeć jego krzyk, ponieważ wówczas wiedziałbym, że to tylko kolejne dziecinne zadrapanie. Ale Pat w ogóle się nie odzywał. Poczułem, jak ściska mi się serce.
Miał zamknięte oczy. Blada skrzywiona twarz wyglądała, jakby prześladował go jakiś koszmar. Wokół jego głowy powiększała się ciemna aureola krwi.
– Och, Pat – jęknąłem, ściągając z niego rower i obejmując znacznie mocniej, niż powinienem. – O Boże.
Wyszarpnąłem z marynarki komórkę i lepkimi od jego krwi palcami wystukałem numer PIN. Odpowiedziało mi jednak tylko bip-bip-bip rozładowanej baterii.
Wziąłem na ręce mojego syna i zacząłem biec.
Nie sposób biec z czteroletnim dzieckiem w ramionach. Czterolatki są już zbyt duże, zbyt nieporęczne, by szybko je gdzieś przetransportować.
Chciałem zanieść Pata do domu, do samochodu, lecz wybiegając na chwiejnych nogach z parku, wiedziałem, że nie zdążę.
Wpadłem do kafejki, gdzie jedliśmy zielone spaghetti. Pat nadal był nieprzytomny i krwawił w moich ramionach. Była pora lunchu i ubrani w garnitury, opychający się carbonarą biznesmeni gapili się na nas z otwartymi ustami. W powietrzu zawisły owinięte makaronem widelce.
– Wezwijcie pogotowie! Nikt się nie poruszył.
W tej samej chwili otworzyły się drzwi kuchni i stanęła w nich Cyd z pełną tacą w jednej ręce i bloczkiem zamówień w drugiej. Przez chwilę stała jak wryta w miejscu, wzdrygając się na widok bezwładnego ciała Pata, krwi na moich dłoniach i koszuli i ślepej paniki na mojej twarzy.
A potem zgrabnie postawiła tacę na najbliższym stoliku i podeszła do nas.
– To mój syn! Wezwijcie pogotowie!
– Będzie szybciej, jeśli was zawiozę – powiedziała.
Białe linie na szpitalnej podłodze prowadziły na oddział urazowy, ale zanim dotarliśmy w jego pobliże, otoczyły nas pielęgniarki i sanitariusze, którzy wzięli ode mnie Pata i położyli go na wózku. Wózek przeznaczony był dla osoby dorosłej i Pat wydawał się na nim malutki. Taki malutki.
Dopiero teraz stanęły mi w oczach łzy i zamrugałem, żeby je powstrzymać. Nie mogłem na niego patrzeć. Nie mogłem oderwać od niego wzroku. Dziecko w szpitalu. To najgorsza rzecz, jaka może ci się przydarzyć.
Toczyli go w głąb budynku, pytając mnie o jego datę urodzenia, dane medyczne oraz przyczynę urazu. Zatłoczone gwarne korytarze skąpane były w niezdrowym żółtym świetle jarzeniówek.
Próbowałem opowiedzieć im o rowerze na trampolinie i o pustym basenie, ale nie wiem, czy udało im się wyłuskać z tego jakiś sens. Mnie samemu wydawało się to kompletnie bezsensowne.
– Zajmiemy się nim – powiedziała pielęgniarka i wózek wtoczył się przez zielone wahadłowe drzwi na oddział.
Próbując za nimi iść, zdążyłem zobaczyć mężczyzn i kobiety w zielonych fartuchach, z maskami na twarzach, lśniący chromem sprzęt medyczny i wyścielony stół, na którym go położono, stół tak samo wąski i złowrogi jak trampolina.
Cyd delikatnie wzięła mnie pod ramię.
– Musisz go tam zostawić – powiedziała.
Zaprowadziła mnie do małej obskurnej poczekalni i przyniosła z automatu dwie kawy w polistyrenowych filiżankach. Nie pytając mnie o zdanie, wsypała do mojej cukier.
– Dobrze się czujesz? – zapytała. Potrząsnąłem głową.
– Jestem taki głupi.
– Takie rzeczy się zdarzają. Wiesz, co mi się przytrafiło, kiedy byłam mniej więcej w jego wieku?
– Co?
– Przypatrywałam się dzieciom grających w baseball, po czym podeszłam tam i stanęłam tuż za pałkarzem. Tuż za nim. Kiedy wziął zamach, żeby odbić piłkę, o mało nie ściął mi głowy – powiedziała i uśmiechnęła się. – Ten kij był zrobiony z jakiegoś plastiku, ale i tak straciłam przytomność. Autentycznie zobaczyłam przed oczyma gwiazdy. Zobacz.
Odgarnęła z czoła czarną grzywę włosów. Tuż nad brwią widniała cienka biała blizna wielkości paznokcia.
– Wiem, że jesteś teraz cały roztrzęsiony – powiedziała – ale dzieciaki są twarde. Jakoś z tego wychodzą.
– Spadł z takiej dużej wysokości – jęknąłem. – Tak mocno się rozbił. Wszędzie było tyle krwi.
Ale byłem wdzięczny Cyd za jej małą białą bliznę. Doceniałem fakt, iż w dzieciństwie straciła przytomność, uderzona kijem. To było naprawdę miło z jej strony.
Podeszła do nas młoda lekarka. Mogła mieć ze dwadzieścia pięć lat i wyglądała, jakby od czasu skończenia studiów ani razu dobrze się nie wyspała. Choć sprawiała sympatyczne wrażenie, była oschła, rzeczowa i szczera aż do bólu.
– Patrick jest w stabilnym stanie, ale przy tak poważnym urazie głowy musimy zrobić rentgen i tomografię mózgu. Martwi mnie możliwość pęknięcia z wgnieceniem czaszki… mamy z nim do czynienia, kiedy czaszka jest pęknięta i kawałki kości dostają się do środka i uciskają mózg. Nie twierdzę, że tak jest. Mówię, że musimy się liczyć z taką możliwością.
– Jezu Chryste.
Cyd wzięła mnie za rękę i ścisnęła.
– Trochę to potrwa – powiedziała lekarka. – Jeśli pan i pańska żona chcecie zostać na noc z synem, możecie pojechać teraz do domu po rzeczy.
– Nie jesteśmy małżeństwem – sprostowała Cyd. Lekarka zerknęła na mnie i spojrzała na kartę chorego.
– Pan jest ojcem Patricka, panie Silver? – zapytała.
– Tak.
– Ja jestem tylko znajomą – wyjaśniła Cyd. – Powinnam już jechać – dodała, wstając.
Doszła najwyraźniej do wniosku, że przeszkadza. Ale to nie była prawda. Tylko ona ratowała mnie przed kompletnym załamaniem.
– A matka chłopca? – zapytała lekarka.
– Nie ma jej w kraju – odparłem. – Przebywa czasowo za granicą.
– Być może powinien pan do niej zadzwonić – poradziła.
Moja matka na pewno wcześniej płakała, ale nie zamierzała tego robić w miejscu publicznym. Miała zwyczaj ronić łzy wyłącznie za zamkniętymi drzwiami, na oczach rodziny.
W szpitalu była uosobieniem odwagi, optymizmu oraz zdrowego rozsądku. Zadawała rzeczowe pytania pielęgniarkom. Jakie jest ryzyko trwałego uszkodzenia? Kiedy będzie to można stwierdzić? Czy dziadkowie również mogą zostać na noc? Jej obecność dodawała mi otuchy. Tato zachowywał się inaczej.
Stary wiarus wydawał się zagubiony w szpitalnej kafeterii. Nie przywykł do tego, żeby siedzieć i czekać. Nie przywykł do sytuacji, nad którymi nie mógł zapanować. Jego muskularne wytatuowane ręce, szerokie bary, nieustraszone stare serce – wszystko to było tutaj bezużyteczne.
Wiedziałem, że zrobiłby dla Pata wszystko, że kocha go bezwarunkową miłością, którą można chyba kochać tylko dziecko, miłością, o którą jest znacznie trudniej, kiedy dziecko wyrasta na bardziej ułomnego dorosłego. Kochał Pata tak samo, jak kiedyś kochał mnie. Pat był taki jak ja, zanim miałem okazję wszystko zaprzepaścić. Świadomość, że może teraz tylko siedzieć i czekać, sprawiała, że przewracały się w nim flaki.
– Czy ktoś chce jeszcze herbaty? – zapytał, rozpaczliwie pragnąc coś zrobić, w jakikolwiek sposób nam pomóc.
– Herbata wylewa nam się uszami – stwierdziła mama. – Po prostu usiądź i odpręż się.
– Odprężyć się? – parsknął, piorunując ją wzrokiem, ale potem odeszła mu ochota do kłótni.
Osunął się na popękane plastikowe krzesło i wlepił oczy w ścianę. Pod oczyma miał worki koloru nadgniłych owoców. A po pięciu minutach i tak poszedł przynieść nam kolejną herbatę. Czekając na informację o swoim wnuku i sącząc herbatę, na którą wcale nie miał ochoty, wydał mi się nagle stary.
– Może spróbujesz jeszcze raz dodzwonić się do Giny – zaproponowała matka.
Nie wiem, czego się spodziewała. Być może tego, że Gina wsiądzie do pierwszego lecącego do domu samolotu i nasza mała rodzina wkrótce na dobre się połączy. Niewykluczone, że i ja miałem taką nadzieję.
Były to jednak tylko pobożne życzenia. Zszedłem na dół do recepcji i wykręciłem numer Giny, ale usłyszałem tylko dziwny pomruk japońskiego telefonu, którego nikt nie chciał odebrać.
W Londynie była północ, a to oznaczało, że w Tokio jest ósma rano. Powinna tam być. Pod warunkiem, że nie wyszła już do pracy. Pod warunkiem, że spędziła noc w domu. Jej telefon tylko mruczał.
Tak to już teraz miało wyglądać. Wiedziałem, że gdybym z nią porozmawiał, jej siła i zdrowy rozsądek pomogłyby mi przezwyciężyć strach i panikę. Była bardziej podobna do mojej mamy niż do taty. Czy do mnie. Zapytałaby, co się wydarzyło, jakie są zagrożenia i kiedy się czegoś dowiemy. Dowiedziałaby się, kiedy jest najbliższy samolot, i przyleciałaby do domu. Ale nie mogłem się z nią skontaktować.
Odwiesiłem telefon, uświadamiając sobie, że nasze życie będzie odtąd wyglądać właśnie w ten sposób, uświadamiając sobie, że sprawy zaszły za daleko, byśmy wrócili do punktu wyjścia, że jesteśmy od siebie zbyt oddaleni, by kiedykolwiek odnaleźć drogę powrotną.
Lekarka pojawiła się, szukając mnie, o piątej rano. Siedziałem w pustej kafeterii, trzymając filiżankę herbaty, która ostygła przed wielu godzinami. Kiedy do mnie podeszła, wstałem i czekałem, co powie.
– Moje gratulacje – oznajmiła. – Pański syn ma bardzo twardą głowę.
– Nic mu nie będzie?
– Nie ma żadnego pęknięcia i na tomografii nie widać żadnych uszkodzeń. Zatrzymamy go na obserwacji przez parę dni, ale to standardowa procedura, kiedy zakłada się dwanaście szwów na głowie czterolatka.
Chciałem, żeby lekarka została moja najlepszą przyjaciółką. Chciałem spotykać się z nią co tydzień na kolacji, żeby miała się komu wyżalić na brytyjską służbę zdrowia. Słuchałbym jej i współczuł. Uratowała mojego syna. Była piękna.
– Naprawdę nic mu nie będzie?
– Będzie miał przez kilka tygodni obolałą głowę i bliznę na całe życie. Ale poza tym owszem, nic mu nie będzie.
– Żadnych efektów ubocznych?
– Cóż, być może za piętnaście lat będzie miał większe szansę u dziewcząt. Blizny dodają mężczyźnie atrakcyjności, nieprawdaż?
Wziąłem ją za ręce i przytrzymałem kilka chwil za długo.
– Dziękuję – powiedziałem.
– Po to tutaj jesteśmy – odparła z uśmiechem. Widziałem, że wprawiam ją w zakłopotanie, lecz nie mogłem na to nic poradzić.
– Czy mogę go zobaczyć?
Umieścili go na samym końcu wypełnionego dziećmi oddziału. Obok niego leżała ładna pięcioletnia dziewczynka w piżamie Girl Power i z głową kompletnie pozbawioną włosów, prawdopodobnie po chemioterapii. Byli przy niej rodzice; ojciec zasnął w fotelu, matka siedziała na łóżku, wpatrując się w twarz córki. Minąłem ich w milczeniu, wiedząc, że niesłusznie tak długo się nad sobą użalałem. Mieliśmy szczęście.
Pat miał podłączoną kroplówkę. Jego twarz była biała jak kreda, głowa owinięta bandażami. Usiadłem na skraju łóżka. Kiedy pogładziłem go po ręce, zatrzepotały mu powieki.
– Jesteś na mnie zły? – zapytał, a ja potrząsnąłem głową, bojąc się odezwać.
Zamknął oczy i w tym momencie zorientowałem się, że dam sobie radę.
Wiedziałem, że na razie szło mi nie najlepiej. Nie miałem dość cierpliwości. Za dużo myślałem o Ginie, a nawet o Cyd. Nie pilnowałem go dość dobrze w parku. Wszystko to była prawda. Ale potrafiłem się z tym uporać.
Może nigdy nie okażę się doskonały. Może nie sprawdzę się w roli ojca tak samo, jak nie sprawdziłem się w roli męża.
Ale po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że bycie mężczyzną nie ma z tym nic wspólnego.
Wszystkie rodziny mają swoje własne legendy i tradycję. W naszej małej rodzinie pierwszą historią, w której wystąpiłem, jest opowieść o tym, jak w wieku pięciu lat pies wybił mi wszystkie przednie zęby. Bawiłem się z owczarkiem alzackim sąsiadów na tyłach sklepu, nad którym mieszkaliśmy. Pies lizał mnie po twarzy i bardzo mi się to podobało do momentu, gdy oparł się przednimi łapami o moją pierś i przewrócił mnie. Wylądowałem płasko na twarzy, gubiąc zęby, plując krwią i słysząc przeraźliwy krzyk mojej matki.
Pamiętam szaleńczą jazdę do szpitala i to, jak trzymali mnie nad emaliowanym białym zlewem, wyławiając z ust kawałki połamanych zębów. Przede wszystkim jednak utkwił mi w pamięci mój stary, który chciał ze mną koniecznie zostać, kiedy będą mnie usypiać eterem.
Gdy opowiadaliśmy o tym w rodzinnym gronie, pointę stanowił fakt, że zaraz po powrocie do domu, z rozbitymi ustami, zjadłem całą paczkę solonych chipsów.
Takie zakończenie podobało się mojemu staremu – to, że jego syn wrócił ze szpitala z ośmioma zakrwawionymi pieńkami w miejscu, gdzie jeszcze niedawno tkwiły przednie zęby, i miał w sobie dość hartu ducha, żeby natychmiast otworzyć paczkę chipsów. W rzeczywistości jednak wcale nie byłem twardy. Po prostu lubiłem solone chipsy. Nawet jeśli musiałem je ssać.
Wiedziałem teraz, że mój tato nie był wcale takim twardzielem, za jakiego chciał uchodzić. Ponieważ nikt nie jest twardzielem, kiedy zabierają mu do szpitala dziecko. Dla mnie prawdziwą pointą tej opowieści był fakt, że ojciec nie chciał ode mnie odejść.
Rozumiałem, co musiał czuć, patrząc, jak lekarze usypiają eterem jego pięcioletniego syna, żeby usunąć odłamki połamanych zębów z dziąseł i języka.
Targały nim przerażenie i bezradność, które potrafią zrozumieć tylko rodzice chorego albo rannego dziecka. Wiedziałem dokładnie, co musiał czuć, kiedy stał się zakładnikiem losu. Czy to możliwe, że zacząłem oglądać świat jego oczyma?
Stał na dworze przy drzwiach do szpitala, paląc skręta. Był chyba jedynym żyjącym klientem firmy Rizla, który nie zawijał w bibułkę marihuany.
Popatrzył na mnie, wstrzymując oddech.
– Nic mu nie będzie – powiedziałem. Wypuścił z ust obłok papierosowego dymu.
– To nie jest… jak oni to nazwali? Pęknięcie z wgnieceniem czaszki?
– Czaszka nie jest pęknięta. Założyli mu dwanaście szwów i będzie miał bliznę, ale to wszystko.
– To wszystko?
– To wszystko.
– Dzięki Bogu – powiedział i zaciągnął się skrętem. – A co z tobą?
– Ze mną? Mnie nic nie dolega, tato.
– Potrzebujesz czegoś?
– Teraz przede wszystkim chciałbym uderzyć w kimono. Łapałem się czasami na tym, że w obecności ojca zaczynam przemawiać jego językiem. Był chyba jedyną osobą w kraju, który wciąż określał drzemkę mianem kimona.
– Miałem na myśli, czy masz dość pieniędzy. Twoja mama powiedziała mi, że nie weźmiesz tej roboty.
– Nie mogę. Za długie godziny pracy. W ogóle nie byłoby mnie w domu. – Popatrzyłem przez prawie pusty parking tam, gdzie świt rozjaśniał nocne niebo. Nie było już późno. Było wcześnie. – Ale na pewno coś znajdę – dodałem.
Ojciec wyciągnął portfel i wyjął z niego kilka banknotów.
– Na co to? – zapytałem.
– To do czasu, aż coś znajdziesz.
– Nie trzeba. Naprawdę dziękuję, tato, ale na pewno coś znajdę.
– Wiem, że znajdziesz. Ludzie przecież zawsze będą chcieli oglądać telewizję. Jestem pewien, że coś znajdziesz. To dla Pata i dla ciebie do tego momentu.
Mój tato, ekspert od mediów. O telewizji wiedział tyle, że w dzisiejszych czasach nie puszczali nic tak śmiesznego jak
Fawlty Towers, Morecombe and Wise oraz Benny Hill. Wziąłem banknoty, które mi dawał.
Był kiedyś czas, gdy biorąc od niego pieniądze, czułbym się wściekły – wściekły na samego siebie za to, że w moim wieku wciąż potrzebuję od niego pomocy, i jeszcze bardziej wściekły na niego za to, że nadal próbuje grać rolę mojego zbawcy.
Teraz widziałem, że próbuje mi po prostu pokazać, iż jest po mojej stronie.
– Oddam ci te pieniądze – powiedziałem.
– Nie ma pośpiechu – odparł ojciec.
Gina chciała wracać najbliższym samolotem do domu, ale jej to wyperswadowałem. Ponieważ kiedy w końcu udało mi się nazajutrz do niej dodzwonić, powrót najbliższym samolotem nie był już wcale taki konieczny.
Ominęły ją te straszne minuty, kiedy wieźliśmy Pata do izby przyjęć. Ominęły ją te niekończące się godziny, gdy pijąc herbatę, na którą nie mieliśmy ochoty, czekaliśmy na wyniki badań. Ominęła ją ta chwila, gdy z głową owiniętą bandażami i świetlnym mieczem w ręku usiadł na łóżku obok małej dziewczynki, która straciła wszystkie włosy w wyniku zaaplikowanej jej kuracji.
Ominęło ją to wszystko, ale przecież nie można było jej o to winić. Osobiście winiłem o to tego sukinsyna Richarda.
Kiedy dodzwoniłem się do Giny, wiedzieliśmy już, że Patowi nic nie będzie. Teraz nie chciałem, żeby wracała do domu.
Powtarzałem sobie, że nie chcę, żeby trzymała Pata za rękę, mówiła mu, że wszystko będzie dobrze, a potem znowu go opuściła. Wiedziałem jednak, że w gruncie rzeczy moje motywy nie są wcale takie szlachetne. Gdzie, do cholery, była Gina, kiedy jej potrzebowaliśmy?
– Mogę być u was już jutro – oznajmiła. – Praca może poczekać.
– Nie ma takiej potrzeby – odparłem ze śmiertelnym spokojem. – To było tylko skaleczenie. Fatalne skaleczenie. Ale nic mu nie będzie.
– I tak wkrótce wracam do domu. Nie wiem dokładnie kiedy, ale…
– Nie zmieniaj swoich planów – powiedziałem.
Tylko nas posłuchajcie – sztywni niczym dwoje ludzi nawiązujących znajomość na nudnym przyjęciu. Kiedyś mogliśmy przegadać całą noc, mogliśmy mówić o wszystkim. A teraz przemawialiśmy do siebie jak dwoje nieznajomych, których nigdy sobie porządnie nie przedstawiono. Tylko nas posłuchaj, Gino.
Cyd stała w progu naszego domu, trzymając pudełko z pizzą.
– Czy to nieodpowiedni moment?
– Nie, skądże. Wejdź.
Weszła do środka i wręczyła mi pudełko.
– Dla Pata. Spaghetti pesto.
– Zielone spaghetti. Jego ulubione. Dziękuję.
– Trzeba je tylko wsadzić do mikrofalówki. Potrafisz to zrobić?
– Chyba żartujesz? Nawet ja wiem, jak używać mikrofalówki. Jedna czy dwie minuty?
– Wystarczy jedna. Pat nie śpi?
– Ogląda telewizję. Dla odmiany.
Ubrany w piżamę z Gwiezdnych wojen i szlafrok z kolekcji M & S Pat rozsiadł się na sofie i oglądał reżyserską wersję Powrotu Jedi. Po jego powrocie ze szpitala cały domowy regulamin wylądował w koszu.
– Cześć, Pat – pozdrowiła go Cyd, po czym ukucnęła i pogłaskała go po włosach, ostrożnie omijając wielki plaster przylepiony z boku czoła. – Jak twoja biedna głowa?
– Dobrze. Trochę swędzą mnie szwy.
– Wcale się nie dziwię.
– Ale wiesz co? Nie trzeba będzie ich zdejmować. Moich szwów.
– Nie?
– Nie, po prostu znikną – oznajmił Pat, spoglądając na mnie w oczekiwaniu potwierdzenia.
– To prawda – powiedziałem. – Rozpuszczą się. To nowy rodzaj szwów.
– Nowy rodzaj – przytaknął Pat, po czym skupił z powrotem uwagę na księżniczce Lei ubranej w skąpy strój konkubiny na dworze Jabby.
– Niezłą ma sukienkę – stwierdziła Cyd.
– Tak – zgodził się Pat. – Jest niewolnicą.
– Mój Boże.
Przez kilka chwil oglądali księżniczkę Leię wijącą się na końcu łańcucha.
– No, zostawiam cię, żebyś się kurował – mruknęła w końcu Cyd.
– Dobrze.
– Cyd przyniosła ci obiad – poinformowałem go. – Zielone spaghetti. Co się mówi?
– Dziękuję – powiedział, posyłając jej swój najbardziej czarujący uśmiech w stylu Davida Nivena.
– Nie ma za co – odparła.
Odprowadzając ją do drzwi, zdałem sobie sprawę, że coś śpiewa mi w duszy. Nie chciałem, żeby odeszła.
– Dziękuję, że wpadłaś – powiedziałem. – Dzięki tobie mam udany dzień.
Obróciła się i spojrzała na mnie tymi osadzonymi szeroko oczyma.
– Mówię serio – dodałem. – To najlepsza rzecz, jaka przytrafiła mi się w ciągu całego dnia. Zdecydowanie.
– Nie rozumiem – stwierdziła.
– Czego nie rozumiesz?
– Dlaczego mnie lubisz? Nawet mnie nie znasz.
– Naprawdę chcesz to wiedzieć?
– Tak.
Powiedziałem jej więc dlaczego.
– Lubię cię, bo jesteś silna, ale nie jesteś twarda. Lubię cię, bo nie słuchasz bzdur, które gadają faceci, lecz mimo to wyjechałaś ze swojego kraju, bo myślałaś, że mężczyzna, dla którego to zrobiłaś, jest tym jedynym.
– Największa pomyłka w moim życiu.
– Być może. Ale podoba mi się, że po tych wszystkich filmach, które oglądałaś jako mała dziewczynka, stałaś się romantyczką.
Roześmiała się i potrząsnęła głową.
– Potrafisz przejrzeć mężczyzn na wylot, lecz mimo to pragniesz znaleźć faceta, z którym mogłabyś dzielić życie – dodałem.
– Kto to powiedział?
– I podoba mi się sposób, w jaki rozjaśnia się twoja twarz, gdy się uśmiechasz. Podobają mi się twoje nogi. Podoba mi się to, że wiesz, jak rozmawiać z czteroletnim dzieckiem. Podoba mi się to, jak się zachowałaś, kiedy byłem w potrzebie. Wszyscy inni stali tylko i się gapili. Ty mi pomogłaś. Chociaż wcale nie musiałaś.
– Coś jeszcze?
– Jesteś piękna.
– Nie jestem wcale piękna.
– Jesteś piękna i dzielna i jestem zazdrosny o każdego mężczyznę, z którym kiedykolwiek się spotykałaś. Co jakiś czas przechodzę obok baru, w którym pracujesz, w nadziei że się na ciebie natknę.
– Tęsknisz za swoją żoną – stwierdziła. – Naprawdę za nią tęsknisz.
– To prawda – przyznałem. – Ale prawdą jest również, że się w tobie zadurzyłem.
– Rany boskie – żachnęła się, potrząsając głową. – Przecież ty mnie w ogóle nie znasz.
Powiedziała to inaczej niż przedtem. Teraz stwierdziła to delikatnym, łagodnym tonem, tak jakby to naprawdę nie była moja wina.
I mówiąc to, przysunęła się trochę bliżej. Przez chwilę przyglądała mi się tymi swoimi oczyma, a potem zamknęła je i dotknęła wargami moich warg.
Odwzajemniłem jej pocałunek.
– Teraz trochę cię znam – powiedziałem.
– Owszem – zgodziła się. – Teraz trochę mnie znasz.