Eamon zamarł.
Ktoś siedzący na studyjnej widowni, komu zasłaniały widok kamery oraz członkowie ekipy, mógł tego wcale nie zauważyć. Mógł tego nie zauważyć nawet ktoś tam po drugiej stronie ekranu, dla kogo telewizja była tylko brzęczącym w salonie patrzydłem i dla kogo ten konkretny program nie stanowił, w przeciwieństwie do mnie, centrum wszechświata.
Ale ja zobaczyłem, że Eamon się spala, na jednym z monitorów wysoko na galerii. Wiedziałem, że taka chwila może nadejść bez względu na to, czy spędziło się przed kamerą sześćdziesiąt lat, czy sześćdziesiąt sekund. Chwila, kiedy tracą znaczenie teleprompter, scenariusz i próby. Chwila, kiedy człowiek się spala.
– Pochodząc z Kilcarney, jestem wstrząśnięty tamtejszym wysokim odsetkiem rozwodów – powiedział, a potem dwa razy zamrugał i na jego twarzy ukazała się panika. – Bardzo wstrząśnięty…
Gapiąc się w bezlitosne czarne oko obiektywu, nad którym mrugało czerwone światełko, miał w głowie całkowitą pustkę, kompletnie nie wiedział, co powiedzieć. Nie chodziło wyłącznie o to, że zapomniał pointy. To była kompletna utrata wiary w siebie, niczym u linoskoczka, który spogląda w dół i widzi nagle swoje ciało roztrzaskane na ziemi. Na widowni ktoś zakasłał. Cisza wydawała się skwierczeć na jego obnażonych nerwach.
– No dalej, dalej, potrafisz to zrobić – szepnąłem, a on zamrugał, wziął głęboki oddech i nagle ruszył dalej po linie.
– W Kilcarney kobieta, która spotyka faceta, zadaje sobie dziś pytanie: czy chcę, żeby z tego rodzaju mężczyzną spędzały weekendy moje dzieci?
Widownia roześmiała się, a Eamon dotarł bezpiecznie do drugiego końca liny. Opowiedział następny dowcip, nadal trzęsąc się z przerażenia, starając się za wszelką cenę nie spoglądać w dół.
– To się zdarza – powiedziałem mu, kiedy usiedliśmy w cichym kącie bufetu. – Właśnie kiedy wydaje ci się, że masz to wszystko w małym palcu i trema jest czymś, co spotyka wyłącznie innych ludzi. Wtedy to się zdarza.
Eamon pociągał piwo ze szklanki.
– Nie wiem, czy potrafię to dalej robić, Harry. Nie wiem, czy potrafię wychodzić co tydzień na scenę, zdając sobie sprawę, że mój umysł może mi w każdej chwili odmówić posłuszeństwa.
– Musisz się po prostu nauczyć żyć ze świadomością, że na oczach milionów ludzi możesz nagle poczuć kompletną pustkę w głowie.
– Ja pierdolę.
– Potrafisz to zrobić.
– Rzecz w tym, że nie potrafię. Mogę udawać pewnego siebie chojraka wobec moich starych, ale to tylko gra. Naprawdę jest zupełnie inaczej, Harry. Przed wejściem na wizję rzygam w toalecie. Budzę się o trzeciej w nocy, bo śni mi się, że wszyscy się na mnie gapią, a ja straciłem głos. Nie potrafię tego robić. Jestem zbyt nerwowy.
– Nie jesteś nerwowy. Jesteś podekscytowany – uściśliłem.
– Więc dlaczego rzygam jak kot przed programem?
– Bo jesteś podekscytowany. Za chwilę masz wyjść i dostarczyć rozrywki całemu krajowi. To naturalne, że jesteś podekscytowany. Kto by nie był?
– Dlaczego mam złe sny?
– To nie są nerwy. To podniecenie. Naucz się na pamięć mantry prezentera i powtarzaj ją bez przerwy: nie jestem nerwowy, jestem podekscytowany.
– Nie jestem nerwowy – powiedział. – Jestem podekscytowany.
– Zgadza się.
Ktoś podszedł do nas z zapiekaną kiełbaską w jednej ręce oraz kieliszkiem białego wina w drugiej i poinformował Eamona, że to najlepszy show, jaki kiedykolwiek odstawił.
– Chcesz się napić czegoś prawdziwego? – zapytał mnie mój podopieczny.
– Przykro mi, panowie – stwierdził czarny ochroniarz wielkości kontenera na śmieci. – Obowiązują stroje korporacyjne.
– Stroje korporacyjne? – zdziwiłem się.
– Garnitury. Krawaty. Strój wieczorowy.
Na szczęście w tym samym momencie inny wykidajło, biały facet wielkości kontenera na śmieci, rozpoznał twarz Eamona.
– W porządku, Chris – powiedział, podnosząc czerwony welwetowy sznur. – Co słychać, Eamon?
Na twarzach wokół nas rozkwitły uśmiechy. Prosimy do środka, prosimy do środka. Ja i mój słynny towarzysz weszliśmy do pogrążonego w mroku klubu i nagle poczułem, że nigdy jeszcze nie byłem tak trzeźwy.
Na całej długości baru piękne na pół nagie dziewczyny – nie, nie na pół, ale w trzech czwartych albo dokładniej w dziewięciu dziesiątych nagie dziewczyny – wyginały się, prężyły i tańczyły przed siedzącymi na stołkach biznesmenami, których czoła zroszone były potem, a brzuchate ciała unieruchomione przez piwo i pożądanie. Dziewczyny miały na udach podwiązki. Wypełnione były dziesięcio- i dwudziestofuntowymi banknotami.
– Zbytnio się nie podniecaj – mruknął Eamon. – Cała penetracja odbywa się tu wyłącznie w twoim portfelu.
Zeszliśmy na dół, gdzie uśmiechnięta czarna dziewczyna ubrana w coś w rodzaju krótkiej baletowej białej spódniczki pozdrowiła Eamona po imieniu, po czym zaprowadziła nas do stolika z boku sceny, gdzie kolejne dziewczęta ubrane tylko w szpilki oraz nić dentystyczną udającą bieliznę ślizgały się w górę i w dół po metalowych rurach.
Podobnie jak ich skąpo odziane siostry torturujące w głównej sali kadrę kierowniczą średniego szczebla tańczyły do piosenki jednej z tych amerykańskich artystek, której nazwiska nigdy nie potrafiłem zapamiętać i która przechwala się, że jest jednocześnie dziwką i kochanką. To jedna z nowych piosenek. – Zdałem sobie sprawę, że większość piosenek, które znam, jest stara.
Pojawiła się butelka szampana. Szepnąłem Eamonowi, że chcę się napić piwa, ale odparł, że przy tym stoliku możemy dostać tylko szampana. Tam, gdzie siedzieliśmy, szampan był obowiązkowy.
Posągowa blondyna odziana w coś, co przypominało suknię wieczorową jednorazowego użytku, podeszła do mnie, uśmiechając się tak, jakby szukała mnie przez całe życie.
– Jestem Venus. Masz ochotę na taniec?
A niech tam do diabła. Uznałem, że mogę zatańczyć.
– Jasne – odparłem, po czym wstałem i zacząłem kołysać się w niezgrabnej karykaturze tego, co określamy mianem tańca w tym kraju. Czułem się dobrze. Ta piosenka o dziwce i kochance nie była w gruncie rzeczy taka zła.
– Nie – mruknęła niecierpliwie Venus. Zorientowałem się, że ma akcent z Birmingham. – Ty nie tańczysz. Ty siedzisz.
Wskazała pałających żądzą, zahipnotyzowanych biznesmenów, którzy tkwili w swoich fotelach, podczas gdy dziewczyny zginały się wpół, mrugały do nich spomiędzy własnych nóg i nieomal ocierały się idealnymi brodawkami piersi o popękane naczynia krwionośne w ich czerwonych od alkoholu nosach.
– Ja zatańczę dla ciebie, rozumiesz? Ty będziesz siedział i patrzył. Bez dotykania. Jedna piosenka dziesięć funtów. Minimum.
– Może później – odparłem, siadając i upijając łyk szampana.
Venus zniknęła.
– Odpręż się, Harry – uśmiechnął się Eamon. – Nie jesteś zdenerwowany. Jesteś podekscytowany. Kocham cię, ty skurwysynu – ryknął nagle, klepiąc mnie po plecach. – Jak się, kurwa, czujesz?
– Wspaniale – odparłem. – Mój stary jest na onkologii, a moja żona… moja była żona… chce odebrać mi syna.
Spojrzał na mnie z autentycznym współczuciem, co nie jest łatwe, kiedy trzyma się kieliszek szampana w ręku, a wszędzie dookoła kręcą się nagie dziewczyny.
– Jak się czuje twój ojciec?
– Jego stan się ustabilizował – odpowiedziałem. – Tak twierdzą lekarze. To oznacza, że nie odnotowują wyraźnego pogorszenia. Jeśli to się utrzyma, być może będzie mógł wrócić do domu. Ale nie wróci do domu, żeby wyzdrowieć.
– Czy mogę dla ciebie zatańczyć, Eamon? – zapytała młoda Azjatka z włosami do bioder.
Była jedyną Azjatką w lokalu. Widziałem kilka czarnych dziewcząt, ale większość miała blond włosy, naturalne albo tlenione. Przypominało to trochę kartkowanie „Playboya”. W tym miejscu światem rządziły blondynki.
– Później – odparł Eamon, odwracając się z powrotem do mnie. Azjatycka piękność zniknęła w mroku. – Przykro mi z powodu twego taty, Harry. I to fatalne, że twoja była tak ostro z tobą pogrywa. Ale rozchmurz się, żałosny pierdoło. Masz przynajmniej Cyd. To ekstra babka.
– To już skończone – poinformowałem go.
– Masz ochotę na taniec? – zapytała mnie jakaś pneumatyczna blondyna.
– Nie, dziękuję – odparłem. Odeszła, nie biorąc sobie tego do serca. – Ja i Cyd mieliśmy pewne problemy.
– Problemy? – zdziwił się Eamon. – Na ceremonii rozdania nagród miałem wrażenie, że wam ze sobą dobrze.
– Było nam ze sobą dobrze, kiedy byliśmy tylko we dwoje. Ale Cyd ma dziecko. I ja mam dziecko. Oboje są wspaniali. Oznacza to jednak, że ona ma eksmęża, a ja mam eksżonę. W związku z czym zrobiło się wokół nas… sam nie wiem… trochę tłoczno.
– I to jest ten wasz problem?
– Cóż, największym problemem jest to, że mnie rzuciła. Zrobiła to, ponieważ czasami ten tłok wpędzał mnie w depresję. I ponieważ wydawało jej się, że pragnę… to brzmi głupio… czegoś w rodzaju idealnej miłości. I może miała rację. Jej było dobrze tak, jak jest. Mnie z jakiegoś powodu to nie wystarczało.
– Bo jesteś romantykiem, Harry – stwierdził Eamon. – Bo wierzysz we wszystkie stare piosenki. A stare piosenki nie przygotują cię do prawdziwego życia. Stare piosenki sprawiają, że reagujesz alergicznie na prawdziwe życie.
– Co jest złego w starych piosenkach? Przynajmniej nikt nie uważa tam, że fajnie jest być jednocześnie dziwką i kochanką.
– Ty kochasz samą miłość, Harry. Zakochałeś się w idei miłości. Cyd to wspaniała dziewczyna, ale najbardziej rajcuje cię w niej fakt, że nie możesz jej mieć. To jest rzecz, która cię porusza.
Nie miał racji. Brakowało mi jej. Brakowało mi zwłaszcza tego, jak obejmowała mnie, kiedy spaliśmy. Większość par odwraca się do siebie plecami, kiedy tylko zbliża się pora snu. Ale nie ona. Cyd przytulała się do mnie i obejmowała, pragnąc, żebyśmy stali się jednością. Wiem, że to śmieszne i nigdy nikomu się nie uda. Ale ona kazała mi w to wierzyć. I nie mogłem znieść myśli, że już nigdy tak nie zaśniemy.
– Była naprawdę wyjątkowa – mruknąłem.
– Rozejrzyj się – powiedział Eamon, próbując napełnić mój kieliszek. Położyłem na nim dłoń. Nie mam zbyt mocnej głowy, a i tak byłem już lekko zalany. – Ile ich tu jest? Koło setki?
Rozejrzałem się. Na obrzeżach sali, tam gdzie czekały ze swoimi latarkami i tacami kelnerki w baletowych spódniczkach, dziesiątki dziewcząt polowały na klientów. Dziesiątki innych podrygiwały rytmicznie przed biznesmenami, którzy śmieli się i szydzili, stojąc w małych grupkach, lecz potem siedzieli wszyscy z nieśmiałą i niemal nabożną miną, kiedy któryś z nich wykupił taniec.
Tak łatwo naciskać w nas odpowiednie guziki, pomyślałem, nie potrafiąc sobie wyobrazić, żeby jakakolwiek kobieta straciła głowę – i sięgnęła jednocześnie po pieniądze – na widok męskich pośladków.
Obserwując twarze facetów wpatrzonych we wszystkie te perfekcyjne kobiece ciała – ciała rzeźbione młodością i na siłowni, ciała, które tu i tam zostały udoskonalone ręką chirurga – łatwo było uwierzyć, że żywot mężczyzny jest niczym przykucie łańcuchem do wioskowego idioty.
– Raz… dwa… trzy – zaczął liczyć Eamon, popijając szampana. – Osiem… dziewięć… dziesięć…
– Tak – zgodziłem się. – Jest ich koło setki.
– I wszystkie są wyjątkowe, Harry. Jest tu tyle wyjątkowych dziewczyn, że nie zdołam ich zliczyć. Świat jest pełen wyjątkowych dziewczyn.
– Nie takich jak Cyd – zaprotestowałem.
– Bzdura – stwierdził Eamon. – Wielka włochata bzdura, Harry. – Opróżnił swój kieliszek i chcąc go ponownie napełnić, odkrył ze zdziwieniem, że butelka jest pusta. Zamówił następną i objął mnie ramieniem. – Ty to kochasz, Harry. Kochasz całe to cierpienie. Bo jest o wiele łatwiejsze niż życie z kobietą.
– Jesteś pijany.
– Może i jestem pijany, Harry, ale znam się na kobietach. Ty może znasz się na telewizji… i niech Bóg ma cię za to w swojej opiece… bo nieraz uratowałeś moją garbowaną w Kilcarney skórę… aleja znam się na kobietach. I wiem, że zmieniłbyś zdanie na temat Cyd, gdybyś pomieszkał z nią przez siedem najbliższych lat. Bo my zawsze zmieniamy zdanie.
– Nie zawsze.
– Zawsze. Nie dowiesz się tego ze starych piosenek. Stare piosenki opowiadają o odnalezionej i utraconej miłości. Miłości heroicznej, miłości odwiecznej, miłości słodkiej i gorzkiej. Ale nie mówią nic o tym, że człowiek staje się stary i nudny. O tym nic nie mówią.
– Owszem, kurwa, mówią! – upierałem się.
– Masz ochotę na taniec? – zapytała mnie jakaś zjawa w przezroczystej wieczorowej sukience.
– Nie, dziękuję – odparłem. – Where Did Our Love Go?, You Don’t Send Me Flowers, You’ve Lost That Loving Feeling… ludzie piszą mnóstwo piosenek o miłości, której płomień przygasa.
– Ale piszą to w tonie heroicznym – stwierdził Eamon. – A w tym nie ma nic z heroizmu. To jest nudne i głupie. Rozejrzyj się wokół siebie, Harry, po prostu rozejrzyj się po tej sali… dlaczego jakikolwiek mężczyzna miałby wiązać się tylko z jedną kobietą? Nie po to nas stworzono.
– Nie po to ciebie stworzono – odpaliłem. – Bo ty dbasz tylko o swojego małego obleśnego fiuta i o to, żeby wcisnąć go wszędzie, gdzie się tylko da.
– Nie chodzi o mojego fiuta, Harry.
– Przykro mi, Eamon, ale nie ustąpię. Chodzi o twojego małego obleśnego fiuta.
– Nie o fiuta, Harry. Chodzi o nasienie.
– Dobrze, niech ci będzie nasienie.
Azjatka z włosami do bioder podeszła do nas, usiadła Eamonowi na kolanach i cmoknęła go niewinnie w nieogolony ciemny policzek.
– Jestem Mem – powiedziała, zwracając się do mnie.
– Harry – przedstawiłem się i uścisnęliśmy sobie ręce, jakbyśmy mieli zaraz przystąpić do rozmowy o interesach.
To śmieszne, ale w tej sali pełnej nieświeżego papierosowego dymu, nagich ciał i erotycznych fantazji, które snuli faceci w średnim wieku, sporo było oficjalności, uścisków dłoni i wizytówek dyskretnie wręczanych razem z gotówką.
Taki panował tutaj genius loci. Mężczyznom pozwalano łudzić się nadzieją, że mają u którejś z nich jakieś szansę – że te dziewczyny, które jednym błyskiem oka, jednym ruchem bioder i nową piosenką o byciu dziwką i kochanką mogły zmienić każdego mężczyznę w swój osobisty bankomat, marzą o kolacyjce w jakiejś udającej francuską restaurację nędznej knajpie.
Mem zaczęła tańczyć dla Eamona. Ściągnęła sukienkę przez głowę i poruszała powoli swoim drobnym jędrnym ciałem przed jego twarzą. Widziałem teraz, dlaczego tej małej Azjatce – ciekawe, skąd pochodziła? Z Indonezji? Z Tajlandii? – udało się przetrwać na blond planecie.
– To jest jak w Heathrow Express – rzucił Eamon.
– O czym ty teraz pieprzysz? – zapytałem.
– O Heathrow Express – wyjaśnił. – Pociągu na lotnisko. Nie zauważyłeś? Zaraz za Paddington mija się bocznicę z błyszczącymi, fabrycznie nowymi wagonami. A trochę dalej jest kolejna bocznica… ale tutaj widać same zardzewiałe, zniszczone, wypalone stare wagony, poustawiane jeden na drugim niczym złom, którym właściwie są.
– Coś mi tutaj nie pasuje, Eamon – przerwałem mu. – Twierdzisz, że życie jest niczym Heathrow Express?
– Twierdzę, że stosunki między kobietą i mężczyzną są niczym te wagony – odparł, sunąc dłonią po złocistym udzie Mem, mimo że dotykanie było tutaj surowo wzbronione. – Na początku są lśniące i nowe i wydaje się, że tak będzie zawsze. A potem lądują na złomowisku.
– Prawdziwy z ciebie diabeł – powiedziałem, wstając od stolika. – A ja się upiłem.
– Och, nie odchodź, Harry – poprosił.
– Muszę odebrać syna od moich rodziców – wyjaśniłem. – To znaczy od mojej matki.
Pocałowałem go w policzek, podałem rękę Mem – z jakiegoś powodu wydawało mi się to bardziej na miejscu, niż gdybym pocałował Mem i podał rękę Eamonowi – i dopiero w połowie sali przypomniałem sobie, gdzie słyszałem już wcześniej to imię.
I wiedziałem, że Eamon nie ma racji. Ktoś, kto stale pożąda czegoś nowego, stale czegoś pragnie, nigdy nie będąc zadowolony z tego, co ma, jest bardziej zagubiony i samotny od podobnego do mnie biednego pierdoły, który wierzy, że wszystkie stare piosenki opowiadają o tej jedynej dziewczynie.
Mężczyźni, którzy spółkują z kim popadnie, nie są wolni. Stają się niewolnikami w większym stopniu niż inni, ponieważ nigdy nie mogą pozbyć się podejrzeń, że kobiety, których pragną, są takie same jak oni. Tak samo niestałe, tak samo niewierne, tak samo skore do odejścia albo szybkiego numerku jak bohaterka jednej z tych nowych piosenek.
Zobaczyłem go przed klubem, czekającego w mroku razem z innymi chłopakami tancerek. Nie wiem dlaczego, ale domyślałem się jakby, że go tam zastanę.
I wiedziałem, że będzie wyglądał tak jak inni, którzy mimo swoich lśniących samochodów – czy w jego przypadku wielkiego motocykla marki BMW – mieli wszyscy żałosne miny. Żaden z chłopaków tancerek nie sprawiał wrażenia szczęśliwego.
Stali za kierowcami taksówek, którzy proponowali swoje usługi. Taksówkarze gawędzili ze sobą i zaczepiali wychodzących z klubu mężczyzn – „Potrzebuje pan taksówki?”, „Dokąd pan jedzie?”, „Dziesięć funciaków do Islington?” – lecz chłopcy tancerek byli milczący i samotni. Wyglądali tak, jakby spełniły się wszystkie ich marzenia, lecz przyniosły im one wyłącznie uczucie zazdrości i niesmaku.
Zobaczyłem go, choć on mnie nie widział, zobaczyłem, jak stoi tam jak na szpilkach razem z innymi turboładowanymi ogierami.
Zobaczyłem Jima Masona, przystojnego ekspartnera Cyd, który czekał, aż jego Mem skończy pracę tej nocy.
Godziny odwiedzin nie miały już znaczenia. Momenty, gdy ojciec budził się ze snu – jeśli można zaszczycić mianem snu ów stan narkotycznego odurzenia – zależne były wyłącznie od przypływów i odpływów bólu oraz od podawanej morfiny.
Można było siedzieć przy nim cały ranek, a on przesypiał odwiedziny. A potem, kiedy lekarstwa przestawały działać, lecz jeszcze nie zaczął doskwierać mu guz, mógł ocknąć się i zamienić z nami kilka słów z załzawionymi oczyma, w których widać było ból i nieznośny smutek. Na takie właśnie chwile czekałem.
Gdzieś w środku nocy poruszył się i dotknął językiem spierzchniętych warg, wyrywając mnie z mojego własnego niespokojnego snu. Na sali było cicho, jeśli nie liczyć chrapania starszego mężczyzny, który leżał dwa łóżka dalej. Pomogłem tacie usiąść i zmoczyłem mu usta żałośnie małą ilością wody.
Kiedy zaczął się dławić – oddychanie było dla niego teraz ciągłą męką – pomogłem mu założyć maskę tlenową i wziąłem za rękę. Tak mało powietrza, tak mało wody. Kroiło mi się serce na myśl o tym, jak niewiele mu trzeba do życia.
Krzywiąc się z bólu, zdjął maskę i ponownie pomyślałem, że nikt nie ostrzega nas, ile trzeba w życiu wycierpieć. Nadal jednak nie wiedziałem, co jest gorsze – oglądanie, jak strasznie cierpi, czy oglądanie go odurzonego morfiną, w gruncie rzeczy nie będącego już panem samego siebie. Uznałem, że gorszy jest ból. Oglądanie, jak cierpi.
Popatrzył na mnie i potrząsnął bezradnie głową, a potem odwrócił wzrok.
Wziąłem jego dłoń w swoją i mocno ścisnąłem, zdając sobie sprawę, że upada na duchu. Był dzielnym człowiekiem, lecz nie potrafił pokonać tego smutku, który przychodzi w środku nocy, smutku, który odbiera wszelką nadzieję.
Przed tym smutkiem także nikt nas nie ostrzega. Jesteśmy w jakimś stopniu przygotowani na ból. Możemy się tylko domyślać, jak bolesne jest konanie na raka. Ale wraz z fizycznym cierpieniem pojawia się rozpacz, której nie zdoła uśmierzyć żaden zastrzyk morfiny.
– Najgorsze jest to – szepnął w ciemności ojciec – że człowiek uświadamia sobie, ile ominie go rzeczy. Nie mam na myśli tego, co się jeszcze nie wydarzyło… wesela Pata czy też dnia, kiedy się wreszcie ustatkujesz… ale rzeczy, które traktuje się jako coś oczywistego. Widok Pata jeżdżącego na rowerze, opowiadanie mu bajki, dawanie całusa na dobranoc. Oglądanie, jak biega po ogrodzie z tym swoim cholernym świetlnym mieczem. Wszystkie te drobne rzeczy, które znaczą więcej niż cokolwiek.
– Może wrócisz niedługo do domu – powiedziałem, czepiając się nadziei, ponieważ tak właśnie zawsze robimy, ponieważ w gruncie rzeczy nie mamy innego wyjścia: czepiamy się życia, nawet jeśli oferuje nam samo cierpienie. – Może będziesz jeszcze miał okazję to wszystko obejrzeć.
Ale on już nie starał się okłamywać siebie ani mnie.
– Będzie mi brakowało mojego ogródka. Twojej matki. Jej gotowania. Twoich programów.
Pochlebiało mi i wprawiało w zakłopotanie, że zaliczył moją pracę do tej samej ligi co żonę, wnuka oraz swój ogródek. I trochę się również wstydziłem – wstydziłem się, że nie uczyniłem nic więcej w czasie, który był nam dany, że nie uczyniłem nic więcej, żeby zrobić na nim wrażenie i zdobyć jego uznanie. Dwa telewizyjne programy oraz rozbite małżeństwo. To mniej więcej cały mój dorobek.
Ale był jeszcze Pat. I wiedziałem, że kocha swojego wnuka bardziej niż cokolwiek na świecie. Miałem odczucie, że Pat jest jedynym prawdziwym darem, jaki ode mnie otrzymał.
Ojciec chciał usiąść, nacisnąłem więc odpowiedni guzik w metalowej skrzyneczce. Górna część łóżka podniosła się z cichym warkotem, który zakłócił panującą na oddziale ciszę. Ojciec pochylił się do przodu i oparł o mnie, a ja ułożyłem poduszkę za jego plecami. Nieogolona szorstka twarz dotknęła mojego policzka.
Stare zapachy Old Spice’a i Old Holborn dawno się ulotniły i zastąpiła je woń szpitala, woń choroby oraz chemikaliów. Nie czuć już było tytoniu ani wody po goleniu. Wszystko to miał za sobą.
Czułem się trochę dziwnie, fizycznie mu pomagając. Niezaprzeczalny fakt, iż mój ojciec jest mocnym mężczyzną, tak głęboko odcisnął się na moim dzieciństwie i młodości, że teraz, gdy utracił siły, miałem wrażenie, że kończy się świat, że bezceremonialnie obalono jakieś niezmienne prawo natury.
I po raz pierwszy spostrzegłem, że nie kochałem go wcale za jego siłę.
Zawsze uważałem, że stał się dla mnie bohaterem właśnie z racji swojego hartu – tego staroświeckiego hartu, który potwierdzał i symbolizował jego medal.
Teraz jednak, pomagając mu napić się wody albo usiąść na szpitalnym łóżku, przekonałem się, że kocham go za to samo, za co kochała go moja matka i za co kochał go mój syn.
Za jego łagodność, za współczucie i za odwagę, która nie miała nic wspólnego z fizyczną siłą.
– Nie mów nic matce, ale nie sądzę, żebym wrócił jeszcze do domu – oznajmił.
– Nie opowiadaj takich rzeczy, tato.
– Nie sądzę, żebym wrócił – powtórzył. – Czuję to. Ale chciałbym zobaczyć Pata.
– Oczywiście.
Nie dodał „po raz ostatni”. Nie musiał. Mówienie na głos o pewnych rzeczach sprawiłoby nam zbyt wiele bólu. Wiedzieliśmy jednak, że mówimy o śmierci.
– Naturalnie jeśli nie masz nic przeciwko – dodał. – Jeśli nie sądzisz, że to będzie dla niego zbyt bolesne. Musisz zdecydować. To ty jesteś jego ojcem.
– Przyprowadzę go, kiedy cię następnym razem odwiedzę. A teraz spróbuj się trochę przespać, tato.
– Nie jestem zmęczony.
– Daj po prostu odpocząć oczom.
Pat wyszedł ze szkoły z czarnowłosym chłopcem, który wymachiwał poobijanym pudełkiem śniadaniowym z Godzillą.
– Chcesz obejrzeć u mnie Gwiezdne wojny – zapytał go.
– Masz telewizor z szerokim ekranem czy zwyczajny? – zainteresował się chłopiec.
– Z szerokim ekranem.
– Dobrze.
– Czy może z nami pójść, tato?
Omiatając wzrokiem rozwrzeszczane, śmiejące się hordy, szukałem jedynej znajomej twarzy, co do której miałem pewność, że będzie poważna i spokojna. Twarzy brązowookiej dziewczynki, na której pudełku na lunch namalowana była księżniczka Pocahontas. Ale nie było jej w tłumie.
– Gdzie jest Peggy? – zapytałem.
– Peggy dzisiaj nie było – odparł Pat. – Czy Charlie może z nami iść?
Nie było Peggy? Spojrzałem na Charliego. Charlie spojrzał na mnie.
– Ja nie mam nic przeciwko temu – odparłem. – Ale musimy najpierw spytać mamę Charliego.
Pat i Charlie zaczęli chichotać i popychać się wzajemnie. Ostry kant pudełka z Godzillą rąbnął mnie w kolano.
Już teraz tęskniłem za Peggy.
Kiedy otworzyłem frontowe drzwi, zobaczyłem Sally, która zezowała na mnie niepewnie spod grzywki przetłuszczonych włosów.
– Nie sądziłem, że się jeszcze spotkamy – powiedziałem.
– Przyszłam przeprosić.
Wpuściłem ją do środka.
Na sofie Pat i Charlie kłócili się o Gwiezdne wojny. Charlie chciał puścić szybciej sceny miłosne oraz refleksyjne fragmenty i przejść od razu do tego, jak się naparzają. Pat – jak zwykle purysta – chciał oglądać film od początku do końca. Sally zajrzała do salonu, żeby przywitać się z Patem, po czym przeszliśmy do kuchni.
– Przemyślałam to sobie – oznajmiła. – I zdałam sobie sprawę, jaka byłam głupia, wpuszczając tu znajomych Steve’a.
– Szkoda, że wtedy o tym nie pomyślałaś.
– Wiem. – Zerknęła na mnie nieśmiało spod kurtyny włosów. – Przepraszam. Byłam po prostu… nie wiem, jak to ująć… taka szczęśliwa, że go znowu widzę.
– Cóż, potrafię to zrozumieć – powiedziałem. – Mnie też serce bije trochę szybciej, kiedy widzę Steve’a.
– Nie lubisz go – mruknęła. – Stroisz sobie żarty.
– Jak się między wami układa? Między tobą i Steve’em?
– To już skończone – odrzekła i w oczach stanęły jej łzy.
Zrobiło mi się nagle żal tego nieśmiałego aż do bólu dziecka. – Znowu puścił mnie w trąbę – dodała. – Kiedy dostał to, czego chciał.
– Przykro mi! To prawda, że Steve nie jest moim ulubionym przedstawicielem gatunku homo sapiens. Ale wiem, że go lubiłaś. Ile masz teraz lat? Piętnaście?
– Szesnaście.
– Spotkasz kogoś innego. Nie zamierzam ci mówić, że w twoim wieku nie wiesz jeszcze, co to jest miłość, bo nie wierzę, żeby to była prawda. Ale spotkasz kogoś innego, obiecuję ci.
– Nie ma sprawy – odparła, pociągając nosem. Podałem jej kawałek kuchennego ręcznika, w który głośno się wysmarkała. – To nieważne. Chciałam po prostu przeprosić za tamtą noc. I powiedzieć, że jeśli dasz mi jeszcze jedną szansę i pozwolisz zaopiekować się Patem, to się już więcej nie powtórzy.
Zmierzyłem ją uważnym spojrzeniem, wiedząc, że dodatkowa pomoc przy Pacie bardzo mi się przyda. Dawny system opieki nagle się załamał. Tato był w szpitalu, Cyd odeszła. Zaczęło mi nawet brakować Bianki. Teraz mogłem liczyć tylko na siebie oraz moją mamę i czasami było nam ciężko.
– Zgoda – powiedziałem. – Mogę potrzebować opiekunki do dziecka.
– To dobrze – uśmiechnęła się Sally. – Bo ja mogę potrzebować pieniędzy.
– Nadal mieszkasz u Glenna?
– Tak. Ale jestem jakby… no wiesz… w ciąży.
– Jezu, Sally. To dziecko Steve’a?
– Nie było nikogo innego.
– A jak Steve zareagował na to, że zostanie ojcem?
– Nie był zbyt zachwycony. Powiedział, dokładnie cytuję: „Odpierdol się i spadaj”. Chce, żebym pozbyła się dziecka.
– A ty chcesz je urodzić?
Przez chwilę się nad tym zastanawiała. Tylko przez chwilę.
– Myślę, że to dobry pomysł – stwierdziła. – Zawsze chciałam mieć coś, co będzie tylko moje. Coś, co mogłabym kochać i co też by mnie kochało. A to dziecko będzie mnie kochać.
– Twój tato o tym wie, prawda?
Sally pokiwała głową.
– To jedyny pożytek z posiadania ojca, który nigdy nie przestał być hipisem. Takie rzeczy wcale go nie denerwują. Nie przejął się zbytnio, kiedy w wieku trzynastu lat miałam pierwsze płukanie żołądka. Nastolatka w ciąży to dla niego normalka. Chociaż wydaje mi się, że był trochę wstrząśnięty tym, że nie chcę skrobanki.
– Ale jak utrzymasz to dziecko, Sally?
– Opiekując się Patem.
– To nie wystarczy.
– Jakoś sobie poradzimy – powiedziała i po raz pierwszy nie pozazdrościłem jej młodzieńczej pewności siebie. Zrobiło mi się jej żal. – Ja i moje dziecko.
Sally i jej dziecko.
Jakoś sobie oczywiście poradzą, ale wyłącznie dzięki pomocy państwa, które odegra rolę ojca, ponieważ Steve całkowicie się do niej nie nadawał. Zastanawiałem się, po co w ogóle płacę podatki. Mogłem po prostu wcisnąć pieniądze do dziecinnego wózka Sally i wyeliminować pośredników.
– Dziecko to nie to samo co pluszowy niedźwiadek, Sally – powiedziałem. – Nie służy tylko do tego, żebyś miała kogo objąć i poczuć się dobrze. Kiedy urodzisz dziecko, nie będziesz już wolna. Nie wiem, jak ci to wyjaśnić. Ale dziecko zawładnie jakby twoim sercem.
– Przecież tego właśnie chcę – odparła. – Chcę, żeby coś zawładnęło moim sercem. – Potrząsnęła głową, łagodnie mnie strofując. – A ty mówisz o tym, jakby to było coś złego.
Glenn przyszedł po nią i kiedy się żegnali, wpadł do mnie Marty, żeby porozmawiać o przygotowaniach do swojego ślubu.
Chciałem ich sobie przedstawić, ale Glenn i Marty przywitali się jak starzy znajomi. Teraz sobie przypomniałem. Poznali się na moim ślubie.
Zrobiłem zatem więcej kawy, a oni zaczęli wspominać listę przebojów Top of the Pops w czasach jej największej popularności w latach siedemdziesiątych, kiedy to Marty oglądał ją w każdy czwartkowy wieczór, a Glenn na krótko się na niej pojawił. Sally obserwowała ich obu z szyderczą pogardą młodości. Dopiero kiedy Glenn i Sally wyszli, Marty wyznał, że ma kłopoty ze snem.
– Wszyscy się na to skarżą – odparłem. – Kilka wątpliwości przed ślubem to rzecz naturalna.
– Nie martwię się o ślub – uściślił. – Martwię się o program. Może coś słyszałeś?
– Na przykład co?
– Jakieś pogłoski, że nie znajdzie się w ramówce w przyszłym roku?
– Twój program? Chyba robisz sobie jaja? Nigdy nie zdejmą z anteny Marty Mann Show. Myślisz, że to zrobią?
– Jasne. Mówi się, że programy z żywymi ludźmi się kończą. – Marty potrząsnął ze smutkiem głową. – Taki jest dzisiejszy świat. Ludzie mają dosyć ludzi.
– Mężczyźni umierają wcześniej niż kobiety – oznajmił mój nowy adwokat. – Częściej niż kobiety chorujemy na raka. Częściej popełniamy samobójstwa. W większym stopniu aniżeli kobiety jesteśmy zagrożeni bezrobociem. – Jego gładka nalana twarz wykrzywiła się w uśmiechu, jakby to wszystko było bardzo zabawne. Miał drobne ostre zęby. – Ale z jakiegoś powodu, którego nigdy nie udało mi się dociec, panie Silver, to kobiety są uważane za ofiary.
Nigela Batty’ego zarekomendowali mi dwaj znajomi z programu, oświetleniowiec i dźwiękowiec, którzy obaj przeszli przed rokiem przez bolesne rozwody.
Sam Batty również miał za sobą jeden albo dwa bolesne rozwody i cieszył się reputacją fanatyka praw mężczyzn. Wszystkie te opowieści o chronicznym bezrobociu mężczyzn, o raku prostaty i facetach, którzy schodzą do garażu i zapuszczają motor, żeby zatruć się spalinami, nie były w jego ustach zwykłą propagandową gadką – to było objawienie, nowa religia czekająca na wyznawców.
Mimo niskiego wzrostu, niewielkiego brzuszka skrytego pod świetnie skrojonym garniturem oraz mlecznych soczewek okularów Batty sprawiał wrażenie twardego zawodnika. Już teraz lepiej się czułem, wiedząc, że mam go w swoim narożniku.
– Ostrzegam pana, że w takich jak ten przypadkach prawo nie faworyzuje ojca – powiedział. – Prawo powinno faworyzować dziecko. I w teorii tak właśnie czyni. W teorii najważniejsze powinno być dobro dziecka. W praktyce jest jednak inaczej. – Spojrzał na mnie podłymi gniewnymi oczkami. – Prawo faworyzuje matkę, panie Silver. Dla poprawnych politycznie sędziów dobro dziecka liczy się mniej niż dobro matki. Ostrzegam pana o tym, zanim zaczniemy.
– Niech pan robi wszystko, co pan może – oznajmiłem. – Wszystko, co pan może, żeby przyznali mi opiekę nad synem.
– Nie nazywa się to już opieką, panie Silver. Chociaż media nadal rutynowo piszą o walkach o opiekę, od czasu ogłoszenia ustawy o ochronie praw dziecka, rodzic nie uzyskuje już prawa do opieki nad swoim dzieckiem. Dostaje prawo zamieszkiwania. Stara się pan o nakaz zamieszkania dziecka u siebie.
– Naprawdę?
Batty pokiwał głową.
– Termin „zamieszkiwanie” zastąpił „opiekę”, aby złagodzić konfrontacyjny charakter decyzji, gdzie ma przebywać dziecko. Nakaz zamieszkiwania u jednego z rodziców nie zwalnia drugiego od odpowiedzialności. Prawo zostało zmienione, żeby unaocznić, iż dziecko nie jest własnością, którą można uzyskać lub stracić. Na mocy nakazu zamieszkiwania dziecko będzie mieszkać u pana. Ale bynajmniej do pana nie należy.
– Nie bardzo rozumiem – stwierdziłem. – Więc jaka jest w końcu różnica między nakazem zamieszkiwania a prawem do opieki?
– Nie ma żadnej – uśmiechnął się Batty. – Jedno i drugie jest tak samo konfrontacyjne. O wiele łatwiej jest niestety zmienić prawo aniżeli ludzką naturę. – Przejrzał leżące na swoim biurku papiery i pokiwał z aprobatą głową. – Rozwód wydaje się dość prosty. I widzę, że znakomicie wypełnia pan ojcowskie obowiązki, panie Silver. Czy mały jest zadowolony ze szkoły?
– Bardzo zadowolony.
– Czy widuje się z matką?
– Gina może się z nim spotykać, kiedy tylko chce. Wie o tym.
– A mimo to chce go odzyskać – powiedział Nigel Batty. – Chce prawa zamieszkiwania.
– Zgadza się. Chce, żeby u niej mieszkał.
– Czy pańska żona współzamieszkuje?
– Co takiego?
– Czy pańska żona ma jakiegoś przyjaciela, panie Silver? Przyjaciela, który z nią mieszka?
– Owszem – odparłem, wdzięczny, że Nigel Batty zdegradował związek Giny z Richardem do czegoś tak nikczemnego jak współzamieszkiwanie, wdzięczny, że ten pierścionek z wielkim brylantem na serdecznym palcu jej lewej ręki nic dla niego nie znaczy. – Mieszka z jakimś facetem, którego poznała w Tokio.
– Ustalmy jedno – powiedział. – Żona odeszła i zostawiła pana z synem?
– Mniej więcej. To znaczy, przenosząc się do mieszkania swojego ojca, wzięła Pata… naszego syna… ze sobą. Ale kiedy poleciała do Japonii, pojechałem po niego i zabrałem go do domu.
– Opuściła zatem małżeński dom i jakkolwiek by na to nie patrzeć, pozostawiła dziecko pod pańską opieką – stwierdził Nigel Batty. – A teraz wróciła do Londynu i uznała, że na jakiś czas chętnie zabawiłaby się znowu w mamusię.
– Mówi, że zdała sobie sprawę, jak bardzo go kocha – poinformowałem go.
– Zajmiemy się tym – zapowiedział mój adwokat.
Mój ojciec tracił na wadze. Nigdy w życiu nie był chudy, ale teraz zapadły mu się policzki, a skóra na szyi zmieniła się w obwisłe nieogolone fałdy. Coraz bardziej stawał się kimś, kogo nie znałem.
Nawet jego ramiona straciły dawną muskularność, a tatuaże proklamujące wierność matce oraz komandosom wyglądały jak wyblakłe fotografie z innego stulecia.
Mięśnie wiotczały mu i przy każdej wizycie coraz wyraźniej widać było kości wystające przez skórę, która – co uświadomiłem sobie z nagłym wstrząsem – nigdy już prawdopodobnie nie miała oglądać słońca.
Mimo to się uśmiechał.
Siedział na łóżku i uśmiechał się. To był autentyczny uśmiech – nie wymuszony i sztywny, nie dzielny uśmiech przez łzy, lecz uśmiech prawdziwej radości, jakiej doznawał na widok wnuka.
– Cześć, kochanie – pozdrowił go, kiedy Pat podszedł do jego łóżka, wyprzedzając matkę, wujka Jacka i mnie. Ojciec podniósł prawą rękę, tę, do której nadgarstka podłączona była kroplówka. – Zobacz, w jakim stanie jest twój stary dziadek – powiedział.
W samochodzie wujka Jacka Pat był nadzwyczaj ożywiony – podniecony tym, że nie musi iść do szkoły i siedzi z tyłu wielkiej limuzyny, a nie na przednim siedzeniu zdewastowanego sportowego auta. Teraz jednak umilkł i nieśmiało podszedł do łóżka, na którym leżał jego wymizerowany nieogolony dziadek.
– Podejdź tutaj – powiedział mój ojciec stłumionym z emocji głosem.
Wyciągnął do niego wolną rękę, a Pat wdrapał się na łóżko i położył głowę na jego biednej znękanej piersi. Przez chwilę obejmowali się w milczeniu.
Matka posłała mi wymowne spojrzenie. Od początku była przeciwna tej wizycie.
Nie sposób było przewidzieć, czy ojciec będzie przytomny, kiedy przyjdziemy. Istniało duże prawdopodobieństwo, że ból okaże się tak duży, że naszpikują go opiatami, kiedy będziemy szukać miejsca do zaparkowania, i Pat zobaczy swojego dziadka nieobecnego duchem i odurzonego morfiną. Mógł też walczyć o oddech, z unoszącą się kurczowo piersią, maską tlenową na nosie i łzami bólu i strachu w oczach. Mógł też, chociaż tego nie powiedziała, już nie żyć.
Wszystko to było możliwe, a nawet prawdopodobne i stojąc w swojej kuchni, matka popłakała się i miała mi za złe, że chcę narazić Pata na te straszne przeżycia.
Objąłem ją i zapewniłem, że wszystko będzie w porządku. Imyliłem się. Nic nie było w porządku – Pat był wstrząśnięty i oszołomiony widokiem dziadka, marniejącego w szpitalnym łóżku pośród innych mężczyzn, którym zaglądała w oczy śmierć. Śmierć, jakiej nigdy nie widzi się w telewizji lub w kinie, śmierć, którą poprzedzała bolesna agonia, kilogramy leków i żal, za tym, co się traci. Ja sam nie byłem przygotowany na takie akurat realia śmierci i nic nie wskazywało, że pięcioletni chłopiec wychowany na diecie Gwiezdnych wojen będzie na nie przygotowany lepiej ode mnie.
Nie, to nie było w porządku. Ale było konieczne. Mój ojciec i mój syn musieli się zobaczyć. Musieli przekonać się, że wciąż istnieje i zawsze będzie istnieć łącząca ich więź. Że zawsze będzie ich łączyć miłość. Musieli przekonać się, że rak nie zdoła jej zabić.
A ja byłem pewien – po prostu wiedziałem – że podczas wizyty Pata ojciec nie będzie odurzony narkotykami ani nie będzie walczył o oddech.
Nie przemawiały za tym żadne racjonalne argumenty. Nie miało to nic wspólnego z logiką. Może stanowiło z mojej strony czystą głupotę. Ale wierzyłem mocno, że ojciec uchroni Pata przed najgorszym. Nadal wierzyłem, że w głębi serca jeszcze się nie poddał. Nie mogłem przestać w to wierzyć.
– Czy szybko wrócisz do domu? – zapytał Pat.
– Musimy z tym jeszcze trochę poczekać – odparł ojciec. – Zobaczymy, co powiedzą lekarze. Zobaczymy, czy twój stary dziadek poczuje się trochę lepiej. Jak ci idzie w szkole?
– Dobrze.
– A na rowerze? Jak ci się jeździ na starym bluebellu?
– Dobrze.
– Jazda bez bocznych kółek jest chyba fajniejsza.
– Tak – stwierdził z uśmiechem Pat. – Ale tęsknię za tobą.
– Ja też za tobą tęsknię – powiedział ojciec i mocno go uścisnął.
Jasne włosy Pata przywarły do jego szpitalnej piżamy w niebieskie paski, piżamy, której nigdy nie włożyłby w domu. A potem ojciec popatrzył na mnie i skinął głową.
– Czas na was – powiedział.
W ten sposób pożegnał się ze swoim ukochanym wnuczkiem. Siedząc na szpitalnym łóżku, otoczony ludźmi, którzy go kochali, a mimo to absolutnie samotny. Czy spędziliśmy tam pięć minut, czy godzinę? Nie potrafiłem powiedzieć. Wiedziałem jednak, że teraz chce, żebyśmy go zostawili.
Zostawiliśmy więc ojca, majstrującego przy swojej masce tlenowej, zgarbionego, zarośniętego i wyglądającego starzej, niż sądziłem, że będzie kiedykolwiek wyglądał.
I to było ze wszystkiego najgorsze. Straszliwe i kompletne odosobnienie śmierci, potworna samotność śmiertelnie chorego. Nikt przed tym nie ostrzega.
Zostawiliśmy go zmagającego się z bólem i łapiącego kurczowo powietrze na przepełnionym oddziale państwowego szpitala z brudnymi szybami, przez które przeświecało słońce, i małpim jazgotem porannej telewizji. Zostawiliśmy go. W gruncie rzeczy nie mogliśmy zrobić nic więcej.
Kiedy wracaliśmy do samochodu, Pat usiłował powstrzymać łzy, zagniewany – nie, wściekły – na coś, czego nie potrafił nazwać. Próbowałem go pocieszyć, ale on nie miał ochoty być pocieszany.
Mój syn wyglądał, jakby czuł się oszukany.
Przed domem Cyd stała furgonetka z firmy transportowej.
To nie była jedna z tych wielkich ciężarówek, gdzie można zmieścić życiowy dorobek całej rodziny, jeden z tych masywnych pojazdów, przewożących pianina i zniszczone meble, które zbyt mocno polubiliśmy, żeby je wyrzucać. Furgonetka pochodziła z niewielkiej firmy, reklamującej się gdzieś z tyłu telemagazynu, w sam raz dla ludzi, którzy podróżują z lekkim bagażem.
Obserwowałem dwóch młodych ludzi w T-shirtach, którzy wnosili do samochodu dziecinne łóżeczko. Chociaż Cyd i Peggy mieszkały na najwyższym piętrze, młodzieńcy wyglądali, jakby było to jedno z łatwiejszych zleceń.
Po chwili w progu pojawiła się Peggy, wlokąc za sobą wypchaną zabawkę wielkości lodówki. Mierząc mnie spojrzeniem swoich poważnych brązowych oczu, nie wydawała się bynajmniej zaskoczona moim widokiem.
– Patrz, co ci przyniosłem – powiedziałem, wyciągając uśmiechniętą męską lalkę w błyszczących srebrnych spodniach i czymś, co wyglądało jak liliowy frak. Barbie, która zmieniła płeć.
– Disco Ken – ucieszyła się, biorąc go do ręki.
– Zostawiłaś go u mnie w domu – powiedziałem. – Pomyślałem, że może chcesz go z powrotem.
– Dziękuję – odparła ta dobrze wychowana mała dziewczynka.
Za jej plecami pojawiła się Cyd ze stosem papierów w rękach.
– Zobacz, co mi przywiózł Harry – poinformowała ją Peggy. – Disco Kena. Szukałam go.
Cyd kazała jej wrócić na górę i sprawdzić, czy niczego nie zapomniała wziąć ze swojego pokoju. Peggy postawiła na chodniku wypchaną zabawkę wielkości lodówki i zniknęła we wnętrzu budynku, wciąż trzymając w garści Disco Kena.
– A ty? – zwróciłem się do Cyd. – Niczego nie zapomniałaś?
– Nie – odparła. – Myślę, że zabrałam chyba wszystko. Dwaj faceci od przeprowadzek minęli nas, wchodząc do domu.
– Wyprowadzasz się tak bez słowa? – zapytałem. – Niezłą okazałaś się przyjaciółką.
– Miałam ci powiedzieć. Tak jest po prostu… sama nie wiem… po prostu łatwiej. Dla wszystkich.
– Szukałem cię w kawiarni.
– Odeszłam stamtąd.
– Tak mi powiedzieli.
– Przeprowadzam się do innej części miasta. Do Notting Hill.
– Do zachodniego Londynu?
– Chryste, nie rób takiej strasznej miny, Harry. Jestem Amerykanką. Przenoszenie się z jednego końca miasta na drugi nie jest dla mnie tak bolesne jak dla ciebie. Słuchaj, przykro mi, ale jestem naprawdę zajęta. Czego chcesz? Nie wierzę, że przyjechałeś tutaj tylko po to, żeby oddać Disco Kena.
– Między innymi z powodu Disco Kena – odparłem. – Chciałem ci również powiedzieć, że się mylisz.
– W jakiej sprawie?
– Co do nas. Mylisz się co do nas. Jeśli się rozejdziemy, to naprawdę będzie koniec świata.
– Och, Harry.
– To prawda. Wiem, że nie wierzysz w tę jedną jedyną osobę, która jest komuś przeznaczona, ale ja w to wierzę. Ty sprawiłaś, że w to uwierzyłem, Cyd. Zresztą nie ma znaczenia, w co wierzymy. Jest nam ze sobą dobrze. Nasz związek jest udany. Dużo o tym myślałem. Nie mam innej szansy, żeby to wyprostować… ty jesteś tą szansą, ty jesteś ostatnią szansą, żebym był szczęśliwy, i nawet gdyby wyłoniła się jakaś inna, nie chcę z niej skorzystać. Jak powiedziała Olivia Newton John do Johna Travolty, ty jesteś tą osobą, której pragnę.
– Czy to nie było odwrotnie? Czy John Travolta nie powiedział tego Olivii Newton John?
– Możliwe.
– Harry… – zaczęła i urwała. – Jest coś, co powinieneś wiedzieć. Wracam do taty Peggy. Jim i ja chcemy jeszcze raz spróbować.
Popatrzyłem na nią i w tej samej przeszli między nami, dźwigając sofę, faceci od przeprowadzek.
– Już prawie skończone – oznajmił jeden z nich i zniknęli ponownie we wnętrzu domu.
– Przykro mi – powiedziała Cyd.
– Kochasz go? – zapytałem.
– Jest ojcem mojej córeczki.
– Ale czy go kochasz?
– Daj spokój, Harry, to ty zawsze tak bardzo ubolewałeś nad rozpadem rodziny. Ty narzekałeś, jak trudno jest współzawodniczyć z głosem krwi, ty narzekałeś, że wszystko się pieprzy w tym, co nazwałeś parszywym współczesnym światem. Powinieneś być ze mnie zadowolony. Powinieneś mi dobrze życzyć.
– Ale ty musisz go kochać, Cyd. Nic z tego nie ma znaczenia, jeśli go nie kochasz. Kochasz go?
– Kocham. W porządku? Kocham go. Nigdy nie przestałam go kochać. I chcę jeszcze raz spróbować, bo rzucił tę swoją dziewczynę, tę tajską striptizerkę i obiecał mi, że z tym wszystkim zerwał. Z całym tym bambusem.
– Ona nie jest striptizerką. Jest prywatną tancerką – uściśliłem.
– Nieważne – odparła. – Ale Peggy jest zachwycona, że znowu będziemy razem. Więc nawet jeśli mnie nienawidzisz, powinieneś się cieszyć ze względu na nią.
– Nie nienawidzę cię. Nie potrafiłbym cię nienawidzić.
– W takim razie proszę, życz mi wszystkiego najlepszego.
– Życzę ci wszystkiego najlepszego – powiedziałem i naprawdę jej tego życzyłem. Zasługiwała na to, żeby być szczęśliwa. Podobnie jak Peggy. – Nie mów tylko, że cię nie znam, dobrze?
Pozwoliłem im kontynuować przeprowadzkę. Bez względu na to, co bym powiedział, moje słowa brzmiałyby pusto i samolubnie, tak jakbym starał się wymyślić jakiś pretekst, żeby do mnie wróciła.
Widząc, jak szykuje się, by ponownie zamieszkać z mężem, zdałem sobie sprawę z siły podstawowej komórki społecznej. Tato, mama i dzieciaki miały się, jak widać, bardzo dobrze.
Ale jeśli nie kocha się drugiej osoby, równie dobrze można zamieszkać z Disco Kenem.
– Mamy odpowiedź od drugiej strony – oświadczył Nigel Batty. – Pana była żona twierdzi, że pozostała panu wierna przez cały okres trwania małżeństwa, lecz pan dopuścił się zdrady małżeńskiej z koleżanką z pracy.
– No cóż, to prawda – odparłem. – Ale to był tylko jednorazowy skok w bok. Nie mówię, że to błahostka, ale…
– Twierdzi także, że pozostając pod pańską opieką, syn doznał poważnego urazu głowy…
– Co to ma znaczyć? To brzmi tak, jakbym go pobił albo coś w tym rodzaju. Pat wywrócił się. Doszło do wypadku w miejscowym parku. Wpadł do pustego basenu i rozciął sobie głowę. Być może mogłem go przed tym uchronić. Może powinienem go lepiej pilnować. Czy ona naprawdę uważa, że po dziś dzień nie zadaję sobie tego pytania? Ale ja przynajmniej przy nim byłem. Kiedy ona zajadała ze swoim fagasem tempurę w Tokio.
Adwokat przyjrzał się baczniej leżącym na biurku papierom.
– Żona uważa także, że nie nadzoruje pan we właściwy sposób tego, co ogląda i czego słucha pański syn.
– To jakieś szaleństwo.
– Sugeruje, że pozwala mu pan oglądać bez nadzoru filmy z użyciem przemocy. Wideo dla dorosłych. I twierdzi, że w trakcie ostatniej wizyty odkryła, że syn ma w swoim posiadaniu taśmę magnetofonową z piosenkami o wulgarnej, dozwolonej tylko dla dorosłych treści.
Czułem, że czerwienię się ze złości.
– To są pierdolone… pierdolone…
Nie mogłem znaleźć odpowiedniego słowa. Nie istniało słowo, które byłoby dość mocne.
Nigel Batty roześmiał się głośno, jakbym wreszcie zaczynał rozumieć.
– Czy mogę zobaczyć medal? – zapytałem.
– Oczywiście, że możesz – odparła matka.
Podeszła do komody, na której stał sprzęt stereo, i usłyszałem, jak przerzuca szeleszczące polisy ubezpieczeniowe, wyciągi z banku i listy – papierzyska, które uzbierały się w ciągu całego życia.
Po chwili podała mi małe prostokątne pudełko w kolorze ciemnego burgunda. Wewnątrz na fioletowym atłasie leżał srebrny, niezbyt czysty medal. Medal mojego ojca.
Niebieską wstążkę, na której był zawieszony, przecinały trzy pionowe białe paski, dwa szerokie oraz jeden wąski w środku. „Za wzorową służbę” brzmiał napis umieszczony obok głowy króla.
Na wieczku pudełka, nad napisem „Za pozwoleniem” oraz królewską pieczęcią widniała wyszyta białą jedwabną nitką nazwa firmy medalierskiej (Ciekawe, czy jeszcze istnieje? Czy udałoby się mi ją odnaleźć?) „J.R. Gaunt i Synowie, sp. z o.o., 60 Conduit Street, Londyn”. Przypomniałem sobie, że w dzieciństwie brałem ten napis za część odznaczenia.
Wziąłem ostrożnie medal do ręki, w wieku trzydziestu lat tak samo zdziwiony jego ciężarem jak wtedy, gdy byłem małym chłopcem.
– Pat uwielbiał bawić się medalem taty – roześmiała się matka.
– Pozwoliłaś Patowi nim się bawić? – spytałem z niedowierzaniem.
– Lubił mi go przypinać – stwierdziła z uśmiechem. – Musiałam grać rolę księżniczki Layli pod koniec tego filmu.
– Lei, mamo. Księżniczki Lei.
Był środek nocy. Byliśmy zbyt zmęczeni, żeby czuwać dalej przy szpitalnym łóżku, ale również zbyt rozkojarzeni, żeby zasnąć. W związku z czym postanowiliśmy napić się filiżanki dobrej herbaty – która dla mojej mamy nadal stanowiła lekarstwo na wszystko.
Kiedy poszła nastawić wodę, zacisnąłem medal w pięści. Zastanawiało mnie, w jakim stopniu nasze dziecinne zabawy przygotowały mnie do tego, bym stał się mężczyzną pokroju mojego ojca i dziadka – żołnierzem, który wkłada mundur, całuje na pożegnanie tonącą w łzach kobietę i idzie na wojnę.
Wspominając zabawy, którym oddawaliśmy się na boiskach i podwórkach mojego dzieciństwa, doszedłem do wniosku, że były one czymś więcej niż tylko dziecinną rozrywką, rozwijającą typowo męskie cnoty – te zabawy przygotowywały nas do następnej wojny, do naszej własnej Normandii, Dunkierki lub Monte Casino.
Moje pokolenie bawiło się dziecinnymi pistoletami oraz kijami, które udawały karabiny, względnie celowało do siebie z palców udających pistolety, i nikt nie uważał tego za niezdrowe ani niesmaczne. Okazało się jednak, że jedynymi wojnami, które widzieliśmy jako młodzi ludzie, były małe wojny, wojny toczące się na ekranie telewizora – dla kogoś, kto nie jest kombatantem, tak samo mało realne i niezagrażające życiu jak gry wideo.
Moje pokolenie, ostatnie pokolenie chłopców, którzy bawili się dziecinnymi pistoletami, było szczęśliwsze, niż nam się wydawało. Kiedy dorośliśmy, nie musieliśmy iść na żadną wojnę. Nie mieliśmy Niemców ani Japończyków, z którymi musielibyśmy walczyć.
Naszymi przeciwnikami, przeciwnikami mężczyzn, którzy mieli szczęście żyć w pokoju, okazały się nasze żony. A polami, na których staczaliśmy nasze małe brudne wojny, były sądy rozwodowe.
Naoglądałem się dość blizn na ciele ojca, by wiedzieć, że wojna to nie jest film z Johnem Wayne’em. Lecz mężczyźni, którzy ją przeżyli – i którzy wrócili do domu w jednym kawałku – znajdowali sobie kobiety, które kochali potem przez całe życie. Więc co było lepsze? Wojna i idealna miłość? Czy pokój i miłość podzielona na trwające pięć, sześć i siedem lat odcinki? Kto był w gruncie rzeczy większym szczęściarzem? Ojciec czy ja?
– Lubiłeś tę dziewczynę, prawda? – zapytała mama, wchodząc do pokoju z dwoma parującymi kubkami. – Mam na myśli tę kobietę. Cyd. Bardzo ją lubiłeś.
Skinąłem głową.
– Żałuję, że się między nami nie ułożyło. Tak jak między tobą i tatą. Ale w dzisiejszych czasach to chyba niemożliwe.
– Masz zbyt sentymentalny stosunek do przeszłości – stwierdziła łagodnie. – Myślisz, że była usłana różami. A to nieprawda.
– Ale ty i tato byliście szczęśliwi.
– Owszem, byliśmy – potwierdziła i jej oczy obróciły się ku czemuś, czego nie mogłem dojrzeć. – Byliśmy ze sobą szczęśliwi.
Ja też byłem z wami szczęśliwy, pomyślałem.
Gdy wspominałem dzieciństwo, przed oczyma stawał mi spieczony słońcem sierpień – zaraz na początku miesiąca, kiedy nadal miałem przed sobą wspaniałe sześć tygodni wakacji i wiedziałem, że czekają mnie przejażdżki samochodem do wiejskich pubów. Nasi ojcowie grali tam w strzałki i donosili lemoniadę i frytki mnie oraz moim kuzynom, którzy bawiliśmy się na trawie, a matki siedziały przy drewnianych stołach i śmiały się do rozpuku nad szklaneczkami Babycham, odizolowane od mężczyzn niczym muzułmanki.
Albo Boże Narodzenie, późno w nocy, kiedy moi wujkowie i ciotki rżnęli w karty, paląc papierosy i pijąc, a w drugi dzień świąt mężczyźni i chłopcy grali razem w futbol w pogrążonym we mgle Upton Park.
Pamiętałem też wycieczki na plażę – różowe obłoki waty na patyku, zapach morza i smażonej cebuli – albo na wyścigi psów, gdzie moja mama zawsze obstawiała numer sześć, ponieważ podobały jej się jego kolory, sposób, w jaki czerwień kontrastowała z czarno-białymi pasami.
Byłem wdzięczny losowi za to podmiejskie dzieciństwo – za wspomnienia samochodowych przejażdżek i wycieczek na wyścigi. Czułem się otoczony miłością i nigdy nie zaznałem nudy; miło było dorastać, kiedy Bobby Moore grał w West Ham, w telewizji nadawali wybory Miss World, a mama i ciotki nosiły minispódniczki.
I chociaż mój syn miał do dyspozycji więcej dóbr materialnych, poznał również paraliżującą udrękę rozwodu.
Mobilizując wszelkie zdolności dyplomatyczne i mechanizmy obronne, na jakie stać pięciolatka, kursował obecnie między swoją matką, która poznała nowego mężczyznę, i ojcem, którego nadal bolało poharatane serce. Magnetowid oraz miejsce obok kierowcy w sportowym samochodzie nie stanowiły chyba za to wystarczającej rekompensaty.
Miałem wrażenie, że Gina i ja – a także miliony podobnych do nas par – nie zostawiamy następnemu pokoleniu zbyt atrakcyjnej spuścizny.
– Było nam ze sobą dobrze, bo się o to staraliśmy – powiedziała mama. – Bo tego chcieliśmy. Bo nawet kiedy nie mieliśmy pieniędzy, kiedy nie mogliśmy mieć dziecka, nie dawaliśmy za wygraną. Trzeba walczyć o szczęśliwe zakończenie, Harry. Nikt nie da ci go w prezencie.
– Myślisz, że ja nie walczyłem o szczęśliwe zakończenie? – zapytałem. – Myślisz, że nie ma we mnie woli walki? Że mam jej mniej niż tata?
Ciekawiło mnie, co o tym sądzi. Kiedyś, kiedy byłem młody i zbuntowany, uważałem, że moi rodzice nie mają pojęcia o niczym, co dzieje się poza ich wypielęgnowanym ogródkiem i przegrzanym salonem. Teraz jednak zmieniłem zdanie.
– Myślę, że masz w sobie dużo woli walki, Harry – stwierdziła mama. – Ale czasami sam siebie krzywdzisz. Nie możesz być takim samym mężczyzną jak twój ojciec… żyjemy dziś w innym świecie. Prawie w innym stuleciu. Musisz toczyć inne bitwy i nie spodziewaj się, że ktoś przypnie medal do twojej piersi. Samotna opieka nad dzieckiem… myślisz, że twój ojciec by sobie z tym poradził? Kocham go ponad życie, ale to na pewno by go przerosło. Musisz być silny w inny sposób. Musisz być innego rodzaju twardzielem.
Włożyłem medal do pudełka i w tej samej chwili zadzwonił telefon.
Oczy matki pobiegły w stronę zegara i z powrotem ku mnie. Minęła właśnie czwarta rano i to mógł być tylko wujek Jack. Dzwonił ze szpitala.
Oboje wiedzieliśmy, jaką ma dla nas wiadomość.
Objęliśmy się mocno, a telefon nadal dzwonił w przedpokoju. Dzwonił i dzwonił.
– Powinniśmy byli tam z nim zostać – powiedziała matka. W nadchodzących dniach, tygodniach i latach nieraz jeszcze miałem usłyszeć od niej te słowa. – Powinniśmy tam być.
Oto jak wygląda szczęśliwe zakończenie, pomyślałem z goryczą. Spędzasz z kimś całe życie, a potem, kiedy ta osoba odchodzi przed tobą, masz wrażenie, jakbyś utracił wszystkie członki.
Moje pokolenie – moje pieprzące się, opieprzające i spieprzone pokolenie nie zazna przynajmniej bólu tej szczególnej amputacji. Oczywiście pod warunkiem, że my też nie pokusimy się o szczęśliwe zakończenie.
Podniosłem słuchawkę i wuj Jack powiedział mi, że ojciec nie żyje.
Rano poszedłem na górę do Pata, kiedy tylko usłyszałem, że drepcze do skrzynki z zabawkami, które rodzice trzymali dla niego w pokoju, gdzie zawsze u nich nocował, pokoju, należącego kiedyś do mnie.
Trzymając w obu rękach figurki z Gwiezdnych wojen, zerknął na mnie znad zabawek. Oczy miał nadal spuchnięte od snu. Wziąłem go na ręce, ucałowałem jego słodką buzię, usiadłem na łóżku i posadziłem go sobie na kolanach.
– Pat, twój dziadek zmarł dzisiaj w nocy – powiedziałem. Mój syn zamrugał swoimi błękitnymi oczyma.
– Dziadek był przez długi czas bardzo chory i teraz nie musi już dłużej cierpieć – dodałem. – Teraz odpoczywa w pokoju. Już nic mu nie dolega. Powinniśmy się chyba z tego cieszyć. Nigdy już nie będzie go nic boleć.
– Gdzie jest teraz? To mnie zaskoczyło.
– No cóż, jego ciało jest w szpitalu. Później zostanie pochowane.
Zdałem sobie sprawę, że nic nie wiem o biurokracji śmierci. Kiedy odbiorą ciało ze szpitala? Gdzie będą je trzymać do pogrzebu? I kim konkretnie byli ci „oni”?
– Jest nam teraz smutno – powiedziałem. – Ale któregoś dnia będziemy wdzięczni losowi, że dziadek żył z nami. Uświadomimy sobie, że byliśmy szczęśliwi… ja byłem szczęśliwy, mogąc mieć go za ojca, i ty byłeś szczęśliwy, mogąc mieć go za dziadka. Obaj mieliśmy wielkie szczęście. Choć dzisiaj nie możemy czuć się szczęśliwi. Jest na to za wcześnie.
Pat pokiwał głową z bardzo rzeczową miną.
– Jest nadal w szpitalu? – zapytał.
– Jego ciało jest w szpitalu. Ale jego dusza odeszła.
– Co to jest dusza?
– To iskra życia, która uczyniła twojego dziadka tym, kim był.
– Dokąd odeszła?
– Niektórzy ludzie uważają, że dusza idzie do nieba i nigdy nie umiera. Inni uważają, że po prostu znika i wtedy na zawsze się zasypia.
– A ty w co wierzysz?
– Ja myślę, że dusza żyje dalej – odpowiedziałem. – Nie wiem, czy przebywa w niebie, czy gdzieś indziej, w jakimś innym miejscu, którego nie znam. Ale na pewno nie umiera. Żyje dalej. Chociażby w sercach ludzi, których kochamy.
– Ja też w to wierzę – stwierdził mój syn.
Z pochlastanym dachem MGF łopoczącym niczym rozdarty żagiel podczas huraganu jechałem powoli główną ulicą mojego rodzinnego miasteczka, w ogóle go nie poznając.
Sklepy i małe kafejki, które znałem, zmieniły się w agencje nieruchomości oraz placówki handlowe jakichś wielkich sieci. Nic dziwnego, że Anglicy powiewają tak desperacko flagą świętego Jerzego. Chcą chyba przypomnieć sobie, że nasze korzenie są tak samo głębokie i konkretne jak korzenie Irlandczyków czy Szkotów. To było moje rodzinne miasteczko. Ale mogło znajdować się wszędzie.
Nie poznawałem ani jednego szyldu, dopóki nie zobaczyłem wujka Jacka w starym pubie Pod Czerwonym Lwem, jedynym chyba miejscu przy głównej ulicy, które ocalało w niezmienionym kształcie na mocy nieoficjalnego nakazu konserwatora zabytków. Wujek siedział w chmurze dymu pod dębowymi belkami i ozdobną końską uprzężą, osłaniając dłonią papierosa i popijając wodę mineralną.
– Przykro mi z powodu twojego taty, Harry.
– Dziękuję, wujku Jack.
– Chcesz coś zamówić? Czy mamy od razu załatwić to, co mamy do załatwienia?
– Załatwmy to.
Wujek Jack asystował mi, gdy zmagaliśmy się z biurokracją śmierci. Wciąż byłem odrętwiały z niewyspania i wstrząśnięty faktem, że mojego ojca nie ma już między żywymi. Mrukliwa obecność kurzącego papierosa za papierosem wujka bardzo mi pomogła.
Pojechaliśmy MGF do szpitala i odebraliśmy w rejestracji żałośnie małą torbę z rzeczami ojca.
Jego portfel z tkwiącym w środku zdjęciem wnuka, okulary do czytania, sztuczną szczękę.
To było wszystko, co po nim zostało, i oddano mi te przedmioty bez żadnych kondolencji i wyrazów współczucia. Dlaczego mieliby go zresztą żałować? Albo mnie? W ogóle nie znali mojego ojca. Byliśmy jednymi z wielu.
Z jakiejś niewiadomej administracyjnej przyczyny musieliśmy zarejestrować zgon w małym miasteczku, w którym nie byłem nigdy wcześniej, chociaż z Burger Kingiem, salonem masażu i agencjami nieruchomości wydawało się przygnębiająco znajome.
Dołączając do wielkiej procesji żywych i umarłych, staliśmy w kolejce za młodą parą zgłaszającą narodziny dziecka i przed starszą panią rejestrującą zgon męża. Nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego Nigel Batty skarżył się, że mężczyźni umierają przed swoimi partnerkami. Jakie to szczęście nie musieć odwiedzać tego miejsca, jaka ulga nie być skazanym na samotne życie.
W końcu wróciliśmy do mojego rodzinnego miasta, by złożyć wizytę przedsiębiorcy pogrzebowemu. Jego biuro, podobnie jak pub, w ogóle się z upływem czasu nie zmieniło – lokale, gdzie zalewa się robaka, i obsługuje tych, co kopnęli w kalendarz, stanowią dwa niezmienne elementy głównej ulicy każdego angielskiego miasteczka.
Kiedy dorastałem, ów butik dla nieboszczyków ze swoją ponurą witryną, w której na tle akrów czarnego jedwabiu stały dwa białe nagrobki, sprawiał zawsze wrażenie nieczynnego i tego dnia też wyglądał na zamknięty. W dzieciństwie, wkrótce po tym, jak odkryłem, że nie będę żyć wiecznie, zwykle szybko go mijałem. Teraz wszedłem do środka. I wszystko odbyło się bez zgrzytów. Wujek Jack położył mi dłoń na ramieniu i spokojnie omówiłem z przedsiębiorcą szczegóły pogrzebu, jakby coś takiego przytrafiało mi się niemal codziennie. Na biurku między nami leżało świadectwo zgonu i wydawało się jak najbardziej naturalne, że rozmawiam z tym poważnym mężczyzną w czerni o tym, jak ma pochować ojca. Jedyny dziwny moment nadszedł, kiedy z niemal przepraszającym gestem facet pokazał mi kolorową broszurę. Musiałem wybrać ojcu trumnę.
Broszura nie różniła się od innych handlowych folderów – zamieszczone zdjęcia były gustowne i ładnie zaprezentowane – i przejrzeliśmy ją strona po stronie, od najtańszych prostych sosnowych modeli aż po najbardziej luksusowy: wielką dębową trumnę wyściełaną czerwoną satyną i ozdobioną dużymi mosiężnymi uchwytami.
W pierwszym odruchu chciałem wybrać najdroższą – idźmy na całość, nic nie jest zbyt drogie dla mojego starego. Potem uznałem jednak, że trumna z najwyższej półki jest nieco zbyt wyszukana, by tato miał w niej spędzić całą wieczność.
Po krótkim wahaniu oznajmiłem więc przedsiębiorcy, że decydujemy się na drugą co do ceny trumnę. I kiedy razem z wujkiem Jackiem wyszliśmy na ulicę, byłem zadowolony z dokonanego wyboru.
– Twój stary przewróciłby się w grobie w tej bombonierze – stwierdził z uśmiechem wujek.
– Myślisz o tej najdroższej? – zapytałem. – Tak, wydawała mi się trochę zbyt ozdobna.
– Złote uchwyty i czerwony atłas! – zachichotał wujek. – Bardziej podobna do francuskiego burdelu niż do trumny.
– Skoro mowa o przewracaniu się w grobie – odparłem, śmiejąc się – wiem, co by powiedział, gdybyśmy ją wybrali. „Za kogo mnie, do diabła, uważacie? Za jakiegoś cholernego Napoleona?”.
Słyszałem niemal jego głos. Nigdy już nie usłyszę jego głosu. Zawsze będę go słyszeć.
– Dwie kaczki przyjeżdżają do hotelu – opowiadał Eamon. – Do najlepszego hotelu w Kilcarney. To wielki weekend dla kaczek. Ale… nie, posłuchajcie… po wejściu do swojego pokoju odkrywają, że nie ma kondomów. Żaden problem, mówi kaczor, poproszę obsługę, żeby nam przysłali. Dzwoni do obsługi. Po jakimś czasie pojawia się hotelowy boy z kondomami. Czy mam je panu wciągnąć na rachunek, pyta. A kaczor na to: czy ja wyglądam na zboczeńca?
Eamon zdjął mikrofon ze stojaka w kompletnej ciszy. Musieli podłożyć śmiech później.
– Współczuję temu kaczorowi – powiedział, idąc przez scenę, która wydawała się jaśniejsza niż normalnie, na oczach publiczności, która sprawiała wrażenie lepiej ubranej niż zwykle. – Ponieważ w Kilcarney nie istnieje coś takiego jak edukacja seksualna. Mój tato powiedział mi, że mężczyzna leży na górze, a kobieta na dole. W związku z czym kiedy po raz pierwszy się z kimś poważnie związałem, moja dziewczyna i ja spaliśmy w piętrowych łóżkach. Tam, skąd pochodzę, seks jest dziedziczny: jeśli wasza mama i tato go nie uprawiali, najprawdopodobniej wy też nie będziecie go uprawiać.
Umieścił mikrofon z powrotem na stojaku i wyszczerzył zęby do świateł.
– Na szczęście teraz jestem dobrym kochankiem… ale tylko dlatego, że sam dużo ćwiczyłem. Dziękuję i dobranoc państwu!
Publiczność zaczęła bić brawo, a Eamon zeskoczył ze sceny i podszedł do pięknej dziewczyny z notesem w ręku i słuchawkami na uszach, która podała mu butelkę piwa. A potem zachwiał się lekko, przyklęknął na jedno kolano i nadal trzymając w ręku butelkę piwa, wyrzygał się do wiadra z piaskiem – autentycznego wiadra z piaskiem, a nie jakiegoś rekwizytu.
– Cięcie, cięcie! – zawołał reżyser.
Wbiegłem na plan, przykucnąłem przy Eamonie i złapałem go za dygoczące ramiona. Mem przystanęła tuż obok, z oczyma szeroko otwartymi z przejęcia, zupełnie nie do poznania w ubraniu.
– Nie bój się, Eamon – powiedziałem. – To tylko reklama piwa.
– Ja się nie boję – odparł słabym głosem. – Ja jestem podekscytowany.
Ja nie byłem podekscytowany. Ja się bałem. Bardzo się bałem.
Mojego ojca – ciało mojego ojca – przewieziono do firmy pogrzebowej i miałem je zobaczyć.
Przedsiębiorca pogrzebowy napomknął o możliwości obejrzenia ciała – pożegnania się ze świętej pamięci bliską osobą, jak to cicho ujął, dumny, że oferuje tę usługę bez żadnej dopłaty – i to spotkanie, ostatnie spotkanie z ojcem urosło w moim umyśle do niemal mitycznych proporcji.
Co poczuję, gdy zobaczę w trumnie człowieka, który dał mi życie? Czy się nie rozkleję? Czy zniosę widok mojego wielkiego protektora, który czeka, aż opuszczą go do grobu? Nie mogłem powstrzymać obawy, że to mnie przerośnie, że kompletnie się załamię, że cofnę się w czasie i rozszlocham jak małe dziecko.
Kiedy go tam zobaczę, brutalny fakt jego śmierci stanie się realny ponad wszelką wątpliwość. Czy to wytrzymam? To właśnie chciałem wiedzieć. Przekonałem się już wcześniej, że ojcostwo nie jest wcale wyznacznikiem dorosłości. Czy człowiek musi pogrzebać własnego ojca, żeby poczuć, że naprawdę dojrzał?
Wujek Jack czekał na mnie w starym pubie Pod Czerwonym Lwem. Matka potrząsnęła głową i odwróciła się, gdy zapytałem, czy chce iść ze mną. Nie winiłem jej. Ale ja musiałem się przekonać, czy potrafię żyć dalej ze świadomością, że jestem sam.
Oczywiście nie całkiem sam. Wciąż miałem matkę, która spała teraz z zapalonym przez całą noc światłem w sypialni. I Pata, który miotał się między radością z powrotu Giny a dławiącym smutkiem w naszym własnym domu. Była również Cyd – zagubiona w innej części miasta, żyjąca z innym mężczyzną.
Mimo to po śmierci ojca gdzieś w głębi serca poczułem się samotny – nareszcie i na zawsze.
Nawet kiedy nasze stosunki stawały się napięte, był zawsze moją tarczą, moim opiekunem, moim największym sprzymierzeńcem. Nawet kiedy się ze sobą kłóciliśmy i spieraliśmy, nawet kiedy go rozczarowałem albo sprawiłem mu zawód, nigdy nie miałem cienia wątpliwości, że zrobi dla mnie wszystko. Teraz to wszystko odeszło w przeszłość.
Wujek Jack zgasił skręta i dopił wodę mineralną. Idąc do firmy pogrzebowej, nie mówiliśmy wiele, ale kiedy weszliśmy do środka i mały dzwoneczek oznajmił nasze przybycie, wujek położył rękę na moim ramieniu. Jemu samemu nie zależało tak bardzo, żeby zobaczyć ciało brata. Poszedł tam ze względu na mnie.
Przedsiębiorca pogrzebowy już czekał i poprowadził nas do przedpokoju, który wyglądał niczym szatnia. Po lewej i prawej stronie wisiały ciężkie kotary, za którymi znajdowało się może sześć oddzielnych pomieszczeń. Wstrzymałem oddech, a on odsłonił jedną z kotar, żeby pokazać mi leżącego w trumnie ojca.
Tyle że to nie był wcale mój ojciec. Już nie. Na jego twarzy – jedynej części ciała, którą było widać pod odemkniętym tylko trochę wiekiem trumny – malował się wyraz, którego nie widziałem nigdy wcześniej. Nie wyglądał, jakby odpoczywał albo spał – nie pasowało do niego żadne ze stereotypowych określeń śmierci. Jego twarz była pusta. Nie miała z nim już nic wspólnego, wyzbyta wszelkiej tożsamości, podobnie jak bólu i zmęczenia. Czułem się, jakbym zapukał do drzwi i odkrył, że nikogo nie ma w domu. Nawet gorzej – jakbym trafił pod zły adres. Iskra, dzięki której mój ojciec był tym, kim był, zgasła. Miałem absolutną pewność, że jego dusza uleciała. Przyszedłem tu, szukając mego ojca, chcąc go po raz ostatni zobaczyć. Ale nie udało mi się go odnaleźć.
Chciałem zobaczyć się z Patem. Chciałem wziąć mego syna w ramiona i powiedzieć mu, że wszystko, w co tak bardzo staraliśmy się uwierzyć, to prawda.
Na ogół zostawałem w domu i z dala od okna patrzyłem przez żaluzje, jak srebrne audi wślizguje się na naszą ulicę, szukając miejsca do parkowania. Tego dnia jednak wyszedłem na dwór, kiedy ich tylko zauważyłem – znany mi już samochód ze znaną konfiguracją w środku.
Na tylnym siedzeniu jasne włosy Pata wpatrującego się w jakąś nową błyskotkę, którą od nich dostał. Z przodu Gina, odwracająca się, żeby coś do niego powiedzieć. A za kierownicą niewyobrażalny Richard, mężczyzna w półseparacji, prowadzący spokojną, pewną ręką samochód, tak jakby wożenie tym audi Giny i Pata należało do naturalnego porządku rzeczy.
Nigdy z nim nie rozmawiałem. Nigdy nie widziałem, żeby wysiadł z samochodu, kiedy przywozili mi z powrotem Pata. Był śniady, muskularny i nosił okulary – co jakby do niego pasowało. Przystojny w stylu Clarka Kenta. Dokładnie przed naszym domem było niewielkie wolne miejsce i obserwowałem, jak umiejętnie cofa samochód, żeby je zająć, sukinsyn.
Na ogół Gina pukała do drzwi, witała się ze mną i szybko całowała Pata na pożegnanie. Przekazanie dziecka odbywało się w miarę kulturalnie i na tyle mniej więcej było nas stać. Mimo to sililiśmy się na grzeczność. Nie ze względu na nas, lecz ze względu na Pata. Tego dnia czekałem jednak na nich przy furtce. Giny specjalnie to nie zdziwiło.
– Witaj, Harry.
– Cześć.
– Zobacz, co dostałem – zawołał Pat, mijając mnie i wymachując swoją nową zabawką, jakimś szczerzącym groźnie zęby plastikowym kosmitą z nieporęcznie wielkim laserowym pistoletem.
– Przykro mi z powodu twojego ojca – powiedziała Gina, stojąc po drugiej stronie furtki.
– Dziękuję.
– Naprawdę mi przykro. Był najmilszym mężczyzną, jakiego w życiu spotkałam.
– Był w tobie zakochany.
– Ja też byłam w nim zakochana.
– Dziękuję za zabawkę dla Pata.
– Richard kupił mu ją u Hamleya.
– Poczciwy stary Richard.
Zmierzyła mnie szybkim spojrzeniem.
– Lepiej już pójdę – powiedziała.
– Sądziłem, że nie lubisz, kiedy Pat bawi się bronią. Gina potrząsnęła głową i parsknęła cichym śmiechem, który miał wskazywać, że to wcale nie jest śmieszne.
– Jeśli chcesz naprawdę wiedzieć, uważam, że na tym świecie jest zbyt wiele przemocy, by zachęcać dzieci do myślenia, że zabawa bronią jest świetną rozrywką. Rozumiesz? Ale on chciał ten pistolet.
– Nie mam zamiaru go oddać, Gino.
– To rozstrzygną nasi adwokaci. A my nie powinniśmy…
– Zmieniłem swoje życie, żeby móc opiekować się moim synem. Pracuję na pół etatu. Nauczyłem się robić rzeczy, o których przedtem nawet nie miałem pojęcia. Karmię go, ubieram, kładę spać. Odpowiadam na jego pytania, jestem przy nim, kiedy się smuci albo czegoś boi.
– Wszystko to są rzeczy, które od wielu lat robiłam w mniejszym lub większym stopniu sama.
– O to mi właśnie chodzi. Nauczyłem się opiekować naszym dzieckiem w ten sam sposób, w jaki ty się nim opiekowałaś. A teraz pojawiasz się i mówisz, że to wszystko skończone.
– Przez ostatnie kilka miesięcy dobrze się spisałeś, Harry. Ale co za to chcesz? Medal?
– Nie chcę medalu. Nie zrobiłem nic ponad to, co powinienem był zrobić. Wiem, że to nic specjalnego. Ale ty zbyt dużo się po mnie spodziewasz, Gino. Nauczyłem się, jak być prawdziwym ojcem dla Pata… musiałem to zrobić, rozumiesz? A teraz chcesz, żebym zachowywał się, jakby to się nigdy nie zdarzyło. Ja tak nie potrafię. Jak mógłbym? Powiedz mi, jak mógłbym to zrobić.
– Jakiś problem? – zapytał Richard, wysiadając z audi. Więc jednak potrafił chodzić.
– Wróć do samochodu, Richardzie – powiedziała Gina.
– Tak, Richardzie, wracaj do samochodu – poradziłem mu.
Posłuchał nas, mrugając za soczewkami okularów.
– Musicie zdecydować, czego naprawdę chcecie, Gino. Wy wszystkie.
– O czym ty mówisz?
– Jestem za tym, żeby mężczyźni brali odpowiedzialność za swoje dzieci. Jestem za tym, żeby uczestniczyli w ich wychowaniu. Ale nie możecie mieć jednego i drugiego. Nie możecie oczekiwać, że będziemy wykonywali rodzicielskie obowiązki, a potem usuwali się na bok, kiedy tego zechcecie, zachowując się tak jak nasi ojcowie, tak jakby w gruncie rzeczy to była rzecz, którą zajmują się kobiety. Pamiętaj o tym, kiedy następnym razem będziesz rozmawiała ze swoim adwokatem.
– Ty też o czymś pamiętaj, Harry.
– O czym?
– Ja też go kocham.
Pat siedział w swoim pokoju i wysypywał na podłogę zabawki z pudła.
– Spędziłeś miło czas, kochanie? Spędziłeś miło czas z mamusią i Richardem?
Przemawiałem nienaturalnie radosnym tonem, niczym gospodarz teleturnieju, który ma do zaoferowania naprawdę wysokie nagrody. Zależało mi, aby Pat dobrze się czuł w tym nowym układzie. Nie chciałem, aby miał wrażenie, że mnie zdradza za każdym razem, gdy wyjeżdżał spędzić miło czas ze swoją matką i jej chłopakiem. Z drugiej strony nie chciałem jednak, żeby zbyt dobrze się bawił.
– Było w porządku – stwierdził. – Richard i mama trochę się pokłócili.
Wspaniała wiadomość.
– Dlaczego, kochanie?
– Kawałek magnum upadł mi na siedzenie tego jego głupiego auta. Powiedział, że nie powinienem jeść magnum w aucie.
– Ale lubisz Richarda?
– Jest w porządku.
Poczułem coś w rodzaju współczucia dla tego faceta, którego nigdy nie miałem okazji poznać. Niezbyt wielkiego współczucia, ale jednak. Rola, którą sobie wybrał, wydawała się niemożliwa do zagrania. Jeśli spróbuje być dla Pata ojcem, na pewno mu się nie uda. Jeśli postanowi być tylko przyjacielem, też poniesie fiasko. Ale Richard miał przynajmniej jakiś wybór.
A kto pytał Pata, czy ma ochotę jeść magnum na tylnym siedzeniu srebrnego audi?
Cyd pracowała w jednej z tych modnych azjatyckich knajp, które wyrosły ostatnio w całym mieście, jednym z tych lokali, gdzie sprzedają tajskie rybne ciasteczka, japońskie kluski sobą oraz zimne wietnamskie sajgonki, tak jakby wszystkie pochodziły z tego samego miejsca, jakby cały tamten kontynent zmienił się w jedną wielką kuchnię gotującą dla zgniłego
Zachodu. Restauracja była jasna i biała, pełna polerowanego drewna i lśniącego chromu, niczym galeria sztuki albo gabinet dentysty.
Obserwowałem z ulicy, jak Cyd stawia dwa parujące talerze z czymś, co wyglądało jak malajskie krewetki w sosie curry, przed dwiema młodymi kobietami, które uśmiechnęły się do niej z wdzięcznością.
Podobnie jak wszystkie pracujące tam kelnerki miała na sobie wykrochmalony biały fartuszek, czarne spodnie oraz białą bluzkę. Włosy przycięła krócej, niż kiedykolwiek u niej widziałem – wystarczyła jedna wizyta u fryzjera, by grzywka w stylu F. Scotta Fitzgeralda zmieniła się w uczesanie w stylu Beatlesów. Wiedziałem, że kiedy kobieta ścina włosy, oznacza to coś ważnego, zapomniałem jednak co.
Powiedziała do czarnego chłopaka za barem coś, co go nieźle ubawiło, po czym zniknęła w kuchni. Zająłem miejsce blisko wejścia i czekałem, aż się ponownie pojawi.
Minęła dopiero trzecia i restauracja była prawie pusta. Oprócz mnie i dwóch młodych kobiet zajadających swoje pikantne krewetki, jedynymi klientami byli trzej dobrze odżywieni biznesmeni, przed którymi stało kilka pustych butelek piwa Asahi Super Dry. Młoda kelnerka położyła kartę na moim stoliku i w tym samym momencie stuknęły pchnięte przez Cyd drzwi do kuchni.
Na uniesionej na wysokość głowy tacy niosła trzy kolejne butelki japońskiego piwa. Postawiła je przed trzema podpitymi facetami, nie zauważając mnie, ignorując ich wykrzywione w uśmiechu czerwone gęby, w gruncie rzeczy nie zwracając uwagi na nic.
– Kiedy kończysz? – zapytał jeden z nich.
– Nie interesuje cię jak? – odparła, odwracając się od trzech palantów, którzy wybuchnęli śmiechem.
W końcu dostrzegła mnie i podeszła powoli do mojego stolika.
– Na co masz ochotę?
– Co powiesz na to, żebyśmy spędzili razem życie?
– To wykluczone. Co powiesz na kluseczki?
– Mogą być. Macie te grube?
– Udon? Jasne. Podajemy kluseczki udon w rosole z krewetkami, rybami i grzybami shitake. Bardzo smaczne.
– Właściwie nie jestem taki głodny. Ale popatrz, jaki to zbieg okoliczności. Że tak na siebie wpadliśmy.
– Rzeczywiście, Harry. Skąd wiedziałeś, gdzie pracuję?
– Wcale nie wiedziałem. To czterdziesty drugi lokal, który odwiedzam w ciągu kilku ostatnich dni.
– Naprawdę oszalałeś.
– Oszalałem na twoim punkcie.
– Nie, zwyczajnie oszalałeś. Jak się czuje twój ojciec?
– Jutro pogrzeb.
– Boże, przykro mi. Jak to zniósł Pat?
Wziąłem głęboki oddech.
– Byli ze sobą bardzo blisko. Wiesz o tym. To dla niego wielka strata. Nie wiem… musi sobie z tym jakoś poradzić. Podobnie jak moja matka. Odetchnę, kiedy będzie już po pogrzebie.
– Po pogrzebie będzie jeszcze gorzej. Ponieważ wszyscy wrócą do domu i życie zacznie się od nowa. Tyle że wcale się nie zacznie. Czy mogę coś dla ciebie zrobić?
– Tak.
– Co takiego?
– Pozwól mi odprowadzić się do domu.
– Musisz przestać za mną łazić – powiedziała, gdy szliśmy cichymi białymi uliczkami Notting Hill. – To się musi skończyć.
– Podoba mi się to, jak się obcięłaś.
Złapała palcami skraj grzywki.
– To nie jest dobre dla mnie i nie jest dobre dla ciebie – stwierdziła.
– Nie sądzę. Wcale nie wygląda tak źle.
– Wiesz, o czym mówię.
– Chcę, żebyśmy stali się rodziną.
– Myślałam, że nie znosisz tego rodzaju rodziny. Rodziny, w której pełno jest dzieci z innego małżeństwa i ekspartnerów. Myślałam, że chcesz mieć nieskomplikowane życie.
– Nie chcę nieskomplikowanego życia. Chcę życia z tobą. Z Peggy. Z Patem. I być może z naszym własnym dzieckiem.
– Takiej chcesz rodziny? Z twoim dzieckiem i moim dzieckiem, które będą się kłócić z naszym dzieckiem? Miałbyś powyżej dziurek w nosie takiego życia. Naprawdę. Wytrwałbyś… nie mam pojęcia, jak długo byś wytrwał.
– Nigdy nie miałbym dosyć takiego życia, gdybyśmy byli razem. Posłuchaj, mój tato miał na ramieniu tatuaż, dwa słowa wydziergane pod jednym z tych długich, wąskich noży piechoty morskiej. Napis brzmiał „Zjednoczeni zwyciężymy”. To samo myślę o nas.
– Chcesz sobie zrobić tatuaż?
– Nie.
– Wstępujesz do wojska?
– Chcę tylko powiedzieć, że jeśli będziemy razem, to wszystko się ułoży. Nie wiem, jakiego rodzaju życie rodzinne będziemy prowadzić, ponieważ takie rodziny jak nasza to coś nowego. Ale wiem, że ta rodzina będzie lepsza od jakiejkolwiek rodziny, jaką moglibyśmy mieć oddzielnie. Po prostu o tym pomyśl, dobrze?
– Jasne, Harry. Przedyskutuję to dziś z mężem przy kolacji. Zatrzymaliśmy się przed starym białym dworkiem, który przed czterdziestu laty podzielono na osobne mieszkania.
– To tutaj, Harry – powiedziała.
W tym samym momencie z budynku wypadł nagle Jim z unieruchomioną na temblaku ręką w gipsie.
– Odczep się od mojej żony, ty sukinsynu! – wrzasnął, po czym obrócił się gładko na pięcie i jego motocyklowy but eksplodował w moich ustach.
Zatoczyłem się do tyłu z rozbitymi, zakrwawionymi dziąsłami. Czując, jak uginają się pode mną nogi, zdałem sobie natychmiast sprawę z dwóch rzeczy.
Jim znał się co nieco na sztukach walki. I znowu spadł ze swojego motoru.
Odbiłem się od jakichś pojemników na śmieci i widząc, że chce mnie ponownie zaatakować, podniosłem w górę pięści. W tym samym momencie Cyd wbiegła między nas i złapała go za złamaną rękę.
– Zostaw go w spokoju! – krzyknęła. – Zostaw go w spokoju!
– Uważaj na moją pieprzoną rękę – wrzasnął, lecz pozwolił jej odprowadzić się do domu. Przy drzwiach odwrócił się i spojrzał na mnie spode łba.
– Jeśli zobaczę jeszcze kiedyś twoją gębę, stracisz wszystkie zęby – zagroził.
– To nie będzie pierwszy raz – odparłem.
Nie wyjaśniłem mu, że kiedy miałem pięć lat, zaprzyjaźniony pies wywrócił mnie i upadłem na twarz. Nie wywarłoby to chyba na nim wielkiego wrażenia.
Jim wszedł do domu, trzymając się za gipsowy opatrunek.
Musieli mieszkać na parterze, ponieważ usłyszałem coś, co brzmiało jak płacz Peggy. Cyd odwróciła się w moją stronę.
– Proszę, zostaw mnie już w spokoju, Harry.
– Pomyśl tylko o tym, co ci powiedziałem – wybełkotałem przez spuchnięte, pokrwawione wargi. – Proszę, rozważ moją ofertę.
Potrząsnęła głową i… wiem, że to głupie, ale miałem wrażenie, że zaczyna mnie naprawdę lubić.
– Nigdy się nie poddajesz? – zapytała.
– Mam to po ojcu – odparłem.
A potem Cyd zamknęła drzwi wielkiego białego domu i wróciła do swojego życia.
Milę od naszego rodzinnego domu stał na wzgórzu mały kościółek.
Jako chłopiec, włócząc się w jasne letnie noce tam, gdzie nie powinienem się włóczyć, przesiadywałem czasami na pobliskim cmentarzu, popijając cydr, zachłystując się papierosowym dymem i mierząc do gałęzi z należącej do kolegi wiatrówki kaliber 22.
Nie byliśmy aż takimi wielkimi chojrakami, za jakich chcieliśmy uchodzić. Na najmniejszy odgłos – szumiącego w drzewach wiatru, opadających na chłodne nagrobki liści, skrzypienia jakiejś starej deski w kościele – mój kolega i ja zamieraliśmy w bezruchu, bojąc się, że zaraz ukażą nam się nieboszczycy. A teraz miał tutaj zostać pochowany mój ojciec.
Tego dnia obudził mnie jadący rowerem gazeciarz, chrobot wciskanego do skrzynki pocztowej „Mirrora” i ciche brzęczenie grającego w kuchni radia. Przez krótki moment między jawą a snem dzień wydawał się taki sam jak każdy.
Po śniadaniu ja i mój syn przywdzialiśmy jednak czarne żałobne garnitury, krępujące ruchy białe koszule i czarne krawaty, po czym usiedliśmy na podłodze mojej starej sypialni i zaczęliśmy przeglądać poukładane w pudełkach stare fotografie, starając się odnaleźć pociechę w obrazkach mojego ojca i jego dziadka.
Cofając się w czasie, oglądaliśmy kolorowe zdjęcia mojego taty i Pata – otwierającego gwiazdkowe prezenty, jeżdżącego rowerem z zainstalowanymi jeszcze bocznymi kółkami, Pata jako berbecia z niewiarygodnie jasnymi blond włosami i jako niemowlaka, który spał w ramionach swego uśmiechniętego dziadka.
Było również dużo fotografii, których barwy zdążyły już wyblaknąć – mój tato i mama ze mną i Gina w dniu naszego ślubu; ja jako szczerzący zęby nastolatek razem z moim tatą, dziarskim pięćdziesięciolatkiem, obejmujący się ramionami w ogródku, on dumny ze swojego ogrodu i ze mnie; ja jako gapowaty jedenastolatek ze swoimi wciąż młodymi rodzicami na zbiorowym zdjęciu zrobionym podczas wesela któregoś z kuzynów.
A cofając się wstecz aż do początków pamięci i jeszcze dalej – czarno-białe zdjęcie z Salisbury Plain, na którym widać tatę, konie i mnie – krótko ostrzyżone małe dziecko; kolejna czarno-biała fotografia przedstawiająca ojca, który śmiejąc się, podnosi mnie w górę na jakiejś owianej wiatrem plaży; poszarzałe zdjęcia ojca w mundurze oraz rodziców w dniu ich ślubu.
Nie było ani jednej fotografii ojca z dzieciństwa. Wiedziałem, że jego rodzice byli po prostu zbyt biedni, żeby kupić sobie aparat, ale wyglądało to tak, jakby jego życie zaczęło się dopiero z chwilą, gdy powstała nasza mała rodzina.
Na dole pojawiły się pierwsze kwiaty. Pat i ja stanęliśmy w oknie pokoju moich rodziców i patrzyliśmy, jak kwiaciarz wyjmuje je ze swojej furgonetki. Wkrótce opakowane w celofan bukiety zakryły cały trawnik przed domem i pomyślałem o księżniczce Dianie i morzu kwiatów, które sięgało czarnych balustrad królewskich pałaców. Dla kwiaciarza było to zwykłe zamówienie, pierwsze zamówienie tego dnia, ale wydawał się autentycznie wzruszony.
– Żałuję, że go nie znałem – usłyszałem, jak mówi do matki, i wiedziałem, że naprawdę tak myśli.
Kiedy do kościoła wnoszono trumnę, wybuchnęliśmy w którymś momencie śmiechem. Był to śmiech rozpaczliwy, śmiech stanowiący tamę dla łez, o których wiadomo, że nigdy nie wyschną, jeśli tylko pozwolimy im popłynąć, lecz jednak śmiech.
Szliśmy w ślad za trumną, moja matka, mój syn i ja, i w pewnej chwili czterej dźwigający ją mężczyźni zatrzymali się z jakiegoś powodu w progu starego kościoła. Choć ja i Pat stąpaliśmy, obejmując ją z lewej i z prawej strony, matka szła dalej z oczyma wbitymi w ziemię. Zatrzymała się dopiero, kiedy jej głowa rąbnęła w tył trumny męża.
Zatoczyła się do tyłu, a potem dotknęła palcami czoła. Sprawdziła, czy nie ma na nim krwi, zerknęła na mnie i głośno się roześmieliśmy. Oboje słyszeliśmy jego głos, ten pełen znużonej serdeczności głos starego londyńczyka: „Co ty wyprawiasz, kobieto?”.
Po chwili weszliśmy do chłodnego wnętrza i przypominało to zapadanie w sen, w sen, gdzie wszyscy, których znaliśmy – krewni, przyjaciele rodziny, dawni i obecni sąsiedzi, mężczyźni w krawatach królewskiej piechoty morskiej, którzy poznali się przed dwudziestką, a teraz dobiegali siedemdziesiątki – zgromadzili się po raz ostatni, w zwartych szeregach. Niektórzy zaczęli płakać na widok trumny ojca.
Nasza trójka usiadła w pierwszej ławce. Kiedyś nasza trójka oznaczała moich rodziców i mnie. Teraz to była moja matka, syn i ja. Śmiech dawno już umilkł, oboje mieli spuszczone głowy i wzrok wbity w posadzkę, lecz ja obserwowałem pastora, który zaczął od cytatu z Księgi Izajasza: „I przekują swoje miecze na lemiesze, a swoje włócznie na sierpy. Żaden naród nie podniesie miecza przeciwko drugiemu narodowi i nie będą się już uczyć sztuki wojennej” [1].
Jego kazanie opowiadało o dzielnym żołnierzu, który stał się człowiekiem pokoju – wojowniku, który nauczył się być kochającym mężem, dobrym ojcem i miłym sąsiadem. Widziałem, że przygotowując je, ciężko się napracował, że rozmawiał z matką, wujami i mieszkającą obok ciotką Ethel, która wcale nie była moją prawdziwą ciotką. Pastor nigdy nie spotkał jednak mojego ojca i dlatego w gruncie rzeczy nie był w stanie trafnie go opisać.
Dopiero kiedy w zatłoczonym kościele zabrzmiała wybrana przez matkę stara piosenka, musiałem naprawdę wziąć się w garść – dopiero wtedy poczułem ciężar tego wszystkiego, co straciliśmy.
Ta piosenka poruszyła mnie w większym stopniu aniżeli religijne hymny, wypowiadane w dobrej wierze komunały i twarze wszystkich ludzi, których w życiu spotkał. Głos Sinatry unosił się pod sklepieniem, bardzo młody i bardzo czysty, pozbawiony całej dezynwoltury i cynizmu późniejszych lat.
Matka nie poruszyła się, ale widziałem, że mocniej chwyciła Pata, tak jakby bała się, że ta melodia przeniesie ją w jakieś inne miejsce i czas, w samotną przyszłość, gdzie nie będzie mogła spać przy zgaszonych światłach, bądź też w minioną, bezpowrotnie utraconą przeszłość.
Któregoś dnia,
Gdy będzie mi strasznie źle,
Gdy będzie zimno,
Ogrzeje mnie
Sama myśl o tobie,
O tym, jaka jesteś dziś w nocy.
I słyszałem głos ojca, niezadowolonego z jej wyboru, dziwiącego się kobiecie, z którą dzielił życie i która nigdy nie przestała go zaskakiwać.
– Nie wczesny Sinatra, kobieto! Nie te jego landrynkowe, przesłodzone kawałki, które nagrywał w Columbii! Jeśli to musi już być Sinatra, dlaczego nie wybrałaś jakiejś piosenki z albumów nagranych dla Capitolu w latach pięćdziesiątych – One For My Baby, Angel Eyes, In the Small Hours of the Morning – dlaczego nie wybrałaś któregoś z jego wielkich klubowych przebojów? A swoją drogą, co ci się nie podoba w Deanie Martinie? Zawsze bardziej lubiłem starego Dino.
To prawda. Ulubieńcem ojca był Dean Martin. Sinatra, mimo że bardzo go lubił, był dla niego nieco zbyt sentymentalny.
0 wiele bardziej cenił męski twardy ton Deana Martina. Ale oczywiście piosenki nie wybrał ojciec. I nie opowiadała o tym, jak on sam siebie widział. Mówiła o tym, jak widziała go, znała i kochała moja matka.
Jesteś urocza!
Gdy uśmiechasz się tak ciepło,
Gdy masz taki miękki policzek,
Nie zostało mi nic innego
Jak kochać cię
Taką, jaka jesteś dziś w nocy.
Pracownicy zakładu pogrzebowego wynieśli trumnę ojca z kościoła – ostrożnie, ostrożnie – i znieczuleni rytuałem śmierci ruszyliśmy na cmentarz, do ostatniego grobu na opadającym zboczu.
Dół wykopano na końcu długiego rzędu. Któregoś dnia, po wielu kolejnych pogrzebach, kiedy otoczy go las innych nagrobków, niełatwo będzie odnaleźć miejsce wiecznego spoczynku mojego ojca. Ale dzisiaj nie musieliśmy się o to martwić. Dzisiaj mój ojciec był w tym miejscu ostatnim przybyszem. Dzisiaj odnalezienie jego grobu nie sprawiało żadnego problemu.
Obok stał biały i nowy nagrobek, z błyszczącymi czarnymi literami epitafium na górnej połowie i pozostawionym niżej miejscem na drugą inskrypcję – inskrypcję, która miała kiedyś zostać wyryta dla jego żony, mojej matki, babci Pata.
PATRICK WILLIAM ROBERT SILVER, odznaczony Medalem za Wzorową Służbę. Nazwisko pochodziło z czasów, gdy rodziny dawały dzieciom tyle imion, ile tylko mogły zapamiętać, tyle imion, ile zdołały nosić. Poniżej znajdowały się daty urodzenia i śmierci oraz napis UKOCHANY MAŻ, OJCIEC I DZIADEK.
Znowu zaczął przemawiać pastor – proch niechaj się w proch obróci, wejdźcie, dziatki, do królestwa Bożego, które czeka na was od początku świata – lecz ja słyszałem tylko urywek jednej ze starych piosenek, piosenki proszącej kogoś, żeby się nigdy, ale to nigdy nie zmieniał.
Staliśmy przy skraju otwartego grobu, naprzeciw licznego tłumu żałobników. Niektórych z nich nie znałem. Innych znałem przez całe życie. Ale ci, których znałem, zmienili się – w pamięci utkwili mi roześmiani wujkowie i przystojne ciotki w średnim wieku, w najlepszym okresie, kiedy mieli nowe samochody i kolorowe ciuchy, kiedy spędzali lato nad morzem, a ich dzieci dorastały albo już dorosły.
Teraz ich twarze były starsze, niż kiedykolwiek spodziewałem się ujrzeć, a pewność siebie, jaka emanowała z nich, gdy mieli trzydzieści lub czterdzieści lat, dawno się ulotniła. Przybyli, żeby obejrzeć pogrzeb ojca, pierwszego z ich pokolenia, który odszedł, i ich własna śmierć wydała im się nagle bardzo realna. Opłakiwali ojca, lecz również samych siebie.
W oddali widziałem pola, po których wałęsałem się jako chłopiec, ciemno-bure w środku zimy i prostokątne niczym boiska, okolone rosochatymi, pozbawionymi liści drzewami.
Czy dzieci nadal bawiły się w tej dzikiej okolicy? Wydawało mi się to z jakiegoś powodu mało prawdopodobne. Ale pamiętałem każdy strumień, każdy błotnisty rów, każdy schowany w głębi gęstych zagajników staw, pamiętałem rolników, którzy nas stąd przepędzali, mnie i moich kolegów, dzieci z miasta, które żyły na przedmieściach.
Nie widać stąd było pobliskich agencji nieruchomości ani centrów handlowych. Jak okiem sięgnąć, wszędzie roztaczały się pola. Człowiek naprawdę czuł się tutaj jak na wsi.
Dlatego właśnie mój ojciec uciekł z miasta. Na tych polach bawiłem się jako chłopiec, o nich właśnie marzył tato i teraz miał zostać wśród nich pochowany.
Dookoła nas słychać było płacz – coraz głośniejszy i bardziej przepojony smutkiem. Podniosłem wzrok i zobaczyłem łzy na twarzach, które kochałem. Twarzach braci ojca. Naszych sąsiadów. Mojej matki i syna.
Ja jednak miałem suche oczy, gdy opuszczali trumnę do świeżo wykopanego grobu. Jedną ręką obejmowałem mocno matkę, która sama obejmowała ramionami swego łkającego wnuka. Drugą wetknąłem głęboko do kieszeni czarnej marynarki, zaciskając w pięści srebrny medal ojca, tak jakbym miał go nigdy nie puścić.
– Świat się zmienia – stwierdził Nigel Batty. – To nie są już lata siedemdziesiąte. To nie jest Sprawa Kramerów. W sporze o prawo zamieszkiwania prawo nadal faworyzuje matkę… i zawsze będzie faworyzowało. Rośnie jednak świadomość, że mężczyzna nie zawsze okazuje się marnym rodzicem.
– Nie potrafię pogodzić się z myślą, że mój syn będzie dorastał przy jakimś obcym facecie – powiedziałem, bardziej do siebie niż do mojego adwokata. – Nie potrafię pogodzić się z myślą, że będzie przebywał pod jednym dachem z kimś, kto się nim w ogóle nie interesuje. Z kimś, kogo interesuje tylko jego matka.
– Do tego nie dojdzie. Bez względu na to, co mówi twoja żona, to ona was opuściła. I odkąd syn pozostaje pod twoją opieką, dajesz sobie świetnie radę. Bez względu na to, co ona opowiada swojemu adwokatowi.
– Nie potrafię uwierzyć, że oskarża mnie o zaniedbanie. Gdyby grała czysto, traktowałbym ją z szacunkiem. Ale od takich rzeczy gotuje mi się krew w żyłach. Rozumiesz, o co mi chodzi, Nigel?
– Rozumiem.
Do mojego adwokata nie zwracałem się już „panie Batty”. Teraz był dla mnie Nigelem. Opowiedział mi swoją historię.
Siedem lat wcześniej poślubił Francuzkę, którą poznał, pracując w kancelarii adwokackiej w Londynie. Zamieszkali tu i po roku urodziły im się córki bliźniaczki. Kiedy przed dwoma laty rozpadło się ich małżeństwo, żona postanowiła, że wróci do Francji. I sąd apelacyjny pozwolił jej wyjechać razem z córkami. Od tego czasu Nigel Batty nigdy ich nie zobaczył.
– W rezultacie moje dzieci straciły jedno z rodziców i bez wątpienia znienawidziły drugie – powiedział. – A wszystko to przez jakiegoś zasranego durnego sędziego, który uważa, że liczy się tylko matka. Moja sytuacja nie jest wcale wyjątkowa… wielu ojców traci kontakt ze swoimi dziećmi. Ponieważ kobiety, które kiedyś poślubili, chcą ich ukarać.
Chrząknąłem niewyraźnie na znak zgody. Był późny wieczór i w pustej kancelarii na West Endzie kręciły się sprzątaczki. Nigel Batty usiadł na swoim biurku i spojrzał na sznur samochodów blokujący Hanover Square.
– Moim córkom byłoby na pewno lepiej, gdyby miały oboje rodziców – stwierdził. – Ale takie rozwiązanie… rozwiązanie, które pozwoliłoby im zachować oboje rodziców… wymagałoby jakiegoś kompromisu. A w sporach o zamieszkiwanie nie ma miejsca na kompromis. Dobro dziecka nie ma w nich znaczenia. Powinno mieć, ale nie ma. W sporach o zamieszkiwanie zawsze chodzi o to, co matka wyobraża sobie, że chce.
Zdjął okulary i potarł oczy.
– Mimo że prawo próbuje osłabić moc nakazu zamieszkiwania, musi on oznaczać zwycięstwo jednego z rodziców i klęskę drugiego. Musi. Tym, kto przegrywa, jest przeważnie mężczyzna. Ale… i to właśnie uległo zmianie w ciągu ostatnich dwudziestu lat… nie dzieje się tak zawsze. I tym razem możemy wygrać. Zasługujemy na to, żeby wygrać.
– Ale ona go kocha.
– Co?
– Gina kocha Pata. Wiem, że go kocha.
Nigel przesunął papiery po biurku, naprawdę wytrącony z równowagi tym, co ja wygaduję.
– Nie sądzę, żeby to miało jakiekolwiek znaczenie – stwierdził.
Obserwowałem ich przez okno. Gina wysiadła z samochodu, otworzyła tylne drzwi, żeby wypuścić Pata – mały poinformował mnie, że Richard zainstalował z tyłu specjalny dziecinny zamek – a potem, kucając na chodniku tak, by ich głowy znalazły się na tej samej wysokości, przytuliła jego blond włosy do szyi, ciesząc się ostatnimi sekundami, które mogła z nim spędzić.
Później przystanęła na chwilę przy drzwiczkach samochodu – nie mogliśmy już ze sobą rozmawiać, ale nie wsiadała z powrotem, póki mnie nie zobaczyła – i widząc Pata, który biegł z błyszczącymi oczyma do drzwi, nie mogłem nie pomyśleć, że to dziecko zasługuje na to, by kochano je tak, jak kochane jest każde dziecko na świecie.
Później tego samego dnia siedział na podłodze, bawiąc się swoimi zabawkami.
– Pat?
– Tak?
– Wiesz, że między mamusią i mną trochę się ostatnio popsuło?
– Nie rozmawiacie ze sobą.
– To dlatego, że się kłócimy.
Bez słowa walnął figurką Luke’a Skywalkera o bok Sokoła Milenium. Usiadłem obok niego na podłodze.
– Oboje bardzo cię kochamy. Chyba o tym wiesz, prawda?
Nie odpowiedział.
– Pat?
– Chyba tak.
– I oboje chcemy, żebyś u nas mieszkał. Gdzie wolałbyś mieszkać? U mnie?
– Tak.
– Czy u mamy?
– Tak.
– Nie możesz mieszkać u nas obojga. Chyba to rozumiesz? Nie możesz mieszkać u nas obojga. Już nie.
Przytulił się do mnie i objąłem go.
– To trudne, prawda, kochanie?
– Trudne.
– Ale o to właśnie toczy się spór. Ja chcę, żebyś mieszkał tutaj. A mama chce, żebyś mieszkał u niej. U niej i Richarda.
– Tak, ale co będzie z moimi rzeczami?
– Słucham?
– Z moimi rzeczami. Wszystkie moje rzeczy są tutaj. Co będzie, jeśli się do niej przeniosę… co będzie z moimi rzeczami?
– To żaden problem, kochanie. Możemy przewieźć twoje rzeczy do mamy. Nie musisz się o to martwić. Najważniejsze jest to, gdzie będziesz mieszkać. A ja chcę, żebyś mieszkał tutaj.
Utkwił we mnie oczy. Oczy Giny.
– Dlaczego?
– Bo tu jest ci dobrze – odparłem i już mówiąc to, zacząłem się zastanawiać, czy to prawda.
Wychowując przez ostatnie miesiące samotnie Pata, bardzo się zmieniłem. Praca z Eamonem stanowiła po prostu sposób na spłacenie hipoteki, a nie udowodnienie sobie i innym, że jestem coś wart. Praca nie była już dla mnie dłużej środkiem wszechświata. Środkiem wszechświata był dla mnie mój syn.
Kiedy byłem z czegoś dumny, czymś się przejmowałem albo coś sprawiało, iż znowu czułem, że żyję, nie wiązało się to z niczym, co działo się w studiu. Wiązało się to z tym, że Pat nauczył się wiązać sznurowadła, że dokuczano mu w szkole albo że zrobił lub powiedział coś, co wypełniało moje serce miłością, coś, co przypominało mi, że mój syn jest najpiękniejszym chłopakiem na świecie. Gdyby ode mnie odszedł, czułbym, że tracę wszystko.
– Chcę tylko tego, co jest dla ciebie najlepsze – powiedziałem i po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że być może chcę tego, co jest najlepsze dla mnie, a nie dla niego.
– Twój tato i ja zobaczyliśmy ją w Palladium, kiedy miała osiemnaście lat – powiedziała matka. – Nazywali ją dziewczyną z Zatoki Tygrysów.
Jej błękitne oczy były szeroko otwarte z emocji. Dlaczego nigdy wcześniej nie zauważyłem, jak bardzo są błękitne? W półmroku Albert Hali świeciły się niczym klejnoty na wystawie u Tiffany’ego.
Chociaż moi rodzice spędzali na ogół wieczory w domu, mniej więcej co pół roku wybierali się na jakiś spektakl – recital Tony’ego Bennetta w Royal Festival Hali, powtórkę Oklahomy albo Guys and Dolls na West Endzie – i dlatego postanowiłem zabrać matkę na przedstawienie w Albert Hali. Na jej najbardziej ulubioną artystkę wszech czasów – dziewczynę z Zatoki Tygrysów.
– Shirley Bassey! – westchnęła matka.
Rodzice zaciągnęli mnie na kilka występów Shirley Bassey, kiedy byłem jeszcze za mały, żeby protestować. Ale w latach mojego dzieciństwa jej publiczność nigdy nie była tak dalece zróżnicowana jak ta, którą ujrzeliśmy teraz w Albert Hali.
Niesamowicie przystojni młodzieńcy z wyskubanymi brwiami i w małych uzbeckich czapeczkach na głowach siadali obok dostojnych starszych par spod Londynu, panów w szykownych blezerach prosto z wiejskiego klubu i pań z trwałą a la Margaret Thatcher – ulubioną wyjściową fryzurą kobiet z pokolenia mojej matki.
– Nigdy nie sądziłem, że stara Shirley cieszy się takim wzięciem w środowiskach gejów – stwierdziłem. – Chociaż to nawet logiczne. Chłopcy lubią połączenie wystawnego show-biznesu i osobistej tragedii. Jest naszą Judy Garland.
– Środowiska gejów? – zdziwiła się mama. – Jakich gejów?
Wskazałem jej głową młodych mężczyzn w strojach od Versacego i Prądy, odróżniających się wyraźnie od odzianego w wełnę i poliester tłumu.
– Rozejrzyj się wokół siebie, mamo.
Jakby na zawołanie siedzący obok matki chłopak o urodzie męskiego modela, zbyt przystojny, żeby być heteroseksualistą, zerwał się z miejsca, gdy orkiestra zagrała pierwsze takty Diamonds are Forever.
– Kochamy cię, Shirley! – zawołał. – Jesteś bajeczna!
– To nie jest gej – szepnęła mi do ucha śmiertelnie poważnym tonem.
Roześmiałem się, objąłem ją ramieniem i pocałowałem w policzek. W tym samym momencie na najwyższym stopniu scenicznych schodów pojawiła się Shirley Bassey w skrzącej się bajecznie wieczorowej sukni i z uniesionymi wysoko w górę rękoma i mama pochyliła się podniecona do przodu.
– Jak ty to robisz, mamo? – zapytałem.
– Jak robię co?
– Jak sobie radzisz po stracie taty? Byłaś z nim przecież przez całe życie. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak można wypełnić tak wielką lukę.
– No cóż, nie sposób jej oczywiście wypełnić. Nigdy się jej nie wypełni. Brakuje mi go. Czasami się boję. Nadal muszę spać przy zapalonym świetle.
Spojrzała na mnie. Obrzucana bukietami kwiatów Shirley przemierzała scenę przy akompaniamencie huraganowych braw. Tak, była zdecydowanie naszą Judy Garland.
– Ale trzeba się nauczyć pozwolić komuś odejść – dokończyła matka. – Na tym to chyba polega.
– Co na tym polega?
– Że się kogoś kocha. Naprawdę kogoś kocha. Jeśli kogoś kochasz, nie widzisz w nim tylko prostego przedłużenia samego siebie. Nie kochasz go tylko za to, czym jest dla ciebie.
Matka spojrzała z powrotem na scenę. W półmroku Albert Hali widziałem, że w jej błękitnych oczach lśnią łzy.
– Miłość oznacza, że wiesz, kiedy pozwolić komuś odejść – powiedziała mi.
– Straciłeś rozum – stwierdził Nigel Batty. – Chcesz dobrowolnie oddać swoje dziecko? Chcesz przekazać je tak po prostu swojej żonie, kiedy możemy, kurwa, wygrać tę sprawę? Będzie tym zachwycona… chyba zdajesz sobie z tego sprawę.
– Nie robię tego dla niej – wyjaśniłem. – Robię to dla niego.
– Wiesz, ilu mężczyzn chciałoby się znaleźć w twojej sytuacji? Wiesz, ilu mężczyzn widziałem w tym gabinecie… dorosłych mężczyzn, Harry, którzy zalewali się łzami… którzy oddaliby wszystko, co mają, żeby zatrzymać swoje dzieci? Którzy daliby sobie za to uciąć jaja? A ty go porzucasz.
– Nie, wcale go nie porzucam. Nie poddaję się. Ale wiem, jak bardzo Pat chce być z Giną, mimo że stara się tego nie okazywać, gdyż uważa, że w ten sposób mnie urazi, zdradzi czy coś w tym rodzaju. I albo zdołają znowu nawiązać między sobą jakiś kontakt, albo ona stanie się dla niego kimś, kogo widuje tylko w weekendy. Widzę, że już to się dzieje.
– A czyja to wina?
– Wiem, że jesteś rozczarowany, Nigel. Ale ja myślę po prostu o moim synu.
– Wydaje ci się, że ona o nim myślała, kiedy odeszła? Wydaje ci się, że o nim myślała, siedząc w taksówce jadącej na Heathrow?
– Nie wiem. Uważam tylko, że dziecko powinno mieć oboje rodziców. Nawet dziecko, którego rodzice się rozwiedli. Zwłaszcza dziecko, którego rodzice się rozwiedli. Robię, co mogę, żeby tak się stało.
– Pomyślałeś o facecie, z którym ona żyje? O tym Richardzie? Nic o nim nie wiesz. Jesteś szczęśliwy, że oddajesz mu swojego syna?
– Nikomu nie oddaję Pata. Jest moim synem i zawsze nim będzie. Jestem jego ojcem i zawsze nim będę. Ale muszę zakładać, że Gina nie ma kompletnie złego gustu, jeśli idzie o mężczyzn.
– Jeśli chcesz wiedzieć, wygląda na to, że ma słabość do półgłówków. Chyba wiesz, co cię czeka? Staniesz się jednym z tych weekendowych tatusiów, siedzących w Pizza Express w niedzielne popołudnie i zastanawiających się, o czym pogadać z tą obcą osobą, która była kiedyś ich dzieckiem.
– Ja i Pat nigdy nie będziemy dla siebie obcy.
– Wolałbym się o to nie zakładać.
– Nie twierdzę, że to jest to, czego chciałem. Ale czy naprawdę tego nie widzisz? Raz po raz marnujemy sobie życie i rachunek za to płacą zawsze nasze dzieci. Zawieramy nowe związki, ciągle zaczynamy od nowa, ciągle wydaje nam się, że to kolejna szansa, żeby wszystko wyprostować, a cenę za to płacą dzieciaki z rozbitych małżeństw. To one… mój syn, twoje córki i miliony podobnych im… noszą rany, które nie zagoją się do końca życia. – Wzruszyłem bezradnie ramionami, zdając sobie sprawę, że kompletnie się do mnie zraził. – Sam nie wiem, Nigel. Próbuję być po prostu dobrym ojcem.
– Oddając swojego syna.
– Wydaje mi się, że tyle przynajmniej mogę zrobić.
– Będzie to wyglądało w ten sposób – powiedziałem Patowi. – Możesz zostawić w naszym domu tyle swoich rzeczy, ile chcesz. Twój pokój będzie zawsze twoim pokojem.
Nikt ich nie będzie dotykał. I możesz wrócić, kiedy tylko zechcesz. Na dzień, na noc, na zawsze.
– Na zawsze? – zapytał, prowadząc przy mnie rower. Miał bardzo cichy głos.
– Będziesz mieszkał u swojej matki. Ale nikt nie będzie cię zmuszał, żebyś tam mieszkał. Oboje będziemy się tobą opiekować. I oboje chcemy, żebyś był szczęśliwy.
– Już się ze sobą nie kłócicie?
– Próbujemy przestać się kłócić. Bo oboje bardzo cię kochamy i oboje chcemy tego, co jest dla ciebie najlepsze. Nie twierdzę, że już nigdy nie będziemy się kłócić. Ale staramy się, rozumiesz?
– Czy znowu się kochacie?
– Nie, skarbie. Ten okres naszego życia mamy już za sobą. Ale oboje kochamy ciebie.
– Gdzie będę spał u mamy?
– Mama szykuje dla ciebie nowy pokój. Będzie wspaniały… będziesz mógł rozstawić na podłodze wszystkie swoje zabawki z Gwiezdnych wojen, posłuchać na pełny regulator hip hopu, doprowadzić wszystkich sąsiadów do szaleństwa.
– I nikt nie będzie mógł dotykać rzeczy w moim starym pokoju?
– Nikt.
– Nawet ty?
– Nawet ja.
Szliśmy teraz przez park. Przed nami wiła się asfaltowa alejka biegnąca wzdłuż stawu. Tu właśnie lubił jeździć bluebel-em, pędząc tak szybko, że łabędzie zrywały się do lotu na jego widok. Ale dzisiaj najwyraźniej nie miał zamiaru wsiąść na rower.
– Podoba mi się tak, jak jest teraz – powiedział i poczułem, jak kraje mi się serce. – Podoba mi się, jak jest.
– Mnie też – odparłem. – Lubię przyrządzać ci rano śniadanie. Lubię patrzeć, jak po południu siedzisz pośród porozrzucanych na podłodze zabawek. Lubię, kiedy kupujemy sobie na wynos pizzę albo chińszczyznę i oglądamy razem film, siedząc na sofie. Kiedy chodzimy do parku. Wszystko to lubię.
– Ja też. Ja też to lubię.
– I nadal będziemy to wszystko robić, rozumiesz? Nikt nam tego nie zabroni. To się nigdy nie skończy. Aż do dnia, gdy będziesz już bardzo duży i zechcesz wyjść gdzieś z kolegami i zostawić swojego starego ojca samego.
– Nigdy cię nie zostawię.
– Ale zróbmy wszystko, żeby jakoś się nam udało. Mam na myśli mieszkanie u mamy. Ponieważ mama bardzo cię kocha i wiem, że ty też ją kochasz. To dobrze. Cieszę się. Cieszę się, że się kochacie. I chociaż martwi mnie, że się do niej przenosisz, to przecież niczego nie kończy. Możesz wrócić, kiedy tylko chcesz. Więc spróbuj być szczęśliwy u mamy. Dobrze?
– Dobrze.
– I wiesz co, Pat?
– Co?
– Jestem dumny, że jesteś moim synem.
Pat puścił rower i padł mi w objęcia, przywierając do mnie z całej siły. Moje zmysły wypełniło to, co wydawało się esencją jego osoby – potargane blond włosy, niesamowicie gładka skóra, zapach brudu i cukru. Mój piękny syn, pomyślałem, czując na języku nasze słone łzy.
Były jeszcze inne rzeczy, które chciałem wyjaśnić, lecz zabrakło mi słów. To nie jest doskonałe wyjście, chciałem powiedzieć. Nigdy nie będzie doskonałe. Nie jestem taki głupi, żeby tego nie wiedzieć. Ale biorąc pod uwagę całą sytuację, to chyba najlepsze rozwiązanie. Nie jest doskonałe. Jedyną doskonałą rzeczą w moim życiu byłeś zawsze ty.
Mój przepiękny synku.
Mój przepiękny synku.
Mój przepiękny synku.
Gina zabrała Pata do jego nowej sypialni, a ja stałem pośrodku ich mieszkania, trzymając w ramionach pudło z zabawkami i czując się tak zagubiony, jak nie czułem się jeszcze nigdy w życiu.
– Daj, wezmę to – zaproponował Richard.
Wręczyłem mu pudło i postawił je na stole.
Nieśmiało się do siebie uśmiechnęliśmy. Był trochę inny, niż się spodziewałem – skromniejszy, bardziej sympatyczny, mniej zapatrzony w siebie.
– To wielki dzień dla Giny – powiedział.
– Wielki dzień dla nas wszystkich – uściśliłem.
– Jasne – zgodził się szybko. – Ale Gina, jak pewnie wiesz, jest spod znaku Wagi. Dom, rodzina, to dla niej najważniejsze.
– Owszem.
Był trochę inny, niż myślałem. Ale to oczywiście nie oznaczało, że nie był skończonym dupkiem.
– A Pat? – zapytał. – Spod jakiego jest znaku?
– Posprzątaj Mój Pokój – odparłem.
Gina wyszła z nowej sypialni Pata i uśmiechnęła się do mnie.
– Dziękuję, że pomogłeś mu w przeprowadzce.
– Nie ma o czym mówić.
– I dziękuję za wszystko – dodała i przez sekundę poznałem w niej Ginę, która mnie kiedyś kochała. – Wiem, jak bardzo ci na nim zależy.
– Miłość oznacza, że wiesz, kiedy pozwolić komuś odejść – odparłem.
W ogóle jej nie zauważyłem. Wjechałem w główną ulicę i nagle usłyszałem pisk opon i głośny klakson. Czarna taksówka ominęła mnie, skręcając ostro w bok i zobaczyłem wykrzywioną w grymasie wściekłości twarz kierowcy. Ludzie odwrócili głowy, żeby przyjrzeć się temu idiocie w sportowym aucie z podartym dachem.
Zatrzymałem się przy krawężniku i nie zwracając uwagi na mijające mnie samochody, próbowałem uspokoić bijące serce. Trzęsły mi się ręce. Zacisnąłem je na kierownicy, aż pobielały kłykcie, i drżenie ustąpiło.
A potem ruszyłem powoli do domu, prowadząc z przesadną ostrożnością, ponieważ wiedziałem, że moje myśli podążają inną drogą, że koncentrują się na zamieszczonej w rodzinnym albumie czarno-białej fotografii ojca i syna oraz na fragmencie pewnej starej piosenki o nieznajomym, który trafił do raju.
– Jak myślisz, tato? – powiedziałem na głos, naprawdę pragnąc porozmawiać z moim starym, naprawdę pragnąc dowiedzieć się, co o tym sądzi. – Czy dobrze zrobiłem?
Usłyszeliśmy kościół, jeszcze zanim go zobaczyliśmy.
Kiedy wielki czarny daimler skręcił w lewo w Farringdon Road i ruszyliśmy powoli w stronę Tamizy, dzwony biły na cześć Marty’ego i Siobhan.
A potem skręciliśmy ponownie na mały Clerkenwall Square i miałem wrażenie, że kościół zasłonił całe błękitne niebo. Ubrany w żakiet Marty zaczął się wiercić na tylnym siedzeniu limuzyny, zezując na gości, którym przy wejściu do kościoła wręczano kwiaty do butonierek.
– Czy nie powinniśmy zrobić kilku rundek? – zapytał. – Kazać im trochę poczekać?
– To robi panna młoda, Marty. Nie my.
– Jesteś pewien, że masz…
Pokazałem mu dwie złote obrączki i pokiwał głową.
Nie zostało nam nic innego, jak wysiąść.
Kiedy to zrobiliśmy, dzwony rozdzwoniły się tak głośno, że nie sposób było się skupić. Zaczęliśmy wchodzić po kamiennych schodach do kościoła. Marty rozpinał i zapinał frak, uśmiechając się i kłaniając ludziom, których znał, a nawet tym, których nie znał. Byliśmy w połowie drogi, kiedy potknął się o coś i musiałem złapać go za ramię, żeby się nie wywrócił.
Pochylił się i podniósł ze schodka dziewięciocalową plastikową figurkę mężczyzny. Miał na sobie lawendową marynarkę, lśniące srebrzyste spodnie i białą satynową koszulę. I albo nosił na brzuchu szeroki pas albo był grubo zabandażowany. Poza tym zgubił gdzieś jeden z białych półbutów.
– Kto to ma, kurwa, być? – zapytał Marty. – Liberace?
– To nie Liberace – odpowiedziałem, odbierając mu lalkę. – To Disco Ken.
W sączących się przez witraże promieniach słońca zbiegała ku nam mała dziewczynka, trzymając w ręku kapelusik tej samej barwy co jej żółta sukienka.
– Peggy! – zawołałem.
– Disco Ken – stwierdziła, zabierając mi lalkę. – Szukałam go.
Chwilę później zobaczyłem Cyd, która przyglądała mi się spod ronda wielkiego czarnego kapelusza. Był dla niej trochę za duży. Może kupiła go, zanim przycięła włosy.
– Zaczekam w środku – oznajmił Marty. – Na ołtarzu.
– Przy ołtarzu – poprawiłem go.
– Wiem dobrze, gdzie zaczekam – stwierdził.
Cyd uśmiechnęła się do niego.
– Powodzenia – powiedziała.
Popatrzyliśmy w ślad za nim, a potem przez dłuższą chwilę przyglądaliśmy się sobie.
– Nie spodziewałem się tu ciebie zobaczyć – mruknąłem.
– Jestem zaproszona przez pannę młodą.
– Oczywiście. Siobhan naprawdę cię polubiła. No więc… co u ciebie?
– W porządku, w porządku. Naprawdę w porządku. A jak się miewa Pat?
– Mieszka teraz u Giny. To chyba zdało egzamin. Zobaczysz go później.
– Pat przyjdzie? – zapytała Peggy.
– Jest w orszaku pana młodego.
– To ekstra – stwierdziła i dała z powrotem nurka do kościoła.
– Jest szczęśliwy? – zapytała Cyd.
Widziałem, że ją to naprawdę obchodzi, i miałem ochotę ją objąć.
– Wyłoniły się pewne drobne problemy z chłopakiem Giny. To jakiś odmieniec. Nie lubi, kiedy Pat tłucze go w głowę świetlnym mieczem. Powtarzam małemu: nie, nie, Pat, jeśli masz zamiar go uderzyć, wal między oczy.
Cyd potrząsnęła głową i uśmiechnęła się.
– Kim byłbyś bez tych swoich żarcików, Harry?
– Nie wiem.
– Ale widujesz go?
– Przez cały czas. W każdy weekend i raz w ciągu tygodnia. Nie ustaliliśmy jeszcze kwestii wakacji.
– Musi ci go brakować.
– Mam wrażenie, jakby wciąż ze mną był. Nie potrafię tego wyjaśnić. Nawet kiedy go nie ma, czuję go przy sobie. Czuję wielką dziurę tam, gdzie jeszcze przed chwilą był. Tak jakby jego nieobecność była tak samo silna jak obecność.
– Nawet kiedy ich nie ma, wciąż władają naszym sercem. Na tym właśnie polega rodzicielska miłość.
– Chyba tak. Jak się miewa Jim?
– Nie mam pojęcia. Nic z tego nie wyszło. Błędem było nawet próbować.
– No cóż, zrobiłaś to dla Peggy. – Miałem nadzieję, że zrobiła to dla Peggy. A nie dlatego, że nadal kochała go tak, jak kochała niegdyś. – Warto było spróbować ze względu na Peggy.
– Tak uważasz?
– Absolutnie.
Wskazała głową mijającego powoli kościół daimlera. W środku siedziała ubrana na biało dziewczyna i podenerwowany mężczyzna w średnim wieku. Samochód zniknął za rogiem.
– Lepiej wejdźmy do środka – powiedziała.
– Do zobaczenia później. Możemy podzielić się vol-au-ventem.
– Do widzenia, Harry.
Patrzyłem, jak odchodzi, by zająć miejsce po stronie panny młodej. Idąc, trzymała rondo kapelusza, jakby w każdej chwili mógł odfrunąć. A potem poczułem, jak ciągnie mnie za rękaw Pat. Ubrany w coś, co przypominało marynarski mundurek, wyglądał bardzo elegancko. Objąłem go i zobaczyłem wchodzących po stopniach Ginę i Richarda.
– Mówiłam ci, że nie uda nam się zaparkować tak blisko kościoła – mówiła.
– Przecież nam się udało – odparł. – Czy może czegoś nie zauważyłem?
Widząc mnie, przestali się kłócić, odebrali od mistrza ceremonii kwiatki do butonierki i weszli do kościoła. Uśmiechnąłem się do Pata.
– Podoba mi się twój nowy garnitur. Jak się w nim czujesz?
– Drapie mnie.
– Wyglądasz wspaniale.
– Nie lubię garniturów. Za bardzo przypominają mi szkołę.
– Chyba masz rację. Garnitury za bardzo przypominają szkołę. Nadal jesteśmy umówieni na weekend?
Pokiwał głową.
– Co chcesz robić? – zapytałem.
– Coś dobrego – odparł po chwili zastanowienia.
– Ja też tego chcę. Zróbmy coś dobrego w ten weekend. Ale na razie mamy tu do wykonania zadanie, prawda?
– Jesteśmy drużbami.
– Ty jesteś drużbą. Ja jestem pierwszym drużbą. Idziemy na ślub?
Pat wzruszył ramionami i uśmiechnął się.
Mój przepiękny chłopak.
Weszliśmy do kościoła – w środku pachniało liliami, chłodem, kobietami w kapeluszach i półmrokiem, który przecinały padające ze starych okien smugi miodowego światła – i Pat wyprzedził mnie, stukając obcasami swoich nowych butów po kamiennej posadzce.
Patrząc, jak biegnie do ołtarza, przy którym czekał już na nas Marty, poczułem jednocześnie ukłucie wielkiego szczęścia i wielkiego smutku.
Sam nie wiem. Czułem się, jakbym był już jego drużbą.
Pastor był wysokim, młodym nerwowym mężczyzną, jednym z tych prostodusznych elegantów ze Środkowej Anglii, których kościół anglikański wysyła do betonowej dżungli stolicy. Jego jabłko Adama podskakiwało w górę i w dół, gdy mówił o dniu sądu, w którym odkryte zostaną sekrety wszystkich serc.
Nie spuszczając wzroku z Marty’ego, zadawał mu pytania takim tonem, jakby naprawdę spodziewał się szczerych odpowiedzi.
– Czy będziesz ją kochał, szanował i opiekował się w chorobie i w zdrowiu? Czy zaniechawszy innych kobiet, zostaniesz z nią, póki śmierć was nie rozłączy?
A mnie stanęła przed oczyma długa seria oportunistycznych miłostek Marty’ego, które kończyły się niezmiennie w niedzielnych wydaniach gazet, kiedy kobiety, które szybko zdobył i prawie tak samo szybko porzucił, uświadamiały sobie, że przespanie się z nim nie stanowi wcale pierwszego szczebla kariery w show-biznesie.
Potem spojrzałem na stojącą przy swoim ojcu Siobhan, na jej okoloną białymi koronkami irlandzką bladą twarz i chociaż nie był po temu odpowiedni czas i miejsce, nie mogłem nie pomyśleć o jej słabości do żonatych mężczyzn oraz do nieobliczalnych młodzieńców, którzy przykuwają się łańcuchami do drzew. Żadna z tych rzeczy nie miała jednak dzisiaj znaczenia. Ani zgorzkniałe, oplotkowujące Marty’ego byłe kochanki, ani wszystkie te żony, które pokazały po jakimś czasie Siobhan, gdzie jest jej miejsce. Wszystko to mieli już za sobą.
Oboje wydawali się dzisiaj rozgrzeszeni, odmłodzeni przez te obietnice miłości i oddania, przez złożone śluby – chociaż byłem przekonany, że Marty nie miał pojęcia, co konkretnie przed chwilą ślubował. Czułem do nich obojga olbrzymią sympatię.
I nie mogłem odnaleźć w sobie najmniejszego śladu cynizmu. Ponieważ ja również chciałem tego samego. To było wszystko, czego chciałem. Kochać i miłować.
Obejrzałem się i rzuciłem okiem na zgromadzonych. Cyd zerkała na pastora spod ronda swojego kapelusza. Obok niej widziałem czubek głowy i włosy Peggy. Pat spostrzegł, że mu się przyglądam, i uśmiechnął się od ucha do ucha, a ja mrugnąłem do niego i obróciłem się z powrotem do pastora, który mówił o dozgonnej miłości i zgodzie.
Kiedy zadawał nowożeńcom pytania, nie mogłem nie postawić kilku z nich sobie. Na przykład… czy rzeczywiście mogę odegrać pozytywną rolę w życiu Peggy? Czy naprawdę uważam, że zdołam wychować tę małą dziewczynkę, mając pełną świadomość, że nigdy nie połączą nas łatwe związki krwi? Czy jestem w wystarczającym stopniu mężczyzną, by wychować dziecko innego mężczyzny? I co będzie z Cyd? Czy wytrzymamy ze sobą dłużej aniżeli standardowe pięć, sześć albo siedem lat? Czy będziemy się kochać i miłować aż do śmierci? Czy też jedno z nas – prawie z całą pewnością ja – w końcu coś spieprzy, zacznie się opieprzać albo na lewo i prawo pieprzyć. Czy naprawdę wierzę, że nasza miłość jest dość silna, by przetrwać w tym parszywym współczesnym świecie? No właśnie, czy w to wierzę? Czy w to wierzę?
– Tak – powiedziałem głośno i Marty po raz pierwszy spojrzał na mnie jak na czubka.
Postukałem srebrną łyżeczką w kieliszek szampana i wstałem, żeby wygłosić mowę pierwszego drużby.
Wszyscy krewni, znajomi i koledzy z pracy spojrzeli na mnie, nasyceni weselnym śniadaniem i gotowi wysłuchać czegoś śmiesznego, a ja zerknąłem do swoich notatek.
Były to w większości tanie dowcipy, nagryzmolone przez Eamona na odwrotnej stronie pocztówek. W tym momencie wydały mi się kompletnie bezużyteczne. Wziąłem głęboki oddech i zacząłem mówić.
– Jeden z wielkich myślicieli powiedział kiedyś: „Mijają lata, życie wydaje ci się banalne i nagle pojawia się nieznajomy, a imię jego brzmi miłość”. – Zawiesiłem dramatycznie głos. – Czy to Platon? Wittgenstein? Kartezjusz? Nie, to Nancy Sinatra. I stara Nancy ma rację. Bez tego nieznajomego życie wydaje się takie banalne, takie puste. W gruncie rzeczy, kiedy o tym pomyślę, jest jeszcze gorzej.
Nie mieli pojęcia, o czym ja, kurwa, mówię. Nie sądzę, żebym sam to wiedział. Potarłem pulsujące skronie. Zaschło mi w ustach. Łyknąłem trochę wody, ale wciąż były suche.
– Jest gorzej, o wiele gorzej – mruknąłem, starając się znaleźć odpowiednie słowa dla prawdy, którą chciałem przekazać. Chodziło mi chyba o to, jak ważne jest, by Marty i Siobhan zawsze pamiętali, jak się dzisiaj czuli. Żeby nigdy tego nie zapomnieli.
Spojrzałem w stronę Cyd, oczekując od niej jakiejś zachęty, lecz ona wbiła wzrok w resztki swojego deseru. Peggy i Pat biegali między stołami. Ktoś zakaszlał. Zaczęło płakać jakieś niemowlę. Ludzie niecierpliwili się. Ktoś wyszedł w poszukiwaniu toalety. Zerknąłem do swoich notatek.
– Poczekajcie, mam tutaj coś dobrego – powiedziałem. – O miłości, która zaczyna się, kiedy toniesz w czyichś ramionach, i kończy, gdy toniesz w czyimś zlewie.
Dwaj pijani wujowie parsknęli śmiechem.
– Albo o nieuświadomionych nowożeńcach, którzy poszli do lekarza, żeby zademonstrował im stosunek płciowy – dodałem. Lekko wstawiona ciotka cicho zachichotała. – Doktor odbył stosunek z kobietą i zapytał pana młodego, czy ma jakieś pytania. Owszem, odparł tamten. Jak często mam ją tutaj przyprowadzać?
Goście roześmieli się. Eamon uśmiechnął się z dumą. Lecz ja czułem, że pocztówki wyślizgują mi się z drżących dłoni. Nie potrzebowałem już notatek. Były bezużyteczne.
– Tak naprawdę chciałem wam powiedzieć, że mam nadzieję… jestem pewien… że Siobhan i Marty będą pamiętać, iż życie bez miłości to nie jest życie. To są słowa Nancy Sinatry. I jeśli znajdziecie kogoś, kogo kochacie, nie pozwólcie mu odejść. To moje słowa.
Uniosłem w górę kieliszek. Cyd zerknęła na mnie, a potem schowała się z powrotem za rondem kapelusza.
– Panie i panowie, chłopcy i dziewczęta, napełnijcie kieliszki i wznieście toast za tę cudowną parę.
Eamon złapał mnie, kiedy schodziłem ze sceny.
– Świetnie wypadłeś – stwierdził. – Następnym razem dorzuć kilka dowcipów o panu młodym dymającym owcę.
Dopiero kiedy zaczęła grać muzyka, uświadomiłem sobie, że nigdy nie widziałem jej w tańcu.
Nie miałem pojęcia, czy podobnie jak jej imienniczka jest wspaniałą tancerką, czy też kompletną, choć mimo to uroczą niezdarą.
Nie wiedziałem, czy wiruje i sunie z nieskończoną gracją po parkiecie, czy też stawia niezgrabne kroczki, zastanawiając się, co zrobić z rękoma. Nie wiedziałem, czy tańczy jak Cyd Charisse, czy jak Sid James. Wiedziałem jednak, że nie ma to dla mnie najmniejszego znaczenia.
Widok marnie tańczącej Cyd wzruszyłby mnie tak samo mocno jak widok tańczącej pięknie. Chciałem po prostu z nią zatańczyć.
Didżej puścił Wake Me Up Before You Go-Go i sali udzieliło się coś z głupawej euforii tej starej piosenki.
Marty i Siobhan wycinali niebezpiecznie wyglądające hołubce i twarz pana młodego przybrała kolor przedzawałowej czerwieni, gdy próbował podnieść z parkietu swoją partnerkę. Eamon stał jak wryty w miejscu, wyrzucając w górę ręce, jakby zalał się w trupa na Ibizie, a nie wypił trzy kieliszki w Clerkenwall. Mem wyginała się i wiła wokół niego i wyglądała bardzo lubieżnie, wykonując ten jedyny taniec, jaki znała.
Gina klaskała w dłonie i śmiała się razem z Patem, który wymyślił właśnie nowy taniec składający się z dziwnych małych podskoków, wprawiających go w stały ruch obrotowy. Richard sunął dostojnie po parkiecie z jedną z druhen. Moja matka tańczyła z pastorem.
Była również Sally, obecnie w zaawansowanej ciąży, kołysząca się z boku na bok z ironicznym wyrazem twarzy, ponieważ była to muzyka, dzięki której wapniacy mogli się znowu poczuć młodzi.
Był też Glenn, który zamknął oczy i wymachiwał dziko rękoma, jakby tarzał się w błocie w Woodstock. Nagle zdałem sobie sprawę, że przyjęcie jest wyjątkowo udane. Ponieważ Glenn tańczył w taki sam sposób jak Eamon.
Nie widziałem jednak nigdzie Cyd i Peggy.
Kiedy Marty postawił na podłodze Siobhan, żeby zaczerpnąć oddechu, dotknąłem jej ramienia.
– Siobhan, gdzie jest Cyd? – zawołałem, przekrzykując głos George’a Michaela.
– Musiały wcześniej wyjść, żeby zdążyć na samolot. Wracają do Ameryki.
– Na jak długo?
– Na zawsze. Nie powiedziała ci?
Zostawiłem MGF na poboczu autostrady, na zachód od zielonych osiedli Osterley Park. Kilka dni później usiłowałem odszukać to miejsce na planie miasta, ale leżało zbyt daleko, żeby tam się znaleźć. Miałem wrażenie, że porzucam samochód gdzieś na końcu świata. Albo na początku.
Było jednak jasne, że jadąc autem, nie zdążę. Droga na Heathrow była kompletnie zakorkowana. Tymczasem co kilka sekund nad moją głową wzbijał się w niebo kolejny samolot wielki niczym oceaniczny liniowiec. Wyglądało to nieciekawie. MGF nie był już w stanie mi pomóc.
Wysiadłem z samochodu, uświadamiając sobie, że nie wiem, którą linią lotniczą lecą. Samoloty Virgin Atlantic startowały z Terminalu 3, British Airways z Terminalu 4. Nie było czasu, żeby dotrzeć do obydwu. Którą wybrały? Firmę Richarda Bransona, czy może ulubione linie lotnicze świata?
Biegłem skrajem autostrady, powiewając połami fraka. Nad głową słyszałem wizg odrzutowców.
Ostatecznie jednak nie miało większego znaczenia, którą linię wybrały. Kiedy dotarłem do hali odlotów, wszystkie odlatujące tego dnia do Ameryki samoloty już wystartowały.
Tłum zaczął się przerzedzać. Podróżni byli w powietrzu, ci, którzy ich odprowadzali, w drodze do domu. Stojąc przy bramie odlotów międzynarodowych i pocąc się obficie w moim fraku, zwiesiłem głowę i głęboko westchnąłem. Spóźniłem się.
I nagle zobaczyłem na ziemi małego lawendowego człowieczka. Disco Kena. Podniosłem go. Jego srebrne spodnie były umorusane. Zgubił gdzieś drugi but.
I chwilę później stanęły przede mną Cyd i Peggy, z kartami pokładowymi w rękach i walizkami u stóp. Obie ubrane były nadal w wizytowe sukienki.
– To była wspaniała mowa – powiedziała Cyd.
– Nie sądzisz, że powinna być trochę bardziej tradycyjna? Nie sądzisz, że powinienem… no wiesz… dorzucić dowcip o panu młodym i owcach?
– Nie, tak było dobrze.
– Nie zdążyłyście na samolot.
– Pozwoliłyśmy, żeby odleciał.
Potrząsnąłem z niedowierzaniem głową.
– To ty – powiedziałem.
– Lepiej, żebym to była ja – odparła.
Peggy wzięła ode mnie Disco Kena i spojrzała na swoją matkę, tak jakby zastanawiała się, co się jeszcze wydarzy.
Czarna taksówka wiozła nas wczesnym wieczorem z powrotem do miasta. Zatopiona w myślach Cyd patrzyła na wyłaniające się wzdłuż Westway wysokie bloki. Peggy spała w moich ramionach.
To dziecko sprawiało czasami wrażenie takiego dorosłego, takiego opanowanego i spokojnego. Jednocześnie zaś siedząc u mnie kolanach i opierając głowę o moją pierś, Peggy wydawała się lekka jak piórko. Tak jakby nadal była niemowlakiem i miała całe życie przed sobą, jakby to życie mogło nadal przybrać dowolny kształt.
Wzdrygnęła się przez sen, gdy gdzieś w niekończącym się labiryncie uliczek zachodniego Londynu zabrzmiały dzwonki lodziarza. Ich dźwięk bardziej aniżeli śpiew ptaków czy kwitnące pąki sygnalizował, że ciemne i zimne dni dobiegają wreszcie końca. Wkrótce musiała już nadejść wiosna, ponieważ gdzieś tam słychać było faceta z dzwoneczkami.
Z tylnego siedzenia czarnej taksówki nie mogłem dostrzec, gdzie dokładnie krąży pośród tych cichych, krzyżujących się uliczek. Ale echo jego dzwoneczków brzmiało w mojej głowie niczym wspomnienie dzieciństwa albo wyśnione weselne dzwony.