Niech mi oddadzą moje usta
i niechaj Ptah otworzy je żelaznym narzędziem,
którym otwiera usta bogów.
Wpinałam właśnie kolejną spinkę do kapelusza, gdy otworzyły się drzwi i ukazała się w nich głowa Emersona, mojego męża.
– Chciałbym omówić z tobą pewną kwestię, Peabody – oznajmił.
Najwyraźniej pracował nad swoją książką, bo jego gęste ciemne włosy były rozczochrane, a rękawy rozpiętej szeroko koszuli podwinięte do łokci. Emerson uważa, że kołnierzyk, mankiety i krawat hamują jego procesy myślowe – i kto wie, czy tak nie jest. W każdym razie nie miałam nic przeciwko temu, gdyż muskularny tors mojego małżonka i jego brązowa od słońca skóra w takim negliżu prezentują się najkorzystniej. Tym razem jednak musiałam powściągnąć emocje, jakich zwykle doznaję na widok Emersona, był bowiem z nami Gargery, nasz główny lokaj.
– Bardzo cię proszę, mój drogi, nie zatrzymuj mnie teraz – odparłam. – Właśnie wybieram się na Downing Street pod numer dziesiąty. Zamierzam przykuć się tam do poręczy schodów, a już jestem spóźniona.
– Przykuć…? – zdziwił się Emerson. – Czy można wiedzieć, w jakim celu?
– Myślę, że to dobry pomysł – odparłam. – Podczas ostatnich protestów sufrażystek policjanci brali je na ręce i wynosili, przerywając w ten sposób demonstrację. Nie pójdzie im tak łatwo, jeżeli będą przytwierdzone łańcuchami do czegoś solidnego, na przykład do żelaznej poręczy.
– Rozumiem – mruknął, po czym otworzył szerzej drzwi i stanął w progu. – Czy mam ci towarzyszyć, Peabody? Mógłbym cię zawieźć samochodem.
Sama nie wiedziałam, czy bardziej przeraziła mnie perspektywa jego towarzystwa, czy jazdy automobilem.
Emerson od dawna pragnął sprawić sobie ten straszliwy wehikuł, ale ja wymyślałam coraz to nowe preteksty, żeby go zniechęcić – aż do tego lata. A potem podjęłam wszelkie możliwe środki ostrożności. Awansowałam jednego ze stajennych na stanowisko szofera i kazałam go odpowiednio przeszkolić. Wymogłam na dzieciach, że jeśli będą się upierać przy prowadzeniu tej ohydy (uparły się), również powinny wziąć lekcje. David i Ramzes wkrótce nabyli takiej biegłości, jakiej należało oczekiwać po męskich osobnikach w ich wieku, a Nefret radziła sobie jeszcze lepiej, choć męska część rodziny temu zaprzeczała.
Podjęcie tych rozsądnych kroków nie ustrzegło mnie jednak przed budzącymi grozę rezultatami, bo Emerson oczywiście się nie zgodził, żeby go woził szofer albo dzieci. W niedługim czasie wieść o tym obiegła całą wieś i okolice. Sam widok pochylonego nad kierownicą Emersona, jego wyszczerzonych w radosnym uśmiechu zębów i roziskrzonych za goglami oczu wystarczał, by przerazić pieszych i innych kierowców. Wycie klaksonu (którego nieustannie nadużywał) działało niczym strażacka syrena: każdy w zasięgu słuchu natychmiast usuwał się z drogi, w razie konieczności nurkując w żywopłot lub do rowu. Kiedy wyjeżdżaliśmy, Emerson uparł się, żeby zabrać przeklęty wehikuł do Londynu, lecz do tej pory udawało nam się go powstrzymać przed jazdą po mieście.
Wiele lat szczęśliwego małżeństwa nauczyło mnie, że co do pewnych kwestii mężowie są dziwnie drażliwi. Należało za wszelką cenę unikać urażania ich męskiej ambicji, a skoro z jakichś niejasnych dla mnie powodów prowadzenie automobilu okazało się sprawdzianem męskości, musiałam wymyślić kolejną wymówkę.
– Mój drogi, to chyba nie jest dobry pomysł – stwierdziłam. – Po pierwsze, masz mnóstwo pracy przy ostatnim tomie swojej „Historii starożytnego Egiptu”. A po drugie, kiedy ostatni raz mi towarzyszyłeś, znokautowałeś dwóch policjantów.
– I zrobię to ponownie, jeżeli któryś z nich znów przyczepi się do ciebie – oświadczył, zapominając na razie, tak jak na to liczyłam, o samochodzie. W jego błękitnych oczach rozgorzał szafirowy płomień, a podbródek zadrżał. – Mój Boże, Peabody, nie oczekujesz chyba, że będę stał spokojnie, podczas gdy jakiś ordynarny policjant znęca się nad moją żoną?
– Nie oczekuję, mój drogi, i właśnie z tego powodu nie możesz ze mną pójść. Cała rzecz w tym, żeby mnie aresztowano i sponiewierano. Jeśli zostaniesz oskarżony o atak na policjanta, odwróci to uwagę opinii publicznej od naszej walki o prawo głosu dla kobiet i…
– Do diaska, Peabody! – przerwał mi Emerson, tupiąc nogą. Czasem pozwala sobie na takie dziecinne demonstracje.
– Czy możesz mi nie przerywać, mój drogi? Chciałam ci właśnie…
– Nigdy mi nie dajesz dokończyć zdania! – wybuchnął.
– Podaj mi, proszę, moją parasolkę, Gargery – zwróciłam się do lokaja, który już otwierał przede mną drzwi.
– Oczywiście, madam – odparł natychmiast, a na jego bezbarwnej, lecz sympatycznej twarzy pojawił się uśmiech. Gargery uwielbia te nasze małe, lecz namiętne sprzeczki. – Jeżeli wolno zauważyć – dodał – bardzo pani do twarzy w tym kapeluszu.
Spojrzałam w lustro. Był to całkiem nowy kapelusz i również sądziłam, że jest mi w nim do twarzy. Kazałam go ozdobić karmazynowymi różami i liśćmi z zielonego jedwabiu. Stłumione barwy, uważane za odpowiednie dla dojrzałych kobiet, dają fatalny efekt przy mojej bladej karnacji i kruczoczarnych włosach. Nie widzę powodu, by niewolniczo poddawać się modzie, jeśli rezultat mnie nie zadowala. Poza tym karmazynowa czerwień to ulubiony kolor Emersona. Gdy poprawiałam ostatnią szpilkę, przy moim odbiciu w lustrze pojawiła się jego twarz. Musiał się pochylić, ma bowiem sześć stóp wzrostu, a ja jestem znacznie niższa. Wykorzystując fakt, że Gargery stoi za nim, pogłaskał mnie ukradkiem i powiedział z uśmiechem:
– Niech ci będzie. Baw się dobrze, kochanie. Jeżeli nie wrócisz na herbatę, natychmiast pędzę na policję i wykupuję cię z aresztu.
– Nie waż się zjawiać przed siódmą – ostrzegłam go. – Liczę na to, że wrzucą mnie do Czarnej Marii, może nawet w kajdankach.
– Chciałbym zobaczyć jegomościa, który potrafi coś takiego zrobić – mruknął Gargery, nie całkiem sotto voce.
– Ja również – oświadczył mój mąż.
Był to typowy listopadowy dzień w starym, kochanym Londynie – szary, ponury i wilgotny. Przyjechaliśmy z Kent zaledwie przed tygodniem, bo Emerson chciał sprawdzić pewne informacje w British Museum. Zamieszkaliśmy w Chalfont House, miejskiej rezydencji, należącej do brata Emersona, Waltera, oraz jego żony Evelyn, która odziedziczyła ją po dziadku. Młodsi Emersonowie woleli swoją wiejską posiadłość w Yorkshire i chętnie udostępniali nam Chalfont House, gdy pilne sprawy wzywały nas do stolicy.
Choć cieszy mnie ruch i miejska krzątanina, moim duchowym domem jest Egipt, i kiedy wdychałam niezdrową mieszaninę węglowego dymu i wilgoci, tęskniłam do czystego błękitu nieba, suchego gorącego powietrza i emocji kolejnego sezonu wykopalisk. Nasz wyjazd tego roku nieco się opóźnił, głównie za sprawą opieszałości Emersona w kończeniu długo oczekiwanej książki. Dzięki temu jednak mogłam zająć się inną bliską memu sercu sprawą. Podążając raźno przed siebie z nieodłączną parasolką w jednej ręce i łańcuchem w drugiej, czułam uniesienie.
Dążenia kobiet do uzyskania prawa głosu popierałam od dawna, jednak obowiązki zawodowe nie pozwalały mi na aktywny udział w ruchu sufrażystek. Zresztą ten ruch nie był jak dotąd zbyt aktywny ani skuteczny, ograniczając się do corocznego wręczania Parlamentowi petycji, która była lekceważona lub odrzucana. Politycy i mężowie stanu składali obietnice tylko po to, by je potem łamać.
W tym roku jednak powiał w Londynie odświeżający wiatr z północy. Społeczno-polityczna Unia Kobiet, założona w Manchesterze przez Emmeline Pankhurst i jej dwie córki, postanowiła – całkiem sensownie, moim zdaniem – przenieść swoją główną kwaterę do centrum życia politycznego. Spotkałam panią Pankhurst przy paru okazjach, nie miałam jednak wyrobionej opinii ani na jej temat, ani na temat SPUK – aż do wstrząsających wydarzeń z 23 października, które wzburzyły mnie do głębi. Kobiety, które w pokojowy sposób pragnęły przedstawić Parlamentowi swoje nadzieje i oczekiwania, zostały siłą usunięte z tego bastionu męskiej dominacji. Popychano je, tarmoszono, przewracano na ziemię i nawet aresztowano! Panna Sylvia Pankhurst wraz z innymi bojowniczkami o sprawę po dziś dzień marniała w więzieniu. Dlatego też, kiedy tylko dotarła do mnie wieść o kolejnej demonstracji, postanowiłam okazać czynne poparcie uwięzionym kobietom i ich ruchowi.
Tak naprawdę popełniłam drobne oszustwo, mówiąc Emersonowi, iż moim celem jest Downing Street. Obawiałam się, że znudzony czekaniem lub lękając się o moje bezpieczeństwo, mógłby podążyć za mną, a wolałam, by nie wiedział, gdzie się naprawdę udaję, bo Unia postanowiła tym razem demonstrować przed domem pana Geoffreya Romera przy Charles Street, niedaleko Berkeley Square.
Obok ministra skarbu, pana Asquitha, był to nasz najbardziej zajadły i najskuteczniejszy przeciwnik w Izbie Gmin. Zręczny i wytrawny mówca, posiadał staranne klasyczne wykształcenie i dysponował znacznym majątkiem. Dostąpiliśmy kiedyś z Emersonem zaszczytu obejrzenia jego znakomitej kolekcji egipskiej, a przy tej okazji uznałam za swój obowiązek rzucenie kilku kąśliwych uwag na temat nierespektowania praw kobiet. Jednak jeszcze bardziej zdenerwowały go kąśliwe uwagi Emersona na temat niegodziwości prywatnego zbieractwa. Więcej nas nie zaproszono. Nie mogłam się doczekać chwili, gdy przykuję się do poręczy schodów prowadzących do domu Romera.
Obawiałam się spóźnienia, lecz gdy dotarłam na miejsce, zastałam wszystko w kompletnym bezładzie. Nikt się do niczego nie przykuł, tu i tam stały grupki zdezorientowanych kobiet, a w pewnym oddaleniu ujrzałam kilka pogrążonych w konwersacji pań. Była to najwyraźniej narada przywódczyń, bo usłyszałam głos Emmeline Pankhurst.
Już miałam do nich dołączyć, kiedy spostrzegłam znajomą sylwetkę. Należała do młodego mężczyzny, odzianego w prążkowane spodnie, surdut i cylinder. Ciemna opalenizna i grube czarne brwi upodabniały go do Araba lub Hindusa, był to jednak Anglik, mój własny syn, Walter Peabody Emerson, lepiej znany ogółowi pod przydomkiem „Ramzes”.
Ujrzawszy mnie, przerwał rozmowę z jakąś młodą kobietą i powitał mnie w swej irytującej manierze, z akcentem nabytym w Oksfordzie, gdzie przez jeden semestr studiował filologię klasyczną u profesora Wilsona.
– Dzień dobry, mamo. Czy pozwolisz, że ci przedstawię pannę Christabel Pankhurst, której chyba nie miałaś do tej pory okazji poznać?
Była młodsza, niż myślałam, ledwie po dwudziestce – jak dowiedziałam się później – i całkiem ładna. Mocno zarysowane wargi i śmiałe spojrzenie przydawały indywidualności jej okrągłej twarzy, okolonej ciemnymi włosami. Gdy wymieniałyśmy uścisk dłoni, mamrocząc zwyczajowe powitania, zastanawiałam się, jak Ramzes ją poznał – i kiedy. Uśmiechała się do niego i wywracała oczami w sposób świadczący o tym, że nie jest to ich pierwsze spotkanie. Mój syn, niestety, zazwyczaj podoba się kobietom o bardzo zdecydowanym charakterze.
– Co tutaj robisz? – zapytałam. – I gdzie jest Nefret?
– Nie mam pojęcia, gdzie jest moja „siostra”, by użyć określenia, na które tak nalegasz, choć nie uzasadnia go ani prawo, ani więzy krwi…
– Ramzesie, do rzeczy, proszę – upomniałam go.
– Oczywiście, mamo. Otóż kiedy niespodzianie okazało się, że mam nieco wolnego czasu, postanowiłem przyłączyć się do dzisiejszej demonstracji. Wiesz, że sympatyzuję ze sprawą i…
– Wiem, mój drogi. – Przerywanie innym jest bardzo niegrzeczne, lecz Ramzesowi trzeba czasem przerwać. Nie jest już wprawdzie tak gadatliwy jak niegdyś, ale bywa taki zawsze wtedy, gdy usiłuje coś przede mną ukryć. Na razie zaniechałam jednak dalszych dociekań i zapytałam: – Co tu się dzieje?
– Możesz zostawić swoje łańcuchy, mamo – odparł Ramzes. – Panie zdecydowały, że będziemy pikietować i wręczymy panu Romerowi petycję. Panna Pankhurst mówi, że zaraz zaczną rozdawać afisze.
– To nonsens – oznajmiłam. – Skąd pewność, że Romer przyjmie delegację? Jeszcze nigdy tego nie zrobił.
– Zyskałyśmy nową bojowniczkę o naszą sprawę, panią Markham, która jest jego starą znajomą – wyjaśniła panna Christabel. – Zapewniła nas, że nie odmówi jej prośbie.
– Skoro to jego znajoma, czemu nie poprosi go o spotkanie w normalnym trybie, zamiast pozwalać na coś takiego? Ramzesie, nie opieraj się o poręcz, pobrudzisz sobie płaszcz rdzą…
– Tak, mamo. – Ramzes wyprostował się na pełną wysokość swoich sześciu stóp, do których cylinder dokładał jeszcze dwanaście cali. Byłam zmuszona przyznać, że mój syn przydaje pewnej dystynkcji temu zgromadzeniu, składającemu się wyłącznie z kobiet. Poza nim wśród demonstrantek był obecny tylko jeszcze jeden ekscentrycznie ubrany mężczyzna, który przysłuchiwał się dyskutującym paniom. Jego długa, dość sfatygowana welwetowa peleryna i kapelusz z szerokim rondem kojarzyły mi się z postaciami z opery Gilberta i Sullivana, parodiującymi estetyzujących, rozlazłych poetów. Kiedy zauważył, że patrzę na niego, odwrócił się i zaczął coś mówić do pań afektowanym, wysokim głosem.
– Cóż to za jegomość? – zapytałam. – Nigdy przedtem go nie widziałam.
Ramzes, który przejawia czasem niesamowitą zdolność czytania w moich myślach, zanucił coś cicho. Rozpoznałam fragment opery, o której wspomniałam: „Młodzieniec uczuciowy, młodzieniec uduchowiony; ultrapoetyczny, superestetyczny, całkiem ekscentryczny”.
Nie zdołałam powstrzymać śmiechu i panna Christabel zmierzyła mnie spojrzeniem pełnym dezaprobaty.
– To brat pani Markham – oświadczyła. – I gorący obrońca naszej sprawy. Gdyby zechciała pani uczestniczyć w naszych poprzednich spotkaniach, pani Emerson, byłaby pani tego świadoma.
Nie zostawiając mi czasu na wyjaśnienie, że na poprzednie spotkania mnie nie zaproszono, panna Christabel odeszła, zadzierając wysoko nos.
– Chyba będą zaczynać – powiedział Ramzes.
Uformowano dość nierówny szereg i rozdano afisze. Mój głosił: „Wolność dla ofiar męskiego ucisku!”.
Wokół zebrał się mały tłumek gapiów. Jakiś mężczyzna o zaciętej twarzy spiorunował mnie wzrokiem i wrzasnął:
– Do domu, paniusiu, spodnie prać mężowi!
Ramzes, stojący tuż za mną z afiszem „Prawo głosu dla kobiet!”, odkrzyknął donośnym, rozbawionym głosem:
– Zapewniam pana, że spodnie męża tej pani nie potrzebują aż tak bardzo prania, jak pańskie!
Przedefilowaliśmy rzędem przed bramą domu Romera. Była zamknięta i strzegło jej dwóch konstabli w niebieskich hełmach, obserwujących nas z ciekawością. Dom z zasłoniętymi oknami wydawał się bez życia. Nie wyglądało na to, by Geoffrey Romer był w nastroju do przyjmowania petycji.
Kiedy zawracaliśmy, by przejść z powrotem, panna Christabel podbiegła do Ramzesa i wyciągnęła go z szeregu.
– Panie Emerson, liczymy na pana – oznajmiła.
– Proszę bardzo – odparł. – A co dokładnie mam zrobić?
– Pani Markham doręczy petycję Romerowi. Otoczymy konstabla po lewej stronie bramy, żeby jej nie zatrzymał. Czy byłby pan skłonny zająć się tym drugim?
– Zająć się…? – powtórzył Ramzes, unosząc brwi.
– Nie chodzi oczywiście o użycie siły, lecz tylko o umożliwienie przejścia pani Markham.
– Zrobię, co będę mógł – odparł Ramzes.
– Wspaniale! Proszę być gotowym, już nadchodzą.
Istotnie, zbliżała się do nas grupa dam, maszerujących ramię przy ramieniu. Było ich tylko kilkanaście, najwyraźniej samych przywódczyń. Prowadziły ten pochód dwie wysokie, mocno zbudowane kobiety, niosące ciężkie drewniane tablice z hasłami sufrażystek. Za nimi mignął mi wielki, lecz gustownie przystrojony kwiatami i piórami kapelusz. Czyżby skrytą pod nim osobą była owa sławetna pani Markham, od której tak wiele zależało? U jej boku maszerował mężczyzna w pelerynie i kapeluszu ocieniającym twarz. Jedyną znaną mi osobą w tej grupie była panna Pankhurst, zamykająca pochód.
Kiedy mnie mijały, musiałam uskoczyć im z drogi, bo ich nieubłagana szarża nie rozróżniała pomiędzy policjantem i sympatykiem.
– Teraz! – zawołała Christabel z rumieńcem podniecenia na twarzy.
Kobiety otoczyły zaskoczonego konstabla po lewej stronie bramy i usłyszałam jego krzyk, kiedy drewniana tablica rąbnęła go z hukiem w hełm.
Drugi policjant zawołał „Hola!” i chciał pospieszyć koledze na pomoc, ale nagle stanął przed nim Ramzes, kładąc mu dłoń na ramieniu.
– Bardzo proszę, niech pan pozostanie na swoim miejscu, panie Jenkins – powiedział łagodnym tonem.
– Och, panie Emerson, niech pan tego nie robi! – krzyknął konstabl.
– Panowie się znacie? – zapytałam, choć wcale nie byłam zdziwiona. Ramzes ma wielu niezwykłych znajomych, niektórych o wiele mniej godnych szacunku niż policjanci.
– Owszem, znamy się – odparł Ramzes. – Jak tam twój chłopak, Jenkins? – zapytał.
Ton jego głosu nadal był łagodny i uprzejmy, lecz powolutku coraz mocniej przyciskał nieszczęsnego policjanta do barierki. Pewna, że doskonale sobie poradzi, odwróciłam się, by sprawdzić, czy panie nie potrzebują mojej pomocy w „powstrzymaniu” drugiego konstabla.
Mężczyzna leżał na ziemi, próbując zerwać z głowy hełm, który wciśnięto mu na oczy. Brama ustąpiła pod impetem grupy kobiet, która dotarła już pod drzwi, prowadzona przez dwie postawne damy i dżentelmena w stroju poety.
Precyzja całej akcji mogła budzić podziw, wątpiłam jednak, by deputacji udało dostać się do środka. Wokół już rozlegały się policyjne gwizdki i okrzyki „Co tu się wyprawia?! – zwiastujące przybycie posiłków. Pani Markham albo kłamała, albo sama została oszukana – bo gdyby Romer zgodził się przyjąć petycję, całe te podchody byłyby zbyteczne. Tymczasem drzwi rezydencji pozostały zamknięte.
Ledwie to pomyślałam, drzwi się otworzyły. Mignęła mi w nich blada, zaskoczona twarz lokaja, natychmiast zasłonięta przez szturmujące oddziały, które wtargnęły do środka.
Na ulicy przed domem sprawy nie wyglądały zbyt dobrze. Na odsiecz swoim oblężonym kolegom pospieszyło pół tuzina mundurowych, którzy brutalnie odciągali kobiety na bok, a kilka z nich przewrócili na ziemię. Wydałam okrzyk oburzenia i ze wzniesioną nad głową parasolką chciałam się rzucić naprzód, przytrzymano mnie jednak w pełnym szacunku, lecz silnym uścisku.
– Ramzesie, puść mnie w tej chwili! – krzyknęłam.
– Zaczekaj, mamo, obiecałem ojcu… – Ramzes wysunął do przodu nogę i policjant, który zamierzał mnie dopaść, potknął się i przewrócił.
– Więc obiecałeś ojcu, tak? Do diaska! – zawołałam. Dalszą wypowiedź uniemożliwiła mi frustracja i uciskane ręką mojego syna żebra.
Przewrócony przez Ramzesa konstabl dźwignął się z ziemi.
– Niech to diabli… – mamrotał. – To pan, panie Emerson? Nie poznałem pana w tym wyszukanym odzieniu.
– Zajmij się moją matką, dobrze, Skuggins? – Ramzes puścił mnie i wziął się do podnoszenia z ziemi innych kobiet. – Doprawdy, panowie! – zawołał zniesmaczony. – Żaden Anglik nie zachowuje się w ten sposób! Hańba!
Wszystko na moment się uspokoiło. Błękitne mundury przestępowały niepewnie z nogi na nogę, podczas gdy panie poprawiały na sobie odzienie, zabijając konstabli wzrokiem. Zaskoczył mnie widok Emmeline Pankhurst i jej córki, sądziłam bowiem, że obie weszły do domu Romera wraz z delegacją.
– Ma pan oczywiście rację, panie Emerson – odezwał się jeden z policjantów – ale co z panem Romerem? Te panie wdarły się siłą do…
– To niepoparte niczym domniemanie – przerwał mu Ramzes. – Nie zastosowano siły, bo drzwi otworzył służący pana Romera.
W tym momencie drzwi domu znów się otwarły. Człowieka, który stanął w progu, trudno byłoby pomylić z kimś innym. Światło z wnętrza rzucało blask na jego srebrzyste włosy i brodę, a równie charakterystyczny, jak wygląd, był jego donośny głos, dzięki któremu zyskał reputację jednego z najlepszych mówców w Anglii.
– Moi panowie, panie i… ee, tego… proszę o uwagę. Zgodziłem się wysłuchać petycji doręczonej mi przez moją starą przyjaciółkę, panią Markham, pod warunkiem jednak, że pozostałe osoby rozejdą się spokojnie i bez ociągania. Niech pańscy ludzie wrócą do swych obowiązków, sierżancie.
Za Romerem mignął mi kwiecisty kapelusz, a potem drzwi zamknęły się z trzaskiem. Ciszę, jaka zapadła, przerwała pani Pankhurst.
– No proszę – powiedziała z triumfem. – Czyż nie mówiłam, że pani Markham dopnie swego? Chodźmy, moje panie, możemy wycofać się z honorem.
Tak też uczyniły, a tłum, rozczarowany tym banalnym zakończeniem, poszedł za ich przykładem. Wkrótce zostaliśmy sami z Ramzesem i jednym policjantem, który zamknął z powrotem bramę posesji, po czym stanął przed nią.
– Pójdziemy już, mamo? – zapytał Ramzes i wziął mnie pod ramię.
– Hmm… – mruknęłam.
– O co chodzi?
– Zauważyłeś może coś niezwykłego, kiedy…
– Kiedy co?
Postanowiłam jednak nie mówić mu o moim dziwnym przywidzeniu. Skoro on niczego nie spostrzegł, prawdopodobnie tylko mi się zdawało.
Ale powinnam była chyba bardziej sobie zaufać. Rzadko zdarza mi się mylić. Na usprawiedliwienie swojej powściągliwości mam jedynie to, że nawet gdyby Ramzes mi uwierzył, konstabl z pewnością nie dałby się przekonać i zanim zmusiłabym kogoś wyższego rangą, by zastosował się do mojej rady, przestępstwo zostałoby już popełnione.
Zanim dotarliśmy do domu, zapadł zmrok i rozpadało się. Gargery najwyraźniej wyczekiwał naszego powrotu, bo drzwi stanęły otworem, zanim zdążyłam zadzwonić. Poinformował mnie oskarżycielskim tonem, że reszta rodziny czeka na nas w bibliotece.
– Czyżbyśmy się spóźnili na herbatę? – zapytałam, oddając mu parasol, płaszcz i kapelusz.
– Tak jest, proszę pani. Profesor się trochę niepokoił. Gdybyśmy byli wiedzieli, że pan Ramzes jest z panią, nie martwilibyśmy się tak bardzo.
– Wybacz, że cię nie poinformowałem – powiedział Ramzes, dokładając swój cylinder do stosu na rękach lokaja.
Jeżeli zamierzał być sarkastyczny, na Gargerym nie zrobiło to wrażenia. Uczestniczył w kilku naszych wyprawach i bardzo mu się podobały. Uważał, że jest za nas odpowiedzialny, i dąsał się, jeżeli nie był informowany o naszych poczynaniach. A nadąsany lokaj to rzecz diabelnie uciążliwa, choć moim zdaniem jest to niewysoka cena za lojalność i oddanie.
Idąc za jego sugestią, poszliśmy do biblioteki, nie przebierając się nawet, i zastaliśmy tam pozostałych, siedzących przy stoliku herbacianym. Mój oddany małżonek powitał mnie nachmurzoną miną.
– Cholernie się spóźniłaś, Peabody. Co cię zatrzymało?
Żadne z nas nie lubi, żeby na niego czekano, Nefret zajęła się więc od razu dzbankiem z herbatą. Miała na sobie jedną ze swoich egipskich wyszywanych sukien, które lubi nosić po domu, a rudozłote włosy związała wstążką.
Mówiąc ściśle, Nefret nie była naszą adoptowaną córką ani nawet prawną podopieczną, ponieważ już rok temu doszła do pełnoletności i posiadała obecnie – dzięki staraniom mojego drogiego męża – pełnię kontroli nad majątkiem, odziedziczonym po dziadku.
Nie miała jednak żadnych innych krewnych i stała się nam z Emersonem bliska jak własna córka. Kiedy zabraliśmy ją z odległej nubijskiej oazy, w której mieszkała od urodzenia, liczyła sobie trzynaście lat i niełatwo jej było przystosować się do angielskich obyczajów.
Mnie zresztą też nie było łatwo. Czasami zastanawiam się, dlaczego niebiosa obdarzyły mnie dwójką najtrudniejszych dzieci, z jakimi może mieć do czynienia matka. Nie należę do kobiet lubiących gaworzyć z niemowlakami i trząść się nad małymi dziećmi, śmiem jednak twierdzić, że Ramzes wystawiłby na ciężką próbę nerwy każdej matki. Był nad wiek dojrzały w pewnych obszarach i zatrważająco normalny w innych (a normalne zachowanie chłopca wiąże się z odpowiednią ilością brudu i kompletnym lekceważeniem własnego bezpieczeństwa). I kiedy już sądziłam, że przeszedł przez najtrudniejszy wiek, pojawiła się Nefret – niezwykle piękna, wyjątkowo inteligentna i nieodmiennie krytyczna wobec zwyczajów naszej zachodniej cywilizacji. Dziewczyna, która była Wysoką Kapłanką Izydy w kraju, w którym wszyscy chodzą jedynie na wpół odziani, nie mogła czuć się dobrze w gorsecie.
Trzecia z obecnych w pokoju osób stanowiła w porównaniu z tą dwójką odświeżającą odmianę. Ktoś z zewnątrz mógłby uznać tego młodzieńca za blisko spokrewnionego z Ramzesem, bo podobnie jak on miał brązową skórę, falujące czarne włosy i ciemne oczy pod długimi rzęsami. Było to jednak przypadkowe podobieństwo, David był wnukiem naszego szefa robót, Abdullaha. Zaprzyjaźnił się jednak bardzo z Ramzesem i został członkiem naszej rodziny od czasu, gdy zamieszkał z bratem Emersona. Nie był dziś zbyt rozmowny, przede wszystkim chyba dlatego, że raczej trudno było wypowiedzieć się swobodnie, kiedy rodzina zebrała się w komplecie. Z ujmującym uśmiechem podsunął mi podnóżek, po czym postawił na stoliku filiżankę herbaty i talerz z kanapkami.
– Masz zmęczone oczy, Davidzie – stwierdziłam. – Czyżbyś pracował nad rysunkami świątyni w Luksorze przy sztucznym świetle? Przecież mówiłam ci tyle razy, że nie powinno się…
– Nie przesadzaj, Peabody – przerwał mi Emerson. – Chcesz mu wmówić chorobę, żeby go móc faszerować swoimi ohydnymi medykamentami. Napij się lepiej herbaty.
– Zaraz to zrobię. Ale David naprawdę nie powinien…
– Chciał skończyć przed wyjazdem do Egiptu – wtrąciła Nefret. – Nie obawiaj się o jego wzrok, ciociu Amelio. Ostatnie badania wykazały, że czytanie przy świetle elektrycznym wcale nie szkodzi oczom.
W jej słowach brzmiała pewność, poparta zresztą medycznymi studiami. Uzyskanie wstępu na uczelnię okazało się niełatwym zadaniem. Uniwersytet Londyński, mimo protestów wydziału medycyny (sami mężczyźni), dopuścił wreszcie kobiety do nauki, lecz inne uniwersytety wciąż odmawiały im tego prawa, a przeszkody w dostępie do praktyki klinicznej nie zmalały prawie wcale od ubiegłego stulecia. Nefret jednak udało się pokonać wszystkie te bariery z pomocą oddanych sprawie równouprawnienia pań, które ufundowały w Londynie kolegium medyczne dla kobiet i wymusiły na niektórych szpitalach dopuszczenie studentek do sal chorych i prosektoriów. Zamierzała kontynuować naukę we Francji lub w Szwajcarii, gdzie (choć to dziwne dla Brytyjczyka) uprzedzenia wobec kobiet-lekarzy nie były tak silne, ale myśl o opuszczeniu nas była jej nienawistna. Uwielbiała Emersona, który miękł przy niej jak wosk, a z Ramzesem byli dla siebie niemal jak rodzeństwo. Innymi słowy, pozostawali ze sobą w najlepszych stosunkach – jeśli akurat nie wymieniali uszczypliwości.
– Dlaczego nosisz ten idiotyczny strój? – spytała właśnie Ramzesa, przyglądając się jego eleganckiemu ubraniu z kpiącym uśmieszkiem. – Nie, nie mów, niech sama zgadnę… Była tam panna Christabel Pankhurst.
– Nie musiałaś zgadywać – odparł Ramzes. – Wiedziałaś, że przyjdzie.
– A co ma wspólnego panna Pankhurst z twoim ubiorem? – zapytałam podejrzliwie.
– To tylko kiepski żart Nefret – wyjaśnił mój syn.
– Ha! Zapewniam cię, drogi chłopcze, że przestaniesz to uznawać za żart, jeżeli nadal będziesz zachęcał tę dziewczynę. Mężczyzn zazwyczaj bawią takie podboje, ale tej bardzo zdecydowanej młodej kobiety nie pozbędziesz się tak łatwo jak innych.
– O Boże! – zawołałam. – Jakich innych?
– To kolejny dowcip Nefret – odparł Ramzes, wstając pospiesznie. – Chodź, Davidzie, dotrzymaj mi towarzystwa podczas przebierania. Muszę z tobą porozmawiać.
– Na temat Christabel – dodała Nefret słodziutkim głosikiem.
Ten ostatni żarcik okazał się już dla Ramzesa nie do strawienia. Zatrzymał się w połowie drogi do drzwi.
– Gdybyś uczestniczyła w demonstracji – powiedział, cedząc jadowicie słowa – mogłabyś osobiście ocenić moje zachowanie. Zdawało mi się, że miałaś zamiar przyjść?
Nefret przestała się uśmiechać.
– Mhm… miałam dziś akurat okazję przyjrzeć się interesującej sekcji – odparła niepewnie.
– Nie było cię dzisiaj w szpitalu – oświadczył Ramzes.
– Skąd, u diabła… – Nefret spojrzała na mnie, przygryzając wargę. – No dobrze. Byłam na spacerze. Z przyjaciółką.
– Znakomicie – stwierdziłam. – To wyjaśnia te urocze kolorki na twoich policzkach. Nie ma to jak ruch i świeże powietrze.
Ramzes obrócił się na pięcie i wymknął z pokoju, a David za nim.
Zanim zdążyliśmy zasiąść do kolacji, oboje już się pogodzili. Nefret odnosiła się do Ramzesa ze szczególną słodyczą, jak zawsze po każdej sprzeczce, ale Ramzes był wyjątkowo milczący, zupełnie jak nie on. Przekazanie relacji z demonstracji pozostawił mnie, co też zrobiłam z właściwym sobie ożywieniem i humorem. Nie pozwolono mi jednak skończyć, bo Emerson nie zawsze potrafi docenić mój dowcip.
– To niegodne i wulgarne – burknął. – Bicie policjanta po głowie tablicą, wtargnięcie do cudzego domu! Romer to niepoprawny osioł, nie wierzę jednak, by takie zachowanie służyło waszej sprawie, Amelio. Metoda perswazji jest dużo skuteczniejsza.
– I kto tu mówi o perswazji! – odparowałam z oburzeniem. – Czy to nie ty ubiegłej wiosny znokautowałeś dwóch konstabli? Czy to nie twoje nieuprzejme uwagi wobec dyrektora Departamentu Starożytności doprowadziły do tego, że odmówiono nam wydania zezwolenia na poszukiwanie grobowców w Dolinie Królów? Czy to nie…
Błękitne oczy Emersona zwęziły się w szparki, a policzki zaczerwieniły. Zanim jednak zdołał coś powiedzieć, Gargery, David i Nefret zaczęli mówić wszyscy naraz:
– Może jeszcze galaretki, proszę pana?
– Jak ci idzie praca nad „Historią”, profesorze?
– Czy ciotka Evelyn, wuj Walter i mała Amelia przyjadą jutro czy pojutrze? – zapytała Nefret.
Skierowane było to raczej do mnie niż do Emersona.
Mój mąż zareagował na to jedynie cichym stęknięciem, a ja odpowiedziałam spokojnie:
– Pojutrze, Nefret. Ale pamiętajcie wszyscy, żeby jej nie nazywać „małą Amelią”, tylko Lią.
Ramzes rzadko się uśmiechał, lecz teraz rysy jego twarzy nieco złagodniały, przepadał bowiem za swoją młodszą kuzynką.
– Nie wiem, czy mi się to uda – mruknął. – To takie kochane maleństwo, zdrobnienie bardzo do niej pasuje.
– Ona twierdzi, że dwie Amelie w rodzinie wprowadzają zamieszanie – wyjaśniłam. – Podejrzewam jednak, że chodzi bardziej o to, iż twój ojciec zwraca się do mnie po imieniu tylko w chwilach irytacji. Przychylność i uczucie wyraża, używając mego panieńskiego nazwiska. Nie patrz tak na mnie, Emersonie; wiesz, że to prawda. Widziałam, jak to biedne dziecko się wzdryga, gdy słyszy ten twój ryk: „Niech to diabli, Amelio!”.
Do rozmowy włączyła się Nefret, ponownie chroniąc mnie przed ostrą ripostą męża.
– Czy to już ustalone, że zabieramy ją w tym roku do Egiptu? – zapytała.
– Udało jej się przekonać rodziców, z pomocą Davida zresztą. Evelyn stwierdziła, że nie potrafi się oprzeć jego łagodnej perswazji.
David opuścił głowę i zaczerwienił się lekko.
– Amelia to jedyne z ich dzieci zainteresowane egiptologią – ciągnęłam. – Szkoda by było, gdyby nie mogła rozwijać swoich zainteresowań tylko dlatego, że jest kobietą.
– Ach, więc to tak ich podszedłeś – powiedział Ramzes, spoglądając na swojego milczącego przyjaciela. – Dla ciotki Evelyn musiał to być argument nie do odparcia. Ale Lia jest jeszcze bardzo młoda.
– Jest zaledwie dwa lata młodsza od ciebie, Ramzesie, a ty jeździłeś do Egiptu już jako siedmiolatek.
Ciesząc się rodzinną pogawędką, zapomniałam o swoim złym przeczuciu. Nemezis jednak już na nas czyhała i biła w dzwon.
Gdy mieliśmy wstawać od stołu, do jadalni wszedł Gargery. Jeszcze nim otworzył usta, wyraz dezaprobaty na jego twarzy ostrzegł mnie, że jest z czegoś bardzo niezadowolony.
– Ktoś z policji chce się zobaczyć z panią Emerson – oznajmił. – Poinformowałem go, że nie przyjmuje pani odwiedzin, lecz nalegał.
– Z panią Emerson? – zdziwił się mój mąż. – Nie ze mną?
– Nie, proszę pana. Pytał tylko o panią i o pana Ramzesa.
– Do diaska! – wykrzyknął Emerson i zerwał się z krzesła. – To musi mieć coś wspólnego z dzisiejszą demonstracją. Prosiłem cię, Ramzesie, żebyś pohamowywał matkę!
– Zapewniam cię, ojcze, że nie zdarzyło się tam nic niestosownego – odparł Ramzes. – Gdzie jest ten jegomość, Gargery?
– W bibliotece, sir. Tam zazwyczaj przyjmuje się policjantów, jak sądzę.
Emerson poszedł przodem, a my za nim.
Okazało się, że czeka na nas nie mundurowy policjant, lecz wysoki, tęgi mężczyzna w wieczorowym stroju. Mój mąż stanął jak wryty.
– Mój Boże, jest jeszcze gorzej, niż sądziłem! – zawołał. – Co takiego zrobiłaś, Amelio, że doczekałaś się wizyty samego zastępcy komisarza Scotland Yardu?
Był to w istocie sir Reginald Arbuthnot, doskonale nam znany zarówno z terenu towarzyskiego, jak i zawodowego.
– Potrzebujemy tylko zeznania pani Emerson i pańskiego syna, profesorze – uspokoił mojego męża. – Sprawa jest bardzo pilna, inaczej nie nachodziłbym państwa o tej porze.
– Hmf… – prychnął Emerson. – Lepiej, żeby istotnie była pilna, Arbuthnot. Nic mniej poważnego od morderstwa popełnionego z zimną krwią nie usprawiedliwia…
– Przestań, mój drogi, jesteś niegrzeczny – przerwałam mu. – To uprzejmość ze strony sir Reginalda, że sam nas odwiedził, zamiast wzywać do Scotland Yardu. Powinieneś domyślić się z jego stroju, że odwołano go z przyjęcia lub spotkania towarzyskiego, co oznacza, że sytuacja istotnie jest poważna. Siadaliśmy właśnie do kawy, sir Reginaldzie. Czy miałby pan ochotę się do nas przyłączyć?
– Dziękuję, pani Emerson, ale nie mam zbyt wiele czasu. Gdyby zechciała mi pani powiedzieć…
– Pośpiech nic nam nie da, sir Reginaldzie. Przypuszczam, że złodzieje umknęli już daleko ze swoim łupem. Mam nadzieję, że pan Romer nie ucierpiał? – Korzystając z głuchej ciszy, jaka zapadła, nacisnęłam dzwonek. – Podejrzewam – dodałam, gdy zjawił się Gargery z kawą na tacy – że lepiej panu zrobi szklaneczka brandy. Błagam, niechże pan wypuści powietrze. Pańska twarz przybrała dość niepokojącą barwę…
Wydech Arbuthnota przypominał małą eksplozję.
– Skąd… – wysapał – skąd pani wiedziała…
– Rozpoznałam przywódcę bandy dziś po południu, w każdym razie tak mi się wydawało. Uznałam to jednak za przywidzenie, nie miałam bowiem powodu sądzić, że ten osobnik jest w Anglii. Ale pańska wizyta podpowiedziała mi, że popełniono przestępstwo, i to związane z dzisiejszą demonstracją, jako że chciał pan rozmawiać ze mną i z Ramzesem. Nie trzeba wielkiego geniuszu, by dojść do jedynego możliwego wniosku.
– Do jedynego możliwego… – powtórzył Arbuthnot. – Sadzę, pani Emerson, że pójdę za pani uprzejmą sugestią i poproszę o brandy.
Emerson, który przyglądał się nam z wybałuszonymi ze zdumienia oczami, ruszył wolnym, lecz zdecydowanym krokiem do kredensu. Wyjął korek z karafki i nalał do szklanki solidną porcję, po czym ją wypił.
– Nasz gość, Emersonie – przypomniałam mu.
– Co? Ach tak.
Zaopatrzywszy sir Reginalda, nalał sobie drugą porcję i wycofał się na kanapę, gdzie usiadł koło Nefret, wciąż wlepiając we mnie spojrzenie. Ramzes, z miną tak niewyraźną jak jeszcze nigdy, podał pozostałym kawę, po czym również usiadł i wbił we mnie wzrok.
Teraz już wszyscy wpatrywali się we mnie, co było bardzo zachęcające. Sir Reginald, wchłonąwszy odpowiednią porcję brandy, odchrząknął i oświadczył:
– Pani Emerson, przybyłem tu z alarmującą informacją, która dotarła do mnie ledwie godzinę temu, a pani już wszystko wie. Czy mogę zapytać, skąd?
– Mam nadzieje, że nie podejrzewa mnie pan o przynależność do gangu! – zawołałam ze śmiechem.
– Och… nie, oczywiście, że nie. Skąd jednak…
Lepiej jest nie mówić zbyt dużo samemu, nie znając wszystkich faktów. Powiedziałam więc tylko:
– Chętnie wszystko wyjaśnię, sir Reginaldzie, ale najpierw niech pan może opowie obecnym, co się dokładnie wydarzyło tego popołudnia.
Koronnym świadkiem policji był lokaj pana Romera. To nie on otworzył drzwi – przeciwnie, jego pan kazał mu je zamknąć na klucz. Nie wiedział, w jaki sposób sforsowano zamek. Został obezwładniony przez dwie postawne, muskularne kobiety, które go obaliły na ziemię i związały sznurami, wyjętymi z torebek. Reszta „delegacji” rozproszyła się natychmiast po domu. Nikt nie powiedział ani słowa, całą operację przeprowadzono z wojskową precyzją.
Leżąc bezradnie na podłodze, lokaj widział, jak na górę wchodzi mężczyzna w długim płaszczu i kapeluszu z opuszczonym rondem. Zaraz potem kolejny mężczyzna, którego lokaj w pierwszym momencie uznał za swojego pana, zszedł na dół, skierował się do drzwi frontowych, otworzył je i zwrócił się do zgromadzonych kobiet słowami, które już przytoczyłam. Zgadzał się wygląd, strój i głos, lecz domniemany pan Romer, miast pospieszyć z pomocą związanemu słudze, wrócił na górę.
W ciągu następnej półgodziny o miejscu przebywania intruzów informowały lokaja tylko odgłosy ich żwawej krzątaniny. Kiedy znowu pojawili się w holu, nieśli różnego rodzaju bagaże, łącznie z dużym kufrem podróżnym. Byli ubrani w liberie służących pana Romera, ale ich twarzy główny lokaj nie znał. Wynieśli wszystko na dwór, a potem zjawił się mężczyzna, udający pana Romera – odziany teraz w jego ulubiony płaszcz obszyty futrem. Towarzyszyła mu kobieta, ubrana jak dama, w płaszczu i dużym ukwieconym kapeluszu na głowie. Ramię w ramię opuścili dom, zamykając za sobą drzwi.
Uwolnienie się zabrało nieszczęśnikowi ponad godzinę. Powlókł się obolały przez pokoje i w końcu znalazł pozostałych służących, zamkniętych w piwnicy w samej bieliźnie. W podobnie krępującym stroju był również pan Romer, przywiązany do krzesła w bibliotece. Gabloty, zawierające bezcenną kolekcję egipskich starożytności, dokładnie opróżniono.
– Krótko mówiąc – podsumował sir Reginald – osobnicy, którzy wtargnęli do domu, wynieśli kolekcję Romera przebrani za lokajów, a policjant przy bramie nie tylko niczego się nie domyślił, lecz jeszcze pomógł im załadować skrzynie do powozu. Natomiast człowiek, którego główny lokaj wziął za swego pana…
– Był owym osobnikiem w pelerynie i kapeluszu z opuszczonym rondem – wtrąciłam. – Mam żal do siebie, sir Reginaldzie, że nie zawiadomiłam natychmiast Scotland Yardu. Liczę jednak na pańskie zrozumienie, przyzna pan bowiem, że chyba żaden z pańskich podwładnych by mi nie uwierzył.
– Najpewniej nie, pani Emerson. Czy mam rozumieć, że rozpoznała pani tego człowieka mimo oddalenia i przebrania, które zmyliło nawet lokaja lorda Romera?
– Nie określiłabym tego jako rozpoznanie – odparłam. – Moda noszenia wąsów i bród, tak popularna obecnie wśród mężczyzn, bardzo ułatwia zadanie szalbierzom. Było to raczej nieokreślone poczucie, że jest to postać znajoma mi z gestów i całej postawy – to samo poczucie, które mnie uderzyło, kiedy ujrzałam osobnika w pelerynie i kapeluszu. To mistrz kamuflażu i zręcznych zmian mimiki, który…
– Amelio – przerwał mi Emerson, oddychając ciężko przez nos – czyżbyś chciała przez to powiedzieć, że ten człowiek to…
– Mistrz Występku – dokończyłam. – A któż by inny?
Nasze pierwsze spotkanie z tym szczególnym indywiduum miało miejsce, gdy pracowaliśmy na starych cmentarzyskach w pobliżu Kairu. Rabowanie grobowców i nielegalny handel starożytnościami mają w Egipcie długą tradycję, jednak po roku 1890 działalność ta gwałtownie przybrała na sile. Stało się jasne, że tym nikczemnym procederem zaczął zajmować się jakiś przestępczy geniusz. Dodam, że wniosek ten był oczywisty tylko dla mnie i dla Emersona, bo władze policyjne są nagminnie opieszałe w rozumowaniu i niechętne nowym ideom. Policja zmuszona była przyznać nam rację dopiero wtedy, kiedy odkryliśmy tajną kwaterę Sethosa, lecz nawet jeszcze teraz, jak słyszałam, pewne osoby wciąż twierdzą, że nikt taki nie istnieje.
Chociaż udało nam się przejrzeć niektóre z najbardziej łajdackich planów Sethosa, on sam jak dotąd zawsze nam się wymykał. Od naszej ostatniej z nim styczności upłynęło już kilka lat; przez pewien czas myśleliśmy nawet, że nie żyje. Jego przestępczą organizację usiłowało przejąć kilku podobnych niegodziwców, zmierzających do tego samego celu. Teraz jednak wyglądało na to, że Sethos odbudował swoją szajkę, i to nie w Egipcie, lecz w Europie – głównie w Anglii.
Usiłowałam wytłumaczyć to wszystko zdezorientowanemu sir Reginaldowi, kiedy mi znów przerwano. Oczekiwałam raczej wybuchu Emersona, którego gwałtowny charakter i niepohamowany język zyskał mu wśród Arabów przydomek „Ojca Przekleństw”, tym razem jednak wszedł mi w słowo Ramzes.
– Panna Christabel Pankhurst powiedziała mi o czymś, co zdaje się potwierdzać twoją teorię, mamo, choć wówczas nie przywiązywałem wagi do jej słów. Otóż pani Markham i jej grupa przyłączyły się do ruchu sufrażystek dopiero w czerwcu, gdy już opuściliśmy Londyn. W tym samym czasie zaczęło działać aktywnie więcej zaprzyjaźnionych „pań”, zapewne tych, które wtargnęły do domu Romera. Uderzyło mnie wtedy, że pani Pankhurst nie przyłączyła się do delegacji.
– Zgoda, lecz jednak… – sir Reginald zawahał się – wszystko to tylko niepotwierdzone domysły.
– Potwierdza je rezultat całej tej historii – odparł z irytacją mój potomek, jak zwykle uprzedzając moje słowa. – Złodzieje nie byli zwykłymi rabusiami, najwyraźniej ich celem była wyłącznie kolekcja starożytności Romera, jedna z najświetniejszych na świecie. Mistrz Występku specjalizuje się w sztuce egipskiej, a pomysł wykorzystania organizacji sufrażystek, by dostać się do domu zagorzałego przeciwnika prawa głosu dla kobiet, jest bardzo charakterystyczny dla jego ironicznego poczucia humoru.
– Lecz jednak… – powtórzył sir Reginald niczym zepsuta płyta gramofonowa – lecz jednak…
– Jeśli to Sethos, nigdy go nie złapiecie – wtrącił Emerson. O stanie jego umysłu świadczył fakt, iż nawet nie przeprosił za swoją obcesowość, do której my, domownicy, zdążyliśmy już przywyknąć. – Ale życzę panu powodzenia, komisarzu, nic bowiem nie ucieszy mnie bardziej niż widok tego człowieka na ławie oskarżonych. Opowiedzieliśmy już panu wszystko, co wiemy, sir Reginaldzie. Może byłoby lepiej, gdyby pan wziął się zaraz do roboty, zamiast tu siedzieć i popijać brandy?
Z manuskryptu H
Ramzes otworzył drzwi swego pokoju.
– Pukałaś? – spytał z udawanym zdziwieniem. – Skąd ta odmiana?
Nefret wśliznęła się do środka, ciągnąc za sobą ogon szlafroka niczym tren królewskiej szaty.
– Nie próbuj mnie spychać do defensywy, Ramzesie, nie pozwolę ci na to. Jak śmiałeś mnie szpiegować?
Zaatakowany zerknął mimowolnie na Davida, który wzruszył ramionami, okazując w ten sposób, że nie zamierza brać udziału w sprzeczce.
– To niczym nieuzasadnione i niczym niepoparte oskarżenie – odparł Ramzes.
Ale jego spokojna odpowiedź tylko rozjuszyła Nefret.
– Uzasadnione jak cholera! – krzyknęła. – Przyszedłeś do szpitala sprawdzić, czy tam rzeczywiście jestem. Nie było mnie, prawda?
– Najwyraźniej nie.
Wpatrywali się w siebie w napięciu i David uznał, że czas interweniować, zanim powiedzą sobie coś naprawdę przykrego.
– Jestem pewien – powiedział – że Ramzes poszedł tam jedynie po to, by cię zapytać, czy chcesz mu towarzyszyć na spotkaniu sufrażystek. Czyż nie tak, mój chłopcze?
Ramzes skinął tylko głową, gdyż głośne „tak” prawdopodobnie uwięzłoby mu w gardle.
– Nie trzeba było o tym mówić przy ciotce Amelii i wuju, Ramzesie – oświadczyła Nefret.
– To ty zaczęłaś.
– Dowcipkując na temat Christabel? – zaśmiała się Nefret. Nie potrafiła się długo gniewać.
– Wiesz, że ta dziewczyna cholernie mało mnie obchodzi!
– Mój drogi, cóż za niedżentelmeńska wypowiedź. Przecież ona…
– Nie zaczynajcie znowu! – przerwał im David, który nigdy nie wiedział, czy ma się śmiać, złościć, czy brać czyjąś stronę, kiedy tych dwoje wdawało się w podobną wymianę zdań. Nefret była jedną z nielicznych osób na świecie zdolnych wyprowadzić Ramzesa z równowagi, a David był w ogóle jedynym człowiekiem, który wiedział, dlaczego tak się dzieje. – Zjawiłaś się w odpowiednim momencie, Nefret – powiedział w nadziei przerwania sprzeczki. – Rozmawialiśmy właśnie o powrocie Mistrza Występku. Ramzes miał mi opowiedzieć, co wie o tym tajemniczym indywiduum.
– Przepraszam, Ramzesie – mruknęła Nefret, siadając ze skrzyżowanymi nogami na podłodze. – Nie powinnam cię była oskarżać o szpiegowanie.
– Nie powinnaś.
– A teraz ty mnie przeproś.
– Niby za co? – najeżył się Ramzes, ale pochwycił spojrzenie Davida i opanował się. – Dobrze więc, przepraszam.
– Zatem wszystko wybaczone. Cieszę się, że tu przyszłam, bo umieram z ciekawości co do Sethosa. Prawdę mówiąc, uważałam go zawsze za… no, może niezupełnie za wytwór wyobraźni ciotki Amelii, ale na pewno jest to przykład jej skłonności do przesady.
– Jej zamiłowania do melodramatu, chciałaś powiedzieć – dodał Ramzes i również usiadł na podłodze na arabską modłę.
Nefret z uśmiechem wzięła papierosa, którym ją poczęstował.
– Nie jesteśmy jednak całkiem w porządku, Ramzesie. Ciotka Amelia nie musi fantazjować, bo takie rzeczy naprawdę jej się przydarzają, ale coś przed nami ukrywa. W takich przypadkach zawsze patrzy człowiekowi prosto w oczy i mówi bardzo szybko bardzo stanowczym tonem. Profesor zresztą także coś ukrywa. Cóż to za tajemnica związana z Sethosem, której oboje tak pilnie strzegą?
– Już ci o tym mówiłem.
– Bardzo ogólnikowo. Wiem, że to od niego nauczyłeś się sztuki kamuflażu…
– To niezupełnie prawda – zaprotestował Ramzes. – Kiedy ojciec zmusił Sethosa do ucieczki z jego kwatery głównej, stałem się posiadaczem jego kolekcji przebrań, jednak jego sztuczki sam rozgryzłem i jeszcze je udoskonaliłem.
– Wobec tego wybacz.
– Wybaczam.
– Ramzesie… – zaczął David.
– Tak, tak. Przekazałem wam wszystko, co wiem o tym człowieku. Kiedy się na niego natykałem, za każdym razem był doskonale zamaskowany, a w postać starszej kapryśnej Amerykanki wcielił się wręcz genialnie. Na koniec tej przygody udało mu się uprowadzić matkę i więzić ją przez kilka godzin. Nie wiem, co się wydarzyło w ciągu tego czasu, i nawet ojciec nie wie tego na pewno… dlatego na samą wzmiankę o nim tak się wścieka.
Nefret otworzyła szeroko usta ze zdumienia.
– Rany boskie! – zawołała. – Czyżbyś sugerował, że on… że ona… oni…
– Wątpię – odparł chłodno Ramzes. – Nie znam dwojga ludzi tak bardzo przywiązanych do siebie jak rodzice. Czasem to wręcz ambarasujące – dodał nachmurzony.
– A ja uważam, że to piękne – stwierdziła Nefret z uśmiechem. – Ciotka Amelia z pewnością nie zdradziłaby profesora, skoro jednak znalazła się we władzy tego nikczemnika…
Ramzes pokręcił głową.
– Nie rozprawiałaby o Sethosie tak spokojnie, gdyby ją do czegokolwiek zmusił. Nie mam jednak wątpliwości, że był w niej zakochany i niewykluczone, że i on ją w jakiś sposób pociągał, choć wcale tego nie chciała. Widziałem list, który do niej napisał, gdyśmy ją odzyskali. Obiecał w nim, że nigdy już nie wejdzie w drogę ani jej, ani nikomu z jej bliskich. Ale podejrzewam, że oboje z ojcem spotkali go jeszcze od tamtego czasu. Zastanawia mnie na przykład kilka dziwnych elementów w tej historii sprzed kilku lat… pamiętasz, Nefret? Wtedy gdy pojechali do Egiptu sami, a my zostaliśmy u ciotki Evelyn i wuja Waltera.
Dziewczyna parsknęła śmiechem.
– Ta noc, kiedy, wypuściliśmy z klatki lwa! Wuj Walter potwornie się wtedy wściekł!
– Na mnie, nie na ciebie.
– Bo to był twój pomysł – oświadczyła. – Nieważne zresztą. W każdym razie złoczyńcą w tym przypadku był nie Sethos, lecz ktoś inny. Zapomniałam jego nazwiska.
– Trudno jest spamiętać wszystkich ludzi, którzy usiłowali zamordować moich rodziców – przyznał Ramzes. – Tym złoczyńcą był prawdopodobnie chłopina o nazwisku Vincey, bo skoro ojciec w końcu go zastrzelił, z pewnością miał coś na sumieniu. Ojciec unika zabijania, jeśli tylko może. Wciąż jednak sądzę, że Sethos też był zamieszany w tę sprawę, choć nie potrafię wyjaśnić w jaki sposób.
– To śmieszne, że musimy tak sklejać prawdę ze skrawków informacji – skrzywiła się Nefret. – Dlaczego ciotka i profesor nie powiedzą nam wszystkiego? Przecież to niebezpieczne i dla nich, i dla nas. Niedoinformowany znaczy bezbronny!
Gestykulowała gwałtownie, sypiąc popiołem po podłodze. Ramzes wyjął jej papierosa z dłoni i zgasił go w służącej im jako popielniczka misie, pierwotnie zawierającej potpourri. Matka wiedziała, że pali, choć raczej nie folgował sobie w jej obecności, ponieważ nie pochwalała tego zwyczaju. Ale palił właśnie dlatego. David natomiast palił, ponieważ Ramzes to robił, a Nefret, ponieważ palili oni obaj.
– Ciekawe, czy Sethos wiedział, że ciotka Amelia tam dzisiaj przyjdzie – zastanawiał się głośno David.
– Jestem pewien, że nie – odparł Ramzes. – Matka nie miała zbyt wiele wspólnego z Unią Kobiet, a decyzję o udziale w tej demonstracji podjęła pod wpływem chwili.
– Z pewnością jednak ją zauważył.
– Trudno by było nie zauważyć matki – mruknął Ramzes i wszyscy troje wymienili znaczące uśmiechy. – Jednak kiedy tam przybyła, prawdopodobnie było już za późno na odwołanie całej operacji. Nie, Davidzie, to było przypadkowe spotkanie. Teraz raczej będzie się starał nie natknąć na nią ponownie.
– Jak on właściwie wygląda? – spytała Nefret po chwili milczenia. – Ciotka jest bardzo spostrzegawcza, a skoro spędziła z nim tyle czasu sam na sam, musiała coś charakterystycznego zauważyć.
– Niekoniecznie. Sethos ma oczy o nieokreślonej barwie: mogą wydawać się czarne, szare lub orzechowe. Kolor jego włosów tym bardziej jest nieznany, bo posługuje się zręcznie perukami i farbą. Jedyne, czego możemy być w miarę pewni, to jego wzrost – nieco poniżej sześciu stóp – i wiemy, że ma budowę ciała mężczyzny w kwiecie wieku i doskonałej kondycji fizycznej. Choć mówi wieloma językami, zdaniem matki to Anglik. Niewiele tego, sami przyznacie.
– A jednak dziś go rozpoznała – zauważyła Nefret.
– To rzeczywiście dziwne – przyznał Ramzes. – Uznałbym to za jej wymysł, gdyby nie to, że istotnie w pewnej chwili coś chyba zauważyła. Zaczęła mnie pytać, czy nie spostrzegłem czegoś niezwykłego, ale zaraz się wycofała.
– Naprawdę go nie spostrzegłeś?
– Nie widziałem tego jegomościa od lat i…
– Ależ mój chłopcze, nie musisz się tłumaczyć. Sześć stóp wzrostu, w doskonałej kondycji… hmm.
– Co masz na myśli? – zapytał Ramzes, wyraźnie sztywniejąc.
Nefret położyła mu smukłą dłoń na ramieniu.
– Spokojnie, mój chłopcze, zapewniam cię, że nie zamierzam obrazić ciotki Amelii. Jeśli jednak była nim w jakiś sposób zauroczona, nawet wbrew własnej woli, to reakcja przeciwna będzie tym silniejsza.
– Jaka reakcja przeciwna? – zdziwił się David.
Nefret uśmiechnęła się do niego.
– Niewiele obaj wiecie o kobietach – stwierdziła. – Kobieta może wybaczyć mężczyźnie, że ją porwał; z pewnością też nie będzie go obwiniać za to, że się w niej zakochał. Nigdy mu jednak nie wybaczy, jeżeli zrobi z niej idiotkę, a tak właśnie postąpił Sethos wobec ciotki Amelii.
– Wolałbym, żebyś nie deklamowała nam aforyzmów – mruknął Ramzes. – Mówisz jak matka.
– To nie żaden aforyzm, tylko nagi fakt! Nie rozumiesz? Wykorzystując ruch sufrażystek do swoich celów, Sethos zadał cios sprawie bliskiej sercu ciotki Amelii. Zwolennicy męskiej supremacji, którzy uważają kobiety za zbyt naiwne i dziecinne, by potrafiły samodzielnie poruszać się w świecie, zdobyli nową amunicję. Unia Kobiet zostanie bezlitośnie wyśmiana za dopuszczenie w swoje szeregi bandy przestępców…
– To nie fair – zaprotestował Ramzes. – Sethos potrafi wywieść w pole nawet wytrawnych detektywów!
– Fair czy nie fair, cóż to za różnica dla prasy? Ani się obejrzymy, jak jakiś rzutki dziennikarz odkryje, że ciotka Amelia brała w tym udział. „Pani Amelia P. Emerson, znana archeolog i detektyw amator, zaatakowała policjanta, który usiłował powstrzymać bandę złodziei przed obrabowaniem prywatnego domu!”.
– Boże mój! – David zbladł. – Nie zrobiliby tego!
– Właściwie nikogo nie zaatakowała – wtrącił Ramzes – chociaż bynajmniej nie z braku ochoty. „Boże mój”, w rzeczy samej. Spróbujmy może wymyślić jakiś pretekst, żeby się na kilka dni wynieść z miasta, co?
Jestem osobą racjonalną, w większości sytuacji panującą nad własnymi emocjami. Znając aż nazbyt dobrze skłonność dziennikarzy do kłamstw i przesady, dobrze wiedziałam, czego się spodziewać po tych obwiesiach, gdy tylko dotrze do nich wieść o napadzie. Przygotowana byłam na najgorsze i zdecydowana nie tracić zimnej krwi.
I nie straciłabym, gdyby „Daily Yell”, czołowy przedstawiciel prasy bulwarowej, nie wydrukował listu, przysłanego im przez samego Sethosa. List ten dotarł do rąk Kevina O’Connella, naszego starego znajomego, którego czasem nawet uważałam za przyjaciela. Nie tym razem jednak.
– Po pierwsze – oświadczył Emerson nieco zdyszanym głosem, gdyż próbowałam się właśnie wyswobodzić z uścisku jego żelaznych ramion – muszę stanąć w obronie O’Connella. Trudno oczekiwać, żeby tego nie opublikował. Do diaska, Peabody, odłożysz wreszcie tę parasolkę i przestaniesz się wyrywać? Nie wypuszczę cię z domu w stanie takiego wzburzenia.
Chyba zdołałabym się wyswobodzić, ale i tak nie doszłabym zbyt daleko, ponieważ przed drzwiami stał w zdecydowanej pozie Gargery z rozpostartymi ramionami, zjawili się też Ramzes i David, zwabieni okrzykami Emersona i moimi pełnymi oburzenia protestami. Nie łudziłam się, po czyjej są stronie. Mężczyźni zawsze trzymają ze sobą.
– Nie rozumiem, dlaczego zachowujesz się tak niegodnie, Emersonie – powiedziałam. – Puść mnie w tej chwili.
Jego uścisk wcale nie zelżał.
– Daj mi słowo, że zachowasz się spokojnie.
– Jakżebym mogła inaczej, gdy jest was czterech przeciwko jednej biednej, słabej kobiecie?
Gargery, który jest niespecjalnie muskularnej budowy, aż pokraśniał z dumy.
– Ooo, madam… – zaczął.
– Za dużo samogłosek, Gargery.
– Tak jest. Madam, jeżeli chce pani, żeby ten reporter dostał baty, proszę zostawić to profesorowi albo mnie, madam, albo Bobowi, albo Jerry’emu, albo…
Emerson przerwał mu gestem i skinieniem głowy.
– Chodźmy do biblioteki, Peabody, porozmawiamy spokojnie. Gargery, nalej nam whisky.
Łyk tego leczniczego napitku, tak kojącego nerwy, pomógł mi odzyskać panowanie nad sobą.
– Wszyscy czytaliście ten list, jak mniemam – zwróciłam się do obecnych.
Najwyraźniej czytali, włącznie, z Nefret, która do tej chwili przezornie trzymała się na uboczu.
– Mnie wydał się bardzo dżentelmeńskim gestem – zauważył nieśmiało David. – A nawet przeprosinami.
– Raczej cholerną impertynencją – burknął Emerson. – Drwiną, szyderstwem, bezczelnością, wcieraniem soli w rany, obraźliwym jątrzeniem…
– Posługuje się zgrabną retoryką – stwierdził Ramzes, biorąc do ręki gazetę. – „Szacowne i prawe damy z ruchu sufrażystek – z którym w pełni sympatyzuję – nie powinny być obwiniane za to, że nie zdołały przeniknąć moich zamiarów. Ściga mnie na próżno policja z kilku krajów, a Scotland Yard…” – przerwał, spoglądając z dezaprobatą na Nefret. – Uważasz, że to zabawne?
– Nawet bardzo – odparła, śmiejąc się. Jej śmiech jest zachwycający, miękki i stonowany, przypomina szmer rozsłonecznionego strumyka, płynącego po kamieniach. Tym razem jednak wolałam obyć się bez przyjemności słuchania go. Pochwyciwszy moje spojrzenie, Nefret usiłowała powściągnąć rozbawienie, ale nie całkiem jej się to udało. – Szczególnie to jego stwierdzenie o sympatyzowaniu z ruchem sufrażystek. Zważywszy na to, że jeden z jego przybocznych jest kobietą, trzeba przyznać, że postępuje zgodnie z głoszonymi zasadami…
– Jakimi zasadami? – Emerson nie podzielał jej rozbawienia. – Wzmianka o twojej ciotce dowodzi, że ten osobnik nie jest dżentelmenem.
– Napomknął o niej w sposób bardzo pochlebny – oświadczyła Nefret. Zabrała gazetę Ramzesowi i przeczytała na głos: – „Gdybym był świadom obecności pani Emerson, zrezygnowałbym z mojego planu. Mam więcej szacunku dla jej przenikliwości niż dla całego Scotland Yardu”.
– Ha! – powiedział Emerson.
Ja natomiast milczałam, obawiając się, że jeśli otworzę usta, użyję bardzo niecenzuralnych słów. Ramzes spoglądał to na mnie, to na Nefret.
– I co o tym sądzisz? – zapytał ją w końcu.
– Sadzę, że Sethos także niewiele wie o kobietach – odparła.
Odczułam pewną złośliwą satysfakcję z faktu, że Sethos przechytrzył Scotland Yard równie skutecznie, jak mnie ośmieszył. Kiedy odnaleziono powóz lorda Romera w stajni wynajmującej pojazdy w Cheapside, śledztwo utknęło w martwym punkcie. Osobnika, który go tam zostawił, świadkowie opisali jako mężczyznę z brodą, a powóz był pusty.
Otrzymałam grzecznościowy bilecik od pani Pankhurst. Życzyła mi bon voyage i miała nadzieję znów mnie zobaczyć, „kiedy powróci Pani wiosną z Egiptu”. Widać było wyraźnie, że obarcza mnie winą za niekorzystne publikacje. Cóż, było to wysoce nierozsądne, bo przecież to nie ja zostałam tak nabrana przez panią Markham i jej „brata”, byłoby jednak poniżej mojej godności wypominanie jej tego. Wybaczyłam więc po chrześcijańsku pani Pankhurst i nie odpisałam na jej liścik.
Dom oblegała prasa, domagając się wywiadów. Zdecydowana byłam na małą pogawędkę z Kevinem O’Connellem, lecz wpuszczenie go do domu bez wzbudzenia ducha rywalizacji w innych łobuzach z jego profesji było niemożliwe, toteż Ramzes z Emersonem przeszmuglowali go do środka dopiero po zmroku, przez piwnicę z węglem. Kiedy mój mąż wprowadził go do biblioteki i poczęstował whisky z wodą, reporter był dość umorusany.
Trudno mi było pojąć wyjątkową cierpliwość Emersona, okazywaną Kevinowi, którego zawsze uważał za utrapienie. W końcu jednak przyznałam mu rację. Gdyby O’Connell nie puścił listu do druku, Sethos rozesłałby kopie do innych gazet. Przyjęłam więc przeprosiny Kevina, choć oczywiście dałam mu poznać, co o nim myślę.
– W rzeczy samej, droga pani Emerson, nie opublikowałbym tego listu, gdybym przypuszczał, że tak źle go pani odbierze – tłumaczył się. – Mnie samemu wydał się dżentelmeński i wręcz ujmujący…
– A jakże! Daj już spokój z tymi przeprosinami, Kevinie. Jeśli istotnie chcesz mi to jakoś wynagrodzić, opowiedz nam wszystko, co wiesz o tym bezczelnym liście.
– Mogę zrobić jeszcze więcej – odparł, wyjmując z kieszeni kopertę. – Przyniosłem oryginał.
– Jak ci się udało wydostać go ze Scotland Yardu? – zdziwiłam się.
– Dzięki łapówce – odparł z szerokim uśmiechem. – Ale to tylko pożyczka, pani E., proszę więc dobrze wykorzystać czas. Obiecałem mojemu… przyjacielowi, że zwrócę ten list przed świtem.
Po dokładnym przeczytaniu listu podałam go Emersonowi.
– Należało się spodziewać, że Sethos nie pozostawi żadnego śladu – mruknęłam zdegustowana. – Ten papier można kupić w każdym sklepie z papeterią, a treść listu napisano nie ręcznie, lecz na maszynie.
– Na royalu – oświadczył Ramzes, zaglądając ojcu przez ramię. – Najnowszy model, z wałkiem na łożyskach kulkowych.
– Takie stwierdzenie nic cię nie kosztuje, bo nikt z nas się na tym nie zna – zauważyłam z pewną dozą sarkazmu.
– Wiem jednak, że się nie mylę – odparł spokojnie mój syn. – Zapoznałem się dokładnie z maszynami do pisania, gdyż są w coraz powszechniejszym użytku i z pewnością zastąpią w końcu…
– Podpis jest ręczny – wszedł mu w słowo David, bez wątpienia chcąc zmienić temat. Ramzes mógłby tak bez końca.
– W dodatku hieroglifami! – oburzył się Emerson. – Cóż za niebywały tupet ma ten człowiek! Otoczył nawet swoje nazwisko kartuszem, choć to przywilej zastrzeżony dla rodziny królewskiej.
– Proszę wybaczyć, pani E., ale obiecałem odnieść ten dokument mojemu znajomemu zaraz po północy – zaczął się w końcu niecierpliwić Kevin. – Jego pierwszego będą podejrzewać, jeśli odkryją brak listu, i stracę wówczas ważne źródło informacji.
Nazajutrz, gdy oczekiwaliśmy na Evelyn i Waltera, pod domem wciąż czyhało kilku przeklętych dziennikarzy. Posłaliśmy więc powóz na stację, a w jakiś czas potem Emerson wyszedł z domu, chwycił pierwszego z brzegu reportera i przeniósłszy go do parku po drugiej stronie ulicy, wrzucił do sadzawki. To odwróciło na czas jakiś uwagę tych szubrawców i Evelyn z Walterem i Lią, jak muszę ją nazywać, mogli się dostać do domu nie nękani przez nikogo.
Walter zrezygnował z herbaty na rzecz whisky; na całą historię zareagował jednak z mniejszą irytacją, niż się tego obawiałam.
– Powinniśmy się już do tego przyzwyczaić, Evelyn – powiedział do swojej żony. – Naszej drogiej Amelii takie zachowania weszły już w krew.
– Tym razem to nie była jej wina – odparła stanowczo Evelyn.
– Była – sprzeciwił się Emerson, strzepując bryzgi błota ze spodni i butów. – Gdyby się nie uparła, żeby wziąć udział w tej demonstracji…
– Gdybym w tym czasie była w Londynie, też bym z nią poszła – oświadczyła Evelyn. – Daj spokój, Emersonie, przecież nie mogła przewidzieć, że ten… ta osoba jest w to wmieszana.
– To prawda – przyznał Walter, uśmiechając się do mnie.
– Ależ to musiało być ekscytujące! – zakrzyknęła mała Amelia (muszę pamiętać, żeby ją nazywać Lią, a nie „małą Amelią”).
Jakże była podobna do matki! Jej gładka skóra, błękitne oczy i jasne włosy przywoływały szczęśliwe wspomnienie młodej dziewczyny, którą poznałam tak dawno temu, kiedy zasłabła na rzymskim Forum. Ale twarz Lii tryskała dzięki Bogu zdrowiem, a jej zgrabna, szczupła sylwetka promieniowała energią.
Nefret posłała jej ostrzegawcze spojrzenie.
– Nie rób sobie zbytnich nadziei, kochanie – powiedziała. – Sethos wyraźnie napisał, że to spotkanie było przypadkowe i gdyby mógł, postarałby się go uniknąć. Zapewniam cię, że czeka nas sezon nudy.
– To prawda – potwierdził David.
– Zgadzam się z tobą – oświadczył Ramzes.
– Bardzo nudny sezon – dołączyłam do ich zgodnego chóru. – Szczególnie jeśli Emerson uprze się przy kontynuacji tych nieciekawych prac w Dolinie. Naprawdę się dziwię, że tak długo przy tym trwasz, mój drogi. To wręcz obraza dla nas, tak znamienitych specjalistów, że wciąż przeszukujemy grobowce dawno już opuszczone przez innych archeologów jako niewarte zainteresowania. Równie dobrze moglibyśmy pracować jako pokojówki, sprzątające po swoich pryncypałach.
Emerson odpowiedział mi jakąś porywczą uwagą, a Walter, jako tradycyjny rozjemca, przerwał mu pytaniem o termin naszego wyjazdu.
Rozparłam się na krześle i słuchałam ich z uśmiechem zadowolenia. Udało mi się skierować rozmowę na bezpieczne tory. Evelyn z Walterem nigdy by nie puścili z nami swego ukochanego dziecka, gdyby się spodziewali, że coś nam grozi. Ja zresztą także.
Nazajutrz rano dostałam kolejną wiadomość od Emmeline Pankhurst – tym razem było to zaproszenie na pilne popołudniowe zebranie komitetu.
Nefret zabrała Lię ze sobą do szpitala, chłopcy poszli z Walterem do British Museum, a Emerson obwieścił przy śniadaniu, że będzie pracował nad książką i nie należy mu przeszkadzać. Szykowałam się więc do spędzenia długiego, spokojnego dnia z Evelyn – nie tylko moją szwagierką, ale i najbliższą przyjaciółką – po namyśle uznałam jednak, że wezmę udział w tym spotkaniu. Choć pani Pankhurst nie napomknęła o swym poprzednim liściku, odebrałam jej zaproszenie jako coś w rodzaju gałązki oliwnej. Było krótkie i zwięzłe, jak list w interesach.
Evelyn, równie żarliwa sufrażystka jak ja, zgodziła się, że powinnam dla dobra sprawy nadstawić drugi policzek, oparłam się jednak sugestii, że mogłaby mi towarzyszyć.
– To robocze spotkanie, zrozum – tłumaczyłam jej – i nie powinnam przyprowadzać nikogo obcego, zwłaszcza że nie jestem członkinią komitetu. Być może zamierzają zaproponować mi członkostwo. Tak, to całkiem prawdopodobne…
Evelyn pokiwała głową.
– Czy sama powiadomisz Emersona o swoich planach, czy ja mam mu o nich powiedzieć, kiedy wychynie ze swojej nory? – zapytała.
– Kiedy mu ktoś przeszkadza, zachowuje się jak zły niedźwiedź – stwierdziłam ze śmiechem. – Chyba sama mu powiem. Nie lubi, gdy wychodzę, nie informując go o tym.
Emerson siedział pochylony nad biurkiem, atakując kartkę papieru gwałtownymi ruchami pióra. Odchrząknęłam. Wzdrygnął się, upuścił pióro, zaklął i wbił we mnie spojrzenie.
– O co chodzi?
– Wychodzę, Emersonie. Uznałam za stosowne powiedzieć ci o tym.
– A dokąd to? – zapytał, przeciągając zdrętwiałe ramiona.
Kiedy wytłumaczyłam mu, dokąd się udaję, jego oczy rozbłysły.
– Zawiozę cię samochodem.
– W żadnym wypadku!
– Ależ, Peabody…
– Masz pracę, mój drogi. Poza tym nie zostałeś zaproszony. To spotkanie robocze, w dodatku muszę najpierw załatwić kilka sprawunków, a ty nienawidzisz chodzić po sklepach.
– Jedna wymówka wystarczy – odparł łagodnie. Odchylił się na krześle i spojrzał na mnie badawczo. – Nie okłamałabyś mnie, prawda, Peabody?
– Mogę ci pokazać list od pani Pankhurst, jeśli mi nie wierzysz – oświadczyłam. Emerson uniósł dłoń. – Czuję się urażona, mój drogi, że wątpisz w moje słowa. List leży na biurku w moim pokoju i jeśli chcesz go zobaczyć, sam się pofatyguj.
– To znaczy, że jedziesz powozem?
– Tak. Bob mnie zawiezie. Skąd to śledztwo, Emersonie? Czyżbyś miał jakieś przeczucia?
– Ja nie miewam przeczuć – odburknął. – W porządku, Peabody. Zachowuj się należycie i spróbuj nie wpaść w żadne tarapaty.
Skoro już wspomniałam o sprawunkach, uznałam, że rzeczywiście powinnam ich dokonać, bo nigdy nie okłamuję Emersona – chyba że jest to absolutnie niezbędne. Zajęło mi to trochę czasu i gdy kazałam jechać Bobowi pod Clement’s Inn, gdzie panie Pankhurst założyły swoją kwaterę, zaczęło się już zmierzchać.
Fleet Street zapchana była omnibusami, powozami, furgonami i rowerami, usiłującymi znaleźć lukę w potoku pojazdów. Wszystkie te pojazdy, gdy tylko nadarzyła się okazja, wyprzedzały automobile, dodając ryk silników do ogólnego zgiełku. Posuwaliśmy się dość powoli. Kiedy nasz powóz w pewnym momencie zwolnił jeszcze bardziej, wyjrzałam przez okno i zobaczyłam w przodzie plątaninę pojazdów. Przyczyną wstrzymania ruchu okazały się ręczny wózek i dwukółka, które sczepiły się ze sobą. Ich właściciele obrzucali się obelgami, inni dodawali swoje komentarze, a gdzieś za nami niecierpliwie ryczał klakson samochodu.
– Pójdę stąd na piechotę! – zawołałam do Boba. – To tylko kilkaset metrów.
Otworzyłam drzwi powozu z pewnym trudem, ponieważ tuż przy nas zatrzymał się dostawczy furgon. Zabrałam się do wysiadania, lecz moje stopy nie zdążyły dotknąć ziemi. Mignęła mi tylko nieogolona twarz i przerzucono mnie niczym ciężką paczkę z ramion jednego mężczyzny w jeszcze boleśniejszy uchwyt drugiego osobnika. Początkowo zaskoczenie nie pozwoliło mi się skutecznie bronić, ale po chwili zobaczyłam za plecami mężczyzny coś, co mi powiedziało, że nie ma czasu do stracenia. Tylne drzwiczki furgonu były otwarte i to właśnie do jego ciemnego wnętrza mnie niesiono.
Sytuacja nie przedstawiała się najlepiej. Upuściłam parasolkę, a moje krzyki ginęły w nieustannym trąbieniu aut. Kiedy napastnik próbował mnie wepchnąć do furgonu, udało mi się złapać jedną ręką framugi, lecz mocne uderzenie w przedramię zmusiło mnie do jej puszczenia i wyrwało mi z piersi okrzyk bólu. Klnąc ordynarnie, opryszek pchnął mnie i upadłam, uderzając się mocno w tył głowy. Na poły w furgonie, na poły na zewnątrz, oszołomiona i bez tchu, oślepiona przez kapelusz, który ściągnięto mi na oczy, zbierałam siły do ostatniego aktu oporu. Gdy czyjeś ręce złapały mnie za ramiona, wierzgnęłam nogami najmocniej, jak mogłam.
– Do kroćset! – zawołał znajomy głos.
Usiadłam i zsunęłam kapelusz z oczu. Zapadł już zmrok, lecz zapaliły się lampy uliczne, a silne światła reflektorów auta wydobyły z ciemności sylwetkę, którą znałam równie dobrze jak ten kochany głos.
– Och, Emersonie, to ty? Czy cię zraniłam?
– Uniknąłem katastrofy o cal – odparł ponurym głosem. Wyciągnął mnie z furgonu i przycisnął do piersi tak mocno, że drugi z moich najlepszych kapeluszy uległ destrukcji.
– Nic się jej nie stało? – Ten zaniepokojony głos należał do Davida, który wlazł na wóz stojący tuż za nami. Ignorując przekleństwa woźnicy i deszcz główek kapusty, zeskoczył z fury i stanął przy Emersonie.
– Lepiej natychmiast ją stąd zabierzmy, profesorze. Może ich być więcej.
– Niestety nie – burknął Emerson, zaglądając pod furgon. – Zwiali wszyscy, niech ich czort porwie. Szkoda, że nie rąbnąłem tego łachudry mocniej. To twoja wina, Peabody, bo gdybyś mnie nie poczęstowała kopniakiem w…
– Radcliffe! – I ten głos poznałam, chociaż był zniekształcony przez emocję i brak tchu. Tylko Walter zwracał się do mojego męża znienawidzonym przez niego imieniem.
– Tak, tak, jestem tu – odparł Emerson i trzymając mnie mocno w ramionach, jakby się obawiał, że mu się wyśliznę, zaniósł mnie do samochodu. Za kierownicą, przyglądając się scenie z umiarkowanym zainteresowaniem, siedział mój syn Ramzes.
– Do diabła z przeczuciami – mruknął Emerson. – Po prostu zdrowy rozsądek mi podpowiedział, że źle oceniłaś sytuację.
– Właściwie to ja cię o tym przekonałam, nieprawdaż? – wtrąciła Evelyn.
Nie odważyłaby mu się sprzeciwić, lecz nauczyła się już (przy mojej zachęcie) bronić swego. I to nie tylko wobec mojego męża, także wobec własnego, który miał skłonność do traktowania jej protekcjonalnie. Emersonowi jej niezależność chyba się spodobała, bo uśmiechnął się.
– Powiedzmy, droga Evelyn, że twoje podejrzenia wzmocniły moje własne. Pani Pankhurst raczej nie zapraszałaby Peabody na zebranie komitetu po tym chłodnym pożegnaniu z ostatniego…
– Diabła tam! – wykrzyknęłam. – Niczego nie podejrzewałeś, Emersonie. Nie puściłbyś mnie samej tak łatwo.
– Napij się jeszcze whisky, Peabody – zaproponował.
Władowawszy mnie do samochodu, kazał Bobowi wydostać powóz z korka, co okazało się dość łatwe, bo tarasujące drogę wehikuły rozczepiły się podejrzanie szybko. Pozostał jednak furgon, którego kierowca zniknął, podobnie jak osobnik znokautowany przez Emersona. Rozsierdziło to bardzo mojego męża, bo kiedy nokautował ludzi, oczekiwał, że będą przez jakiś czas leżeć spokojnie.
Gdy stanęliśmy przed frontem Chalfont House, wylegli nam na spotkanie zaniepokojeni domownicy, razem z Nefret i Lią, które wróciły ze szpitala zbyt późno, by się przyłączyć do ekspedycji ratunkowej. Wyciągnęli mnie z auta i podawali sobie z jednych kochających objęć w drugie, łącznie z tymi należącymi do Gargery’ego, który pod wpływem emocji zapominał czasami o swojej pozycji. Reszta służby zadowoliła się okrzykami „hurra!” i wzajemnym obściskiwaniem. W końcu ruszyliśmy triumfalnie do biblioteki.
To nasze ulubione pomieszczenie w tym wielkim, pretensjonalnym domu. Wzdłuż ścian stoją tam regały z książkami oprawnymi w miękką skórę, a przeładowane dekoracjami empirowe meble zastąpiłyśmy z Evelyn wygodnymi sofami i krzesłami. Zapalono wszystkie lampy, na kominku płonął ogień. Gargery zaciągnął ciężkie welwetowe story, po czym wycofał się do kąta, w którym przy naszej taktownej współpracy mógł udawać niewidzialnego. Zaprosiłabym go, żeby się do nas przysiadł i przysłuchiwał rozmowie, wiedziałam jednak, że byłby to dla niego szok.
Nurtowało mnie kilka pytań. Podczas jazdy powrotnej rozmowa była niemożliwa, Emerson bowiem wywrzaskiwał do Ramzesa wskazówki dotyczące trasy i prowadzenia auta, które ten ignorował równie spokojnie jak moje narzekania, że jedzie nazbyt szybko.
– Mnie także trudno było uwierzyć, że pani Pankhurst wystosowała tego rodzaju zaproszenie po tak krótkim czasie – stwierdził Ramzes. – Nie podjęlibyśmy jednak żadnych działań w oparciu o tak kruche podstawy, gdyby ciotka Evelyn nie pokazała mi listu. Jedno spojrzenie wystarczyło, bym się przekonał, że napisano go na tej samej maszynie, której użył Sethos.
Bardziej od wykładów Ramzesa na temat egiptologii nie lubię tylko jednej rzeczy: jego wykładów na tematy detektywistyczne. Jako osoba rozsądna nie pozwoliłam jednak, żeby dziecinne uprzedzenia przeszkodziły mi w zdobyciu nowej wiedzy.
– Jakim sposobem? – zapytałam.
– Poszczególne czcionki maszyny mogą się zetrzeć, zadrapać lub popękać – wyjaśnił Ramzes. – Takie usterki, choć nieznaczne, widoczne są w literach odbitych na papierze.
– Rozumiem. – Obiecałam sobie, że przyjrzę się bliżej jednemu z tych diabelnych urządzeń. Trzeba być na bieżąco z postępem techniki. – Potrafisz więc zidentyfikować maszynę, na której napisano ten list?
– Jeżeli ją znajdę… W tym cała trudność.
– No właśnie, nie wiesz nawet, gdzie rozpocząć poszukiwania.
– A cóż to za różnica? – wtrąciła Evelyn. – Wróciłaś bezpiecznie do domu i tylko to się liczy. Bogu dzięki, że zdążyliście na czas!
– Czasu mieliśmy aż nadto – odparł Emerson, nieskory do przypisywania jakichkolwiek zasług niebiosom. – Pojechaliśmy prosto do pani Pankhurst w Clement’s Inn i zgodnie z naszymi przypuszczeniami okazało się, że nie wysłała żadnej wiadomości. David chciał natychmiast pędzić szukać cię, moja droga, lecz wyperswadowałem mu to wariactwo.
– Wiem, jaki potrafi być impulsywny. – Uśmiechnęłam się do przyjaciela mojego syna. Oczywiście to Emerson chciał jeździć jak szalony po całym Londynie, usiłując mnie odnaleźć.
– Nie mieliśmy innego wyjścia, musieliśmy czekać na ciebie w pobliżu miejsca rzekomego spotkania – tłumaczył Ramzes. – Czekaliśmy przynajmniej przez kwadrans, zanim się zjawiłaś, mamo, i zapewniam cię, że rozglądaliśmy się bacznie, ale niestety owe sczepione pojazdy nie wzbudziły naszych podejrzeń. Zbyt częsty to widok na ulicach; tym razem oczywiście było to zaaranżowane. Woźnice byli z pewnością wspólnikami Sethosa, tak samo jak te typy z furgonu. Całą operację zaplanowano i przeprowadzono bardzo zręcznie. Gdyby nie to, że ojciec błyskawicznie wyskoczył z automobilu i przedarł się siłą przez tłum, zostałabyś porwana.
– Szkoda, że tego nie widziałam – zaśmiała się Nefret, zawinięta w róg dywanu. – Ilu cyklistów rozdeptałeś po drodze, kochany profesorze?
– Jednego czy dwóch – odparł spokojnie zagadnięty. – Pamiętam też, że wspiąłem się na wóz wyładowany czymś warzywnym. Pewnie ziemniakami.
– Czymś bardziej mięsistym – sprostowałam, nie kryjąc uśmiechu. – Mam nadzieję, że Bob zdoła doczyścić twoje buty. Chyba lepiej będzie, jeśli pójdziesz się przebrać.
– Ty także powinnaś to zrobić – odparł mój mąż, wbijając we mnie znaczące spojrzenie swoich błękitnych oczu.
– Oczywiście, kochanie.
Wsunąwszy sobie moją rękę pod ramię, Emerson wyprowadził mnie z pokoju.
Sądziłam naturalnie, że bardzo chciałby wyrazić ulgę z powodu uratowania mnie i zamierza to zrobić we właściwy sobie uczuciowy sposób. Tym razem jednak się myliłam. Pomógł mi jak zwykle przy haftkach i ściągnięciu butów, lecz kiedy tylko zdjął ze mnie wierzchnie odzienie, obrócił mnie w koło i poddał dokładnym oględzinom, bardziej jak lekarz niż spragniony pieszczot małżonek.
– Wyglądasz, jakby cię zrzucono w beczce z Wodospadu Wiktorii – stwierdził.
– Czuję się lepiej, niż ci się zdaje – zapewniłam go, nie całkiem zgodnie z prawdą. Liczne siniaki utrudniały mi ruchy, a ramię bolało wściekle. Widocznie upadłam na nie, kiedy ten zbir cisnął mnie do furgonu.
Emerson przeczesał długimi palcami moje włosy, a potem ujął mnie za podbródek i uniósł moją twarz do światła.
– Masz sińca na brodzie i guza z tyłu głowy. Czy on cię uderzył w twarz, Peabody?
– Nie pamiętam – zapewniłam go pospiesznie, nie dając się zwieść nienaturalnie rzeczowemu tonowi jego głosu. – To wszystko działo się tak szybko…
– Oczywiście. No cóż, widywałem cię w gorszym stanie, ale mimo to zamierzam położyć cię do łóżka, Peabody, i wezwać doktora.
Nie chciałam się temu poddać, jednak po nieco gwałtownej wymianie zdań zgodziłam się, by obejrzała mnie Nefret. Wyraz jej twarzy przekonał mnie, że przedstawiam dość przykry widok, pozwoliłam więc się zbadać, co uczyniła z delikatnością i wprawą doświadczonego medyka.
– Kości są całe – stwierdziła w końcu. – Ale ten zbir potraktował cię bardzo brutalnie.
– Stawiałam opór – wyjaśniłam.
– Rozumiem. – Uśmiechnęła się do mnie czule. – Przez kilka dni będzie zesztywniała i obolała, profesorze, ale z pewnością dopilnuje pan, żeby się nie przemęczała.
Emerson z wielką przyjemnością pomógł mi przy kolejnych wstążkach i guzikach. Uparł się także, że włoży mi bambosze, i kiedy klęczał u moich stóp, stanowił tak wzruszający obraz męskiego oddania, że nie oparłam się pokusie odgarnięcia gęstych czarnych loków z jego czoła i pocałowania go w brew. Za pierwszym działaniem poszły kolejne i w rezultacie zeszliśmy na obiad nieco spóźnieni.
Dzieci były w doskonałych humorach, szczególnie Lia, rozprawiająca wyłącznie o zbliżającej się podróży. Spostrzegłam z rozbawieniem, że włożyła jedną z wyszywanych sukni Nefret i upięła sobie włosy w jej stylu. Nie pasowało to do niej aż tak bardzo jak do starszej z dziewcząt, lecz wyglądała bardzo ładnie z rumieńcami podniecenia na policzkach i roziskrzonym spojrzeniem. Chłopcy przekomarzali się z nią, strasząc wężami, skorpionami i szczurami i obiecując chronić ją przed wszystkimi tymi okropnościami.
Ich radość odwróciła w pierwszej chwili moją uwagę od nastroju rodziców Lii, milczących i jakby skrępowanych. Bardzo podziwiam mojego szwagra; to kochający mąż i ojciec, lojalny brat i zdolny naukowiec. Nie umie jednak ukrywać swych emocji i widać było, że coś go trapi, a zakłopotany wzrok Evelyn wędrował w tę i z powrotem pomiędzy mną i córką.
Wyjawili swój problem dopiero w bibliotece, gdzie przenieśliśmy się na kawę. Walter zaczął od poinformowania Emersona, że pozwolił sobie powiadomić o całym zdarzeniu policję.
– O jakim zdarzeniu? – zdziwił się Emerson. – Ach, o tym! No i po coś to zrobił?
– Słowo daję, Radcliffe, podchodzisz do tego aż nazbyt spokojnie! – wykrzyknął Walter. – Napadnięto brutalnie twoją żonę…
Emerson trzasnął filiżanką o spodek. Wylało się niewiele kawy, gdyż większość wypił, usłyszałam jednak odgłos pękania porcelany.
– Do kroćset, Walterze, jak śmiesz sugerować, że nie obchodzi mnie jej bezpieczeństwo?! Sam załatwię sprawę z Sethosem. Cholerna policja i tak nic tu nie pomoże!
Podsumuję tu tę dyskusję, bo stała się cokolwiek gorąca i nie nadaje się do szczegółowego przedstawienia. Emerson nie lubi, by kwestionowano jego osąd, a jego brat był w niezwykłym jak na siebie stanie podekscytowania. Skończyło się to tak, jak się obawiałam: Walter obwieścił, że nie pozwoli córce towarzyszyć nam w tym roku.
Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, a Gargery, drżący z oburzenia od chwili, gdy Walter oskarżył Emersona o zaniedbanie, upuścił jedną z moich najlepszych filiżanek. Lia, przekonawszy się, że ojciec nie zmieni zdania, wybuchnęła płaczem i wybiegła z pokoju, a Nefret za nią. Odesłałam Gargery’ego, by nie siał dalszego spustoszenia wśród porcelany, i namówiłam Evelyn, żeby poszła do córki. Posłała mi wymowne spojrzenie, na które odpowiedziałam uśmiechem i skinieniem głowy, bo doskonale rozumiałam jej dylemat. Zaryzykowałaby własne życie, by bronić mnie przed niebezpieczeństwem, jednak bezpieczeństwo dziecka to całkiem co innego.
Sama nie sądziłam zresztą, żeby cokolwiek groziło mnie lub pozostałym, i wyraziłam tę opinię, gdy tylko mężczyźni przestali na siebie krzyczeć. Argumentowałam sensownie i powinnam była ich przekonać, odkryłam jednak ku swej irytacji, że zwrócił się przeciwko mnie właśnie ten, po którym spodziewałam się poparcia – mój ukochany mąż.
– No cóż, Walterze, rozumiem twój punkt widzenia – powiedział uprzejmym tonem, jakiego używa zwykle po swoich wybuchach gniewu. – Twojej córce nic by nie zagrażało, gdyby była ze mną… Co powiedziałeś, Ramzesie?
– Powiedziałem „z nami”, ojcze. Wybacz, że ci przerywam, czuję się jednak zobowiązany zapewnić was o mojej i Davida gotowości do poświęcenia w razie potrzeby życia i…
– Nie bądź tak cholernie melodramatyczny – uciął Emerson. – Jak powiedziałem, mała Amelia byłaby ze mną całkowicie bezpieczna, może jednak tak będzie dla niej lepiej. Postanowiłem, że wyruszymy do Egiptu jak najszybciej. Jutro wrócimy do Kent spakować rzeczy, a w końcu tygodnia wypłyniemy.
– To niemożliwe, Emersonie – zaprotestowałam. – Nie porobiłam jeszcze wszystkich sprawunków, a ty nie dokończyłeś książki!
– Diabła tam z twoimi sprawunkami, Peabody – odparł, spoglądając na mnie z czułością. – I z książką także. Zbyt wielu tu się kręci zbirów, włącznie z tym najgroźniejszym. Ale jeżeli Sethos podąży za nami do Egiptu, tym gorzej dla niego. A teraz chodźmy do łóżek, chcę jutro wcześnie wstać.
Nazajutrz Walter i Evelyn wyjechali wraz ze swą zrozpaczoną córką, pozostawiając pani Watson, ich wspaniałej gospodyni, zadanie zamknięcia domu i opłacenia służby. Spodziewałam się, że Emerson będzie chciał wieźć nas do Kent automobilem. Ku memu zdumieniu jednak, gdy oświadczyłam, że wolę wygodę pociągu, niemal natychmiast ustąpił, mruknąwszy tylko coś pod nosem. Nakazał Ramzesowi nie przekraczać dziesięciu mil na godzinę, a Nefret wręczył niedorzeczną maskę automobilową, którą wytrzasnął nie wiadomo skąd. Przyciemniane gogle osadzone były w skórzanej oprawie podszytej jedwabiem i nadawały dziewczynie wygląd wystraszonego żuka.
Z manuskryptu H
– Zdejmij ją – powiedział Ramzes. – Już nas nie widzą.
Siedząca obok niego Nefret gestykulowała żywo, ale nie był pewien, czy odgłosy, wydobywające się z wąskiej szpary na usta, były śmiechem, próbą odpowiedzi, czy może raczej sapaniem kobiety, mającej trudności z oddychaniem.
– Pomóż jej to zdjąć – polecił Davidowi zaniepokojony.
David, siedzący z tyłu, pociągał za paski, aż w końcu ustąpiły. Dźwięki, jakie przy tym wydawał, nie pozostawiały wątpliwości co do swojego charakteru, a Nefret przyłączyła się do niego, gdy tylko ściągnął z jej twarzy szkaradną osłonę.
– Kochany profesor – powiedziała, kiedy wreszcie przestała się śmiać. Oswobodzone włosy powiewały wokół jej twarzy, dopóki nie schowała ich pod przylegającym do głowy kapturkiem.
Przy innych okazjach Ramzes – podbechtywany przez Nefret – rozpędzał daimlera nawet do pięćdziesięciu mil na godzinę, lecz w miejskim tłoku takiej szybkości nie dało się rozwinąć. Odgłosy ulicznego ruchu nie pozwalały na swobodną rozmowę, zatrzymali się więc na herbatę w gospodzie na obrzeżach miasta. Nefret namówiła obu do przymierzenia maski ku uciesze pozostałych gości, po czym przeszli do rzeczy. Od ubiegłego popołudnia dopiero teraz mogli odbyć naradę na osobności.
– Sytuacja stała się poważna – stwierdziła Nefret.
– Boże święty – mruknął Ramzes. – Cóż za odkrycie!
– Ramzesie – przywołał go do porządku David.
– Mnie to nie przeszkadza – oświadczyła dziewczyna. – On po prostu usiłuje udawać straszliwie zblazowanego. Pomyliłeś się, czyż nie, mój chłopcze? Sethos może i nie wiedział, że ciotka Amelia zjawi się na demonstracji, lecz wcale nie zniknął z naszego życia. Znów chce ją dopaść! – Ugryzła ciastko jęczmienne i zamilkła.
– Wygląda na to, że masz rację – przyznał Ramzes. – Nie zdołałem jednak na razie odkryć, co jest powodem jego ponownego zainteresowania moją matką. Od lat już nie mieliśmy z nim do czynienia. Chyba że…
– Chyba że co? – podchwycił natychmiast David.
– Chyba że ona miała jakiś powód. Nie powiedziałaby nam przecież o tym.
– Nigdy nam o niczym nie mówi – stwierdziła Nefret.
– To czemu jej nie zapytasz?
– A ty? To przez te jej oczy – mruknęła Nefret, wywracając teatralnie własnymi. – Ten szary burzowy cień jest w nich obecny nawet wtedy, gdy jest w dobrym nastroju. Kiedy się złości, wyglądają jak stalowe kulki. – Wzdrygnęła się przesadnie.
– To wszystko wcale nie jest zabawne – westchnął David.
– Nie jest – zgodziła się dziewczyna. – Nie widzieliście biedactwa wczoraj wieczorem, cała była w siniakach. Jeśli profesor dopadnie Sethosa, rozerwie go na strzępy, a ja z ochotą się do tego przyłączę.
– Ojciec stara się odsunąć zagrożenie – powiedział Ramzes. – Wyjechali z Londynu i opuszczą Anglię najszybciej, jak się da.
– A jeśli on wyruszy za nią do Egiptu? – zapytała Nefret.
– To raczej mało prawdopodobne.
– To ty tak twierdzisz. A jeśli jednak? Musimy wiedzieć, jak ją ochraniać! Powinna nam wyjawić niezbędne informacje albo dotrzemy do nich sami! Co się stało, Ramzesie?
Ramzes uśmiechnął się ponuro.
– Do licha, Nefret, wolałbym, żebyś nie czytała mi w myślach. To nie ma nic wspólnego z Sethosem, zastanawiałem się nad czymś innym. Czy wiedzieliście, że matka sporządziła listę wszystkich osób, które miały na pieńku z nią i z ojcem? Było na niej piętnaście nazwisk, i to już przed kilku laty.
– Piętnaście osób chciało ją zamordować? – Nefret uśmiechnęła się kwaśno. – Jakie to dla niej typowe, sporządzić dokładną, metodyczną listę! Czy ci ją pokazała?
– Niezupełnie…
– Dobra robota, Ramzesie – zachichotała dziewczyna. – Wiem, że szpiegowanie kogoś to niezbyt chwalebne zajęcie, ale chyba nie mamy wyboru. Kim byli ci ludzie?
Ramzes szczycił się swoją doskonałą pamięcią, którą potrafił godzinami ćwiczyć (obok innych, mniej pożytecznych zajęć). Wyrecytował im piętnaście nazwisk.
Jego towarzysze słuchali go w napięciu. Nie jeździli z Emersonami do Egiptu od samego początku, lecz historię tych wypraw znali oboje doskonale. Relacje z „przygód ciotki Amelii”, jak nazywała je Nefret, wypełniały im często wolny czas.
– Większość z nich to dawni wrogowie – zauważył David, gdy Ramzes skończył. – Niektórzy oczywiście nie pasują do ostatnich wydarzeń… Czyżbyś sugerował, że wczoraj napadł na nią nie Sethos, lecz jakiś jej inny przeciwnik?
– Nie, rozważam tylko wszystkie możliwości – odparł Ramzes. – Właściwie większość osób z tej listy siedzi w więzieniu lub nie żyje – dodał z uśmiechem. – Matka to odnotowała.
– A co z kobietą, która mnie porwała podczas tej historii z hipopotamem?
– Nie poznaliśmy nawet jej nazwiska… to jeszcze jedno z drobnych niedopatrzeń matki, prawda? Ale wśród imion dopisanych najpóźniej są tylko dwa kobiece. Bertha była towarzyszką bandyty z tej sprawy, o której rozmawialiśmy wczoraj, jednak w końcu przeszła na stronę rodziców. Tak więc, drogą eliminacji, z historią hipopotama musiała być związana osoba, którą matka nazwała Matildą. Nie ma jednak powodu sądzić, że po tylu latach znów się uaktywniła.
– Nie ma powodu sądzić, że którekolwiek z nich się znów uaktywniło – zauważyła Nefret i sięgnęła po rękawiczki. – Jedźmy już, robi się późno. Doceniam twoją skrupulatność, Ramzesie, ale po co szukać innych złoczyńców, skoro dobrze wiemy, kto jest odpowiedzialny za wczorajszy napad? Sethos powrócił, i tyle! Jeśli zaś ciotka Amelia i profesor nie ujawnią nam wszystkiego, co powinniśmy wiedzieć, żeby ją ochraniać, mamy prawo uciec się do każdego podstępu, jaki zapewni nam skuteczność działania.
Informator Kevina O’Connella w Scotland Yardzie dobrze wywiązał się ze swego zadania. „Daily Yell” zrelacjonował moją drobną przygodę jako pierwszy, jak zwykle w przesadnej dziennikarskiej manierze. Przeczytałam artykuł wieczorem w pociągu, do którego wsiedliśmy na dworcu Victoria. Towarzyszył nam Gargery wraz ze swoją pałką. Trzymał ją w ukryciu, dopóki nie zajęliśmy miejsc, nietrudno mi się jednak było domyślić jej obecności, bo szedł tuż za mną i ten przeklęty przedmiot dźgał mnie w plecy. Mam demokratyczne poglądy i nie przeszkadzała mi jazda z lokajem w tym samym przedziale pierwszej klasy, ale obecność Gargery’ego (i pałki) przypominała mi o powadze sytuacji.
Niezwykłe było już to, że Emerson zgodził się przyjąć czyjąś pomoc w ochranianiu mnie. Traktował całą sprawę poważniej, niż sądziłam. Miałam nadzieję, że Sethos nie będzie na tyle bezczelny, by znów spróbować, lecz gdyby miał taki zamiar, bezpieczniejszy byłby w Egipcie niż w Anglii. Nasi lojalni, długoletni pracownicy gotowi byli ryzykować w mojej obronie nawet utratę życia lub kończyn.
Nie udało nam się opuścić Anglii tak szybko, jak chciał Emerson, ale przed upływem dwóch tygodni staliśmy już na pokładzie parowca, śląc pocałunki i machając do bliskich na brzegu. Wprawdzie nie padało, było jednak pochmurnie, a zimny wiatr zamieniał woalkę Evelyn w popielaty proporzec. Gargery zdjął kapelusz, chociaż mu tego zabroniłam ze względu na słotną pogodę. Wyglądał na przygnębionego, ponieważ nie zgodziłam się, by jechał z nami, „opiekować się panią i panną Nefret, madam”. Ponawiał tę swoją propozycję co roku i co roku posępniał, gdy odmawiałam.
Evelyn usiłowała się uśmiechać, a Walter machał nam energicznie chusteczką. Lia, z twarzą opuchniętą od płaczu, wyglądała jak uosobienie nieszczęścia. Jej rozpacz była tak wielka, że Walter obiecał córce, iż jeśli nic nowego się nie wydarzy, oboje z Evelyn przywiozą ją do nas po Bożym Narodzeniu. Kiedy pas czarnej wody pomiędzy statkiem i nabrzeżem zaczął się poszerzać, dziewczynka zakryła twarz chusteczką i wtuliła się w objęcia matki.
Jej tak widoczna desperacja zwarzyła nam humory i nawet Ramzes dziwnie posmutniał. Nigdy bym nie przypuszczała, że będzie tak bardzo tęsknił za wujostwem i swoją małą kuzyneczką.
Kiedy jednak nasz statek dopływał do Port Saidu, melancholia ustąpiła miejsca oczekiwaniu i poddaliśmy się znajomej rutynie. Emerson, przyjrzawszy się badawczo każdemu z pasażerów – szczególnie tym, którzy wsiedli w Gibraltarze i Marsylii – złagodził swą czujność, ku widocznemu rozczarowaniu starszych pań, wobec których był szczególnie czarujący. (Młodsze też były rozczarowane, ale im od początku poświęcał mniej uwagi, doszedł bowiem do wniosku, że nawet Sethos miałby trudności z przeistoczeniem się w wysoką niewiastę o gładkim licu i zgrabnych stopkach).
Mimo tradycyjnego rozgardiaszu i zamieszania na nabrzeżu udało nam się w końcu skompletować cały bagaż i wsiąść do pociągu do Kairu, gdzie była zacumowana nasza dahabija. Te urocze łodzie mieszkalne, ulubiony środek transportu po Nilu bogatych turystów, wypierane były przez parowce i kolej. Emerson jednak kupił taką łódź i nazwał ją moim imieniem, wiedząc, jak bardzo lubię ten sposób podróżowania. (A także dlatego, że mogliśmy na niej mieszkać nawet w Kairze, bo mój mąż nie znosi eleganckich hoteli, turystów i przebierania się do kolacji).
Dotarłam do „Amelii” w znacznie pogodniejszym nastroju niż kiedykolwiek po tak długiej nieobecności.
W ubiegłych latach przygotowaniem wszystkiego na nasz przyjazd zajmował się Abdullah. A Abdullah jest mężczyzną – czy trzeba coś dodawać? Tym razem jednak wśród załogi, stojąc skromnie za marynarzami z przysłoniętą twarzą i spuszczoną głową, czekała na nas osoba, która zastąpiła Abdullaha – jego synowa Fatima.
Fatima była wdową po synu Abdullaha, Feisalu, który zmarł rok wcześniej. Jedną z dwóch wdów, trzeba dodać. Młodsza żona, która urodziła mu trójkę dzieci, dołączyła posłusznie do rodziny mężczyzny wybranego dla niej przez teścia. Tak kazał zwyczaj. Można więc wyobrazić sobie moje zdumienie, kiedy Egipcjanka przyszła do mnie z prośbą o pomoc. Kochała swego męża, a on kochał ją. Drugą żonę wziął sobie na usilną prośbę Fatimy, która nie mogła mu dać dziecka. A teraz Fatima nie chciała nowego męża. Gotowa była pracować dzień i noc, na każdym stanowisku, jakie jej zaoferuję – byle tylko zachować niezależność.
Czytelnik zapewne domyśla się, jakiej udzieliłam odpowiedzi. Odkryłam iskrę buntu, tęsknotę za wolnością – a także związek tak pełen miłości, jak tylko może sobie wymarzyć kobieta – u Egipcjanki, i poruszyło mnie to do głębi. Jak wymagała tego uprzejmość, skonsultowałam sprawę z Abdullahem, i okazało się ku mojej satysfakcji, że chociaż nie jest zachwycony, nie będzie się sprzeciwiał mojemu planowi.
– Czegóż innego mogłem się spodziewać? – zapytał retorycznie. – Nie wiem, dokąd zmierza ten świat, skoro kobiety uczą się czytać i pisać, a młodzi mężczyźni zamiast do pracy chodzą do szkół. Cieszę się, że już tego nie dożyję. Postąpi pani wedle swojej woli, Sitt Hakim, jak zawsze.
Odszedł, kręcąc głową i mrucząc coś o starych, dobrych czasach. Mężczyźni często tak mówią, próbując w ten sposób przekonać kobietę, z jaką niechęcią ustąpili, wiedziałam jednak doskonale, że Abdullah był zachwycony uwolnieniem się od obowiązku utrzymywania jeszcze jednej osoby. Nigdy nie robił niczego dokładnie tak, jak sobie tego życzyłam, i potem z kwaśną miną przyglądał się oznakom mojego niezadowolenia. Było to bardzo męczące dla nas obojga.
Fatima trzymała się z tyłu, dopóki nie przywitaliśmy się z raisem Hassanem i resztą załogi. Potem odesłałam mężczyzn, żeby mogła odsłonić twarz.
Była to drobna kobieta, niższa ode mnie, o wdzięcznej, swobodnej postawie, jaką Egipcjanki zawdzięczają noszeniu ciężarów na głowach. Dawałam jej nieco ponad czterdziestkę, choć wyglądała starzej. Teraz jednak jej twarz wyglądała jak odmieniona, tak ją rozświetlił blask radości z naszego spotkania.
– Więc wszystko dobrze? – zapytałam.
– Tak, Sitt Hakim. Wszystko w najlepszym porządku – odpowiedziała po angielsku i widząc moje zdumienie, rozpromieniła się jeszcze bardziej. – Uczę się, Sitt, każdy dzień się uczę i czyszczę wszystko, każdą rzecz. Niech pójdzie i zobaczy, pani i Nur Misur.
Nur Misur, czyli „Światło Egiptu”, to egipskie imię Nefret. Wiedząc, jak męczące jest prowadzenie dłuższej rozmowy w obcym języku, dziewczyna powiedziała po arabsku:
– Czy porozmawiasz ze mną czasem w naszym języku, Fatimo? Potrzebuję praktyki jeszcze bardziej niż ty w angielskim. Ależ musiałaś się dużo uczyć!
Fatima nie tylko się uczyła. Na łodzi wszystko lśniło i błyszczało. Zasłony prała tak często, że miejscami prześwitywały. Pomiędzy prześcieradła nasypała suszonych płatków róż (ciekawa byłam komentarza Emersona w tej kwestii), wszędzie stały wazy ze świeżymi kwiatami, a w każdej sypialni w misce z wodą pływały różane pąki. Fatima wysłuchała moich pochwał z roziskrzonymi oczami, ale kiedy zostałyśmy z Nefret z tyłu, moja podopieczna wyszeptała:
– Będziemy wszyscy pachnieć jak w burdelu, ciociu Amelio.
– Nie powinnaś nawet znać tego słowa – odparłam równie cicho.
– Znam jeszcze inne, o wiele mniej przyzwoite – mruknęła Nefret, po czym pod wpływem nagłego impulsu objęła Fatimę, która zakładała akurat zasłonę na twarz, i uściskała ją serdecznie.
Kiedy weszłyśmy do salonu, spod czarczafu Fatimy wydobył się stłumiony syk wzburzenia i zgrozy. Mężczyźni zdążyli w przeciągu kwadransa narobić w pokoju straszliwego bałaganu. Chłopcy palili papierosy, strząsając popiół na podłogę, Emerson zwalił na stół górę papierów i książek, a wazę z kwiatami, zapewne mającą zdobić ten mebel, zestawiono na podłogę i przewrócono. Woda wsiąkała w dywan, przez oparcie stojącego obok stołu krzesła Emerson przerzucił swój płaszcz, a płaszcz Ramzesa leżał na ziemi.
Fatima rzuciła się naprzód i podetknęła mężczyznom pod łokcie popielniczki na nóżkach. Potem pozbierała sfatygowane kwiaty, wstawiła je do wazy, zgarnęła porozrzucane części przyodziewku i podreptała do drzwi.
– Ojej… hmm… ee… – wymamrotał Emerson, obserwując z niepokojem miotającą się po pokoju małą czarną zawieruchę – dziękuję ci, Fatimo. To bardzo chwalebne. Doskonała robota. Łódź wygląda jak… Czy ona jest czymś poirytowana, Peabody?
Reakcja Emersona na płatki róży w pościeli była zupełnie odmienna, niż oczekiwałam. Mój mąż ma bardzo poetyczną naturę, choć mało kto poza mną jest tego świadom.
Z manuskryptu H
– Wyglądasz absolutnie ohydnie! – zawołała Nefret z podziwem.
– Dziękuję – odparł Ramzes i dołożył sobie jeszcze jeden czyrak na szyi.
– Wciąż jednak nie rozumiem, czemu nie chcecie mnie zabrać ze sobą.
Ramzes odwrócił się od lustra i usiadł na stołku, żeby włożyć buty. Były kosztownej roboty, podobnie jak jego galabija, lecz mocno zdarte i zabrudzone. Razem miało to stanowić strój człowieka, którego stać na najlepsze rzeczy, lecz którego osobiste nawyki pozostawiają wiele do życzenia. Ramzes wstał i poprawił pas, przy którym wisiał ciężki nóż.
– Gotów jesteś, Davidzie? – zapytał.
– Prawie. – David także był brudny, choć nie tak mocno dotknięty chorobą skóry. Imponująca czarna broda i wąsy nadawały mu wygląd pirata.
– To nie w porządku – gderała Nefret. Siedząc po turecku na łóżku Ramzesa, głaskała kota, którego wielkie cielsko spoczywało na jej podołku.
Kot ten, imieniem Horus, był jedynym zabranym przez nią tego roku w podróż. Anubis, patriarcha naszego plemienia egipskich kotów, był już za stary, a pozostałe nie przywiązały się jakoś szczególnie do nikogo. Horus należał do Nefret – czy też raczej, jak wskazywało na to jego zachowanie – dziewczyna należała do niego. Ramzes podejrzewał nawet, że kocur żywi wobec niej podobne uczucia, co wobec kocic ze swego haremu. Kiedy miał inne sprawy na uwadze, porzucał ją równie niefrasobliwie jak Don Juan, ale gdy powracał, żadnemu mężczyźnie – łącznie z Ramzesem i Davidem – nie pozwalał do niej podejść.
Horus był jedynym kotem, którego Ramzes szczerze nie znosił. Nefret twierdziła, że jest zazdrosny. I rzeczywiście był – lecz nie dlatego, że Horus wolał ją od niego. Od śmierci swojego ukochanego Basteta nie miał ochoty na następnego kota, a powód jego zazdrości był o wiele zwyczajniejszy. Po prostu Horus cieszył się względami, za jakie Ramzes oddałby duszę, tymczasem futrzasty niewdzięcznik w ogóle ich nie doceniał.
Lata bolesnych doświadczeń nauczyły Ramzesa, że najlepiej ignorować prowokacyjne wypowiedzi Nefret. Czasami jednak przebijała jego ochronny pancerz, a uśmieszek na jej kocim pyszczku rozjątrzał go jeszcze bardziej.
– To ty nie jesteś w porządku – fuknął. – Próbowałem, Nefret, musisz to przyznać. I znasz rezultat.
Poprzedniej zimy któregoś wieczoru przez dwie godziny próbował upodobnić Nefret do egipskiego zbója. Broda, wykwity na skórze i starannie ćwiczony zez – ale im bardziej się starali, tym bardziej idiotycznie to wyglądało. David padł w końcu na łóżko, skręcając się ze śmiechu. Ramzes usiłował zachować kamienną twarz, jednak Nefret, kiedy przyjrzała się sobie dokładnie w lustrze, też wybuchnęła śmiechem. Śmiali się wszyscy tak gwałtownie, że w końcu Nefret siedziała na podłodze, ściskając się za brzuch, a Ramzes musiał polać sobie głowę wodą, by powstrzymać się od pochwycenia jej w ramiona – pomimo brody, czyraków i całej reszty.
Widząc, że na to wspomnienie dziewczyna znów jest bliska wybuchnięcia śmiechem, powiedział tym samym szorstkim tonem:
– Matka może wrócić z tego przyjęcia w ministerstwie przed naszym powrotem i może jej przyjść do głowy, żeby zajrzeć do swoich kochanych dzieci. Jeśli odkryje, że nas z Davidem nie ma, rano wygłosi długą i głośną przemowę, ale jeśli ciebie także nie będzie, to już nie ona, lecz ojciec obedrze mnie ze skóry.
– Któregoś dnia przekonam go, że nie powinien cię czynić odpowiedzialnym za moje postępowanie, jakbyś był moją niańką – oświadczyła Nefret. – I tak nade mną nie zapanujesz.
– To prawda – przyznał Ramzes.
– Dokąd się wybieracie? – zapytała.
– Obiecaj, że nie będziesz nas śledzić, to ci powiem.
– A niechże cię, Ramzesie, chyba pamiętasz nasze pierwsze prawo?
Ustanowienie tego prawa zaproponował David. Żadnemu i nich nie wolno było działać na własną rękę bez poinformowania o tym pozostałych. Ramzes starannie przestrzegał tej zasady, jeśli chodziło o Nefret, lecz ona dała mu jasno do zrozumienia, że nie ustąpi, dopóki prawo nie obejmie ich wszystkich.
– Nie spodziewam się żadnych kłopotów – mruknął gderliwie. – Zamierzamy po prostu przejść się po kafejkach starego miasta, by zasięgnąć języka o tym, co się tu działo od ostatniej wiosny. Jeżeli Sethos znowu zaczął działać, ktoś na pewno coś o tym słyszał.
– No dobrze. Ale zdacie mi pełną relację natychmiast po powrocie do domu, zrozumiano?
– Będziesz już spała.
– Nie będę.
Kawiarnia, do której się najpierw udali, znajdowała się w pobliżu zrujnowanego meczetu al-Mansur Kalaun. Żaluzje były podniesione i do wnętrza wpadało nocne powietrze. W środku migotały w półmroku płomyki lampek, a wokół snuły się kłęby błękitnego dymu. Goście siedzieli na dywanie przy niskich stołach lub na ławach w końcu sali. Było to miejsce uczęszczane przez bogatych kupców i większość obecnych stanowili mężczyźni w obszytych jedwabiem kaftanach, noszący duże, ozdobne srebrne sygnety, służące do odciskania pieczęci w wosku. Kobiet oczywiście nie było.
– Ach, wróciliście więc – odezwał się na widok Ramzesa i Davida mężczyzna siedzący blisko wejścia. – Policja już was nie szuka?
– Bardzo zabawne – odparł Ramzes chrapliwym głosem Alego Szczura. – Wiesz przecież, że lato spędzam zawsze w moim pałacu w Aleksandrii.
Dowcip został nagrodzony wybuchem śmiechu i mężczyzna zaprosił ich gestem do stołu. Kelner podał bardzo słodką i gęstą turecką kawę w maleńkich filiżankach oraz nargile. Ramzes zaciągnął się głęboko i podał ustnik Davidowi, po czym zapytał Araba:
– Jak tam interesy?
Wymienili jeszcze kilka grzecznościowych zwrotów, a potem Arab pożegnał ich i zostali przy stole sami.
– I co teraz? – zapytał David cicho, nie poruszając wargami. Nauczył się tej sztuczki od Ramzesa, któremu z kolei pokazał ją jeden z jego „mniej szacownych znajomych”, magik z Alhambra Music Hall.
– Na razie nic – pokręcił głową Ramzes. – To musi potrwać. Ale spójrz tam…
Człowiek, którego wskazał, siedział samotnie na ławie w końcu sali. David zmrużył oczy.
– Nie widzę dokładnie… to chyba nie Yussuf Mahmud?
– To właśnie on. Zamów jeszcze kawę, a ja zaraz wrócę. Podszedł do brodatego mężczyzny, siedzącego przy jednym ze stołów, ale ten odpowiedział na jego uniżone powitanie jedynie wydęciem warg. Rozmowa miała raczej jednostronny charakter, mówił przeważnie Ramzes. Zbywano go skinieniem głowy lub zdawkową odpowiedzią, jednak gdy powrócił do Davida, wyglądał na zadowolonego.
– Kyticas mnie nie lubi – stwierdził. – Ale Yussufa nie lubi jeszcze bardziej. Kyticas sądzi, że tamten trzyma coś w zanadrzu. Wysiaduje tak na tej ławce codziennie od tygodnia, lecz nie próbuje robić tych swoich brudnych interesików.
– Czy Mistrz… no wiesz, kto, zadawałby się z kimś tak podrzędnym jak Yussuf Mahmud? – zapytał David.
– Kto to wie? W każdym razie Yussuf jest jedną z osób, z którymi zamierzałem porozmawiać, a podejrzewam, że i on ma taki zamiar. Zobacz, ten człowiek najwyraźniej unika patrzenia na nas. Pójdziemy za nim, kiedy opuści lokal.
Yussuf Mahmud nie zdradzał jednak chęci wyjścia. Siedział samotnie, popijając kawę i paląc. W przeciwieństwie do większości gości był nędznie odziany i bosy, na głowie miał obszarpany turban, a jego rzadka broda nie zakrywała blizn na ospowatej twarzy.
Ramzes i David spędzili kolejną godzinę na nie do końca zdawkowych pogawędkach z różnymi znajomymi. Ali Szczur płacił za picie i jedzenie monetami z ciężkiej sakiewki. Yussuf Mahmud nie skorzystał z okazji, chociaż sakiewka fundatora wyraźnie go fascynowała. Ramzes chciał właśnie powiedzieć Davidowi, że wychodzą, kiedy rozległ się donośny okrzyk:
– Salam alejkum!
Ramzes omal nie spadł ze stołka, a David zwinął się w anonimowy tobół, schylając nisko głowę.
– A niech to kule biją! – syknął. – To przecież…
– …Abu Shitaim – dokończył Ramzes. – Przekleństwo na niewiernego – dorzucił dla lepszego efektu.
Jego ojciec wkroczył do kafejki z pewnością siebie człowieka, który czuje się u siebie wszędzie, gdziekolwiek jest. Zerknął obojętnie na Alego Szczura i usiadł przy Kyticasie.
– Wychodźmy stąd, i to szybko! – wymamrotał David, przysłaniając twarz rękawem.
– To by zwróciło jego uwagę. Siedź spokojnie, nie patrzy na nas.
– Myślałem, że jest na przyjęciu!
– Ja też. Musiał się wymknąć, gdy matka była zajęta. Nie znosi takich imprez.
– Ale co robi tutaj?
– Przypuszczam, że to samo, co my – odparł w zamyśleniu Ramzes. – Dobrze, teraz możemy iść. Tylko spokojnie!
Położył na stole kilka monet i wstał. Kątem oka dostrzegł, że Yussuf Mahmud też się podnosi od stolika.
Następnej nocy stawili się na umówione spotkanie i poszli za Mahmudem przez dzielnicę, do której nawet Ali Szczur wolał się nie zapuszczać. Przylegała ona do sławetnego Rybiego Targu, na którym, wbrew jego niewinnej nazwie, można było nabyć wszelkie odmiany występku i perwersji – i to według europejskich kryteriów po całkiem rozsądnej cenie. Uliczka, którą podążali, była jednak ciemna i cicha, a dom, do którego weszli, z pewnością nie był miejscem zamieszkania ich przewodnika. Okna mieszkania szczelnie zasłonięte, a jedynym meblem był chybotliwy stół. Yussuf Mahmud zapalił lampę, rozchylił szatę i rozpiął swój skórzany pasek.
Paskiem tym przytroczony był do jego ciała podłużny pakunek długości około szesnastu i szerokości czterech cali, owinięty w tkaninę i usztywniony szczapami surowego drewna.
Ramzes wiedział już, co to jest, i wiedział też, co się za chwilę wydarzy, nie śmiał jednak zaprotestować i w obawie przed mogącym ich zdradzić mimowolnym okrzykiem Davida przydepnął mocno stopę przyjaciela. Mahmud odwinął podłużny przedmiot ze spowijającej go tkaniny. Na stół sfrunęło kilka kruchych żółtawych płatków.
Był to papirus pogrzebowy; zbiór magicznych formułek i modlitw, znany powszechnie jako „Księga umarłych”. Odsłonięty fragment ukazywał kilka pionowych rzędów hieroglifów i winietę, przedstawiającą kobietę w lnianym gieźle, której towarzyszył bóg cmentarzy o głowie szakala. Zanim zdążyli zobaczyć coś więcej, Mahmud zakrył zwój materiałem.
– No i jak? – zapytał szeptem. – Musicie zdecydować się od razu, bo mam jeszcze innych kupców.
Ramzes podrapał się po uchu, odrywając kilka okruchów substancji, udającej przylepiony brud.
– To niemożliwe – odpowiedział. – Zanim się spotkam z moim klientem, muszę wiedzieć coś więcej na temat tego zwoju. Czy wiesz, skąd pochodzi?
Ale Mahmud uśmiechnął się tylko i pokręcił głową.
Był to dopiero pierwszy etap procedury, ciągnącej się zazwyczaj godzinami. Niewielu Europejczykom starczało cierpliwości, by przebrnąć przez skomplikowany schemat ofert i kontrofert, pytań i dwuznacznych odpowiedzi. Ramzes wiedział, że tym razem musi wykorzystać swoje umiejętności do maksimum. Bardzo pragnął mieć ten papirus. Był chyba największy z tych, które do tej pory widział, i nawet jeden rzut oka wystarczał, by stwierdzić jego doskonały stan. Jakim sposobem, u diabła, drobny rzezimieszek w rodzaju Yussufa Mahmuda mógł wejść w posiadanie czegoś tak cennego?
Udając brak zainteresowania, odwrócił się od stołu.
– Jest zanadto doskonały – oznajmił. – Mój klient to człowiek wykształcony. Od razu pozna, że to falsyfikat. Jeśli zapłaci, powiedzmy, dwadzieścia funtów angielskich, to będzie dużo…
Targowali się jeszcze przez godzinę i w końcu opuścili mieszkanie bez zwoju, czego zresztą Ramzes się spodziewał. Żaden handlarz ani złodziej nie wypuściłby z rąk towaru przed otrzymaniem zapłaty. Umówili się jednak na spotkanie następnego wieczoru.
David przez cały czas w ogóle się nie odzywał. Nie bardzo umiał zmieniać głos i jego rolą było wyglądać na lojalnego i groźnego towarzysza. Ale aż kipiał z ekscytacji i ledwie drzwi domu zamknęły się za nimi, wykrzyknął:
– Na Boga! Dlaczego…
Ramzes uciszył go dobitnym arabskim epitetem i nie rozmawiali już, dopóki nie dotarli do rzeki. Łódka stała tam, gdzie ją przywiązali. David pierwszy chwycił za wiosła. Zanim Ramzes skończył się przeistaczać z kairczyka spod ciemnej gwiazdy w schludnego angielskiego młodzieńca, byli już daleko od brzegu.
– Teraz ty – powiedział do przyjaciela i zamienili się miejscami.
David odkleił brodę i ściągnął turban.
– Przepraszam – wymamrotał ze skruchą. – Nie powinienem był się odzywać.
– Mówienie nienaganną angielszczyzną w tej części Kairu i o tej porze nie jest najmądrzejsze – odparł sucho Ramzes. – Ta sprawa jest bardziej skomplikowana, niż na to wygląda, Davidzie. Yussuf Mahmud nie handluje antykami tak wysokiej klasy, więc albo działa jako pośrednik, albo ukradł papirus innemu, znaczniejszemu złodziejowi, który być może jest już na jego tropie.
– Zdawało mi się że był dość zdenerwowany – zauważył David.
– I chyba dobrze ci się zdawało. Handel kradzionymi dziełami sztuki to oczywiście przestępstwo, ale Yussuf pocił się wcale nie z lęku przed policją.
David wcisnął zawiniątko ze swoim przebraniem pod siedzenie i zaczerpnął wody zza burty, by spryskać sobie twarz.
– Ten papirus to autentyk, prawda, Ramzesie? Najpiękniejszy, jaki widziałem.
– Też tak uważam, ale to dobrze, że potwierdzasz moją opinię, bo znasz się na tym lepiej ode mnie. Przegapiłeś jedną brodawkę – dodał.
– Gdzie? Aa, mam… – palce Davida znalazły wyprysk i odkleiły go. – Egipcjanie słusznie powiadają, że potrafisz widzieć w ciemności jak kot – stwierdził. – Czy powiesz o papirusie profesorowi?
– Znasz jego zdanie na temat kupowania eksponatów od handlarzy. Podziwiam tę jego zasadę, podobnie jak podziwiam ideę pacyfizmu, obawiam się jednak, że obie są równie niepraktyczne. Ta ostatnia sprawia, że zostajesz trupem. Ta pierwsza zaś, że tracisz cenne świadectwo historii na rzecz przypadkowych zbieraczy, którzy zabierają taki przedmiot do domu i natychmiast o nim zapominają. Jakże ten handel ma zostać powstrzymany, skoro nawet Service des Antiquites kupuje archeologiczne okazy od takich ludzi?
Łódka zatrzymała się łagodnie na mulistym brzegu. Ramzes wciągnął wiosła do środka i mówił dalej:
– Nie widzę innego wyjścia, choć matka z pewnością potępiłaby mnie za to. Chcę mieć ten cholerny zwój i chcę się dowiedzieć, skąd Yussuf Mahmud go wytrzasnął. Ile masz pieniędzy?
– Hmm… raczej niewiele – przyznał David.
– Ja tak samo. Jak zwykle.
– A profesor?
– Nawet nie ma sensu go prosić, nie da mi ani grosza. Zamiast tego wygłosi ojcowską naukę, a nienawidzę, kiedy to robi.
– Wobec tego będziesz musiał poprosić Nefret.
– Prędzej sczeznę!
– To głupota – stwierdził David. – Ona ma tyle pieniędzy, że nie wie, co z nimi robić, i chętnie się nimi dzieli. Gdyby była mężczyzną, nie wahałbyś się ani chwili.
– Nie o to chodzi – odparł Ramzes, wiedząc, że kłamie i że David to wie. – Musielibyśmy jej powiedzieć, po co nam te pieniądze, a wówczas będzie chciała iść z nami.
– I co z tego?
– Mam zabrać Nefret do el Was’a? Czyś postradał zmysły? W żadnym wypadku.
Ze zbioru listów B
Zapewne cię nie zdziwi, że okropnie się namęczyłam, przekonując Ramzesa, iż powinien zabrać mnie ze sobą. Metody, które stosowałam wobec profesora – drżące usta, łzy w oczach – nie wywierają najmniejszego wrażenia na tej zimnokrwistej kreaturze; po prostu ze zniesmaczoną miną wychodzi z pokoju. Musiałam się więc odwołać do szantażu, pogróżek, nieodpartej kobiecej logiki oraz łagodnego napomknięcia, że bez mojego podpisu nie dostaną pieniędzy (to też chyba pewna forma szantażu, prawda?).
Był ze mnie bardzo ładny chłopak, jeśli można tak rzec. Zaraz po wizycie w banku kupiliśmy dla mnie strój – elegancką wełnianą galabiję w kolorze niebieskim, wyszywane złotem pantofle i długi szal, którym zakryłam głowę i przesłoniłam twarz. Ramzes poczernił mi brwi i rzęsy i przyciemnił okolice oczu. Moim zdaniem zmieniłam się nie do poznania, on jednak nie był zadowolony.
– Koloru twojej skóry po prostu nie da się zmienić – burczał. – Masz trzymać głowę nisko, Nefret, i skromnie opuścić wzrok. Jeżeli spojrzysz na Mahmuda albo wypowiesz choć sylabę, gdy się z nim spotkamy, zrobię… zrobię coś, czego oboje możemy pożałować.
Cóż za fascynująca groźba, prawda? Korciło mnie, żeby go nie posłuchać tylko dla przekonania się, co zrobi, ale w końcu postanowiłam nie ryzykować.
Jeszcze nigdy nie byłam nocą w tej części Starego Miasta i nie radzę ci się tam zapuszczać, kochanie. Przy twojej wrażliwości nie zniosłabyś odoru gnijących śmieci ani grasujących w ciemności szczurów. Ciemność na otwartym terenie to zupełnie co innego; w Górnym Egipcie zawsze świecą gwiazdy, nawet gdy nie ma księżyca. W tym miejscu coś tak czystego i jasnego jak gwiazda nie odważyłoby się nawet pokazać. Stare wysokie domy chylą się ku sobie, jakby zwierzając się z jakichś ohydnych sekretów, a ich balkony dodatkowo przesłaniają niebo. Serce biło mi mocniej niż zwykle, ale nie bałam się; nigdy się nie boję, kiedy jesteśmy we trójkę. W panikę wpadam wyłącznie wtedy, gdy obaj chłopcy wypuszczają się sami na jakąś szaloną eskapadę.
Prowadził nas Ramzes. Zna wszystkie zakątki Starego Miasta, łącznie z tymi, których unika każdy szanowany Egipcjanin. Pod domem polecił mi zostać ze sobą, a swojego przyjaciela posłał na rekonesans. Gdy David wrócił, nie powiedział ani słowa, lecz gestem kazał nam wejść.
Była to kamienica czy też dom czynszowy najgorszego autoramentu. W korytarzu cuchnęło zepsutym jedzeniem, haszyszem i zbyt wieloma ciałami stłoczonymi na niewielkiej przestrzeni. Weszliśmy po omacku zapadniętymi schodami, trzymając się ściany. Nie widziałam niczego, podążałam więc za Davidem, trzymając się jego ręki. Ramzes szedł tuż za mną i podtrzymywał mnie, żebym nie spadła, jeśli się potknę. Zdarzyło mi się to raz czy dwa, bo zawinięte czubki moich pięknych pantofli zawadzały o popękane deski. Ta część wyprawy była obrzydliwa, wciąż miałam wrażenie, że wokół nas pełza coś oślizłego.
Naszym celem był pokój na pierwszym piętrze, odznaczający się jedynie smugą bladego światła pod drzwiami. Kiedy Ramzes poskrobał w nie, niemal natychmiast się otworzyły.
Yussuf Mahmud gestem kazał nam wejść i zaryglował drzwi. Domyślałam się, że to Mahmud, choć nikt nas sobie nie przedstawił. Przyjrzał mi się bacznie i powiedział coś niezrozumiale po arabsku. Musiało to być coś wyjątkowo obcesowego, gdyż David warknął groźnie i chwycił za nóż. Ramzes zerknął na niego z ukosa i też powiedział coś, czego nie zrozumiałam, a potem obaj z Mahmudem się roześmiali. David się nie śmiał, schował jednak nóż za pas.
Świeciła się tylko jedna lampa na stole, stojąca niebezpiecznie blisko papirusu, który częściowo rozwinięto, żeby odsłonić winietę. Podeszłam bliżej. Same rozmiary zwoju zapierały dech w piersi. Po jego grubości można było poznać, że jest bardzo długi. Miniaturowy malunek przedstawiał ważenie serca.
Nie zdążyłam się dobrze przyjrzeć, bo Ramzes chwycił mnie i odwrócił twarzą do siebie. Pewnie myślał, że zaraz krzyknę z zachwytu albo podejdę bliżej do światła, czego bym nigdy przecież nie zrobiła. Łypnęłam na niego groźnie, a on na mnie. Nie masz pojęcia, jak strasznie wygląda Ali Szczur z bliska, nawet gdy nie łypie.
– To jakiś nowy, co? – zapytał Mahmud. – Chyba zgłupiałeś, żeś go tu przyprowadził.
– Jest tak ładniutki, że nie potrafię się z nim rozstać – wymamrotał Ramzes, łypiąc na mnie jeszcze ohydniej. – Stań tam w kącie, moja ty mała gazelo, i nie ruszaj się, dopóki nie załatwimy sprawy.
Zgodzili się co do ceny już poprzedniej nocy. Znając jednak sposób działania tych ludzi, spodziewałam się, że Yussuf Mahmud zażąda więcej. Ale on podsunął w stronę Ramzesa obszarpany pakunek, trzymając go mocno jedną ręką, i zapytał:
– Masz pieniądze?
Ramzes popatrzył na niego, po czym zaskrzeczał głosem Alego Szczura:
– Skąd ten pośpiech, przyjacielu? Mam nadzieję, że nie spodziewasz się już nikogo tej nocy. Bardzo by mnie… zmartwiło dzielenie się twoim towarzystwem z innymi.
– Nie tak bardzo jak mnie – odparł Mahmud. – Jeśli będziemy rozsądni, żaden z nas nie będzie zwlekał. Są tacy, którzy słyszą nawet niewypowiedziane słowa i widzą przez ściany bez okien.
– Naprawdę? A cóż to za magicy? – zapytał Ramzes i pochylił się ku niemu z krzywym uśmiechem Alego Szczura.
– Nie mogę…
– Nie? – Ramzes wyciągnął spod szaty ciężką sakwę i sypnął na stół deszczem złotych monet. Uznaliśmy, że zrobią większe wrażenie niż banknoty, i rzeczywiście wywarły pożądany efekt. Oczy Mahmuda niemal wyszły z orbit.
– Informacja jest częścią naszej transakcji – oświadczył Ramzes. – Nie powiedziałeś mi jeszcze, skąd to masz i jakimi drogami do ciebie dotarło. Ilu ludzi musiałeś oszukać lub zabić, zanim zdobyłeś tak cenną rzecz? I jak wielu z nich zainteresuje się teraz mną, jako nowym właścicielem?
Dał dyskretny znak Dawidowi, który wziął papirus i umieścił go w przyniesionej w tym celu drewnianej skrzynce. Mahmud nie widział tego, bo wbijał zachłanne spojrzenie w lśniący stos złota. Ramzes rzucił okiem na zasłonięte żaluzjami okno, a potem na zaryglowane drzwi. Nie spojrzał na mnie, bo nie musiał. Pokój był tak mały, że nawet kiedy stałam w ciemnym kącie, miał mnie w zasięgu wzroku. Choć nie spostrzegłam ani nie usłyszałam niczego niezwykłego, nagle przyskoczył do mnie i przyciągnął do siebie. W tej samej chwili liche drewniane żaluzje pękły pod naporem ciężkiego ciała.
Było to ciało mężczyzny o twarzy obwiązanej ciasno szalem, spomiędzy zwojów którego widoczne były tylko oczy. Intruz przetoczył się po podłodze i natychmiast stanął, zwinnie jak akrobata. Zdawało mi się, że za nim jest następny, lecz zanim zdążyłam się upewnić, Ramzes podniósł mnie jedną ręką i przypadł do drzwi. David już tam stał, ze skrzynką z papirusem w jednej ręce i nożem w drugiej. Ramzes odciągnął zasuwę i uskoczył w bok. Drzwi otworzyły się raptownie i do pokoju wtoczył się człowiek, który na nie napierał.
David kopnął go w żebra i intruz rozpłaszczył się na ziemi. Ja zaś miałam chęć kopnąć Ramzesa, który trzymał mnie jak tobół z praniem, zamiast pozwolić mi włączyć się do walki. Rozmyśliłam się jednak, bo obaj panowie doskonale dawali sobie radę i byłoby głupotą (fatalną w skutkach) wytrącać ich z rytmu. Wszystko rozegrało się w ciągu kilku sekund.
Naszą drugą linią obrony okazał się stos złota na stole. Zobaczyłam ponad ramieniem Ramzesa splątane ręce Yussufa Mahmuda i jego wspólników, walczących za pomocą zębów i noży o zgarnięcie łupu. Walczyli na złotym dywanie, bo monety spadały ze stołu i toczyły się po podłodze.
David wyskoczył na korytarz, a gdy do środka wpadł kolejny napastnik, krzyknął, byśmy szli za nim. Ramzes zatrzasnął za nami drzwi.
– Mam nadzieję, że nie walnąłeś go skrzynką z papirusem? – zapytał po arabsku swojego przyjaciela.
– Za kogo ty mnie masz? – W głosie Davida, choć zdyszanego, znać było rozbawienie. – Czy to już ostatni?
– Tak. Zamknij drzwi na klucz i zmykajmy stąd.
Ramzes postawił mnie na ziemi. W korytarzu było ciemno jak w grobie, usłyszałam jednak trzask klucza w zamku. Było wątpliwe, żeby zatrzymało to bandytów, bo drzwi były bardzo liche, ale istniała szansa, że po skończonej walce o złoto żaden z nich nie będzie zdolny nas ścigać.
Runęliśmy w dół po trzeszczących schodach – najpierw David, za nim ja, a na końcu Ramzes. Kiedy znaleźliśmy się na wąskiej ulicy, spostrzegłam światło w miejscu, gdzie przedtem go nie było. Drzwi w domu naprzeciwko były otwarte. Stała w nich jakaś postać, niewątpliwie kobieca, gdyż poprzez cienką tkaninę okrywającą jej ciało przebijały liczne zaokrąglenia, a na złotych splotach włosów lśniło światło.
David stanął jak wryty, ale na widok kobiety wydał westchnienie ulgi. Nie powtórzę ci jej słów, moja droga, żeby cię nie szokować, lecz donoszę z satysfakcją, że nasz przyjaciel zbył jej zaproszenie w słowach równie grubiańskich jak te, w jakich zostało sformułowane, po czym odwrócił się od niej. Uliczka była bardzo wąska, wystarczył jeden krok i kobieta znalazła się przy nim. Otoczyła go ramionami, a wtedy ja rąbnęłam ją za uchem złączonymi pięściami, tak jak uczyła mnie ciotka Amelia.
Jak powiedziałaby kochana ciocia, rezultat okazał się całkiem zadowalający. Kobieta puściła nóż i upadła na ziemię. W drzwiach pojawiła się następna postać, tym razem był to mężczyzna. Za nim ujrzałam innych. Przepychając się pośpiesznie w wąskim wyjściu, blokowali się nawzajem, szczęśliwie dla nas, bo obaj moi mężni obrońcy wyglądali na chwilowo sparaliżowanych. Szturchnęłam Ramzesa pod żebro.
– Uciekajmy! – zawołałam.
Jeżeli ktoś zna teren, nietrudno mu zgubić pościg w tym labiryncie ciemnych uliczek. Ja nie znałam, ale Ramzes zdołał już ochłonąć i poprowadził nas tak zręcznie, że wkrótce głosy prześladowców ucichły. Zanim dotarliśmy do rzeki, byliśmy wszyscy bez tchu i brudni, lecz mój kochany przybrany braciszek nie pozwolił mi zdjąć cuchnącej i utytłanej szaty, dopóki nie znaleźliśmy się na łodzi. Nie wiem, czy wspominałam już, że pod przebraniem miałam bluzkę i spodnie. Chłopcy nie mieli jednak pod swoimi strojami normalnych ubrań i kazali mi się odwrócić, kiedy się przebierali. Mężczyźni są czasem strasznymi głuptasami…
Kiedy przepłynęliśmy na drugi brzeg i łódka osiadła na piasku, oczekiwałam, że któryś z nich klepnie mnie po ramieniu i powie „Brawo!” albo „Świetnie się spisałaś” czy coś w tym rodzaju. Ale żaden się nie odezwał. Siedzieli nieruchomo jak bliźniacze posągi, gapiąc się na mnie bezmyślnie. Rana na szyi Davida przestała krwawić i wyglądała jak cienki, ciemny powróz.
– Nie siedźcie tak! – zirytowałam się w końcu. – Wracajmy na dahabiję, tam będzie można spokojnie porozmawiać. Chcę się czegoś napić, zapalić papierosa, przebrać się, usiąść wygodnie i…
– Będziesz musiała zadowolić się tylko jedną z tych rzeczy – mruknął Ramzes, gmerając pod ławką. Po chwili podał mi butelkę z wodą. – Musimy porozmawiać, zanim wrócimy do domu. Matka zawsze jest gdzieś w pobliżu, a tej rozmowy na pewno nie powinna usłyszeć.
Łyknęłam ciepławej wody, żałując, że nie jest to coś mocniejszego, otarłam usta rękawem i oddałam butelkę Davidowi.
– Yussuf Mahmud nas zdradził. To była zasadzka. Spodziewaliście się jej – oświadczyłam.
– Nie bądź idiotką – ofuknął mnie Ramzes. – Gdybym podejrzewał zasadzkę, nie pozwoliłbym… To znaczy, postąpiłbym inaczej.
– Nie bardzo widzę, jak mógłbyś zadziałać skuteczniej – stwierdziłam. – Zapewne ustaliliście z Davidem plan działania na wypadek, gdyby coś poszło nie tak.
– Zawsze tak robimy – odparł Ramzes. – Ale daj spokój z pochlebstwami, Nefret. Prawda jest taka, że chyba się przeliczyłem. Mieliśmy szczęście, że wyszliśmy z tego cało.
– Szczęście! – zawołałam z oburzeniem.
Zanim Ramzes zdążył mi odpowiedzieć, ubiegł go David.
– To nie szczęśliwy traf uratował mi dzisiaj życie, lecz refleks i odwaga Nefret. Dziękuję ci, siostrzyczko. Zauważyłem ten nóż dopiero wtedy, gdy miałem go już przy gardle.
– A ja go zobaczyłem dopiero wtedy, gdy wypadł tej kobiecie z ręki – przyznał Ramzes.
Sporo czasu im to zabrało. Nie potrafiłam się powstrzymać i powiedziałam:
– A to dlatego, że żaden z was nie wie…
– …niczego o kobietach? – dokończył Ramzes.
W jasnym świetle księżyca wyraźnie widziałam jego twarz. Ten jej wyraz nazywam kamienną twarzą faraona. Jest obca jak oblicze Chefrena w muzeum. Sądziłam, że jest zły, dopóki nie porwał mnie w objęcia i nie przytulił tak mocno, że poczułam, jak trzeszczą mi żebra.
– Któregoś dnia – powiedział stłumionym głosem – sprawisz, że zapomnę, jak się powinien zachowywać angielski dżentelmen.
Przyznam, moja droga, że było mi przyjemnie. Przez całe lata próbowałam przebić tę jego skorupę i sprawić, żeby się zachowywał jak istota ludzka. Czasami mi się udawało – zazwyczaj wtedy, gdy go czymś rozdrażniłam! – ale te chwile nie trwały długo. By wykorzystać jak najlepiej tę obecną, przylgnęłam do niego, kiedy już chciał się odsunąć.
– Cały drżysz – stwierdziłam. – Czyżbyś się ze mnie śmiał?
– Wcale się nie śmieję. A drżę z przerażenia.
Zdawało mi się, że jego wargi musnęły moje włosy, chyba jednak było to złudzenie, bo posadził mnie z powrotem na twardej ławce tak mocno, że aż mi zęby zadzwoniły. Nikt z moich znajomych, nawet profesor, nie ma tak imponujących brwi jak Ramzes. Teraz te brwi zetknęły się na środku jego czoła jak uniesione czarne skrzydła. Miałam jednak rację. Był wściekły!
– Niechże cię kule biją, Nefret! – krzyknął. – Czy nigdy już nie nauczysz się myśleć, zanim coś zrobisz? Wykazałaś się odwagą, refleksem, sprytem i całą resztą tych bzdur, ale miałaś też cholerne szczęście! Pewnego dnia wpakujesz się w naprawdę poważne tarapaty. Rzucasz się do działania głową naprzód jak…
– I kto to mówi!
– Ja nigdy nie działam pod wpływem impulsu.
– Oczywiście, każdy, tylko nie ty! Jesteś zupełnie pozbawiony uczuć!
– Zdecyduj się – wycedził Ramzes przez zęby. – Nie mogę być jednocześnie porywczy i pozbawiony uczuć.
David wziął mnie za rękę (a raczej za pięść, ponieważ zacisnęłam dłoń i uniosłam ją).
– Ramzes cię łaje, Nefret – powiedział łagodnie – bo bał się o ciebie. Powiedz jej to, Ramzesie. Powiedz, że nie jesteś zły.
– Jestem, i to bardzo. Jestem… – Ramzes przerwał, wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze. Jego brwi powróciły do normalnej pozycji. – Jestem wściekły na siebie. Zawiodłem cię, mój bracie, i zawiodłem Nefret. Nie musiałaby tak bardzo ryzykować, gdybym okazał się przezorniejszy.
David ujął jego wyciągniętą dłoń. W jego oczach błyszczały łzy. Jest równie sentymentalny, jak Ramzes nie jest. Dobrze wiesz, że cenię sobie uczucia – lecz reakcja Ramzesa zaskoczyła mnie i sama też zaczęłam drżeć.
– Nic podobnego – odparłam jednak stanowczo. – Jak zwykle, bierzesz na siebie zbyt wiele, Ramzesie. Przesadne poczucie odpowiedzialności to objaw skrajnego egotyzmu.
– Czy to jeden ze sławetnych aforyzmów mojej matki? – zapytał Ramzes. Znowu był sobą. Puścił dłoń Davida i posłał mi sarkastyczny uśmieszek.
– Nie, sama to wymyśliłam. Tym razem obaj popełniliście błąd. Spostrzeglibyście ten nóż tak samo jak ja, gdyby wam wasza męska próżność nie kazała sądzić, że kobieta nie może być niebezpieczna. Ja nabrałam podejrzeń, gdy tylko ją zobaczyłam. To nie mógł być przypadek, że dama lekkich obyczajów zjawiła się dokładnie w tym momencie, skoro poprzednio ten dom nie zdradzał oznak życia. Przybytki tego rodzaju zazwyczaj nie są…
– Już wystarczy, masz rację – uciął Ramzes, spoglądając na mnie spod oka.
W nadbrzeżnych chaszczach coś zaszeleściło, ale nikt z nas nawet nie drgnął. Nawet ja potrafiłam rozpoznawać, kiedy obok przemyka się szczur, a kiedy człowiek. Nie przepadam jednak za szczurami i chciałam już wrócić do domu.
– Nie do wiary – mruknęłam, próbując także spojrzeć na niego spod oka (co wcale nie jest łatwe, kiedy ktoś jest wyższy o stopę). – Uszliśmy cało, zatrzymując papirus, dzięki naszej odwadze i przytomności umysłu – oświadczyłam – ale nie znamy jeszcze odpowiedzi na najważniejsze pytanie: jak uniknąć zagrożenia w przyszłości? Co dzisiaj poszło nie tak, Ramzesie?
Ramzes odchylił się na ławce i podrapał po karku (klej wywołuje swędzenie nawet po zmyciu).
– Jest oczywiście możliwe, że Yussuf Mahmud od samego początku chciał nas oszwabić, zamierzając zatrzymać zarówno papirus, jak i pieniądze – powiedział. – Nie byłby jednak w stanie tego przeprowadzić, nie zabijając nas, a wątpię, by chciał aż tak ryzykować. Ali Szczur i jego małomówny towarzysz cieszą się w już w Kairze swoistą… reputacją.
– Zmyśloną, mam nadzieję? – zapytałam.
– Po większej części – odparł Ramzes. Wymienili z Davidem znaczące spojrzenia. – Tak czy owak, uznałem, że ryzyko jest do przyjęcia. Yussuf Mahmud też cieszy się pewną reputacją. Handluje kradzionymi starożytnościami i oszukałby nawet własną matkę, ale nie jest mordercą.
– W takim razie ukradł papirus innemu złodziejowi – stwierdziłam. – A ludzie, którzy tam wtargnęli, szukali Mahmuda i papirusu, nie nas.
– Byłoby wspaniale, gdybym mógł w to uwierzyć – mruknął Ramzes – bo alternatywa jest bardzo nieprzyjemna. Załóżmy, że Yussuf Mahmud i jego mocodawcy, kimkolwiek są, wynaleźli taką oto metodę rabunku: oferują papirus na sprzedaż, zwabiają potencjalnego kupca do mieszkania, dają mu w łeb, kradną pieniądze i znikają razem ze zwojem. Mogliby powtarzać ten proceder wielokrotnie, bo przecież ofiary raczej nie będą chciały ujawniać, że brały udział w nielegalnej transakcji. Ale Yussuf Mahmud postanowił tym razem zadziałać na własną rękę. Spodziewał się swoich wspólników, lecz nie tak szybko. Miał nadzieję, że uda mu się dobić targu i uciec z pieniędzmi, zanim się zjawią. Nas zamknąłby w środku mieszkania, pozostawiając na łasce swoich oszukanych kompanów. Zauważyłem, że zostawił klucz w zamku od zewnątrz, co zresztą też powinno było obudzić moją czujność. Tamci przybyli wcześniej, bo mu nie ufali, a potem, zamiast połączyć siły przeciwko nam, ulegli chciwości. Złoto, jak słyszałem, potrafi demoralizująco oddziaływać na ludzi o słabym charakterze.
– Czy musisz tak rozwlekle gadać? – fuknęłam. – Więc sądzisz, że to wszystko wyjaśnia? To tylko zwyczajny szwindel?
– Nie – odparł Ramzes. – Ale druga część mojej teorii jest słuszna, jak sądzę. Yussuf Mahmud zamierzał uciec z pieniędzmi, zanim pojawią się jego wspólnicy. Obawiam się jednak, że musimy brać też pod uwagę ową niemiłą alternatywę, o której wspomniałem. Ta kobieta naprawdę chciała poderżnąć Davidowi gardło. A poza tym, czy to tylko zbieg okoliczności, że napadli na nas dopiero wtedy, gdy ty przyszłaś z nami, Nefret?
– Mam taką nadzieję – odparłam.
– Ja także, moja droga. Nie mogli wiedzieć, że ty też się pojawisz, ale niewątpliwie oczekiwali Davida i mnie i dołożyli szczególnych starań, żeby nas zabić lub przynajmniej pochwycić. Yussuf Mahmud nie przypadkiem zaoferował ten zwój akurat nam. W Kairze mógł znaleźć wielu chętnych, którzy zapłaciliby żądaną cenę bez mrugnięcia okiem. Obawiam się, że musimy założyć i taką możliwość, iż ktoś, nie wiadomo jakim sposobem, odkrył naszą prawdziwą tożsamość.
– Jak to? – żachnął się David.
Był taki dumny ze swego znakomitego przebrania! Ramzes także bardzo niechętnie przyznawał się do porażki. Zacisnął usta, a kiedy się odezwał, brzmiało to, jakby przeciskał słowa przez wąską szczelinę:
– Żaden plan nie jest doskonały. Cóż… widzę tu kilka możliwości… Ale nie traćmy czasu na domysły. Jest już późno, Nefret powinna pójść spać.
W chaszczach coś dziwnie zaszeleściło. Wzdrygnęłam się.
David pochylił się i wziął mnie za rękę. Jest taki kochany! Jego twarz (bardzo przystojną zresztą) rozjaśnił słodki uśmiech.
– Ramzes ma rację – powiedział. – Chodź, siostrzyczko, miałaś męczący wieczór.
Pomógł mi wyjść na brzeg i pomaszerowaliśmy gęsiego. David prowadził, wynajdując najwygodniejszą drogę. Pod naszymi nogami chlupotało błoto.
– Zbiegi okoliczności się zdarzają – powiedział w pewnej chwili nasz przewodnik. – Może ulegamy urojeniom?
– Najbezpieczniej jest oczekiwać najgorszego – odpowiedział zrzędliwy głos zza moich pleców. – Cóż za przeklęte utrudnienie! Pracowaliśmy nad zbudowaniem naszych wizerunków przez trzy lata!
Pośliznęłam się na czymś obrzydliwie miękkim i cuchnącym, ale David chwycił mnie za koszulę i pomógł utrzymać równowagę.
– Dziękuję – powiedziałam. – Uff, co to było? Nie, lepiej nie mów. Ramzes ma rację, nie możecie już dłużej udawać Alego i Achmeda. Jeżeli oni wiedzą, kim naprawdę jesteście, papirus był tylko przynętą, mającą was zwabić do tej okropnej dzielnicy. Ale kiedy jesteście na łodzi z nami i załogą albo przebywacie w porządniejszych dzielnicach miasta, gdzie zawsze jest dużo ludzi, domniemany zabójca czy kidnaper nie zdoła dobrać się wam do skóry.
– Jest jednak pewien dodatni aspekt tej sprawy – stwierdził Ramzes (choć woli raczej koncentrować się na negatywach). – Zdobyliśmy papirus, choć miało się stać inaczej.
– To jeszcze jeden powód, żeby się trzymać z dala od Starego Miasta – oświadczyłam. – Przyrzeknij mi, Ramzesie, że ty i David nie pójdziecie tam już nigdy późnym wieczorem.
– Co takiego? No cóż, oczywiście.
No i tak to się skończyło. Wiedzieliśmy doskonale, że wkrótce poznamy odpowiedź na nasze pytanie. Uszliśmy cało – z papirusem – ale jeśli Nie-Wiadomo-Kto znał prawdziwą tożsamość Ramzesa i Davida, mógł chcieć go odzyskać. Nie martw się jednak, kochanie, każde z nas potrafi się obronić – i zadbać o pozostałych.
– Mój drogi Emersonie, musimy jeszcze przed opuszczeniem Kairu zadzwonić do pana Maspero – powiedziałam.
– Niech mnie diabli, jeśli to zrobię – warknął mój mąż.
Jedliśmy właśnie śniadanie na górnym pokładzie. To jeden z, naszych zwyczajów na łodzi, choć już nie tak miły jak w czasach, kiedy po rzece nie pływały jeszcze motorowe barki i parowce. Jakże tęskniłam do sielskich brzegów Luksoru, gdzie wschodu słońca nie przesłaniają dymy, a poranna bryza nie przynosi woni ropy i spalin!
Emerson wyraził tę samą opinię i zaproponował, żebyśmy wypłynęli jeszcze tego dnia. Jakie to typowe dla mężczyzn! Sądzą, że wystarczy tylko wyrazić życzenie, a ono natychmiast się spełni. Zwróciłam mu uwagę, że przed odjazdem mamy jeszcze do załatwienia sporo spraw, a rais Hassan musi mieć czas na skompletowanie załogi i poczynienie zapasów. Wizyta u Maspero była w moim przekonaniu równie ważna. Przychylność dyrektora Departamentu Starożytności miała bardzo istotne znaczenie dla każdego, kto chciał prowadzić wykopaliska w Egipcie, a Emerson się tą przychylnością nie cieszył.
Przez kilka sezonów pracowaliśmy przy wyjątkowo nudnych grobowcach. Oddając sprawiedliwość panu Maspero, trzeba przyznać, że był to głównie wynik uporu Emersona. Rozwścieczył dyrektora, odmawiając udostępnienia turystom grobowca Tetiszeri, naszego wielkiego odkrycia, w dodatku wyraził tę odmowę w wyjątkowo przykrych słowach. Maspero odpłacił mu się, nie wyrażając zgody na podjęcie nowych poszukiwań w Dolinie Królów, i dolał jeszcze oliwy do ognia, proponując, żebyśmy oczyścili do końca mniejsze groby, znajdujące się w Dolinie. Większość z tych miejsc odkryli już inni archeolodzy i było raczej pewne, że nie ma w nich niczego ciekawego.
Oddając jednak sprawiedliwość Emersonowi, trzeba przyznać, że miał wszelkie podstawy, by oczekiwać od Maspero szczególnych względów, przekazaliśmy bowiem całą zawartość grobowca Tetiszeri Muzeum Kairskiemu, rezygnując z części skarbu zwyczajowo należnej znalazcy. Miało to zresztą niekorzystny wpływ na nasze stosunki z British Museum, którego zarząd oczekiwał od nas podobnego gestu. Ale Emerson dbał o jego opinię równie mało, co o przychylność Maspero.
Rozsądny człowiek wycofałby się w tej sytuacji i poprosił o pozwolenie podjęcia prac wykopaliskowych gdzieś indziej. Emerson jednak nie jest rozsądny. Z ponurą determinacją, sypiąc obficie przekleństwami, realizował zlecone nam prace, choć wszyscy mieliśmy ochotę wyć z nudy. Przebadał już kilkanaście małych grobów, a według moich obliczeń było ich jeszcze drugie tyle.
– W takim razie pójdę do niego sama – oznajmiłam.
– Nie ma mowy!
Zauważyłam z satysfakcją, że nasza mała sprzeczka (wraz z kilkoma filiżankami mocnej kawy) wytrąciła Emersona z jego zwykłego porannego letargu. Siedział wyprostowany, uniósłszy ramiona i zacisnąwszy dłonie. Na jego policzki wystąpił dodający mu wdzięku rumieniec, a mocny podbródek drżał lekko. Uznałam, że przekonywanie go jest stratą czasu.
– Jakie macie plany na dzisiaj, moi kochani? – zwróciłam się do dzieci.
Ramzes, rozparty na kanapie w pozycji równie gnuśnej jak Emerson, zanim go rozbudziłam, wzdrygnął się i wyprostował.
– Słucham…? Co powiedziałaś, mamo?
– Jesteś dzisiaj jakiś rozleniwiony – zganiłam go. – Nefret także wygląda, jakby w ogóle nie spała. Czy to jeden z twoich koszmarów nie dał ci zasnąć, kochanie?
– Nie, ciociu Amelio – odparła i przysłoniła dłonią usta, skrywając ziewnięcie. – Późno się położyłam. Uczyłam się.
– To godne pochwały, ale musisz się wysypiać. Chciałabym też, byś poświęcała trochę więcej czasu porannej toalecie. Powinnaś związać włosy, bo wiatr zawiewa ci je na twarz. A ty, Ramzesie, masz porozpinaną koszulę. Tylko David wygląda… co to za ślad na twojej szyi, mój drogi? Skaleczyłeś się?
Dłoń Davida powędrowała do szyi, ale choć jego koszula była bardzo starannie zapięta, moje wprawne oko nie dało się zwieść.
– Brzytwa mi się ześliznęła, ciociu Amelio – odparł.
– No właśnie… Niewyspany człowiek staje się ociężały i niezdarny. Brzytwy to niebezpieczne instrumenty, a ty…
Musiałam przerwać, bo łoskot silników turystycznego parowca zagłuszył moje słowa. Emerson zdołał go jednak przekrzyczeć.
– Piekło i szatani! Im szybciej się stąd wyniesiemy, tym lepiej! Porozmawiam z raisem Hassanem.
Hassan jednak poinformował go, że wyruszenie przed czwartkiem, czyli za dwa dni, jest niemożliwe, i Emerson musiał się z tym pogodzić, ale kiedy wyruszaliśmy do muzeum, wciąż mamrotał pod nosem przekleństwa.
To, że odmówił spotkania się z panem Maspero, właściwie mnie ucieszyło, bo takie spotkanie mogło jedynie pogorszyć sytuację. Postanowiłam pójść do dyrektora z Nefret, która była z nim w doskonałych stosunkach. Francuscy dżentelmeni zazwyczaj są w doskonałych stosunkach z ładnymi młodymi kobietami.
Zostawiliśmy Emersona z chłopcami w Salle d’Honneur, a same poszłyśmy do części biurowej, mieszczącej się w północnym skrzydle budynku. Maspero już nas oczekiwał. Pocałował każdą z nas w rękę i obdarzył swymi zwykłymi komplementami, które – uczciwość nakazuje mi to przyznać – nie były całkiem niezasłużone. Nefret, w białych rękawiczkach i kapeluszu ze wstążkami, wyglądała jak prawdziwa dama, a elegancka suknia z zielonego muślinu podkreślała jej smukłą figurę i blask rudozłotych włosów. Ja miałam na sobie nową suknię i zamieniłam ciężką „roboczą” parasolkę na inną, dobraną do mojego stroju. Jak wszystkie moje parasolki, także i ta miała mocną stalową rączkę i ostry szpic, lecz jej użytkowy charakter maskowały koronki i frędzle.
Kiedy lokaj podał herbatę, przeprosiłam naszego gospodarza za Emersona.
– Za dwa dni opuszczamy Kair, panie Maspero, i mój mąż ma mnóstwo pracy. Prosił, bym przekazała panu jego pozdrowienia.
Maspero był zbyt inteligentny, żeby w to uwierzyć, i zbyt układny, by się do tego przyznać.
– Mam nadzieję że i pani przekaże ode mnie profesorowi wyrazy szacunku – odparł.
Francuzi lubują się w długich, formalnych grzecznościach niemal tak samo jak Arabowie, więc dopiero po dłuższej chwili zdołałam przejść do celu mej wizyty. Nie liczyłam na pozytywną odpowiedź, toteż nie byłam zaskoczona – choć trochę rozczarowana – gdy uśmiech zniknął z jego twarzy.
– Chère madame, uczyniłbym wszystko co w mojej mocy, by panią zadowolić, lecz musi pani zrozumieć, że jest niemożliwością, bym udzielił profesorowi zezwolenia na nowe wykopaliska w Dolinie Królów. Koncesję na to posiada pan Theodore Davis i nie mogę mu jej odebrać, zwłaszcza że ma wyjątkowe szczęście w odkrywaniu nowych grobowców. Czy oglądała pani przedmioty wydobyte przez niego w ubiegłym roku z grobu rodziców królowej Tei?
– Tak – odparłam.
– Panie Maspero, to przecież wielka szkoda – powiedziała Nefret i nachyliła się ku niemu. – Profesor jest najznakomitszym archeologiem w Egipcie, a marnuje czas na te małe, nudne groby…
Maspero spojrzał z admiracją w jej szeroko otwarte błękitne oczy, ale pokręcił głową.
– Nikt nie żałuje tego bardziej ode mnie, mademoiselle – odparł. – Nikt nie ceni bardziej ode mnie talentów pana Emersona. Ale decyzja należy do niego. W Egipcie mamy setki grobowców i wszystkie są do jego dyspozycji – z wyjątkiem Doliny Królów…
Rozmowa dobiegła końca i znowu ucałowano nasze dłonie.
– Niech to diabli – mruknęła Nefret, gdy zmierzałyśmy do Sali Mumii, gdzie umówiłyśmy się z moim mężem i chłopcami.
– Nie przeklinaj – upomniałam ją automatycznie.
– Nie przeklinam. Ale cóż to za zatwardziały człowiek, ten Maspero.
– To nie do końca jego wina – stwierdziłam. – Oczywiście przesadza, gdy mówi, że Emerson może wziąć każdy teren w Egipcie, bo wiele z nich zostało już komuś przypisanych. Ale są inne, choćby w regionie Teb. To przez ten przeklęty upór mojego męża tkwimy wciąż przy tych nudnych pracach. Gdzież oni są, u diabła?
Znaleźliśmy ich w końcu tam, gdzie się domyślałam, że mogą być – dumających ponuro nad kolekcją znalezisk Davisa, o której wspomniał Maspero, czy raczej, by być dokładnym, znalezisk pana Quibella, zastępującego go w tym czasie. Odkryli oni grób, który przetrwał do naszych czasów z niemal nietkniętą zawartością. Znalezione w nim eksponaty nie dorównywały oczywiście tym, które znajdowały się w grobowcu królowej Tetiszeri. Juja i Tuja byli zwykłymi ludźmi, ale ich córka została królową, pierwszą żoną Amenhotepa III, toteż wyposażenie ich grobu zawierało wiele podarków od królewskiej rodziny.
– Aa, tutaj jesteś, mój drogi – powiedziałam. – Mam nadzieję, że nie czekałeś zbyt długo.
Emerson był w tak podłym nastroju, że nie zauważył mojego sarkazmu.
– Czy wiesz, ile zabrało Davisowi opracowanie tego grobu? – zapytał. – Trzy tygodnie! A my spędziliśmy przy grobie Tetiszeri trzy lata! Człowiek zaczyna się zastanawiać…
– W pełni się z tobą zgadzam, mój drogi – ucięłam jego tyradę – ale pora na lunch. Gdzie David i Ramzes?
– Poszli oglądać papirusy – odparł Emerson i machnął ręką w stronę drzwi.
Chociaż organizacja ekspozycji przez pana Maspero pozostawiała wiele do życzenia, większość papirusów zgromadził w jednej sali. Ramzes z Davidem pogrążeni byli w kontemplacji jednego z najświetniejszych – papirusu pogrzebowego, sporządzonego dla królowej z dwudziestej pierwszej dynastii.
„Księga umarłych” to współczesna nazwa. Ten starożytny zbiór zaklęć, mający odpędzać niebezpieczeństwa, grożące ludziom ze strony świata pozagrobowego, i prowadzący zmarłego ku życiu wiecznemu, nazywano bardzo różnie: „Księgą Tego, Co Jest w Zaświatach”, „Księgą Wrót”, „Księgą Wychodzenia za Dnia” i tak dalej. Owe ochronne formułki często uwieczniano na trumnach lub na ścianach grobowców. Później wypisywano je na papirusach i ozdabiano malunkami, które ukazywały różne etapy pośmiertnej drogi zmarłego do raju. Długość zwoju, a tym samym jego skuteczność, zależała od sumy pieniędzy, jaką kupujący był w stanie zapłacić. Tak więc nieśmiertelność też można było sobie zapewnić za pieniądze. Nie szydźmy jednak z niewinnych pogan, drogi Czytelniku. Średniowieczny Kościół również sprzedawał odpusty i modlitwy za zmarłych, a i wśród nas są dzisiaj ludzie, którzy wspierają instytucje religijne w nadziei odpuszczenia kary za grzechy.
Ale do rzeczy. Z historią, którą tu przedstawiam, bardziej wiąże się pochodzenie niektórych z tych papirusów. Grzebano je razem ze zmarłym, czasem umieszczając je przy boku lub między nogami mumii. Zwój, który badali chłopcy, pochodził z Deir el Bahari. Mumie wielu osobistości z rodów królewskich przeniesiono z ich pierwotnych, splądrowanych grobów i ukryto w rozpadlinie na wzgórzach pod Tebami, gdzie doczekały nienaruszone aż do lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. Odkryli je dopiero rabusie grobów z wioski Gurna na Zachodnim Brzegu, którzy sprzedawali potem przez kilka lat różne pochodzące z nich eksponaty na czarnym rynku. W końcu jednak Departament Starożytności wpadł na ich trop i zmusił do wskazania pierwotnego miejsca pochówku. Sponiewierane, zbezczeszczone mumie i pozostałości ich grzebalnego wyposażenia przeniesiono do muzeum.
Nefret przyłączyła się do chłopców. Musiała dać Ramzesowi kuksańca, żeby się odsunął, po czym nachyliła się nad gablotą i wbiła wzrok w papirus.
– Jest o wiele ciemniejszy od… innych, które widziałam – oświadczyła.
– Zawsze ciemnieją, kiedy się je wystawi na działanie światła, zwłaszcza w takich warunkach jak tutaj – burknął Emerson. – Ta gablota jest równie brudna wewnątrz, co z zewnątrz. Ten idiota Maspero…
– To dwudziesta pierwsza dynastia – wtrącił David. – Te papirusy są zazwyczaj ciemniejsze od wcześniejszych.
Powiedział to z pewnością siebie, którą okazywał jedynie wtedy, gdy wypowiadał się na temat swojej specjalności. Słuchaliśmy go z respektem, jakiego w takich razach oczekiwał. Gdy skończył mówić, odsunął się, bym mogła podejść do gabloty.
– Jest bardzo piękny – stwierdziłam. – Takie papirusy kojarzą mi się zawsze ze średniowiecznymi manuskryptami. Te same długie linijki eleganckiego pisma, te same malowane miniatury… A ta scena przedstawia ważenie serca zmarłego za pomocą symbolu prawdy… cóż za czarująco naiwna koncepcja! Anubis prowadzi królową, w koronie i najpiękniejszym stroju, do komnaty, w której siedzi na tronie Ozyrys. Tot, boski skryba o głowie ibisa, trzyma w pogotowiu pióro, czekając na ogłoszenie werdyktu. Za nim stoi Ammut, gotowa pożreć duszę, która nie przejdzie sprawdzianu.
– Dla kogo właściwie wygłaszasz ten wykład, Peabody? – przerwał mi Emerson. – Turystów tu nie ma, a wszyscy obecni są równie dobrze obeznani z tematem, jak i ty.
Nefret próbowała oczywiście taktownie złagodzić tę krytyczną wypowiedź (chociaż po prawdzie nigdy sobie nie biorę do serca sarkazmu Emersona).
– A ten milutki mały pawian, siedzący na szczycie wagi… to także Tot, prawda? – zapytała. – Ale czemu pojawia się dwukrotnie w tej samej scenie?
– Kochanie, teologia starożytnych Egipcjan to istny galimatias – odparłam. – Małpa u góry wagi, a w innych przedstawieniach obok niej, jest jednym z symboli Tota, wątpię jednak, by nawet mój uczony mąż umiał wyjaśnić, co ona tam robi.
Emerson wydał z siebie jakieś burknięcie i Nefret pospiesznie ujęła go pod ramię.
– Jestem okropnie głodna – oznajmiła. – Może byśmy już poszli na lunch?
Pociągnęła mojego męża za sobą, a ja z chłopcami ruszyłam ich śladem. Ramzes podał mi ramię z rzadko u niego spotykaną kurtuazją.
– Zgrabnie to przeprowadziła – zauważył. – Ojciec wskoczyłby do paszczy krokodyla, gdyby go o to poprosiła. Naprawdę nie powinnaś go prowokować, mamo, kiedy jest tak poirytowany.
– To on zaczął – odparłam i roześmiałam się, tak dziecinnie to zabrzmiało. – Kiedy odwiedza muzeum, zawsze popada w rozdrażnienie.
– A co powiedział Maspero? – zapytał Ramzes. – Jestem pewien, że próbowałyście z Nefret zmienić jego nastawienie.
– Powiedział „nie” i ma do tego prawo, jak sądzę. Skoro już dał zezwolenie na prowadzenie wykopalisk panu Davisowi, nie może go unieważnić bez sensownego uzasadnienia. Nie pojmuję, dlaczego twój ojciec tak się upiera przy Dolinie. Przecież to tak, jakby sam sobie sypał sól na ranę. Ciśnienie mu skacze za każdym razem, kiedy Davis dokonuje nowego odkrycia. Grobowiec Tetiszeri to osiągnięcie mogące dowartościować każdego archeologa, ale znasz ojca. Sporo czasu już upłynęło, odkąd natrafiliśmy na jakiś znaczący obiekt, i Emerson byłby zachwycony, mogąc znów się pochwalić znaleziskiem wysokiej klasy.
– Hmm… – mruknął Ramzes i zamilkł.
Przedstawiłam oczywiście Emersonowi propozycję Maspero i zapytałam:
– Co byś powiedział na Abusir, mój drogi? Albo Medum? Na Saharze są całe obszary wręcz proszące się o wykopaliska.
– Tak ochoczo chcesz opuścić nasz dom w Luksorze, Peabody? Zbudowaliśmy go z myślą o skoncentrowaniu się na tamtym rejonie. Do diaska, przysiągłem, że dokończę tę robotę, i oburzają mnie twoje ciągłe próby… – Ale po chwili jego twarz złagodniała i dodał burkliwie: – Wiem, jak bardzo tęsknisz za piramidami, moja droga. Zgódź się na jeszcze tylko ten jeden sezon, a potem zobaczymy. Czy taki kompromis cię zadowala?
W mojej opinii nie był to żaden kompromis, bo Emerson nie przyrzekł niczego konkretnego. Usatysfakcjonowały mnie jednak przejawy uczucia, towarzyszące tej wypowiedzi, wyraziłam więc zgodę i temat został zarzucony – przynajmniej na razie.
Nasza rozmowa miała miejsce w hotelu Shepheard’s, moim ulubionym. Emerson przystał łaskawie, byśmy pomieszkali w nim kilka dni przed opuszczeniem Kairu, a pretekst do tego był taki, że łatwiej mi będzie przygotować tam moje coroczne przyjęcie. Tak naprawdę jednak, choć przyznawałam to z niechęcią, nasza dahabija stała się zbyt ciasna i niewygodna dla powiększonej rodziny. Były tam tylko cztery kajuty i jedna łazienka, a ponieważ wszyscy byliśmy zaangażowani w prace naukowe, salon zastawiony był biurkami i zarzucony książkami i notatkami. Nie było nawet gdzie usiąść do obiadu. Fatima nie mogła spać na dolnym pokładzie z załogą, trzeba więc było oddać jej jedną kajutę. (Chciała spać na korytarzu lub na podłodze w pokoju Nefret, lecz oba te rozwiązania nie wchodziły w grę). Ramzes musiał wobec tego dzielić kajutę z Davidem i nie sądzę, bym musiała opisywać stan tego pomieszczenia jakiejkolwiek matce młodych mężczyzn. Żeby się dostać do łóżka, trzeba było brnąć przez zwały książek i rozrzuconych wszędzie części odzieży.
Musiałam więc w końcu uświadomić sobie smutną prawdę (Emerson jako mężczyzna w ogóle nie zauważał opisanych wyżej niedogodności). Kiedy byliśmy wszyscy razem, „Amelia” już nie mogła być dla nas odpowiednim mieszkaniem. Pomyślałam jednak, że ten stan nie będzie trwał w nieskończoność. David miał już dwadzieścia jeden lat i szybko zyskiwał renomę utalentowanego artysty i projektanta – i wkrótce mógł zapragnąć żyć na własny rachunek. Nefret z kolei z pewnością niebawem wyjdzie za mąż – dziwiło mnie, że nie zaakceptowała jeszcze żadnego z licznych starających się, którzy ją nieustannie oblegali. Ramzes zaś… cóż, chyba żadna istota ludzka nie potrafiłaby odgadnąć, co ten chłopak zamierza. Czułam dziwną pewność, że będzie to coś, co mi się nie spodoba, ale przynajmniej można było liczyć na to, że przedtem się wyprowadzi i zrobi to gdzieś poza domem. Ta perspektywa powinna się wydawać przyjemna… mieszkać znów tylko z Emersonem, bez tych kochanych, lecz jakże absorbujących młodych ludzi – to było kiedyś moje marzenie. I oczywiście nadal jest…
Odbywszy z panem Baehlerem rozmowę na temat przygotowań do przyjęcia, poszłam odpocząć na tarasie, czekając, aż Emerson i Nefret przyjdą na herbatę. Na bezchmurnym niebie świeciło słońce, rozpłomieniając fezy i obszyte złotem kamizelki dragomanów, zgromadzonych przy schodach hotelu. Lekki wietrzyk przyniósł do moich wdzięcznych nozdrzy woń róż i jaśminu z wózków kwiaciarzy. Nawet turkot kół i pokrzykiwania dorożkarzy oraz porykiwanie osłów i wielbłądów sprawiały mi przyjemność, były to bowiem odgłosy Egiptu, święte dla mnie, bliskie i ukochane. Emerson oświadczył, że musi udać się do Instytutu Francuskiego, a Nefret powiedziała, że wybiera się na zakupy. Przez wzgląd na to, co z upodobaniem nazywała moimi staroświeckimi zasadami, zabrała ze sobą Fatimę. Chłopcy też gdzieś zniknęli. Nie mieli już zwyczaju tłumaczyć mi się ze swych poczynań, nie przypuszczałam jednak, by robili coś, czego nie powinni. Dlaczego więc nękały mnie nieprzyjemne przeczucia, a mój umysł błądził niespokojnie?
Przeczuć tych nie pobudzały bynajmniej myśli o moim starym adwersarzu oraz (jak on sam twierdził) wielbicielu, Mistrzu Występku. Emerson już nawykowo uważał, że człowiek ten stoi za każdym niebezpiecznym czy tajemniczym zdarzeniem. To, że się zwykle mylił, wcale nie pomniejszało jego podejrzeń i wiedziałam (choć usiłował to przede mną ukryć), że buszuje po bazarach i kawiarniach Kairu, szukając dowodów na to, iż Sethos podąża naszym śladem.
Ja jednak miałam powody sądzić, że tym razem tak nie jest. Zresztą właśnie ta pewność była jedną z przyczyn mojego niezadowolenia. Po raz pierwszy od lat nie czekała nas żadna ciekawa przygoda, nie mogłam nawet liczyć na list z pogróżkami od nieznanego złoczyńcy! Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo przywykłam do tego rodzaju wydarzeń. Przyznaję, że zazwyczaj nasze przygody zabawniej było wspominać, niż je przeżywać, lecz kiedy mam wybierać pomiędzy niebezpieczeństwem i nudą, zawsze wybiorę to pierwsze. Tak więc czułam pewne zniechęcenie, tym większe, że i same wykopaliska nie zapowiadały się zbyt ekscytująco.
Spojrzałam na zegarek. Nefret jeszcze nie była spóźniona, zresztą nie umówiłyśmy się na konkretną godzinę, powinna jednak już tu być. Postanowiłam jej poszukać.
Kiedy zapukałam do drzwi jej pokoju, nikt nie odpowiedział i sądziłam, że dziewczyna jeszcze jest w mieście. Jednak gdy już odwracałam się, drzwi uchyliły się i pojawiła się w nich jej twarz. Nefret wyglądała na lekko zmieszaną.
– Ach, to ty, ciociu Amelio – powiedziała. – Czy chcesz już siadać do herbaty?
– Chcę i czekam na ciebie od kwadransa – odparłam, stając na palcach i próbując dojrzeć, co się dzieje w pokoju, skąd dobiegały jakieś dziwne odgłosy. – Czy ktoś u ciebie jest? Może Fatima?
– Ee… nie. – Usiłowała zniechęcić mnie do wejścia spojrzeniem, lecz oczywiście nie miała szans, więc z lekkim uśmieszkiem odsunęła się od drzwi. – To tylko Ramzes z Davidem.
– Nie rozumiem, czemu to taka tajemnica – zdziwiłam się. – Witajcie, chłopcy. Czy przyjdziecie na herbatę?
Obaj stali, ale jeden z pewnością leżał przedtem na łóżku, bo kapa była zmięta. Darowałam sobie komentarz, ponieważ byli należycie ubrani – choć Ramzes nie miał na szyi krawata, którego nie było też nigdzie w zasięgu wzroku.
– Witaj, mamo – powiedział mój syn. – Oczywiście, chętnie napijemy się z tobą herbaty, jeśli sobie życzysz.
– Owszem, życzę sobie. Ale gdzie twój krawat? Znajdź go i załóż, zanim zejdziesz na dół.
– Dobrze, mamo.
– Spotkamy się na tarasie.
– Dobrze, mamo.
– Za pół godziny.
– Dobrze, mamo.
Z manuskryptu H
Nefret zamknęła drzwi, odczekała pół minuty i znowu je uchyliła, wyglądając na korytarz.
– Poszła.
– Myśleliście, że będzie podsłuchiwać pod drzwiami? – zapytał David.
Nikt mu nie odpowiedział. Ramzes starannie wygładził kapę na łóżku, a z jego ust wydobyło się westchnienie ulgi.
– Tym razem nic się nie stało – powiedział. – Ale nie możemy dłużej działać w ten sposób.
– Już więcej tak nie zrobimy – odparła Nefret. – Ale musieliśmy przecież przyjrzeć się lepiej papirusowi, a nie mogliśmy tego zrobić na łodzi. Nasze kajuty są zbyt ciasne, poza tym Fatima ciągle przychodzi zapytać, czy czegoś nie potrzebuję. Mądrze zrobiłeś, Ramzesie, namawiając ciotkę Amelię na przeprowadzkę do hotelu.
– Matce się wydaje, że to jej pomysł – mruknął Ramzes.
David zaprojektował i skonstruował pojemnik, dzięki któremu można było oglądać po jednym dwunastocalowym fragmencie zwoju, przewijając papirus z jednego końca do drugiego. Oglądaliśmy właśnie tę samą scenę, którą widzieliśmy na papirusie w muzeum – ważenie duszy – lecz przedstawioną o wiele bardziej wyraziście i zarazem subtelniej. Kandydatka do raju stała przed wagą, jej smukła sylwetka prześwitywała poprzez białą, lnianą suknię. Na jednej szali wagi leżało serce zmarłej – siedlisko uczuć i sumienia – na drugiej zaś pióro Maata, symbol prawdy, sprawiedliwości i ładu. Los człowieka, którego uznano za winnego, był przerażający. Zjadała go Ammut – Pożeraczka Dusz, potwór o głowie krokodyla, korpusie lwa i zadzie hipopotama.
– Tak oczywiście nigdy się nie działo – powiedział Ramzes – ponieważ zmarłego chronił papirus, nie tylko zapewniając pomyślny rezultat ważenia, lecz również…
– Nie mam ochoty słuchać wykładu o religii Egiptu – przerwała mu Nefret. – Ten zwój przypomina papirus królowej, lecz jest znacznie dłuższy i piękniej wykonany.
– Jest starszy od niego o dwieście lat – przypomniał jej David. – Pochodzi z dziewiętnastej dynastii. Papirusy z tego okresu mają jaśniejsze barwy i są mniej kruche od tych późniejszych. Chyba go nie uszkodziliśmy, ale Ramzes ma rację, że powinniśmy trzymać go w zamknięciu i więcej nie odwijać.
– Mam wątpliwości, czy nam się to uda – mruknął Ramzes.
– To znaczy?
– W zwykłych okolicznościach oczywiście zgodziłbym się, że trzeba go jak najmniej ruszać. Coś mi jednak mówi, że ktoś chciałby go nam odebrać. Dlatego powinniśmy sporządzić kopię.
– Bzdura – obruszyła się Nefret. – Minęły już trzy dni i nikt nas nie niepokoił.
– Poza pływakiem, którego przedwczoraj wieczorem widział Mohammed.
– Zdawało mu się albo to zmyślił, żeby dać dowód swojej czujności, bo profesor przyłapał go wcześniej, jak spał na służbie.
– Może i tak. Ale mimo wszystko uważam, że warto zrobić kopię. Jak długo by potrwało sfotografowanie zwoju, Davidzie?
– Wiele godzin – odparł jego przyjaciel. – A może nawet dni. Gdzie mam zainstalować ciemnię? Jak ukryjemy to przed ciotką Amelią? Co będzie, jeśli uszkodzę papirus? I jak…
– Szczegóły dopracujemy później – oświadczyła Nefret, z właściwą sobie nonszalancją przechodząc nad tymi trudnościami do porządku dziennego. – Ja ci pomogę. Jak sądzisz, skąd ten zwój pochodzi?
– Z Teb – powiedział Ramzes. – To była księżniczka, jedna z córek Ramzesa Drugiego. A skąd wziął się w Tebach, to kwestia otwarta.
– Może z Doliny Królów? – zasugerował David.
– Z Deir el Bahari? – Nefret spojrzała na niego zaskoczona. – Przecież to miejsce pochówku opróżniono już dawno temu. Mumie i inne obiekty są w muzeum.
– Nie wszystkie – odparł David, zamykając pokrywę pojemnika. – Na pewno pamiętasz tę historię, Nefret… Rodzina Abd er Rassul, zanim ją przyłapano, sprzedała część znalezisk kolekcjonerom i handlarzom. Całkiem możliwe, że nie wszystkie potem ujawniono.
– To raczej pewne, że nie wszystkie – wtrącił Ramzes.
Zapadło milczenie.
– Dlaczego nie powiesz wprost tego, co myślisz? – zapytała po chwili Nefret, zwracając się do Ramzesa. – Sethos działał w tym samym okresie, kiedy Abd er Rassulowie potajemnie handlowali znaleziskami ze Skrytki Królewskiej. Załóżmy, że jednym z jego nabytków był papirus księżniczki…
– Oczywiście taka ewentualność również przyszła mi do głowy – oświadczył Ramzes.
– Oczywiście! – Głos Nefret aż kipiał sarkazmem. – I co, może myślałeś, że zacznę krzyczeć na sam dźwięk tego imienia?
– To było tylko domniemanie, nic więcej. Sprawdziliśmy każdego handlarza w Kairze i nie pojawił się nawet cień dowodu, że Mistrz, jak się go tu nazywa, powrócił do miasta. Czegoś takiego nie dałoby się utrzymać w tajemnicy. Możesz nie wiedzieć, gdzie ukryto trupa, ale z pewnością poczujesz jego smród.
– Cóż za elegancka metafora! – sarknęła Nefret.
– Nie uszłoby to naszej uwagi – mówił dalej Ramzes. – Ale pozostaje faktem, że posłużono się tym zwojem, żeby nas zwabić w pułapkę. Jeśli stoi za tym Sethos, to zapewne nie my jesteśmy jego głównym celem. Jest nim matka. Próba uprowadzenia jej w Londynie nie powiodła się, postanowił więc dostać jedno z nas lub wszystkich, żeby w ten sposób dosięgnąć i jej.
– Mnie też to przyszło do głowy – oświadczyła Nefret. – Profesor nie spuszcza jej z oka od czasu tego napadu w Londynie. Zresztą nawet ktoś taki jak ona miałby dość rozsądku, żeby nie zapuszczać się samotnie nocą do Starego Miasta.
– W przeciwieństwie do nas – zauważył kwaśno Ramzes. – Gdyby jednak uznała, że któreś z nas jest w niebezpieczeństwie, poszłaby do samego piekła, wywijając tą swoją parasolką.
– To prawda – przyznał David. – Poszłaby.
Nagle wzdrygnął się, słysząc jakiś odgłos z korytarza. Nefret ze śmiechem poklepała go po ręce.
– To tylko ten niemiecki hrabia, który zajmuje apartament w końcu korytarza. Zawsze ryczy jak hipopotam. Bałeś się, że to ciotka Amelia wraca?
– Wróci, jeżeli się nie pospieszymy – mruknął Ramzes. – Podaj mi to pudło, siostrzyczko.
– Wsuń je pod łóżko, tam nigdy nie zamiatają – poradziła mu Nefret i podeszła do lustra, by doprowadzić do porządku włosy.
– Wolę go nie zostawiać u ciebie. Jeżeli ktoś go szuka…
– Będzie szukał w pokoju twoim lub Davida – oświadczyła Nefret. – Nawet jeżeli was rozpoznano, najpewniej nikt się nie domyślił, że to ja byłam tą twoją… jak brzmiało to interesujące określenie?
– Małą gazelą – przypomniał jej Ramzes i uśmiechnął się. – O tym drugim zapomnijmy.
– Hmm… Czy muszę się przebierać? – Wygładziła bluzkę i obciągnęła spódnicę na biodrach, przyglądając się krytycznie swemu odbiciu w lustrze.
– Moim zdaniem jesteś odpowiednio ubrana – stwierdził Ramzes.
– Dziękuję. A gdzie twój krawat?
Znaleźli go pod łóżkiem, gdy Ramzes uklęknął, by schować tam papirus. Nie zgodził się, by Nefret mu go zawiązała, włożyła więc kapelusz i David otworzył drzwi.
– Kiedy zamierzacie wyjawić wszystko profesorowi i ciotce Amelii? – zapytał z niepokojem. – Papirus tak naprawdę jest własnością fundacji, a oni są członkami jej zarządu. Będą wściekli, kiedy się dowiedzą, że go przed nimi ukrywaliśmy.
– Oni też wiele przed nami ukrywają, czyż nie? – burknął Ramzes. Pozostał z tyłu, by móc oddawać się przyjemności patrzenia na idącą przed nim dziewczynę. Twierdziła, że robi się nerwowa, kiedy się jej przygląda niczym okazowi pod lupą. Ale była tak piękna, z każdej strony i w każdym szczególe, że nie mógł się powstrzymać. Skłon jej głowy pod kapeluszem, muskające szyję kędziory, szczupłe ramiona, wąska talia, krągłe biodra i… dobry Boże, z każdym dniem jest coraz gorzej, pomyślał Ramzes i zmusił się do skupienia na słowach Davida.
– Wcale mi się nie podoba, że ich oszukuję – mówił jego przyjaciel. – Tak wiele im zawdzięczam…
– Nie musisz czuć się winnym – odparł Ramzes. – I tak wszystko będzie na mnie, zawsze tak jest. Nie ujawniajmy niczego, dopóki nie wyjedziemy z Kairu. Ojciec urządziłby straszliwą awanturę panu Maspero za to, że nie zlikwidował czarnego rynku starożytności, a matka natychmiast chwyciłaby parasolkę i pobiegła szukać Yussufa Mahmuda.
– A ty go przypadkiem nie szukałeś? – spytała Nefret.
– Nie jako Ali Szczur. Ustaliliśmy, że ta postać musi na jakiś czas zniknąć ze sceny.
– Nie jako Ali Szczur? – Nefret odsunęła się od Davida i natarła na Ramzesa. – Do diaska, przecież dałeś mi słowo!
– I nie złamałem go. Ale wiesz doskonale, że odnalezienie Mahmuda to nasza jedyna szansa na określenie pochodzenia zwoju!
– Przestań ją drażnić, Ramzesie – powiedział David, biorąc Nefret pod rękę. – Wy dwoje potraficie doprowadzić każdego normalnego człowieka do obłędu. Żeby krzyczeć na siebie w miejscu publicznym!
– Ja wcale nie krzyczałam – burknęła Nefret, pozwoliła mu się jednak prowadzić. – Ale przy Ramzesie nawet święty straciłby cierpliwość, a ja nie jestem świętą. Coście znowu wykombinowali?
– Udawaliśmy, że chcemy kupować starożytności – odparł David. – Ramzes grał bardzo bogatego i głupiego turystę, a ja byłem jego wiernym dragomanem.
– Turystę… – powtórzyła Nefret i odwróciła się nagle.
Ramzes zachwiał się i omal na nią nie wpadł. Pogroziła mu palcem.
– Chyba nie tego głupkowatego Anglika o włosach koloru słomy, który popatrzył na mnie przez monokl i powiedział…
– …”Na Jowisza, cóż to za piękna młoda niewiasta” – dokończył Ramzes, naśladując głos głupkowatego Anglika.
Nefret pokręciła z dezaprobatą głową, lecz mimo woli się uśmiechnęła.
– I czego się dowiedzieliście? – zapytała.
– Że pozbawiony skrupułów bogaty turysta może zdobyć każdy zabytek, jaki zechce. Nie zaoferowano nam jednak niczego tej klasy co nasz papirus, mimo że kręciłem nosem na wszystko, co mi prezentowano, i domagałem się czegoś lepszego. Yussuf Mahmud zapadł się pod ziemię, chociaż zwykle jest pierwszy do żerowania na naiwnych turystach.
– Zamordowali go – szepnęła Nefret.
– Albo się gdzieś ukrył – odparł Ramzes. – Przymknij się, Nefret, bo moja matka usłyszy słowo „morderstwo” z odległości mili.
Chociaż wszystko zostało przygotowane jak należy, doroczne przyjęcie nie sprawiło mi takiej przyjemności jak zazwyczaj. Zabrakło wielu starych przyjaciół, którzy odeszli w mroki wieczności lub wyjechali z Egiptu. Nie przyszedł Howard Carter. Nie było też Cyrusa Vandergelta z żoną, a świadomość, że wkrótce spotkamy się w Luksorze, nie całkiem wynagrodziła mi ich nieobecność. Szanowny pan Maspero oczywiście także był zaproszony, ale gdy wymówił się wcześniejszymi zobowiązaniami, poczułam ulgę. Choć wiem, że nierozsądnie jest czuć do niego niechęć, trudno mi było pozbyć się tego uczucia. Kiedy słuchałam, jak inni rozwodzą się z entuzjazmem nad swymi piramidami, mastabami i bogatymi w znaleziska cmentarzyskami, podczas gdy nas czekały kolejne nudne prace w pomniejszych grobowcach, moja złość na Maspero rosła.
Pan Reisner był uprzejmy zaprosić mnie do Gizy, gdzie miał koncesję na drugą i trzecią piramidę. Odmówiłam pod pretekstem, że nazajutrz wypływamy, lecz tak naprawdę nie chciałam po prostu cierpieć katuszy na widok czyichś piramid, gdy sama nie dostałam żadnej. Emerson, który słyszał naszą rozmowę, rzucił mi skrępowane spojrzenie, ale później nie wrócił już do tematu. Tej nocy okazywał mi swoje uczucia w sposób wyjątkowo namiętny. Ja również reagowałam z entuzjazmem, lecz w głębi serca czułam ziarenko irytacji. Jakież to typowo męskie, sądzić, że pocałunki i pieszczoty odwiodą kobietę od innych, poważniejszych spraw.
Nazajutrz zjedliśmy lunch w jednej z nowych restauracji. Przyłączyła się do nas Nefret, która udała się rano na dahabiję, by zabrać część swoich rzeczy.
– Czy to Ramzes? – zapytałam, patrząc na znajomą postać, która oddalała się w tempie sugerującym, że nie chce zostać rozpoznana. – Czemu się do nas nie przyłączy?
– Był ze mną – odparła Nefret – ale ma jakieś umówione spotkanie.
– Zapewne z jakąś młodą kobietą – mruknęłam z dezaprobatą. – Zawsze są wokół niego jakieś młode kobiety, choć nie rozumiem, dlaczego tak za nim biegają. Mam nadzieję, że to nie panna Verinder, która w ogóle nie posiada mózgu.
– Panna Verinder jest już nieaktualna – oświadczyła Nefret. – Zajęłam się tym. – Widząc moją minę, dodała szybko: – Czy widziałaś ten artykuł, ciociu Amelio?
Podała mi gazetę, niezbyt imponującą z wyglądu. Zostało z niej tylko kilka stron, czcionka była nieco zamazana, a papier tak cienki, że kruszył się w dłoniach. Nie czytam po arabsku tak biegle, jak mówię, lecz tytuł artykułu zrozumiałam bez trudności.
– „Młoda kobieta”… Skąd to masz?
– Od Fatimy. – Nefret ściągnęła rękawiczki i wzięła od kelnera kartę. – Poświęcam jej sporo czasu, pomagam podciągnąć się w angielskim.
– Wiem, kochanie – odparłam z czułością. – Jesteś dla niej bardzo dobra.
Nefret potrząsnęła głową tak energicznie, że aż zatrzęsły się kwiaty na jej kapeluszu.
– Nie robię tego z dobroci, ciociu Amelio – odparła – ale z poczucia winy. Kiedy widzę, jak rozjaśnia się twarz Fatimy, gdy wymawia nowe słowo, myślę o tysiącach innych arabskich kobiet, które mają podobne aspiracje, choć ani odrobiny tych możliwości, co ona – pogardzam sobą za to, że nie robię więcej.
Emerson serdecznie poklepał małą dłoń, leżącą na stole. Była zwinięta w pięść, jakby Nefret szykowała się do walki.
– Czujesz to samo, co czuje każdy przyzwoity człowiek, kiedy rozmyśla nad niesprawiedliwością tego świata – powiedział. – I jesteś jedną z nielicznych osób, którym doskwiera to na tyle, że próbują się temu przeciwstawić.
– To prawda – zgodziłam się z moim mężem. – Jeśli nie możesz zaświecić lampy, zapal choć małą świeczkę. Tysiące takich świeczek też może rozjaśnić bardzo dużą przestrzeń.
Emerson posłał mi krytyczne spojrzenie. Wiedziałam, że już żałuje chwilowego poddania się sentymentowi.
– Wolałbym, żebyś sobie darowała takie banalne sentencje, Peabody – powiedział. – Co to za gazeta?
– Redagowana przez kobiety i adresowana do kobiet – wyjaśniła Nefret. – Czyż to nie wspaniałe? Nie sądziłam, że takie rzeczy mogą się dziać w Egipcie.
– Działy się już niejednokrotnie – oświadczyłam.
Entuzjazm Nefret przygasł. Wszyscy, którzy dzielą się z innymi sensacyjnymi nowinkami, oczekują zwykle okrzyków zdumienia i podziwu. To naturalna skłonność człowieka i bardzo żałowałam, że zepsułam cały efekt.
– Nic dziwnego, że o tym nie słyszałaś – pocieszyłam Nefret. – Słyszeli tylko nieliczni, a większość z nich niestety nie pożyła zbyt długo. To pismo jest dla mnie nowością, choć ten sam tytuł – „Al Fatah” – miało już inne, publikowane przed kilku laty.
– Hmm… – mruknął Emerson, przyglądając się pierwszej stronie. – Niezbyt rewolucyjna retoryka. „Czarczaf to nie dolegliwość, która nas cofa w rozwoju. To raczej nasze szczęście”. Też coś!
– Na szczyt góry nie zawsze dociera się za jednym podejściem, mój drogi – odparłam. – Metoda drobnych kroków też bywa skuteczna. Przecież mnie rozumiesz, prawda?
– Być może – odparł krótko.
Uznałam za rozsądne skierowanie rozmowy na inne tory.
– Jak ta gazeta znalazła się w rękach Fatimy? – zapytałam Nefret.
– Rozdawano ją na kursach wieczorowych, na które uczęszcza. Czy wiedziałaś, ciociu Amelio, że Fatima uczy się co wieczór po zakończeniu pracy?
– Nie – przyznałam. – I wstydzę się tego. Powinnam więcej o niej wiedzieć. Kto prowadzi te kursy? Może któraś z misji?
– Organizuje je pewna dama z Syrii, pani Hashim. Robi to całkiem bezinteresownie, w dążeniu do poprawy losu tych kobiet.
– Chciałabym ją poznać.
– Naprawdę? – ucieszyła się Nefret. – Fatima nie śmiała cię o to poprosić, bo strasznie się ciebie boi, ale wiem, że byłaby zachwycona, gdybyśmy odwiedziły ją podczas lekcji.
– Obawiam się, że przed wyjazdem już nie będzie na to czasu. Dzisiaj spędzamy ostatnią noc w Kairze i zaprosiłam Rutherfordów na kolację. Postaram się złożyć wizytę pani Hashim przy następnej bytności w mieście. Wiesz, jak bardzo popieram takie przedsięwzięcia. Umiejętność czytania i pisania to pierwszy krok do emancypacji. Słyszałam o wielu takich małych prywatnych szkołach, prowadzonych przez panie bez rządowego wsparcia. W istocie zapalają one…
– Znowu wykład, Peabody – burknął mój mąż.
– Czy mogę wobec tego pójść dziś wieczorem z Fatimą? – zapytała Nefret. – Chciałabym dodać jej otuchy, a także przekonać się, jak prowadzone są te zajęcia.
– Ja nie mam nic przeciwko temu. A co ty sądzisz na ten temat, Emersonie?
– Zgadzam się – odparł. – I nawet wykażę poparcie dla sprawy, towarzysząc Nefret.
Wiedziałam doskonale, do czego zmierza. Nienawidzi formalnych kolacji i nie znosi Rutherfordów. Dalsza nasza dyskusja obfitowała w poirytowane okrzyki Emersona, zasugerowałam więc, abyśmy się wycofali do naszego salonu. Nefret przysiadła na poręczy fotela i objęła mojego męża za szyję.
– To bardzo miło z twojej strony, kochany profesorze, ale pańska obecność byłaby bardzo krępująca. To kurs wyłącznie dla kobiet… uczennice byłyby przerażone, widząc Ojca Przekleństw, a pani profesor musiałaby zasłonić twarz.
– Hmm… – wymamrotał Emerson.
– Zapowiedz swoją wizytę u pani Hashim przez posłańca – poradziłam Nefret. – Tego wymaga grzeczność.
Z kolekcji listów B
Powiadomiłam Ramzesa i Davida, dokąd się wybieram. Tym razem nie było to konieczne, chciałam się jednak trzymać naszych ustaleń, żeby nie dawać im pretekstu do ich omijania. Ramzes zaczyna się robić nerwowy jak stara ciotka – próbował wybić mi ten pomysł z głowy, ale go wyśmiałam. Wtedy oznajmił, że razem z Davidem idą ze mną. Mężczyźni potrafią być naprawdę męczący! Myślałam, że już nigdy nie wyjdziemy.
Profesor jest oczywiście kochany. Posłał taksówkę, żeby zabrała Fatimę z łodzi i zawiozła nas na lekcje. Biedaczka była zupełnie oszołomiona. Kiedy usiłowała mu podziękować, nie mogła w ogóle sformułować składnego zdania.
Profesor poczerwieniał i burczał jak zwykle, gdy usiłuje ukryć emocje lub zakłopotanie.
– Hmm… Gdybym był wiedział, że chodzisz do miasta na te wieczorne lekcje, Fatimo, postarałbym się, żeby cię zawożono – powiedział. – Powinnaś mieć więcej rozumu i nie poruszać się sama po ulicach o tej porze.
Ktoś, kto go nie zna, mógłby pomyśleć, że się złości, ale Fatima zna go bardzo dobrze. Jej oczy błyszczały spod czarnej zasłony niczym gwiazdy.
– Tak, Ojcze Przekleństw – szepnęła. – Słyszę cię i posłucham.
Emerson eskortował nas aż do taksówki i zagroził kierowcy najróżniejszymi nieprzyjemnościami, jeżeli będzie jechał zbyt szybko, zderzy się z innym pojazdem lub zabłądzi. To ostatnie nam nie groziło, bo Fatima doskonale znała drogę.
Dom, w którym odbywały się lekcje, stał przy Sharia Kasr el Eini. Była to nieduża rezydencja z niewielkim ogrodem, w którym rosły drzewa pieprzowe i palmy. Służący w galabii i fezie wskazał nam z ukłonem pokój po prawej.
Było to małe i marnie umeblowane pomieszczenie. Czekałyśmy dość długo. Wreszcie pojawiła się madame Hashim, wylewnie przepraszając nas za tę niedogodność.
Za młodu musiała być bardzo piękna. Jak wiele Syryjek, miała jasną cerę, łagodne brązowe oczy i delikatnie zarysowane brwi. Odziana była w suknię z czarnego jedwabiu, a na głowie miała habarę z tej samej tkaniny. Spod sięgającej do kostek sukni wystawały jednak modne sandały z pasków, a białą szyfonową zasłonę opuściła tak nisko, że okalała jej twarz niczym barbet średniowiecznej zakonnicy. Być może sama zacznę nosić coś takiego, kiedy się zestarzeję – pomaga ukryć drobne usterki urody w rodzaju obwisłego podbródka i zmarszczek na szyi.
Powitała mnie po francusku:
– C’est un honneur, mademoiselle. Ale spodziewałam się, że znamienita madame Emerson również przybędzie.
Wyjaśniłam jej w swojej kulawej francuszczyźnie, że znamienita madame Emerson była już umówiona wcześniej, ale przesyła pozdrowienia i ma nadzieję złożyć wizytę w przyszłości.
– Podzielam tę nadzieję – odparła pani Hashim. – Moja praca tutaj to niewielka rzecz, ale poparcie madame Emerson dla naszej sprawy byłoby bardzo cenne.
Otworzyła kolejne drzwi i wprowadziła nas do pokoju, w którym na podłodze siedziała gromadka kobiet. Razem z Fatimą było ich osiem – najmłodsze miały może dziesięć, dwanaście lat, a najstarszą była pomarszczona staruszka.
Usiadłam na krześle podsuniętym mi przez panią Hashim i przysłuchiwałam się z ciekawością przebiegowi lekcji. Kobiety czytały kolejno teksty z Koranu i z zadowoleniem stwierdziłam, że Fatima jest jedną z najlepszych. Niektóre czytały tak cicho, że ledwie je było słychać, być może speszone obecnością gościa. Starszej pani szło jak z kamienia, nie ustawała jednak w wysiłkach i odmawiała przyjęcia pomocy. Kiedy dobrnęła do końca wersetu, obdarzyła mnie bezzębnym uśmiechem triumfu. Odwzajemniłam go i nie wstydzę się przyznać, że łza zakręciła mi się w oku.
Lekcja trwała tylko czterdzieści minut, a kiedy uczennice wyszły, usiłowałam wyrazić madame mój podziw, ale jak zwykle, kiedy jestem wzruszona, brakowało mi francuskich słów. Podziękowałam jej za to, że mogłam przyjrzeć się lekcji, i życzyłam miłego wieczoru.
– Bardzo proszę, niech pani jeszcze nie idzie – powiedziała pani Hashim. – Może wypije pani ze mną herbatę i porozmawiamy?
Klasnęła w dłonie i wszedł służący. Ponieważ madame nie zasłoniła twarzy, byłam ciekawa, czy nieszczęsny chłopina nie został – jak to mawiała ciotka Amelia? – pozbawiony zdolności podejmowania pewnych czynności fizjologicznych. Obecnie prawo zabrania takich rzeczy, ale w przeszłości były powszechną praktyką. Mężczyzna nie miał jeszcze czterdziestki, był wysoki, a jego ciało składało się raczej z muskułów niż tłuszczu.
Madame już miała do niego przemówić, gdy nagle ktoś załomotał do frontowych drzwi. Nie miałam wątpliwości kto to taki.
– Do diaska… – zaczęłam. – Och… mille pardons, madame. Obawiam się, że to profesor Emerson. Nie należy do cierpliwych.
– A tak, słyszałam o tym – uśmiechnęła się pani Hashim. – Profesor jest tutaj oczywiście mile widziany.
Skinęła na służącego, który skłonił się i wyszedł. Jej biała szyfonowa boukra miała złote kółka, zahaczane o uszy. Podciągnęła ją i w tym momencie do pokoju wszedł nie profesor, lecz Ramzes z Davidem.
Miałam ochotę ich zamordować, ale trudno było nie poczuć dumy na widok obu moich chłopców. Prezentowali się naprawdę wspaniale. David jest zawsze schludny i zadbany, a Ramzes był w swoim najlepszym tweedowym garniturze. Zapomniał chyba kapelusza, bo miał zwichrzone włosy. Są mocno pofalowane i zazwyczaj zbyt długie, bo szkoda mu czasu na strzyżenie. Madame także, jak zdołałam dostrzec pomimo zasłony, odniosła pozytywne wrażenie. Przyjrzała się chłopcom dokładnie i zaprosiła Ramzesa gestem, by usiadł przy niej na dywanie.
– Ma chère madame – powiedział – nie zamierzamy zabierać pani cennego czasu, ale mojej siostry oczekują w hotelu na proszonej kolacji. Bardzo się jednak cieszę, że mogę wyrazić podziw, mój i moich rodziców, wobec pani zaangażowania dla sprawy, którą wszyscy wspieramy.
Ramzes mówi płynną idiomatyczną francuszczyzną, zresztą innymi językami także. Madame odpowiedziała mu, jak mi się wydawało, z lekkim rozbawieniem:
– Ach, więc i pan należy do wyznawców emancypacji kobiet?
– Trudno by było do nich nie należeć, szanowna pani.
– Naturellement. Miałam nadzieję, że namówię pańską matkę do napisania krótkiego artykułu dla naszego pisemka. Czy miał pan okazję je widzieć?
– Jeszcze nie, lecz zamierzam to uczynić. Przekażę pani prośbę matce. Z pewnością chętnie udzieli się waszemu ruchowi, i to nie tylko w tej formie. A teraz, jeśli pani wybaczy…
– Un moment, s’il vous plaît. – Madame sięgnęła za szyję i po chwili w jej rękach znalazł się złoty łańcuch z niewielkim rzeźbionym wisiorem. – Oto drobny dowód estymy, jaką darzę pańską znamienitą matkę – oświadczyła. – To emblemat naszej organizacji.
– Bardzo pani łaskawa – odparł Ramzes. – Widzę, że to bardzo starożytna rzecz… pawian, jeden z symboli Tota.
– Bardzo odpowiedni, n’est-ce pas? Małpa, siedząca obok wagi, na której ważone są ludzkie serca. Można by ją uznać za symbol sprawiedliwości.
– Być może.
Uznałam, że odpowiedź Ramzesa jest niezbyt uprzejma, poza tym już zbyt długo prowadził rozmowę sam. Sięgnęłam po ozdobę.
– To symbol sprawiedliwości, na którą kobiety w pełni zasługują – oświadczyłam. – I której kiedyś się doczekają! – dodałam. – Ja jej to przekażę, madame. Wiem, że będzie to dla niej cenna pamiątka.
– Zawieszę go pani na szyi, żeby się nie zgubił – oświadczyła pani Hashim.
Wisior był wykonany z czerwonobrunatnego kamienia i okazał się dziwnie ciężki.
Madame nie odprowadziła nas do wyjścia. Ogród przed domem wyglądał przepięknie w świetle księżyca i nocnych cieniach, przesyconych słodkim zapachem jaśminu. Nie pozwolono mi go jednak podziwiać – bo Ramzes energicznie chwycił mnie pod ramię i pomógł mi wsiąść do powozu. David pomógł Fatimie i ruszyliśmy.
– Jaki był cel tego całego przedstawienia? – zapytałam.
– Chciałem przyjrzeć się tej damie – odparł spokojnie Ramzes.
– Tak też myślałam. No i co o niej sądzisz?
– Przekonałem się, że jest to osoba, którą widzę po raz pierwszy w życiu – oświadczył Ramzes.
Tego się nie spodziewałam – sądziłam, że po prostu odgrywa rolę opiekuńczego starszego brata.
– Mój Boże! – wykrzyknęłam. – Znów Sethos? To już naprawdę bardzo naciągana hipoteza, Ramzesie.
– Nie tak znów bardzo. Ale moje podejrzenia okazały się niesłuszne. Sethos to mistrz kamuflażu, jednak nawet on nie zdołałby zmaleć o osiem cali ani pomniejszyć swojego wydatnego, orlego nosa. Zasłona tej kobiety była na tyle cienka, że mogłem dość dokładnie przyjrzeć się jej twarzy.
– A ja widziałam ją bez zasłony – przypomniałam mu. – Nie ma cienia wątpliwości co do jej płci. Ma gładką cerę i obejście pełne życzliwości i dobroci.
– Tak, dobroci – powtórzyła Fatima, przysłuchująca się pilnie naszej rozmowie, z której wychwyciła to ostatnie słowo. – To dobra nauczycielka. Miła.
– W Luksorze znajdziemy ci nową nauczycielkę, Fatimo – powiedział Ramzes po arabsku. – Prawda, Nefret?
– Jak sądzę, masz na myśli mnie. Oczywiście, jeśli nie trafi się ktoś lepszy. Do diaska, Ramzesie, kto ci na Boga wbił do głowy, że Sethosowi zachce się raptem zostać nauczycielem angielskiego?
Ramzes sprawiał wrażenie nieco zmieszanego. Przyznaję, że trudno to po nim poznać, ale ja od jakiegoś czasu prowadzę studia nad jego minami i wiem, że kiedy jest zmieszany, lekko zaciska usta i mruga.
– Ojciec wbił mi to do głowy – odparł. – Zgadzam się, że jeśli chodzi o Sethosa, nie całkiem kieruje się rozsądkiem, lecz jego domniemania nie są zupełnie bezpodstawne. Nie widziałaś tego łotra w działaniu, Nefret. To geniusz kamuflażu.
– Tym razem jednak obaj się pomyliliście.
– Ale nie jesteś zła, że po ciebie przyszliśmy? – zapytał David. Byłam zła, choć nie na niego. Dobrze wiedziałam, kto wymyślił tę „ekspedycję ratunkową”. Pochyliłam się i odgarnęłam kosmyk z czoła Ramzesa. Nienawidzi, kiedy to robię.
– Miałeś dobre chęci – przyznałam. – Ale najtrudniej mi będzie wybaczyć ci to, że zdążymy na kolację z tymi nudziarzami Ruthefordami.
Droga do Luksoru zajęła nam dwa tygodnie, mimo pomocy motorowego holownika. Przyczyny opóźnienia były raczej prozaiczne, lecz dzięki intuicji, która dość rzadko mnie zawodzi, wiedziałam, że wszyscy są bardzo zaambarasowani i podminowani. Szczególnie niespokojni wydawali się chłopcy. Miotali się po pokładzie całymi dniami i przez część nocy. Nie ulegało wątpliwości, że kochana stara dahabija jest zbyt ciasna dla osób tak pełnych energii, chociaż David odzyskał swój pokój, bo Fatima pojechała pociągiem, by przygotować dla nas dom.
Usiłowałam zająć umysł pracą, lecz nawet przy moim zdyscyplinowaniu nie potrafiłam skupić się na niczym. W ubiegłych latach zyskałam pewną reputację jako tłumaczka egipskich bajek, teraz jednak nowe teksty wydawały mi się zupełnie nieciekawe. Przełożyłam już najbardziej zajmujące z nich: „Baśń o przeklętym księciu”, „Opowieść o dwóch braciach”, „Przygody Sinuhe” i „Rozbitka”. Kiedy zwierzyłam się z mojego kłopotu Emersonowi, poradził mi, żebym zajęła się historycznymi dokumentami.
– Breasted opublikował już kolejny tom swoich tekstów -powiedział. – Mogłabyś poprawiać jego przekłady.
Jak zwykle sobie ze mnie żartował. Pan Breasted z Chicago był bardzo cenionym lingwistą, a pierwszy tom jego „Zapisków ze starożytnego Egiptu”, który ukazał się ubiegłej wiosny, wzbudził powszechne zainteresowanie.
– Nie mam zamiaru nadeptywać na odcisk Breastedowi, Emersonie – odparłam z kwaśnym uśmiechem.
– No to nadepnij Budge’owi. W jego tłumaczeniu „Księgi umarłych” aż roi się od błędów.
– Zdaje mi się, że Ramzes już się do tego zabrał.
Zauważyłam na jego biurku fotografie zwoju i nawet się zastanawiałam, jak i kiedy je zdobył.
– To zapewne inna wersja, nie ta, którą zmasakrował Budge. Ta jego jest w British Museum, powinnaś to wiedzieć. To kolejny przykład haniebnego pogwałcenia zakazu kupowania starożytności od handlarzy. Nie rozumiem, dlaczego władze muzeum wciąż popierają tego gagatka…
Wyszłam z pokoju. Opinię Emersona o panu Budge’u znam aż nazbyt dobrze.
Zważywszy na tego typu niedogodności, z jeszcze większą radością niż zwykle przyjęłam pokonanie przez łódź ostatniego zakrętu na rzece i widok ruin monumentalnych świątyń Luksoru i Karnaku oraz zabudowań nowej osady w Luksorze, która szybko przekształcała się w miasto. Wszędzie wyrastały nowe hotele i budynki rządowe, a przy nabrzeżu tłoczyły się wycieczkowe parowce. Było wśród nich kilka dahabii – bogaci ludzie, szczególnie ci powracający każdego sezonu do Egiptu, cenili sobie luksus posiadania prywatnej łodzi.
Jedną z takich osób był nasz przyjaciel Cyrus Vandergelt. Jego łódź, „Dolina Królów”, kotwiczyła naprzeciw Luksoru na Zachodnim Brzegu. Użyczył nam miejsca w swojej prywatnej przystani i gdy „Amelia”, kierowana wprawną ręką raisa Hassana, sunęła ku brzegowi, ujrzałam tam cały komitet powitalny. Był w nim także Abdullah, majestatyczny niczym kapłan w swej śnieżnobiałej szacie, był Selim, jego ukochany najmłodszy syn, oraz Daoud, Ibrahim i Mohammed – których zatrudnialiśmy od tak dawna, że stali się nie tylko cenionymi pracownikami, lecz również po prostu przyjaciółmi.
Oficjalny niegdyś stosunek Abdullaha do mnie zmienił się przez te lata; starzec ujął moją wyciągniętą rękę obiema dłońmi i serdecznie ją uścisnął.
– Dobrze wyglądasz – powitałam go, czując ulgę na jego widok, bo rok wcześniej Abdullah przeszedł lekki zawał serca. Nie znałam jego wieku, lecz broda zaczęła mu siwieć ponad dwadzieścia lat temu, kiedy tylko go poznaliśmy. Przestaliśmy go już namawiać, żeby odszedł na emeryturę z godziwą rentą – porzucenie nas i pracy, którą kochał tak samo jak my, złamałoby mu serce.
– Czuję się dobrze, Sitt. – Abdullah wyprostował się. – A ty… ty się wcale nie zmieniasz. Zawsze będziesz młoda.
– Ho, ho, Abdullahu – roześmiałam się. – To chyba pierwszy komplement, jaki od ciebie usłyszałam.
Powierzyłam go pełnemu szacunku uściskowi wnuka, czyli Davida, a sama podeszłam do Ramzesa, który witał się ze swym koniem. Ten piękny arabski ogier był darem szejka Mohammeda, naszego starego przyjaciela, z którym Ramzes i David mieszkali przez jakiś czas, ucząc się konnej jazdy i strzelania, a także – jak podejrzewam – innych rzeczy, których woleli mi nie wyjawiać. Risza, koń nie tylko piękny, ale i inteligentny, podbił serca nas wszystkich, podobnie zresztą jak jego małżonka Asfur, należąca do Davida.
Emerson zakończył ceremonię powitalną swoimi przyjaznymi przekleństwami i ruszyliśmy ku domowi. Na werandzie oczekiwała nas Fatima. Z radością zobaczyłam, że posadzone przeze mnie przed rokiem pnącza przyjęły się i kwitną. Abdullah zawsze zapominał o ich podlewaniu. Teraz sięgały zielonymi ramionami ku kratownicy okalającej okna, sypiąc na ziemię purpurowe płatki.
Młodzi natychmiast udali się do stajni w towarzystwie Selima, który rozprawiał z takim ożywieniem, zdając relację ze stanu pogłowia pozostawionych pod jego pieczą zwierząt, że nawet Ramzes nie mógł wtrącić słowa. Osły były wykąpane, koza Tetiszeri jeszcze bardziej utyła, a źrebica…
Asfur i Risza zostali dumnymi rodzicami rok wcześniej, a ich córka była własnością Nefret i została przez nią nazwana Moonlight, czyli Światło Księżyca. Była siwkiem jak jej ojciec, lecz o jaśniejszym, perłowym odcieniu. Nefret nawiązywała z wszelakimi zwierzakami niemal magiczny kontakt i zanim opuściliśmy wiosną Egipt, klaczka chodziła za nią wszędzie jak pies. I oczywiście nie zaznała dotąd siodła ani wędzidła.
– Pamięta mnie! – zawołała Nefret, kiedy wróciła ze stajni. Jej twarz jaśniała radością.
– W rzeczy samej – stwierdziłam, bo Moonlight szła tuż za nią, najwyraźniej gotowa wziąć udział w lunchu. Kiedy ją odgoniliśmy od stołu, podeszła do okna, wysuwając nos ku Horusowi, siedzącemu na parapecie. Kot był przyzwyczajony do koni, ale nie tolerował ich na własnym terytorium. Uskoczył z prychnięciem i zjeżonym grzbietem, a źrebica zabrała się do pałaszowania moich róż.
Nefret udało się ją w końcu namówić, by wróciła do stajni z Selimem, i zasiedliśmy do posiłku. Taka fraternizacja z miejscowymi, która już nam weszła w krew, dla europejskiej społeczności Luksoru była wciąż źródłem skandalizujących plotek. Bardziej „liberalni” członkowie tej społeczności pozwalali sobie od czasu do czasu na przyjmowanie bogatych, wykształconych Egipcjan, ale żaden z nich nie usiadłby do stołu z własnymi pracownikami.
Fatimy naturalnie nie zapraszałam do wspólnego posiłku. Perspektywa siedzenia przy jednym stole z tyloma mężczyznami przeraziłaby ją, krzątała się więc przy nas, nadzorując podawanie potraw.
Kiedy już wyczerpały się plotki na temat nowych małżeństw, zgonów, chorób i narodzin, Emerson odsunął krzesło i wyciągnął fajkę.
– I jak tam, Selimie? – zapytał jowialnie. – Czy te łotry, twoi krewni z Gurna, odkryli ostatnio jakieś nowe groby?
Na spokojnym obliczu mojego syna – który siedział na parapecie okna, oparty plecami o framugę – pojawił się lekki cień zaniepokojenia. Rozumiałam chyba jego przyczynę, bo podzielałam to uczucie. Emerson jest zbyt bezpośredni i nie chce zrozumieć, iż tego rodzaju dociekań nie prowadzi się w ten sposób. Selim istotnie był spokrewniony z wieloma Gurnawi, a wielu z nich było rabusiami grobów. Tak obcesowo sformułowane pytanie stawiało naszych ludzi, szczególnie Abdullaha, w dość trudnym położeniu, musieli bowiem wybierać pomiędzy donoszeniem na krewnych a okłamywaniem nas.
Selim, siedzący na parapecie obok Ramzesa i Davida, miał mocno zakłopotaną minę. Był to przystojny chłopak o wielkich czarnych oczach i wyrazistych rysach, bardzo podobny do Davida, swego młodszego zaledwie o kilka lat bratanka.
– Nie ma nowych grobów, Ojcze Przekleństw – odpowiedział, rzucając przepraszające spojrzenie Abdullahowi. – Żadnych. Tylko pogłoski, jak zwykle…
– Jakie pogłoski? – nie ustępował Emerson.
– Przestań, Emersonie, to nie miejsce i czas na takie rozmowy – rzuciłam, litując się nad nieszczęsnym młodzianem. Wiedziałam, że mój mąż przepytywał już Abdullaha, ale stary Arab prawie całe lato spędził w Atiyah pod Kairem, gdzie miał rodzinę, nie mógł więc wiedzieć o wydarzeniach w Tebach więcej od Selima. W każdym razie miał pretekst, żeby udawać, że nie wie.
– A jak tam handlarze? – zapytałam. – Czy pojawiło się u nich coś ciekawego?
Kiedy już zrabowany obiekt trafił w ręce handlarzy starożytnościami, stawał się znany publicznie, był to więc bezpieczniejszy grunt. Selim, rozpromieniwszy się, wyrecytował listę przedmiotów, które pokazały się ostatnio na rynku, ale Emerson nie znalazł wśród nich niczego godnego uwagi. Bardzo go to poirytowało, miał bowiem nadzieję zdobyć dowody na to, że Gurnawi odkryli jakiś nowy, bogaty w zabytki grób i wówczas miałby pretekst, by go zacząć szukać.
Nazajutrz starałam się nakłonić Emersona do podjęcia bardziej sensownych działań. Robiłam to z właściwą sobie subtelnością, okrężną drogą.
– Cyrus i Katherine Vandergelt zapraszają nas na kolację dziś wieczór – napomknęłam, przeglądając pocztę.
Emerson stęknął, ale nic nie odpowiedział. Po śniadaniu zarzucił pół stołu swoimi notatnikami i teraz je przeglądał. Zdjęłam jeden z jego talerza, otrzepałam z okruchów i spróbowałam ponownie.
– Cyrus planuje tego roku wykopaliska w Asasif. Jestem przekonana, że ucieszyłby się z naszej pomocy. Jego ludzie…
– …w zupełności mu wystarczą – uciął Emerson, patrząc na mnie wilkiem. – Znowu zaczynasz, Amelio? Dzisiaj rozpoczynamy prace przy grobach w tej małej bocznej dolinie – jeżeli uda mi się odnaleźć mapę, którą naszkicowałem w zeszłym roku. Czy znowu pożyczyłeś sobie moje notatki, Ramzesie?
– Nie, ojcze – pokręcił głową jego syn, przełykając ostatnią łyżkę owsianki, którą akurat miał w ustach. – Nie te, w każdym razie. Pozwoliłem sobie…
– Nieważne. – Emerson westchnął ciężko. – Oczywiście ty i David nie przyłączacie się do nas, prawda?
– Jak już ci wspominałem, ojcze, zamierzamy rozpocząć kopiowanie inskrypcji ze świątyni Setiego Pierwszego. Jeżeli nas jednak potrzebujesz…
– Nie, nie. – Muskularną pierś Emersona uniosło kolejne głębokie westchnienie. – Twoja publikacja na temat Sali Kolumnowej w Świątyni Luksorskiej to świetna praca. Powinieneś dalej się tym zajmować. Cykl takich publikacji będzie miał wielką wartość naukową, a tobie wyrobi markę.
– Gdyby chłopcy nam pomogli, szybciej byśmy się z tym uwinęli – zauważyłam.
– Nie, Peabody, nie zgodzę się na to. Ramzes ma rację.
– Ma rację? – zdziwiłam się. – W jakiej kwestii?
– W kwestii pierwszeństwa ochrony odnalezionych starożytności wobec odkrywania nowych. Każdy grobowiec, świątynia czy monument wkrótce po odkryciu zaczyna niszczeć. Nadejdzie taki czas, i to już wkrótce, kiedy jedynym śladem po ważnych historycznych przekazach będą właśnie kopie, jakie wykonują nasi chłopcy. Ich praca ma dla egiptologii większe znaczenie od wszystkich moich dokonań razem wziętych.
Mówił to ściszonym, łamiącym się głosem, nastroszywszy brwi, z opuszczoną nisko głową.
– Na Boga, Emersonie – zaniepokoiłam się. – Pierwszy raz widzę cię w takim stanie. Co się z tobą dzieje?
– Czekam, aż ktoś mi zaprzeczy – odparł mój mąż już normalnym tonem. A kiedy już ubawił się naszym kosztem, przyznał, że jego wcześniejsza wypowiedź także miała żartobliwy charakter. – Możemy zaczekać z rozpoczęciem prac jeszcze dzień lub dwa – oznajmił. – Zanim zdecyduję, gdzie zacząć, chciałbym się rozejrzeć po Dolinie. Reszta z was ma oczywiście wolną rękę.
Wszyscy uznali, co wcale mnie nie zaskoczyło, że wycieczka po Dolinie bardzo im odpowiada. Jak to mieliśmy w zwyczaju, wybraliśmy drogę prowadzącą w górę urwiska za Deir el Bahari i dalej przez płaskowyż. Emerson podążał przodem, trzymając mnie za rękę, a dzieci zostały z tyłu. Nefret niosła kota, który koniecznie chciał jej towarzyszyć. Traktowała go jak małe kociątko, którym nie był (ważył dobre piętnaście funtów), a on bezwzględnie to wykorzystywał.
Skośne promienie porannego słońca kładły niebieskoczarne cienie na skalistych grzbietach. Za kilka godzin, kiedy słońce stanie w zenicie, jałowe pustkowie zmieni barwę na blado-beżową. Ten pustynny płaskowyż, palony skwarem za dnia i lodowato zimny w zimowe noce, większość ludzi uznałaby za niedostępny i budzący grozę, ale dla nas był jednym z najbardziej ekscytujących – i na swój sposób najpiękniejszych – miejsc na ziemi. Jedynymi oznakami życia były odciśnięte w białym pyle ścieżki ślady bosych i obutych stóp, oślich i kozich kopyt oraz wijące się smugi, pozostawione przez węże. Niektórzy z bardziej wytrawnych turystów zapuszczali się tutaj, lecz nadciągali z przeciwnego kierunku, po odwiedzeniu Doliny. Mijaliśmy po drodze tylko Egipcjan, pozdrawiających nas z uśmiechem. Ich powiewne szaty, choć zakurzone i sfatygowane, dodawały scenerii kolorytu.
Podobnie zresztą jak mój małżonek. Emerson maszerował żwawo, wyprostowany i z twarzą rozjaśnioną nadzieją. Był tu w swoim żywiole, a luźne odzienie pasowało do jego muskularnej sylwetki o wiele bardziej od formalnych strojów, jakie wymuszała na nim cywilizacja. Jego opalona szyja, nagie ramiona i rozwiane wiatrem czarne włosy tworzyły widok zdolny poruszyć serce każdej kobiety.
– Żartowałeś, prawda? – zapytałam go. – Masz oczywiście rację co do znaczenia kopiowania inskrypcji, ale twoja praca także przecież przyczynia się do ochrony zabytków. Gdybyś nie odnalazł grobowca Tetiszeri, te piękne przedmioty zostałyby rozgrabione lub zniszczone.
Emerson spojrzał na mnie zdziwiony, ale po chwili jego mocno zarysowane wargi ułożyły się w uśmiech.
– Moja kochana Peabody, to do ciebie podobne martwić się o mnie, lecz zupełnie niepotrzebne. Czy kiedykolwiek widziałaś, bym cierpiał z braku pewności siebie?
– Nigdy – odparłam i również się uśmiechnęłam.
– Jestem najszczęśliwszym z ludzi, Peabody.
– Oczywiście, mój drogi. Cóż znaczy kilka nudnych grobów… Jesteśmy w miejscu, które kochamy, i z tymi, których kochamy. – Obejrzałam się przez ramię. – Cóż to za urocze trio i w jakże wielkiej ze sobą przyjaźni! Zawsze mówiłam, Emersonie, że wyjdą na ludzi.
Z manuskryptu H
– Obiecałeś, że im wszystko powiemy po opuszczeniu Kairu – przypomniała Ramzesowi Nefret. – Potem to przełożyłeś na później, kiedy już znajdziemy się w Luksorze. Na co jeszcze czekamy? David ma rację: jeżeli mamy dostać burę…
– Nie ma żadnego „jeżeli” – stwierdził sucho Ramzes.
– No to miejmy już to za sobą! Czekanie zawsze jest gorsze od tego, co się ma stać.
– Nie zawsze.
– Dla mnie tak. Zobaczyłam dziś rano w lustrze, że mi przybyły dwie nowe zmarszczki! Nie widzisz, jaka się zrobiłam blada i mizerna?
Ramzes przyjrzał się jej. Gdy była w takim nastroju i zaczynała tupać jak nadąsane dziecko, besztając go głosem, w którym pobrzmiewało rozbawienie, jej urok stawał się nieodparty.
– Nie, nie widzę – odparł.
– No pewnie. Doskonale wiem, o co ci chodzi. Chcesz udowodnić ciotce Amelii i profesorowi, że potrafisz sobie poradzić z tym całym bałaganem bez ich pomocy. Nie pokażesz im papirusu, dopóki nie będziesz mógł oznajmić, że wiesz, skąd pochodzi, i powiedzieć, że dopadłeś złodzieja – żywego lub martwego.
Ramzes zdołał ukryć swoją reakcję, łamiąc jedynie lekko rytm marszu, ale Nefret zakryła nagle dłonią usta i rzuciła przestraszone spojrzenie na jego twarz.
– Ojej, nie chciałam. Przepraszam, Ramzesie. Nie pomyślałam, że to cię jeszcze może dotknąć.
– Że co mnie może dotknąć? – burknął Ramzes i przyspieszył kroku. Dziewczyna musiała niemal biec, żeby za nim nadążyć.
– Do diaska, Ramzesie…
– Nie przeklinaj. Matka tego nie znosi.
Nefret zatrzymała się w pół kroku.
– Niech to wszyscy diabli! – krzyknęła.
– Przestań łaskawie wrzeszczeć i wyglądaj na zadowoloną, bo wpakujesz nas w poważne tarapaty – syknął Ramzes.
Nefret przyjrzała mu się uważnie, a potem odrzuciła w tył głowę i wybuchnęła wysokim, perlistym śmiechem, który zamienił się w jęk bólu, gdy Horus wczepił się w nią wszystkimi pazurami. Nie lubił, kiedy ludzie krzyczeli mu do ucha.
– I zdejmij z siebie tego cholernego kota! – dorzucił Ramzes, którego aż świerzbiała ręka, żeby zrzucić zwierzaka z jej ramienia i przekonać się, czy koty rzeczywiście zawsze lądują na czterech łapach. – Nie będziesz go przecież niosła przez całą drogę, toż to co najmniej dwadzieścia funtów żywej wagi.
– Czy mógłbyś… – zaczęła Nefret.
– Mógłbym umrzeć, żeby ci sprawić przyjemność, ale niesienie tego leniwego obżartucha to już przesada.
Nefret zerknęła na Davida, który wpatrywał się w horyzont. On także nie przepadał za Horusem. Dziewczyna z westchnieniem łagodnie opuściła kota na ziemię. Horus łypnął złowrogo na Ramzesa. Wiedział, przez kogo został tak spostponowany, lecz doświadczenie nauczyło go także, że ciężkich buciorów kły i pazury się nie imają.
Maszerowali dalej, a kot dreptał za nimi. Ramzes doskonale wiedział, że Nefret jest zła na siebie za rozjątrzenie starej rany, a na niego za to, że nie podjął tematu. Ma bez wątpienia rację, pomyślał, lepiej byłoby ujawnić jej swoje uczucia i przyjąć pocieszenie, którym tak bardzo pragnie go obdarzyć. Powściągliwość jednak weszła mu już w krew tak bardzo, że trudno mu było się przełamać. Irytowało to Nefret, która nigdy nie ukrywała przed nikim, co czuje. Cóż, odrobina umiarkowania przydałaby się obu stronom, pomyślał.
Nefret oczywiście wcale nie zamierzała go dotknąć. Skąd miała wiedzieć, że tak bardzo go to zaboli, skoro i jego samego to zaskoczyło? Ostatnio rzadko myślał o tej ohydnej sprawie, chyba że nocny koszmar przypomniał mu znowu wszystkie ponure szczegóły rozpaczliwej walki w ciemnościach i straszliwego jej zakończenia – odgłosu roztrzaskiwanej o kamień czaszki i widoku rozpryskującego się mózgu.
Dziewczyna szła w milczeniu, odwróciwszy twarz. Ramzes podjął na nowo wątek, przerwany jej mimowolną niezręcznością.
– Przyznaję, że chętnie bym się odrobinę przed nimi popisał, lecz nie bardzo widzę szansę na to. Poruszamy się po omacku, a zawdzięczamy to częściowo właśnie ojcu i matce, którzy traktują nas jak wymagające jeszcze opieki dzieci… szczególnie ciebie, Nefret.
Kopnął kamień, który minął Horusa o dwie stopy. Kot miauknął i przewrócił się na grzbiet, a Nefret podniosła go z ziemi, przytuliła i zaczęła pocieszać. Ramzes zgromił kocura spojrzeniem, ale ten popatrzył na niego szyderczo znad ramienia dziewczyny. Tak czy inaczej, dopiął swego.
Zbliżali się do końca ścieżki i do stromego zejścia z płaskowyżu we wschodnią część Doliny. Nefret przygarbiła się, najpewniej pod ciężarem kota, ale gdy się odezwała, jej głos brzmiał rezolutnie jak zwykle:
– Przyznaję ci rację w tej kwestii, Ramzesie, i zamierzam podjąć pewne kroki, żeby to zmienić. Uwielbiam ich, jednak czasami doprowadzają mnie szału! Jak mogą oczekiwać, że dopuścimy ich do naszych tajemnic, skoro sami nie dzielą się z nami swoimi?
Zejście do Doliny jest strome, lecz stosunkowo łatwe, jeżeli jest się, tak jak my byliśmy, w dobrej kondycji. Namówiłam Nefret, żeby puściła kota i nałożyła kapelusz. Horus protestował, ale dziewczyna także wiedziała, że wygodniej jej będzie schodzić, gdy będzie miała wolne ręce. Na trasie roiło się od turystów; była pełnia sezonu, a groby zamykano dla zwiedzających dopiero o pierwszej po południu. Niektórzy gapili się bezczelnie na naszą grupę i na wędrującego za nami kota. Emerson spochmurniał.
– Z każdym rokiem jest gorzej – burknął. – Wszędzie ich pełno, są natrętni jak muchy. Nie sposób znaleźć spokojnego miejsca do pracy, gdzie człowiek nie byłby przez cały czas obserwowany i narażony na impertynenckie pytania.
– Ta boczna odnoga, gdzie pracowaliśmy rok temu, jest dość oddalona od szlaków – przypomniałam mu. – Turyści nas tam nigdy nie nagabywali.
– Głównie dlatego, że nie znajdowaliśmy niczego, co by warte było złamanego szeląga – skwitował moją uwagę Emerson.
Turyści zawsze wprawiają go w zły nastrój. Nie wdając się już w dalsze komentarze na ten temat, ruszył naprzód, jednak nie do wąwozu, o którym napomknęłam, lecz do głównej części Doliny i oślego parku.
– Dokąd on idzie? – zdziwiła się Nefret.
Znałam odpowiedź i oczywiście Ramzes też ją znał. Jak zwykle odezwał się pierwszy, bo w przeciwieństwie do mnie wcale się nie zadyszał.
– Chce się znów przyjrzeć numerom trzy, cztery i pięć. Wciąż jeszcze ma nadzieję, że mu pozwolą w nich pracować, a szczególnie zależy mu na piątce.
Nawet ja nie pamiętam numerów wszystkich grobowców w Dolinie, ale trzy wymienione przez Ramzesa znaliśmy wszyscy, bo Emerson rozprawiał na ich temat bardzo często. Zostały już spenetrowane przez innych archeologów, jednak żaden z nich nie zbadał ich dokładnie ani nie opisał. Nikt także się do tego jakoś szczególnie nie palił, lecz firman Emersona, jego licencja na badania, nie obejmował tych miejsc, uznano je bowiem za groby królewskie. W numerze trzecim znaleziono kartusze Ramzesa III, chociaż monarcha tak naprawdę został pochowany w innym, znacznie bardziej wyszukanym grobowcu w Dolinie. Numer czwarty, przypisywany Ramzesowi XI, został zamieniony na stajnię przez arabskich chrześcijan i kompletnie splądrowany. W piątce natrafiono na imię Ramzesa II, lecz on także spoczywał gdzie indziej, a próby spenetrowania grobu – ostatnio przez naszego przyjaciela Howarda Cartera przed pięciu laty – utrudniały wypełniające komorę zwały zbitego gruzu.
Emerson sam by pewnie pierwszy przyznał, że szansę znalezienia tam czegoś ciekawego są znikome, złościło go jednak, że został pozbawiony możliwości podjęcia badań arbitralną i niesprawiedliwą decyzją urzędnika. Firmanem na poszukiwanie nowych grobów w Dolinie Królów dysponował pan Theodore Davis, a przestrzegania tych ograniczeń strzegł nie tylko pan Maspero, ale także miejscowy inspektor, Arthur Weigall.
– Lepiej dogońmy Emersona – powiedziałam niespokojnie – bo jeśli pierwszy spotka Weigalla, z pewnością powie mu coś przykrego.
– Powie lub zrobi – odparła ze śmiechem Nefret. – Ostatnim razem zagroził mu, że…
– Pospieszmy się – poprosiłam.
Poruszaliśmy się jednak wolniej, niżbym pragnęła, bo większość turystów podążała w kierunku przeciwnym do naszego. Musiałam się zgodzić z opinią mojego męża, że wielu z nich wygląda idiotycznie: byli nieodpowiednio ubrani i rozglądali się wokół nieobecnym wzrokiem. Mężczyźni byli w lepszej sytuacji, bo nie utrudniały im marszu wysokie obcasy i gorsety. Wszyscy przyglądali się Nefret, która w swoich turystycznych butach i spodniach szła swobodnie niczym gibki chłopak. Namówiłam ją do włożenia płaszcza, lecz koszulę miała rozpiętą pod szyją, a jej twarz okalały rudozłote loki, wymykające się spod tropikalnego kasku. Nie zwracała zupełnie uwagi na nachalne spojrzenia – krytyczne kobiet i pełne podziwu panów.
Tak jak się spodziewałam, odnaleźliśmy Emersona wrośniętego w ziemię przed grobowcem numer pięć. W zamykane wrota zaopatrzono tylko te groby, w których były malowane reliefy. Wejścia do tego grobowca strzegła jednak zapora równie skuteczna – zwały gruzu i najróżniejszego śmiecia, niemal całkowicie zasłaniające otwór drzwiowy.
Moje przeczucia się sprawdziły. Twarzą w twarz z Emersonem stał, zwrócony plecami do grobowca, młody człowiek w tweedowym garniturze i wielkim kasku. Był to pan Weigall, który zastąpił na stanowisku inspektora Górnego Egiptu naszego przyjaciela Howarda. Ani twarze, ani postawa obu mężczyzn nie wskazywały na bojowy nastrój i już miałam odetchnąć z ulgą, kiedy nagle Emerson pchnął mocno Weigalla w pierś. Młody człowiek zachwiał się i wpadł tyłem do na wpół zasypanego otworu wejściowego.
Boże Narodzenie obchodziliśmy, jak nakazuje tradycja, w gronie przyjaciół, z choinką i śpiewaniem kolęd. Sceneria była oczywiście nieco nietypowa: zamiast śniegu złocisty piasek, zamiast siekącego o szyby deszczu ze śniegiem balsamiczna bryza wpadająca przez otwarte okna, a zamiast choinki gałąź tamaryszku. Spędziliśmy jednak w Egipcie tyle sezonów świątecznych, że wydawało nam się to całkiem naturalne. Dzięki pomysłowym dekoracjom Davida nawet wrzecionowaty tamaryszek spełnił swoje zadanie. Na gałęzi zawisły, migocąc w świetle świec, malutkie wielbłądy, łańcuchy z delikatnych srebrnych gwiazdek i różne inne ozdoby, wycięte z cynfolii lub wypalone z gliny.
Pan Weigall wraz z żoną nie przyjęli naszego zaproszenia. Żywili chyba urazę do Emersona, choć nie rozumiem doprawdy dlaczego – jego błyskawiczne działanie uratowało młodego człowieka przed znacznie poważniejszymi obrażeniami niż przy upadku (dość gwałtownym, przyznaję) na twardą ziemię. Mój bohaterski mąż wciąż jeszcze pielęgnował swoją lewą nogę, mocno stłuczoną przez lawinę kamieni, którą strącił jakiś głupkowaty turysta, wspinając się na skały ponad grobowcem.
– Może nie należało go popychać aż tak mocno, Emersonie – powiedziałam, kiedy jakiś czas potem rozmawialiśmy o tym zdarzeniu.
– Nie było czasu na takie kalkulacje, Peabody – odparł Emerson, spoglądając na mnie z wyrzutem. – Czy sądzisz, że zamierzałem celowo uszkodzić urzędnika Departamentu Starożytności?
Z pewnością nikt nie potrafiłby mu tego udowodnić, jednak stosunki między nami a Weigallami wcale się dzięki temu nie ociepliły. Ich nieobecność nie miała jednak znaczenia, ważne, że przyszli nasi starzy przyjaciele, przede wszystkim Cyrus i Katherine Vandergelt. Cyrus był jednym z najbliższych nam ludzi, bardzo też polubiliśmy damę, którą poślubił przed kilku laty, pomimo jej cokolwiek dziwnej przeszłości.
Kiedy ją poznaliśmy, Katherine ukrywała się przed swoim wierzycielem, naszym naiwnym znajomym, zarabiając na życie jako medium spirytystyczne. Potem jednak ustatkowała się i była właśnie o krok od dania kosza Cyrusowi, kiedy ją poznałam. Odwiodłam ją od tego i nigdy tej interwencji nie żałowałam (rzadko w ogóle czegokolwiek żałuję), było im bowiem ze sobą bardzo dobrze. Wspaniałe poczucie humoru i nieco ironiczne spojrzenie na świat czyniły z Katherine znakomitego kompana.
Ceny w Egipcie od czasu moich pierwszych przyjazdów bardzo wzrosły i nic tu nie pomagały umiejętności Fatimy w targowaniu się. Indyk kosztował sześćdziesiąt piastrów, niemal czterokrotnie więcej niż dwadzieścia lat temu. Po kolacji, do której Fatima między innymi podała wspaniały pudding z płonącą brandy – przenieśliśmy się na werandę, żeby popatrzeć na zachód słońca. Katherine opadła z ulgą na fotel i spoglądając zazdrośnie na Nefret, ubraną w jedną ze swoich luźnych, bogato wyszywanych sukni, wyraziła zamiar sprawienia sobie podobnego stroju.
– Zanadto się objadłam – stwierdziła – i ten gorset mnie dobija. Powinnam była pójść za twoją radą, Amelio, i zdjąć go, ale jestem o wiele tęższa od ciebie.
– Jesteś w sam raz – oświadczył Cyrus, patrząc na nią z czułością.
Pozostali też pospieszyli z podobnymi zapewnieniami. Było jeszcze tylko dwóch gości – Howard Carter oraz Edward Ayrton, z którym rok wcześniej zaprzyjaźnił się Ramzes. Ned, jak kazał nam do siebie mówić, był kierownikiem wykopalisk prowadzonych przez Amerykanina, pana Davisa, który zupełnie go nie doceniał i wszystkie jego odkrycia przypisywał sobie. Ponieważ jednak Davis nie miał pojęcia o procedurze poszukiwań i zupełnie jej nie przestrzegał, Maspero wymógł na nim zatrudnienie fachowca. Ayrton był młodzieńcem dość nikłej postury, raczej sympatycznym niż przystojnym. Widząc, że czuje się nieco skrępowany, postanowiłam wciągnąć go do rozmowy.
– Zaczynasz oficjalnie sezon pierwszego stycznia, prawda, Ned? – zapytałam. – Jak dotąd wyjątkowo ci się szczęściło w odnajdywaniu nowych grobów dla pan Davisa… co oczywiście nie znaczy, że nie doceniam twoich umiejętności jako archeologa, którym zawdzięczasz te sukcesy.
– Jest pani zbyt uprzejma, pani Emerson – odparł młody człowiek łagodnym, kulturalnym głosem. – W ubiegłym roku nie znaleźliśmy jednak niczego, co mogłoby się równać z grobowcem Jui i Tui.
– Boże mój, ile niesplądrowanych grobów można znaleźć, zdaniem tego sukin… człowieka, w przeciągu jednego życia? – wtrącił się Emerson.
– Zdaje się, że zaplanował sobie odkrycie co najmniej jednego grobowca w ciągu sezonu – mruknął Howard, siedzący nieco na uboczu. – Nie zazdroszczę ci pracy u niego, Ayrtonie.
Zapadło pełne zakłopotania milczenie. Howard, poza tym że piastował stanowisko inspektora Dolnego Egiptu, nadzorował także kiedyś wykopaliska Davisa. Utracił obie te posady i cień goryczy w jego głosie zdradzał, że nie przyjął tego obojętnie.
Wiosną roku 1905 przeniesiono go do Dolnego Egiptu na miejsce Quibella, który z kolei objął jego stanowisko inspektora Górnego Egiptu. Niedługo po przyjeździe Howarda na Saharę grupa pijanych francuskich turystów próbowała dostać się do Serapeum bez biletów, a kiedy odmówiono im wstępu, zaatakowali strażników pięściami i kijami. Gdy wezwano Howarda, kazał swoim ludziom bronić się i jeden z Francuzów został pobity.
Jako że podchmieleni turyści nawiedzili również dom pani Petrie i zachowali się wobec niej bardzo grubiańsko, nie ulegało wątpliwości, że wina leży po ich stronie. Jednakże w oczach nadętych urzędników z egipskiego rządu uderzenie obcokrajowca przez „tubylca”, nawet w samoobronie, było większym przestępstwem. Francuzi zażądali oficjalnych przeprosin, ale Howard odmówił. Wówczas Maspero przeniósł go do odległego rejonu w Delcie, Howard jednak po kilku miesiącach zrezygnował i z tego. Od tej pory wiódł niepewne życie, utrzymując się ze sprzedaży swoich obrazów i oprowadzania zamożnych turystów. Nie miał żadnego majątku i jego tak obiecująca kariera przestała się rozwijać niemal zaraz po starcie.
Ciszę znów przerwał Emerson, choć wcześniej powiedział, że nie będzie się odzywał. Rok temu miał poważną scysję z panem Davisem i obiecał mi, że nie zakłóci atmosfery tego świątecznego dnia, lecz powinnam była wiedzieć, że nie zdoła się powstrzymać.
– Masz szczęście, że to już jest za tobą, Carter – burknął. – Quibell załatwił sobie przeniesienie na północ, bo nie był w stanie pracować z Davisem, a Weigall, kiedy objął inspektorat po Quibellu, namówił Davisa, żeby zatrudnił Ayrtona, bo też nie mógł znieść tego starego durnia.
Poskutkowało to lepiej od moich taktownych wysiłków. Emerson przełamał lody równie gwałtownie i skutecznie, jak głaz zrzucony do zamarzniętego strumienia. Wszyscy się rozluźnili, a Howard uśmiechnął się współczująco do Neda Ayrtona. Czułam się jednak zobligowana do udzielenia mojemu mężowi nagany.
– Jesteś najbardziej nietaktownym człowiekiem na świecie, Emersonie. Miałam nadzieję, że kiedy jak kiedy, ale akurat dziś nie będziemy poruszać tematów mogących prowadzić do kontrowersji.
– Jednak wówczas rozmowa byłaby straszliwie nudna, droga Amelio – zachichotał Cyrus.
– Co racja, to racja – oświadczyła Nefret, przysiadając na poręczy fotela Emersona. – Profesor powiedział tylko to, co wszyscy myślimy, ciociu Amelio. Pozwól nam trochę złośliwie poplotkować, to takie przyjemne.
– Ja nie plotkuję, tylko stwierdzam fakty – oświadczył Emerson. – Gdzie zamierzacie pracować w tym roku, Ayrtonie?
Nedowi to pytanie wydało się raczej niewinne, odpowiedział więc:
– Myślałem o rejonie na południe od grobowca Ramzesa Dziewiątego, proszę pana. Tego całego rumowiska nikt chyba nie przetrząsał od bardzo dawna i chciałbym…
Przysiadł się do nas Cyrus, więc przeniosłam się na miejsce obok Katherine, która przysłuchiwała się temu wszystkiemu z wyraźnym rozbawieniem.
– Biedny Cyrus – mruknęła. – Nie dziw, że nie trawi Davisa po tylu latach bezowocnego kopania w Dolinie…
– Nie byłby może taki zawzięty na niego, gdyby Davis przy każdym spotkaniu nie przechwalał się tak swoimi osiągnięciami. To nie w porządku. Cyrus codziennie był na miejscu i nadzorował wykopaliska, a Davis pojawia się tylko wtedy, kiedy jego ludzie odkopią coś ciekawego.
Wybuch śmiechu zwrócił naszą uwagę z powrotem ku grupie młodzieży. Wszyscy patrzyli na Ramzesa, który powiedział chyba coś wyjątkowo ordynarnego (lub dowcipnego). Nefret przesiadła się na parapet obok niego. Zachodzące słońce rozpłomieniło jej rudozłote włosy i rozświetliło roześmianą twarz. Katherine wzięła głęboki oddech.
– Jest niezwykle piękna, prawda, Amelio? – stwierdziła. – Wiem, wiem, uroda to tylko zewnętrzność, a próżność to grzech, szlachetność charakteru jest ważniejsza od wyglądu. Ale większość kobiet zaprzedałaby duszę, żeby tak wyglądać. Pójdę przypomnieć Cyrusowi, że jest szczęśliwym małżonkiem. Popatrz tylko, jak się w nią wgapia.
– Wszyscy się w nią wgapiają – odparłam. – Dzięki Bogu Nefret jest zupełnie pozbawiona próżności, a piękno zawdzięcza przymiotom swego wnętrza. Bez nich byłaby tylko ładną laleczką. Jest dzisiaj w wyjątkowo dobrym nastroju.
– Bije od niej pewien szczególny blask – powiedziała w zamyśleniu Katherine. – Taki, jaki widzi się na twarzy dziewczyny, kiedy jest w towarzystwie mężczyzny, odwzajemniającego jej uczucie.
– Mówienie ogródkami to nie w twoim stylu, Katherine. Jeżeli chcesz powiedzieć, że Nefret się zakochała, to obawiam się, że intuicja cię tym razem zawiodła. Wobec Howarda i Neda Ayrtona czuje co najwyżej przyjaźń, i zapewniam cię, że nie próbowałaby uwieść żonatego mężczyzny.
– W takim razie prawdopodobnie się pomyliłam… nie pierwszy raz zresztą – uśmiechnęła się Katherine ze skruchą.
Na niebie ponad Luksorem pojawiła się pierwsza gwiazda i już chciałam zaproponować, abyśmy przenieśli się do salonu, kiedy mój syn poderwał się ze swojego miejsca.
– Ktoś jedzie – stwierdził, przerywając ojcu w połowie zdania.
Egipcjanie nazywają Ramzesa „Bratem Demonów”, a niektórzy z nich są przekonani, że widzi w ciemnościach jak kot. Może to niezupełnie prawda, ale wzrok ma istotnie znakomity. Po kilkunastu sekundach i ja dostrzegłam ciemną postać na koniu. Po chwili jeździec zsiadł i ruszył w naszą stronę, a kiedy w nikłym świetle zmierzchu ujrzałam jego wyraziste rysy, wydałam okrzyk zdumienia.
– Boże mój, to sir Edward! Czy to możliwe? Skąd się pan tutaj wziął?
Sir Edward Washington – bo w istocie był to on – zdjął kapelusz i skłonił się.
– Pochlebia mi, że mnie pani pamięta, pani Emerson… od naszego ostatniego spotkania upłynęło kilka ładnych lat.
Upłynęło ich dokładnie sześć. Nasz gość niewiele się zmienił, wciąż był w dobrej formie, wysoki, o gęstej czuprynie i niebieskich oczach, spoglądających na mnie z tą samą leniwą przyjemnością.
Przypomniałam sobie o dobrych manierach, o których ze zdumienia na chwilę zapomniałam. Ze zdumienia i lekkiego zaniepokojenia, powinnam dodać. Podczas naszego ostatniego spotkania poinformowałam sir Edwarda, że musi porzucić nadzieję zdobycia Nefret, on zaś oznajmił, wprawdzie mniej obcesowo, lecz równie kategorycznie, że nie zamierza rezygnować. I oto przybył, a Nefret siedziała obok, uśmiechając się po kociemu.
Wstałam i podeszłam do niego.
– Niemożliwe, żebym zapomniała człowieka, który tak wytrwale pracował z nami przy grobie Tetiszeri i który w dodatku wybawił mnie z wyjątkowo niekorzystnej sytuacji.
Wzmianka o tym przypomniała Emersonowi o jego manierach, dalekich od poprawności. Nie przepadał za sir Edwardem, lecz tym razem wdzięczność wzięła górę.
– Duszenie to rzeczywiście dość niekorzystna sytuacja – stwierdził sucho. – Dobry wieczór, sir Edwardzie. Nie spodziewałem się pana spotkać ponownie, ale skoro już pan tu jest, niech pan usiądzie.
Nasz gość wyglądał raczej na rozbawionego niż urażonego tym niezbyt uprzejmym zaproszeniem, choć jego własne maniery były godne podziwu. Z Nefret przywitał się ciepło, lecz bez poufałości, a jego uwaga na temat tego, jak bardzo wyrośli Ramzes i David, była zaledwie odrobinę protekcjonalna. Ramzes zareagował wyprostowaniem się na pełną wysokość – był o cal lub dwa wyższy od naszego gościa – a potem uścisnął jego dłoń o wiele mocniej, niż wymagała grzeczność.
Okazało się, że sir Edward zna wszystkich obecnych poza Katherine.
– Słyszałem o szczęśliwym ożenku pana Vandergelta – rzekł z ukłonem – i cieszę się z poznania damy, którą wszyscy tak wychwalają.
– Dziękuję – odparła Katherine. – Ja także wiele słyszałam o panu, sir Edwardzie, nie wiem jednak nic o zdarzeniu, o którym wspomniał profesor. Jeżeli to nie tajemnica, może opowie nam pan o tym?
– To nie jest żadna tajemnica – odezwałam się, ponieważ sir Edward milczał powściągliwie. – Prawda, Emersonie?
Mój mąż spojrzał na mnie groźnie.
– Ludzie wcale nierzadko mają ochotę cię udusić, Amelio – powiedział. – To zdarzenie miało miejsce przed kilku laty, Katherine. Moja dyskretna, roztropna żona postanowiła któregoś dnia pójść na spotkanie z podejrzanym typem, nie informując mnie o tym. Gdyby sir Edward nie szedł za nią – zresztą z powodów, których do dziś mi zadowalająco nie wyjaśniono – zostałaby z pewnością zamordowana przez…
– Dosyć tych okropności, Emersonie – przerwałam mu. – Mieliśmy właśnie przejść do salonu coś przekąsić i pośpiewać kolędy, sir Edwardzie. Przyłączy się pan do nas?
– Nie zamierzałem przeszkadzać – oznajmił zagadnięty. – Przyjechałem tylko życzyć państwu wesołych świąt i sprezentować niewielki dowód mojego uznania. – Wyjął z kieszeni płaszcza niewielkie puzderko i wręczył mi je. – To nic takiego, naprawdę – uprzedził moje podziękowania. – Zobaczyłem wczoraj ten drobiazg w sklepie z antykami i pomyślałem, że się pani spodoba.
W puzderku był amulet z błękitnego fajansu, figurka hipopotama długości około dwóch cali. Oczko u góry wskazywało, że noszony był na szyi jako amulet ochronny, zapewne przez kobietę – ponieważ wielki pysk i wydęty brzuch hipopotama symbolizowały boginię Taueret, opiekunkę matek i dzieci.
– Jest uroczy – powiedziałam.
– Czy to przypomnienie naszego ostatniego spotkania? – zapytał szorstko Emerson, unosząc brwi. – Gdzie podział się pański zwykły takt, sir Edwardzie? Taueret oznacza dla nas zagrożenie i pecha.
– Pokonaliście je jednak w końcu – zauważył z ujmującym uśmiechem nasz gość. – Sądziłem, że amulet może stać się pamiątką tego zwycięstwa, lecz jeśli pani Emerson go nie chce, może bez skrępowania się go pozbyć. To chyba i tak podróbka… niektórzy Gurnawi wyrabiają doskonałe falsyfikaty.
Mówiąc to, unikał patrzenia na Davida, a ja zastanawiałam się, czy to, co powiedział, było przypadkowe, sir Edward był bowiem z nami tego roku, kiedy poznaliśmy Davida, który pracował wówczas dla jednego z najlepszych fałszerzy w Gurna.
– Ależ skąd – zapewniłam gościa. – To znaczy dziękuję, sir Edwardzie. Mam całkiem sporą kolekcję amuletów… ten pański dołączy do Basteta, którego dostałam parę lat temu od Ramzesa, i do tego, który od niedawna noszę.
Małą figurkę pawiana powiesiłam na łańcuszku razem z kotem od Ramzesa i skarabeuszem Tutmosisa III, prezentem zaręczynowym od Emersona. Sir Edward pochylił się, by je obejrzeć.
– Pawian to symbol boga Tota, prawda? Ładny egzemplarz, pani Emerson. Jakie znaczenie ma dla pani ten amulet, jeśli wolno spytać?
– Symbolizuje sprawę drogą memu sercu – odparłam. – Walkę o równe prawa dla kobiet. Huquq al Ma’ra, jak mówią miejscowi. Dostałam go od pewnej damy, aktywistki ruchu.
– Nie dziwi mnie wobec tego, że go pani nosi. Zaskoczony jestem jednak, że taki ruch działa tutaj, w Egipcie.
– Płomień wolności gorzeje w sercach wszystkich kobiet, sir Edwardzie.
Emerson chrząknął z dezaprobatą, nie z powodu mojego oddania sprawie, lecz raczej z powodu sposobu, w jaki je wyraziłam. Odegrałam się na nim, wygłaszając skromny (szczerze mówiąc, dość długi) wykład na temat historii ruchu kobiecego w Egipcie. Napomknęłam też o czasopiśmie i nauczaniu kobiet. Nasz gość nie okazałby znudzenia choćby tylko z uprzejmości, ale miałam wrażenie, że jego zainteresowanie jest szczere – wskazywały na to jego pytania.
Emerson natomiast nie omieszkał oznajmić, że jego to nudzi.
Jak się spodziewałam, sir Edward dość łatwo przezwyciężył swoje opory przed nachodzeniem nas. Poprowadziłam wszystkich do domu, gdzie zgromadziliśmy się wokół fortepianu. Dojrzały baryton gościa wzbogacił brzmienie naszych głosów i wkrótce Emerson przestał się boczyć i również dołączył do chóru. Mój mąż zawsze podejrzewa innych mężczyzn o niecne zamiary wobec mnie. Pochlebia mi to, lecz bywa niewygodne, a tym razem zupełnie nie miało podstaw. Jeśli sir Edward żywił podobne zamiary, to wobec kogoś innego. Widząc, jak miękną mu rysy, gdy patrzy na Nefret, byłam pewna, że nie zrezygnował ze swych nadziei. Ona zaś, co było jeszcze bardziej podejrzane, starannie unikała jego wzroku.
Nie uczestniczył w śpiewaniu jedynie Ramzes. W dzieciństwie miał zwyczaj mruczenia do siebie pod nosem – były to dziwne, pozbawione melodii dźwięki, wyjątkowo drażniące dla uszu. Na moje usilne prośby pozbył się tego nawyku, lecz później Nefret musiała go długo przekonywać, nim się łaskawie zgodził brać udział w rodzinnym koncertowaniu. Okazało się, że ma całkiem przyjemny głos i jakimś sposobem (z pewnością nie od ojca) nauczył się nie fałszować. Tym razem jednak wymówił się lekkim bólem gardła, a Nefret nie naciskała.
Z manuskryptu H
– To ten! – Ramzes, nie zważając na gramatykę i nogi mebla, rzucił się na wiklinowy fotel. – To z nim się spotykała w Londynie.
– Na jakiej podstawie tak sądzisz? Ma wielu różnych adoratorów – zauważył David, po czym zamknął drzwi i usadowił się w drugim fotelu.
– Spotykała się z tym gościem potajemnie i skłamała, że nie. To do niej niepodobne.
– Może ma już dość tego ciągłego wyśmiewania przez ciebie jej wielbicieli.
– Większość z nich sama robiła z siebie błaznów, bez żadnej pomocy z mojej strony. No, może przy bardzo niewielkiej…
– Dlaczego jej po prostu nie powiesz, co czujesz? Wiem, że według waszych zachodnich standardów jesteście jeszcze za młodzi na małżeństwo, ale gdyby zgodziła się na zaręczyny, miałbyś przynajmniej pewność.
– Tak, oczywiście – mruknął z goryczą Ramzes. – Może z dobroci serca przystałaby na to i z czystej litości nie złamałaby raz danego słowa. Chcesz, żebym wykorzystał jej dobroć i sympatię do mnie i potem jeszcze wymagał wierności?
– Nie myślałem o tym w ten sposób – odparł cicho David.
– Człowiek nie powinien być tak głupi, żeby się zakochiwać w dziewczynie, która go nie kocha. Nie wyjawię moich uczuć, dopóki ona nie okaże jakoś, że mogłaby je odwzajemniać. Na razie nie widzę zbytniego postępu w tej kwestii.
– Ktoś musi zrobić pierwszy krok – zauważył rozsądnie David. – Może zareagowałaby, gdybyś się jednak podjął trudu okazania swoich uczuć.
– Ale jak? Już widzę, jak pęka ze śmiechu, kiedy się zjawiam z kwiatami w ręce i kwiecistą przemową na ustach.
– Pewnie by tak było – zgodził się David. – Chociaż rozkochiwanie w sobie innych kobiet jakoś nie sprawia ci trudności. Ciekawe, ile z nich…
– Takich pytań dżentelmen nie powinien zadawać, a tym bardziej odpowiadać na nie – odparł Ramzes strofującym tonem, podobnym do tonu swojej matki. – Nie miałbym za złe Nefret, gdyby się… ee… zabawiała z innymi mężczyznami. Wściekałbym się oczywiście, ale nie jestem aż takim hipokrytą, żeby ją za coś podobnego potępiać. I nigdy nie stanąłbym na jej drodze, gdyby naprawdę zależało jej na kimś, kto byłby jej wart.
– Naprawdę? – zapytał David i popatrzył mu w oczy.
Prosto w oczy patrzą sobie tylko kochankowie i śmiertelni wrogowie.
Czy był to jeden ze słynnych aforyzmów matki? Przypominał je w każdym razie, a gdy spojrzenia obu przyjaciół się spotkały, Ramzesa przeszył dreszcz. David odwrócił wzrok i objął się ramionami, jakby mu się zrobiło zimno.
– Muszą cię już straszliwie męczyć te moje występy – mruknął po chwili Ramzes.
– Jeżeli coś jest ważne dla ciebie, jest ważne także dla mnie – odparł David. – Przecież wiesz. Chciałbym tylko móc…
– Może się już położysz? Wyglądasz na zmęczonego.
– Nie jestem zmęczony, ale jeżeli nie masz ochoty rozmawiać…
– Słyszałeś to wszystko już tysiąc razy, aż do znudzenia. – Ramzes zmusił się do uśmiechu. – Dobranoc, mój drogi.
Kiedy drzwi za Davidem się zamknęły, siedział jeszcze przez pewien czas bez ruchu. Podejrzenie, które zaczęło go nękać, uważał za niegodne i bezpodstawne. Jedno spotkanie spojrzeń, lekko zmieniony ton głosu, którym przyjaciel odpowiedział na jego stwierdzenie: „Nigdy nie stanąłbym na jej drodze, gdyby naprawdę zależało jej na kimś, kto byłby jej wart”. Jednak David był jej wart. Być może nie według fałszywych nowomodnych kryteriów, ale charakter Nefret kształtował się w świecie odmiennym od nowoczesnego. W subkulturze oazy również nie brakowało bigoterii czy okrucieństwa, lecz uprzedzenia jej mieszkańców dotyczyły raczej kasty niż rasy czy narodowości. Nefret nigdy nie uważałaby Davida za kogoś pośledniejszego, Ramzes zresztą też traktował go jak równego sobie. David mógł się okazać rywalem groźniejszym od wszystkich dotychczasowych, a przy swoim charakterze czułby się winny i zawstydzony, stając pomiędzy najlepszym przyjacielem i dziewczyną, której ten pragnął.
Nazajutrz rano wróciliśmy do pracy. Reszta brytyjskiej społeczności w Luksorze mogła sobie świętować, ale ja i tak z trudem przekonałam Emersona do obchodzenia w ogóle Bożego Narodzenia, które uważał za pogański zwyczaj.
– A może byśmy przystroili sobie głowy wieńcami z jemioły i złożyli kogoś w ofierze Słońcu? – ironizował. – To przecież nic innego jak starożytne święto przesilenia zimowego. Nikt tak naprawdę nie ma pojęcia, kiedy ten człowiek się urodził, a już na pewno nie w jakim dniu, ale wszyscy…
Przyzwoitość nie pozwala mi przytaczać tutaj heretyckich uwag mojego męża na temat dogmatów chrześcijaństwa.
Kiedy wyruszyliśmy do Doliny, u mego boku szedł Abdullah. Często to robił i szczerze wierzył, że powinien mi pomagać, toteż na stromych podejściach trzymałam go za rękę, a gdy dotarliśmy na szczyt, taktownie zaproponowałam odpoczynek, zanim podążymy za resztą.
– Nie jesteśmy już tak młodzi jak niegdyś, Sitt – stwierdził, przysiadłszy ciężko na skale.
– Pewnie nie, jakie to ma jednak znaczenie? Może wchodzimy na wierzchołek trochę dłużej, ale bez obaw, zawsze wejdziemy!
Kąciki ust Araba drgnęły.
– Twoje słowa jak zawsze tchną mądrością, Sitt.
Widziałam, że nie pali się do dalszego marszu, siedzieliśmy więc przez jakiś czas w milczeniu. Powietrze było chłodne i przejrzyste. Słońce wstawało właśnie ponad klifem na wschodzie i światło poranka rozlewało się z wolna po okolicy, zabarwiając szare skały srebrem i złotem, białą rzekę skrzącym się błękitem, a martwą zieleń pól szmaragdem. Po pewnym czasie Abdullah odezwał się znowu:
– Czy wierzysz, Sitt, że wszyscy żyliśmy już kiedyś na Ziemi i że wrócimy tutaj na kolejny żywot?
Jego pytanie mnie zaskoczyło; nie tylko dlatego, że nie zwykł filozofować, lecz przede wszystkim z tego powodu, że dziwnie współgrało z moimi własnymi myślami. Złote niebiańskie pałace nie mogą być piękniejsze od jutrzenki na tebańskim wybrzeżu, a moje wyobrażenie raju to życie, jakie dotąd prowadziłam, z ukochanymi osobami u boku.
– Nie wiem, Abdullahu – odparłam. – Zastanawiałam się nad tym czasami… Ale nie, nasza chrześcijańska wiara nie dopuszcza takiego poglądu.
Wiara muzułmańska również go nie dopuszczała, o czym Abdullah nie napomknął.
– Ja także się nad tym zastanawiałem – powiedział. – Jest jednak tylko jeden sposób, żeby się przekonać, czy tak jest, a mnie się jakoś nie spieszy do pójścia tą drogą.
– Ani mnie. – Uśmiechnęłam się do niego. – Życie niesie ze sobą tyle przyjemności… Obawiam się jednak, że będziemy mieli nudny sezon, Abdullahu. Emerson ma już dość tych małych, nieciekawych grobów.
– Ja także – mruknął Arab.
Dźwignął się z lekkim stęknięciem i podał mi rękę, pomagając wstać. Pomaszerowaliśmy dalej w milczeniu i poczuciu doskonałej harmonii. On miał dość, ja miałam dość, Emerson miał dość. Wszyscy byliśmy znudzeni do obłędu, nic jednak nie mogłam na to poradzić. W ponurym nastroju podążałam ścieżką do niedużego bocznego wadi, miejsca naszej pracy.
Grobowiec Amenhotepa II znajdował się na samym końcu wąwozu, a my badaliśmy małe groby jamowe, leżące przy drodze prowadzącej do głównej doliny. Większość z nich odkrył podczas poprzedniego sezonu współpracy z Davisem Ned Ayrton. Nasi poprzednicy wynieśli już wszystkie ciekawe obiekty, których i tak było niewiele. Trzy z tych miejsc pochówku zawierały jedynie szczątki zwierząt – żółtego psa, pochowanego w pozycji wyprostowanej, z zawiniętym na grzbiet ogonem, zmumifikowanej małpy, stojącej nos w nos z psem, oraz drugiej, przykucniętej, z ładnym naszyjnikiem z niebieskich paciorków na szyi. Było to wszystko dość ciekawe, lecz rozumiałam, czemu pryncypał Ayrtona nie był zbyt zachwycony odkryciami ubiegłego sezonu.
Oczywiście Emerson znalazł kilka obiektów, które Ned przegapił. Zawsze znajduje rzeczy, których nie spostrzegli inni archeolodzy. Było wśród nich kilka interesujących inskrypcji (opisanych i przetłumaczonych później przez nas), a także trochę koralików i fragmentów ceramiki, które doprowadziły Emersona do wysnucia ciekawej teorii na temat długości panowania Amenhotepa II. Te wszystkie szczegóły są jednak zapewne dla Czytelnika jeszcze mniej zajmujące niż – co uczciwie przyznaję – dla mnie.
Z manuskryptu H
Ramzes obudził się nagle i usiadł na łóżku, nie rozumiejąc, co go wyrwało ze snu. Połowę jedynego okna przesłaniały pnącza i w pokoju było dość ciemno, lecz to mu nie przeszkadzało – choć może nie miał niezwykłych zdolności widzenia, przypisywanych mu przez Egipcjan. Wokół widział jedynie dobrze znajome kształty – stół i krzesła, kredens i wiszące na hakach ubrania.
Odrzucił cienkie przykrycie. Od kłopotliwej przygody przed kilku laty wkładał do spania szerokie egipskie szarawary, które nie krępowały mu ruchów. Na bosaka podszedł bezgłośnie do drzwi i otworzył je cicho.
Jego sypialnia, tak jak inne, wychodziła na wewnętrzny dziedziniec. W świetle gwiazd nic się nie poruszało, a palma o wrzecionowatych liściach i doniczkowe rośliny hodowane przez matkę rzucały niewyraźne cienie o dziwnych kształtach. Pokój rodziców znajdował się na końcu skrzydła, następny był Davida i jego, a na drugim końcu sypialnia Nefret. Dwa skrajne pokoje miały dodatkowe okna, wychodzące na zewnątrz domu.
Objął spojrzeniem spokojną scenerię, wciąż idąc korytarzem. Kierowało nim nieokreślone poczucie niepokoju, które go obudziło. Dotarł pod drzwi Nefret, zanim dobiegł go jej zduszony krzyk – nie usłyszałby go, gdyby był kilka kroków dalej.
Dziewczyna nie zamknęła się na klucz, nie miało to jednak znaczenia, bo zawiasy puściły, gdy uderzył w drzwi ramieniem. Pokój był równie ciemny jak jego, ponieważ coś zasłaniało okno od zewnątrz. Nagle przeszkoda zniknęła i na podłodze pomiędzy łóżkiem i oknem dojrzał białawy kształt. Była to Nefret w nocnej koszuli.
– Niech to diabli! – wydyszała, siadając. – Uciekł! Goń go!
Gdy wyrzuciła przed siebie rękę, wskazując okno, długi rękaw koszuli opadł w dół. Był rozerwany aż do łokcia i już nie biały.
– Za późno – odparł Ramzes, a w każdym razie chciał tak odpowiedzieć, lecz słowa ugrzęzły mu w gardle. Serce waliło mu jak młotem, jakby chciało nadrobić ten moment, kiedy zamarło w bezruchu, zanim dziewczyna podniosła się i odezwała. Usiłowała teraz wstać, ale jej ruchy były spowolnione oplataną wokół nóg koszulą. Ramzes uklęknął i położył jej dłonie na ramionach. – Nie wstawaj – powiedział. – On już uciekł, a ty zaraz zemdlejesz.
– Nie zemdlałam jeszcze nigdy w… – obruszyła się Nefret i w tym momencie głowa opadła jej do tyłu i Ramzes musiał chwycić jej bezwładne ciało.
Wstał i nadal ją trzymał, kiedy w drzwiach pojawiło się światło i stanął w nich David, z lampą w jednej ręce i nożem w drugiej.
– O Boże! Czy ona…
– Jestem tylko na wpół zgnieciona – stęknęła Nefret stłumionym głosem.
Chyba rzeczywiście, przyznał w duchu Ramzes i rozluźnił uścisk na tyle, by dziewczyna mogła odsunąć głowę od jego ramienia.
– Tak już lepiej – uśmiechnęła się. – Wejdź, Davidzie, i postaw tu lampę. Posadź mnie, Ramzesie. Nie, nie na łóżku, nie chcę poplamić pościeli krwią.
Ramzes bez słowa posadził ją na dywanie.
– Ty sam wyglądasz, jakbyś miał zaraz zemdleć – zauważyła. – Usiądź i opuść głowę między kolana.
Ramzes usiadł i choć nie poszedł za radą Nefret, pozostawił opatrzenie jej rany przyjacielowi. Nim David skończył, udało mu się uspokoić dłonie.
– No, opowiadaj – zażądał chrapliwym głosem. – Co tu się stało?
David pomógł Nefret wstać i podprowadził ją do krzesła.
– Jakiś mężczyzna wszedł przez okno – wyjaśniła. – Obudziłam się, kiedy był już w środku. Chciał ukraść papirus.
– Skąd wiesz, że chodziło o papirus?
– Stąd, że obudziłam się dokładnie w chwili, gdy wyciągał skrzynkę spod łóżka. Stęknął jakby i wtedy…
– I wtedy próbowałaś go powstrzymać? – spytał Ramzes. Jego głos stwardniał z poirytowania.
Nefret zgromiła go wzrokiem.
– I powstrzymałam – odparła. – Nie zabrał zwoju. Byłabym go zresztą unieszkodliwiła i pochwyciła, gdybyś tu nie wpadł jak bomba.
– No tak, z pewnością – prychnął Ramzes. – Ciekawe czym, wstążką do włosów?
– Miałam nóż; zawsze trzymam go pod poduszką. To nie tylko moja krew – pokazała kałużę na podłodze. – Chlasnęłam go w rękę, żeby nie mógł podnieść skrzynki, rozumiecie? Bałam się, że mógłby ją upuścić, kiedy zaczniemy walczyć. A potem on się cofnął, a ja wyskoczyłam z łóżka i pogoniłam za nim, a on…
– Zaczniemy walczyć? – David spoglądał na nią ze zgrozą. – Pogoniłam za nim? Na niebiosa, Nefret, Ramzes ma rację, jesteś zanadto impulsywna. Dlaczego nie wołałaś o pomoc?
– Nie było czasu. Zablokowałam jego cios, tak jak mnie Ramzes uczył, chyba jednak byłam zbyt powolna. To zresztą tylko zadraśnięcie – dodała, by ich uspokoić. – Ale pośliznęłam się w tej krwi na podłodze. A potem Ramzes wywalił drzwi i ten człowiek uciekł.
– Nie rozpoznałaś kto to? – zapytał Ramzes, ignorując wymówkę.
– Było ciemno, nie mogłam mu się dobrze przyjrzeć, poza tym zawiązał sobie szal na głowie. Jednak sądząc po masie ciała i wzroście, mógł to być na przykład Yussuf Mahmud.
– A może zwyczajny włamywacz? – wtrącił David.
– Nie. Zwyczajni włamywacze nie noszą noży i nie posługują się nimi, a już na pewno nie wobec rodziny straszliwego Ojca Przekleństw. Ten człowiek chciał zdobyć papirus. Ale zastanawia mnie jedna rzecz: skąd wiedział, że zwój jest w pokoju Nefret? Przecież żaden przyzwoity dżentelmen nie pozostawiłby tak niebezpiecznego przedmiotu pod opieką kobiety.
– No właśnie – mruknęła Nefret.
– No właśnie, istotnie. Czy jesteś pewna, że nikomu o tym nie… Nie, oczywiście, że nie.
– Oczywiście.
Mogło jej się jednak coś wymsknąć, zwłaszcza jeżeli ktoś zadał podchwytliwe pytanie, pomyślał Ramzes. Ostatnio często widywała się z sir Edwardem…
Wolał jednak nie rozwijać na głos tej teorii.
– Prześpij się teraz – poradził dziewczynie. – Rano się jeszcze tu rozejrzymy.
– Powycieram tę krew – zaofiarował się David. – Przecież ciotka Amelia nie może tego zobaczyć.
– Możesz sobie dać spokój. Nie rozumiem, dlaczego matki jeszcze tu nie ma… powinna już dawno być. Ale i tak z pewnością zauważy wyrwane z zawiasów drzwi, opatrunek na ręce Nefret i… Nie mamy prawa dłużej milczeć, teraz już nie.
– O rany! – jęknęła Nefret. – Profesor będzie wrzeszczał.
– Niewątpliwie. A matka wygłosi przemowę. Z dwojga złego wolę już chyba ryki ojca.
– Więc jutro się przyznajemy. – Nefret wstała. – Dobranoc. – Nie przyjęła ramienia Davida i sama odprowadziła ich do drzwi. – Ramzesie…
– Słucham.
– Jakim sposobem znalazłeś się tutaj tak szybko? Krzyknęłam dopiero wtedy, gdy ten człowiek mnie zranił, a ty musiałeś już być pod samymi drzwiami.
– Coś mnie wyrwało ze snu. Może usłyszałem jakiś odgłos, kiedy on wchodził przez okno.
Okno w ceglanej ścianie wychodziło na drugą stronę domu. Ale dziewczyna nie zauważyła braku logiki w tym wyjaśnieniu.
– Przepraszam, jeśli byłam niemiła – powiedziała tylko.
– Nie bardziej niż zazwyczaj.
– Dzięki, że się w porę zjawiłeś, mój chłopcze. – Położyła mu ciepłym gestem dłoń na ramieniu i uśmiechnęła się. Ramzes cofnął się gwałtownie.
– Nie ma za co.
– Przestań się już boczyć. Przeprosiłam.
– Nie boczę się. Dobranoc, Nefret.
Pozostawiając Davidowi naprawę uszkodzonych drzwi, Ramzes wyszedł na dwór. Bardziej w zgodzie z bajroniczną tradycją byłoby chodzenie w tę i z powrotem pod oknem, nie chciał jednak pozacierać śladów, usiadł więc pod ścianą domu i objąwszy się ramionami za kolana, przeklinał sam siebie w myśli za głupi sentymentalizm. Choć był przekonany, że intruz tej nocy już nie powróci, a noc była zimna, nie widział sensu wracania do łóżka, bo i tak by nie zasnął.
W pewnym momencie coś się poruszyło. Księżyc już zaszedł, ale gwiazdy świeciły jasno. Z cienia wyszło jakieś stworzenie, kroczące zuchowato z nastroszonymi uszami i kołyszącym się ogonem. Zobaczywszy człowieka, zatrzymało się i wbiło weń wzrok.
Ramzes odpowiedział mu nieprzyjaznym spojrzeniem.
Niektórzy z Egipcjan byli przekonani, że potrafi porozumiewać się ze zwierzętami. Jednak nie trzeba było być jasnowidzem, żeby domyślić się, co porabiał Horus, gdyż robił to samo, co każdej nocy od przybycia do Luksoru. Miał szkaradny charakter, silne i dobrze odżywione cielsko oraz ego równe lwiemu i bez trudu przepędzał wszystkich adoratorów miejscowych kocic. Poprzedni kot Ramzesa, Bastet, nigdy by nie pozwolił intruzowi podejść bliżej niż na dwa jardy do Nefret, lecz ten egoistyczny zwierz był zbyt zajęty zaspokajaniem swoich zachcianek, żeby jej pilnować.
Ramzes czuł, że Horus doskonale wie, co on o nim myśli, ale ma to głęboko w nosie. Kot przypatrywał mu się przez długą chwilę w wyniosłym milczeniu, po czym ruszył w swoją drogę. Wskoczył na parapet sypialni Nefret i rzuciwszy człowiekowi ostatnie pogardliwe spojrzenie, zniknął w środku.
Ramzes po raz pierwszy w życiu poczuł ochotę rzucenia czymś w bezczelnego zwierzaka. Czymś twardym i ciężkim.
– Skąd to macie? – zapytał Emerson.
Mówił cichym, podobnym do mruczenia głosem, którego bał się każdy, kto go znał. Nefret wytrzymała bez mrugnięcia spojrzenie jego błękitnych oczu, widziałam jednak, jak się spina w sobie.
– To własność fundacji – wyjaśniła.
– Ach, tak… Fundacji Badania i Ochrony Starożytności Egipskich. – Emerson odchylił się w fotelu, pocierając palcem dołek w podbródku. – Waszej fundacji – dodał tym samym łagodnym tonem.
– Naszej – poprawiła go Nefret. – Zasiadasz w Radzie Fundacji, profesorze. Ramzes, David i ciocia Amelia również.
– Dobry Boże, chyba umknęło to mojej uwagi – podniósł głos Emerson. – A może po prostu zapomniałem, że rada zgodziła się na ten zakup? Coś podobnego… wygląda na to, że mam sklerozę!
– Dość, Emersonie – rzuciłam ostro.
Być może byłby mnie zignorował, bo aż kipiał z wściekłości, lecz zmitygował się na widok twarzy Nefret. Jej krągły podbródek już drżał, a oczy zaszkliły się. Gdy kryształowa łezka wypłynęła z chabrowej otchłani na policzek, Emerson ryknął:
– Przestań natychmiast, Nefret! To nieuczciwe wykorzystywanie sytuacji, do diabła ciężkiego!
Tak naprawdę ryki Emersona nie robiły na nikim wrażenia. Drżące wargi dziewczyny natychmiast ułożyły się w szeroki uśmiech ulgi.
– Pozwoliłeś mi założyć fundację, kiedy będę dysponować własnym majątkiem, kochany profesorze – powiedziała, przysiadając na poręczy jego fotela i gładząc go po włosach. – Jednak nigdy nie chciałeś przyjąć ode mnie ani pensa i zabroniłeś to czynić całej rodzinie. Bardzo mnie to bolało, choć oczywiście nigdy się głośno nie skarżyłam.
– Dajże już spokój, ojcze – wtrącił Ramzes. – Bo gotowa znów się rozpłakać.
– Hmm… – mruknął Emerson. – Widzę, że już przekabaciła ciebie i Davida. O ile dobrze pamiętam, wszystkie poważniejsze wydatki wymagają zgody większości członków rady. Wy troje oczywiście stanowicie większość. Amelio, do diabła ciężkiego, czemu mi nie zwróciłaś na to uwagi, kiedy spisywaliśmy statut fundacji?
– Chyba sama o tym nie pomyślałam – przyznałam.
Uważałam zawsze jego uporczywe odmawianie przyjęcia od Nefret pomocy finansowej za absurd i typowy przykład męskiej dumy. Dlaczego nie miałaby wydawać własnych pieniędzy tak, jak chce? I kto bardziej zasługiwał na korzystanie z nich, jeśli nie najwybitniejszy egiptolog tego i innych stuleci? Czyli Radcliffe Emerson, ma się rozumieć.
– To chyba jeden z najpiękniejszych, jakie widziałam – powiedziałam, chcąc zwrócić uwagę mojego męża z powrotem ku papirusowi. – I bardzo cenny nabytek dla fundacji, bo przecież gdybyś go nie kupiła – nielegalnie, jak mniemam – trafiłby do jakiejś prywatnej kolekcji i przepadł dla nauki. Tylko nie zaczynaj znów wykładu o niegodziwości kupowania od handlarzy, Emersonie… słyszeliśmy to już tysiąc razy. Tym razem nie było innego wyjścia. Mam nadzieję, że pojmujesz wszystkie implikacje takiego odkrycia?
Emerson łypnął na mnie spode łba, byłam jednak zadowolona, że moje pytanie odwróciło jego uwagę od młodych.
– Czyżbyś mnie miała za idiotę, Peabody? Pewnie, że pojmuję. Niemniej nie zgadzam się, żebyś marnowała czas na bezowocne spekulacje, dopóki nie poznamy faktów. Pozwól łaskawie, że to ja zbadam tę sprawę. Pytam ponownie: skąd to macie?
Lodowate spojrzenie mojego męża prześliznęło się po trójce młodych ludzi. Uśmiech Nefret zgasł, David wzdrygnął się i oboje spojrzeli z nadzieją na Ramzesa, który, jak się tego spodziewałam, chętnie podjął się wyjaśnień.
– Kupiliśmy od Yussufa Mahmuda w Kairze – odparł. – Byliśmy z Davidem…
– To niemożliwe – przerwał mu Emerson. – Mahmud handluje falsyfikatami i antykami o podrzędnej wartości. Jakim cudem mogło mu wpaść w ręce coś tak cennego?
– Mnie też nurtuje to pytanie – odparł Ramzes. – Jeżeli pozwolisz mi opowiedzieć wszystko bez przerywania, ojcze…
– Ciebie to też dotyczy, Peabody – oznajmił Emerson, zaplatając ręce na piersi. – Proszę, mów dalej, Ramzesie.
W miarę jak Ramzes snuł swoją opowieść, z mojej piersi wyrywały się okrzyki przerażenia, zaskoczenia i konsternacji. Muszę mu oddać sprawiedliwość, stwierdzając, że tym razem powiedział nie tylko prawdę, ale i całą prawdę. Musiała być cała, gdyż coś gorszego trudno było sobie wyobrazić. Mina Emersona się nie zmieniła, jego dłonie splatały się jednak ze sobą coraz mocniej, aż pobielały mu palce, a ścięgna napięły się jak postronki.
– …a potem wróciliśmy do łodzi bez dalszych przygód – zakończył Ramzes.
– Bez dalszych przygód – powtórzył Emerson. – Hmm… I tak było ich już dość. No cóż. Zachowaliście się nierozważnie nie po raz pierwszy i zapewne nie ostatni. Ale nie pojmuję jednej rzeczy…
– Tak, ojcze? – podchwycił czujnie Ramzes, którego nie zmylił łagodny ton tej wypowiedzi.
– Nie rozumiem po prostu… – głos Emersona znów nabrzmiał furią i przeszedł w ryk, od którego zadzwoniły na spodkach filiżanki – dlaczego, na miłość boską, zabrałeś ze sobą swoją siostrę?!
Horus wyskoczył spod stołu i ruszył ku drzwiom z wyprężonym ogonem i przypłaszczonymi uszami. Na swojej drodze spotkał Abdullaha, który czekał na nas na werandzie i spieszył teraz zobaczyć, co się stało, zaniepokojony wrzaskami Emersona. Kocisko zaplątało się w szatę Araba i po krótkiej chwili łapania równowagi (przez Abdullaha), drapania (przez Horusa) oraz przeklinania (przez obu, bo kocur syczał jak wściekły), uwolniło się i uciekło.
Ramzes mógł wreszcie odpowiedzieć ojcu, a ja zaaplikowałam jodynę na zadrapania Abdullaha. Kiedy indziej protestowałby przeciwko temu, ale tym razem zbyt go zaciekawiła relacja Ramzesa. W miarę słuchania jego oczy robiły się coraz bardziej okrągłe.
– Zabraliście ze sobą Nur Misur? – zdumiał się.
– Nikt mnie nie zabrał – wtrąciła Nefret. – Po prostu poszliśmy tam razem, Abdullahu. Nie ekscytuj się tak bardzo, bo ci to zaszkodzi.
– Ale… Yussuf Mahmud… ta podła żmija! – gorączkował się nasz stary przyjaciel. – Nocą… do el Was’a!
– Jeżeli się nie uspokoisz, wyjmę słuchawki i osłucham ci serce – zagroziła Nefret, popychając go swoją szczupłą brązową ręką na krzesło, a drugą podając mu szklankę wody.
Groźba poskutkowała. Abdullah odnosił się do nowoczesnej medycyny z wielką podejrzliwością, a myśl, że mogłaby go badać młoda kobieta, napawała go przerażeniem.
– Gdyby jej z nami nie było, może nie siedziałbym teraz tutaj – powiedział David. – Jest szybka jak kot i ma odwagę lwa.
Uznałam, że czas już zapanować nad tą dyskusją, która przerodziła się w gwałtowną wymianę zdań. Męskie rozmowy często tak wyglądają.
– Opowiedz wszystko do końca, Ramzesie – poprosiłam.
Emerson, który już się zaczynał rozluźniać, wyprostował się nagle, aż mu zatrzeszczały kości.
– To nie koniec? – zapytał.
– Tak przypuszczam. Trzeba powiedzieć Ibrahimowi, żeby naprawił drzwi Nefret. No więc, Ramzesie?
Wściekłość Emersona osiągnęła już widocznie swój szczyt, bo tylko lekko się skrzywił. Abdullah popijał wodę, spoglądając podejrzliwie na Nefret znad szklanki.
– Przyznaję, że powinniśmy byli powiedzieć wam o papirusie już dawno – zaczęła dziewczyna, zanim któryś z chłopców zdążył się odezwać. – Ale to mamy już za sobą: my wiemy, co wy czujecie, a wy wiecie, co my czujemy, więc przestańmy na siebie krzyczeć, bo szkoda czasu.
– Słuchaj no, młoda damo… – zaczął Emerson.
– Oczywiście, kochany profesorze; wszyscy wiemy, że pan nigdy nie krzyczy. Zastanówmy się, co powinniśmy teraz zrobić? W moim przekonaniu – ciągnęła, nie czekając na odpowiedź – przede wszystkim musimy sobie odpowiedzieć na dwa pytania. Po pierwsze, kto wtargnął tej nocy do mojego pokoju. Po drugie, skąd pochodzi papirus. Może odkryto gdzieś nowy grobowiec?
– Bardzo rozsądnie – pochwaliłam ją. – Sama chciałam zadać te pytania. Czy myślicie, że to mógł być Yussuf Mahmud?
– Na pewno nie był to zwykły złodziej – oświadczył Abdullah. – Żaden mieszkaniec Teb nie ryzykowałby narażenia się na gniew Ojca Przekleństw.
Emerson potwierdził to groźnym pomrukiem.
– Nie zostawił żadnego śladu? – zapytał.
– Rano przeszukałem teren pod oknem Nefret – odparł Ramzes. – Piasek był zadeptany, ale jak wiecie, nie pozostają na nim odciski stóp, a złodziej nie był na tyle roztargniony, żeby zgubić jakąś część odzienia albo…
– Tak, tak – burknął Emerson, ucinając początek kolejnego wykładu syna. – Nie wierzę, żeby Mahmudowi starczyło odwagi na takie włamanie. To człowiek pośledniej miary pod każdym względem.
– Ale mógłby się na to zdobyć, gdyby się bał kogoś innego jeszcze bardziej niż nas – zauważył Ramzes.
– No tak. – Emerson potarł podbródek. – Czyli osobnika, od którego zdobył papirus. Tamten mógłby kazać mu odzyskać zwój, obiecując darować mu za to jego nędzne życie. To możliwe. A niech to diabli, Ramzesie, dlaczego nie powiedziałeś mi o wszystkim przed wyjazdem z Kairu? Znam co najmniej kilku ludzi, którzy handlują antykami wysokiej klasy i jednocześnie są zupełnie pozbawieni skrupułów.
– Ja także, ojcze. Jednak nie widzę sensu w podążaniu tym tropem. Winny i tak się nie przyzna, a wypytywanie wszystkich naokoło wywołałoby tylko niepotrzebne spekulacje.
– Chyba masz rację – przyznał niechętnie Emerson. Przypuszczałam, że najchętniej sam odwiedziłby po kolei wszystkich podejrzanych i wycisnął z któregoś przyznanie się siłą.
Mój mąż powrócił do studiowania papirusu, leżącego na stole w przemyślnej skrzynce projektu Davida. Widać było jedną z uroczych, ręcznie malowanych winietek: trumnę z mumią księżniczki, ciągniętą do grobowca przez dwa woły. Emerson pogładził dołek w brodzie, jak zwykł robić w chwilach zmieszania lub głębokiego namysłu.
– To jednak dziwne – powiedział jakby do siebie. – Papirus jest oryginalny, tu nie ma wątpliwości… jednak nie wierzę, żeby którykolwiek z tych ludzi podejmował aż takie ryzyko, by go odzyskać. Co innego zaatakować innego parszywego kanciarza w rodzaju Alego Szczura, ale żeby posunąć się do napaści na mnie, trzeba mieć tupet i odwagę, o jakie ich nie podejrzewam.
– A czy w ogóle przychodzi ci na myśl jakaś na tyle bezczelna osoba, profesorze? – spytała Nefret.
Emerson zerknął na nią podejrzliwie.
– Nie – odparł. – A powinna? Równie tajemnicza jest dla mnie kwestia pochodzenia tego zwoju. Na pewno pochodzi z Teb, ale skąd konkretnie?
– Davidowi przyszło do głowy – wtrącił Ramzes – że mógł pochodzić ze Skrytki Królewskiej. Bracia Abd er Rassul ogołacali przez lata grobowiec z mniejszych obiektów, dopóki nie zostali… hm, przekonani, że powinni zaprowadzić tam Herr Brugscha. Część rzeczy zdążyli jednak posprzedawać prywatnym kolekcjonerom…
– A inne ukryli w swoim domu w Gurna – dodał Abdullah. – Były wśród nich także papirusy.
Emerson palił, wydmuchując ze złością dym.
– Jest jeszcze inna możliwość – stwierdził. – Brugsch mógł zwyczajnie coś przeoczyć, bo wywoził stamtąd rzeczy w wielkim pośpiechu.
– Ale na pewno nie jest możliwe, żeby tak cenne znalezisko przegapił i on, i Abd er Rassulowie – zauważyłam. – Jednak kto wie, czy odpowiednio poprowadzone wykopaliska wiele by nam nie wyjaśniły.
Emerson spojrzał na mnie krytycznie.
– Nudzą cię nasze groby, co, Peabody? Nie myśl, że twoje kuszące pomysły odwiodą mnie od moich obowiązków. No dobrze, postarajmy się więc ustalić, skąd pochodzi papirus i jaką drogą dostał się do Kairu. Widzę tu cztery możliwości. Pierwsza – że zabrano go z nieodkrytego jeszcze grobowca tej księżniczki – jest raczej mało prawdopodobna, bo pojawiłyby się także inne obiekty z tego źródła. Pozostałe trzy teorie bazują na założeniu, że zwój był częścią skarbu z Deir el Bahari i albo został sprzedany przez rabusiów zaraz po odkryciu grobu, albo później, po kilku latach przetrzymywania w ukryciu, albo wreszcie znaleziono go dopiero niedawno i od razu usiłowano sprzedać.
Otworzyłam usta, lecz Emerson nie dopuścił mnie do słowa.
– Nie próbuj teoretyzować, Peabody – warknął. – I tak już z trudem nad sobą panuję. Mamy na razie za mało dowodów na skonstruowanie porządnej teorii… chyba że nasze kochane dzieci coś jeszcze przed nami ukrywają.
– My na pewno niczego nie ukrywamy – obruszyła się Nefret. – Gdybym to ja miała o tym wszystkim opowiedzieć, korciłoby mnie, żeby pominąć ten czy ów… ciekawy szczegół, ale Ramzes nie pominął niczego.
– Chyba trzeba mu to przyznać – mruknął Emerson. – A niech to diabli, Ramzesie, jak długo obaj z Davidem grasowaliście po Kairze w tych idiotycznych przebraniach?
– Skonstruowaliśmy te fałszywe tożsamości trzy lata temu, ojcze.
– No to teraz lepiej je zdemontujcie. Czy nie przyszło ci do głowy, że ktoś bystrzejszy od twojego ojca mógł was rozpoznać pod tymi przebraniami? Przyznaję – dodał z niechętnym podziwem – że mnie skutecznie nabraliście.
– Wypadki ostatniej nocy potwierdzają twoje domniemania, ojcze, choć nie rozumiem, jak to się mogło stać. Naprawdę bardzo uważaliśmy.
– No cóż, gdyby udało nam się znaleźć Yussufa Mahmuda, na pewno uzyskalibyśmy odpowiedź na wszystkie nasze pytania. Najpierw powinniśmy się dowiedzieć, czy w ogóle widziano go w Luksorze. Ja pogawędzę trochę z handlarzami, a ty, Abdullahu, może byś popytał wśród swoich krewnych i znajomych w Gurna?
Abdullah skinął głową z miną tak ponurą, że mi się zrobiło żal tych jego krewnych i znajomych.
– Powinno się też rozgłosić, że przedmiot, którego szukał złodziej, nie znajduje się już w pokoju Nur Misur – podsunął.
– Pewnie to dobry pomysł, mój ojcze – odparł Ramzes, przechodząc z angielskiego na arabski. – Ale od dzisiaj ja w nim zamieszkam, a Nefret zajmie moją sypialnię. Nie wspominaj więc nikomu o papirusie, bo bardzo bym chciał, żeby ten człowiek po niego wrócił.
Wycinek z dziennika „Al Ahram” z 29 grudnia 1906 roku:
„Wczoraj w pobliżu Luksoru wyłowiono z Nilu ciało mężczyzny, który zginął w podejrzany sposób. Jego ręce i nogi były związane, a zwłoki pokiereszowane, jakby się dostał w paszczę wielkiego zwierzęcia, na przykład krokodyla. Ale w okolicy Luksoru krokodyle już nie występują”.
Nazajutrz wieść o tym wydarzeniu obiegła cały Luksor. Przyniósł ją nam Abdullah, któremu przekazał tę informację jego kuzyn Mohammed, a jemu z kolei powiedział o tym jego syn Raschid po rozmowie z jednym z rybaków, którzy wyłowili szczątki. Odkrycie samo w sobie było dość nieprzyjemne, ale wiadomość o nim, która dotarła do nas, była jeszcze bardziej rozdęta i przesadzona.
– To był krokodyl – upierał się Abdullah. – Raschid powiedział, że Sayed stwierdził, że to nie mogło być nic innego.
– Bzdura, Abdullahu. Przecież w Egipcie nie ma krokodyli od… no, od kiedy pamiętam.
Arab przewrócił oczami.
– Miejmy lepiej nadzieję, że to jednak krokodyl, Sitt. Bo jeśli nie, musiało to być coś znacznie gorszego.
– A co może być gorsze? – zdziwiłam się.
Abdullah pochylił się i położył dłonie na kolanach.
– Niektórzy wierzą, że dawni bogowie nie umarli, że tylko śpią. A ci, którzy nachodzą grobowce…
– Niektórzy w to wierzą – potwierdziłam. – Ale ty oczywiście do nich nie należysz, Abdullahu?
– Nie wierzyć to nie to samo, co nie wiedzieć, Sitt.
– Hmm… Posłuchaj, Abdullahu, jeżeli dawni bogowie istotnie nie tolerują naruszania grobów, to wszyscy jesteśmy zagrożeni: ty, ja, Emerson i inni. Więc lepiej myślmy, że tak nie jest.
– Dobrze, Sitt. Ale ochranianie siebie nawet przed czymś, co nie istnieje, jeszcze nikomu nie zaszkodziło. – Wskazał na wiszące na mojej szyi amulety, po czym sięgnął za pazuchę swojej szaty. – Przyniosłem ci jeszcze jeden.
Jak większość egipskich amuletów, był wykonany z niebieskozielonego fajansu i z tyłu miał umocowane kółko, żeby go było można powiesić na szyi. Nie wątpiłam, że to autentyk. Abdullah miał swoje dojścia.
– Dziękuję – odparłam z uśmiechem. – Ale co z Emersonem? Czy dla niego też coś masz?
– On i tak by nie chciał czegoś takiego nosić, Sitt.
– Nie o to chodzi, Abdullahu. Czy jesteś pewien, że to właśnie dlatego dałeś amulet mnie, a nie jemu? Bo przecież nie z tego powodu, że twoim zdaniem ja bardziej potrzebuję ochrony, prawda?
Twarz Araba pozostała poważna, lecz rozpoznałam znajomy błysk w jego oczach. Z pewnością doskonale bawił się moim kosztem.
– Jesteś nieostrożna, Sitt. Robisz czasami głupie rzeczy.
– Jeżeli nawet, to przecież wy obaj z Emersonem czuwacie nade mną – odparłam wesoło. – A teraz jeszcze będzie mnie pilnował Sobek.
Odpięłam łańcuszek i dodałam figurkę boga-krokodyla do mojej kolekcji amuletów.
Ramzes poszedł obejrzeć zwłoki. Reszta z nas odmówiła sobie tej atrakcji, nawet Emerson, który – ostentacyjnie nie patrząc na syna – oznajmił, że nie musi udowadniać swojej męskości gapieniem się na zmasakrowane trupy.
Był nadal wściekły na Ramzesa. Wciąż winił go za to, że pozwolił uczestniczyć Nefret w nocnym wypadzie do Starego Miasta. Szczerze mówiąc, sam zabierał mnie w równie zapuszczone i niebezpieczne zakątki Kairu, jednak swoją adoptowaną córkę wciąż uważał za małego złotowłosego dzieciaka o słodkiej buzi. Nefret nie była już dzieckiem, o czym mogłaby zaświadczyć pewna liczba młodych dżentelmenów, ale ojcowie potrafią być idiotycznie nadopiekuńczy wobec córek. (Podobno niektóre matki zachowują się równie absurdalnie w stosunku do synów, lecz to nie mój przypadek).
Ja sama nie obarczałam tym razem Ramzesa odpowiedzialnością za zachowanie Nefret. Kiedy jednak się dowiedziałam, że zabrał ją ze sobą na oględziny zwłok, doszłam do wniosku, że moja tolerancja powinna mieć pewne granice.
Gdy wrócili, siedzieliśmy na werandzie przy herbacie. Jeden rzut oka na twarz Nefret przekonał mnie, że z pewnością nie odwiedzała znajomych w Luksorze, jak to zapowiedziała, wychodząc. Ramzes zachowywał kamienną twarz, co stanowiło oznakę, że zmaga się z jakąś silną emocją. Chciał pomóc Nefret zsiąść z konia, lecz zignorowała go. Zeskoczyła z siodła, rzuciła lejce stajennemu i usiadła z nami przy stole.
– Może kawałek ciasta? – zaproponowałam, podsuwając jej paterę. Było wyjątkowo smakowite, z orzechami i daktylami, grubo polukrowane.
– Nie, dziękuję – odparła i odwróciła głowę, przełykając ślinę.
– Aha – mruknęłam. – Więc jednak poszłaś z Ramzesem. Przecież stanowczo ci zabroniłam…
– Nie, ciociu Amelio, nie zabroniłaś mi. Zrobiłabyś to z pewnością, gdyby ci to przyszło do głowy, ale nie przyszło. – Uśmiechnęła się do mnie niepewnie i klepnęła Emersona po napiętym ramieniu. – Kochany profesorze, uważaj, bo się zadławisz. Zechciejcie oboje pamiętać, że jestem tu jedyną osobą z medycznym wykształceniem.
– Zrobiło jej się niedobrze – oznajmił Ramzes, który opierał się o ścianę z zaplecionymi na piersi rękami, spoglądając krytycznie na przybraną siostrę.
– Ale dopiero po wszystkim! Zresztą sam byłeś trochę zielony na twarzy! – odgryzła się. Złapała ze stołu kawałek ciasta i podetknęła mu pod nos. – Proszę, poczęstuj się.
– Nie, dziękuję – burknął Ramzes, odwracając wzrok.
– Było aż tak źle? – zapytałam.
– Tak. – Nefret odłożyła lepkie ciasto na talerz i wytarła palce w serwetkę.
– Tak – zawtórował jej Ramzes, po czym podszedł do bufetu pod ścianą i wrócił z dwiema szklaneczkami whisky z wodą. – Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, mamo? – zapytał, podając jedną Nefret. – Sama często powtarzasz, że lecznicze działanie dobrej whisky…
– Zgadza się.
Ramzes, zanim pociągnął spory łyk, uniósł szklankę ku Nefret. Potem usadowił się na swoim ulubionym miejscu na parapecie.
– Zbadała rany bardzo dokładnie – powiedział. – Wygląda na to, że ich charakter potwierdza wcześniejsze przypuszczenia.
– Że co? Że to był krokodyl? – zdumiałam się. – Dobrze wiesz, że krokodyli…
– Peabody – przerwał mi Emerson. Najwyraźniej doszedł już do siebie. Jego głos był spokojny, a twarz opanowana, ale błękitne oczy błyszczały groźnie. – Czy uważasz to za odpowiedni temat do rozmowy przy popołudniowej herbacie?
– Dobrze wychowanym ludziom wiele z naszych rozmów wydałoby się nieodpowiednimi – odparłam. – Skoro nasza młodzież mogła się zdobyć na obejrzenie szczątków, my możemy przynajmniej wysłuchać ich relacji. Byłbyś tak dobry, Emersonie, i nalał mi też szklaneczkę?
– No proszę – burknął, lecz spełnił moją prośbę, a potem nalał sobie. David nie chciał się poczęstować, gdyż prawie w ogóle nie pije, poza lampką wina od czasu do czasu. W każdym razie ja nie widziałam, żeby pił coś mocniejszego.
– Nie będę się zagłębiała w ponure szczegóły, profesorze – powiedziała Nefret, głaszcząc usadowionego na podołku Horusa. – W każdym razie rany wyglądały tak, jakby je zadało wielkie zwierzę o długich, ostrych zębach. Ponieważ jednak takie zwierzęta w okolicy nie występują, musiało to być jakieś narzędzie, skonstruowane przez człowieka. Przyszła mi na myśl Żelazna Dziewica, którą widzieliśmy w muzeum w Norymberdze…
– Rany boskie! – krzyknęłam. – Chcesz powiedzieć, że ktoś sprowadził do Egiptu średniowieczne narzędzie tortur?
– Dajże spokój, Peabody – uciszył mnie Emerson, który zapomniał już o swych obiekcjach i słuchał z wielkim zaciekawieniem. – Żelazna Dziewica, która kształtem i rozmiarami przypomina człowieka, ma skierowane do wewnątrz kolce w plecach i pokrywie – wyjaśnił. – Kiedy się ją zamyka, kolce wbijają się w ciało ofiary. Ale ten sam skutek można osiągnąć za pomocą prostszego urządzenia, na przykład ciężkiej deski z nabitymi długimi gwoźdźmi.
– Właśnie – potwierdziła Nefret, dopijając whisky. – Rany występowały tylko na głowie i tułowiu, a w jednej z nich dojrzałam błysk metalu. Tak jak przypuszczałam, była to ułamana końcówka gwoździa lub kolca.
– I ty ją… wyciągnęłaś? – zapytał David, przełykając ślinę.
– Oczywiście. To przecież dowód rzeczowy. – Klepnęła się po kieszonce na piersi. – Zabrałam go, bo nikt w zabtiyeh i tak go nie chciał. W zwłokach znajdowało się jeszcze jedno ciało obce… kawałek szpagatu, werżnięty głęboko w szyję.
– Sznur do duszenia – wyszeptałam. – Wyznawcy bogini Kali…
Kiedy to powiedziałam, Ramzes prychnął i zacisnął wargi tak mocno, że utworzyły wąską kreskę.
– Tego nieszczęśnika nie uduszono, ciociu Amelio – wyjaśniła Nefret. – Sznurek wpił mu się w kark, nie w gardło. Prawdopodobnie miał na szyi jakiś amulet czy krzyżyk i ktoś go szarpnął tak mocno, że się zerwał.
– I to też pewnie… wydobyłaś? – zapytał z rezygnacją Emerson.
– Tak, profesorze. Pytanie tylko, po co ktoś to wszystko wyczyniał, jeśli po prostu chciał kogoś zabić?
– Pewnie to sprawka jakiejś nowej sekty zabójców – oświadczyłam. – Coś jak kult Kali w Indiach. Może jacyś szaleni fanatycy przywrócili kult boga-krokodyla, Sobeka?
– Powściągnij łaskawie swoją wybujałą wyobraźnię, Peabody – burknął Emerson. – Takie rany mogły na przykład spowodować metalowe szczęki jakiejś maszyny. Może ten człowiek był pijany, potknął się i wpadł do czegoś takiego?
– Głową w dół? – zapytałam z sarkazmem. – A operator tego urządzenia włączył je, nie zauważywszy wystających ze środka nóg?
David, młodzieniec o łagodnym usposobieniu, pobladł jeszcze bardziej.
Hipoteza Emersona była tak absurdalna, że nawet on sam nie próbował jej bronić.
– Ważniejsze jest inne pytanie – powiedział. – Kim była ofiara?
– Twarzy nie dało się rozpoznać – odparł Razmes. – Ale wiemy, że Yussuf Mahmud nie miał dwóch stawów środkowego palca u lewej dłoni. Wprawdzie wystające części ofiary obgryzły jakieś mniejsze drapieżniki, ale z palców u rąk i nóg obżarte zostały tylko same końce, a ten środkowy palec…
David wstał i pospiesznie opuścił werandę.
– Chyba poproszę o jeszcze jedną whisky, Emersonie – oznajmiłam.
Wszystko to było diabelnie zniechęcające, nie da się bowiem przesłuchać umarłego. Z drugiej strony – a wolę zawsze dostrzegać pozytywne aspekty każdej sprawy – zamordowanie Yussufa Mahmuda potwierdziło, że w całą tę historię wmieszana jest jakaś grupa złoczyńców o wiele bardziej interesujących od handlarza drugorzędnymi antykami. Emerson mógł sobie kpić (i robił to) z mojej teorii na temat tajemniczej sekty zabójców, ja jednak byłam przekonana, że śmierć Mahmuda miała wszelkie cechy morderstwa rytualnego lub nawet egzekucji. Zdradził swoich mocodawców i musiał za to zapłacić straszliwą cenę. Ale na czym właściwie polegała jego zdrada?
Odpowiedź nasuwała się sama. Jego rozpaczliwe próby odzyskania papirusu – bo tylko człowiek zdesperowany odważyłby się nachodzić dom Ojca Przekleństw – musiały być ostatnią nadzieją na ujście cało przed zemstą sekty. Byłam przekonana, że Wyznawcy Sobeka – jak ich nazwałam – posługiwali się cennymi starożytnościami dla zwabienia potencjalnych ofiar. A Yussuf Mahmud nie tylko pozwolił tym razem wyśliznąć się zarówno ofiarom, jak i przynęcie, lecz w dodatku zamiast naiwnych turystów wybrał do morderczego rytuału członków rodziny, znanej w Egipcie z sukcesów w ściganiu wszelkiej maści złoczyńców.
Najwyraźniej nie odkrył prawdziwej tożsamości Alego Szczura, gdyż w przeciwnym razie na pewno by z nim nie zadarł. Ktoś jednak musiał rozpoznać Ramzesa i resztę; być może zdradzili się jakoś podczas walki i późniejszej ucieczki. Mahmudowi dano ostatnią szansę naprawienia fatalnej omyłki, nie umiał jej jednak wykorzystać i musiał za to zapłacić.
Było to jedyne sensowne wytłumaczenie, ale Emerson zbył je stwierdzeniem: „Banialuki, Peabody” – nie pozwalając mi nawet dokończyć wywodu.
Wiedziałam oczywiście dlaczego. Mój mąż nie przyznałby tego głośno, lecz wciąż miał obsesję na punkcie Sethosa. Było to wręcz śmieszne, bo Sethos nigdy nie zadałby się z prymitywną sektą morderców.
Ramzes i Nefret zamienili się pokojami. Mój syn nie krył rozczarowania, kiedy nie pojawił się już żaden intruz. Ja także byłam rozczarowana, choć nie sądziłam, by sekta chciała ryzykować ponownie. Wypytywanie handlarzy i mieszkańców Gurna również nie przyniosło rezultatów. Nikt z indagowanych nie widział Yussufa Mahmuda, nikt też nie był członkiem sekty zabójców. Trudno się było zresztą spodziewać, że ktokolwiek się do tego przyzna.
Tydzień pomiędzy Bożym Narodzeniem i Nowym Rokiem wypełniało nam zwykle aktywne życie towarzyskie. Otrzymywaliśmy wiele zaproszeń od – jak nazywał tych ludzi Emerson – „pływającego towarzystwa biesiadnego”, co zresztą było coraz dalsze od prawdy, bo większość z nich zatrzymywała się w hotelach, zwłaszcza w nowym i eleganckim Winter Palace. Była to grupa błyszcząca na firmamencie społecznym, bogaci i w większości utytułowani ludzie. Ale od strony intelektualnej byli strasznymi nudziarzami, toteż nie protestowałam, gdy Emerson odrzucał jedno zaproszenie po drugim. Nalegałam jednak, byśmy wykazali się grzecznością przynajmniej wobec kręgu archeologów i starych znajomych.
Do tych ostatnich musiałam zaliczyć pana Davisa, który przypłynął do Luksoru na pokładzie swojej dahabii. Emerson mógł nie znosić tego człowieka i nie znosił go, lecz Davis był obecnie znaczącą postacią w środowisku egiptologów, a wobec mnie zawsze zachowywał się przyzwoicie. Jego kuzynka, pani Andrews, która towarzyszyła mu zawsze w podróżach, była nawet sympatyczna. (Nie powtórzę tu spekulacji Emersona na temat łączących ją z Davisem stosunków).
Oczywiście nie otrzymaliśmy zaproszenia od Davisa. Był on, wraz z panią Andrews (jego kuzynką, jak przypominałam ciągle Emersonowi), jednym z największym entuzjastów „towarzystwa biesiadnego”. Spotykali się nie tylko z uznanymi archeologami, ale z każdym, kto zaliczał się do towarzyskiej śmietanki lub posiadał jakikolwiek tytuł. My najwyraźniej nie zostaliśmy zaliczeni do żadnej z tych kategorii. Nie zmartwiło mnie to wcale, wręcz przeciwnie, odczułam ulgę, nie mogłam bowiem liczyć na to, że Emerson zdoła zachować się przyzwoicie w obecności Davisa. Jednak prędzej czy później ich spotkanie było i tak nieuniknione. Kiedy więc otrzymałam zaproszenie na uroczyste przyjęcie w Winter Palace, wydawane przez dyrektora hotelu na cześć kilku brytyjskich arystokratów, nie namawiałam Emersona, żeby z nami poszedł. Obecność Davisa na przyjęciu była pewna, ponieważ miał hyzia na punkcie honorów i tytułów.
Jednak ku memu zdumieniu i zaniepokojeniu mój mąż sam postanowił uczestniczyć w tym wydarzeniu. Mało tego, zgodził się nawet włożyć wieczorowe ubranie. Byłam pełna najgorszych przeczuć.
Zaproszony został każdy, kto w Luksorze cokolwiek znaczył. Chociaż przybyliśmy spóźnieni, a sala była pełna ludzi, nasze wejście zwróciło uwagę niemal wszystkich. Emerson oczywiście prezentował się wspaniale; nie mogłam zresztą narzekać na wygląd żadnego z moich mężczyzn.
Usunięcie wszystkich kocich włosków z sukni Nefret okazało się niemożliwe, ale na tle kremowego szyfonu z atłasowymi pasami były mało widoczne. Jasny odcień sukni podkreślał jej opaleniznę, jak na mój gust nieco za mocno. Po drodze z domu do hotelu musiała też coś zrobić z dekoltem, był bowiem znacznie głębszy niż na początku. Ale zadowolona byłam, że rękawiczki do łokcia zakrywają brzydką szramę na jej przedramieniu.
Emerson ruszył niczym kula armatnia, kierując się wprost na Davisa. Był to osobnik z sumiastym wąsem i niskiego wzrostu – ale wydawało mu się, że jest wysoki. (Również z tego powodu niezbyt lubił rozmawiać z moim mężem. Trudno uważać, że jest się wysokiego wzrostu, kiedy nad człowiekiem sterczy Emerson). Udało mi się odciągnąć mojego kochanego męża na bok, zanim cokolwiek powiedział. Zdążył tylko mruknąć: „Hmh, to jednak pan wrócił, co?”.
Davisowi towarzyszyła reszta jego ekipy: pani Andrews, olśniewająca w czarnej, obficie obszytej koralikami satynie, kilka młodych panien, przedstawionych nam jako jej siostrzenice, oraz małżeństwo Amerykanów nazwiskiem Smith, które zatrzymało się u Weigallów. Pan Smith, energiczny i towarzyski mężczyzna po czterdziestce, był malarzem, który spędzał w Egipcie kolejny już sezon jako kopista na usługach Davisa i innych badaczy.
Gdy tylko Nefret dotarła do końca powitalnego szeregu, zebrała się wokół niej spora grupa młodych (i nie tak młodych również) mężczyzn, którzy pozostawili bez towarzystwa sporą liczbę dam. Po chwili moją podopieczną poprowadził do tańca dżentelmen, którego wybrała. Odwróciłam się do Emersona, ale on gdzieś sobie poszedł.
– Czy miałabyś ochotę zatańczyć, mamo? – zapytał Ramzes.
– Hmm… – mruknęłam.
– Postaram się nie deptać ci po palcach.
Był to zapewne jeden z jego specyficznych żartów, bo muszę przyznać, że mój syn jest znacznie lepszym tancerzem od mojego męża. Nikt nie tańczy walca z większym rozmachem niż Emerson; rzecz jednak w tym, że usiłuje tańczyć walca niezależnie od rodzaju muzyki.
Podałam Ramzesowi dłoń, a on poprowadził mnie wokół parkietu.
– Moje wahanie wcale nie wiązało się ze stanem moich stóp – wyjaśniłam mu po drodze – ale z troską o twego ojca. Ktoś powinien z nim być, bo lada chwila gotów wdać się w jakąś sprzeczkę. Wyraźnie to po nim widać.
– Zajmujemy się nim na zmianę, mamo. Teraz jest przy nim David.
Rozejrzałam się i dostrzegłam Emersona w okolicach bufetu. Rozmawiał z monsieur Naville’em, a David stał tuż obok. W wieczorowym stroju wyglądał bardzo przystojnie, był jednak, jak zauważyłam, lekko spłoszony.
– Kiedy twój ojciec zacznie wygłaszać swoje tyrady, mój chłopcze, David z pewnością nie zdoła go powstrzymać – oświadczyłam. – Może lepiej tam pójdę i…
– Teraz moja kolej – odparł Ramzes, a że muzyka przestała grać, wziął mnie pod ramię i odprowadził z kurtuazją na miejsce. Znowu się popisywał; zastanawiałam się tylko, którą z młodych dam chce dziś oczarować swoimi świetnymi manierami.
Zatrzymano nas, nim dotarliśmy do krzeseł.
– Czy zaszczyci mnie pani następnym tańcem, pani Emerson? – zapytał sir Edward Washington, skłaniając się przede mną elegancko.
Nie widziałam go od Bożego Narodzenia, podejrzewałam jednak o to Nefret. Krążyliśmy przez jakiś czas w milczeniu, wreszcie sir Edward powiedział:
– Zdaje się, że znowu ma pani okazję wykorzystać swój detektywistyczny talent, pani Emerson. Pracuje pani nad tą najnowszą zagadką?
– Jakąż to zagadkę ma pan na myśli?
– Czyżby było ich więcej? Mówię o zwłokach wyłowionych ostatnio z Nilu. Mordercą z pewnością nie był krokodyl.
– Oczywiście, że nie – przyznałam.
– Powiedziano mi, że pozwoliła pani pannie Forth zbadać szczątki.
– Boże święty, jak szybko w tej wiosce powstają plotki! Nie pozwalam pannie Forth na wiele rzeczy, sir Edwardzie, a ona i tak je robi.
– To osóbka pełna animuszu – powiedział Washington, przyglądając się Nefret, pogrążonej w rozmowie z Davisem. Oboje chyba doskonale się bawili, miałam jednak wrażenie, że dekolt dziewczyny jeszcze się powiększył. – No ale co z tym morderstwem, pani Emerson? – wrócił do tematu mój partner. – Na pewno ma pani jakąś teorię.
– Zawsze jakąś tam mam – odparłam. – Jednak tej akurat panu nie wyjawię, bo wyśmiałby mnie pan. Emerson już ją nazwał banialukami.
– Ja z pewnością pani nie wyśmieję, pani Emerson. Bardzo proszę…
– No dobrze…
Pominęłam oczywiście te elementy, które dotyczyły bezpośrednio naszej rodziny
– Już nigdy się nie dowiemy, co ten człowiek robił w Luksorze – zakończyłam.
– To on nie pochodził stąd? – zapytał Washington.
Niech to diabli, pomyślałam. Wygadałam się tylko odrobinę, ale tak przenikliwemu człowiekowi, jakim był sir Edward, nawet to wystarczyło. Na szczęście przestano grać i miałam wymówkę, by uciąć tę rozmowę.
– Nie pamiętam już, skąd mi się to wzięło – odpowiedziałam wymijająco. – Musiałam coś źle zrozumieć. Wybaczy pan, sir Edwardzie, ale muszę dopaść Emersona, zanim zdąży…
– Ostatnie pytanie, jeśli pani pozwoli…
Musiałam się zatrzymać, bo uścisk Washingtona na moim ramieniu był mocniejszy, niż tego wymagało odprowadzenie damy na miejsce.
– Ponownie szukam jakiegoś zatrudnienia – oświadczył, uśmiechając się szeroko na widok mojej zdumionej miny. – Nie dlatego, żebym musiał – gdyż dzięki niewielkiemu spadkowi jestem finansowo niezależny – lecz po prostu żeby mieć jakieś zajęcie. Człowiek o moim temperamencie nie cierpi bezczynności, a ja zawsze czułem pociąg do archeologii. Czy pani małżonek nie potrzebuje czasem fotografa lub kogokolwiek do pomocy?
Nie zdołał mnie wywieść w pole tym mało wiarygodnym tłumaczeniem. Zamierzał po prostu wykonać kolejny ruch w grze, ale ja nie miałam ochoty mu w tym pomagać. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że nasza ekipa jest już skompletowana.
– Ach, rozumiem… – Jego uniesiona brew i półuśmieszek na twarzy świadczyły dobitnie, że istotnie zrozumiał. – Jeżeli jednak mąż zmieni zdanie, proszę dać mi znać.
Emerson rozmawiał z jakąś nieznaną mi kobietą. Pochylał ku niej z uwagą swą kształtną głowę, a jego mocno zarysowane wargi ułożyły się w uśmiech. Dama była elegancko ubrana i dość ekstrawagancko obwieszona klejnotami. Jej ciemne włosy ozdabiał diamentowy diadem rozmiarów mojej dłoni. Miał formę kiści róż, a kwiaty i liście osadzono en tremblant i przy każdym ruchu głowy kołysały się na cienkich drucikach.
Gdy dama przechyliła głowę, by spojrzeć na Emersona, stroik zapłonął diamentowymi iskierkami.
– Oto moja żona – powiedział Emerson, gdy podeszłam. – Pozwól, że ci przedstawię moją znajomą, Peabody: pani Marija Stephenson. Rozmawiamy o kotach.
– Fascynujący temat – odparłam i skłoniłam się uprzejmie, a dama uprzejmie się odkłoniła. Na jej głowie rozbłysł tęczowy ogień; rozbłysły także diamentowe bransoletki i naszyjnik. Zamrugałam.
– Ciekawy – stwierdził Emerson. – Pani Stephenson również ma kota. Nazywa się Astrolabium.
– Dość niezwykłe imię.
– Mąż wspominał, że wybiera pani dla kotów egipskie imiona – powiedziała pani Stephenson. Miała przyjemny głos, lekko tylko skażony amerykańskim akcentem.
Nastąpiła wymiana konwencjonalnych pytań w rodzaju: „Czy to pani pierwsza wizyta w Egipcie? Na jak długo planuje pani pobyt? Czy małżonek także przyjechał?” – i równie konwencjonalnych odpowiedzi: „Tak, i bardzo mi się tutaj podoba. Posiedzę w Luskorze jeszcze dwa tygodnie, a potem wracam do Kairu. Niestety, zatrzymały go pilne interesy”. Przez cały czas trwania tej konwersacji świadoma byłam ciemnych oczu damy, lustrujących moją prostą biżuterię. Amulety z fajansu i kamienia nie mogły się nijak równać z jej diamentową galaktyką.
Przedstawiwszy panią Stephenson jednemu z gości – dobre wychowanie nie pozwoliło mi zostawić kogoś obcego samemu sobie – odciągnęłam Emersona na stronę.
– Słowo daję, Peabody, byłaś diabelnie dociekliwa – zauważył. – Czyżby tknęło cię jedno z tych twoich słynnych przeczuć? Mnie ta dama wydaje się całkiem sympatyczna.
– Zauważyłam. Nie poprosiłeś mnie jeszcze do tańca, mój drogi. Właśnie grają walca.
– Ależ oczywiście, moja droga. – Jego silne ramię objęło mnie i pociągnęło na parkiet.
Rozejrzałam się za Nefret i z zadowoleniem stwierdziłam, że jest tak oblegana przez młodych mężczyzn, którzy pragnęliby z nią zatańczyć, że nie ma nawet kiedy wymknąć się niepostrzeżenie do ogrodu. Tańczyła właśnie z Ramzesem, który wykazywał wobec niej znacznie więcej wigoru, niż gdy tańczył ze mną. Wirowali tak szybko, że aż furczała jej suknia.
Emerson popatrzył na mnie uważnie, strosząc brwi.
– Jesteś coś bardzo małomówna, Peabody. Czy chodzi o te diamenty? Wiesz przecież, że możesz mieć, co tylko chcesz. Nie sądziłem po prostu, że ci na czymś takim zależy.
– Och, Emersonie, jesteś taki dobry – odparłam, zawstydzona jego wrażliwością i szczodrością.
– Staram się, do diabła. Ale jeżeli mi nie mówisz, czego pragniesz, skąd mam to wiedzieć?
– Nie pragnę diamentów, mój kochany. Dałeś mi już wszystko, czego potrzebuję, a nawet jeszcze więcej.
– Mhmm – mruknął. – Chodźmy już może do domu, Peabody, to dam ci…
– Z wielką ochotą, Emersonie.
Możesz być pewien, drogi Czytelniku, że Emerson nie pozwolił nam zaniedbać naszych zawodowych obowiązków. Nie piszę o nich dokładniej, bo nie przyniosły niczego ciekawego. Mozoliliśmy się w odległych zakątkach Doliny, a Ramzes i David wciąż kopiowali inskrypcje w świątyni Setiego I.
Zrobiło się wyjątkowo upalnie, toteż nasza praca stała się jeszcze cięższa. Nagie skalne ściany Doliny chłoną ciepło słonecznych promieni niczym gąbka wodę – zresztą to artykuł, którego tu najbardziej brak. Odczuwaliśmy te niewygody wszyscy poza Emersonem, który jest chyba zupełnie niewrażliwy na temperaturę – czy to skwar, czy mróz.
Starałam się wynajdywać Abdullahowi lekkie zajęcia, żeby się nie przemęczał, ale on przejrzał moje zamiary i wziął się do roboty jeszcze ostrzej niż zwykle, marszcząc z oburzenia swój arystokratyczny nos. Obserwowałam go jednak uważnie i dzięki temu pierwsza zobaczyłam, że pada.
Gdy do niego podbiegłam, usiadł i usiłował mi wmówić, że nic mu nie jest, ale miał wyraźne kłopoty z oddychaniem. Nefret znalazła się przy nim niemal razem ze mną. Wyciągnęła z kieszeni koszuli kopertę i coś z niej wyjęła.
– Przytrzymaj mu usta otwarte – rzuciła do mnie tonem, jakim się mówi do służby. Naturalnie wypełniłam jej polecenie. Nefret włożyła palce do ust Araba i zaraz je wyjęła. Zacisnęła swoje małe brązowe dłonie na brodatej szczęce Abdullaha i trzymała go za nią, przysuwając twarz tak blisko, że niemal stykali się nosami.
Abdullah patrzył w jej błękitne oczy jak zahipnotyzowany. Jego oddech powoli się uspokajał i pogłębiał. Nefret puściła w końcu jego szczękę i odsunęła się. Arab zamrugał i spojrzał na mnie pytająco.
– Wszystko w porządku, Abdullahu – uspokoiłam go. – Nefret, idź powiedzieć profesorowi, że przerywamy pracę.
Kiedy Emerson usłyszał, co się stało, wyszedł z grobowca i zrobił Abdullahowi wykład – po którym Arab sposępniał – a potem wysłał Selima, żeby pożyczył powóz od Cyrusa – i Abdullah zaczął złorzeczyć.
– Na dzisiaj koniec roboty – oznajmił Emerson nieznoszącym sprzeciwu tonem. – Idź do domu i odpocznij, ty uparty stary huncwocie.
– No tak – mamrotał Abdullah – jestem już stary i nikomu niepotrzebny. Jakiż to smutny koniec, siedzieć na słońcu niczym bezzębne niemowlę…
Daoud wziął go pod ramię i powoli poszli do powozu. Starzec gestykulował z irytacją.
– Co ja mam z nim zrobić, u diabła? – zastanawiał się Emerson. – Któregoś dnia padnie mi tu martwy i będzie to oczywiście moja wina.
– Kto wie, czy nie wolałby właśnie tak odejść – stwierdziła refleksyjnie Nefret. – A ty byś nie wolał, profesorze?
Zatroskana twarz Emersona złagodniała. Objął dziewczynę ramieniem.
– Bardzo jesteś mądra jak na tak młode stworzenie, moja droga. Co dałaś staremu?
– Nitroglicerynę. Ponieważ wiedziałam, że na pewno zgubi albo wyrzuci fiolkę, którą mu zostawiłam, zawsze noszę kilka tabletek przy sobie.
Kiedy wróciliśmy do domu, chłopcy już tam byli, a gdy Nefret oznajmiła, że chce pojechać do Gurna, by zajrzeć do Abdullaha, przyłączyli się do niej.
Z manuskryptu H
Dom stał w połowie wzgórza, niedaleko grobowca Ramose, i był jednym z największych w Gurna. Abdullah dzielił go ze swoim siostrzeńcem Daoudem i jego żoną Kadiją, wysoką, siwowłosą kobietą o brunatnej skórze i muskułach niemal tak samo potężnych jak muskuły jej męża. Nefret twierdziła, że jest z niej bardzo zajmująca rozmówczyni o wspaniałym poczuciu humoru, Ramzes jednakże musiał jej wierzyć na słowo, bo w jego obecności Kadija nigdy nie odsłaniała twarzy i zdobywała się tylko na słowa powitania.
Musieli udawać, że wpadli w odwiedziny przy okazji, ćwicząc konie. Kadija podała im po filiżance mocnej słodkiej herbaty i usunęła się w kąt. Nefret obserwowała przez chwilę Abdullaha, oczywiście udając, że tego nie robi, a potem przysiadła się do Arabki i rozpoczęły przyciszoną pogawędkę, przerywaną co chwila dźwięcznym śmiechem dziewczyny.
Po kilkunastu minutach pożegnali się, nie zahaczając nawet o nieprzyjemny temat stanu zdrowia Abdullaha. Kiedy wyszli, David powiedział z niepokojem:
– Wygląda lepiej, ale przecież może mieć kolejny atak, a ciebie wtedy nie będzie przy nim z lekarstwem, Nefret.
– Zostawiłam zapas Kadii i pouczyłam ją, na co ma zwracać uwagę. Na pewno dopilnuje, żeby regularnie brał lek.
– Siły ma na to dość – mruknął Ramzes. – Ale czy będzie chciała to robić?
– Oczywiście. To bardzo inteligentna kobieta. Opowiedziała mi zabawną historię o… – Nefret parsknęła śmiechem. – To chyba jednak nie nadaje się dla wrażliwych męskich uszu.
Było jeszcze wcześnie, przystali więc na propozycję Davida, by przejść się po wsi, „odwiedzić miejsca jego młodości”, jak oświadczył z nietypową dla siebie ironią. Dom Abd el Hameda, w którym spędził kilka lat jako terminator fałszerza starożytności, przeszedł na własność kuzyna parającego się tym samym zajęciem. Oficjalnie był to warsztat wytwarzający kopie, ale wszyscy doskonale wiedzieli, że to tylko przykrywka dla produkcji falsyfikatów.
– Ten kuzyn nie dorównuje mojemu zmarłemu mistrzowi – stwierdził David. – Widziałem jego podróbki w antykwariatach… są tak kiepskie, że kupiłby je chyba tylko ktoś bardzo naiwny. Natomiast mogę się założyć, że wyroby Abd el Hameda mają w swoich kolekcjach największe muzea świata.
– Mówisz tak, jakbyś żałował jego śmierci – zauważyła Nefret. – Po tym, jak cię traktował!
– Jaka szkoda, że talent i przyzwoitość nie poszły w tym przypadku w parze – powiedział David. Jego postacią wstrząsnął dreszcz i chłopak odwrócił się, by nie patrzeć na dom. – Abd el Hamed był sadystyczną świnią, ale był także genialny. I to właśnie dzięki niemu was poznałem. Chodźmy już stąd, mam dość wspomnień.
Konie zostawili u stóp wzgórza. Ruszyli w drogę powrotną gęsiego i Ramzes, który został nieco z tyłu, mógł podziwiać refleksy zachodzącego słońca na wspaniałych włosach Nefret.
Nagle coś upadło z miękkim pacnięciem na drogę przed nim. Wyrwany z rozmarzenia, aż podskoczył, zobaczył jednak, że to tylko kwiat; pomarańczowoczerwony pąk hibiskusa o aksamitnych płatkach. Usłyszał cichy śmiech i ujrzał w otwartych drzwiach mijanego domu kobietę, opartą o framugę. Poznał od razu, kim jest, bo nie zasłaniała twarzy i miała na sobie tylko kusą kamizelkę oraz półprzeźroczyste szarawary. Kobiety chodziły tak ubrane w zaciszu haremu, lecz żadna przyzwoita niewiasta nie pokazałaby się publicznie bez wierzchniej szaty.
Miała za uchem podobny kwiat jak ten leżący na drodze, kontrastujący żywo z ciemnymi włosami. Jej wiek trudno było ocenić. Miała figurę młodej kobiety, ale widać było srebrne nitki we włosach i lekkie napięcie w rysunku pełnych warg.
Ramzes pochylił się i podniósł pąk hibiskusa. Nie mógł tego nie zrobić, wydawało mu się to nieuprzejmością, choć wiedział, że gest kobiety ma specyficzne znaczenie.
– Dziękuję, Sitt – powiedział. – Niech ci się dobrze wiedzie.
– To ofiara – odparła niskim, zmysłowym głosem. – Czyż starożytni nie ofiarowywali swoim królom kwiatów?
– Ale ja nie jestem królem, Sitt.
– Nosisz jednak królewskie imię. Taka pokorna służka jak ja nie powinna go wypowiadać. Czy mogę nazywać cię „mym panem”?
Jej oczy nie były czarne ani brązowe, lecz miały dziwny, orzechowozielonkawy odcień. Były obwiedzione sproszkowanym malachitem.
Ramzesowi podobała się ta rozmowa – tak inna od zwykłych rozmów – wiedział jednak, że Nefret z Davidem czekają na niego, a był pewien, że Nefret nie poczeka zbyt długo. Ukłonił się i zamierzał odejść.
– Jesteś bardzo podobny do ojca – powiedziała kobieta po angielsku, co pobudziło jego ciekawość.
– Niewiele osób tak uważa – odparł.
Potarła zapałkę o framugę i zapaliła papierosa, wydobytego z fałd obszernych spodni. Jej oczy przesunęły się po całej jego sylwetce, od twarzy do stóp i z powrotem.
– Ciało masz nie tak masywne jak on – stwierdziła – ale jesteś wysoki i silny i poruszasz się tak samo, lekko niczym pantera. Oczy i skórę masz tak ciemne, że mógłbyś uchodzić za jednego z nas, młody lordzie! Lecz rysy twojej twarzy i kształt ust…
Ramzes poczuł, że się czerwieni, co nie zdarzyło mu się od lat. Jeszcze żadna kobieta nie mówiła do niego w ten sposób – jak kupiec, szacujący konia.
Lub jak mężczyzna, taksujący kobietę.
Trafił swój na swego, jak powiedziałaby matka. Po chwili zakłopotanie ustąpiło miejsca ironicznemu rozbawieniu i przerwał wyliczankę swoich wdzięków, chwaląc angielski stojącej w drzwiach kobiety. Jak na Arabkę, miała rzeczywiście imponujący zasób słów.
– Teraz kobiety żyją po nowemu – odpowiedziała. – Chodzimy do szkoły jak grzeczne dzieci, żeby móc pewnego dnia przestać być dziećmi i zacząć rządzić mężczyznami. Nie słyszałeś o tym, mój panie? Twoja matka zna się na tym… zapytaj ją, czy kobieta może być równie niebezpieczna jak mężczyzna, kiedy…
– Ramzesie!
Wzdrygnął się, bo głos Nefret pobrzmiewał tonem, który kojarzył mu się nieprzyjemnie z karcącym głosem matki.
– Muszę iść – powiedział.
Wygięte w uśmiechu wargi kobiety przypomniały mu pewien posąg w muzeum – popiersie z malowanego wapienia, nazywane „Białą Królową” – chociaż skóra kobiety nie była biała, lecz ciemnobrązowa, o satynowym połysku.
– Okazujesz posłuszeństwo, kiedy ta dziewczyna cię wzywa? Jesteś więc bardziej podobny do ojca, niż sądziłam. Na imię mi Layla, mój panie. Czekam tu zawsze, jeśli zechcesz przyjść.
Dołączywszy do pozostałych, spostrzegł, że wciąż trzyma w dłoni kwiat. Wręczenie go Nefret uznał za niezbyt mądre posunięcie, ale wyrzucił go dopiero wtedy, gdy zniknęli kobiecie z oczu.
Kiedy znaleźli się na dole, Nefret pozwoliła mu się podsadzić na siodło, po czym powiedziała chłodno:
– Zaczekaj chwilę. Chcę ci się dobrze przyjrzeć.
– Nefret…
– Chyba nie robisz tego celowo, co?
– Ale czego? – Wiedział, czemu chciała znaleźć się w siodle, zanim na niego spojrzy. Przybrała pozę i ton wysoko urodzonej damy, rozmawiającej ze swoim parobkiem, i musiał się wyprostować i zadrzeć głowę, by spojrzeć jej oczy.
– Tak, tak, bardzo interesujące… – mruknęła i pokiwała głową. – U profesora też to jest, tylko trochę inaczej się objawia. U Davida natomiast nie, chociaż czasami wyglądacie prawie jak bracia.
– Czy to obraza, czy komplement? – zapytał żartobliwie David, siedzący już na koniu.
– Nie jestem pewna – odparła i odwróciła się z powrotem do Ramzesa, który skorzystał z chwili jej nieuwagi, by dosiąść Riszy. Wiedział jednak, że to jeszcze nie koniec.
– Kim ona jest? – zapytała.
– Powiedziała, że ma na imię Layla. Nic więcej nie wiem.
– Layla! – wykrzyknął David. – Wiedziałem, że skądś znam tę kobietę, ale nie widziałem jej chyba od pięciu czy więcej lat.
– Znasz ją, Davidzie? – zdumiała się Nefret.
– Nie powiedziałbym, że znam… nie w tym sensie w każdym razie.
– Pewnie nie byłoby cię na nią stać – stwierdziła dziewczyna.
– Nie powinnaś mówić takich rzeczy – zaśmiał się chłopak.
– Ale to prawda, co?
– Może tak. – Opuścili już wioskę i jechali stępa obok siebie. – A ty jej nie pamiętasz? – zapytał. – Była trzecią żoną mojego pryncypała, Abd el Hameda. Zrobiła dość niezwykłą karierę. Powiadają, że zaczynała w Domu Gołębic w Luksorze…
– W jakim domu? – zdziwiła się Nefret.
– To prawdopodobnie albo eufemizm, albo ironia – wtrącił burkliwie Ramzes. – Trudno powiedzieć. Zechciałbyś zmienić temat, Davidzie? Matce z pewnością nie spodobałaby się taka rozmowa.
– Nie, nie, mów dalej – zażądała Nefret.
– Powtarzam tylko to, co zasłyszałem, mieszkając w Gurna – zaznaczył David. – Jest to najlepszy… najlepsze miejsce w Luksorze, gdzie… zresztą nieważne. Dziewczęta są tam dość dobrze opłacane, a niektóre nawet wychodzą za mąż, kiedy… ee… po pewnym czasie. Layla była jedną z nich. Jej poprzedni mąż zaczął dzięki jej pomocy handlować starożytnościami i kradzionymi towarami. Zgromadził niewielką fortunę, a potem zmarł – dość nagle, jak powiadają – i Layla została bogatą wdową. Potem wyszła za tego starego wieprza Abd el Hameda, naprawdę nie wiem dlaczego. Nie chciała jednak zamieszkać w jego domu i pewnie dlatego jej nie poznaliście.
– Ale ojciec ją znał – mruknął w zamyśleniu Ramzes. – Powiedziała, że jestem do niego podobny.
Nefret rzuciła mu długie, znaczące spojrzenie, a David powiedział dość przestraszonym tonem:
– Wszyscy w Egipcie znają Ojca Przekleństw, Ramzesie. On sam na pewno nie mógłby mieć nic wspólnego z… kobietą tego pokroju.
– Na pewno – syknęła Nefret. – Jak każdy przyzwoity mężczyzna… – Kiedy spostrzegła, że wymienili spojrzenia, dodała głosem drżącym z oburzenia: – Ach, oczywiście wiem, że niektórzy z szanowanych „dżentelmenów” również chadzają do prostytutek. W każdym razie oni sami uważają siebie za dżentelmenów! Ich dżentelmeńskie prawo nie zezwala kobiecie zarabiać na utrzymanie w jakimś przyzwoitym zawodzie, a kiedy takie nieszczęsne stworzenie zmuszone jest żyć w poniżeniu, ubóstwie i chorobie, ci hipokryci, choć chodzą do takich kobiet, chcą je karać za to, że się niemoralnie prowadzą!
Oczy dziewczyny nabiegły łzami. David poklepał ją po ramieniu.
– Wiemy, Nefret, wiemy. No, nie płacz już.
– Nie naprawisz świata w kilka dni, moja droga. Nie ma co rozpaczać z powodu rzeczy, których i tak nie możemy zmienić. – Ramzes wiedział, że brzmi to szorstko i obojętnie, ale sam był zrozpaczony, bo nie mógł jej pocieszyć tak, jak by tego pragnął. Gdyby odważył się ją przytulić, z pewnością by się zdradził.
Tak czy inaczej, zdawał sobie sprawę, że jeśli ściągnąłby dziewczynę z siodła i posadził ją przed sobą, okazałoby się to pewnie dla niego bardziej bolesne niż romantyczne.
Nefret otarła oczy wierzchem dłoni i uśmiechnęła się słabo, lecz buńczucznie.
– Możemy je zmienić – powiedziała stanowczo. – I któregoś dnia to zrobię, przekonacie się.
Widząc jej wysunięty podbródek i zacięte usta, Ramzes zrozumiał, o czym myślała jego matka, mówiąc o złych przeczuciach. Rozumiał doskonale Nefret, ale miała ona niebezpieczny zwyczaj wkraczania tam, gdzie nawet anioły nie odważały się zapuszczać, a w tym szczególnym przypadku naprawdę mogła napytać sobie biedy. Bóg jeden wie, w jaki sposób, ale muszę ją trzymać jak najdalej od Domu Gołębic i Layli, której dwaj mężowie zmarli nagłą, gwałtowną śmiercią, pomyślał. Z pewnością nie jest to kobieta, która potrzebowałaby sympatii albo współczucia.
Kiedy parę dni później jedliśmy kolację z Cyrusem i Katherine, jakaś jej przypadkowa uwaga przypomniała mi o niedotrzymanej obietnicy. Katherine spytała, kiedy spodziewamy się młodszych Emersonów z Lią, a Cyrus zaproponował, żeby zamieszkali w ich wspaniałym domu, który nazywali Zamkiem. Był człowiekiem bardzo towarzyskim i uwielbiał gości, lecz mimo że jego rezydencja była przestronniejsza i wygodniejsza od naszej skromnej siedziby, nie przyjęłam ich zaproszenia – choć oczywiście bardzo je sobie ceniłam.
– Mają przypłynąć do Aleksandrii w przyszły poniedziałek – odparłam. – Ale nie wiem, jak długo posiedzą w Kairze.
– Przypuszczam, że niedługo – powiedziała Katherine. – Będzie im spieszno do was. Mamy nadzieję, że będziemy się często widywać. Wspomniałaś chyba, że mała panna Emerson wybiera się przyszłej jesieni na uniwersytet? Gdyby nie chciała przerywać nauki podczas zimy, pamiętajcie, że byłam guwernantką i nauczycielką.
– Rany boskie! – wykrzyknęłam. – O czymś mi przypomniałaś! Obiecałam Fatimie, że znajdę jej nową nauczycielkę. Jest tak nieśmiała, że nie poprosiłaby mnie o to po raz drugi.
– Fatima jest bardziej zaradna, niż ci się zdaje, ciociu Amelio – wtrąciła Nefret. – Sama już sobie kogoś znalazła. W Luksorze jest podobno jakaś dama, która prowadzi kursy.
Katherine nic z tego wszystkiego nie rozumiała i poprosiła, by jej wytłumaczyć, o co chodzi. Na moje wyjaśnienie zareagowała z właściwym sobie entuzjazmem.
– I pomyśleć, że ta skromna, drobna kobietka ma takie aspiracje! Robi mi się wstyd za samą siebie… ja też powinnam prowadzić kursy dla takich osób.
– A może założyłabyś szkołę? – zaproponował Cyrus. – Mogłabyś wynająć jakiś budynek, zatrudnić nauczycielki…
– Naprawdę? – rozpromieniła się Katherine. Ze swoimi siwymi pasemkami we włosach, okrągłymi policzkami i zielonymi oczami przypomina mi zawsze sympatycznego kota z bajek. Nikt pewnie nie nazwałby jej piękną, lecz gdy patrzyła na swego męża tak jak teraz, mnie wydawała się piękna – i jemu najwyraźniej też. – Naprawdę tak uważasz, Cyrusie? Moglibyśmy uczyć kobiety nie tylko czytania i pisania, ale także prowadzenia domu i opieki nad dziećmi, a gdyby któraś wykazała szczególne zdolności, na przykład do maszynopisania…
Cyrus wybuchnął śmiechem.
– I pewnie jeszcze ustanowiłabyś dla wszystkich stypendia uniwersyteckie! Możesz założyć nawet kilka szkół, kochanie, jeżeli to cię uszczęśliwi.
Po kolacji przeszliśmy do salonu, gdzie powitała nas czule kotka Vendergeltów, Sechmet. Należała kiedyś do nas; zabraliśmy ją do Egiptu w nadziei wynagrodzenia Ramzesowi utraty ukochanego Basteta. Nie zaprzyjaźnili się jednak, a mój syn nazywał Sechmet „futrzastym próżniakiem”. Była tak bezmyślnie i niewybrednie przymilna, iż nie robiło jej żadnej różnicy, na czyich kolanach siedzi, lecz właśnie ta jej cecha urzekła Cyrusa. Żyła sobie teraz w Zamku jak księżniczka, karmiona przez majordomusa śmietanką i filetowaną rybą, kiedy Vandergeltowie przebywali w Ameryce. Nigdy nie wychodziła poza mur okalający posiadłość, bo Cyrus nie pozwalał jej się zadawać z pospolitymi kotami.
Mrucząc histerycznie, usadowiła się teraz na kolanach Davida. Nefret podeszła do fortepianu, a Cyrus odciągnął mnie na stronę.
– Dziękuję ci, droga Amelio – rzekł ciepło. – Dzięki tobie Katherine czymś się zainteresuje. Przed waszym przyjazdem była nieco osowiała. Tęskni za dzieciakami, sama rozumiesz.
– Mam wrażenie, że ty także.
Dzieci Katherine z jej pierwszego, nieszczęśliwego małżeństwa zostały w szkole w Anglii. Nie znałam ich, ponieważ święta i wakacje spędzały w Ameryce wraz z ojcem i macochą. Cyrusowi, który zawsze pragnął mieć dużą rodzinę, bardzo przypadły do serca.
– To prawda, moja droga – westchnął smutno. – Może uda ci się przekonać Katherine, że powinniśmy wziąć je ze sobą w przyszłym sezonie. Zatrudnię wychowawców, nauczycieli… będą miały wszystko, czego ich matka zapragnie.
– Porozmawiam z nią, Cyrusie. To doskonały pomysł. Klimat w Luksorze zimą jest wyjątkowo zdrowy, a pobyt tutaj miałby dla nich wielki walor edukacyjny.
– Jesteś najlepszą przyjaciółką na świecie, Amelio. – Ujął moją dłoń i uścisnął serdecznie. – Nie wiem, jak moglibyśmy żyć bez ciebie. Obiecaj mi, że będziesz… uważać na siebie, dobrze?
– Przecież uważam – odparłam ze śmiechem. – I mój drogi Emerson także. Czemu właściwie mi to mówisz, Cyrusie?
– Pomyślałem sobie po prostu, że znów masz coś w zanadrzu, jak zawsze zresztą. Im spokojniej to wszystko wygląda, tym bardziej obawiam się jakiegoś kolejnego groźnego wydarzenia. Nie odmówisz, jeśli zaproponuję ci pomoc? Powiedz, że nie.
– Twoja przyjaźń jest dla mnie bardzo cenna, drogi Cyrusie. Aktualnie jednak nic złego się nie dzieje. Chciałabym tylko…
W tej chwili jednak zawołał mnie Emerson, niby to wzywając nas do wspólnego śpiewania. Poradził już sobie dość dobrze z zazdrością o Cyrusa, nie jest jednak zachwycony, gdy inni mężczyźni trzymają mnie tak długo za rękę.
Uwielbiam muzykę, ale te zaimprowizowane koncerty cieszą mnie przede wszystkim ze względu na wspaniałe towarzystwo, a nie nasze umiejętności muzyczne. Emerson zupełnie nie ma słuchu, lecz śpiewa bardzo donośnie i z wielkim uczuciem. Jego wykonanie „The Last Chord” jest jednym z najlepszych (dzięki temu, że prawie cała melodia jest na tę samą nutę). Odśpiewaliśmy kilka wesołych chórów Gilberta i Sullivana, a potem Nefret namówiła Ramzesa do wykonania wraz z nią piosenki z nowej operetki Victora Herberta. Cyrus przywozi zawsze ze sobą najnowsze amerykańskie utwory muzyczne; tej melodii nikt z nas jeszcze nie słyszał.
– To duet – powiedziała Nefret. – Nie mogę śpiewać obu partii naraz, a tylko ty potrafisz czytać z boku.
– Słowa tej piosenki są jeszcze bardziej sentymentalne i banalne niż innych – stwierdził Ramzes, zaglądając jej przez ramię. – Nie uda mi się zachować powagi.
– A co jest złego w błękitnych oczach i złotych włosach? – zachichotała. – Do „brązowych” trudniej znaleźć rym. Wchodzisz w tym miejscu: „Choć nie jesteś bez skazy, ukochana…”.
Przyznaję, że wypadli razem bardzo dobrze, choć Ramzes nie oparł się pokusie zaakcentowania swojej opinii o piosence i jego głos przy ostatniej wysokiej nucie przeszedł w wibrujący falset.
Koncert zakończył się odśpiewaniem przez Cyrusa jego ulubionej „Kathleeen Mavourneen”, przy której – jak to nieelegancko określił Emerson – przez cały czas robił cielęce oczy do żony.
Wyszliśmy potem na dziedziniec, by zaczekać na powóz. Noc była piękna i chłodna, a gwiazdy świeciły jasno niczym diamenty pani Stephenson. Katherine, podekscytowana nowym pomysłem, zaproponowała, żebyśmy nazajutrz wybrali się do Luksoru odwiedzić nauczycielkę Fatimy.
– To niemożliwe – oznajmił Emerson.
– Dlaczegóż to? – zaprotestowałam. – Możesz mi chyba dać kilka godzin wolnego. Ten okropny numer pięćdziesiąty trzeci…
– Nie będziemy pracować przy pięćdziesiątym trzecim. Mam dla ciebie niespodziankę, Peabody. To wspaniała nowina! Jutro bierzemy się do grobu numer pięć!
– Bardzo ekscytujące – mruknęłam. W tym zawalonym gruzem grobie z pewnością nie było niczego ciekawego, a czekał nas ogromny wysiłek.
– Jak to załatwiłeś? – zapytał Cyrus z odrobiną zazdrości w głosie. Tęsknił za pracą w Dolinie, gdzie przez wiele lat prowadził wykopaliska. Nie osiągnął większych sukcesów, lecz ciężko mu było zrezygnować z przyjemności, jaką dawała mu ta praca.
– Takt – odparł mój mąż, bardzo z siebie zadowolony. – Zwróciłem po prostu Weigallowi uwagę, że nikt nie zajmie się tym przeklętym miejscem, a Davis, jako egoistyczny nieuk…
– Nie powiedziałeś tego! – wykrzyknęłam i całą naszą grupką wstrząsnął śmiech.
– Wszystko jedno, co powiedziałem. Weigall się zgodził, a on tu rządzi.
– To bardzo uprzejmie z jego strony, że puścił w niepamięć, iż go wtedy znokautowałeś.
– Dla jego własnego dobra – mruknął Emerson obłudnie. – Nieważne zresztą. Będziemy potrzebowali więcej ludzi niż przy tych mniejszych grobach. Nefret i David niech też przyjdą, chcę to dobrze obfotografować.
Po powrocie do domu Emerson posłał nas wszystkich do łóżek, bo zamierzał nazajutrz rozpocząć bardzo wcześnie. Kiedy wyszczotkowałam i zaplotłam włosy, wyśliznęłam się w nocnej koszuli z sypialni, zostawiając go pochylonego nad notatkami.
Na moje ciche pukanie Nefret od razu otworzyła. Była sama, jeśli nie liczyć kota, zajmującego dokładnie środek jej łóżka.
– Czy coś się stało, ciociu Amelio? – zapytała.
– Nie, nic. Jestem tylko ciekawa, czy to ty przekonałaś pana Weigalla, żeby przystał na propozycję Emersona? Mam nadzieję, kochanie, że nie uciekłaś się do jakichś podstępnych sposobów. Weigall to człowiek żonaty i…
– I bardzo oddany swej Hortense – dokończyła z lekkim uśmiechem. – Ja nie flirtuję z żonatymi mężczyznami, ciociu. Dziwi mnie, że mogłaś podejrzewać coś takiego.
– Hmm… – mruknęłam. – Pan Davis natomiast nie jest żonaty, prawda? A Weigall zrobi wszystko, co ten człowiek mu powie. Widziałam na przyjęciu…
– Ramzes też widział – zaśmiała się Nefret. – Oskarżył mnie o flirtowanie z Davisem… On jest zupełnie nieszkodliwy, ciociu Amelio, ale jak wielu starszych mężczyzn, jest bardzo łasy na komplementy i pochlebstwa. Zrobiłam to dla profesora.
– Czy wiesz może, dlaczego tak mu zależy na pracy w tej części Doliny?
– Mam pewne podejrzenia. Tobie pewnie też to musiało przyjść do głowy.
– Przyszło – westchnęłam. – Miejmy nadzieję, że Ned Ayrton nie natrafi w tym sezonie na żaden ciekawy grobowiec.
Proponuję Czytelnikowi przyjrzenie się mojej mapie Doliny. Proszę zauważyć, jak blisko grobu numer pięć położony jest rejon, w którym prowadzi prace Ayrton. Jeśli w Dolinie Królów znajdowały się jeszcze jakieś nieodkryte grobowce, to właśnie w tej okolicy. A gdyby Ned natrafił na któryś z nich, Emerson, będąc w pobliżu, obserwowałby każdy jego ruch i krytykował, co tylko się da.
Spodziewałam się kłopotów i miałam (jak zwykle) rację. Jednak nawet ja nie potrafiłam przewidzieć rozmiarów nadchodzącej katastrofy.