Pat szedł do szkoły.
Mundurek, który musiał włożyć, miał mu dodać powagi. Szary sweter z wycięciem w serek, biała koszula oraz żółty krawat miały upodobnić go do małego mężczyzny. Ale nic z tego.
Szkolny strój podkreślał tylko jego niedojrzałość. Zbliżając się do swoich piątych urodzin, Pat nie był jeszcze nawet młody. Nadal był nowy jak spod igły. Mimo że ubrany bardziej oficjalnie niż ja.
Pomagając mu przygotować się do pierwszego dnia szkoły, z zaskoczeniem uświadomiłem sobie, jak bardzo kocham jego buzię. Kiedy był niemowlakiem, nie miałem pojęcia, czy jest naprawdę piękny, czy to tylko dają o sobie znać moje ojcowskie geny. Teraz wiedziałem, że to prawda.
Ze swoimi jasnoniebieskimi oczyma, długimi żółtymi włosami oraz nieśmiałym wstydliwym uśmiechem, który pojawiał się na niewiarygodnie gładkiej twarzy, był naprawdę ślicznym chłopcem.
A teraz miałem wypuścić mojego ślicznego synka na szerokie wody. Przynajmniej do piętnastej trzydzieści. Obu nam wydawało się to wiecznością.
Teraz już się nie uśmiechał. Połykając Coco Pops, siedział blady i milczący w swoim pastiszu dorosłego stroju, starając się opanować drżenie podbródka i wysuwając do przodu dolną wargę, podczas gdy ja ani na chwilę nie przestawałem zachwalać najcudowniejszego momentu, jakim jest pierwszy dzień szkoły w życiu młodego człowieka.
Śniadanie przerwał telefon od Giny. Wiedziałem, że niełatwo jej było zadzwonić – tam, gdzie przebywała, wciąż jeszcze trwał w najlepsze dzień pracy – ale wiedziałem również, że musiała zamienić z nim kilka słów w tym wielkim dniu. Patrzyłem, jak rozmawia z matką, w uwierającej go koszuli i krawacie, dziecko, które zmuszono nagle do grania roli mężczyzny.
A potem trzeba było ruszać.
Kiedy podjechaliśmy bliżej szkoły, wpadłem w panikę. Wszędzie roiło się od dzieci, ubranych dokładnie tak samo jak Pat i podążających w tym samym kierunku co my. Mogłem go tam zgubić. Mogłem go zgubić raz na zawsze.
Zatrzymaliśmy się w pewnej odległości od szkoły. Samochody parkowały na drugiego i na trzeciego. Małe dziewczynki z pudełkami na lunch ozdobionymi portretem Leonarda di Caprio gramoliły się z pojazdów drogowych o rozmiarach czołgu pancernego. Więksi chłopcy z płóciennymi workami Manchester United i Arsenał wysiadali ze starych landar. Hałas, jaki wydawało to plemię, o wzroście trzech stóp, był nie do uwierzenia.
Wziąłem Pata za spoconą rękę i zmieszaliśmy się z tłumem. Na boisku zobaczyłem grupkę małych oszołomionych pierwszoklasistów oraz ich podenerwowanych rodziców. Przechodziliśmy właśnie przez bramę, by do nich dołączyć, gdy spostrzegłem, że w jednym z nowych skórzanych czarnych półbutów Pata rozwiązało się sznurowadło.
– Poczekaj, zawiążę ci – powiedziałem, klękając przy nim i uświadamiając sobie, że po raz pierwszy w życiu ma na nogach coś innego niż tenisówki.
Dwóch mijających nas, idących ramię w ramię starszych chłopców posłało nam drwiące spojrzenie. Pat niepewnie się do nich uśmiechnął.
– Nie potrafi nawet zawiązać sznurowadeł! – parsknął jeden z nich.
– Nie – przyznał Pat – ale umiem za to odczytać godzinę. Zaczęli obaj zataczać się ze śmiechu, podtrzymując się, żeby nie upaść, a potem odeszli, powtarzając z niedowierzaniem to, co im powiedział.
– Przecież umiem odczytać godzinę – powtórzył Pat, sądząc, że mu nie uwierzyli.
Mrugając wściekle oczyma, poważnie zastanawiał się, czy się nie rozpłakać.
– Potrafisz wspaniale odczytać godzinę – zapewniłem go. Nie mogłem uwierzyć, że naprawdę oddaję mego syna na pastwę całego zła i cynizmu parszywego współczesnego świata. Weszliśmy na boisko.
Wiele rozpoczynających szkołę dzieci miało przy sobie zarówno ojca, jak i matkę. Niemniej nie byłem jedynym samotnym rodzicem. Nie byłem nawet jedynym mężczyzną.
Był jeszcze jeden samotny ojciec, mniej więcej dziesięć lat starszy ode mnie wypluty facet, sprawiający wrażenie biznesmena. Towarzyszył spokojnej małej dziewczynce z tornistrem ozdobionym uśmiechniętymi gębami jakiegoś boybandu, o którym nigdy nie słyszałem. Wymieniliśmy krótkie spojrzenia, a potem stale unikał mojego wzroku, jakby to, na co cierpiałem, mogło okazać się zaraźliwe. Przypuszczam, że jego żona była w pracy. Przypuszczam, że mogła być wszędzie.
Sympatyczna dyrektorka wyszła po nas i zaprowadziła do szkolnej auli, gdzie uraczyła nas krótką optymistyczną mówką. Następnie dzieci przydzielono do poszczególnych klas.
Wychowawczyni Pata nazywała się Waterhouse. Razem z kilkorgiem innych rodziców i nowych dzieci ruszyliśmy do jej klasy w ślad za jednym z zaufanych starszych uczniów, którzy pełnili rolę przewodników. Naszym był mniej więcej ośmioletni chłopiec. Pat wpatrywał się w niego oniemiały z zachwytu.
Po wejściu do klasy grupka pięciolatków usiadła po turecku na podłodze i cierpliwie czekała na bajkę, którą miała im opowiedzieć panna Waterhouse, młoda kobieta o histerycznym poczuciu humoru prezentera teleturnieju.
– Witajcie wszyscy – oznajmiła. – Czas już na waszą poranną bajkę. Ale najpierw niech wszyscy powiedzą „do widzenia” swoim mamusiom. I tatusiowi – dodała, zerkając na mnie z uśmiechem.
Musiałem go zostawić. Pamiętałem kilka emocjonalnych pożegnań, zanim wyrzucono go z przedszkola, ale tym razem wyglądało to inaczej. Tym razem miałem poczucie, że to on mnie zostawia.
Zaczynał szkołę i wiedziałem, że opuszczając jej mury, będzie mężczyzną. Ja będę wtedy w średnim wieku. Te długie dni, kiedy oglądaliśmy na wideo Gwiezdne wojny, podczas gdy życie toczyło się gdzie indziej, odchodziły w przeszłość. W swoim czasie wydawały mi się puste i frustrujące, ale już teraz mi ich brakowało. Moje dziecko wkraczało w świat.
Panna Waterhouse poprosiła o zgłaszanie się ochotników, którzy zajęliby się nowymi uczniami. W górę wystrzelił las rąk i nauczycielka wybrała opiekunów. Obok nas stanęła nagle wyjątkowo ładna, poważna dziewczynka.
– Jestem Peggy – przedstawiła się. – Będę się tobą opiekować.
Wzięła Pata za rękę i zaprowadziła go w głąb klasy. Nie zauważył nawet, kiedy wyszedłem.
Pamiętam, jak zasypiałem na tylnym siedzeniu samochodu ojca, kiedy wyjeżdżaliśmy ze śródmieścia Londynu, wracając do domu z cotygodniowej wizyty u babci albo z corocznej wizyty w Palladium, gdzie oglądaliśmy pantomimę. Nad moją senną głową jarzyły się żółte światła East Endu i estakad prowadzących do autostrady.
– Nie musisz spać, pozwól tylko odpocząć na chwilę oczom – mówiła matka, a ja kładłem się na tylnym siedzeniu i wkrótce usypiało mnie kołysanie samochodu i ciche głosy rodziców.
A potem budziłem się nagle w ramionach ojca. Samochód z włączonym silnikiem stał przed domem, a ojciec niósł mnie, opatulonego w kraciasty koc, który trzymaliśmy w samochodzie na wypady nad morze, do krewnych i do Palladium.
W dzisiejszych czasach byle co potrafi mnie obudzić. Tłukący się po nocy pijak, trzaśniecie samochodowych drzwi, wyjący o mile od domu fałszywy alarm – wszystko to wystarczy, bym się ocknął i potem godzinami wpatrywał w sufit. Ale kiedy byłem dzieckiem i spałem na tylnym siedzeniu samochodu ojca, nic nie mogło mnie wyrwać ze snu. Prawie się nie budząc, wędrowałem owinięty tym kraciastym kocem do swojej sypialni na piętrze.
Chciałem, żeby Pat miał podobne wspomnienia. Chciałem, żeby czuł się tak samo bezpieczny. Lecz po wyjeździe Giny i sprzedaży naszego starego volkswagena – pieniądze poszły na spłatę hipoteki – Pat podróżował na przednim siedzeniu MGF, skutecznie walcząc ze snem, kiedy wracaliśmy od moich rodziców i do domu mieliśmy godzinę jazdy pustą autostradą.
Chciałem, żeby przejażdżki mojego syna były podobne do tych, które ja sam pamiętałem z dzieciństwa. Ale my podróżowaliśmy bez bagażu.
Cyd zadzwoniła pod koniec długiego ranka.
– Jak poszło? – zapytała.
Wydawała się autentycznie zatroskana. To sprawiło, że jeszcze bardziej ją polubiłem.
– Nie było łatwo – odparłem. – Podbródek zadrżał, gdy trzeba było powiedzieć „do widzenia”. W oczach stanęły łzy. Ale mówię oczywiście o sobie. Pat zniósł to świetnie.
Cyd roześmiała się i okiem duszy widziałem, jak jej uśmiech rozjaśnia całą knajpę, gdzie pracowała, czyniąc z niej jedyne w swoim rodzaju miejsce.
– Potrafię cię rozśmieszyć – stwierdziłem.
– Tak, ale teraz muszę wracać do pracy. Bo nie będziesz przecież płacił za mnie moich rachunków.
To była szczera prawda. Nie byłem w stanie uregulować nawet własnych rachunków.
Ojciec towarzyszył mi, gdy przyjechałem po Pata pod koniec pierwszego dnia szkoły.
– Dzisiaj należą się specjalne względy – oświadczył, parkując swoją toyotę przy bramie szkoły. Nie wyjaśnił, czy specjalne względy należą się Patowi, czy mnie.
Kiedy o wpół do czwartej dzieci wybiegły na dwór, przekonałem się, że na pewno nie zgubi się w tłumie. Nawet pośród setki ubranych mniej więcej tak samo malców człowiek potrafi z odległości mili rozpoznać swoje dziecko.
Towarzyszyła mu Peggy, dziewczynka, której opiece go powierzono. Mała zerknęła na mnie oczyma, które wydawały się dziwnie znajome.
– No i jak ci się podobało? – zapytałem, bojąc się, że oświadczy, iż udusi się własnym językiem, jeśli będzie musiał tam kiedykolwiek wrócić.
– Wiesz co? Wszystkie nauczycielki mają tak samo na imię – odparł. – Wszystkie nazywają się panna.
Mój stary wziął go na ręce i pocałował. Zastanawiałem się, kiedy Pat zacznie się oganiać przed naszymi całusami. A potem pocałował mojego tatę w twarz – jednym z tych siarczystych gorących pocałunków, których nauczył się od Giny – i zorientowałem się, że zostało nam jeszcze trochę czasu.
– W bagażniku mam twój rower – oznajmił tato. – W drodze do domu możemy zahaczyć o park.
– Czy Peggy może z nami pojechać? – zapytał Pat. Spojrzałem na dziewczynkę o poważnych oczach.
– Oczywiście, że może – odparłem. – Ale najpierw musimy spytać mamę albo tatę Peggy.
– Moja mama jest w pracy – poinformowała mnie dziewczynka. – Tato też.
– Więc kto po ciebie przyjdzie?
– Bianca – wyjaśniła. – Moja opiekunka. Chociaż wcale nie jestem już małym dzieckiem.
Peggy rozejrzała się dookoła, lustrując wzrokiem rodziców przybyłych po swoje pociechy. Po krótkiej chwili rozpoznała twarz, której szukała. Przez tłum przepychała się, szukając swojej podopiecznej, kilkunastoletnia dziewczyna z papierosem w ustach.
– To Bianca – oznajmiła, wskazując ją, mała.
– Chodź, Peggy – powiedziała dziewczyna, biorąc ją za rękę. – Wracamy do domu.
Pat i Peggy przez chwilę patrzyli na siebie.
– Jedziemy teraz na jakąś godzinę do parku – zwróciłem się do Bianki. – Peggy może z nami pojechać. Ty oczywiście też.
Dziewczyna potrząsnęła obcesowo głową.
– Musimy iść – stwierdziła.
– W takim razie do jutra – powiedziała Peggy do Pata.
– Tak – odparł.
Peggy uśmiechnęła się do niego. Bianca pociągnęła ją w stronę przerzedzającego się tłumu.
– Zobaczę się z nią jutro – oznajmił Pat. – W mojej szkole.
Miał brudne ręce, farbę na twarzy i coś, co wyglądało na okruchy kanapki z jajkiem w kąciku ust. Ale czuł się świetnie. Ze szkołą nie powinno być żadnych problemów.
Kolejna różnica między mną a moim starym. Po tym jak Pat wpadł do pustego basenu, najchętniej nigdy w życiu nie oglądałbym już tego roweru. Ale ojciec, w trakcie tego trwającego wieczność oczekiwania w szpitalu, pojechał do parku i odzyskał bluebella.
Rower leżał dokładnie tam, gdzie go zostawiliśmy, na dnie basenu, nieuszkodzony, z wyjątkiem skrzywionej kierownicy. Z radością wyrzuciłbym go do najbliższego kontenera na śmieci. Ale ojciec chciał, żeby Pat znowu zaczął na nim jeździć. Nie zamierzałem się spierać. Pomyślałem, że nie będę wyręczał w tym małego.
Mimo to kiedy ojciec wyjął bluebella z bagażnika toyoty, mój syn najwyraźniej się ucieszył.
– Wyprostowałem kierownicę – poinformował go dziadek. – Trzeba ją tylko trochę pomalować. To potrwa nie dłużej niż minutę. Jeśli chcecie, mogę to dla was zrobić.
Wiedział, że nie trzymałem w ręku pędzla, odkąd wylano mnie z zajęć wychowania plastycznego.
– Sam mogę ją pomalować – stwierdziłem ponuro. – Włóż kurtkę, Pat.
Zaczynał się wrzesień i w powietrzu czuć było pierwszy chłodny powiew jesieni. Pomogłem Patowi włożyć kurtkę i naciągnąłem mu na głowę kaptur, obserwując, jak na widok swojego roweru uśmiecha się od ucha do ucha.
– Jeszcze jedno – oznajmił ojciec, wyjmując mały srebrny klucz ze swojego zestawu narzędzi samochodowych. – Moim zdaniem czas już, żeby taki duży chłopiec jak Pat przestał jeździć z bocznymi kółkami.
Taki był mój stary w wieku siedemdziesięciu lat – twardy, miły, pewny siebie, uśmiechający się z bezgraniczną czułością do swojego wnuka. Mimo to budziła we mnie bunt jego filozofia spod znaku „zrób to sam”, jego męska skuteczność, jego absolutna pewność, że potrafi nagiąć świat do swojej woli. No i niedobrze mi się robiło na widok tego roweru.
– Jezu, tato – jęknąłem. – Dopiero co spadł z tego cholernego rzęcha, a ty chcesz, żeby wyczyniał jakieś akrobacje na jednym kole.
– Jak zwykle przesadzasz – stwierdził ojciec. – Zupełnie jak twoja matka. Nie chcę, żeby wyczyniał jakieś akrobacje… cokolwiek przez to rozumiesz. Chcę tylko, żeby spróbował jeździć bez bocznych kółek. To mu dobrze zrobi.
Powiedziawszy to, przykucnął i zaczął odkręcać małe kółka. Patrząc, jak sprawnie posługuje się kluczem, uświadomiłem sobie, że przez całe życie miałem okazję oglądać, jak wykonuje wszelkiego rodzaju domowe prace, najpierw w jego, potem w moim domu. Kiedy nawalały lampy albo zaczynał przeciekać dach, Gina i ja nie sięgaliśmy po książkę telefoniczną. Dzwoniliśmy do mojego taty.
Zepsuty bojler, zapchane rynny, dziura w dachu – żadne zadanie nie było trudne dla jego utrzymanej w nienagannym stanie skrzynki z narzędziami. Uwielbiał, kiedy Gina wychwalała go po skończonej pracy – zawsze trochę mu się podlizywała, ale on i tak by to zrobił. Ojciec był tym, co moja matka określała mianem „złotej rączki”. Ja stanowiłem jego kompletne przeciwieństwo. Miałem „dwie lewe ręce”.
A teraz widziałem, jak twarz Pata blednie ze strachu, kiedy tato usuwał boczne kółka z jego roweru. Przez chwilę byłem bliski wybuchu, lecz potem się opanowałem. Ponieważ wiedziałem, że jeśli zacznę mówić, będę musiał przypomnieć wszystko, co dzieliło nas w ciągu minionych trzydziestu lat – moje lenistwo przeciw jego sprawności, moja nieśmiałość przeciw jego kultowi męskości, moje pragnienie spokojnego życia przeciw jego determinacji, żeby zawsze postawić na swoim.
Nie chciałem tego wszystkiego wywlekać przy Pacie. Nie dzisiaj. I w ogóle nigdy. Dlatego patrzyłem w milczeniu, jak ojciec pomaga wsiąść na rower mojemu synowi.
– Tylko spróbujemy – przemawiał do niego kojącym tonem. – Jeśli ci się nie spodoba, możemy zaraz przestać. Możemy od razu się zatrzymać. Dobrze, kochanie?
– Dobrze, dziadku.
Ojciec chwycił jedną ręką siodełko, a drugą kierownicę roweru. Pat zacisnął na niej dłonie, jakby zależało od tego jego życie, oparł stopy w lekko już zdartych szkolnych butach o pedały i zaczął nimi niechętnie kręcić. Nadąsany ruszyłem w ślad za nimi i wspólnie zaczęliśmy pokonywać porośnięte trawą wzniesienia i spadki.
– Trzymasz? – pytał niespokojnie Pat.
– Trzymam – zapewniał go mój tato.
– Czy możecie zaopiekować się Patem w sobotę wieczorem? – zapytałem.
– W sobotę wieczorem? – powtórzył, jakby to była dziwaczna prośba; jakbym świetnie wiedział, że w sobotę wieczorem lubią oboje wyskoczyć na tańce i zaprawić się paroma tabletkami Ecstasy.
– Tak, muszę gdzieś wyjść.
– Oczywiście – odparł. – Zawsze możemy się nim zaopiekować. To ma jakiś związek z pracą?
– To nie ma nic wspólnego z pracą, tato. W tej chwili nigdzie nie pracuję, pamiętasz? Idę na randkę z dziewczyną. – Nie zabrzmiało to najlepiej. – Z kobietą. – To też nie zabrzmiało zbyt dobrze.
Myślałem, że słysząc to, zatrzyma się, ale on kroczył pochylony dalej, trzymając rower Pata i depcząc stokrotki i psie kupy.
– Kto to jest? – zapytał.
– To tylko znajoma. Może pójdziemy do kina.
Tym razem przystanął i masując grzbiet, wyprostował się, żeby zmierzyć mnie wzrokiem.
– Uważasz, że to odpowiednie zachowanie dla kogoś w twojej sytuacji?
– Pójście do kina? Nie widzę, dlaczego miałbym nie chodzić do kina.
– Nie mówię o kinie. Mówię o randce z obcą kobietą zaraz po tym, jak… – przerwał i skinął głową w stronę kaptura Pata. – No wiesz.
– Ona nie jest wcale obca – stwierdziłem. – A poza tym idziemy tylko do kina. Nie bierzemy w tajemnicy ślubu.
Ojciec potrząsnął głową, zgorszony tym, ku czemu zmierza dzisiejszy świat.
– Nie obchodzi mnie, co masz zamiar zrobić – oznajmił i ponownie wskazał na Pata. – Obchodzi mnie, co z nim będzie. Ta dziewczyna… czy to coś poważnego?
– Nie wiem, tato. Czy możemy odbyć spokojnie pierwszą randkę, zanim ogłosimy zaręczyny?
Udawałem urażonego i niewinnego. Prawdę mówiąc, spodziewałem się jednak, że moja randka wprawi go w zakłopotanie i trochę przerazi. Nie miałem go wcale zamiaru zranić. Chciałem mu tylko przypomnieć, że mam już trzydzieści lat i w moim przypadku nie może decydować, w którym momencie mam odkręcić kółka od roweru.
Dotarliśmy do pasa asfaltu okalającego obskurną scenę.
– Jesteś gotów? – zapytał ojciec, zwracając się do Pata.
– Gotów – odparł mój syn tonem, który świadczył o czymś dokładnie przeciwnym.
– Trzymam cię – oznajmił ojciec, przyspieszając kroku. – Będę cię przez cały czas trzymał. Tylko się wyprostuj. I pedałuj.
– Dobrze. Trzymasz mnie?
– Trzymam!
Ruszyli po asfalcie – Pat z twarzą schowaną pod kapturem kurtki i mój ojciec zgięty wpół przy jego boku – niczym mały elf ścigany przez garbusa. Chwilę później ojciec puścił rower.
– Trzymasz mnie, dziadku?
– Trzymam! – odkrzyknął, kiedy Pat zostawił go w tyle. – Pedałuj! Trzymam cię!
Jego małe nóżki kręciły jak szalone pedałami. Rower zachybotał się niebezpiecznie, gdy wjechał w kałużę, ale potem wyprostował się i nabrał prędkości.
– Udało ci się! – krzyknął mój tato. – Udało ci się, Pat! Obejrzał się w moją stronę i obaj głośno się roześmieliśmy.
Podbiegłem do niego, a on objął mnie ramieniem. Pachniał Old Spice’em i tytoniem Old Holborn.
– Patrz, jak zasuwa! – powiedział z dumą.
Rower dotarł do końca asfaltu, podskoczył i potoczył się dalej po trawie. Pat jechał teraz trochę wolniej, lecz wciąż kręcił wściekle pedałami, zbliżając się do linii drzew.
– Nie odjeżdżaj za daleko! – krzyknąłem.
Ale on mnie nie słyszał. Zniknął w cieniu starych dębów niczym jakaś wracająca do swojej jamy zakapturzona leśna istota.
Ja i ojciec spojrzeliśmy po sobie. Teraz już się nie śmieliśmy. Ślizgając się po mokrej trawie i wołając go po imieniu, pobiegliśmy za Patem.
Chwilę później ukazał się ponownie, pędząc nonszalancko w naszą stronę i uśmiechając się od ucha do ucha ze zsuniętym z głowy kapturem.
– Zobacz, co potrafię – zawołał z dumą, stając na moment w strzemionach bluebella, a potem się zatrzymując.
– Wspaniale, Pat – powiedziałem. – Ale nie odjeżdżaj w ten sposób, dobrze? Zawsze bądź w zasięgu wzroku.
– Co się stało dziadkowi? – zapytał.
Mój ojciec opierał się o drzewo, ściskając się za pierś i łapiąc kurczowo oddech. Krew odpłynęła mu z twarzy i zobaczyłem w jego oczach coś, czego nie widziałem nigdy przedtem. To mógł być strach.
– Nic mi nie jest – wyrzęził.
– Dziadku? – zawołał Pat.
– Dziadkowi nic nie będzie.
Po długiej desperackiej minucie udało mu się wciągnąć trochę powietrza do płuc. Wciąż ciężko dysząc, zbył śmiechem zatroskane spojrzenia syna i wnuka.
– Po prostu się starzeję – stwierdził. – Za stary już jestem na bieganie po lesie.
I wydawało mi się, że to jest właśnie to – starość dopadająca człowieka, który tyle wycierpiał w młodości. Odkąd pamiętam, z jego twardego starego ciała wydobywały się małe odłamki szrapnela, poszarpane i czarne. Co rok w lecie oglądaliśmy tę wielką gwiaździstą bliznę na jego boku. Wszystkie te cierpienia i urazy musiały w końcu wcześniej czy później odbić się na jego zdrowiu.
Ale myliłem się. To nie była przeszłość. To dawała o sobie znać przyszłość.
– Nie martwcie się o mnie – powiedział ojciec. – Nic mi nie jest. Wracajmy do domu.
Ruszyliśmy więc z powrotem do jego samochodu w wydłużających się cieniach wrześniowego popołudnia. Pat jechał na rowerze przed nami, a mój stary nucił You Make Me Feel So Young, szukając pociechy i otuchy u Deana Martina, u swojego własnego prywatnego Sinatry.
Kiedy człowiek pozostaje z kimś w bliskich stosunkach, które jego zdaniem będą trwały wieki, nigdy nie przyjdzie mu do głowy, że pewnego dnia będzie brał trzeci w ciągu kilku godzin prysznic i szykował się do randki.
Wydaje mu się, że podobnie jak dawanie rzeczy do prania mamie oraz pożyczanie pieniędzy od taty, wszystkie te nerwowe łazienkowe rytuały ma już dawno za sobą.
Nigdy nie sądzi, że nadejdzie ponownie czas, gdy kwestię osobistej higieny będzie traktował z takim samym fanatyzmem jak piętnastolatek w stanie permanentnej erekcji. Że znów będzie sterczał przed lustrem, próbując coś zrobić ze swoimi włosami. Że będzie szorował zęby, które są już idealnie czyste. I że będzie robił wszystkie te rzeczy, aby posiedzieć dwie godziny po ciemku ze świeżo poznaną osobą płci przeciwnej.
To straszne. Randka to zajęcie dla młodzieży. Z upływem czasu wychodzi się z wprawy. Można nie być już w tym takim dobrym.
Wychodząc na miasto z kimś, kogo zna się od niedawna, używa się innej części mózgu aniżeli z osobą, z którą jest się związanym węzłem małżeńskim. Używa się innych mięśni. Więc może to nic dziwnego, że kiedy zaczyna się ich ponownie używać, wydają się nieco zesztywniałe.
Dwoje dorosłych angażuje się w te charakterystyczne dla nastolatków rytuały godowe – zabiegi upiększające, spotykanie się o umówionej godzinie, wyczucie, co wolno zrobić już teraz, z czym trzeba jeszcze chwilę poczekać, a czego nie wolno będzie zrobić nigdy. Powrót do czegoś takiego po długim wspólnym życiu z kimś innym może być naprawdę trudny. Nie okazał się jednak trudny z Cyd.
Dzięki niej okazał się łatwy.
– To naprawdę ważne, jaki obejrzymy wspólnie pierwszy film – powiedziała. – Wiem, że jesteśmy tylko znajomymi i w ogóle, ale wybór filmu jest naprawdę ważny.
Zrobiłem minę, jakbym doskonale wiedział, o czym mówi.
– Mnóstwo ludzi nie chce ryzykować w trakcie pierwszej randki. Idą na film sezonu. Wiesz, jeden z tych filmów, na których Nowy Jork jest niszczony przez kosmitów, falę przypływu, wielką małpę albo coś w tym rodzaju. Myślą, że taki film gwarantuje dobrą zabawę. Ale film sezonu to zły wybór.
– Tak sądzisz?
Cyd potrząsnęła głową.
– Tak naprawdę nikt nie bawi się dobrze na takich filmach z wyjątkiem trzynastoletnich dzieciaków w Idaho. Działa tu prawo osłabionego wrażenia. Kiedy widziałeś już raz walący się w gruzy Empire State Building, nie musisz tego ponownie oglądać.
Zaczynałem powoli pojmować, o co jej chodzi.
– Spodziewasz się, że ziemia rozstąpi ci się pod stopami – powiedziałem. – Ale w końcu ziewasz, kiedy kosmici rozwalają Biały Dom.
– Wybór filmu sezonu świadczy o tym, że masz naprawdę niskie oczekiwania – oświadczyła, zerkając na mnie, kiedy mijaliśmy Angel, przeciskając się przez popołudniowe korki. – W każdej dziedzinie. Świadczy, że twoim zdaniem życie sprowadza się do kubełka stęchłego popcornu i kubka dietetycznej coli. Że to jest wszystko, na co można mieć nadzieję.
Próbowałem sobie przypomnieć pierwszy film, jaki obejrzałem razem z Giną. To był coś ambitnego i japońskiego w Barbican. Coś o ludziach w depresji.
– Artystyczne kino jest tak samo niedobre – stwierdziła Cyd, czytając chyba w moich myślach. – Oznacza, że oboje udajecie ludzi, którymi prawdopodobnie nie jesteście.
– Pomyśl tylko o wszystkich tych parach na całym świecie, których pierwszym filmem był Titanic – powiedziałem. – O tych pączkujących uczuciach, skazanych na zagładę, zanim zdążą się rozwinąć. Zanim jeszcze wypłyną z portu.
Szturchnęła mnie w ramię.
– To nie są żarty – prychnęła. – Jedna z moich przyjaciółek w Stanach wyszła za mąż za faceta, który na pierwszej randce zabrał ją na Muchę.
– I później zmienił się w robala?
– Tak jakby – odparła. – Z całą pewnością się zmienił. Na gorsze.
– Więc co chcesz zobaczyć? – zapytałem.
– Zaufasz mi?
– Zaufam.
Chciała obejrzeć jeden z tych filmów, które puszczają co rok na Boże Narodzenie. Jeden z tych filmów, o których sądziłem, że oglądałem je już dziesiątki razy. Chociaż w rzeczywistości pewnie nie widziałem ani razu.
Nie wiem, dlaczego wyświetlali Życie jest cudowne w National Film Theatre na południowym brzegu Tamizy. Może szedł tam przegląd filmów Franka Capry, a może przegląd filmów Jamesa Stewarta. Może mieli odnowioną, cyfrowo podrasowaną, świeżo zrobioną kopię. Nie wiem i nie ma to większego znaczenia. Na ten film poszliśmy w nasz pierwszy wspólny wieczór. I na początku wydawał się dość marny.
Efekty specjalne pochodziły z epoki pary i elektryczności. Na rozgwieżdżonym firmamencie, który najwyraźniej był zamalowanym na czarno arkuszem tektury z zapaloną z tyłu latarką, jakieś anioły – albo raczej niebiańskie istoty symbolizowane przez dziurki w tekturze – dyskutowały o George’u Baileyu, filarze miejscowej społeczności, oraz o jego randce z przeznaczeniem.
Kiedy akcja przeniosła się do małego amerykańskiego miasteczka w okresie świąt Bożego Narodzenia, zatęskniłem nagle za kosmitami, falą przypływu albo wielką małpą, która pojawiłaby się i rozwaliła wszystko w drobny mak. O ile teoria Cyd o znaczeniu pierwszego wspólnego filmu była słuszna, powinniśmy się cieszyć, jeśli dotrwamy razem do końca wieczoru.
Ale potem, gdy wszystkie marzenia i nadzieje Jamesa Stewarta rozsypały się w gruzy, zorientowałem się, że coraz bardziej wciąga mnie ta historia człowieka, który zapomniał, po co żyje.
Film był o wiele bardziej gorzki, niż zapamiętałem, kiedy migotał w czerni i bieli w moim wielobarwnym dzieciństwie, wciśnięty między Top of the Pops i przyrządzone przez mamę kanapki z indykiem.
W miarę rozwoju akcji James Stewart obraża przez telefon jedną z nauczycielek swoich dzieci i dostaje w barze w zęby od jej męża. Ma do swojej kochającej żony pretensje o to, że nie może przez nią podróżować po świecie. I co najbardziej irytujące, źle traktuje swoje dzieci – jest w stosunku do nich arogancki i opryskliwy. Wiadomo jednak, że nie robi tego dlatego, że za mało je kocha. Robi to, ponieważ tak mocno je kocha.
Cyd wyciągnęła w ciemności rękę i uścisnęła moją dłoń.
– Nie przejmuj się – powiedziała. – Wszystko dobrze się skończy.
Kiedy wyszliśmy z kina, było jeszcze jasno, ale dzień już się kończył. Kupiliśmy pizzę w kafeterii NFT i zjedliśmy ją przy jednym z tych długich stołów, które trzeba dzielić z innymi ludźmi, dzięki czemu człowiek znowu czuje się jak w studenckich czasach.
NFT mieści się w szkaradnym budynku, który wzniesiono w pięknej części miasta. Betonowy blok w przyciężkim stylu lat sześćdziesiątych wyrósł tam, gdzie Tamiza skręca na południe w cieniu mostu Waterloo, naprzeciwko świateł bulwaru Victorii i katedry Świętego Pawła. Tam właśnie Cyd opowiedziała mi o swoim dzieciństwie, które spędziła w domu pełnym filmów i kobiet.
– Pierwszym filmem, który obejrzeli razem moi rodzice, było Przeminęło z wiatrem – oznajmiła. – Kiedy mój tato umarł, mama obejrzała go sama szesnaście razy. Robiłaby to nawet częściej, ale próbowała go sobie racjonować.
Cyd była najmłodszą z czterech sióstr. Jej matka pracowała jako pielęgniarka w Texas Medical Center – „gdzie grube szychy przychodziły, żeby naprawić im serce” – a ojciec jeździł ciężarówką na polach naftowych.
– Houston to miasto nafciarzy – wyjaśniła. – Kiedy ceny ropy idą w górę, życie jest słodkie. Kiedy spadają, zaciskamy pasa. Ale zarówno w dobrych, jak i w złych czasach, dla biednych i bogatych, Houston jest zawsze miastem nafciarzy.
Sądząc z tego, co opowiadała, dla jej rodziców nigdy nie skończył się miodowy miesiąc. Nawet mając cztery dorosłe córki, trzymali się za ręce w miejscach publicznych, dawali sobie po kwiatku i zostawiali miłosne liściki w pudełkach na lunch.
– Kiedy miałam dwanaście lat, wprawiało mnie to w zakłopotanie – przyznała. – Teraz strasznie mi się podoba. Podoba mi się, że tak bardzo się kochali. Wiem, co sobie myślisz: że może wcale tacy naprawdę nie byli, że może tylko takimi ich zapamiętałam. Może grali sobie na nerwach i na siebie warczeli. Ale ja wiem swoje. Szaleli na swoim punkcie. Dokonali właściwego wyboru.
A potem pewnej niedzieli, kiedy Cyd siedziała z koleżankami w koktajlbarze w centrum handlowym, przyszła tam jej starsza siostra i powiedziała, że ojciec zmarł na atak serca.
– Moja mama nie postarzała się z dnia na dzień – mówiła Cyd. – To nie było tak. Po prostu wycofała się jakby w przeszłość. Może uznała, że wszystko, co najlepsze, ma już za sobą. Nadal chodziła do pracy. Nadal gotowała nam posiłki. Ale teraz oglądała mnóstwo starych filmów. I niektóre pozycje z jej kolekcji wideo wywarły na mnie duży wpływ. Kiedy spotkałam tego faceta, z którym przyjechałam do Anglii, sądziłam, że to wykapany Rhett Butler.
Zawsze czuję się nieswojo, kiedy rozmowa schodzi na czyjegoś dawnego partnera. Wszystkie te nadzieje, które spełzły na niczym, wszystkie rany, które się nie zagoiły, cała gorycz i rozczarowanie, kiedy widzisz, jak twoja miłość ląduje na śmietniku – to może odebrać urok całemu wieczorowi. Ona też to chyba wyczuła i zmieniła temat, przybierając ton rozszczebiotanej przewodniczki.
– Czy wiesz, że „Houston” było pierwszym słowem, które wypowiedziano na Księżycu? – zapytała. – To fakt. Neil Armstrong powiedział do centrum kontroli lotu: „Houston, tu baza na Morzu Spokoju. Orzeł wylądował”.
– Dopóki cię nie poznałem, nigdy tak naprawdę nie myślałem o Houston – stwierdziłem. – Nie należy do tych amerykańskich miast, których obraz ma się przed oczyma.
– Tam jest zupełnie inaczej niż tutaj – powiedziała. – Jeśli coś ma dwie warstwy farby, to już antyk. Przy drogach stoją bary, które nazywają lodziarniami, i wszystkie kobiety wyglądają tam, jakby właśnie wyszły z piosenki Hanka Williamsa. Ale jeśli jesteś młody, w sobotni wieczór idziesz do Yucatan Liquor Storę, gdzie dziewczęta starają się wyglądać jak Pamela Anderson, a chłopcy nie mogą nic poradzić na to, że wyglądają jak Meatloaf.
– Przypomina mi to trochę Essex – mruknąłem. – Więc gdzie spotkałaś tego Anglika?
– W Yucatan Liquor Storę. W sobotni wieczór. Zapytał mnie, czy chcę się czegoś napić, a ja odpowiedziałam, że nie. Wobec tego zapytał, czy chcę zatańczyć, i odpowiedziałam, że tak. Pracował w Houston jako kurier. Taki ma zawód. Dostarcza różne rzeczy, jeżdżąc motocyklem. Coś w rodzaju listonosza z klasą. Naturalnie bardzo mi to zaimponowało.
– Ale nie okazał się raczej Rhettem Butlerem?
– No wiesz… nawet Clark Gable nie okazał się Rhettem Butlerem.
– Mimo to przyjechałaś z nim do Londynu?
– Zgadza się.
– Dlaczego tam nie zostaliście? Wywalili go?
– Och, nie. Wzięliśmy ślub. Dostał zieloną kartę. Wiesz, że zielona karta jest w rzeczywistości różowa?
Pokręciłem głową.
– Nas też to zdziwiło. Musieliśmy odpowiadać na pytania w urzędzie imigracyjnym, który sprawdza, czy ludzie naprawdę się kochają. Pokazywaliśmy im nasze zdjęcia ślubne i nie było z tym problemu. Mogliśmy tam zostać na zawsze. – Cyd zamyśliła się. – Moim zdaniem poczuł, że powinien coś zrobić ze swoim życiem. W Ameryce jest coś, co sprawia, że człowiek czuje się nieudacznikiem. Więc przyjechaliśmy tutaj.
– I co poszło źle?
– Wszystko. On lubił bambus. Wiesz, co to znaczy? Potrząsnąłem głową.
– To jakiś narkotyk?
– Nie. A właściwie na swój sposób tak. To znaczy, że lubił Azjatki. I wciąż lubi. Zawsze je będzie lubił.
– Azjatki?
– No wiesz… Koreanki, Chinki, Japonki, Filipinki. W gruncie rzeczy nie był zbyt wybredny, co jest może nawet trochę obraźliwe dla Azjatek, które między sobą mogą się różnić tak jak Szwedka od Turczynki. Ale jemu było autentycznie wszystko jedno, byle były Azjatkami. Tej nocy, kiedy się spotkaliśmy, był w Yucatan z małą Wietnamką. W Houston mamy dużo Wietnamczyków.
– Azjatki? Masz na myśli skośnookie?
– Nie mówi się już skośnookie. To obraźliwe… jak Murzyn albo stewardesa. Musisz mówić Afro-Amerykanin albo personel lotniczy. Azjaci zamiast skośnookich.
– Azjaci kojarzy mi się raczej z Indiami.
– Przykro mi, proszę pana. Tak właśnie należy mówić.
– Co w nich takiego lubił?
– Może fakt, że się od niego różnią. Że wyglądają zupełnie inaczej. Potrafię to zrozumieć. Cały heteroseksualizm polega przecież na tym, że ciągnie cię do kogoś, kto różni się od ciebie wyglądem.
– No więc jeśli lubił Azjatki… jeśli ten facet, który nie był Rhettem Butlerem, lubił bambus… dlaczego polubił ciebie?
– Zabij mnie. Wydaje mi się, że to była aberracja. Śnieg w środku lata. Nie wiem.
Odgarnęła z czoła czarną grzywkę i spojrzała na mnie tymi swoimi szeroko osadzonymi brązowymi oczyma. Teraz, kiedy o tym wspomniała, dostrzegłem, że komuś, kto lubił bambus, mogła się spodobać. W pewnym oświetleniu.
– Byliśmy ze sobą przez dwa lata – powiedziała. – Rok tam i rok tutaj. A potem wrócił do starych zwyczajów. Albo ja odkryłam, że wrócił do starych zwyczajów. Z malajską studentką, którą spotkał w parku. Pokazał jej Londyn… i kilka innych rzeczy. Nie był złym facetem. Nadal nie jest zły. Po prostu źle wybrałam. A co z tobą?
– Ze mną?
– Tak, co się stało z twoim małżeństwem?
Próbowałem ustalić, co się stało z Giną i ze mną. Wiedziałem, że to ma coś wspólnego ze starzeniem się, traktowaniem pewnych rzeczy jako oczywistość i wrażeniem, że życie przecieka między palcami. Może mógłby mi to wyjaśnić James Stewart.
– Naprawdę nie wiem, co się stało – przyznałem. – Na krótki moment się zapomniałem.
– A, rozumiem – mruknęła. – Chcesz powiedzieć, że zrobiłeś skok w bok?
– Nie chodzi tylko o to. Ale od tego się zaczęło. Po prostu nie wiem, jak to wyjaśnić. Pozwoliłem jakby, żeby zgasło światło.
Wpatrywała się we mnie przez chwilę, a potem pokiwała głową.
– Chodźmy popatrzeć na iluminację – powiedziała. Było już ciemno. Oświetlony na całej długości drugi brzeg wyglądał jak sznur pereł. Rano oczom ludzi miały się ukazać szare biurowce i kolejne korki – miasto, które tyrało ciężko, żeby spłacić czynsz. Ale tej nocy widok był piękny.
– Wygląda jak na Boże Narodzenie – stwierdziła, biorąc mnie za rękę.
Faktycznie tak wyglądało. Ja też miałem wrażenie, jakby zbliżało się Boże Narodzenie.
– Mam zamiar z tobą zaryzykować – powiedziała.
Kiedy odpalająca papierosa od papierosa opiekunka uwierzyła w końcu, że nie ukradniemy Peggy, mała dostała pozwolenie, by odwiedzić na kilka godzin Pata w domu.
– Patrz, co mam – oświadczyła, pokazując mi małego mężczyznę z plastiku. Ubrany w białe satynowe spodnie, błyszczącą srebrzystą kamizelkę i coś, co przypominało fioletowy smoking, wydawał się bardzo zadowolony z siebie. – Disco Ken – przedstawiła go. – To przyjaciel Barbie. Chodzi z nią na dyskotekę.
Zabawne było oglądać ich bawiących się razem. Pat chciał zniszczyć Gwiazdę Śmierci. Peggy chciała zawiesić firanki w Sokole Milenium.
Podniecony do granic histerii tym, że przyjmuje przyjaciółkę we własnym salonie – choć jednocześnie mało zainteresowany Disco Kenem – Pat obijał się o meble, wymachując nad głową swoim świetlnym mieczem.
– Nigdy nie dołączę do ciebie po Ciemnej Stronie! – krzyczał.
Peggy przyglądała mu się przez chwilę swymi poważnymi ciemnymi oczyma, a potem zaczęła ustawiać małe figurki z Gwiezdnych wojen wokół oklejonego taśmą po awaryjnym lądowaniu na kaloryferze Sokoła Milenium, tak jakby siedziały na podwieczorku w Ritzu.
Natura czy wychowanie? Wiedziałem, że Pata nikt nie zachęcał do brutalnych zabaw – prawdę mówiąc, odgrywane przez niego bez końca krwawe jatki wprawiały mnie często w zakłopotanie.
W wieku niecałych pięciu lat był w gruncie rzeczy łagodnym kochanym dzieckiem, zbyt słodkim na brutalne przepychania na podwórku. Dokuczano mu trochę, ponieważ po szkole przy bramie nie czekała na niego matka, i żaden z nas nie wiedział jeszcze, jak sobie z tym poradzić.
Peggy była zupełnie inna. Mając pięć i pół roku, była silną, pewną siebie dziewczynką, której najwyraźniej nic nie mogło zbić z tropu ani przestraszyć. Nigdy nie widziałem śladu lęku w tych poważnych brązowych oczach.
Pat nie był stworzony do myślistwa i zbieractwa, a Peggy do robienia dżemów i szydełkowania. Ale kiedy dano im do rąk zabawki z Gwiezdnych wojen, reagowali zgodnie ze stereotypami swojej płci. Peggy nie interesowała po prostu zabawa w śmierć i destrukcję. A Pata nie interesowało nic innego.
Mimo to świetnie czuli się w swoim towarzystwie. Pat zawisł na oparciu sofy, uśmiechając się z miłością i podziwem, gdy Peggy przesuwała małe figurki księżniczki Lei, Hana Solo oraz Lukę’a Skywalkera wokół plastikowych rakiet, które zaliczyły miliony mil w nadprzestrzeni.
– Gdzie jest twoja mama? – zapytała go Peggy.
– Za granicą – odparł Pat. – A twoja?
– Pracuje. Bianca odbiera mnie ze szkoły, ale nie wolno jej palić w mieszkaniu. Dlatego jest w złym humorze.
W życiu Peggy najwyraźniej nie występował żaden mężczyzna, lecz w tym momencie trudno mi było to komentować. Zastanawiałem się, co to za jeden – prawdopodobnie jakiś kretyn, który zwinął się, kiedy poproszono go, żeby kupił opakowanie jednorazowych pieluszek.
Zabrzęczał dzwonek. Kiedy otworzyłem drzwi, stał za nimi jeden z tych młodych ludzi, którzy nie mają pracy, ale nadal nie porzucili nadziei. Podziwiam ich hart ducha i zawsze próbuję wspierać, kupując irchowe ściereczki albo worki na śmieci. Ten jednak nie miał ze sobą typowej walizeczki akwizytora.
– Przepraszam, że przeszkadzam – oznajmił. – Jestem Eamon. Eamon Fish.
W pierwszej chwili w ogóle nie załapałem. Człowiek w mieście tak bardzo przyzwyczaja się do nachodzenia przez zupełnie obcych ludzi, że doznaje szoku, kiedy do drzwi dzwoni ktoś, kto pojawił się już wcześniej w jego życiu.
Ale oczywiście – to był Eamon Fish, młody komik, który za rok powinien występować w reklamach piwa i sypiać z panienkami zapowiadającymi pogodę. Za rok albo za miesiąc. A może już w przyszłym tygodniu. Ten sam Eamon Fish, którego program miałem produkować i któremu odmówiłem, ponieważ musiałem smażyć paluszki rybne dla mego syna.
Nie wiedziałem, co mam z nim począć. Nie wiedziałem, po co do mnie przyszedł. Oczekiwałem jakiegoś młodzieńca w zdartych butach, który będzie chciał sprzedać mi irchowe ściereczki. A miałem przed sobą młodzieńca w zdartych butach, przed którym miały wkrótce stawać na baczność następne roczniki akademii sztuki filmowej i telewizyjnej.
– Czym mogę panu służyć? – zapytałem.
– Słucham? – Zmarszczył brwi, pochylając ku mnie głowę.
– Czego pan chce?
– Możemy porozmawiać? To dla mnie bardzo ważne. Wpuściłem go do środka i weszliśmy do salonu, gdzie pośród lawiny zabawek siedzieli Pat i Peggy. Mój syn nadal trzymał w ręku świetlny miecz.
– Rany – mruknął Eamon. – Świetlny miecz! Tradycyjna broń rycerzy Jedi! Mogę go zobaczyć?
Twarz Pata powoli rozjaśnił uśmiech. Wstał i wręczył młodemu nieznajomemu swój świetlny miecz.
– Porządny z ciebie chłop – stwierdził Eamon. Zamachnął się kilka razy mieczem, który zafurkotał w powietrzu. Patowi rozszerzyły się oczy.
– Od lat nie trzymałem go w ręku – powiedział Eamon. – Ale czegoś takiego nigdy się nie zapomina, prawda? Pochodzę z małego miasteczka, które nazywa się Kilcarney – dodał, uśmiechając się do Pata. – I dorastając tam, czułem się zupełnie tak, jak czuł się Lukę Skywalker, dorastając na Tatooine. Znasz Tatooine?
– To rodzinna planeta Lukę’a – odparł mały. – Z dwoma słońcami.
– Co mówisz? – zapytał Eamon. – Rodzinna planeta Lukę’a? Owszem, zgadza się. Czuł się na niej kompletnie odcięty od reszty galaktyki, prawda? Uziemiony pod tymi dwoma słońcami na Tatooine, Lukę czuł się zepchnięty na boczny tor. Dorastając w sennym starym Kilcarney, ja też marzyłem, że ucieknę i zaznam wielu przygód w odległych miejscach, których nie potrafiłem sobie nawet wyobrazić. I to jest właśnie to, co zrobiłem – stwierdził, oddając Patowi jego świetlny miecz.
– No tak – wtrąciła się Peggy. – Ale co zdarzyło się między tamtym czasem i teraz?
– Co mówisz?
Czyżby był kompletnie głuchy?
– Pytałam, co zdarzyło się po tym, jak opuścił pan swoją rodzinną planetę?
– O tym właśnie chciałem porozmawiać z twoim tatusiem – odparł Eamon.
– On nie jest moim tatusiem – sprostowała Peggy. – Mój tatuś ma motocykl.
– To on jest moim synem – powiedziałem, wskazując na Pata, który nadal wpatrywał się z podziwem w Eamona, nie kryjąc uznania dla wprawy, z jaką posługiwał się świetlnym mieczem.
– Ma w sobie coś – stwierdził Eamon, serdecznie się uśmiechając. – Coś w podbródku. Przystojny z niego chłopak, bez dwóch zdań.
– Chodźmy do kuchni – zaproponowałem. – Zrobię nam kawy.
– Kawy, mówi pan? Ekstra.
Postawiłem czajnik na gazie, a on usiadł przy kuchennym stole, dłubiąc palcem wskazującym w uszach i mrucząc coś do siebie.
– Zły dzień? – zapytałem.
– Że co? – zapytał.
Postawiłem przed nim filiżankę kawy i przysunąłem twarz do jego twarzy. Odznaczał się tą specyficzną mroczną irlandzką urodą i miał w sobie jakieś rozmamłanie – niczym Kennedy, który spędził całe lato, śpiąc w bramie. Poza tym sprawiał wrażenie głuchego jak pień.
– Pytałem, dlaczego pan tak źle słyszy?
– Ach, o to chodzi – mruknął. – Wyjaśnię panu, co się stało z moimi uszami. Jest taki elegancki lokal na West Endzie, gdzie dopasowują aparaty słuchowe. Dopasowują tam także słuchawki dla telewizyjnych prezenterów. Żeby producenci i reżyserzy mogli im szeptać prosto do ucha, kiedy są na wizji. Pewnie pan zna to miejsce.
Znałem je dobrze. Pamiętałem, kiedy poszedłem tam razem z Martym, żeby dopasowali mu słuchawki. Wtedy dopiero dotarło do nas, że naprawdę odchodzimy z radia.
– Właśnie stamtąd przyjechałem – stwierdził Eamon. – Tak się składa, że opuściłem ich jakby w pośpiechu. Żeby dopasować dobrze słuchawki, facet wlewa najpierw trochę płynnego wosku do uszu. Trzeba poczekać, aż wosk zastygnie, i wtedy dopiero wiedzą, jaką masz wielkość ucha. To znaczy, jaki powinieneś mieć rozmiar słuchawek.
– Rozumiem.
– Tylko że ze mną nie udało im się zajść tak daleko. Facet zdążył wlać mi gorący wosk do uszu. Czekaliśmy, aż zastygnie, i nagle pomyślałem sobie: co ja tu, kurwa, robię? – Eamon potrząsnął głową i z uszu wyleciały mu płatki zaschniętego wosku. – Co każe mi sądzić, że potrafię prowadzić program w telewizji? Co skłania kogokolwiek do przekonania, że potrafię poprowadzić program w telewizji? Jestem komikiem. Opowiadam dowcipy na scenie. Niektórym ludziom się to podoba. I co z tego? Dlaczego to ma znaczyć, że potrafię poprowadzić show w telewizji?
– Więc dopasowywano panu słuchawki i nagle dopadła pana trema?
– Trema dopadła mnie na długo przedtem, zanim znalazłem się w studiu – przyznał. – Nie wiem, czy ten stan ducha wolno w ogóle górnolotnie określić mianem tremy. Przypuszczam, że bardziej przypominało to atak paniki, od którego skurczyły mi się jaja. Wybiegłem stamtąd z chlupoczącym w uszach woskiem. Ale teraz chyba porządnie już zastygł.
Dałem mu serwetkę i parę pałeczek z watą i patrzyłem, jak wydłubuje sobie stwardniały wosk. Zawsze dopasowują dwie słuchawki, po jednej do każdego ucha, chociaż nikt nigdy nie używa obojgu uszu. Uświadomiłem sobie teraz, że robią to dlatego, żeby ludzie im nie uciekli.
– Naprawdę chciałem, żeby został pan producentem tego programu – powiedział Eamon. – Potrzebuję… jak by to określić…? ułatwiacza. Kogoś, kto pokazałby mi, jak to się robi. Tak samo, jak pokazał pan, jak to się robi, Marty’emu Mannowi po tym, jak odszedł z radia. Byłem zawiedziony, kiedy powiedzieli mi, że się pan nie zgodził.
– To nie miało nic wspólnego z panem – odparłem. – Opiekuję się po prostu moim synem. Samotnie. Nie mogę pracować na pełnym etacie. Muszę się nim zajmować.
– Ale zauważyłem, że brzdąc nosi mundurek. Czy nie chodzi już do szkoły?
– Zgadza się.
– Więc przez większość dnia nie ma go w domu?
– No tak.
– Więc… wybacz mi bezpośredniość… co ty robisz przez cały dzień, Harry?
Co robiłem przez cały dzień? Budziłem Pata, ubierałem go i wyprawiałem do szkoły. Robiłem zakupy i porządki. Po południu czekałem na niego przy szkolnej bramie. Potem robiłem kanapki, czytałem mu i kładłem go spać. Co ja robiłem przez cały dzień?
– Nic – odpowiedziałem.
– Nie brakuje ci czegoś? To znaczy pracy?
– Jasne, że mi brakuje. Kiedyś czas, który spędzałem z synem, miał swoją jakość: pięć minut na początku i pięć minut pod koniec dnia. Teraz mam tego czasu w bród. To nie ja o tym zdecydowałem. Tak po prostu wyszło.
– Ale mógłbyś przecież zostać producentem wykonawczym. Mógłbyś przychodzić kilka razy w tygodniu, żeby nadzorować program. Szepnąć mi, co mam zrobić, żeby nie wyjść na kompletnego ciołka. Pomóc mi uwierzyć we własne siły.
– No cóż – odparłem. – Niewykluczone, że mógłbym.
Nigdy nie brałem pod uwagę, że może istnieć jakiś kompromis pomiędzy pracą na pełnym etacie a zbijaniem bąków. Nigdy nie przyszło mi to do głowy.
– Słuchaj, podziwiam cię za to, że opiekujesz się swoim małym – stwierdził Eamon. – Wierz mi, że zrobiłbyś wielkie wrażenie na wszystkich matkach w Kilcarney. Ale jesteś mi potrzebny. Przyszedłem tu z naprawdę samolubnych pobudek. Na myśl o prowadzeniu tego programu sram kolorowymi lampkami. Dlatego rozsypuję ci kawałki stwardniałego wosku po podłodze. Wiem, że potrafisz mną pokierować tak, że to nie będzie totalna plama. Może się nawet okazać całkiem niezłe.
Pomyślałem o długich rankach i niekończących się popołudniach, kiedy Pata nie było w domu. A także o niedawnym spotkaniu z dyrektorem banku, który podziwiał, że tak dobrze potrafię zadbać o mojego syna, ale któremu wcale nie podobał się mój rosnący debet.
Przede wszystkim jednak uświadomiłem sobie, jak serdecznie Eamon odniósł się do mojego syna – podziwiając jego świetlny miecz, rozmawiając z nim o rodzinnej planecie Lukę’a, mówiąc mi, że jest wyjątkowym dzieckiem.
Wiedziałem, że na tym etapie mojego życia – i w ogóle na każdym etapie mojego życia – będę lubił każdego, kto polubi mojego syna. Kiedy człowiek zostaje sam ze swoim dzieckiem, chce, żeby wspierało je jak najwięcej osób. Ten młody irlandzki komik z woskiem w uszach wydawał się nam sprzyjać. I zdałem sobie sprawę, że ja też mu sprzyjam.
Byłem gotów popracować z nim w niepełnym wymiarze godzin, ponieważ nudziłem się i potrzebowałem pieniędzy. Ale przede wszystkim dlatego, że uważał, że mój syn da sobie radę.
– Muszę zobaczyć twój występ – powiedziałem. – Muszę zobaczyć, co robisz na scenie, żebym mógł zastanowić się, jak to wykorzystać w telewizji. Masz swoje demo?
– Co takiego? – zapytał.
Cokolwiek oznacza słowo „nieodgadniony”, na pewno nie można nim określić małego dziecka.
Być może za dziesięć lat Pat nauczy się ukrywać swoje uczucia pod nieprzeniknioną maską nastolatka i jego stary – czyli ja – nie będzie miał pojęcia, co takiego chodzi mu po głowie. Na razie jednak zbliżał się do piątego roku życia i widziałem, że ostatni telefon od mamy wprowadził go w posępny nastrój.
– Wszystko w porządku, Pat?
Kiedy pokiwał apatycznie głową, ruszyłem za nim do łazienki, gdzie wycisnął dziecięcą pastę do zębów na swoją szczoteczkę Hana Solo.
– Co u mamy?
– Wszystko dobrze. Ma katar.
Nie płakał. Nie chciało mu się wcale płakać. Miał suche oczy i nieruchomy podbródek. Ale był przygnębiony.
– Chcesz pooglądać wideo? – zapytałem, patrząc, jak szoruje zęby, które wciąż były fabrycznie nowe.
Wypluł wodę do umywalki i zmierzył mnie podejrzliwym wzrokiem.
– Mam jutro szkołę – stwierdził.
– Wiem, że idziesz do szkoły. Nie myślałem o całym filmie.
Dajmy na to, początek pierwszego filmu do momentu, kiedy dwa androidy dostają się do niewoli.
Skończył płukać usta i odłożył szczoteczkę na półkę.
– Chcę iść spać – oświadczył.
Poszedłem więc za nim do sypialni i okryłem go kołdrą. Nie chciał, żebym czytał mu bajkę. Ale nie mogłem zgasić światła, wiedząc, że jest przygnębiony.
Wiedziałem, czego mu brakuje, i nie było to nawet to, co nazywa się matczyną miłością. Brakowało mu matczynej pobłażliwości. Kogoś, kto powiedziałby, że to nieważne, iż nie potrafi nadal zawiązać sznurowadeł. Kogoś, kto powiedziałby mu, że nadal stanowi centrum wszechświata w momencie, gdy dowiedział się rzeczy, której dowiadujemy się wszyscy pierwszego dnia w szkole – że nie stanowimy wcale centrum wszechświata. Tak bardzo zależało mi, żeby dał sobie jakoś radę, że nie miałem do tej kwestii dystansu. Pobłażliwości Giny. Tego mu naprawdę brakowało.
– Ona wróci – powiedziałem. – Twoja matka. Wiesz, że po ciebie wróci, prawda?
Pat pokiwał głową.
– Kiedy skończy pracować – mruknął.
– Chyba jest nam ze sobą dobrze? – zapytałem. – Mnie i tobie? Jakoś sobie radzimy, prawda?
Popatrzył na mnie, mrugając oczyma, żeby odpędzić znużenie, próbując dociec, o co mi chodzi.
– Radzimy sobie bez mamy, prawda, Pat? Pozwalasz już umyć sobie włosy. Robię do jedzenia rzeczy, które lubisz: kanapki z bekonem i inne. Szkoła też jest w porządku, prawda? Lubisz szkołę. Dajemy sobie radę? Ty i ja?
Miałem wyrzuty sumienia, że tak go cisnę. Ale musiałem usłyszeć, że dajemy sobie radę. Musiałem usłyszeć, że nieźle się nam wiedzie.
Pat posłał mi zmęczony uśmiech.
– Tak, radzimy sobie, tato – stwierdził, a ja uścisnąłem go z wdzięcznością i pocałowałem na dobranoc.
To jest najgorsze, kiedy rozpada się rodzina, pomyślałem, gasząc światło. Dzieci zaczynają ukrywać swoje uczucia. Uczą się, jak pokonywać dystans między różnymi światami. Zmieniają się w małych dyplomatów. To największy dramat. Rozwód zmienia każde dziecko w pół kwarty odtłuszczonego Henry’ego Kissingera.
– Pochodzę z małego miasteczka, które nazywa się Kilcarney – powiedział Eamon Fish, zdejmując mikrofon ze stojaka i delikatnie stukając palcem w tkwiącą w lewym uchu słuchawkę. – Spokojnego cichego miasteczka o nazwie Kilcarney, które znane jest ze swoich dziewcząt.
Obserwowałem go na monitorze, siedząc w pierwszym rzędzie małej widowni i mając przed sobą plecy pięciu kamerzystów. Chociaż otaczały nas typowe parafernalia telewizyjnego studia – jarzące się w oprawach jupiterów światła, wijące po podłodze kable, schowani w cieniu za kamerami ludzie, którzy wszyscy, poczynając od kierownika planu, po dziewczyny obsługujące teleprompter i podające wodę gościom, ubrani byli na czarno – reżyser nagrywał program Eamona tak, by przypominał bardziej występ opowiadającego dowcipy komika aniżeli kolejny nocny talk-show. Zbyt wiele było ostatnio programów, które wyglądały jak popłuczyny po Davidzie Lettermanie. Czy różnica będzie rzeczywiście odczuwalna, zależało jednak głównie od prezentera.
– Ci z was, którzy nigdy nie odwiedzili tego pięknego rejonu naszego kraju, powinni wiedzieć, że do Kilcarney nie dotarły nowinki współczesnego świata. Nie ma tam na przykład wibratorów. – Widownia zachichotała. – To prawda. Księża kazali je wszystkie usunąć. Ponieważ dziewczętom z Kilcarney szczerbiły się od nich zęby.
Na widowni rozległy się śmiechy, w których zabrzmiało lekkie zdenerwowanie, gdy Eamon zszedł z małej scenki i powoli ruszył w naszą stronę.
– Nie chcę przez to, broń Boże, powiedzieć, że dziewczęta z Kilcamey są głupie – kontynuował. – Ale dlaczego myją zawsze głowy w zlewie swojej matki? Ponieważ tam zawsze myje się warzywa.
Śmiech był coraz głośniejszy. Nikt z widowni – typowej zbieraniny znudzonych i ciekawskich, spragnionych kilku godzin darmowej rozrywki – nie widział wcześniej Eamona Fisha. Teraz jednak uznali, że jest nieszkodliwy. I w tym momencie zwrócił się przeciwko nim.
– Właściwie wszystko to zmyślam – oświadczył. – To zwyczajne bzdury. Dziewczyny z Kilcamey osiągają najlepsze wyniki egzaminów w całej zachodniej Europie. Przeciętna dziewczyna z Kilcamey ma więcej piątek niż przeciętny Anglik tatuaży. To nieprawda, że jedyna różnica między komarem a dziewczyną z Kilcamey polega na tym, że komar przestaje cię ssać, kiedy pacniesz go w głowę. To nieprawda, że dziewczyny z Kilcamey mają tylko piętnaście minut przerwy na lunch, ponieważ gdyby była dłuższa, trzeba by je od nowa wszystkiego uczyć. To nieprawda, że tym, co mają ze sobą wspólnego dziewczyna z Kilcamey oraz butelka guinnessa jest fakt, że obie są puste od szyjki w górę. Żadna z tych rzeczy nie odpowiada prawdzie.
Eamon westchnął, przejechał dłonią po gęstych czarnych włosach i usiadł na skraju sceny.
– Prawdą jest za to, że nawet w naszej epoce wcinania muesli, lektury „Guardiana” i politycznej poprawności, najwyraźniej potrzebujemy kogoś, kogo moglibyśmy nienawidzić. Kiedyś był to tłusty Irlandczyk i jędzowata teściowa. Teraz są to blondynki. Dziewczęta z Essex. Dziewczęta z Kilcamey.
Potrząsnął sennie głową.
– W głębi duszy wiemy teraz wszyscy, że położenie geograficzne i kolor włosów nie mają żadnego cholernego wpływu na zachowania seksualne ani inteligencję. Dlaczegóż więc potrzebujemy grupy ludzi, z których moglibyśmy się natrząsać? Jaką fundamentalną potrzebę naszych żałosnych duszyczek ma to zaspokoić? Kiedy śmiejemy się z blondynki z Kilcamey w hrabstwie Essex, która po miłosnym akcie gasi światło, zamykając drzwi samochodu, co nas tak w tym rajcuje?
To był dopiero program pilotażowy, ale widziałem, że Eamon da sobie radę. Po wydłubaniu z uszu wyschniętego wosku przełamał barierę tremy i szybko uczył się, jak być sobą na oczach pięciu obserwujących go kamer. Facet był ekstra. Bardziej obawiałem się o publiczność w studiu.
Widzowie, którzy przybyli tu w nadziei, że ich rozśmieszy, odkryli nagle, że muszą bronić swoich uprzedzeń. Czuli się oszukani, czuli się podle. To był problem, z którym mieliśmy borykać się po każdym programie Eamona. I według mnie rozwiązać go mogliśmy tylko w jeden sposób: upijając ich.
Na naszym pierwszym zebraniu po programie pilotażowym powiedziałem asystentce, żeby otworzyła kilka butelek i puszek i podała je publiczności, która czekała w kolejce na wejście do studia. Wszyscy spojrzeli na mnie, jakbym był geniuszem.
To właśnie kocham w telewizji. Proponujesz, żeby otworzyć kilka puszek piwa, a oni zachowują się tak, jakbyś skończył właśnie malować Kaplicę Sykstyńską.
– Więc to jest lepsza robota od poprzedniej, ale płacą ci mniej pieniędzy – podsumował mój ojciec. – Jak to sobie wykalkulowali?
– Nie pracuję przez cały tydzień – wyjaśniłem mu ponownie.
Staliśmy w ogródku na tyłach domu, teoretycznie grając w piłkę z Patem. Mój syn zrejterował jednak pod samo ogrodzenie ze swoim świetlnym mieczem i marzeniami o pokonaniu między galaktycznego zła, w związku z czym piłkę kopałem ja oraz dwoje emerytów skąpanych w jesiennym słońcu.
Robiło się zimno, lecz nie chcieliśmy wracać do środka. Kończył się wrzesień. Wiedziałem, że w tym roku niewiele już czeka nas takich niedzielnych popołudni.
– Jeśli to naprawdę lepsza robota, powinni kopsnąć ci więcej szmalu – stwierdził mój ojciec, międzynarodowy biznesmen, posyłając lekkie boczne podanie swojej żonie. – Wszystkie te telewizyjne stacje są nieźle nadziane.
– Nie te, dla których pracuje Harry – odezwała się lojalnie mama, zatrzymując piłkę pod kapciem.
– Biorę udział w kilku nasiadówkach i jestem tam, kiedy kręcą program – powiedziałem. – I to wszystko. Nie jestem w redakcji codziennie, każdego dnia. Nie poświęcam dla nich całego życia. Zachodzę tam po prostu dwa razy w tygodniu, udaję ważniaka, wydaję wszystkim polecenia i podrzucam im wspaniałe pomysły. A potem wracam do domu.
– Do Pata – dodała mama, kopiąc do mnie piłkę. – Do twojego wnuka.
– Wiem, jak ma na imię mój wnuk – mruknął z irytacją stary.
– Niektórzy ludzie produkują całą masę programów – wyjaśniłem. – Ja będę robił tylko ten jeden. Wszystko sobie przemyślałem. Da mi to mniej forsy, niż mieliśmy wcześniej, ale mnie i tak starczy.
– Dzięki temu będzie mógł spłacić rachunki i jednocześnie być razem z Patem, kiedy mały wróci ze szkoły – stwierdziła mama.
Tato nadal nie był przekonany.
Chciał dla mnie wszystkiego, co ma do zaoferowania życie – kariery i dzieci, rodziny i wysokich zarobków, ogniska domowego i solidnej książeczki czekowej. Chciał, żebym miał to wszystko. Ale nikomu się to jeszcze nie udało.
– Bobby Charlton! – zawołał, odbijając stopą plastikową piłkę, która potoczyła się pomiędzy różane krzaki. – Cholera! – zaklął. – Zaraz ją przyniosę.
Mama i ja patrzyliśmy, jak podchodzi pod ogrodzenie, żeby odzyskać piłkę. Wykorzystał tę okazję, żeby objąć ramieniem Pata i zapytać, co robi. Pat odpowiedział mu z ożywieniem, odwracając swoją okrągłą gładką twarz do dziadka, a mój stary uśmiechnął się do niego z bezgraniczną czułością.
– Dobrze się czuje? – zapytałem mamę. – Parę dni temu miał zabawny epizod w parku.
– Nie mógł złapać oddechu? – zapytała, nie odrywając od niego wzroku. Nie wydawała się wcale zaskoczona.
– Owszem – odparłem. – Nie mógł złapać oddechu.
– Próbuję zaciągnąć go do lekarza – oznajmiła. – Do łapiducha, jak ich nazywa twój tato.
Uśmiechnęliśmy się do siebie w zapadającym mroku.
– Jest chyba ostatnią osobą, która nazywa lekarzy łapiduchami – stwierdziłem.
– „Nie wybieram się do żadnego łapiducha” – powiedziała, całkiem dobrze przedrzeźniając gniewny, pewny siebie ton, jaki czasem przybierał ojciec. – „Nie chcę, żeby pochlastał mnie jakiś konował”.
Roześmieliśmy się oboje. Kochaliśmy tę jego staroświecką nieufność, jaką żywił wobec każdego, kto posiadał jakąkolwiek władzę, od kierującego ruchem na skrzyżowaniu stójkowego po najbardziej szanowanych przedstawicieli profesji medycznej. Ojciec wydawał się w ogóle nie zmieniać i to dodawało nam otuchy, chociaż obawialiśmy się, że to może być tylko złudzeniem.
Po chwili wrócił do nas razem z piłką i wnukiem i zapytał, co nas tak rozbawiło.
– Ty – odparła mama, biorąc go pod rękę, i wszyscy weszliśmy z powrotem do domu.
Nie chciałem mieć w życiu wszystkiego. Pragnąłem tylko, by dano mi jeszcze jedną szansę. Jeszcze jedną szansę na harmonijny żywot, żywot bez potłuczonych skorup i poszczerbionych krawędzi. Jeszcze jedną szansę na zdobycie szczęścia.
Nie obchodziło mnie, jak długo potrwa, zanim Gina wróci z Tokio. Byłem szczęśliwy z Patem. I nie zależało mi na błyskotliwej karierze. Praca miała mi jedynie pozwolić spłacić hipotekę.
Nie byłem jednak gotów zestarzeć się i ostygnąć, nienawidząc wszystkich kobiet pod słońcem z powodu tego, co mi się przytrafiło. Nie chciałem zostać tłustym, łysiejącym czterdziestolatkiem, który zanudza swego kilkunastoletniego syna opisem tego, ile dla niego poświęcił. Chciałem jeszcze trochę pożyć. Chciałem, by dano mi jeszcze jedną szansę. Tego właśnie chciałem. Jeszcze jednej szansy. Nie pragnąłem chyba zbyt wiele.
A potem, następnego dnia, przyszedł do nas tato Giny ze swoją córką Sally, nadąsaną nastolatką z sofy, jednym z wielu dzieciaków, które zmajstrował i porzucił, szukając bujniejszych seksualnych pastwisk, i przyszło mi do głowy, że nasz parszywy współczesny świat zszedł na psy przez wszystkich tych ludzi, którzy stale chcą, by dać im jeszcze jedną szansę.
Glenn pojawił się przystrojony w swoje zimowe piórka – szmatławy afgański kożuch zarzucony na lśniący niebieski podkoszulek, spod którego wystawała owłosiona chuda pierś, oraz spodnie tak obcisłe, że jego klejnoty tworzyły w kroku całkiem pokaźny wzgórek. Pozostał tak daleko w tyle za modą, że jego strój ponownie nawiązywał do najnowszych trendów.
– Cześć, Harry, człowieku – rzekł na powitanie, ściskając moją dłoń w dziwaczny sposób, którym przed trzydziestu laty dawano prawdopodobnie do zrozumienia, że władza powinna znaleźć się w rękach ludu i że rewolucja już wkrótce się zacznie. – Co u ciebie? Czy mały przystojniak jest w domu? Wszystko w porządelu? To pięknie, pięknie.
Był niegdyś czas, kiedy chciałem, żeby mój stary był bardziej podobny do taty Giny. Czas, gdy żałowałem, że nie pojawił się w latach swojej młodości na okładkach kolorowych czasopism i nie zainteresował czymś poza krzakami róż w swoim ogródku. Patrząc jednak na uwypuklające się pod obcisłymi spodniami pomarszczone stare jaja Glenna, zdałem sobie sprawę, że to musiało być bardzo dawno temu.
Za Glennem czaiła się jego najmłodsza córka. Z początku myślałem, że Sally jest w złym humorze. Weszła nadąsaną do domu, unikając kontaktu wzrokowego i interesując się wyłącznie dywanem, ze strączkowatymi brązowymi włosami – dłuższymi, niż pamiętałem – które zasłaniały bladą twarz, tak jakby chciała ukryć się przed całym światem i wszystkimi, którzy go zaludniają. W rzeczywistości jednak wcale nie była w złym humorze. Miała po prostu piętnaście lat. Na tym polegał jej problem.
Zabrałem ich do kuchni, niezbyt uszczęśliwiony widokiem pojawiających się bez uprzedzenia dwojga krewnych Giny. Byłem ciekaw, jak szybko uda mi się ich pozbyć. Zmiękłem jednak nieco, widząc, jak twarz Sally rozjaśnia się – autentycznie rozjaśnia – kiedy do kuchni wmaszerowali Pat i Peggy. Może jednak tkwiły w niej jakieś ludzkie uczucia.
– Cześć, Pat! – zawołała. – Co słychać?
– Wszystko w porządku – odparł, nie dając po sobie poznać, iż poznaje przyrodnią siostrę swojej matki. Kim dla niego była? Przyrodnią ciotką? Przyszywaną kuzynką? W dzisiejszych czasach są krewni, dla których nie wymyślono jeszcze nazwy.
– Nagrałam ci taśmę – powiedziała, po czym pogrzebała w swoim plecaku i wyjęła z niego kasetę bez pudełka. – Lubisz muzykę, prawda?
Pat spojrzał bez entuzjazmu na kasetę. Z tego, co wiedziałem, jedyną muzyką, którą lubił, była ścieżka dźwiękowa do Gwiezdnych wojen.
– On lubi muzykę, prawda? – zapytała mnie Sally.
– Uwielbia – odparłem. – Co się mówi, Pat?
– Dziękuję – powiedział, po czym wziął kasetę i zniknął razem z Peggy.
– Pamiętam, jak bardzo lubił hip hop, kiedy mieszkaliśmy wszyscy u mojego taty – oznajmiła Sally. – Nagrałam mu tutaj kilka klasycznych kawałków. Coolio, Tupac, Doctor Dre. Tego rodzaju kawałki. Rzeczy, które mogą się spodobać małemu chłopcu.
– To naprawdę miło z twojej strony – przyznałem. Popijali w milczeniu to, czym ich poczęstowałem – Glenn ziołową herbatę, Sally zwykłą colę – i nagle poczułem falę niechęci wobec tych ludzi, którzy przypominali mi o istnieniu Giny. Co oni tutaj robili? Co oni mieli wspólnego z moim życiem? Dlaczego po prostu nie mogli się ode mnie odpierdolić?
Chwilę później Patowi i Peggy udało się chyba umieścić kasetę Sally w magnetofonie, gdyż z salonu dobiegł mnie nagle gniewny murzyński głos podbudowany morderczym rytmem basowej gitary.
Ty pierdolisz, kurwa, mnie, ja pierdolę ciebie; więc pierdoląc mnie, popełniasz, kurwa, duży, kurewsko duży błąd.
– Urocza piosenka – powiedziałem, zwracając się do Sally. – Na pewno będzie tego bez przerwy słuchał. Znowu odwiedziłaś na parę dni swojego tatę?
Sally potrząsnęła głową.
– Teraz mieszkam u niego na stałe – oznajmiła, zerkając na swojego starego spod nierównej grzywki.
– Kłopoty w domu – wyjaśnił Glenn. – Z moją byłą. I jej nowym chłopem.
– Starzy hipisi – stwierdziła Sally, wydymając wargi. – Starzy hipisi, którzy nie mogą znieść myśli, że ktoś poza nimi może się dobrze bawić.
– Miała ostre przepały z tym nowym facetem – dodał Glenn. – On lubi dyscyplinę.
– Kretyn – podsumowała Sally.
– A co słychać u twojego chłopca? – zapytałem, przypominając sobie szczerzącego zęby na sofie małpiszona.
– U Steve’a? – Zdawało mi się, że w oku zakręciła jej się łza. – Wypiął się na mnie. Tłusty wieprz. Dla Yasmin McGinty. Tej starej dupy.
– Rozmawialiśmy parę dni temu z Giną – stwierdził Glenn, przypominając sobie nagle, z czym do nas przyszedł. – I obiecaliśmy, że zajrzymy do ciebie i Pata, jeśli będziemy w pobliżu.
Nareszcie zrozumiałem, co tutaj robią. To Gina namówiła ich, żeby złożyli mi wizytę. Ale na swój gruboskórny sposób starali się pomóc.
– Słyszałem, że podłapałeś nową fuchę – mruknął Glenn. – Chciałem tylko powiedzieć, że jeśli będzie trzeba, możesz nam zawsze podrzucić chłopaka.
– Dzięki, Glenn. Jestem ci bardzo zobowiązany.
– A gdyby kiedykolwiek potrzebował pan opiekunki do dziecka, proszę po prostu do mnie zadryndać – dodała Sally, chowając się za swoimi włosami i wpatrując się w jakiś punkt za moim ramieniem.
To było naprawdę miło z jej strony. I wiedziałem, że teraz, gdy zacząłem pracować na pół etatu, będę czasami potrzebował kogoś do Pata. Ale na Boga, nie byłem aż w tak rozpaczliwej sytuacji.
Cyd pokochała Londyn, jak może go pokochać tylko cudzoziemka.
Nie zwracała uwagi na zakorkowane ulice, wymarłe puby, zakrzepłą nędzę komunalnych czynszówek. Nie zwracała uwagi na przerażonych emerytów, na dziewczęta, które wyglądały jak dojrzałe kobiety, kobiety, które wyglądały jak mężczyźni, i mężczyzn, którzy wyglądali jak świry. Wszystko to nie miało dla niej znaczenia. To miasto jest piękne, stwierdziła.
– Jest piękne w nocy. I z lotu ptaka. I kiedy spaceruje się po królewskich parkach. Tak tu zielono… to jedyne z widzianych przeze mnie miast, które jest bardziej zielone od Houston.
– Houston jest zielony? – zdziwiłem się. – Wydawało mi się, że to zakurzone miasto pośrodku prerii.
– Wydawało ci się, bo jesteś głupim Angolem. Houston jest zielony, mój panie. Ale nie tak zielony jak Londyn. Tu można przejść całe śródmieście, praktycznie nie wychodząc z trzech królewskich parków, St James’s, Green Parku i Hyde Parku. Nie dotykając stopą niczego poza zieloną, zieloną trawą. Wiesz, jaki to długi odcinek?
– Koło mili – odparłem na chybił trafił.
– Cztery miłe – stwierdziła. – Cztery mile kwiatów, drzew i zieleni. I ludzie jeżdżą tu konno! W sercu jednego z największych miast na tej planecie.
– Jest jeszcze jezioro – dodałem. – Nie zapominaj o jeziorze.
Siedzieliśmy w kawiarni na pierwszym piętrze Królewskiego Instytutu Architektów Brytyjskich, wielkiego białego budynku z lat trzydziestych, stojącego przy Portland Place naprzeciwko chińskiej ambasady – w monumentalnej oazie piękna i spokoju, o której istnieniu nie miałem pojęcia, póki mnie tu nie zabrała.
– Uwielbiam to jezioro – powiedziała. – Uwielbiam Serpentine. Czy o tej porze roku możemy jeszcze wypożyczyć łódkę? Czy nie jest już za późno?
– Nie jestem pewien – odparłem. Był ostatni tydzień września. – Wypożyczają je chyba jeszcze przez kilka dni. Chcesz popływać?
Jej szeroko osadzone oczy zrobiły się jeszcze większe.
– Masz na myśli teraz?
– Czemu nie? Zerknęła na zegarek.
– Niestety muszę już iść do pracy – stwierdziła z uśmiechem. – Szkoda. Bardzo bym chciała.
– To może jutro? Z samego rana? Zanim jeszcze zwalą się tu tłumy. Wcześnie wstaniemy. Wpadłbym po ciebie zaraz po śniadaniu.
Ani razu nie byłem jeszcze w jej mieszkaniu.
– To może ja wpadnę do ciebie dziś wieczorem po pracy – zaproponowała.
– Dziś wieczorem?
– W ten sposób na pewno nie zaśpimy.
– Przyjdziesz do mnie po pracy?
– Jasne. – Zerknęła na parującą kawę, a potem z powrotem na mnie. – Nie będzie ci to przeszkadzać?
– Nie, skądże – odparłem. – To wspaniale.
Być może uczucie do Cyd było z początku tylko głupim zauroczeniem w czasie, gdy nadal nie mogłem się pozbierać po odejściu Giny. Ale po tym, jak pierwszy raz się ze sobą przespaliśmy, stało się czymś więcej. Bo usta Cyd pasowały do moich w sposób, w jaki nie pasowały do nich żadne inne usta – nawet usta Giny.
Nie żartuję – usta pasowały idealnie. Nie za twarde, nie za miękkie, nie za wilgotne i nie za suche, nie za dużo języka i nie za mało. Po prostu idealnie.
Całowałem ją oczywiście i wcześniej, ale to było coś innego. Teraz, kiedy zaczynaliśmy się całować, chciałem, żeby to trwało wiecznie. Nasze usta były chyba dla siebie stworzone. Jak często można coś takiego powiedzieć? Jak często znajduje się kogoś, czyje usta idealnie pasują do twoich? Powiem wam, jak często – tylko raz w życiu.
Na świecie jest wielu miłych ludzi, miliony ludzi, w których można się zakochać. Ale jest tylko jedna osoba, której usta idealnie pasują do twoich.
I mimo tego wszystkiego, co zdarzyło się później, nadal w to wierzę. Naprawdę.
Nad ranem obserwowałem ją, jak spała, szczęśliwy, że leży po mojej stronie łóżka, szczęśliwy, że tak mało wie o moim dawnym życiu, że nie zajęła automatycznie miejsca Giny.
Zapadłem w sen, wiedząc, że coś się między nami zaczęło, że teraz tylko od nas zależy, po której stronie łóżka będzie spało każde z nas.
A potem Cyd obudziła się z krzykiem.
To był tylko Pat.
Obudzony pewnie przez wracających pod koniec sobotniej nocy do domu, awanturujących się pijaków, wytoczył się ze swojego łóżka, po czym praktycznie się nie budząc, wlazł do mojego i zarzucił nogę na biodro Cyd, która zerwała się, jakby ktoś kopnął twardym buciorem w okno.
Obróciła się do mnie, chowając twarz w dłoniach.
– O Boże… myślałam… sama nie wiem, co sobie pomyślałam. Widziałam ciebie. Ale czułam kogoś innego.
Objąłem ją ramieniem, próbując uspokoić. Pat spał jak zabity po jej stronie łóżka, z otwartymi ustami i obiema rękoma nad głową. Okrągłą gładką buzię miał odwróconą od nas, ale wciąż trzymał jedną nogę na Cyd.
– Nic mi nie jest, nic mi nie jest – powiedziała tonem, który świadczył o czymś wręcz przeciwnym, po czym delikatnie zdjęła z siebie jego nogę i przesunąwszy się nade mną, wstała z łóżka.
Myślałem, że poszła do łazienki, ale kiedy nie wracała przez pięć minut, poszedłem jej szukać. Siedziała przy kuchennym stole w podkoszulku, który musiała znaleźć w koszu na bieliznę.
Usiadłem obok i wziąłem ją za ręce. Pocałowałem w usta. Miękko, ze złączonymi wargami. Miałem ochotę całować ją na wszystkie możliwe sposoby.
– Przepraszam, że cię wystraszył – powiedziałem. – Czasami to robi. To znaczy włazi do mojego łóżka. Powinienem cię ostrzec.
– Nic się nie stało.
– Jesteś pewna? Potrząsnęła głową.
– Niezupełnie.
– Posłuchaj, naprawdę mi przykro, że tak cię wystraszył. Postaram się, żeby to się więcej nie wydarzyło. Założę zamek w jego drzwiach. Będę go wiązał. Albo…
– Nie chodzi o Pata – stwierdziła. – Chodzi o nas.
– Co masz na myśli?
– Przecież tak naprawdę w ogóle ze sobą nie rozmawialiśmy.
– Oczywiście, że rozmawialiśmy. Opowiedziałem ci o Ginie. Ty opowiedziałaś mi o tym facecie, który lubi bambus.
O tym, który nie okazał się Rhettem Butlerem. Dużo ze sobą gadaliśmy. Wszystkie smutne historie mamy już za sobą.
– To przeszłość. Chodzi mi o to, że nie rozmawialiśmy o teraźniejszości. Nie wiemy, czego chce to drugie. Lubię cię, Harry. Jesteś zabawny i jesteś słodki. Jesteś dobry dla swojego syna. Ale nie wiem, czego ode mnie oczekujesz.
– Niczego od ciebie nie oczekuję.
– To nieprawda. Oczywiście, że czegoś oczekujesz. Tak jak każdy, kto zaczyna sypiać z drugą osobą, trzyma ją za rękę w pięknych budynkach, rozmarza się nad kawą i tak dalej. Każdy czegoś oczekuje. Ale nie wiem, czy oczekujemy od siebie tego samego.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Na przykład… czy chcesz mieć więcej dzieci?
– Jezu. Dopiero pierwszy raz się ze sobą przespaliśmy…
– Daj spokój, Harry. Przecież w głębi serca dobrze wiesz, czy chcesz mieć więcej dzieci. To znaczy, niekoniecznie ze mną. Z kimkolwiek.
Przyjrzałem się jej. Tak się złożyło, że ostatnio wiele o tym myślałem.
– Chcę więcej dzieci, jeśli osoba, z którą będę je miał, zostanie ze mną na zawsze. Rozumiesz?
– Ale nikt nie zagwarantuje ci, że zostanie z tobą na zawsze.
– Nie szkodzi. Tego właśnie pragnę. Nie chcę przez to wszystko ponownie przechodzić. Nie chcę znowu oglądać bólu i rozczarowania sprawianego dziecku, które ani o to nie prosiło, ani na to nie zasługuje. Nie chcę przez to ponownie przechodzić z Patem i nigdy mnie to nie spotka, rozumiesz? Z żadnym moim dzieckiem.
– Brzmi to bardzo szlachetnie – stwierdziła. – Ale tak naprawdę wcale takie nie jest. To po prostu twoja klauzula niewykonalności. Chcesz mieć więcej dzieci, lecz tylko pod warunkiem, że będziesz miał zagwarantowane szczęśliwe zakończenie. Tylko Walt Disney może ci zagwarantować szczęśliwe zakończenie, Harry. I ty świetnie o tym wiesz. Nikt nie może ci dać tego rodzaju gwarancji. W związku z czym… no nie wiem… pewnie wszystko zostanie po staremu.
Nie podobał mi się kierunek, w którym to zmierzało. Chciałem się znowu całować, chciałem ją oglądać pogrążoną we śnie. Chciałem, żeby pokazywała mi piękne budynki, o których istnieniu nie miałem najmniejszego pojęcia. No i popływać z nią łódką… nadal byliśmy przecież umówieni na łódki.
– Po upadku poprzedniego małżeństwa nie możesz po prostu przenieść swojego uczucia na inną kobietę, Harry. Nie możesz tego zrobić, nie zastanawiając się przez chwilę, czego chcesz. Czego oczekujesz. Bo jeśli tego nie zrobisz, za kolejne siedem lat znajdziesz się dokładnie w tym samym punkcie, do którego doszedłeś z Giną. Lubię cię, a ty lubisz mnie. I to jest wspaniałe. Ale nie wystarczy. Musimy być pewni, że chcemy tego samego. Jesteśmy za starzy na grę w chowanego.
– Nie jesteśmy za starzy – zaprotestowałem. – Na nic.
– Za starzy na grę w chowanego – powtórzyła. – Kiedy ma się dziecko, jest się na to za starym.
Co ona wiedziała o posiadaniu dzieci?
– Muszę iść do domu – powiedziała, wstając.
– A co z naszą przejażdżką po jeziorze?
– Przejażdżka po jeziorze może poczekać.
– To facet z dzwoneczkami – stwierdziła Peggy.
Siedziała na podłodze, układając figurki z Gwiezdnych wojen, bawiąc się w jakąś dziwną rodzinną grę, w której Darth Vader i księżniczka Leia założyli dom w Sokole Milenium i wieczorami próbowali skłonić Harrisona Forda, żeby poszedł wcześniej spać.
Pat stał z potężnymi słuchawkami na uszach na sofie, kołysząc się, pomrukując, przewracając oczyma i słuchając kasety Sally.
– Zbliża się facet z dzwoneczkami – dodała Peggy, nie zwracając się do nikogo w szczególności i tajemniczo się uśmiechając.
Z początku nie miałem pojęcia, o czym mówi. A potem usłyszałem to, co jej pięcioletni słuch wychwycił o wiele wcześniej od moich sfatygowanych starych uszu – dobiegające gdzieś z daleka dzwonki, które odbijały się echem po całej okolicy.
Nie słychać w nich było tępej natarczywości kościelnych dzwonów. Brzmiało w nich coś czułego, taniego i nieoczekiwanego – stanowiły bardziej zaproszenie aniżeli nakaz.
Pamiętałem naturalnie te dzwonki z własnego dzieciństwa, z jakiegoś powodu jednak zawsze dziwiłem się, że jeszcze je słyszę. Lodziarz wciąż tam był, wciąż krążył po osiedlu, wciąż kusił dzieciaki, żeby przestały się bawić, wyszły na ulicę i napchały swoje małe szczęśliwe buzie cukrem i mlekiem.
– Facet z dzwoneczkami – powtórzyła Peggy.
Udałem, że jej nie słyszę, i ponownie pochyliłem się nad papierami, które leżały na stoliku od kawy. Tego dnia Peggy w ogóle tu miało nie być. To nie było jedno z popołudni, kiedy przychodziła do nas po szkole razem z Patem. Do emisji programu został tylko jeden dzień i musiałem przebrnąć przez scenopis – co byłoby o wiele łatwiejsze, gdyby Pat i Peggy nie świergotali na dywanie ani nie słuchali należącej do Sally taśmy o dziwkach, gangsterach i spluwach. Peggy była słodkim dzieckiem i nigdy nie przysparzała najmniejszych kłopotów. Ale w dzień taki jak ten wolałem, żeby na dywanie świergotał wyłącznie Pat.
Peggy była u nas tylko dlatego, że jej nic niewarta, odpalająca papierosa od papierosa opiekunka nie przyszła do szkoły, żeby ją odebrać.
Kiedy przyjechałem po Pata, zobaczyłem, że trzyma Peggy za rękę i gawędzą z panną Waterhouse, wpatrując się z uwielbieniem w swoją młodą nauczycielkę.
Panna Waterhouse pożegnała się z nami i odeszła, by zająć się tym, czym zajmują się nauczycielki podstawówki przez drugą połowę dnia, a my czekaliśmy, aż w tłumie ukaże się otoczona aureolą dymu wąska ziemista twarz Bianki. Lecz Bianca się nie pojawiła.
Wszyscy troje staliśmy zatem, trzymając się za ręce przy bramie szkoły. I patrząc na te wszystkie odbierające swoje pociechy młode mamy, słuchając ich wesołej paplaniny i wdychając dym spalin, czułem się niczym trędowaty.
Przy tej bramie można było spotkać wszelkiego rodzaju młode matki. Były mamy w rangę roverach i nawoskowanych zielonych kurtkach, które nosi się poza miastem. Były mamy z bransoletkami na kostkach, które przyjechały autobusem. I były wszystkie młode mamy pośredniego rodzaju, które miały dość zdrowego rozsądku, by nie tatuować sobie na ramieniu imienia partnera, i nie były zarazem dość głupie lub dość zamożne, by wozić swoje pociechy w olbrzymich pojazdach z czterokołowym napędem i stalową ramą z przodu.
Ale bez względu na to, czy nosiły bransoletki, czy opaski na włosy, poliester czy rzeczy od Prady, wszystkie te młode matki łączyła jedna rzecz. Wszystkie patrzyły na mnie jak na wroga. Z początku myślałem, że to paranoja. Nie musiałem chyba wyjaśniać, że moje małżeństwo legło w gruzach – sam fakt, że ani razu nie znalazłem się tam w towarzystwie kobiety (chyba że była to moja matka), był niczym zawieszony na szkolnej bramie rysunek rozbitego domu. Te kobiety nie znały jednak przecież ani mnie, ani Giny – więc dlaczego traktowały mnie z taką antypatią? Uznałem, że po przeżyciach kilku ostatnich miesięcy zrobiłem się zbyt przewrażliwiony.
Ale w miarę jak dni robiły się coraz ciemniejsze i krótsze, uświadomiłem sobie, że to wcale nie paranoja. Młode matki się do mnie nie odzywały. Unikały mojego wzroku. Naprawdę nie chciały mieć ze mną nic wspólnego. Z początku próbowałem nawiązać z kilkoma rozmowę, ale one reagowały, jakbym poprosił, żeby obciągnęły mi laskę. Więc po jakimś czasie dałem za wygraną.
Wszystkie te uśmiechające się do siebie słodko mamusie naprawdę wolałyby mnie tam nie oglądać. Doszło w końcu do tego, że starałem się pojawiać przed szkołą w tej samej sekundzie, kiedy wypuszczano dzieci. Nie mogłem po prostu znieść obecności tych wszystkich młodych matek. One też nie mogły znieść mojej obecności.
Nauczycielki zawsze odnosiły się do mnie przyjaźnie i rozmawiając z panną Waterhouse, nie miałem wątpliwości, że należę do świata, w którym mężczyźni również mogą pełnić rolę samotnych rodziców. Wszystko to jednak okazywało się wierutną bzdurą, gdy stawałem przed bramą szkoły.
Bez względu na to, czy mieszkały w dużych białych willach, czy komunalnych czynszówkach, matki zawsze omijały mnie szerokim łukiem. Zaczęło się to pierwszego dnia szkoły i trwało nieprzerwanie dalej.
Kobiety w opaskach na włosy miały więcej wspólnego z kobietami w bransoletkach na kostkach aniżeli ze mną. Kobiety, które były samotnymi matkami, miały więcej wspólnego z kobietami żyjącymi w udanym związku aniżeli ze mną. Tak się w każdym razie zachowywały.
Wszystko to było oczywiście bardzo angielskie i wstrzemięźliwe, lecz nie ulegało wątpliwości, że moja osoba budzi podejrzenia i wprawia w zakłopotanie. W świecie pracy traktowano być może samotnego ojca z małym dzieckiem w sposób światły i ze zrozumieniem, lecz tutaj na pierwszej linii frontu, przy bramie szkoły, nikt nie chciał o niczym wiedzieć. Tak jakbyśmy Pat i ja przypominali o kruchości wszelkich związków.
Ale tamtego dnia, kiedy nie pojawiła się Bianca i czekałem na nią wraz z Patem i Peggy, poczułem, że chodzi o coś więcej. Najwyraźniej przypominałem tym matkom o tysiącu rzeczy, które mogą pójść nie tak z facetami.
Miałem wrażenie, że jestem ambasadorem wszystkich wybrakowanych mężczyzn na świecie. Mężczyzn, którzy nigdy nie byli tam, gdzie ich potrzebowano. Mężczyzn, którzy wypięli się na swoje partnerki. Mężczyzn, którym nie można powierzyć małych dzieci.
Cóż, niech ich wszystkie trafi szlag. Miałem dosyć tego, że traktowano mnie jak wroga.
Nie przeszkadzało mi to, że uważano mnie za odmieńca. Spodziewałem się tego. W gruncie rzeczy wiedziałem, że jestem odmieńcem. Ale miałem dosyć ponoszenia odpowiedzialności za każdego zdefektowanego samca na tej planecie.
Przeklinałem opiekunkę Peggy – tę nic niewartą rozkasłaną krowę, która nie potrafiła nawet stawić się o umówionej godzinie przed szkołą, której nie chciało się zadzwonić do nauczycielki, żeby uprzedzić nas, że jej nie będzie, cholerną Biankę z jej nowomodnym imieniem i nowomodnym przekonaniem, że ktoś inny zrobi to, co należało do jej obowiązków.
Ale Peggy nie była przynajmniej jej dzieckiem. I w znacznie większym stopniu niż jej nic niewartą opiekunkę, przeklinałem jej nic niewartych rodziców.
To prawda, nie wiedziałem o nich nic z wyjątkiem faktu, że ojciec był gdzieś daleko, a matka pracowała do późna. Miałem jednak wrażenie, że w gruncie rzeczy wiem o nich wszystko.
Tato Peggy najwyraźniej traktował swoje ojcowskie obowiązki z taką samą powagą jak wyjazd na dwutygodniową wycieczkę na Florydę. I tak naprawdę nie miało znaczenia, czy mama Peggy była jakąś grubą szychą w City, czy też uzupełniała wypłacane przez państwo kieszonkowe, pracując w szarej strefie. Dobro córki umieściła najwidoczniej na ostatnim miejscu listy swoich życiowych priorytetów.
Byli typowymi współczesnymi rodzicami. Niezdolnymi do opiekowania się tym dzieckiem. I jeśli istniało coś, co budziło moją żywą nienawiść, to byli to ludzie, którzy wydają dziecko na świat, a potem uważają, że najtrudniejsze jest już za nimi.
Ich też niech trafi szlag.
Kiedy najgorsze już minęło, gdy tłum młodych mam zaczął się przerzedzać i właściwie mogłem spokojnie stać dalej przy bramie, udaliśmy się do kancelarii, gdzie poinformowałem sekretarkę, że Peggy idzie z nami do domu.
Uszczęśliwieni nieoczekiwaną okazją wspólnej zabawy, Pat i Peggy popiskiwali z radości, sadowiąc się na przednim siedzeniu MGF. A ja zorientowałem się, że z trudem powstrzymuję się od płaczu, co w tym miejscu przytrafiało mi się dość często. Współczułem Peggy w równym stopniu co Patowi. Schrzaniliśmy nasze życie, a rachunek za to płaciły te porzucone małe istoty.
Patrzyłem, jak bawi się spokojnie na podłodze, ignorowana nawet przez Pata zasłuchanego w brutalne piosenki Sally, i kiedy dzwonek lodziarza zaczął się oddalać, poczułem w sercu grudę żalu i wstydu.
– Chcesz loda? – zapytałem, czując się tak niezręcznie, jak nie czułem się jeszcze nigdy w życiu, wiedząc, że jestem jej winien jakąś formę przeprosin.
Przepraszam cię za upadek instytucji małżeństwa, Peggy. Przepraszam, że dorośli są dzisiaj tacy głupi i skoncentrowani na sobie samych, że nie potrafią nawet wychować własnych dzieci. Przepraszam, że świat jest tak skopsany, że poświęcamy naszym synom i córkom tyle samo myśli, co przeciętnemu zwierzęciu w zagrodzie.
Ale co powiesz na cornetto w czekoladzie?
Płaciłem właśnie lodziarzowi za trzy lody 99, kiedy zza rogu wyszła Cyd.
– Chcesz dziewięćdziesiątkędziewiątkę? – zapytałem ją.
– Co to jest dziewięćdziesiątkadziewiątka?
– To takie lody – wyjaśniłem. – Rożki z wiórkami czekolady. Są świetne.
– Nie, dziękuję – odparła. – Zachowam siły na kolację. Co u ciebie?
– Wszystko w porządku – powiedziałem, pochylając się do przodu i całując ją w usta. Nie wysiliła się zbytnio, by odwzajemnić pocałunek. – Myślałem, że jesteś w pracy.
– Dostałam telefon, żeby odebrać Peggy – oznajmiła. – Bianca nie mogła po nią przyjść. Przepraszam cię za kłopot.
Wpatrywałem się w nią przez moment, nie potrafiąc w żaden sposób powiązać ze sobą tych dwóch światów.
– Znasz Peggy? – zapytałem.
Cyd potrząsnęła głową. Nie umiałem przyjąć tego do wiadomości, prawda?
– To moja córka, Harry.
Staliśmy przy frontowych drzwiach do mojego domu. Cyd spojrzała na mnie tymi szeroko osadzonymi brązowymi oczyma. Czekając.
– Peggy jest twoją córką?
– Miałam zamiar ci to powiedzieć – stwierdziła. – Słowo daję. – Roześmiała się cicho i ten śmiech świadczył o tym, że wiedziała, iż to wcale nie jest takie zabawne. – Czekałam po prostu na odpowiedni moment. To wszystko.
– Odpowiedni moment? Dlaczego nie powiedziałaś mi od razu? Dlaczego to nie był odpowiedni moment?
– Wyjaśnię ci później.
– Wyjaśnij teraz.
– Dobrze – odparła, przymykając frontowe drzwi, żeby nie usłyszały nas dzieci. Nasze dzieci. – Ponieważ nie chcę, żeby moja córka poznawała obcych mężczyzn, którzy mogą wkrótce zniknąć z mojego życia.
– Nie chcesz, żeby poznawała obcych mężczyzn? O czym ty opowiadasz, Cyd? Ja nie jestem obcym mężczyzną. Ona spędza w tym domu więcej czasu niż gdziekolwiek indziej. Peggy dobrze mnie zna.
– Zna cię jako tatę Pata. Nie zna cię jako mojego… Kim ty właściwie dla mnie jesteś, Harry? Domyślam się, że moim chłopakiem, prawda? No więc nie zna cię jako mojego chłopaka. A ja nie chcę, żeby poznawała mojego chłopaka, dopóki nie spędzę z nim pewnego czasu. Rozumiesz?
To, co mówiła, nie miało według mnie sensu. Strumyczek roztopionego loda pociekł mi po ręce.
– Ale w zeszłym tygodniu prawie codziennie jadła tu kolację! – zawołałem. – Widuje mnie częściej niż tego gamonia, za którego wyszłaś!
– Nie znasz go.
To mi się spodobało.
– Aha… więc facet jest w porządku?
– Może nie jest – przyznała. – Ale nie chcę, żeby Peggy dorastała, uważając, że każdy mężczyzna zniknie kiedyś w taki sam sposób, w jaki zniknął jej ojciec. Nie chcę, żeby oglądała w moim łóżku obcych facetów… a ty jesteś obcy. Jeśli o to chodzi, jesteś obcy, Harry. Nie chcę u siebie obcych facetów, kiedy ona się obudzi. Nie chcę, żeby myślała, że to nie ma znaczenia. I nie chcę, żeby przywiązała się do kogoś, kto być może długo u nas nie zabawi.
Próbowała zachować spokój, ale co jakiś czas załamywał jej się głos i miałem ochotę ją objąć. Co mogłoby się źle skończyć, ponieważ w ręku nadal trzymałem trzy roztapiające się lody.
– Nie chcę, żeby cierpiała więcej, niż już się wycierpiała – dodała. – Nie chcę, żeby oddała swoje serce komuś, kto potem ot, tak sobie, od niechcenia je złamie. Rozumiesz, Harry? Rozumiesz?
– Rozumiem – odparłem. – Rozumiem.
Cyd zamrugała oczyma i zacisnęła usta, a ja wytarłem poplamione lodami ręce. A potem weszliśmy do domu i przekonałem się, że dziecko nie dziwi się niczemu.
Być może kiedy ma się kilka lat, życie obfituje w tyle cudownych zjawisk, że tak naprawdę nic nie stanowi niespodzianki. A może dzieci adaptują się po prostu szybciej od dorosłych. Tak czy inaczej ani Peggy, ani Pat nie zemdleli z wrażenia, kiedy Cyd weszła do salonu.
– Mama – zawołała Peggy i w tym momencie przypomniałem sobie, gdzie wcześniej widziałem te oczy.
Cyd usiadła na podłodze i wysłuchała swojej córki, która wyjaśniła jej, jak urządzone są wnętrza Sokoła Milenium. Zdjęła słuchawki z głowy mojego syna i wysłuchała piosenki, która mu się podobała. A potem, kiedy wszyscy zjedliśmy lody, zakomunikowała Peggy, że czas wracać do domu.
– Zadzwonię do ciebie – powiedziałem.
– Jeśli masz ochotę – odparła. – Wiem, że to musiał być dla ciebie szok.
– Zwariowałaś czy co? Oczywiście, że mam ochotę.
– Jesteś pewien?
– Jestem – stwierdziłem, dotykając jej ramienia. – To niczego nie zmienia.
To zmieniało wszystko.
– Kochałeś się z wizażystką? – zapytałem.
Eamon zerknął na moje odbicie w lustrze w garderobie i miałem wrażenie, że coś pojawiło się na jego twarzy. Może strach. A może gniew. Chwilę później to coś zniknęło.
– Że co?
– Słyszałeś dobrze, co powiedziałem.
Program się rozwijał. Oglądalność rosła i napływały do nas oferty reklam producentów piwa. Ale dla mnie Eamon wciąż był przestraszonym dzieciakiem z Kilcarney z woskiem w uszach.
– Tak czy nie? Kochałeś się z wizażystką?
– Dlaczego pytasz?
– Bo dziewczyna płacze. Nie możemy pozwolić, żeby pudrowała nosy gościom, bo zalała łzami wszystkie swoje przybory. Zamókł cały puder.
– A co to ma wspólnego ze mną?
– Wiem, że w zeszłym tygodniu wyszliście razem ze studia. Eamon przekręcił się na swoim małym obrotowym fotelu i spojrzał mi prosto w twarz. Jego głowę okalały zamontowane na krawędzi lustra żarówki. Nie sprawiał już wrażenia wystraszonego, mimo że spod grubej warstwy pudru na jego czole wyciekał błyszczący strumyczek potu.
– Pytasz, czy kochałem się z wizażystką?
– Zgadza się – odparłem. – Nie obchodzą mnie twoje zasady moralne, Eamon. Jeśli chcesz, możesz podczas przerwy na reklamy przelecieć dziewczynę od świateł. Nie dbam o to, co robisz, kiedy nie jesteś na wizji. Pod warunkiem, że to nie zakłóca funkcjonowania programu. A zapłakana wizażystką, która nie może wykonywać swojej roboty, zakłóca funkcjonowanie programu.
– Bardzo mi pomogłeś, Harry – oznajmił cicho. Czasami mówił tak cicho, że trzeba się było bardzo skoncentrować, żeby go w ogóle usłyszeć. To dawało mu pewną władzę. – Od pierwszego naszego spotkania wszystko, co powiedziałeś, wydawało mi się bardzo sensowne. „Pamiętaj, że mówisz zawsze do jednej osoby”, stwierdziłeś. „Jeśli ty dobrze się bawisz, wtedy oni też będą się dobrze bawić”. Takie rzeczy może niewiele dla ciebie znaczą, ale pomogły mi przez to przebrnąć. Pomogły mi zaistnieć. Bez ciebie nie dałbym rady i jestem ci wdzięczny. Dlatego nie gniewam się, kiedy zadajesz mi pytanie, które… chyba się ze mną zgodzisz…? zabrzmiałoby nieco obcesowo, gdyby zadała je moja matka albo mój ksiądz proboszcz.
– Czy kochałeś się z wizażystką, Eamon?
– Nie, Harry. Nie kochałem się z wizażystką.
– To prawda?
– Prawda, Harry. Nie kochałem się z wizażystką.
– Dobrze. To wszystko, co chciałem wiedzieć.
– Ja przeleciałem wizażystkę.
– Widzisz tu jakąś różnicę?
– Bardzo dużą. To nie był początek jakiegoś ważnego związku, Harry. To był kulminacyjny punkt czegoś kompletnie pozbawionego znaczenia… i to właśnie mi się w tym spodobało. A Carmen… tak ma na imię wizażystką, Harry, tak brzmi jej imię… może i martwi się dzisiaj, że nie będzie powtórki z rozrywki, ale mocno podejrzewam, że to też jej się w tym spodobało. Sam fakt, że to było trochę ostre, trochę brutalne i tylko na jedną noc. Czasami kobieta chce, żebyś się z nią pokochał. Innym razem chce, żebyś ją tylko przeleciał. One się od nas niczym nie różnią. To cały sekret, Harry. Są po prostu takie same.
– Dlaczego nikt mi o tym wcześniej nie powiedział? Moje życie byłoby o wiele prostsze.
– Aktualnie otrzymuję dużo ofert, Harry. I nie wszystkie pochodzą od reklamodawców piwa. Carmen to urocza dziewczyna. Będę ją traktował z szacunkiem. I z przyjaźnią. Ale chciała dokładnie tego samego co ja i dostała to. Nie może oczekiwać ode mnie niczego więcej. I kiedy weźmie się w garść, sama to zrozumie.
– Nie jesteś pierwszym młodym facetem, który łajdaczy się na lewo i prawo, ponieważ jego szpetna gęba pojawia się raz w tygodniu w telewizji, Eamon. Staraj się prostu nie pakować swoich osobistych dramatów do tego studia, dobrze?
– W porządku, Harry – odparł łagodnym tonem. – Przykro mi, że to wpłynęło w negatywny sposób na naszą pracę, naprawdę mi przykro. Rozumiem poza tym, że jesteś moim producentem wykonawczym i mówisz mi to, ponieważ taka jest twoja rola. Ale jestem mężczyzną, jasne?
– Co ty powiesz? Naprawdę? Brzmi to bardziej jak cytat ze starego bluesa. „Jestem mężczyzną”. Chryste, robi się z ciebie pieprzony ogier. Niedługo będziesz reklamował płyn po goleniu.
– Jestem mężczyzną, Harry. I jestem tu po to, żeby umieścić moje nasienie w tak wielu miejscach, jak to możliwe. Po to tu jesteśmy. To właśnie robią mężczyźni.
– Brednie – stwierdziłem. – To robią chłopcy.
Ale później, widząc, jak wychodzi ze studia z naszą najładniejszą asystentką, pomyślałem sobie – dlaczego nie?
Dlaczego nie wolno mu umieszczać swojego nasienia w tylu miejscach, w ilu tylko zdoła je umieścić? Po co miałby je oszczędzać? I co było takiego wspaniałego w samotnym małym doniczkowym kwiatku, który pielęgnowałem?
Nagle pojawiło się mnóstwo zasad, których musiałem przestrzegać.
Mogłem zostać w małym, położonym na poddaszu mieszkanku Cyd, ale musiałem się wynieść, zanim Peggy się obudzi. Cyd cieszyła się, że zostaję z nią po tym, jak mała zaśnie, cieszyła się, że śpię z nią w starym mosiężnym łóżku pod oprawionym w ramki plakatem z Przeminęło z wiatrem. Musiałem jednak wyjść przed nadejściem poranka.
Właściwie zasad nie było mnóstwo. Była tylko ta jedna. Ale ja miałem wrażenie, jakby było ich wiele.
– Może później będzie inaczej – stwierdziła. – Jeśli uznamy… no wiesz… że chcemy ciągnąć to dalej. Jeśli będziemy chcieli się ze sobą należycie związać.
Kiedy tylko odwróciła ode mnie te swoje szeroko osadzone brązowe oczy i zgasiła światło, poczułem, że nie mam wcale ochoty na należyty związek. Szczerze mówiąc to, co czułem, było odrobinę mniej skomplikowane.
Chciałem spać w ramionach mojej dziewczyny, wiedząc, że nie obudzi mnie o świcie i nie każe wracać do domu. Chciałem związku, w którym nie będę musiał pamiętać o zasadach. A jeszcze bardziej chciałem, żeby nasz związek wyglądał tak jak przedtem, zanim wszystko się porąbało.
Byłem pogrążony w głębokim śnie, kiedy wargi Cyd dotknęły moich.
– Kotku – szepnęła. – Przepraszam cię. Ale już czas.
Na dworze było wciąż ciemno, słyszałem jednak podskakujące na dachu nad naszymi głowami gołębie – niezawodny znak, iż pora wkładać gatki i zmywać się, nim wzejdzie słońce.
– Wszystko to sobie świetnie obmyśliłaś, prawda? – westchnąłem, odsuwając się od niej i wstając z łóżka.
– Żałuję, że nie możesz zostać, Harry. Naprawdę.
– Ile czasu minęło, odkąd rozstałaś się z ojcem Peggy?
Trzy lata? Może więcej? Ilu przedstawiłaś jej od tamtego czasu mężczyzn?
– Ty jesteś pierwszy – odparła cicho i zacząłem się zastanawiać, czy to prawda.
– Nie rozumiem po prostu, co w tym złego, jeśli mała zobaczy, jak wcinam miskę płatków kukurydzianych. Jezu… widuje mnie przez cały tydzień.
– Już o tym rozmawialiśmy – powiedziała w ciemności Cyd. – Twoja obecność rano wprawiłaby ją w zakłopotanie. Proszę, spróbuj to zrozumieć. Ma pięć lat… ty trochę więcej.
– Peggy mnie lubi. Ja też ją lubię. Zawsze się ze sobą świetnie dogadywaliśmy.
– Tym bardziej powinieneś teraz wyjść. Nie chcę, żebyś stał się dla Peggy wujkiem. Chcę, żebyś był kimś więcej albo kimś mniej. Ale nie wujkiem. Ona zasługuje na coś lepszego. Podobnie jak ty.
– Dobrze – odparłem. – Niech ci będzie.
– Powinieneś mnie kochać za to, że taka jestem – stwierdziła, bardziej rozgniewana niż urażona. – Powinieneś zrozumieć, że próbuję ją po prostu ochronić, że robię to, co dla niej najlepsze. Ty też masz małe dziecko. Wiesz, jak to jest. Jeśli ktoś powinien to zrozumieć, to właśnie ty.
Miała rację.
Powinienem ją kochać.
Po raz pierwszy w życiu zrozumiałem nagle, dlaczego mężczyźni w moim wieku powinni wiązać się z młodszymi kobietami.
Przedtem nigdy tego nie pojmowałem. Ciała trzydziestolatek są nadal sprężyste i można z nimi o wielu rzeczach pogadać. Są wciąż młode i poznały trochę życie – prawdopodobnie w tym samym stopniu co my.
Z jakiej racji jakikolwiek mężczyzna miałby zamienić tego rodzaju autentyczne partnerstwo na dziewczynę z przekłutym pępkiem, dla której gorąca randka oznacza spędzenie kilku godzin w jakimś strasznym nocnym klubie i pół tabletki czegoś, co udaje Ecstasy?
Jeśli możesz spotykać się z kimś, kto czyta te same książki, kto ogląda te same programy i uwielbia tę samą muzykę co ty, dlaczego miałbyś wiązać się z kimś, dla kogo uosobieniem piosenkarza soul jest członek zespołu Jamiroquai?
Teraz jednak załapałem, o co chodzi. Teraz rozumiem, co nas w nich pociąga.
Mężczyźni w moim wieku lubią młodsze kobiety, ponieważ mają one mniej powodów, by popaść w zgorzknienie.
Jest o wiele mniej prawdopodobne, że serce młodszej kobiety ucierpiało od widoku rozbitej rodziny, adwokatów rozwodowych i dzieci, którym brakuje jednego z rodziców. Młodsza kobieta nie doznała jeszcze tych wszystkich rozczarowań, które kobiety – oraz mężczyźni, nie zapominajmy o mężczyznach – koło trzydziestki wloką za sobą niczym gigantyczny dodatkowy bagaż.
To okrutne, lecz prawdziwe. Istnieje o wiele mniejsze prawdopodobieństwo, że młodszej kobiecie zdążył już spieprzyć życie jakiś facet.
Mężczyzna koło trzydziestki i czterdziestki nie wiąże się z młodszą kobietą dla jej jędrnego ciała i przekłutego języka. To czysta propaganda.
Wiąże się z nią, by móc stać się tym, kto spieprzy jej życie.
Heidi była nianią z Monachium.
To znaczy niezupełnie z Monachium – bardziej z Augsburga. I niezupełnie nianią.
Niania jest profesjonalistką, jej zawodem jest opieka nad małymi chłopcami i dziewczynkami. Heidi była dziewiętnastoletnią panienką, która po raz pierwszy rozstała się na dłużej ze swoimi rodzicami. Jeden lot klasą turystyczną Lufthansy dzielił ją od sypialni pełnej pluszowych zabawek oraz robiącej za nią pranie mamy. Na temat opieki nad dziećmi wiedziała tyle samo co ja na temat teoretycznej fizyki. Heidi była bardziej dziewczyną do dziecka.
Plan był taki, że Heidi będzie gotować, sprzątać i zastępować mnie przy Pacie, kiedy będę pracował w stacji. Otrzyma za to wikt, mieszkanie oraz kieszonkowe i będzie się uczyć angielskiego.
Kiedy ją przyprowadziłem, Pat kołysał się na sofie z otwartymi ustami, słuchając kasety Sally.
– To jest Heidi. Zamieszka z nami i pomoże nam w domu – oznajmiłem.
Mój zasłuchany syn spojrzał nieobecnym wzrokiem na dużą jasnowłosą Niemkę.
– Żywy, aktywny chłopiec – stwierdziła z uśmiechem Heidi.
Chcąc pokazać się z jak najlepszej strony, zapytała, co chciałbym zjeść na kolację. Odpowiedziałem, że przegryzę coś w bufecie w telewizji, ale może zrobić kolację dla siebie i dla Pata. Heidi zajrzała tu i tam i po chwili znalazła dużą puszkę zupy pomidorowej.
– Może być? – zapytała.
– Oczywiście.
Starając się jej nie przeszkadzać, usiadłem przy kuchennym stole i zacząłem robić notatki do scenopisu na przyszły tydzień.
Pat przywędrował do kuchni, żeby przyjrzeć się Heidi. Z salonu nadal dobiegała głośna muzyka i kazałem mu iść i wyłączyć magnetofon. Pojawiwszy się z powrotem, pociągnął mnie za rękaw.
– Wiesz co? – zapytał.
– Daj tacie popracować, kochanie.
– Ale wiesz, co robi Heidi?
– Jej też pozwól robić to, co robi.
Wzdychając głośno, usiadł przy kuchennym stole i zaczął machinalnie przesuwać swoje plastikowe figurki.
Heidi stukała garnkami, ale ja podniosłem wzrok dopiero, gdy usłyszałem bulgot gotującej się wody. To było dziwne. Po co gotowała wodę, żeby zagrzać puszkę zupy?
– Heidi?
– Zaraz jest gotowe.
Wstawiła nieotwartą puszkę do garnka z wodą i zagotowała ją. Widząc, że się jej przyglądam, uśmiechnęła się niepewnie i w tej samej chwili puszka eksplodowała, zalewając parującą czerwoną breją sufit, ściany i nas troje.
Otarłszy zupę pomidorową z oczu, zobaczyłem spływającą po twarzy Heidi jaskrawą masę. Oniemiała z szoku i zdziwienia, łypała okolonymi na czerwono oczyma. Wyglądała jak Sissy Spacek w scenie szkolnego balu z Carrie.
– Wiesz co? – zapytał Pat, mrugając oczyma, które przezierały przez szkarłatną maskę. – Ona też nie umie gotować.
W związku z czym Heidi znalazła miejsce u miłej rodziny w Crouch End. A ja zadzwoniłem do Sally.
Ciotka Ethel klęczała w ogródku przed domem i sadziła cebulki kwiatów.
Nie była moją prawdziwą ciotką, lecz nazywałem ją tak, odkąd wprowadziliśmy się, gdy miałem pięć lat, do sąsiedniego domu, i trudno mi było zerwać ze starym zwyczajem.
Kiedy wysiedliśmy z należącego do Cyd starego garbusa, ciotka Ethel wyprostowała się i mrużąc oczy, przyjrzała się Cyd, Peggy, Patowi i mnie. Przez moment miałem wrażenie, że znowu jestem małym dzieckiem i przyszedłem poprosić ją, żeby oddała mi piłkę.
– Harry? – zawołała. – To ty, Harry?
– Dzień dobry, ciociu Ethel – odparłem. – Co tam sadzisz?
– Tulipany, żonkile i hiacynty. Czy to twój Pat? Nie wierzę własnym oczom. Ale urósł! Cześć, Pat.
Pat bez przekonania zasalutował jej swoim świetlnym mieczem. Nigdy nie zdołaliśmy go skłonić, by zwracał się do ciotki Ethel we właściwy sposób i najwyraźniej nie miał tego zamiaru zrobić w tej chwili. Ciotka Ethel zainteresowała się tymczasem Peggy i na jej znajomej starej twarzy pojawiło się zakłopotanie.
– A ta mała dziewczynka…
– Jest moja – wyjaśniła Cyd. – Cześć, ciociu Ethel. Jestem Cyd, znajoma Harry’ego. Jak się ciocia miewa?
– Jak Sid James?
– Nie. Jak Cyd Charisse.
Powieki ciotki Ethel zatrzepotały za okularami.
– Ach, ta tancerka – mruknęła – Występowała razem z Fredem Astaire’em w Jedwabnych pończochach. Miała niezłe nogi. – Ciotka zmierzyła Cyd wzrokiem. – Dokładnie tak jak ty.
– Lubię twoją ciocię Ethel – szepnęła Cyd, biorąc mnie pod ramię, kiedy ruszyliśmy alejką. A potem poczułem, jak ściska mnie mocniej. – O Boże… to chyba twoja matka.
Moja mama stała uśmiechnięta w progu i Pat wybiegł jej na spotkanie.
– Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin! – zawołała, biorąc go w ramiona. – Pięć lat! Ale z ciebie wielki chłopak… och! – Nadal obejmując go ramieniem, odsunęła od głowy świetlny miecz. – Niech diabli porwą tę rurę! – roześmiała się i spojrzała na Peggy. – A ty na pewno jesteś Peggy. Mam nadzieję, że nie jesteś uzbrojona w świetlny miecz?
– Nie, nie lubię zbytnio Gwiezdnych wojen. Bawię się w nie, bo on to lubi.
– To zabawa dla chłopaków, prawda? – stwierdziła mama, nie zamierzając, jak widać, walczyć z dotyczącymi płci stereotypami.
Peggy weszła w ślad za Patem do domu, a mama uśmiechnęła się do Cyd, która trzymała się trochę z tyłu, pół kroku za mną, nadal ściskając mnie za ramię. Nigdy przedtem nie widziałem, żeby była tak onieśmielona. Mama złapała ją i ucałowała w policzek.
– A ty musisz być Cyd. Wejdź, kochanie. Czuj się jak u siebie w domu.
– Dziękuję – odparła Cyd.
Kiedy wchodziła do domu, w którym dorastałem, mama posłała mi zza jej pleców szybki uśmiech, unosząc brwi niczym zaskoczona dama na jednej z tych staroświeckich sprośnych pocztówek znad morza.
Przyprowadziłem w swoim czasie do domu dość dziewcząt, żeby wiedzieć, co znaczy to spojrzenie.
Znaczyło, że Cyd jest kimś, kogo mama określiłaby mianem bombowej babki.
A w ogródku za domem było coś, co mama określiłaby mianem niebiańskiej uczty.
Wyniesiony z kuchni stół nakryty był papierowym obrusem z wymalowanymi balonikami, strzelającymi korkami od szampana i śmiejącymi się królikami.
Stały na nim miseczki wypełnione chipsami, orzeszkami oraz małymi pomarańczowymi kosteczkami czegoś, co przypominało ser, półmiski z sandwiczami z odciętą skórką, tacki z zapiekanymi kiełbaskami i sześć papierowych talerzyków z galaretką i owocami z puszki. Pośrodku tego rogu obfitości stał urodzinowy tort w kształcie hełmu Dartha Vadera, z pięcioma świeczkami.
Kiedy wszyscy usiedliśmy i odśpiewaliśmy kilka razy „Sto lat” Patowi, ojciec puścił w obieg tackę z zapiekanymi kiełbaskami.
– Założę się, że niełatwo było im pomieścić się w tym twoim sportowym aucie – stwierdził, spoglądając na mnie spod oka.
Z salonu dobiegały dźwięki jednego z najbardziej ulubionych albumów ojca – koniec drugiej strony Songs for Swingin’ Lovers! Frank śpiewał właśnie Anything Goes Cole’a Portera.
– Nie przyjechaliśmy MGF, tato – powiedziałem. – Cyd przywiozła nas swoim samochodem.
– Kompletnie niepraktyczny wóz – kontynuował ojciec, nie zwracając w ogóle uwagi na moje sprostowanie. – Gdzie mają się tam pomieścić dzieci? Mężczyzna musi myśleć o takich rzeczach, kiedy kupuje sobie brykę. W każdym razie powinien.
– Mój tato ma motor – poinformowała go Peggy.
Ojciec wbił w nią wzrok, żując bułkę i nie wiedząc, co rzec. Jej tato? Ma motor?
– To miło, kochanie – stwierdziła mama.
– I tajską przyjaciółkę.
– Ciekawe!
– Ma na imię Mem.
– Jakie ładne imię!
– Mem jest tancerką.
– Mój Boże.
Wszyscy siedzieliśmy w milczeniu, czekając na dalsze rewelacje. Peggy uniosła górną połówkę swojego sandwicza i sprawdziła, co jest w środku. Dalszych rewelacji nie było. Peggy nakryła z powrotem sandwicz i wbiła w niego zęby.
Gryząc powoli małe pomarańczowe kostki czegoś, co przypominało ser, czułem, jak ogarnia mnie przygnębienie.
Moi rodzice starali się, jak mogli. Ale ta mała drobna dziewczynka miała już inne życie, w którym nigdy nie mogli wziąć udziału. Na jej widok nigdy nie miała ich ogarnąć wszechobejmująca radość, jaką odczuwali w stosunku do Pata. Ten rodzaj bezwarunkowej miłości był wobec niej niemożliwy. Zawsze będzie na to zbyt obca. Współczułem im. I współczułem Peggy.
– Tak naprawdę Mem nie jest wcale tancerką – powiedziała Cyd, obserwując moją twarz i czytając jakby w moich myślach. – To striptizerka.
Mój stary zakrztusił się chipsem o smaku barbecue.
– Wpadło mi nie tam, gdzie trzeba – usprawiedliwił się. Moja mama obróciła się do Cyd z szerokim uśmiechem.
– Może galaretki? – zapytała.
Kiedy skończyliśmy omawiać problem Mem, zrobiło się znacznie przyjemniej. I moi rodzice polubili Cyd. Widziałem, że bardzo ją polubili.
Były oczywiście pola minowe, które należało omijać – mój tato nie znosił samotnych matek utrzymywanych przez państwo, a mama nie znosiła pracujących kobiet – ale Cyd poradziła sobie z tym, ani razu nie rozlewając galaretki.
– Państwo nigdy nie może zastąpić matki ani ojca, panie Silver… i nie powinno nawet tego próbować.
– Mów mi Paddy, kochanie – zaproponował jej tato.
– Niektóre kobiety muszą pracować, pani Silver… ale to wcale nie znaczy, że stawiają swoje dzieci na drugim miejscu.
– Mów mi Elizabeth, moja droga – oznajmiła mama. Rozmawiała z Paddym oraz Elizabeth o rzeczach, o których chcieli z nią mówić – z moją mamą o filmach, jakie powinno się pozwalać oglądać pięciolatkowi, a z moim tatą o tym, kiedy powinno się zdjąć boczne kółka z dziecinnego roweru.
I przez cały czas reagowała tak jak trzeba, zachwycając się zapiekanymi kiełbaskami mojej mamy („Domowej roboty, kochanie… jeśli chcesz, dam ci przepis”) oraz ogrodem taty („Harry’ego nigdy nie interesowały ogrody… osobiście nie potrafię zrozumieć tego rodzaju postawy”).
Lecz Cyd nie była jedną z miejscowych dziewczyn, z którymi przetańczyłem kilka wieczorów w podmiejskim klubie, jedną z wielu Kim lub Kelly, które zapraszałem do domu do momentu, kiedy zaprosiłem Ginę.
Cyd była, i to nie ulegało kwestii, kobietą z przeszłością – i w tej przeszłości mieściło się małżeństwo, ciąża oraz rozwód, chociaż niekoniecznie akurat w takiej kolejności. Można było odnieść wrażenie, że moi rodzice potrafią się uporać z tą przeszłością tylko w jeden sposób: całkowicie ją ignorując.
Rozmawiając z nią, przeskakiwali od dzieciństwa w Houston do czasu teraźniejszego w Londynie, tak jakby wszystko, co zdarzyło się pomiędzy, wycięła cenzura.
– Teksas, powiadasz? – mówił mój tato. – Osobiście nigdy nie byłem w Teksasie. Ale spotkałem paru Teksańczyków na wojnie. Dobrze grali w karty – dodał, konspiracyjnie się ku niej pochylając.
– To musi być urocze mieć siostry – mówiła mama. – Ja miałam sześciu braci. Potrafisz to sobie wyobrazić? Sześciu braci! Niektóre kobiety nie lubią oglądać w telewizji futbolu i boksu. Ale mnie to nigdy nie przeszkadzało. Bo miałam sześciu braci.
Niemniej temat rozbitego małżeństwa Cyd przez cały czas wisiał jakby w powietrzu. I w końcu Cyd uporała się z nim z taką swobodą, jakby był nieświeżą zapiekaną kiełbaską, którą trzeba odsunąć na skraj talerza. Nigdy nie wydawała mi się bardziej amerykańska.
– Moja rodzina jest bardzo podobna do waszej – powiedziała, zwracając się do mojej matki. – Byliśmy ze sobą bardzo blisko związani. Przyjechałam tutaj wyłącznie dlatego, że Jim… ojciec Peggy… jest Anglikiem. Ten związek nie wypalił, ale tak się złożyło, że nigdy nie wróciłam do domu. Teraz, kiedy spotkałam twojego syna, cieszę się, że tego nie zrobiłam.
I to było wszystko.
Mama spojrzała na nas, jakby Cyd była Ali MacGraw, a ja Ryanem 0’Nealem z Love Story. Nawet tato otarł chyba ukradkiem łzę z oka. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że to był okruszek z zapiekanej kiełbaski.
Kiedy Pat zdmuchnął w końcu swoje pięć świeczek i pokroiliśmy tort, rodzice zachowywali się, jakby znali Cyd i Peggy od niepamiętnych czasów.
Jeśli zbijał ich trochę z tropu fakt, że dziewczyna moich marzeń dzieliła – zanim się pojawiłem – swoje marzenia z kimś innym, nie dawali tego po sobie poznać. Powinienem być z tego bardziej zadowolony, niż byłem.
Kiedy Cyd pomagała mamie uprzątnąć ze stołu, a tato pokazywał Patowi i Peggy, jak radzić sobie ze ślimakami, zajrzałem do salonu i podszedłem do zestawu stereo.
Songs for Swingin’ Lovers! skończyły się już dawno temu, ale okładka płyty, starego winylowego longplaya – mój ojciec nigdy nie pogodził się z kompaktową rewolucją – wciąż stała oparta o zestaw Sony.
Ta okładka miała dla mnie zawsze szczególne znaczenie. Sinatra – w przekrzywionym krawacie i przesuniętym na tył głowy filcowym kapeluszu – szczerzy na niej zęby do typowej pary z lat pięćdziesiątych, wybrylantynowanego Romea w urzędniczym garniturku i podmiejskiej Julii w perłowych kolczykach i krótkiej czerwonej sukience.
Wyglądają na najzwyklejszą pod słońcem parę – nie sposób wyobrazić ich sobie pośród zblazowanej młodzieży w Las Vegas. Jednocześnie jednak wydają się czerpać z życia tyle radości, ile to tylko możliwe. Będąc dzieckiem, zawsze lubiłem się przyglądać tej parze, ponieważ wydawało mi się, że wyglądają dokładnie tak jak moi rodzice, kiedy się w sobie zakochali.
Ktoś zawołał mnie po imieniu z ogrodu, lecz ja dalej wpatrywałem się w okładkę Songsfor Swingin’ Lovers!, udając, że nie słyszę.
Dzisiaj ze świecą szukać takich ludzi, pomyślałem.
– Wszyscy dobrze się bawili – stwierdziła Cyd.
– Przyjęcie chyba się udało – zgodziłem się. Wróciliśmy już do Londynu i byliśmy teraz w jej małym mieszkanku. Peggy i Pat siedzieli na sofie, oglądając Księżniczką Pocahontas (film wybrała Peggy). Zmęczeni dwugodzinną jazdą rzężącym starym garbusem Cyd, zaczęli się na siebie boczyć. Chciałem wracać do domu.
– Wszyscy dobrze się bawili – powtórzyła Cyd. – Patowi spodobały się prezenty. Peggy tak się objadła, że nie będę jej musiała żywić przez cały tydzień. A ja bardzo się cieszę, że mogłam poznać twoją mamę i twojego tatę. Są naprawdę uroczy. Tak, wszyscy się dobrze bawili. Z wyjątkiem ciebie.
– O czym ty mówisz? Świetnie się bawiłem.
– Nie – odparła. – I tym, co mnie boli… co naprawdę mnie boli, jest fakt, że nawet nie próbowałeś. Twoi rodzice bardzo się starali. Wiem, że kochali Ginę i nie było to dla nich łatwe. Niemniej naprawdę starali się, żeby to było udane przyjęcie. Ale tobie się po prostu nie chciało, prawda?
– Co miałem robić? Zatańczyć lambadę po paru dietetycznych colach? Bawiłem się tak dobrze, jak można się bawić na urodzinowym przyjęciu syna.
– Jestem dorosłą kobietą i mam dziecko, rozumiesz? Musisz nauczyć się z tym sobie radzić. Bo jeśli ci się nie uda, nie mamy przed sobą przyszłości.
– Lubię Peggy – stwierdziłem. – I świetnie się z nią dogaduję.
– Lubiłeś Peggy, kiedy była zwykłą dziewczynką, która kolegowała się z twoim synem. Lubiłeś ją, kiedy była miłym dzieckiem, bawiącym się grzecznie na dywanie w twoim domu. Nie lubisz tego, kim się stała, kiedy zaczęliśmy ze sobą chodzić.
– A kim teraz jest?
– Pamiątką po pieprzeniu się z innym facetem.
Pamiątką po pieprzeniu się z innym facetem? To było mocne.
Trudno sobie wyobrazić, by Sinatra umieścił coś takiego na okładce jednego ze swoich albumów.
Chodziło o coś więcej niż pamiątkę po pieprzeniu się z innym facetem.
Jeśli wspólne życie z Patem czegoś mnie nauczyło, to tego, że bycie rodzicem jest przede wszystkim kwestią intuicji – domyślamy się, co robić w danej sytuacji, dopiero wtedy, gdy do niej dochodzi. Nikt nas tego nie uczy.
Kiedy byłem dzieckiem, wyobrażałem sobie, że moi rodzice posiadają tajemną wiedzę, jak trzymać mnie w ryzach i wychować na porządnego człowieka. Wydawało mi się, że istnieje jakiś misterny plan, na podstawie którego zmuszają mnie do jedzenia warzyw i każą iść do sypialni, kiedy przychodzi na to pora. Myliłem się jednak. Teraz wiem, że robili to samo, co robią wszyscy rodzice na świecie. Polegali po prostu na własnym wyczuciu.
Gdyby Pat chciał oglądać Powrót Jedi o czwartej nad ranem albo słuchać Puff Daddy’ego o północy, nie musiałbym się długo zastanawiać – wyciągnąłbym po prostu wtyczkę z gniazdka i posłał go z powrotem do łóżka.
Gdyby był przygnębiony po rozmowie telefonicznej z Giną albo po czymś, co przytrafiło mu się w szkole, mogłem go zawsze wziąć na ręce i przytulić. Kiedy z kimś łączą cię więzy krwi, nie musisz się zastanawiać, czy to, co robisz, jest w porządku. Nie musisz się w ogóle zastanawiać. Po prostu to robisz.
Wiedziałem jednak, że nigdy nie będę w tak luksusowej sytuacji z Peggy.
Siedziała na sofie, opierając małe bose nóżki o stolik do kawy i oglądając swój ulubiony australijski serial.
Ja siedziałem obok i starając się nie słuchać bełkotu dysfunkcjonalnych surferów, nie znających tożsamości swoich prawdziwych rodziców, czytałem artykuł o upadku kolejnego banku w Japonii. Wyglądało na to, że na tamtej półkuli zapanował kompletny chaos.
– Chcesz powiedzieć, że nie jesteś moją matką? – zapytał ktoś na ekranie, a potem zabrzmiała muzyka kończąca serial i Peggy zaczęła się wiercić.
Normalnie znikała zaraz po serialu. Teraz jednak pozostała na sofie i pochyliwszy się, wyłowiła spomiędzy stosu czasopism i zabawek należący do Cyd lakier do paznokci. Obserwowałem, jak odkręca korek małej szklanej fiolki.
– Peggy?
– Co?
– Może nie powinnaś się tym bawić, kochanie?
– Nie przejmuj się, Harry. Mama mi pozwala.
Wyjęła korek z małym pędzelkiem i zaczęła bardzo delikatnie malować szkarłatnym lakierem swoje malutkie, prawie niewidoczne paznokcie u stóp. Nie mogłem nie spostrzec, że zamalowuje całe czubki palców.
– Uważaj, co robisz, Peggy. Lakier nie jest do zabawy, rozumiesz?
Posłała mi szybkie spojrzenie.
– Mama pozwala mi to robić.
Z jej paznokci wielkości główki zapałki spływały krople jaskrawego czerwonego lakieru. Wkrótce wyglądała, jakby miesiła przez dłuższy czas nogami ciemne winogrona albo przeszła się boso po podłodze rzeźni. Kiedy podniosła jedną stopę, podziwiając swoje dzieło, deszcz czerwonego lakieru poleciał na egzemplarz „Red”.
Gdyby to był Pat, podniósłbym głos albo zabrałbym mu lakier i kazał iść do swojego pokoju. Coś bym zrobił. W przypadku Peggy nie miałem pojęcia, jak zareagować. Na pewno nie mogłem jej dotknąć. Na pewno nie mogłem podnieść głosu.
– Peggy.
– Co, Harry?
Naprawdę chciałem, żeby zachowywała się, jak należy, i nie umazała lakierem nóg, stolika do kawy, czasopism oraz dywanu. O wiele bardziej jednak zależało mi, żeby mnie lubiła. Siedziałem tam więc, obserwując, jak jej małe stopy nabierają czerwonej barwy, pochrząkując z powątpiewaniem i nic nie robiąc.
W końcu z łazienki wyszła, wycierając włosy, ubrana w biały płaszcz kąpielowy Cyd. Zobaczyła Peggy mażącą lakierem palce u stóp i westchnęła.
– Ile razy ci mówiłam, żebyś tego nie robiła? – zapytała. Odebrała Peggy lakier i podniosła ją z sofy niczym kotka biorąca w zęby niesfornego kociaka. – Idziemy, moja panno. Do łazienki.
– Ale…
– Już.
Naprawdę śmieszył mnie – a może raczej sprawiał, iż chciałem schować twarz w dłoniach – fakt, że nikt nigdy nie pomyślał, iż będziemy tracić tyle czasu, zmagając się z konsekwencjami rozpadu podstawowej komórki rodzinnej. Małe mieszkanko Cyd było niczym świątynia romansu.
Ściany pokrywały plakaty filmów opowiadających o idealnej miłości, na której drodze pojawiało się czasem kilka przeszkód, ale której obce były komplikacje współczesnego świata.
Zaraz po wejściu trafiało się na wiszący w małym ciasnym przedpokoju oprawiony w ramy plakat z Casablanki. Trochę tylko mniej ciasny salonik ozdabiały plakaty z Przygody miłosnej oraz Spotkania. A na honorowym miejscu nad łóżkiem wisiał oczywiście plakat z Przeminęło z wiatrem. Nawet Peggy miała plakat z Księżniczką Pocahontas, która spoglądała z góry na jej stare lalki, Barbie i Kena, oraz na gadżety Spice Girls. Gdziekolwiek się spojrzało, wzrok padał na płonących uczuciem mężczyzn, omdlewające kobiety i triumfującą prawdziwą miłość.
Plakaty nie były poprzyklejane do ścian na studencki sposób – bezmyślnie i bez przekonania, głównie po to, by zakryć jakąś plamę albo popękany tynk. Trzymało je coś więcej niż taśma. Umieszczone za szkłem, oprawione w gustowne czarne ramki, traktowane były jak dzieła sztuki, którymi, jak przypuszczam, były.
Cyd musiała je kupić w jednej z tych galerii filmowch na Soho, zanieść do oprawienia, a potem targać przez całą drogę do domu. Musiała nieźle nałożyć drogi, żeby zawiesić na ścianach plakaty z Przeminęło z wiatrem oraz innych filmów. Sygnał był jasny – te sprawy traktowano tutaj jak najbardziej serio.
W rzeczywistości jednak wcale nie te sprawy były dla nas ważne. Humphreyowi Bogartowi i Ingrid Bergman przeszkodziła być może w ich romansie nazistowska inwazja na Paryż, ale Bogey nie musiał przynajmniej martwić się, jak ma traktować dziecko Ingrid, będące owocem jej związku z Victorem Laszlo. Można również mieć sporo wątpliwości, czy Rhett Butler tak zawzięcie uganiałby się za Scarlett O’Hara, gdyby ta ciągała ze sobą po Georgii dzieciaka z poprzedniego małżeństwa.
Nigdy przedtem nie miałem do czynienia z małą dziewczynką, ale Peggy miała w sobie spokój, jakiego nigdy nie spostrzegłem u Pata ani u innych małych chłopców. Tego rodzaju opanowania nie widuje się u chłopców w jej wieku. Może to cecha wszystkich małych dziewczynek, a może taka po prostu była Peggy.
Chcę przez to powiedzieć… że ją lubiłem.
Nie wiedziałem jednak, czy mam być jej przyjacielem, czy ojcem, czy mam być dla niej słodki i pobłażliwy, czy też stanowczy, lecz sprawiedliwy. Żadna z tych postaw nie wydawała mi się właściwa. Kiedy twoja partnerka ma dziecko, wasz związek nigdy nie będzie wyglądał tak jak w kinie. Ten, kto tego nie dostrzega, obejrzał za dużo musicali z Metro Goldwyn Mayer.
Cyd wróciła do pokoju z Peggy wyszorowaną, przebraną i gotową do wielkiego wieczoru, który miała spędzić z ojcem w Pizza Express. Mała wdrapała mi się na kolana i dała całusa. Pachniała mydłem i dziecięcym Timoteiem.
Jej matka zmierzwiła mi włosy.
– O czym tak dumasz? – zapytała.
– O niczym – odparłem.
Kiedy Peggy usłyszała potężny warkot podjeżdżającego ulicą motocykla, jej oczy zrobiły się wielkie jak dwa spodki.
– Tatuś! – zawołała, zeskakując z moich kolan, i poczułem ukłucie zazdrości, które autentycznie mnie zaskoczyło.
Patrzyliśmy wszyscy przez okno, jak Jim Mason parkuje swój wielki motor marki BMW i zeskakuje z siodełka, tak jakby zsiadał z konia. Kiedy zdjął z głowy kask, zobaczyłem, że Cyd miała rację – był z niego całkiem przystojny sukinsyn, z rzeźbioną linią szczęki, falą krótkich gęstych włosów i profilem niczym na rzymskiej monecie albo u modela, który lubi dziewczyny.
Łudziłem się wcześniej nadzieją, że będzie miał w sobie coś z Glenna – przywiędłego chłoptasia, który okres największych damskich podbojów ma już za sobą. Ale on wyglądał, jakby wciąż brał z życia to, co najlepsze. Pomachał nam. My pomachaliśmy mu w odpowiedzi. Spotkania z dawnymi towarzyszami waszej partnerki powinny być niezręczne i krępujące. Znacie najbardziej intymne szczegóły ich życia, a mimo to nigdy przedtem ich nie spotkaliście. Wiecie, że źle się prowadzili, bo po pierwsze, tak wam powiedziano, a po drugie, gdyby się źle nie prowadzili, nie bylibyście ze swoją obecną partnerką.
Spotkanie z facetem, którego ona znała, zanim poznała ciebie, powinno przypominać drogę przez pole minowe. Dla mnie jednak spotkanie z Jimem nie okazało się wcale takie stresujące. Upiekło mi się, ponieważ okazało się, że istnieje jeszcze wiele niezakończonych spraw między nim i Cyd.
Pojawił się w małym mieszkanku, duży i przystojny, cały w lśniącej skórze, z wyszczerzonymi w uśmiechu białymi zębami i tak długo łaskotał swoją córkę, aż zaczęła piszczeć. Uścisnęliśmy sobie dłonie i wymieniliśmy kilka zdań na temat kłopotów z parkowaniem w tej części puszczy. Kiedy Peggy poszła spakować swoje rzeczy, Cyd zwróciła ku niemu twarz nieruchomą niczym zaciśnięta pięść.
– Jak się czuje Mem? – zapytała.
– Dobrze. Kazała cię pozdrowić.
– Wiem, że to nieprawda. Ale tak czy owak dziękuję. Dobrze jej idzie w pracy?
– Bardzo dobrze, dziękuję.
– Striptizerki mają się coraz lepiej?
– Mem nie jest striptizerką.
– Nie jest?
– Jest prywatną tancerką.
– Przepraszam.
Jim posłał mi uśmiech w stylu „cóż można na to poradzić?”.
– Zawsze taka jest – wyjaśnił, jakbyśmy byli w zażyłych stosunkach, jakby to i owo mógł mi opowiedzieć.
Peggy wróciła z dziecinnym kaskiem, uśmiechając się od ucha do ucha i nie mogąc się doczekać, żeby wyjść. Pocałowała swoją matkę i mnie, po czym wzięła za rękę ojca.
Patrzyliśmy przez okno, jak Jim sadza ostrożnie córkę na motocyklu i wkłada jej na głowę kask. Po chwili dosiadł okrakiem swojej maszyny, uruchomił ją jednym kopnięciem i odjechał wąską ulicą. Poprzez gardłowy ryk motoru przebijał głos piszczącej z uciechy Peggy.
– Dlaczego tak go nienawidzisz, Cyd? – zapytałem.
Przez chwilę się nad tym zastanawiała.
– Chyba z powodu sposobu, w jaki to zakończył – stwierdziła. – Wtedy akurat nie pracował. Stłukł sobie nogę w kolejnym wypadku… potrąciła go chyba taksówka, zawsze ma problemy z taksówkami… i kiedy odprowadziłam Peggy do przedszkola i wróciłam do domu, leżał na sofie. Pochyliłam się nad nim, tak po prostu, żeby popatrzeć na jego twarz… zawsze lubiłam przyglądać się jego twarzy… a wtedy on wymówił na głos imię dziewczyny. Imię tej Malajki, z którą sypiał. Tej, dla której mnie zostawił.
– Mówił przez sen?
– Nie – odparła. – Udawał tylko, że mówi przez sen. Wiedział już, że zostawi mnie i Peggy. Ale nie miał dość jaj, żeby spojrzeć mi w twarz i to powiedzieć. Udawał, że mówi przez sen, udawał, że wymawia jej imię podczas snu… tylko w ten sposób potrafił to zrobić. Tylko w ten sposób mógł zrzucić tę bombę. Tylko w ten sposób mógł dać mi do zrozumienia, że spakował już manatki. To wydało mi się takie okrutne, takie tchórzliwe… i takie typowe.
Ja osobiście miałem inne powody, żeby nienawidzić Jima – niektóre z nich podniosłe, inne żałosne. Nienawidziłem go, ponieważ tak boleśnie zranił Cyd, i nienawidziłem go, ponieważ był ode mnie przystojniejszy. Nienawidziłem go, ponieważ nienawidziłem każdego rodzica, który pojawiał się i znikał z życia dziecka, jakby było ono jakimś hobby, którym można się zająć bądź porzucić, kiedy ma się na to ochotę. Czy uważałem, że Gina postępuje podobnie? Czasami tak, w te dni, kiedy nie telefonowała do Pata i wiedziałem – po prostu wiedziałem – że jest gdzieś z Richardem.
Nienawidziłem Jima również dlatego, że czułem, iż wciąż nie jest jej obojętny – kiedy powiedziała, że zawsze lubiła przyglądać się jego twarzy, zorientowałem się, że wciąż do niego coś czuje i to coś ją zżera. Może nawet go nie kochała, może to uczucie skwasiło się i zmieniło w coś innego. Ale nie był jej obojętny.
Przypuszczam, że gdzieś w głębi serca powinienem mu dziękować. Ponieważ gdyby był lojalnym, kochającym mężem i nie ściągał tam, gdzie nie trzeba, swoich skórzanych portek – no i gdyby nie lubił bambusa – to Cyd byłaby z nim, nie ze mną. Nie byłem mu jednak wcale wdzięczny.
Nie miałem nic przeciwko temu, żeby zaraz po odwiezieniu Peggy z Pizza Express zderzył się z autobusem linii 73 i rozpłaszczył swoją śliczną buzię na asfalcie Essex Road. Potraktował Cyd, jakby była pierwszą lepszą. I to stanowiło wystarczający powód, żebym zapałał do niego nienawiścią.
Kiedy jednak Peggy wróciła do domu z rozsmarowaną po całej buzi pizzą i kompletnie bezużyteczną, wypchaną zabawką wielkości lodówki, uświadomiłem sobie, że istnieje jeszcze jeden, bardziej egoistyczny powód, dla którego go nienawidzę.
Nie starając się nawet z nim współzawodniczyć, wiedziałem, że w życiu Peggy nigdy nie zajmę takiego miejsca, jakie przypadło jemu w udziale. To najbardziej mnie bolało. Nawet jeśli będzie widywał się z nią tylko wtedy, kiedy będzie miał ochotę, i olewał ją, kiedy będzie miał ochotę, zawsze pozostanie jej ojcem.
To była przyczyna, dla której szalała z radości. Nie motor. I nie pizza. Ani głupia wypchana zabawka wielkości lodówki. Lecz fakt, że był jej ojcem.
Wiedziałem, że potrafię żyć z pamiątką po pieprzeniu się z innym facetem. Że potrafię współzawodniczyć z motorem i pizzą, i z fizjonomią ładniejszą od mojej.
Nie sposób jednak współzawodniczyć z więzami krwi.
– Do kogo jestem podobny? – zapytał Pat, kiedy z drzew w parku opadły liście, codziennie musiał wkładać zimową kurtkę i od wyjazdu Giny minęło cztery miesiące.
Zadzierając głowę, przejrzał się w lusterku w osłonie przeciwsłonecznej, tak jakby po raz pierwszy widział swoją twarz albo jakby ta twarz należała do kogoś innego.
Do kogo był podobny? Ludzie zawsze mówili – mnie i jemu – że do mnie. Wiedziałem jednak, że to nie do końca prawda. Był o wiele ładniejszym dzieckiem, niż ja byłem w jego wieku. Nawet gdybym nie wybił sobie wszystkich przednich zębów, i tak byłbym od niego brzydszy. W gruncie rzeczy był podobny do nas obojga. Do mnie i do Giny.
– Masz oczy mamy – powiedziałem.
– Są niebieskie.
– Zgadza się. Są niebieskie. A moje oczy są zielone. Ale wargi masz podobne do moich. Mamy obaj urocze wielkie usta. Bardzo dobre do całusów, prawda?
– Prawda – odparł, ale nie uśmiechnął się wraz ze mną i nadal przeglądał się w prostokątnym lusterku.
– A twoje włosy… są bardzo jasne. Tak jak włosy mamy.
– Ona miała żółte włosy.
– I nadal ma, kochanie – stwierdziłem. Nie spodobał mi się ten czas przeszły. – Nadal ma żółte włosy. Prawda?
– Prawda – odparł, podnosząc do góry osłonę przeciwsłoneczną i wyglądając przez okno samochodu. – Jedźmy już.
A zęby masz po matce, chciałem dodać – trochę rzadkie, trochę gapowate, zęby, które każdemu twojemu uśmiechowi nadają łobuzerski charakter. Zadarty krótki nos masz po mnie, ale silny piękny podbródek po swojej matce, podobnie zresztą jak cerę – jasną cerę, która lubi słońce i pokrywa się opalenizną, kiedy tylko przestanie padać deszcz.
Pat nie był podobny do mnie. I nie był podobny do Giny. Był podobny do nas obojga.
Nawet gdybyśmy obaj tego chcieli, nie mogliśmy uciec przed jego matką. Żyła w jego uśmiechu i kolorze jego oczu. Prześladował nas jej duch.
– Nie mam pojęcia, co będzie z tymi dziećmi – oświadczył ojciec. – Dziećmi takimi jak Pat i Peggy. Nie wyobrażam sobie, jaki wpływ będzie na nie miało dorastanie przy boku tylko jednego z rodziców.
Nie powiedział tego w sposób, w jaki wygłaszał podobne zdania w przeszłości – z gniewem i pogardą, szyderczo dziwiąc się temu, w jakim kierunku zmierza świat. Nie powiedział tego ze swoją dawną niechęcią do samotnych rodziców i wszystkich zmian, których są zwiastunami. Powiedział to cichym, łagodnym tonem, kręcąc z zakłopotaniem głową, tak jakby nie mieściło mu się w głowie, co niesie ze sobą przyszłość.
– Ty dorastałeś, mając przy boku dwoje rodziców – dodał. – Miałeś przynajmniej jakieś pojęcie, jak wygląda małżeństwo. Czym może być małżeństwo. Oni przecież tego nie wiedzą. Pat, Peggy i cała reszta.
– Nie. Nie wiedzą.
– Martwi mnie po prostu, co z nimi będzie. Jeśli wszyscy się teraz rozwodzą, jakie mają szansę na udane małżeństwo? Jakie szansę mają ich dzieci?
Siedzieliśmy na drewnianej ławce w zapadającym już o godzinie trzeciej zmroku, obserwując Pata, który bawił się swoim świetlnym mieczem w głębi ogrodu.
– Wszystko wydaje się takie… porozbijane – dodał tato. – Wiesz, co mi powiedziała Peggy? Zapytała, czy będę jej dziadkiem. To przecież nie jest jej wina. Biedna kruszynka.
– Nie, to nie jest jej wina – zgodziłem się. – To nigdy nie jest wina dziecka. Ale może dorastanie w cieniu rozwodu sprawi, że zawierając małżeństwo, będą ostrożniejsze. I kiedy już je zawrą, będzie im bardziej zależeć, żeby to było małżeństwo udane.
– Naprawdę tak myślisz? – zapytał z nadzieją w głosie ojciec.
Pokiwałem głową, ale tylko dlatego, że nie miałem odwagi nią potrząsnąć. W głębi duszy pomyślałem, że jego pokolenie stawiło czoło odpowiedzialności w sposób, na jaki nas nigdy nie było stać.
W jego czasach rodzice dbali o swoje dzieci, często zrywając się do nich w nocy, a jeśli mieli w dodatku własny domek i mogli spędzić dwa tygodnie wakacji w przyczepie kempingowej we Frinton, uważali się za szczęśliwych.
Ale nasze pokolenie postawiło na pierwszym miejscu swojej listy zakupów małą indywidualną tabletkę szczęścia.
I dlatego z taką alarmującą regularnością pieprzymy się, opieprzamy i rozpieprzamy wszystko, co się nam nawinie pod rękę.
Moje pokolenie pragnęło doskonałego życia. Dlaczego nasze dzieci miałyby okazać się inne? Mój ojciec dość wcześnie przekonał się, że niczyje życie nie może być doskonałe.
– Tak, może wszystko się jakoś ułoży – mruknął i przez chwilę się nad tym zastanawiał. – Ponieważ każde dziecko ma przecież dwoje rodziców. Nawet dziecko z… jak wy to nazywacie…? niepełnej rodziny. I może Pat, Peggy oraz cała reszta nie weźmie przykładu z rodzica, który odszedł. Może będą bardziej podobni do rodzica, który został.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– To, że dobrze sobie radzisz z Patem – powiedział, nie patrząc na mnie. – Bardzo się starasz. Opiekujesz się nim. On to wszystko widzi. Więc dlaczego nie miałby traktować podobnie swoich dzieci?
Roześmiałem się zakłopotany.
– Mówię serio – dodał. – Nie wiem, jak ja bym sobie poradził, gdyby twoja matka… no wiesz. – Jego pokryta odciskami prawa dłoń spoczęła na moim ramieniu. Nadal na mnie nie patrzył. – Świetnie sobie radzisz z tym chłopcem, Harry.
– Dziękuję – powiedziałem. – Dziękuję, tato.
W tym samym momencie usłyszeliśmy, jak mama woła nas z salonu. I kiedy wbiegliśmy do środka, stała przy oknie, wskazując mój samochód.
– Widziałam tych małych sukinsynów – oznajmiła. Nigdy w życiu nie słyszałem, żeby używała takiego języka. – Widziałam, jak to zrobili!
Brezentowy dach MGF porznięty był w kilku miejscach nożem. Wstęgi tego, co z niego zostało, opadły do środka, jakby coś runęło na dach z dużej wysokości.
Nie mogłem oderwać wzroku od okaleczonego auta. Ojciec wybiegł już tymczasem na dwór. Ciotka Ethel stała w progu swojego domu.
– Alejka! – krzyknęła, wskazując koniec ulicy, gdzie stało kilka komunalnych bloków: getto ludzi, którzy jeździli podrasowanymi fordami escortami, ubierali się w darmowe podkoszulki West Ham i mieli w nosie róże.
Od ulicy odchodziła tam alejka prowadząca do kilku sfatygowanych pawilonów, gdzie można było kupić los na loterię w ciągu dnia oraz oberwać w twarz po zapadnięciu zmroku.
Dwóch młodzieńców – tych samych, którzy włamali się do moich rodziców, a może tylko do nich podobnych – biegło w jej kierunku. Mój ojciec ścigał ich.
Popatrzyłem na zniszczony dach i poczułem, jak wzbiera we mnie fala gniewu. Głupie złośliwe gnojki, pomyślałem. Do furii doprowadzało mnie to, co zrobili z moim samochodem, ale jeszcze bardziej fakt, że ojciec musiał porzucić przez nich swój ogródek.
Ruszyłem za nimi. Młodzieńcy obejrzeli się nerwowo przez ramię, słysząc morderczy głos, zapowiadający, że ich, kurwa, zaraz pozabija. Zszokowany zorientowałem się, że morderczy głos należy do mnie.
Dwaj obwiesie zniknęli za zakrętem alejki i w tym samym momencie ojciec nagle się zatrzymał. Z początku myślałem, że dał za wygraną, ale to było coś gorszego. Zobaczyłem, że przyklęka na jedno kolano i łapie się za pierś, jakby się dusił.
Kiedy do niego dobiegłem, klęczał na obu kolanach, opierając się jedną dłonią o chodnik. Wydając z siebie straszne, niesamowite charczenie, próbował kurczowo złapać oddech.
Objąłem go ramieniem i przytrzymałem, czując w nozdrzach zapach Old Holborn i Old Spice’a, a on rzęził i charczał, nadal nie będąc w stanie dostarczyć swoim płucom tego, czego tak rozpaczliwie potrzebowały. Spojrzał na mnie i zobaczyłem w jego oczach strach.
W końcu udało mu się zaczerpnąć dość powietrza i z trudem wstał. Wciąż obejmując go ramieniem, zaprowadziłem powoli z powrotem do domu. Matka, Pat i ciotka Ethel stali przy furtce. Pat i ciotka Ethel byli bladzi jak ściana. Matka była wściekła.
– Musisz iść do doktora – oznajmiła. Po twarzy płynęły jej łzy. – Dosyć tych wymówek.
– Pójdę – oświadczył posłusznie i wiedziałem, że nie będzie próbował się wymigać. Nigdy niczego jej nie odmówił.
– Co za podłe zgniłki – oświadczyła ciotka Ethel. – Krew gotuje mi się w żyłach, kiedy o nich pomyślę.
– Tak – zgodził się z nią Pat. – To matkojebcy.
Strój wieczorowy, napisali w zaproszeniu. Zawsze ekscytowało mnie, gdy musiałem wyciągnąć z szafy swój smoking, białą koszulę i czarną muszkę – porządną muszkę, na której zawiązanie trzeba stracić całe wieki, a nie gotową na gumce, noszoną przez małych chłopców i klaunów.
Pamiętam, jak mój ojciec zakładał raz do roku czarną muszkę na uroczysty bankiet, który jego firma urządzała w jakimś modnym hotelu przy Park Lane. W wymuskanej oficjalności smokingu było coś, co pasowało do jego przysadzistej muskularnej sylwetki. Mama co roku wydawała się lekko rozbawiona faktem, iż wciska się w balową suknię. Ale mój stary urodził się, by nosić muszkę.
– Kurczę – mruknęła Sally, uśmiechając się do mnie zza kurtyny swoich włosów, kiedy zszedłem na dół. – Wyglądasz jak wykidajło. Taki, co stoi przed naprawdę zajebistym klubem.
– Nie – zaprotestował Pat, wyciągając w moją stronę palec wskazujący i zadzierając w górę kciuk. – Wyglądasz jak James Bond. Zero zero siedem. Z licencją na zabijanie wszystkich złych ludzi.
Jednak stając przed lustrem w przedpokoju, wiedziałem lepiej od nich, do kogo tak naprawdę jestem podobny w swoim smokingu.
Coraz bardziej upodobniałem się do ojca.
Cyd włożyła długą zieloną suknię z chińskiego jedwabiu – sięgającą pod samą szyję, obcisłą niczym druga skóra – najwspanialszą suknię, jaką widziałem w życiu.
Nie zrobiła nic z włosami – ściągnęła je po prostu w koński ogon i tak mi się podobało, bo lepiej widać było jej twarz.
Na ogół dopiero po fakcie uświadamiamy sobie, jak bardzo byliśmy w danym momencie szczęśliwi. Jednak od czasu do czasu, jeśli mamy fart, zdajemy sobie z tego sprawę od razu. I wiedziałem, że tak właśnie wygląda szczęście. Nie w załzawionej retrospekcji albo jakiejś bliżej nieokreślonej przyszłości, lecz tu i teraz, w zielonej sukni.
– Zaczekaj chwilę – powiedziałem do Cyd, kiedy wysiedliśmy z taksówki przed hotelem.
Wziąłem jej ręce w swoje i stanęliśmy w milczeniu przy tętniącej ruchem Park Lane. Za naszymi plecami połyskiwały ścięte mrozem trawniki Hyde Parku.
– Co się stało? – zapytała.
– Nic – odparłem. – W tym rzecz.
Wiedziałem, że nigdy nie zapomnę tego, jak wyglądała owej nocy, wiedziałem, że nigdy nie zapomnę jej zielonej chińskiej sukni. I chciałem czegoś więcej, niż nacieszyć się tą chwilą, chciałem ją zatrzymać w czasie, by móc przypomnieć ją sobie później, kiedy dobiegnie końca.
– W porządku? – zapytała z uśmiechem.
– W porządku – odparłem i dopiero teraz dołączyliśmy do roześmianego tłumu w smokingach i balowych sukniach, który spieszył na ceremonię rozdania nagród.
– A najlepszym debiutantem jest… – Prześliczna prezenterka pogody zmagała się przez chwilę z kopertą. -…Eamon Fish.
Eamon wstał z miejsca. Lekko pijany i uśmiechnięty, wyglądał na bardziej zadowolonego, niż chciałby to okazywać w obecności tylu kamer. Przechodząc, uściskał mnie z autentycznym entuzjazmem.
– Obaj na to zapracowaliśmy – powiedział.
– Nie. Ty na to zapracowałeś – odparłem. – Idź odebrać swoją nagrodę.
Za jego ramieniem widziałem siedzących przy sąsiednim stoliku Marty’ego Manna i Siobhan – Marty’ego w jednej z tych jaskrawych krótkich kurtek, noszonych przez ludzi, którzy uważają strój wieczorowy za podobny przeżytek jak palenie fajki albo domowe kapcie, Siobhan szczupłą i elegancką w jakimś białym przezroczystym ciuchu.
Ona uśmiechnęła się, on podniósł w górę kciuki. Później, kiedy rozdano wszystkie nagrody, podeszli do naszego stolika.
Chociaż Marty był lekko pijany i nieźle wkurzony – w tym roku nie przyznano mu żadnej nagrody – zachowywali się bez zarzutu.
Przedstawiłem ich Cyd oraz Eamonowi. Jeśli Marty zdał sobie sprawę, że Cyd jest tą samą kobietą, która kiedyś wywaliła mu spaghetti na kolana, nie dał tego po sobie poznać. Pogratulował Eamonowi nagrody. Siobhan pogratulowała Cyd sukienki.
Nie zapytała jej: „Gdzie pracujesz?” – była na to zbyt sprytna i taktowna, w związku z czym Cyd nie musiała odpowiedzieć: „Och, ostatnio jestem kelnerką”, co wprawiłoby je obie w zakłopotanie. Nawiązały ze sobą znajomość w ten łatwy, najwyraźniej naturalny sposób, w jaki potrafią to robić tylko kobiety.
Kiedy zaczęły rozmawiać o tym, jak trudno jest się ubrać na taką imprezę, Marty objął mnie konspiracyjnym gestem za ramię. Jego twarz była cięższa, niż zapamiętałem. Malował się na niej ołowiany, lekko rozczarowany grymas człowieka, który po latach marzeń zdołał rozkręcić swój własny talk-show tylko po to, by stwierdzić, że nie może przyciągnąć do niego nikogo, z kim warto by pogadać.
– Można na słówko? – zapytał, kucając przy moim boku. No i masz, pomyślałem. Teraz chce, żebym wrócił. Zobaczył, jak dobrze idzie mi z Eamonem, i chce, żebym ponownie poprowadził jego program.
– Chcę, żebyś wyświadczył mi przysługę – oświadczył.
– O co chodzi, Marty?
Nachylił się do mnie bliżej.
– Chcę, żebyś został moim drużbą – powiedział.
Więc nawet Marty, pomyślałem.
Nawet Marty marzy, żeby zrobić to po bożemu, znaleźć tę jedną jedyną, odkryć cały świat w drugiej ludzkiej istocie. Podobnie jak wszyscy inni.
– Hej, Harry – mruknął Eamon, wodząc wzrokiem za mijającą nas prezenterką pogody i poprawiając spodnie, w których kroku doszło do znacznego wypiętrzenia. – Zgadnij, kogo będę dymał dziś w nocy?
No, może niezupełnie wszyscy.
W domu paliło się za dużo świateł. Paliły się na górze. Paliły się na dole. Paliły się wszędzie, podczas gdy w całym domu powinna się co najwyżej jarzyć mała lampka w salonie.
I słychać było muzykę – głośny klang gitary basowej i perkusję z syntezatora, która brzmiała niczym dźwiękowy ekwiwalent ataku serca. Nową muzykę. Okropną nową muzykę, którą ktoś puszczał z mojej wieży.
– Co się dzieje? – spytałem. Miałem wrażenie, jakbyśmy trafili nie do tego domu, jakby to była pomyłka.
Ktoś czaił się w mroku ogródka przed domem. Nie, właściwie było tam kilka osób. Chłopak i dziewczyna obściskujący się tuż przy otwartych frontowych drzwiach. I inny chłopak pochylający się nad koszem na śmieci, ubrany w zarzyganą kurtkę Tommy’ego Hilfigera i spodnie Yves Saint Laurenta.
Cyd zapłaciła taksówkarzowi, a ja wszedłem do środka.
To było przyjęcie. Przyjęcie dla nastolatków. Wszędzie pełno było migdalącej się, rżnącej, pijącej i rzygającej młodzieży. Zwłaszcza rzygającej. Kolejna para puszczała pawia w ogrodzie na tyłach domu.
Ubrany w piżamę Pat kołysał się w rytm muzyki na sofie, na której drugim końcu jakiś gruby chłopak dobierał się do Sally. Pat uśmiechnął się do mnie – ale zabawa, nie? – a ja omiotłem wzrokiem pobojowisko: puszki piwa, których zawartość wylała się na parkiet, niedopałki papierosów, kawałki pizzy rozsmarowane po meblach i Bóg wie jakie plamy na łóżkach na górze. Imprezowiczów było nie więcej niż tuzin, ale miało się wrażenie, że przez dom przeszły mongolskie hordy. Właściwie jeszcze gorzej – przypominało to jedną z tych kretyńskich reklam chipsów, coli albo chinos, gdzie banda młodych ludzi uczestniczy właśnie w najlepszej zabawie swojego życia. Tyle że ta zabawa odbywała się w moim salonie.
– Co tu się, kurwa, dzieje, Sally? – zapytałem.
– Harry… – wyjąkała. W oczach miała łzy radości. – To jest Steve – dodała, wskazując leżącego na niej młodzieńca z obwisłą szczęką.
Steve zerknął na mnie swoimi kretyńskimi świńskimi oczyma, w których nie było widać nic poza burzą hormonów i dziewięcioma piwami.
– Rzucił tę starą dupę Yasmin McGinty – wyjaśniła Sally. – Wrócił do mnie. Czy to nie fantastyczne?
– Oszalałaś? – zapytałem. – Jesteś stuknięta czy głupia?
Odpowiedz mi, Sally.
– Och, Harry – jęknęła, całkiem rozczarowana. – Myślałam, że kto jak kto, ale ty na pewno mnie zrozumiesz.
Muzyka nagle ucichła. W salonie stała Cyd z wtyczką w ręku.
– Czas posprzątać ten bajzel – poinformowała zgromadzenie. – Łapcie się za szczotki i worki na śmiecie. Powinny być pod zlewem.
Steve zlazł z Sally, poprawił swoje monstrualne spodnie i zmierzył szyderczym uśmiechem wapniaków, którzy zepsuli mu imprezę.
– Spadam stąd – oznajmił, tak jakby przybył z Beverly Hills, a nie z Muswell Hill.
Cyd podeszła do niego szybko, złapała za nos i pociągnęła w górę.
– Wyjdziesz stąd, kiedy ci powiem, ty słoniu – oznajmiła. Steve zaskomlał, stając na palcach. – A to się stanie dopiero, kiedy uprzątniecie ten bałagan. Nie wcześniej, rozumiesz?
– Dobrze, dobrze – zabeczał. Cała jego amerykańska brawura ulotniła się w obliczu oryginału.
Zaprowadziłem Pata do sypialni, wyrzucając po drodze spółkującą parę z łazienki, a Cyd zorganizowała sprzątanie. Kiedy przeczytałem Patowi bajkę i położyłem spać, Sally, Steve oraz ich pryszczaci koledzy szorowali grzecznie podłogi i stoły.
– Gdzie się tego nauczyłaś? – zapytałem Cyd.
– W Teksasie – odparła.
Okazało się jednak, że nasi goście zupełnie nie radzili sobie ze sprzątaniem – podobnie jak nie radzili sobie z niczym w swym odmóżdżonym, opatrzonym firmowymi naszywkami życiu.
Część była zbyt chora. Reszta była zbyt głupia.
Steve wylał na podłogę prawie całą zawartość cytrynowego uniwersalnego płynu do czyszczenia, a potem przez godzinę próbował usunąć mydliny, które burzyły się i pieniły niczym w jakiejś szalonej myjni samochodowej. Cyd i ja musieliśmy w końcu niemal wszystko zrobić sami.
Wyrzuciliśmy ich zaraz po świcie. Sally kazałem zostać chwilę dłużej i wsadziłem ją do taksówki. Nie zamierzała mnie przeprosić. Wciąż miała mi za złe, że nie rozumiem, iż prawdziwa miłość zostawia czasami plamy na meblach.
– Mam nadzieję, że jesteś zadowolony – powiedziała na odjezdnym. – Popsułeś szansę, jakie miałam u Steve’a. Teraz wróci pewnie do Yasmin McGinty. Tej dupy.
Kiedy zostaliśmy wreszcie sami, Cyd przyniosła mi filiżankę kawy.
– Nie żałujesz czasami, że nie jesteś już dość młody, żeby wiedzieć wszystko? – zapytała z uśmiechem.
Wziąłem ją w ramiona i poczułem, jak zielona suknia ślizga się pod moimi palcami. Pocałowałem ją. Ona pocałowała mnie. A potem zadzwonił telefon.
– To Sally – powiedziałem. – Chce mnie uraczyć kolejną złotą myślą.
– Nie została jej już ani jedna – roześmiała się Cyd.
Ale to nie była Sally. To była Gina, lecz w słuchawce nie usłyszałem tego typowego kuknięcia, które poprzedzało połączenie międzynarodowe. Dzięki temu domyśliłem się natychmiast, że Gina nie jest już w Japonii. To była lokalna rozmowa. Wróciła do miasta.
– Właśnie sobie coś uświadomiłam – powiedziała. – To jedyny numer telefonu na całym świecie, który znam na pamięć.
Przyszedłem dziesięć minut wcześniej, ale Gina już na mnie czekała, popijając latte przy dwuosobowym stoliku w głębi kawiarni.
Była trochę szczuplejsza po wszystkich tych sashimi i sushi w Shinjuku. Włożyła szyty na miarę, dwuczęściowy kostium, w jakim nigdy wcześniej jej nie widziałem. Kobieta biznesu.
Podniosła wzrok, zobaczyła mnie i zorientowałem się, że to wciąż ta sama Gina – z lekko naiwnym uśmiechem i jasnoniebieskimi oczyma – tyle że troszeczkę starsza i znacznie poważniejsza, niż zapamiętałem. Ta sama kobieta, mimo że odmieniona w sposób, którego nie potrafiłem sobie wyobrazić.
– Witaj, Harry – powiedziała, wstając. Uśmiechnęliśmy się nerwowo do siebie, zastanawiając się, czy poprawną formą powitania będzie pocałunek czy tylko uścisk dłoni. Ani jedno, ani drugie nie wydawało się właściwe. Zamiast tego dotknąłem lekko jej ramienia, a ona skrzywiła się, jakby przeszedł ją prąd. Tak udało nam się przebrnąć jakoś przez ten niezręczny moment.
– Dobrze wyglądasz – stwierdziła z uprzejmym uśmiechem, na który nigdy nie zdobyłaby się w dawnych czasach.
Ona też dobrze wyglądała – w idealnych rysach jej twarzy można było dostrzec dziewczynę, którą była, i kobietę, którą się stawała. Niektórzy ludzie dorastają do swojej urody, inni z niej wyrastają. Są również tacy jak Gina, którzy przyciągają wzrok już jako dzieci i nigdy się to nie kończy.
Podobnie jednak jak wszystkie piękne kobiety Gina nigdy nie lubiła przesadnych komplementów, wychodząc pewnie z założenia, iż ci, co je prawią, doceniają wyłącznie jej powierzchowność. Domyślałem się, że pod tym względem wcale się nie zmieniła.
– Ty też dobrze wyglądasz – powiedziałem, nie chcąc się nad tym zbytnio rozwodzić.
– Jak się miewa Pat?
– Bardzo dobrze – odparłem, śmiejąc się.
Gina roześmiała się także, czekając na coś więcej, ale w tym samym momencie do stolika zbliżył się kelner i zapytał, czy coś podać. Zamówiliśmy więc kolejne latte dla niej i dla mnie i dopiero kiedy odszedł, zaczęliśmy mówić o naszym synu.
– Założę się, że urósł – powiedziała.
– Wszyscy twierdzą, że rośnie jak na drożdżach. Ja może tego nie zauważam, bo codziennie go widzę.
– Oczywiście – zgodziła się. – Ale ja z pewnością zobaczę różnicę. Nie widziałam go przecież od dwóch miesięcy.
– Od czterech – poprawiłem ją.
– To na pewno nie trwało tak długo.
– Wyjechałaś w lecie. To cztery miesiące, Gino. Od lipca do października. Policz sobie.
Jak mogła twierdzić, że to były tylko dwa miesiące? Właściwie nie było jej ponad cztery. A mnie ten okres wydawał się jeszcze dłuższy.
– Nieważne – mruknęła trochę poirytowana. – Opowiedz mi o Pacie. Nie mogę się doczekać, żeby go zobaczyć.
Co się zmieniło? Rozejrzałem się po kawiarni, zastanawiając się, co się zmieniło, odkąd Gina wyjechała do Japonii. I uderzył mnie fakt, że kawiarnia nie zmieniła się wcale.
Był to jeden z tych lokali, które próbują przenieść do Londynu intymną atmosferę zaułków paryskiego Marais – z wielkim ocynkowanym barem, tablicą z nagryzmolonymi nazwami win, stojakiem z gazetami na wielkich drewnianych kijach i kilkoma stolikami na zewnątrz. Nawet swojemu pożywnemu angielskiemu śniadaniu nadali jakąś francuską nazwę.
Lokal nie odbiegał zbytnio wyglądem od innych kafejek w okolicy i można go było minąć, nawet nie zauważając. Dla nas miał jednak szczególne znaczenie. Gina i ja przychodziliśmy tutaj przed narodzinami Pata – dawno temu, kiedy byliśmy tak zżyci, że nie musieliśmy nawet ze sobą rozmawiać. Nie sposób być ze sobą bliżej.
– W szkole idzie mu dobrze – stwierdziłem. – To się zmieniło. Przedszkole było koszmarem, ale w szkole z kimś się zaprzyjaźnił i to bardzo pomogło.
– Dlaczego przedszkole było koszmarem? – zapytała zaniepokojona.
– Nie lubił, kiedy się go tam zostawiało. Miał po prostu zły okres. Okres, który, jak się wtedy obawiałem, mógł potrwać do osiemnastego roku życia.
– Ale w szkole zaprzyjaźnił się z innym małym chłopcem?
– Z małą dziewczynką – odparłem. Czułem się bardzo dziwnie, opowiadając Ginie o córce Cyd. – Z Peggy.
– Peggy – powtórzyła Gina, smakując to imię.
– Mała ma tatę Anglika – powiedziałem. – I mamę Amerykankę. Z Houston.
– Wciąż ma fioła na punkcie Gwiezdnych wojen! – zapytała z uśmiechem. Peggy niezbyt ją interesowała. – Wciąż bawi się w kółko w Hana Solo i Lukę’a Skywalkera?
– Tak. To się nie zmieniło. Ale zaczął także lubić inne rzeczy.
– Inne rzeczy?
– Na przykład muzykę – odparłem, śmiejąc się. – Polubił gangsterski rap. No wiesz, te piosenki, w których grożą, że odstrzelą ci zaraz głowę z wielkiej spluwy.
Jej twarz pociemniała.
– Lubi słuchać takiej muzyki?
– Tak.
– A ty mu na to tak po prostu pozwoliłeś?
– Owszem. Tak po prostu. – Trochę mnie to wkurzyło. Stwierdziła to takim tonem, jakbym się w ogóle nad tym nie zastanawiał, jakbym pozwalał mu oglądać hard porno albo coś w tym rodzaju. – To jest coś, przez co musi przejść. Pozwala mu to chyba poczuć się twardszym, niż jest w rzeczywistości. Pat jest bardzo słodkim, łagodnym małym dzieckiem, Gino. Na pewno mu to nie zaszkodzi. Nie sądzę, żeby wziął udział w napadzie na stację benzynową. Codziennie o dziewiątej jest już w łóżku.
Widziałem, że nie chce się ze mną kłócić.
– Co jeszcze?
– Pozwala mi myć sobie włosy. Sam kąpie się w wannie. Nigdy nie marudzi, kiedy pora iść spać. Potrafi sam zawiązać sznurowadła. Potrafi odczytać godzinę. No i zaczyna czytać.
Im więcej nad tym myślałem, tym bardziej uświadamiałem sobie, jak bardzo Pat dorósł w ciągu tych kilku ostatnich miesięcy. Gina uśmiechnęła się jednocześnie z dumą i żalem. Współczułem jej. Wszystko to ją ominęło.
– Wygląda na to, że stał się prawdziwym małym mężczyzną – powiedziała.
– Powinnaś zobaczyć go w krawacie.
– Nosi krawat?
– Do szkoły. Wprowadzili mundurki, ponieważ część dzieci przychodziła w firmowych ciuchach. Uznali, że to niezdrowe. Musi więc wkładać koszulę i krawat.
– Na pewno go to postarza.
Wcale go to nie postarzało – ubrany jak urzędnik, wydawał się młodszy niż kiedykolwiek. Nie miałem jednak ochoty wyjaśniać tego Ginie.
– A co u ciebie? – zapytałem. – Jak długo tu zostaniesz?
– Och, już na stałe – odparła. – Z Japonią koniec. Dla mnie i dla całej reszty. Czasy, kiedy jakiś białas z wielkim nosem wyjeżdżał na Wschód, żeby zaznać przygód i zarobić duży szmal, należą już do przeszłości. Kiedy firmy padają, nie ma dużego zapotrzebowania na tłumaczy. Zdążyłam złożyć dymisję, zanim mnie wyrzucili. – Uśmiechnęła się. – No i wróciłam. I naturalnie chcę Pata.
Chciała Pata? Czy miała na myśli, że chce go zabrać do zoo? Zabrać go do zoo i kupić mu wypchanego zwierzaka wielkości lodówki? Co ona miała na myśli?
– Więc nie zamierzasz mieszkać w Japonii?
– Miałeś rację, Harry. Nawet gdyby nie doszło do krachu, pomysł, że ja i Pat będziemy się tam gnieździć w mieszkanku wielkości naszego pokoju gościnnego, był nie do zrealizowania. Chcę go zobaczyć – powiedziała. – Jak najszybciej.
– Oczywiście – odparłem. – Dziś po południu odbieram go od mojej mamy i taty. Możesz zaczekać na niego w domu.
– Nie. Nie w domu – odparła. – Jeśli nie masz nic przeciwko, wolałabym spotkać się z nim w parku.
To głupio z mojej strony, że zaproponowałem spotkanie w domu. Ponieważ oczywiście nie był to już dom Giny. I spoglądając na nowy lśniący pierścionek zaręczynowy tkwiący tam, gdzie jeszcze niedawno nosiła naszą prostą ślubną obrączkę, zdałem sobie nagle sprawę, że zapomniałem o wielkiej zmianie, która dokonała się tego lata w naszym życiu.
Pat mieszkał teraz u mnie.
Moich rodziców odwiedził wuj Jack.
W przeciwieństwie do mieszkającej obok cioci Ethel wujek Jack był moim prawdziwym wujem – bratem ojca, niedużym, żylastym eleganckim mężczyzną, który paląc papierosy, chował je w dłoni, tak jakby mogły zgasnąć na wietrze – i robił to, nawet kiedy siedział w salonie i moczył biskwity w herbacie.
Wuj Jack paradował zawsze w garniturze i krawacie, a przed domem stała wypucowana limuzyna. A na przednim siedzeniu forda scorpio, wielkiego merca albo beemki z serii pięć leżała jego czapka szofera.
Wuj Jack był kierowcą, który woził biznesmenów z ich domów i biur na wszystkie londyńskie lotniska. W gruncie rzeczy wydawał się spędzać więcej czasu, czekając, niż jeżdżąc, i zawsze wyobrażałem go sobie w hali przylotów Gatwick albo Heathrow, z papierosem w dłoni, czytającego „Racing Post”.
Wuj Jack był hazardzistą, podobnie jak cała rodzina ojca, i kiedy uśmiechnął się na mój widok, miałem wrażenie, że wszystkie dotyczące go wspomnienia związane są z jakimiś zakładami.
W każdy drugi dzień świąt Bożego Narodzenia w naszym domu urządzano szkołę gry w karty. Jeździliśmy na psie wyścigi do Southend i Romford, gdzie razem z moimi kuzynami zbierałem wielkie różowe zakłady wyrzucane przez pechowych graczy. A wcześniej, kiedy żyła jeszcze moja babka, pamiętam, jak bukmacher zachodził do jej domu na East Endżie, żeby przyjąć od niej niewielką sumkę, którą stawiała na konie. Kiedy bukmacherzy przestali odwiedzać w domach starsze panie?
Ojciec miał jeszcze jednego brata, najmłodszego, Billa, który wyjechał w latach siedemdziesiątych do Australii, ale w mojej pamięci trzej bracia Silver wciąż występowali razem – popijając szkocką na Boże Narodzenie i brązowe ale na weselach, tańcząc staroświeckie tańce z żonami, w których zakochali się w wieku kilkunastu lat, grając do późna w nocy w dziewięćdziesiąt dziewięć przy muzyce z płyty Stranger in Paradise Tony’ego Bennetta.
Taka była rodzina mojego ojca – rodzina sprytnych, twardych londyńczyków, którzy mieli słabość do dzieci i swoich podmiejskich ogródków, mężczyzn, którzy na starych fotografiach zawsze ubrani byli w mundury, hazardzistów i pijusów, chociaż w piciu nigdy nie przekraczali granic dobrego smaku, mężczyzn, którzy kochali swoją rodzinę i traktowali pracę wyłącznie jako nieprzyjemny obowiązek mający na celu utrzymanie tejże rodziny, mężczyzn, którzy szczycili się tym, że wiedzą, jak funkcjonuje ten świat. Wiedziałem, że wujek Jack nie przyjechał do moich starych bez powodu.
– Widziałem cię przedwczoraj w telewizji – oświadczył. – Na tej ceremonii rozdania nagród. Siedziałeś przy stoliku w smokingu. Ten Eamon Fish wygląda na łebskiego gościa.
– To dobry chłopak – odparłem. – Co u ciebie słychać, wujku Jacku?
– Wszystko w porządku. Nie mogę narzekać – stwierdził, po czym wziął mnie pod ramię i przyciągnął bliżej. – Ale co się dzieje z twoim tatą? Widziałem, jak walczy o oddech, kiedy tylko wstanie z fotela. Powiedział, że był u łapiducha i ten stwierdził, że nic mu nie jest.
– Jest zdrowy?
– Tak mówi.
Tato był w ogrodzie i kopał piłkę razem z mamą i Patem. Mama i mały włożyli grube kurtki i szaliki, ale ojciec ubrany był tylko w T-shirt. Najwyraźniej szczycił się swoim twardym muskularnym ciałem, które pokrywały wyblakłe tatuaże i stare blizny. Kiedy wciskał podkoszulek w spodnie, mignęła mi przez chwilę gwiaździsta szrama na jego boku i zdałem sobie sprawę, że nadal szokuje mnie jej widok.
– Tato? Byłeś u doktora?
– Jasne – odparł. – Jestem zdrów jak ryba.
– Naprawdę? A co się dzieje z twoim oddechem?
– Nie powinien tyle palić – powiedziała gderliwie mama, ale widziałem, że z ulgą przyjęła fakt, że staremu jakoś się upiekło. – Chce to rzucić.
– Trochę późno – zachichotał tato, z radością grając rolę dysydenta w żującym cerealia, niskotłuszczowym współczesnym świecie. – Bobby Charlton! – zawołał, posyłając piłkę między pozbawione liści krzaki róż.
Pat pobiegł, żeby ją przynieść.
– I doktor naprawdę stwierdził, że nic więcej ci nie dolega? Tato objął ramieniem mojego syna.
– Pociągnę jeszcze ze dwadzieścia lat – stwierdził wojowniczo. – Wiesz, co ci powiem? Mam zamiar bawić się na jego weselu.
Pat spojrzał na mojego ojca, jakby ten postradał zmysły.
– Nigdy się nie ożenię – oznajmił.
Zapomniałem powiedzieć Ginie, że nauczył się jeździć na rowerze.
Zapomniałem jej powiedzieć, że nieśmiały czterolatek, który telepał się z bocznymi kółkami dookoła basenu, przedzierzgnął się w nieustraszonego pięciolatka, śmigającego po całym parku i za nic mającego względy bezpieczeństwa.
Dlatego ujrzawszy Pata, który pedałował w stronę huśtawek i karuzeli, przy których stała, Gina klasnęła w dłonie i głośno się roześmiała, roześmiała się z radością i zachwytem.
– Jesteś taki duży! – zawołała załamującym się głosem, wyciągając ku niemu ręce.
Zanim ode mnie odjechał, mignęła mi przez chwilę jego twarz. Uśmiechał się – ale nie był to gładki, wystudiowany uśmiech, do którego przywykłem, nie był to śliski, płytki uśmiech Davida Nivena, który rezerwował dla obcych i aby przekonać mnie, że wszystko jest w porządku.
Pat zobaczył Ginę i uśmiechnął się, w ogóle o tym nie myśląc, uśmiechnął się od ucha do ucha.
Chwilę później wpadł w objęcia swojej matki. Kaptur kurtki spadł mu z głowy, kiedy podniosła go z siodełka roweru. Gina płakała, jej łzy kapały mu na głowę i widać było, że ich włosy są dokładnie tego samego koloru, dokładnie tego samego koloru lśniącej żółci.
– Przyprowadzę go do domu za dwie godziny – zawołała i Pat powoli odjechał, obejmowany przez nią ramieniem, kiwając głową w odpowiedzi na coś, co do niego mówiła.
– Uważaj, Pat – zawołałem. – Nie pedałuj za szybko. Ale oni mnie już nie słyszeli.
Ojciec okłamał nas.
Był u doktora. Ale wkładając koszulę pod koniec wizyty, nie usłyszał bynajmniej, że jest zdrów jak ryba, w zadziwiająco dobrej formie jak na mężczyznę w jego wieku, choć być może – tu łapiduch mruga porozumiewawczo i klepie starego po ramieniu – powinien pomyśleć o rzuceniu palenia.
Doktor mógł mu powiedzieć, że nie sposób zgadnąć, jak długo jeszcze pożyje. I dodać, że takie choroby mogą się ciągnąć latami. Ale jest wysoce nieprawdopodobne, że wyjął swoją szklaną kulę domowego lekarza brytyjskiej służby zdrowia i oznajmił ojcu, że dożyje wesela swego wnuka.
Ta rzecz, która rozwijała się w jego wnętrzu, była na to zdecydowanie zbyt duża.
Matka po raz pierwszy w życiu zadzwoniła do mnie do pracy.
Ojciec leżał w szpitalu. Na oddziale chorób obłożnych, oznajmiła, zacinając się na tych trzech słowach.
Jak co roku przenosił do garażu ogrodowe meble – plażowy parasol w paski i leżaki wyścielone niebieskim płótnem, które zawsze stały w naszym ogródku do połowy zimy – i nagle przestał oddychać, w ogóle stracił oddech. To było potworne, absolutnie potworne, powiedziała. Wezwała pogotowie, bała się jednak, że nie dojadą na czas. Że nie zdołają go uratować.
– Ale co mu jest? – zapytałem, nadal niczego nie rozumiejąc, nadal nie będąc w stanie pojąć, że może istnieć świat, w którym nie będzie mojego ojca.
– Ma to w płucach – powiedziała matka i jej głos był chorym, drżącym szeptem. – Guz.
Guz w płucach. Nie miała odwagi wymówić tego słowa, nie miała odwagi nazwać po imieniu tej rzeczy, która kradła każdy haust wdychanego przezeń powietrza, i to straszne złowrogie słowo zawisło między nami na linii telefonicznej, tak jakby mogło zniknąć ze słownika, jeśli go nie wymówimy.
Właściwie nie musiała nazywać tej rzeczy po imieniu. W końcu dotarło do mnie, na co był chory.
Szpital był nowoczesny, mimo że stał w środku szczerego pola.
Na tym polega swoistość miejsca, gdzie dorastałem, swoista cecha przedmieść. Minuta jazdy samochodem pozwala, by człowiek przeniósł się z betonowej dżungli na otwarte szerokie pola. Właśnie z powodu tych bądź też podobnych pól ojciec sprowadził tutaj przed wielu łaty swoją rodzinę.
Matkę zastałem w poczekalni. Uściskała mnie i ze swego rodzaju desperackim optymizmem poinformowała, iż zdaniem doktora jest wiele rzeczy, które mogą dla niego zrobić.
A potem poszła po niego, po hinduskiego lekarza, który przekazał jej dobrą nowinę, i po jakimś czasie udało się go jej sprowadzić. Lekarz był dość młody, by wiara, którą matka żywiła w jego wszechmoc, wprawiała go w zakłopotanie.
– To mój syn, panie doktorze – przedstawiła mnie. – Proszę mu powiedzieć, że jest wiele rzeczy, które możecie zrobić dla mojego męża.
– Mówiłem pańskiej mamie, że dysponujemy obecnie bardzo zaawansowanymi metodami zwalczania bólu – stwierdził.
– Zwalczania bólu? – powtórzyłem.
– Możemy zrobić wiele, żeby pomóc pańskiemu ojcu oddychać, żeby mógł lepiej spać i żeby uśmierzyć ból, jaki odczuwa.
Doktor zaczął mi opowiadać o masce tlenowej, którą założono już ojcu. Bardziej aluzyjnie wspomniał o tym, jak ważny jest dobry sen i podawanie skutecznych środków przeciwbólowych.
– Ma pan na myśl tabletki nasenne i morfinę? – zapytałem.
– Tak – potwierdził.
Było wiele rzeczy, które mogli zrobić, ale wszystkie stanowiły tylko sposób na zmniejszenie jego cierpień. Wszystkie zwalczały objawy tego, co dojrzewało w jego wnętrzu. Żadna nie mogła go wyleczyć.
Mogli wtłaczać więcej powietrza w jego biedne bezużyteczne płuca, mogli pozbawiać na jakiś czas przytomności jego umęczone ciało, mogli wpompować w niego dość opiatów, aby odurzyć jego umysł i uczynić go niewrażliwym na ból.
Było wiele rzeczy, które mogli zrobić.
W istocie jednak nie mogli nic zrobić.
Mój ojciec umierał.
Siedzieliśmy u jego boku, patrząc, jak śpi.
Leżał na szpitalnym łóżku, z przezroczystą maską tlenową na ustach i nosie i z jednodniowym zarostem na policzkach, które zawsze lubił mieć gładko ogolone.
Przy sobie miał metalową skrzynkę z przyciskiem wzywającym pomoc, a pod sobą plastikową ceratę i kiedy patrzyłem na te drobne szczegóły, krajało mi się serce. Miałem ochotę się rozpłakać. Już teraz wydawał się bezradny jak nowo narodzone dziecko.
Leżał na oddziale razem z siedmioma innymi przykutymi do łóżka mężczyznami – w większości starymi, ale dwoma młodszymi ode mnie – którzy wszyscy cierpieli na to samo.
To mogło się znajdować w innej części ich ciała lub w innym stadium rozwoju – niektórzy z nich mogli wrócić do domu, inni mogli już do niego nigdy nie wrócić. Ale wszyscy mieli ten sam defekt, tę samą rzecz, której nazwy matka i ja nadal nie byliśmy w stanie wymówić.
– On wiedział, prawda? – zapytałem matkę. – Założę się, że przez cały czas wiedział.
– Musiał wiedzieć od samego początku – odparła. – Zrobił sobie badania, zaraz kiedy to się zaczęło, kiedy po raz pierwszy zaczął tracić oddech. Kazałam mu je zrobić… i powiedział mi, że wszystko jest w porządku.
– Nic o tym nie wiedziałem – stwierdziłem, zdumiony tym, że rodzice mogli nadal trzymać coś przede mną w tajemnicy. – Nic nie wiedziałem o żadnych badaniach.
– Nie mówiliśmy ci, bo nie widzieliśmy powodu, żeby cię niepokoić. Miałeś dosyć własnych zmartwień z Patem. A poza tym ojciec czuł się dobrze. Tak przynajmniej twierdził.
– Ale on wcale nie czuł się dobrze – powiedziałem z goryczą, niczym mały chłopczyk skarżący się na to, że został niesprawiedliwe potraktowany. – Nie czuł się dobrze od dłuższego czasu.
– Wiedział od samego początku. – Mówiąc to, matka ani na chwilę nie odrywała oczu od jego twarzy. – Rozmawiałam z jedną z sióstr i powiedziała mi, że mają tutaj taką metodę, która nazywa się stopniowym ujawnianiem: nie przekazują ci złych wieści od razu, nie robią tego, dopóki ich nie zmusisz, nie domagasz się, żeby oznajmili, co ci konkretnie dolega.
– A on chciał to wiedzieć – stwierdziłem z całkowitą pewnością. – Kazał im powiedzieć prawdę.
– Tak – zgodziła się matka. – Kazał, żeby mu powiedzieli.
– Więc dlaczego tak długo trzymał to w tajemnicy? – zapytałem, chociaż dobrze znałem odpowiedź. – Musiał zdawać sobie sprawę, że w końcu i tak się dowiemy.
– Chronił nas – odparła matka.
Wzięła jego ręce w swoje i przycisnęła je do policzka, a ja odwróciłem wzrok. Bałem się, że widząc, jak bardzo go wciąż kocha, kompletnie się rozkleję.
– Chronił nas – powtórzyła.
– To prawda, mamo. Osłaniał nas przed najgorszym, co ma do zaoferowania świat, chciał zaoszczędzić rodzinie tego wszystkiego, co nas czeka. Chronił nas.
Robił to, co robił zawsze.
– Przykro mi z powodu twojego ojca, Harry – oznajmiła Gina. – Naprawdę mi przykro… zawsze traktował mnie z wielką dobrocią.
– Szalał na twoim punkcie – stwierdziłem.
Miałem ochotę dodać, że nasze rozstanie złamało mu serce, ale w porę ugryzłem się w język.
– Chciałabym go odwiedzić w szpitalu – dodała. – Oczywiście jeśli nie masz nic przeciwko temu. Ty i twoja mama.
– Jasne – zgodziłem się.
Nie wiedziałem, jak jej powiedzieć, że tato najwyraźniej nie lubi odwiedzin, że trudno mu walczyć z własnym bólem na oczach wszystkich. Nie wiedziałem, jak jej to powiedzieć, żeby nie poczuła się odsunięta.
– Czy Pat go odwiedzi? Wziąłem głęboki oddech.
– Pat chce go zobaczyć – odparłem. – Ale mój tato jest w tej chwili zbyt chory. Może jeśli nastąpi jakaś poprawa… obecnie jednak to za bardzo wyprowadzi ich obydwu z równowagi.
– Co mu powiedziałeś?
– Że dziadek jest chory. Bardzo chory. Jak powiedzieć pięcioletniemu dziecku, że dziadek, którego uważał za najwspanialszą osobę na świecie, umiera? Jak to zrobić? Nie wiem.
– Musimy porozmawiać o Pacie – stwierdziła. – Rozumiem, że to nie jest najlepszy moment, i naprawdę mi przykro z powodu twojego ojca. Ale powinieneś wiedzieć, że chcę jak najszybciej odzyskać Pata.
– Chcesz odzyskać Pata?
– Owszem. Nie musimy chyba się o to znowu spierać? Nie zabieram go z kraju. Wróciłam do Londynu. Richard i ja szukamy jakiegoś mieszkania w tej okolicy. Pat nie będzie musiał nawet zmieniać szkoły.
– Jak się, do diabła, miewa stary Richard?
– Dobrze.
– Wciąż w półseparacji?
– W trwałej separacji. Jego żona wróciła do Stanów. Wiem, że to może się wydawać przedwczesne, ale rozmawiamy o małżeństwie.
– Kiedy?
– Kiedy tylko uzyskamy rozwody.
Zdjął mnie pusty śmiech.
– Niech mnie szlag – mruknąłem. – Weźmiecie ślub, kiedy tylko dostaniecie rozwody? Czyż miłość nie jest wspaniała?
Gina i ja nie zaczęliśmy nawet rozmawiać o mechanizmach rozwodu. Mówiliśmy dużo o tym, że się rozstaniemy. Ale nie o tym, jak załatwić to z formalnego punktu widzenia.
– Proszę cię, Harry – powiedziała i w jej głosie zabrzmiał lód. – Nie zachowuj się obraźliwie, dobrze?
Potrząsnąłem głową.
– Wydaje ci się, że możesz pojawić się z powrotem w naszym życiu i zacząć od punktu, w którym odeszłaś? Wydaje ci się, że możesz odzyskać Pata, ponieważ azjatycki cud gospodarczy nie okazał się wcale takim wielkim cudem?
– Uzgodniliśmy to – oznajmiła, nagle rozgniewana bardziej, niż kiedykolwiek byłem tego świadkiem. – Zawsze wiedziałeś, że Pat będzie mieszkał u mnie. Bez względu na to, czy zostałabym w Tokio, czy wróciła tutaj, zawsze miał mieszkać u mnie. Co każe ci sądzić, że masz jakiekolwiek prawo, żeby go zatrzymać?
– To, że jest ze mną szczęśliwy – odpowiedziałem. – I że daję sobie radę. Daję sobie radę. Z początku nie wyglądało to najlepiej, ale w końcu się nauczyłem, rozumiesz? Szło nam coraz lepiej i teraz jest całkiem dobrze. A on jest szczęśliwy tam, gdzie jest. Nie musi mieszkać z tobą i z jakimś facetem, jakimś pieprzonym palantem, którego poznałaś w barze Roppongi.
Jej usta zacisnęły się w grymasie, jakiego nigdy u niej nie widziałem.
– Kocham Richarda – oznajmiła. – I chcę, żeby Pat dorastał ze mną.
– My ich nie posiadamy, rozumiesz? Dzieci nie są naszą własnością, Gino.
– Masz rację… nie posiadamy naszych dzieci. Ale mój adwokat dowiedzie, że biorąc wszystko pod uwagę, dziecko powinno pozostać przy matce.
Wstałem i rzuciłem kilka monet na stolik.
– A mój adwokat dowiedzie, że ty i Richard możecie iść do diabła – odparłem. – I kiedy już go wynajmę… dowiedzie również, że dziecko powinno pozostać z tym z rodziców, które potrafi go najlepiej wychować. A tym rodzicem jestem ja, Gino.
– Nie chcę cię nienawidzić, Harry. Nie zmuszaj mnie do tego.
– Nie chcę, żebyś mnie nienawidziła. Ale czy nie zauważyłaś, co się wydarzyło? Nauczyłem się, jak być prawdziwym rodzicem. Nie możesz mi tego ot tak po prostu odebrać.
– Niewiarygodne – parsknęła. – Opiekowałeś się nim raptem przez dwa miesiące i uważasz, że możesz zająć moje miejsce?
– Przez cztery miesiące – poprawiłem ją. – I nie próbuję wcale zająć twojego miejsca. Odnalazłem po prostu swoje własne.
Cyd zmierzyła mnie jednym spojrzeniem i oznajmiła, że zabiera mnie na kolację. Choć nie byłem głodny, zgodziłem się, bo nie miałem siły się kłócić. A także ponieważ było coś, o co chciałem ją poprosić.
Ucałowałem Pata i zostawiłem go razem z Peggy, z którą oglądał Księżniczkę Pocahontas. Naburmuszona Bianca zaszyła się w kuchni, żując bez przerwy Juicy Fruit, ponieważ nie wolno jej było palić w mieszkaniu.
– Moim samochodem czy twoim? – zapytała Cyd.
– Moim – zdecydowałem i pojechaliśmy do małej hinduskiej knajpy między Upper Street a Liverpool Road. Taśma, którą posklejałem porznięty dach MGF, wyschła i cały dach łopotał niczym żagiel na silnym wietrze.
Widok jedzenia obudził we mnie mdłości. Bez przekonania przesuwałem po talerzu kawałki kurczaka tikka masala, mając wrażenie, że wszystko zaciera mi się przed oczyma.
– Zjedz, ile chcesz, kochanie – powiedziała. – Ile masz ochotę. Ale spróbuj coś przełknąć, dobrze?
Pokiwałem głową, uśmiechając się z wdzięcznością do tej niewiarygodnej kobiety, która straciła ojca, gdy była o połowę młodsza ode mnie. O mały włos nie zwróciłem się do niej z moją prośbą od razu, w owej chwili, potem jednak uznałem, że będę trzymał się planu i zrobię to pod koniec wieczoru. Tak, lepiej trzymać się planu.
– Nie musimy oglądać dzisiaj tego filmu, jeśli nie masz nastroju – dodała. – To nie ma znaczenia. Możemy go sobie darować i spędzić czas tak, jak chcesz. Możemy po prostu pogadać. Albo nic nie robić. Nie musimy nawet rozmawiać.
– Nie, chodźmy go obejrzeć – odparłem i pojechaliśmy na Soho, żeby obejrzeć włoski film Cinema Paradiso opowiadający o przyjaźni młodego chłopca ze starym operatorem miejscowego kina.
Cyd potrafiła na ogół wybierać filmy, o których wiedziała, że mi się spodobają pod warunkiem, że dam im szansę, filmy z napisami i bez udziału wielkich gwiazd, filmy, na które jeszcze przed kilku laty nie zwróciłbym najmniejszej uwagi.
Tym razem jednak trochę zmroziło mnie zakończenie, kiedy stary operator, oślepiony w wyniku pożaru, który wybuchł w kinie, mówi chłopcu o oczach Bambi, teraz już młodzieńcowi, że powinien wyjechać z miasteczka i nigdy tam nie wracać.
Chłopak, Toto, wyjeżdża, zostaje słynnym reżyserem filmowym i nie wraca do swojego małego miasteczka przez trzydzieści lat, aż do dnia, kiedy grzebią Alfreda, starego operatora, który nauczył go kochać kino, a potem wysłał w świat.
– Dlaczego Alfredo kazał mu wyjechać na dobre? – zapytałem, kiedy szliśmy zatłoczoną Old Compton Street. – Dlaczego nie mogli przynajmniej pozostać w kontakcie? Sposób, w jaki kazał mu wyjechać, chłopcu, którego znał całe życie, wydaje się okrutny.
– Zrobił to, bo wiedział, że w tym małym miasteczku Toto nigdy nie znajdzie tego, czego potrzebuje – odparła z uśmiechem Cyd, zadowolona, że może o tym porozmawiać. – Musiał się wyrwać na wolność, żeby dowiedzieć się tego, o czym Alfredo już wiedział. Życie nie jest podobne do tego, co ogląda się w kinie… życie jest o wiele trudniejsze. – Roześmiała się i wzięła mnie pod ramię. – Lubię, jak o tym rozmawiamy – dodała.
MGF stał na dużym podziemnym parkingu przy końcu Ger-rard Street, tym za strażą pożarną na Shaftesbury Avenue w Chinatown. Wsiedliśmy do samochodu, ale nie przekręciłem kluczyka w stacyjce.
– Chcę, żebyśmy zamieszkali razem – powiedziałem. – Ty, Peggy, ja i Pat.
W oczach, które pokochałem, odbiło się autentyczne zdumienie.
– Żebyśmy razem zamieszkali?
– Twoje mieszkanie jest dla nas wszystkich za małe – stwierdziłem. – Więc najlepiej będzie, jeśli wprowadzicie się do nas. Co o tym sądzisz?
Cyd potrząsnęła z zakłopotaniem swoją śliczną głową.
– Wiele ostatnio przeszedłeś – powiedziała. – Mam na myśli twojego tatę. I Ginę. Miałeś naprawdę ciężki okres.
– To nie ma z tym nic wspólnego – oznajmiłem. – No, może trochę. Może nawet dużo. Ale to nie wszystko. Wiem, co do ciebie czuję. I myślę, że ty do mnie czujesz mniej więcej to samo. Chcę, żebyśmy byli razem.
Uśmiechnęła się i ponownie potrząsnęła głową, tym razem bardziej zdecydowanie.
– Nie, Harry.
– Nie?
– Przykro mi.
– Dlaczego nie?
To było bezsensowne pytanie, pytanie, jakie zadają dzieci. Ale musiałem je zadać.
– Ponieważ potrzebny ci jest ktoś, kto ma mniej skomplikowane życie – odparła. – Ktoś bez dziecka. Bez byłego męża. Bez pamiątek z przeszłości. Wiesz, że tak jest. Pamiętasz, jak fatalnie się czułeś na urodzinach Pata? Pamiętasz to? Oboje dobrze wiemy, że nie ma dla nas przyszłości.
– Ja o tym nic nie wiem.
– Wydaje ci się, że pragniesz kogoś, kto potrafiłby odmienić twoje życie, obdarzając cię miłością. Ale tak naprawdę ty wcale nie potrzebujesz miłości, Harry. Nie poradziłbyś sobie z prawdziwą miłością. Ty potrzebujesz romansu.
Jej słowa wywierały o wiele mocniejszy efekt przez to, że wypowiadała je z ogromną czułością. Nie było w nich śladu gniewu ani złośliwości. Brzmiały tak, jakby autentycznie mi współczuła.
– I nie mam o to żalu – dokończyła. – Taki już jesteś i pod wieloma względami to nawet dobrze. Ale nasz związek nie będzie nigdy miał przyszłości, ponieważ nie można przez całe życie bawić się w serduszka i kwiatki. Nie można, kiedy ma się dzieci. Zwłaszcza cudze dzieci.
– Moglibyśmy spróbować – upierałem się.
– Nie – odparła. – Skończylibyśmy dokładnie w tym samym miejscu, w którym skończyliście ty i Gina. A ja tego nie chcę. Nie mogę przez to wszystko przechodzić… nie z Peggy. Słodkie drobiazgi są w porządku. Romans jest w porządku. Ale mnie potrzeba kogoś, kto będzie masował mi stopy, kiedy się zestarzeję, i mówił, że mnie kocha, nawet kiedy nie będę pamiętała, gdzie położyłam klucze. Tego mi potrzeba. Potrzeba mi kogoś, z kim mogłabym się zestarzeć. Naprawdę bardzo mi przykro, ale nie sądzę, żebyś ty chciał tego samego.
Wyciągnęła rękę, żeby dotknąć mojej twarzy, ale ja odwróciłem się. Nie dawała mi spokoju myśl, że gdzieś to już kiedyś słyszałem. Siedzieliśmy w milczeniu w podziemnym garażu, przygnieceni ciężarem całego Chinatown.
– Myślałem, że nie chcesz, żeby Peggy cierpiała, obserwując twoje krótkotrwałe związki – powiedziałem.
– Wolę to, niż gdyby zobaczyła, że wali się w gruzy długotrwały związek – oświadczyła. – Pat i Peggy nadal będą się przyjaźnić. Peggy nadal będzie cię widywać. Ale w ten sposób ty i ja oszczędzimy sobie wielu cierpień.
– W ten sposób? – powtórzyłem. – Mówisz, jakbyś ze mną zrywała.
– Nie zrywam z tobą – odparła. – My też możemy dalej zostać przyjaciółmi. Ale przyglądając ci się podczas urodzin twojego syna, zdałam sobie sprawę, że Peggy i ja nie jesteśmy tym, czego chcesz. Naprawdę.
– Wiem, co to znaczy, kiedy kobieta mówi, że ona i jej facet mogą zostać przyjaciółmi – mruknąłem. – To znaczy, że ma wyjść i zamknąć za sobą drzwi. Chyba dobrze rozumiem, prawda?
– Nie upadaj na duchu, Harry – powiedziała. – Ludzie zrywają ze sobą każdego dnia. To jeszcze nie koniec świata.
Rak ma do siebie to, że zawsze przechodzi najgorsze oczekiwania. Jest coś pornograficznego w jego zdolności do przekraczania granic wyobraźni. Bez względu na to, jak okrutnie i obscenicznie dręczy i torturuje cię dzisiaj, jutro może być jeszcze gorzej.
Ojciec był naszpikowany morfiną, jego skóra nie miała już koloru żywej skóry i nawet z maską tlenową płuca unosiły się z wielkim trudem, by zaczerpnąć żałosny haust powietrza, którego było po prostu za mało.
Mgła spowijająca jego oczy, ta mgła spowodowana bólem i środkami przeciwbólowymi, czasami ustępowała. Kiedy to się stało, zobaczyłem w tych załzawionych oczach żal i strach i byłem pewien, że już po wszystkim, że to już koniec, na pewno koniec.
– Kocham cię – powiedziałem, biorąc go za ręce i wypowiadając te słowa, których nie usłyszał ode mnie nigdy przedtem.
Powiedziałem mu to, ponieważ jego stan naprawdę nie mógł się pogorszyć… ale pogorszył się, taki już jest rak, potrafi zawsze przekroczyć twoje najczarniejsze oczekiwania.
Dlatego nazajutrz wróciłem na zatłoczony oddział, usiadłem przy jego łóżku, wziąłem go za rękę i płacząc tym razem mocniej niż poprzednio, znowu powiedziałem memu ojcu, że go kocham.