Ojciec miał na imię Pelef, co po starohebrajsku oznacza „ucieczka”. Kiedy się urodził, „braci Chrystusowych”, którzy dwie setki lat przeżyli na Morawach, spotkało nieszczęście. Cesarz cofnął przywilej zwalniający wspólnotę braterską ze służby wojskowej, bo zaczął wojnę z innym cesarzem i potrzebował wielu żołnierzy.
Wspólnota odeszła w ciągu jednej nocy, rzuciła ziemię i domy. Przeniosła się do Prus. „Braciom Chrystusowym” było obojętne, o co chodzi cesarzom – surowa wiara zabraniała służyć ziemskim władcom, składać im przysięgę na wierność, brać broń do ręki i nosić mundur z herbowymi guzikami, które są odciskami szatańskiej pieczęci. Dlatego na swoich długich brązowych kamizelach, których krój przez dwa stulecia z górą prawie się nie zmienił, bracia nie nosili guzików; uznawali tylko tasiemki. W Prusach mieszkali ich współwyznawcy. Kiedyś, bardzo dawno temu, przybyli tutaj, też ratując się ucieczką przed Antychrystem. Król dał im ziemię w wieczystą dzierżawę i zwolnił ze służby wojskowej, pod warunkiem że osuszą bezkresne pruskie bagna. Przez dwa pokolenia bracia walczyli z nieprzebytymi trzęsawiskami, w trzecim je pokonali i zaczęli żyć na obfitujących w humus ziemiach dostatnio i swobodnie. Współwyznawców z Moraw przyjęli gościnnie, podzielili się z nimi wszystkim, co mieli, i żyli odtąd razem przyzwoicie i w spokoju.
Pelef ożenił się, gdy zaczął dwudziesty pierwszy rok życia. Bóg dał mu dobrą żonę; ta w przepisanym czasie powiła syna. Ale potem Wszechmogący zapragnął poddać swoje wierne sługi ciężkim próbom. Najpierw przyszła zaraza, podczas której umarło ich wielu, w tym także żona i syn Pelefa. Nie szemrał, chociaż jego życie zmieniło barwę, z białego stało się czarne. Ale Wszechmogący uznał, że to mało, i postanowił okazać wybrańcom Swoją niezmienną miłość w całej jej surowości. Nowy, oświecony król stwierdził, że w jego włościach wszyscy są sobie równi, zniósł więc prawo, które nadał inny król, żyjący dawno temu. Teraz i żydzi, i menonici, i „bracia Chrystusowi” obowiązani byli służyć w wojsku i orężem bronić ojczyzny. Ojczyzna braci znajdowała się wszelako nie pośród osuszonych pruskich bagien, ale na niebiesiech, przeto Konwent starszych naradził się i zdecydował, że trzeba jechać na wschód, do cara rosyjskiego. Tam też była wspólnota, skąd czasem przychodziły listy, które wędrowały długo, wiezione przez zaufanych ludzi, bo przecie poczta rządowa była wynalazkiem Szatana. W listach bracia pisali, że ziemia w owych krajach jest żyzna, a władza pobłażliwa i zadowala się małymi darami.
Zabrali dobytek; co mogli – sprzedali, resztę wyrzucili. Jechali wozami siedem dni, aż przybyli do krainy o trudnej nazwie Melitopolstschina. Ziemia tam zaiste była żyzna, ale dwanaście młodych rodzin wraz z wdowcem Pelefem zapragnęło jechać dalej, z tej przyczyny, że nigdy nie widzieli gór; jedynie czytali o nich w świętych księgach. Nie umieli sobie wyobrazić, jak to być może, że ziemia podnosi się ku niebu na wiele tysięcy łokci i dosięga bożych obłoków. Młodzi chcieli to zobaczyć, a Pelefowi było wszystko jedno. Bardzo podobała mu się jazda przez lasy i pola na wozie zaprzężonym w woły, bo to odrywało go od myśli o Racheli i małym Achabie, którzy na zawsze pozostali w mokrej pruskiej ziemi.
Góry okazały się dokładnie takie, jak napisane było w księgach. Nazywały się Kaukaz i rozciągały na wszystkie strony świata, gdziekolwiek człowiek spojrzał. Pelef zapomniał o Racheli i Achabie, ponieważ tutaj wszystko było inne i nawet chodzić trzeba było inaczej, tylko z góry na dół albo z dołu do góry. Ożenił się zaraz w pierwszym roku pobytu.
A było to tak: „bracia Chrystusowi” wycinali las na jedynym w okolicy łagodnym zboczu, oczyszczając pole pod orkę. Miejscowe dziewczęta patrzyły, jak obcy mężczyźni w długich, śmiesznych ubraniach żwawo ścinają wiekowe sosny i karczują uparte pniaki. Dziewczyny naśmiewały się z nich, gryząc przy tym orzechy. Jedna z nich, piętnastoletnia Fatima, zapatrzyła się na olbrzyma o białych włosach i z białą brodą. Był wielki, ale dobry i spokojny, całkiem inny niż mężczyźni z jej aułu, gwałtowni w uczynkach i w ruchach.
Fatima musiała się ochrzcić i nosić inną odzież: czarną suknię i biały czepiec. Musiała zmienić imię, z Fatimy stała się Sarą, od świtu do nocy musiała pracować w domu i gospodarstwie, uczyć się obcej mowy, a przez całą niedzielę modlić się i śpiewać w domu modlitwy, który wzniesiono wcześniej niż domy mieszkalne. Ale to wszystko jej nie przerażało, bo z białowłosym Pelefem było jej dobrze, a przecież Allah nie obiecywał kobiecie łatwego życia.
Następnego lata, kiedy Sara-Fatima wiła się w mękach połogu, z gór zjechali wrodzy Czeczeńcy, spalili pszenicę i zabrali bydło. Pelef patrzył, jak zabierają konia, dwa woły, trzy krowy, i modlił się, żeby go Bóg nie opuścił i nie pozwolił dać się ponieść gniewowi. Dlatego synowi, którego pierwszy krzyk rozległ się w tej samej chwili, kiedy po gładko heblowanych ścianach domu bożego pełzały chciwe języki ognia, ojciec nadał imię Achimas, co znaczy „Brat Gniewu”.
Następnego roku abrecy [3] znowu zjawili się po łupy, ale odjechali z niczym, bo na straży odbudowanej wsi stał blokhauz, a w nim czuwał feldfebel z dziesięcioma żołnierzami. Bracia zapłacili za to pięćset rubli naczelnikowi wojskowemu.
Chłopiec urodził się duży. Sara-Fatima omal nie umarła, kiedy przychodził na ten świat. Odtąd nie mogła już rodzić. A nawet nie chciała, bo nie umiała przebaczyć mężowi, że stał i patrzył, jak rozbójnicy zabierają konia i bydło.
Achimas miał w dzieciństwie dwóch bogów i trzy języki. Bóg ojca, surowy i pamiętliwy, uczył: kiedy cię uderzą w prawy policzek, nadstaw lewy; kto cieszy się w tym życiu, będzie płakał w przyszłym; nieszczęść i cierpień bać się nie należy, bo są one dobrem, znakiem szczególnej łaski Najwyższego. Dobrotliwy Bóg matki, o którym nie wolno było głośno mówić, pozwalał się cieszyć, bawić i zabraniał pobłażać krzywdzicielom. O dobrym Bogu Achimas mógł mówić tylko szeptem, kiedy oprócz matki nikogo nie było w pobliżu, a to oznaczało, że Bóg ojca jest ważniejszy. Ten Bóg mówił językiem, który nazywał się Die Sprache i stanowił mieszaninę holenderskiego i niemieckiego. Bóg matki mówił po czeczeńsku. A trzeciego języka – rosyjskiego – nauczyli Achimasa żołnierze z blokhauzu. Chłopczyka bardzo kusiły ich pałasze i karabiny, ale to było zabronione, surowo zabronione, bo najważniejszy Bóg nie pozwalał dotykać broni. A matka szeptała, że to nic złego, że wolno dotykać. Zabierała syna do lasu, opowiadała o śmiałych wojownikach ze swego rodu, uczyła syna, jak podstawiać nogę i zadawać ciosy pięścią.
Kiedy Achimas miał siedem lat, dziewięcioletni Melchizedek, syn kowala, specjalnie prysnął mu atramentem na zeszyt. Achimas podstawił mu za to nogę i rąbnął pięścią w ucho. Melchizedek z płaczem pobiegł na skargę.
Doszło potem do długiej i trudnej rozmowy syna z ojcem. Oczy Pelefa, tak samo jasne jak u syna, były surowe i pełne smutku. Potem Achimas musiał przez cały wieczór klęczeć i czytać psalmy. Ale jego myśli zwrócone były nie ku Bogu ojca, tylko ku Bogu matki. Chłopiec modlił się, żeby jego oczy z białych stały się czarne jak u matki i jej przyrodniego brata Hasana. Swego wuja Hasana Achimas nigdy nie widział, ale wiedział, że jest silny, dzielny, zawsze zwycięża i mści się za doznane krzywdy. Tajnymi górskimi ścieżkami wuj przemycał z Persji puszyste dywany, z Turcji – tytoń w workach, a z powrotem przez granicę przewoził broń. Achimas często myślał o Hasanie. Wyobrażał sobie, jak tamten siedzi w siodle, bystrym wzrokiem obserwując zbocze wąwozu – czy strażnicy nie zrobili tam zasadzki. Hasan ma na sobie kosmatą papachę, burkę, a na plecach strzelbę z inkrustowaną kolbą.
W dniu, w którym Achimas skończył dziesięć lat, od rana siedział zamknięty w drewnianej komórce. Sam był winien: matka po kryjomu podarowała mu mały, ale prawdziwy kindżał, z polerowanym ostrzem i rogową rękojeścią. Kazała go schować, Achimas jednak nie wytrzymał, pobiegł na podwórze, żeby wypróbować ostrość klingi, a wtedy złapał go ojciec. Zapytał, skąd ma nóż, a kiedy zrozumiał, że odpowiedzi się nie doczeka, ukarał syna.
Achimas spędził w komórce pół dnia. Strasznie żal mu było odebranego kindżału, a i nudził się bardzo. Po południu zaś, kiedy głód nieźle dał mu się we znaki, rozległy się strzały i krzyki.
Abrek Mahoma z czterema kunakami [4] napadł na żołnierzy, którzy prali w rzece koszule, bo akurat był dzień łazienny. Rozbójnicy dali ognia z krzaków, zabili dwóch ludzi i dwóch ranili. Pozostali uciekli do blokhauzu, ale abrecy wsiedli na konie, dopędzili żołnierzy i wszystkich zarąbali szablami. Feldfebel, który nie chodził nad rzeczkę, zabarykadował się w mocnym domu z bierwion, o małych wąskich okienkach, i wystrzelił z karabinu. Mahoma odczekał, aż Rosjanin zacznie nabijać karabin i znowu wysunie się ze strzelnicy, zawczasu wycelował i okrągłą ciężką kulą trafił feldfebla prosto w czoło.
Achimas tego wszystkiego nie widział. Widział jednak, przypadłszy do szczeliny między deskami, jak na podwórze wszedł jednooki brodaty człowiek w białej kosmatej papasze, z długim karabinem w rękach (to właśnie był Mahoma). Zatrzymał się przed rodzicami Achimasa, którzy wybiegli na dwór, i coś do nich powiedział, ale co, tego Achimas nie słyszał. Potem chwycił matkę jedną ręką za ramię, a drugą za podbródek i uniósł jej twarz. Pelef stał, pochyliwszy swoją lwią głowę, i poruszał ustami. Modli się, zrozumiał Achimas. Sara-Fatima nie modliła się, tylko wyszczerzyła zęby i podrapała jednookiemu twarz.
Kobiecie nie wolno dotykać twarzy mężczyzny, dlatego Mahoma wytarł krew z policzka, uderzył kobietę w skroń i zabił na miejscu. Potem zabił także jej męża, bo teraz już nie wolno było zostawić go przy życiu. Należało również zabić wszystkich pozostałych giaurów – taki już widać dzień się zdarzył.
Abrecy spędzili bydło, rzeczy cenne i przydatne załadowali na dwa wozy, podpalili wieś z czterech stron i odjechali.
Kiedy Czeczeńcy zabijali wieśniaków, Achimas siedział cicho w komórce. Nie chciał, żeby go też zabili. Kiedy zaś stukot kopyt i skrzypienie kół oddaliły się w stronę Przełęczy Karamyckiej, chłopiec wyłamał barkiem deskę i wyszedł na dwór. W komórce już i tak nie mógł zostać – tylna ściana się zajęła, a przez szpary wpełzał szary dym.
Matka leżała na wznak. Achimas usiadł w kucki, dotknął sinej plamy między jej okiem a uchem. Matka wyglądała jak żywa, ale patrzyła nie na Achimasa, tylko w niebo. Było dla Sary-Fatimy ważniejsze od syna. No pewnie; przecież tam mieszkał jej Bóg. Achimas pochylił się nad ojcem, ale ten miał oczy zamknięte, a broda nie była już biała, tylko czerwona. Chłopiec przesunął po niej palcami i te również zabarwiły się czerwienią.
Achimas obszedł wszystkie podwórza. Leżały tam martwe kobiety, dzieci, mężczyźni. Znał wszystkich bardzo dobrze, ale ci go nie poznawali. W istocie tych, których znał, już tu nie było. Pozostał sam. Spytał najpierw jednego Boga, potem drugiego, co ma teraz zrobić. Odczekał, ale odpowiedzi nie usłyszał.
Dookoła wszystko płonęło: dom modlitwy, będący zarazem szkołą, zatrzeszczał i wypuścił w górę obłok dymu – to zawalił się dach.
Achimas rozejrzał się na wszystkie strony. Góry, niebo, płonąca ziemia i ani żywej duszy. W tej chwili zrozumiał, że teraz tak już będzie zawsze. Jest sam i sam musi rozstrzygać – zostać czy uciekać, umrzeć czy żyć.
Wsłuchał się w siebie, wciągnął zapach spalenizny i pobiegł na drogę, która wiodła najpierw wzwyż, między góry, potem w dół, w wielką dolinę. Szedł przez resztę dnia i całą noc.
O świcie zwalił się na pobocze drogi. Bardzo chciało mu się jeść, ale jeszcze bardziej spać, więc zasnął. Obudził go głód. Słońce stało na samym środku nieba. Poszedł dalej i pod wieczór dotarł do stanicy kozackiej.
W okolicy ciągnęły się długie grządki ogórków. Achimas rozejrzał się dookoła – nie było nikogo. Wcześniej do głowy by mu nie przyszło, żeby brać cudze, Bóg ojca mówił bowiem: „Nie kradnij”, ale teraz nie było ani ojca, ani Boga, toteż Achimas, stojąc na czworakach, zaczął chciwie pochłaniać podłużne, pokryte brodawkami warzywa. Ziemia zgrzytała mu w zębach, nie słyszał więc, jak z tyłu podkradł się gospodarz, tęgi Kozak w miękkich butach. Złapał Achimasa za kołnierz i parę razy przyłożył mu nahajką, dogadując: „A nie bierz, co nie twoje”. Chłopiec nie płakał i nie błagał o litość, tylko patrzył z dołu białymi wilczymi oczami. To rozwścieczyło gospodarza jeszcze bardziej, zaczął więc prać wilczka ile siły, dopóki ten nie zwymiotował zielonej ogórkowej masy. Wówczas Kozak chwycił go za ucho, zawlókł na drogę i pożegnał kopniakiem.
Achimas szedł i myślał, że chociaż ojciec umarł, to jego Bóg – nie; prawo boże też zatem jest żywe. Plecy i kark paliły ogniem, ale jeszcze bardziej paliło go w środku.
Nad bystrą wąską rzeczką Achimas spotkał dużego, czternastoletniego chłopca. Kozaczek niósł bochen chleba i dzbanek z mlekiem.
„Daj” – powiedział Achimas i wyrwał mu chleb.
Duży chłopiec postawił dzbanek na ziemi i uderzył Achimasa w nos. Achimas zobaczył wszystkie gwiazdy i upadł, a duży, silniejszy od niego chłopiec usiadł na nim i zaczął tłuc go po głowie. Wówczas Achimas podniósł z ziemi kamień i rozbił Kozaczkowi brew. Ten odturlał się na bok, zasłonił twarz rękami i zapłakał. Achimas podniósł kamień, żeby zadać jeszcze jeden cios, ale przypomniał sobie, że prawo boże mówi: „Nie zabijaj” – i nie uderzył. Dzbanek w czasie bójki się przewrócił, mleko się wylało, ale Achimasowi pozostał chleb, i to wystarczyło. Szedł drogą dalej, jadł, jadł i jadł, dopóki nie zjadł wszystkiego do ostatniej okruszyny.
Nie trzeba było słuchać Boga, trzeba było zabić chłopca.
Achimas zrozumiał to, kiedy już o zmierzchu dogonili go dwaj jeźdźcy. Jeden miał czapkę wojskową z niebieskim otokiem, a z tyłu, za plecami, wiózł Kozaczka z zapuchniętą twarzą.
„To ten, wujku Kondracie! – zawołał Kozaczek. – To ten zbój!”
Nocą Achimas siedział w kozie i słuchał, jak uriadnik Kondrat i strażnik Kowalczuk radzą o jego losie. Nie powiedział im ani słowa, chociaż dopytywali się, kim jest, skąd przybywa, tarmosili za ucho i bili po twarzy. W końcu uznali go za głuchoniemego i zostawili w spokoju.
„No i co z nim, Kondracie Panteleiczu? – spytał strażnik. Siedział odwrócony plecami do Achimasa i coś jadł, popijając z dzbana. – Zawieźć do miasta? Może potrzymać do rana i przepędzić precz?”
„Ja ciebie przepędzę – odpowiedział naczelnik, siedzący naprzeciwko i piszący gęsim piórem w księdze. – Synkowi atamana mało łepetyny nie rozbił. Do Kizlaru trzeba łobuza odwieźć, do więzienia”.
„A nie szkoda to do więzienia? Sam wiesz, Kondracie Panteleiczu, jak tam malcom ciężko”.
„Gdzie indziej nie można – surowo rzekł uriadnik. – U nas nie ma przytułków”.
„Ale w Skirowsku podobno mniszki przyjmują sierotki?”
„Tylko dziewczynki. Do więzienia, Kowalczuk, do więzienia. Jutro z rana go zawieziesz. Tylko ci papiery przygotuję”.
Ale rano Achimas był już daleko. Kiedy uriadnik odszedł, a strażnik położył się spać i zachrapał, więzień podciągnął się do okna, przecisnął między dwoma grubymi prętami i zeskoczył na miękką ziemię.
O Skirowsku słyszał już nieraz – to czterdzieści wiorst na zachód.
A jednak okazało się, że nie ma Boga.
Do przytułku klasztornego w Skirowsku Achimas przyszedł przebrany za dziewczynkę – ściągnął ze sznura suszącą się perkalową sukienkę i chustkę. Najważniejszej mniszce, do której trzeba się było zwracać „matko Piełagijo”, przedstawił się jako Lea Welde, uciekinierka ze spalonej przez górali wsi Neueswelt. Welde było jego prawdziwym nazwiskiem, a imię Lea nosiła stryjeczna siostra, też Welde, okropna piegowata dziewczynina o piskliwym głosie. Ostatni raz widział ją, jak leżała na wznak, z twarzą rozpłataną ciosem szabli.
Matka Piełagija pogłaskała Niemeczkę po ostrzyżonej białej głowie i spytała: „Przyjmiesz prawosławną wiarę?”
Achimas został więc Rosjaninem, bo teraz już dobrze wiedział, że Boga nie ma, że modlitwa to bzdura, a to znaczy, że wiara rosyjska ani trochę nie jest gorsza od ojcowskiej.
W sierocińcu mu się spodobało. Dawali tu jeść dwa razy dziennie, spało się w prawdziwych łóżkach. Tylko trzeba było się dużo modlić i sukienka cały czas wciskała się między kolana.
Na drugi dzień do Achimasa podeszła dziewczynka o pociągłej twarzy i dużych zielonych oczach. Nazywała się Żenia, jej rodziców też zabili rozbójnicy, tylko dawno, jeszcze ubiegłej jesieni. „Lea, jakie ty masz przezroczyste oczy. Jak woda” – powiedziała. Achimas zdziwił się – zazwyczaj jego nazbyt jasne oczy wydawały się ludziom niemiłe. Uriadnik, kiedy go bił, ciągle powtarzał: „Ty Fińczuchu z białymi ślepiami”.
Dziewczynka Żenia chodziła za Achimasem krok w krok, gdzie on, tam i ona. Czwartego dnia przyłapała go, jak siusiał za szopą, z podniesioną sukienką.
Najwyraźniej trzeba było uciekać, tylko nie wiedział dokąd. Postanowił zaczekać, dopóki go nie wygonią, ale nie wygonili. Żenią nie powiedziała nikomu.
Szóstego dnia, w sobotę, trzeba było iść do łaźni. Rano Żenia podeszła do Achimasa i szepnęła: „Nie idź, powiedz, że masz czerwone dni”. „Jak to czerwone?” – nie zrozumiał Achimas. „To kiedy nie można iść do łaźni, bo z ciebie leci krew i jesteś nieczysta. Niektóre nasze dziewczynki już to mają. Katia, Sonia – wyjaśniła, wymieniając dwie najstarsze wychowanki. – Matka Piełagija nie będzie sprawdzać, bo się brzydzi”. Tak też Achimas zrobił. Mniszki się zdziwiły, że tak wcześnie, ale pozwoliły nie iść do łaźni. Wieczorem powiedział do Żeni: „W następną sobotę ucieknę”. Po jej twarzy popłynęły łzy. Powiedziała: „Potrzebny ci będzie chleb na drogę”.
Odtąd nie jadła swojego, tylko po cichu oddawała go Achimasowi, a ten składał kromki do worka.
Ale ucieczka okazała się niepotrzebna, bo w piątek wieczorem, w wigilię kolejnego dnia łaziennego, do sierocińca przyjechał wuj Hasan. Poszedł do matki Piełagii i zapytał, czy wśród jej podopiecznych nie ma dziewczynki z niemieckiej wioski, którą spalił abrek Mahoma. Powiedział, że chce porozmawiać z dziewczynką i dowiedzieć się, jak zginęli siostra i jej syn. Matka Piełagija wezwała Leę Welde do swojej celi, a sama odeszła, żeby nie słuchać o grzesznych sprawach.
Hasan okazał się zupełnie inny, niż sobie wyobrażał Achimas. Miał grube policzki, czerwony nos, gęstą czarną brodę i małe chytre oczy. Achimas patrzył nań z nienawiścią, bo wuj wyglądał kropka w kropkę tak samo jak Czeczeńcy, którzy spalili wioskę Neueswelt.
Rozmowa się nie kleiła. Na pytania sierotka nie odpowiadała bądź też odpowiadała monosylabami; spojrzenie spod białych rzęs było uparte i przenikliwe.
„Nie znaleziono mojego siostrzeńca Achimasa – rzekł Hasan po rosyjsku z gardłowym klekotaniem. – Może Mahoma zabrał go ze sobą?” Dziewczynka wzruszyła ramionami.
Hasan zamyślił się wtedy i wyciągnął z torby srebrne monista. „To podarunek dla ciebie – pokazał. – Piękne, z samej Szemachy. Pobaw się teraz nimi, a ja pójdę i poproszę ihumenię o nocleg. Zmęczyłem się długą jazdą. Nie będę przecie nocował pod gołym niebem…”
Wyszedł, zostawiając na krześle broń. Ledwie za wujem zamknęły się drzwi, Achimas odrzucił monista i dopadł ciężkiej szabli w czarnej pochwie, inkrustowanej srebrem. Pociągnął za rękojeść, a wtedy ukazała się stal, w świetle lampy błysnęła lodowatymi iskierkami. Prawdziwa gurda – pomyślał Achimas, wodząc palcem po arabskich esach-floresach.
Coś zaskrzypiało. Achimas poderwał się i zobaczył, jak przez szparę patrzą na niego roześmiane oczy Hasana.
„Nasza krew – rzekł wuj po czeczeńsku, obnażając białe zęby – jest silniejsza od niemieckiej. Pojedziemy stąd, Achimasie. Zanocujemy w górach. Lepiej śpi się pod gołym niebem „.
Już potem, kiedy Skirowsk ukrył się za przełęczą, Hasan położył Achimasowi rękę na ramieniu. „Oddam cię na naukę, ale najpierw zrobię z ciebie mężczyznę. Trzeba Mahomie odpłacić za ojca i matkę. Nie ma rady, takie jest prawo”.
Achimas zrozumiał: to właśnie jest dobre prawo.
Nocowali, gdzie się zdarzy: w opuszczonych saklach [5], w przydrożnych duchanach [6], u kunaków wuja albo po prostu w lesie, opatuleni burkami. „Mężczyzna musi zawsze znaleźć jedzenie, wodę i drogę w górach – uczył Hasan siostrzeńca swojego prawa. – A poza tym bronić honoru – swojego i swojego rodu”. Achimas nie wiedział, co to jest honor rodu. Nie miał rodu. Ale bardzo chciał bronić siebie i gotów był się uczyć od rana do wieczora.
„Wstrzymaj oddech i wyobraź sobie, że od lufy ciągnie się cienki promień. Wymacaj cel tym promieniem – uczył Hasan, chuchając chłopcu w kark i poprawiając mu palce, mocno wpijające się w łoże strzelby. – Tutaj nie potrzeba siły. Strzelba jest jak kobieta albo koń, trzeba ją pieścić i rozumieć”. Achimas starał się zrozumieć strzelbę, wsłuchując się w jej nerwowy żelazny głos, a metal zaczynał szumieć mu do ucha: trochę bardziej w prawo, jeszcze, a teraz strzelaj. Wa! – Wuj cmokał językiem i przewracał oczami. – Masz sokole oko! Ze stu kroków w butelkę! Tak samo rozleci się głowa Mahomy!”
Achimas nie chciał strzelać do jednookiego ze stu kroków. Chciał zabić go tak samo, jak tamten zabił Fatimę, uderzeniem w skroń, a najlepiej – poderżnąć mu gardło, tak jak Mahoma poderżnął Pelefowi.
Strzelać z pistoletu było jeszcze łatwiej. „Nigdy nie celuj – mówił wuj. – Lufa pistoletu to przedłużenie twojej ręki. Kiedy wskazujesz coś palcem, nigdy nie celujesz, ale kierujesz go właśnie tam, gdzie potrzeba. Pomyśl, że pistolet to twój szósty palec”. Achimas pokazywał długim żelaznym palcem orzech włoski, leżący na pniaku, a orzech rozlatywał się na drobne kawałki.
Hasan nie dawał siostrzeńcowi szabli; mówił: niech najpierw ramię i ręka podrosną, ale kindżał podarował zaraz pierwszego dnia i nakazał nigdy się z nim nie rozstawać – kiedy kąpiesz się nago w rzece, wieszaj kindżał na szyi. Mijał czas, a kindżał stał się częścią ciała Achimasa, jak żądło osy. Można nim było narąbać chrustu na ognisko, wypuścić krew z zastrzelonego jelenia, wystrugać cieniutki patyczek, żeby po zjedzeniu jelenia podłubać w zębach. Na popasie, kiedy nie było nic do roboty, Achimas rzucał kindżałem w drzewo – stojąc, siedząc, albo leżąc. To zajęcie nigdy mu się nie nudziło. Najpierw mógł trafić tylko w sosnę, potem w młody buczek, a na końcu w każdą z bukowych gałęzi.
„Broń to dobra rzecz – mówił Hasan – ale mężczyzna powinien umieć poradzić sobie z wrogiem także bez broni: pięściami, nogami, zębami, to nieważne. Najważniejsze, żeby twoje serce zapałało świętym gniewem, ten już cię obroni od bólu, przerazi wroga i przyniesie ci zwycięstwo. Niech krew rzuci się do głowy, niech świat przesłoni czerwona mgła, a wtedy na nic już nie będziesz zważał. Jeśli nawet ranią cię albo zabiją – nie zauważysz tego. To właśnie jest święty gniew”. Achimas nie spierał się, ale też nie zgadzał z wujem. Nie chciał, żeby go raniono albo zabito. Żeby zostać przy życiu, trzeba wszystko widzieć, a gniew i krwawa mgła w tym nie pomogą. Chłopiec wiedział, że może się bez nich obejść.
Kiedyś, już zimą, wuj wrócił z duchanu wesoły. Wierny człowiek doniósł mu, że Mahoma przyjechał z Gruzji z łupami i teraz ucztuje w Czanachu. To było blisko, dwa dni drogi.
W Czanachu, wielkim niepokornym aule, zatrzymali się u wujowego kunaka. Hasan poszedł się wywiedzieć, co i jak; długo go nie było, a wrócił późno, posępny. Powiedział, że to niełatwa sprawa. Mahoma jest silny i chytry. Przyjechało trzech ludzi, którzy też byli w wiosce niemieckiej, i ucztują razem z nim. Czwartego, Krzywonogiego Musę, zabili Swaneci. Teraz zastąpił go Dżafar z Nazranu. To znaczy, że jest ich pięciu.
Wieczorem wuj dobrze podjadł, pomodlił się i położył spać. Zanim usnął, powiedział: „O świcie, kiedy Mahoma i jego ludzie będą zmęczeni i pijani, pójdziemy się zemścić. Zobaczysz, jak Mahoma umrze, i umoczysz palce we krwi tego, który zabił twoją matkę”.
Hasan odwrócił się twarzą do ściany i od razu zasnął, a chłopiec ostrożnie zdjął z jego szyi jedwabny zielony woreczek. Leżał tam sproszkowany korzeń trującego grzyba irganczajskiego. Wuj mówił, że jeśli człowieka złapie straż graniczna i wsadzi do kamiennego worka, skąd nie widać gór ani nieba, trzeba nasypać proszku na język, nagromadzić dużo śliny, a potem przełknąć. Wtedy nie zdąży się nawet pięć razy wymówić imienia Allaha, jak w ciemnicy pozostanie już tylko nasze nikczemne ciało.
Achimas wziął szarawary, sukienkę i chustkę córki gospodarza. Wyjął też z piwnicy dzban z winem i wsypał tam zawartość woreczka.
W duchanie siedzieli mężczyźni, rozmawiali, pili wino i grali w nardy, ale Mahomy i jego towarzyszy nie było. Achimas czekał. Wkrótce zobaczył, jak syn gospodarza niesie ser i placki do sąsiedniego pokoju, i już wiedział, gdzie jest Mahoma.
Kiedy syn karczmarza odszedł, Achimas wszedł tam i nie podnosząc oczu, postawił dzban na stole.
„Dobre to wino, dziewuszko?” – spytał jednooki i czarnobrody człowiek, którego Achimas tak dobrze pamiętał.
Chłopak kiwnął głową, odszedł do kąta i usiadł w kucki. Nie wiedział, co zrobić z Dżafarem z Nazranu. Dżafar był młody, miał siedemnaście lat. Czy nie powiedzieć mu, że jego koń się niepokoi i gryzie uzdę? Wtedy zejdzie, żeby sprawdzić. Ale Achimas przypomniał sobie Kozaczka i zrozumiał, że nie należy tego czynić. Dżafar nic mu nie zawinił, a jednak umrze, bo taki los przypadł mu w udziale.
Dżafar umarł więc pierwszy. Wypił z dzbana razem ze wszystkimi i parę razy utknął twarzą w stół. Drugi abrek zaśmiał się, ale w tejże chwili śmiech przeszedł w chrypienie. Trzeci powiedział: „Powietrza”, złapał się za pierś i upadł. „Co się ze mną dzieje, Mahoma?” – spytał czwarty plączącym się językiem, spełznął z ławy, zwinął się w kłębek i zastygł. Sam Mahoma siedział w milczeniu, a twarz miał tak samo purpurową jak rozlane na stole wino.
Jednooki popatrzył na swoich umierających towarzyszy, potem obrócił się do cierpliwie czekającego Achimasa. „Czyjaś ty, dziewuszko? – spytał, z trudem wymawiając słowa. – Dlaczego masz takie białe oczy?” „Nie jestem dziewuszką – odparł Achimas. – Jestem Achimas, syn Fatimy. A ty jesteś trupem”. Mahoma wyszczerzył żółte zęby, jak gdyby bardzo go ucieszyło to, co usłyszał. Powoli zaczął wyciągać szablę ze złoconą rękojeścią, ale nie zdążył, bo zachrypiał i zwalił się na klepisko. Achimas wstał, wyjął spod sukienki kindżał i patrząc Mahomie w jedyne niemrugające oko, przejechał po gardle – szybkim, zdecydowanym ruchem, tak jak go uczył wuj. A potem zanurzył palce w gorącej, chlustającej niepowstrzymanie krwi.
W wieku dwudziestu lat Achimas Welde był uprzejmym, małomównym młodym człowiekiem, który wyglądał na starszego niż w rzeczywistości. Towarzystwo, które się zjeżdżało na leczenie do wód sławnego Solenowodska, jak również miejscowa socjeta, sądziły, że jest po prostu dobrze wychowanym młodzieńcem z bogatej kupieckiej rodziny, studentem uniwersytetu charkowskiego, urlopowanym na dłużej dla poratowania zdrowia. Ale znający się na rzeczy, którzy swoją znajomością mało z kim się dzielili, uważali Achimasa Welde za człowieka poważnego i solidnego, który zawsze zrobi to, do czego się weźmie. Znający się na rzeczy nazywali go za plecami Aksahirem, to znaczy „Białym Czarodziejem”. Achimas przyjmował przezwisko jako należne sobie: czarodziej to czarodziej.
Ale żadne czary nie wchodziły tu w grę, o wszystkim decydowały wyrachowanie, zimna krew i psychologia.
Legitymację studenta Uniwersytetu Cesarskiego w Charkowie wuj kupił za trzysta pięćdziesiąt rubli asygnatami – niedrogo. Świadectwo gimnazjalne z herbową pieczęcią i prawdziwymi podpisami kosztowało drożej.
Kiedy Achimas rozprawił się z Mahomą, Hasan zawiózł siostrzeńca do szkoły w spokojnym mieście Solenowodsku, zapłacił za rok naprzód i wyjechał w góry. Achimas mieszkał w internacie z innymi chłopcami, których ojcowie służyli w odległych garnizonach albo prowadzili karawany z zachodu na wschód, od Morza Czarnego do Kaspijskiego, i z północy na południe, z Rostowa do Erzerum. Z rówieśnikami Achimas nie znalazł wspólnego języka. Wiedział to, czego tamci nie wiedzieli i nigdy nie mogli się dowiedzieć. Dlatego przykrości spotykały go od pierwszego roku, kiedy uczył się w klasie przygotowawczej. Mocnemu, barczystemu chłopcu nazwiskiem Kikin, który trzymał w garści i terroryzował cały internat, nie spodobał się „Fińczuch”, a w ślad za nim do prześladowań włączyli się i pozostali. Achimas próbował to jakoś znosić, bo sam przeciw wszystkim nie miał szans, ale tamci pozwalali sobie na coraz więcej. Pewnego wieczoru w sypialni stwierdził, że całe powleczenie jego pościeli jest wysmarowane krowim nawozem, i wtedy zrozumiał: trzeba coś zrobić.
Rozważył tedy wszystkie możliwe warianty.
Można poczekać na powrót wuja i poprosić go o pomoc. Ale kiedy Hasan wróci – nie wiadomo. Najgorsze zaś było to, że Achimas bardzo nie chciał stracić szacunku, jaki zyskał u wuja po rozprawie w Czanachu.
Można próbować zbić Kikina, ale to się nie uda – tamten jest starszy, silniejszy i nie będzie się bił w pojedynkę.
Można się poskarżyć opiekunowi. Ale ojciec Kikina był pułkownikiem, Achimas zaś – nie wiadomo kim, siostrzeńcem dzikiego górala, który za gimnazjum z internatem płacił złotymi tureckimi monetami ze skórzanego kapciucha.
Najprostsze i najlepsze było następujące rozwiązanie: zlikwidować Kikina. Achimas ruszył mózgiem i już wiedział, jak to zrobić czysto i dokładnie. Kikin częstował „Fińczucha” kopniakami, sypał mu za kołnierz żelazne opiłki i wypluwał nań przez rurkę kulki papieru, Achimas zaś czekał, aż przyjdzie maj. W maju zaczęło się lato; gimnaziści chodzili wtedy kąpać się nad Kumkę. Jeszcze na początku kwietnia, kiedy woda była wprost lodowata, Achimas uczył się nurkować. W końcu kwietnia mógł już to robić z otwartymi oczami, zbadał dno rzeki i bez trudu wstrzymywał oddech na całą minutę. Wszystko było gotowe.
Poszło bardzo prosto, tak jak zostało pomyślane. Wszyscy przyszli nad rzekę. Achimas zanurkował, chwycił Kikina za nogę i wciągnął go pod wodę. W ręku trzymał sznur, którego drugi koniec był mocno przywiązany do zatopionego kloca. Kiedyś Hasan nauczył siostrzeńca wiązać węzeł kabardyński – zaciska się w jedną sekundę, a kto nie zna sekretu, w żaden sposób nie rozpłacze.
Jednym ruchem Achimas zacisnął węzeł na kostce wroga, wypłynął na powierzchnię i wylazł na brzeg. Doliczył do pięciuset i znowu zanurkował. Kikin leżał na dnie. Usta miał otwarte, oczy także. Achimas wsłuchał się w siebie i nie odczuł nic oprócz spokojnego zadowolenia z dobrze wykonanej pracy. Rozwiązał sznur, wynurzył się na powierzchnię. Chłopcy krzyczeli i chlapali się wodą. Nieprędko spostrzegli, że Kikin zniknął.
Po pozbyciu się tego kłopotu życie w internacie stało się o wiele łatwiejsze. Bez prowodyra nie miał kto dokuczać „Fińczuchowi”. Achimas przechodził z klasy do klasy, a uczył się średnio – ani źle, ani dobrze. Czuł, że z tych wszystkich nauk mało co mu się w życiu przyda. Hasan przyjeżdżał rzadko, ale za każdym razem zabierał siostrzeńca na jeden czy dwa tygodnie w góry – zapolować i zanocować pod gwiaździstym niebem.
Kiedy Achimas kończył szóstą klasę, powstał nowy kłopot. Za miastem, na trzeciej wiorście traktu stawropolskiego, był wesoły dom, dokąd wieczorami jeździli bawiący u wód mężczyźni. Od pewnego czasu na trzecią wiorstę zaglądał i Achimas, który przed ukończeniem szesnastego roku życia wyciągnął się, rozrósł w ramionach i całkiem mógł ujść za dwudziestolatka. To było coś prawdziwego, nie to co wkuwanie kawałków z Iliady po starogrecku.
Pewnego razu Achimas miał pecha. Na dole, w ogólnej sali, gdzie wymalowane dziwki piły lemoniadę i czekały, aż je ktoś zabierze na górę, spotkał inspektora gimnazjalnego, radcę kolegialnego Tieniotowa – bez munduru i z fałszywą brodą. Tieniotow wyczytał ze wzroku Achimasa, że został rozpoznany, nic do niego nie powiedział, ale od tamtego dnia zapałał srogą nienawiścią do jasnowłosego szóstoklasisty. Wkrótce już było wiadomo, ku czemu inspektor zmierza: niezawodnie zetnie Achimasa na letnich egzaminach.
Zostać na drugi rok oznaczało wstyd i nudę. Achimas zastanowił się, co robić. Gdyby to nie był Tieniotow, tylko inny z wykładowców, Hasan dałby mu łapówkę. Ale Tieniotow nie brał i bardzo był z tego dumny. Pieniędzy nie potrzebował, bo dwa lata temu ożenił się z wdową po kupcu, biorąc w posagu sto czterdzieści tysięcy i najlepszy dom w mieście.
Nie było szans na zmianę stosunków z Tieniotowem: wystarczyło, by radca kolegialny spojrzał na Achimasa, a już zaczynało go trząść.
Achimas przejrzał wszystkie warianty i zatrzymał się na najpewniejszym.
Tamtej wiosny w Solenowodsku grasowali jacyś zuchwali ludzie: podchodzili do późnego przechodnia, uderzali go nożem w serce i zabierali zegarek, portfel, a jeśli było, to i złoto. Mówiono, że szajka „Rzeźników” z Rostowa przyjechała na gościnne występy.
Wieczorem, kiedy inspektor wracał z restauracji Pietrasowa do domu ciemną, opustoszałą ulicą, Achimas podszedł do niego i kindżałem zadał mu cios w serce. Zdjął zegarek na złotym łańcuszku, zabrał portfel. Zegarek i portfel wrzucił do rzeki, pieniądze – dwadzieścia siedem rubli asygnatami – zostawił sobie.
Myślał, że jest już po kłopocie, a tymczasem sprawa skończyła się źle. Służąca z sąsiedniego domu widziała, jak Achimas szybko odchodził z miejsca zbrodni, wycierając nóż pęczkiem trawy. Doniosła na policję, po czym chłopaka aresztowano.
Na szczęście wuj był wtedy w mieście.
Nastraszył służącą, że obetnie jej nos i uszy; ta poszła do sprawnika i powiedziała, że się pomyliła. Potem Hasan sam poszedł do sprawnika, dał mu pięć tysięcy srebrem – wszystko, co nazbierał dzięki kontrabandzie – i aresztanta wypuszczono.
Achimasowi było wstyd. Kiedy wuj posadził go naprzeciw siebie, Achimas nie mógł spojrzeć mu w oczy. Potem powiedział całą prawdę – i o Kikinie, i o inspektorze.
Po długim milczeniu Hasan westchnął. Powiedział: „Allah wie najlepiej, co każdej istocie jest przeznaczone. Dosyć tej nauki, chłopcze, będziemy robić, co do nas należy”.
Zaczęło się wtedy inne życie.
Do tej pory Hasan przywoził z Turcji i Persji towar przemycony i sprzedawał pośrednikom. Teraz zaczął sam go wozić – do Jekaterynburga, do Stawropola, Rostowa, na jarmark w Niżnim Nowogrodzie. Kupowano od niego chętnie, bo się nie drożył. Dobijał targu z nabywcą, opijali interes. Potem Achimas doganiał kupca, zabijał, a towar przywoził z powrotem – żeby jeszcze raz go sprzedać.
Najkorzystniejsza była wyprawa do Niżniego w pięćdziesiątym dziewiątym. Sprzedali trzykrotnie jedną i tę samą partię czapek barankowych, dziesięć worków. Pierwszy raz za tysiąc trzysta rubli (Achimas dopędził kupca i jego pomocnika na leśnej drodze i obu zabił kindżałem); drugi raz za tysiąc sto (kupiec zdążył tylko jęknąć ze zdziwieniem, kiedy uprzejmy student, towarzysz podróży, wsadził mu nóż w wątrobę); po raz trzeci za tysiąc pięćset (Ormianin miał jeszcze zaszyte w pasie – co za szczęście! – bez mała trzy tysiące rubli).
Zadając śmierć, Achimas był spokojny i martwił się tylko wtedy, gdy nie następowała błyskawicznie. Ale coś takiego zdarzało się rzadko – rękę miał pewną.
Tak minęły trzy lata. Akurat książę Bariatynski wziął Szamila do niewoli i tym samym skończyła się wielka wojna na Kaukazie. Wuj Hasan ożenił się z dziewczyną z zacnego górskiego rodu, potem wziął i drugą żonę, z rodu uboższego – według papierów była jego wychowanką. Kupił w Solenowodsku dom z dużym ogrodem, po ogrodzie przechadzały się krzykliwe pawie. Utył, polubił picie szampana i filozofowanie na werandzie. Nie chciało mu się już jeździć w góry z kontrabandą – teraz znający się na rzeczy sami przywozili doń towar. Długo siedzieli, pili herbatę, targowali się o cenę. W razie trudności w rozmowach Hasan posyłał po Achimasa. Ten wchodził, uprzejmie dotykał ręką czoła i jasnymi, spokojnymi oczami patrzył w milczeniu na upartego rozmówcę. To skutkowało.
Kiedyś jesienią, następnego roku po tym, jak w Rosji uwolniono chłopów z poddaństwa, u Hasana zjawił się stary kunak Abyłhazi. Opowiedział, że w Siemigorsku pojawił się nowy człowiek, przechrzta, nazywa się Lazar Miedwiediew.
Przybył w ubiegłym roku leczyć brzuch i tak mu się tam spodobało, że został. Ożenił się z piękną panną bez posagu, zbudował na wzgórzu dom z kolumnami, kupił trzy źródła. Teraz wszyscy przyjezdni piją wody i biorą kąpiele tylko u Miedwiediewa; on zaś, jak powiadają, co niedziela posyła do Petersburga i Moskwy po dziesięć tysięcy butelek wody mineralnej. Ale nie to jest najciekawsze, tylko to, że Lazar ma żelazny pokój. Przechrzta nie wierzy w banki i ma rację, mądry z niego człowiek. Cały swój olbrzymi majątek przechowuje w piwnicy. Ma tam komorę, w której wszystkie ściany są żelazne, a drzwi takie, że choćbyś z armaty strzelał – nie rozwalisz. Trudno dostać się do takiego pokoju, powiedział Abyłhazi, i dlatego za swoją opowieść nie prosi z góry, tylko poczeka na zapłatę tak długo, jak będzie trzeba; a prosi skromnie – po dziesiątce z każdego rubla, który dostanie się Hasanowi.
„Żelazny pokój to bardzo trudna sprawa. – Hasan, który o czymś podobnym w życiu nie słyszał, z powagą pokręcił głową. – Dlatego jeśli Allah będzie mi sprzyjał, dostaniesz, czcigodny, po pięć kopiejek od rubla”.
Potem wezwał siostrzeńca, przekazał mu słowa starego Abyłhaziego i powiedział: „Jedź do Siemigorska. Sprawdź, co to za pokój”.
Sprawdzić, co to za pokój, było łatwiej, niż się Achimas spodziewał.
Zjawił się u Miedwiediewa ubrany na szaro – wizytowy surdut i cylinder. Najpierw, jeszcze z hotelu, posłał wizytówkę. Było na niej wydrukowane złotymi literami: Dom handlowy „Hasan Radajew” AFANASIJ PIETROWICZ WELDE, wspólnik
Miedwiediew odpowiedział liścikiem, że słyszał o domu handlowym czcigodnego Hasana Radajewa i prosi, żeby go jak najprędzej odwiedzić. Achimas wybrał się do nowego, pięknego domu, który stał na skraju miasta, nad stromym urwiskiem, i był ze wszystkich stron otoczony wysokim murem. To nie dom, ale twierdza. W takim można bodaj wytrzymać oblężenie.
Kiedy Achimas wszedł przez dębową bramę, wrażenie to nasiliło się jeszcze bardziej: po podwórzu przechadzali się dwaj wartownicy ze sztucerami, a nawet w wojskowych mundurach, tylko bez naramienników.
Gospodarz był łysy, miał bystre czarne oczy, wysokie czoło i spory brzuszek. Posadził młodego człowieka za stołem, poczęstował go kawą i cygarem. Po dziesięciu minutach uprzejmej, niespiesznej rozmowy o polityce i cenach na wełnę spytał, czym mógłby służyć czcigodnemu panu Radajewowi.
Wtedy Achimas przedstawił propozycję, którą wymyślił jako pretekst. Trzeba usprawnić wymianę wody mineralnej między Solenowodskiem a Siemigorskiem, powiedział. U was ludzie leczą żołądek, u nas nerki. Wielu przyjezdnych chciałoby leczyć i jedno, i drugie. Czy po to, by ludzie nie musieli się tłuc po sto wiorst górami, nie warto zbudować w Solenowodsku sklepu firmy „Miedwiediew”, a w Siemigorsku sklepu domu handlowego „Radajew”? Korzyść stąd będzie i dla pana, i dla nas.
„Myśl dobra – pochwalił przechrzta – bardzo dobra. Tylko że na drodze pełno zbójców. Jak będę woził utarg z Solenowodska?” „Po co wozić? – zdziwił się Achimas. – Można wpłacać do banku”. Miedwiediew pogłaskał wianuszek kędzierzawych włosów wokół łysiny i uśmiechnął się: „Nie wierzę w banki, Afanasiju Pietrowiczu. Wolę chować pieniądze u siebie”. „Przecież u siebie to niebezpieczne, mogą pana obrabować”. Achimas pokręcił głową z naganą. „Mnie nie obrabują. – Miedwiediew chytrze mrugnął okiem. – Przede wszystkim mam u siebie rezerwistów, synów żołnierskich, dniem i nocą na zmianę pilnują podwórza. A jeszcze bardziej polegam na opancerzonym pokoju. Nikt oprócz mnie nie może się tam dostać”. Achimas chciał spytać, co to za pokój, ale nie zdążył, bo gospodarz sam zaproponował: „Może zechce pan rzucić okiem”.
Kiedy schodzili do piwnicy (z podwórza prowadziło tam oddzielne wejście), Miedwiediew opowiedział, jak inżynier ze Stuttgartu zbudował mu skarbiec ze stalowymi drzwiami, grubymi na osiem cali. Na drzwiach jest zamek z kombinacją ośmiu cyfr. Zna ją tylko on, Miedwiediew, i codziennie zmienia.
Weszli do podziemnego pomieszczenia, gdzie paliła się lampa naftowa. Achimas zobaczył stalową ścianę i kute, nitowane drzwi. „Takich się nie otworzy i nie wysadzi – pochwalił się gospodarz. – U mnie sam horodniczy chroni swoje oszczędności, i szef policji, i miejscowi kupcy. A chociaż za przechowanie biorę słono, ludzie i tak wolą mnie. Tutaj jest pewniej niż w najlepszym banku”. Achimas kiwnął głową z szacunkiem, zaintrygowany wieścią, że, jak się okazuje, w żelaznym pokoju przechowywane są pieniądze nie tylko samego Miedwiediewa.
Ale wtedy przechrzta powiedział coś nieoczekiwanego: „Tak więc proszę powiedzieć swemu czcigodnemu wujowi, oby mu Pan Bóg dał zdrowie i sprzyjał w interesach, że może być spokojny. Jestem na Kaukazie człowiekiem nowym, ale o tych, o których trzeba wiedzieć, wiem. Niech pan przekaże Hasanowi Muradowiczowi ukłony i wyrazy wdzięczności za to, że się zainteresował moją osobą. A pomysł z wymianą jest dobry. To pański pomysł?” Protekcjonalnie poklepał młodego człowieka po plecach i zachęcił go do częstszych wizyt – we czwartki zbiera się u niego najlepsze siemigorskie towarzystwo.
To, że przechrzta okazał się człowiekiem sprytnym i dobrze poinformowanym, nie stanowiło jeszcze przeszkody. Przeszkodę Achimas zobaczył we czwartek, kiedy przyjął zaproszenie i zjawił się w domu nad urwiskiem, żeby zbadać rozkład pokojów.
Plan na razie przedstawiał się następująco: nocą zabić strażników, przystawić gospodarzowi kindżał do gardła i sprawdzić, co jest dlań droższe – życie czy żelazny pokój. Plan był prosty, ale Achimasowi nie bardzo się podobał. Po pierwsze, nie mogło się obyć bez pomocników. Po drugie, niektórzy ludzie kochają pieniądze bardziej niż życie, a przeczucie podpowiadało młodemu człowiekowi, że należy do nich Lazar Miedwiediew.
Gości na czwartkowym obiedzie zebrało się wielu, Achimas zaś miał nadzieję, że później, kiedy siądą do stołu i sporo wypiją, uda mu się niedostrzegalnie oddalić i obejrzeć dom. Ale nie doszło do tego, bo na samym początku wieczoru ujawniła się wspomniana już przeszkoda.
Kiedy gospodarz przedstawił gościa żonie, Achimas zauważył tylko, że stary Abyłhazi nie kłamał – kobieta była młoda i ładna: złocistopopielate włosy, piękny wykrój oczu. Na imię miała Jewgienia. Zalety madame Miedwiediew nie miały jednak związku ze sprawą, dlatego ucałowawszy szczupłą białą rękę, Achimas przeszedł do bawialni i stanął w najodleglejszym kącie, pod portierą, skąd dobrze było widać i całe towarzystwo, i drzwi prowadzące do wewnętrznych pokojów.
Tam właśnie odszukała go pani domu. Podeszła i cicho zapytała: „Lea, to ty?” Sama też sobie odpowiedziała: „Ty. Nikt inny nie ma takich oczu”.
Achimas milczał, dotknięty dziwnym, nieznanym wcześniej odrętwieniem, a pani Jewgienia bystrym, urywanym szeptem ciągnęła: „Po co tu przyszedłeś? Mąż mówi, że jesteś rozbójnikiem i mordercą, że chcesz go ograbić. Czy to prawda? Nie odpowiadaj, wszystko mi jedno. Tak na ciebie czekałam! Potem przestałam czekać i wyszłam za mąż, a ty nagle przyjechałeś. Zabierzesz mnie stąd? To przecież nie szkodzi, że się ciebie nie doczekałam, chyba nie jesteś zły? Nie pamiętasz mnie? Jestem Żenia ze skirowskiego przytułku”.
Nagle Achimas wyraźnie ujrzał scenę, której przez te wszystkie lata nigdy nie wspominał: Hasan wywozi go z sierocińca, a chudziutka dziewczynka biegnie w milczeniu za koniem. Zdaje się, że na ostatek zawołała: „Lea, będę na ciebie czekać!”
Tej przeszkody nie można było usunąć w zwykły sposób. Achimas nie wiedział, jak wytłumaczyć zachowanie żony Miedwiediewa. Może to właśnie jest ta miłość, o której pisze się w książkach? Achimas jednak nie wierzył książkom, po gimnazjum więc żadnej nie wziął do ręki. Czuł się źle, był niespokojny.
Wieczorem odszedł, nic nie mówiąc Jewgienii. Wsiadł na konia i wrócił do Solenowodska. Opowiedział wujowi o żelaznym pokoju i o niespodziewanej przeszkodzie. Hasan pomyślał i rzekł: „Zła to rzecz – żona, która zdradza męża. Ale nie będziemy osądzać kaprysów losu, trzeba po prostu zrobić to, czego on chce. A czego chce los, dobrze wiemy: żebyśmy weszli do żelaznego pokoju z pomocą żony Miedwiediewa”.
Hasan i Achimas poszli do domu Miedwiediewa piechotą, bo stuk kopyt końskich na pewno by ich zdradził. Konie zostawili pod urwiskiem, w zagajniku. W dole migotały światełka – rzadkie, bo Siemigorsk już spał. Po czarnozielonym niebie lekko sunęły przezroczyste obłoki, dlatego co chwila robiło się to ciemniej, to jaśniej.
Plan ułożył Achimas. Na umówiony znak Jewgienia odemknie furtkę do ogrodu. Przekradną się na dziedziniec, ogłuszą obu strażników i zejdą do piwnicy. Jewgienia otworzy opancerzone drzwi, bo mąż pokazywał jej, jak to się robi, a każdą kombinację cyfr zapisuje na papierku i chowa u siebie w sypialni, za ikoną. Boi się, że zapomni kombinacji i wtedy trzeba będzie burzyć murowany fundament – inaczej do żelaznej komnaty się nie wejdzie. Zabiorą nie wszystko: tylko to, co zdołają wynieść. Achimas weźmie Jewgienię ze sobą.
Kiedy się umawiali, nagle spojrzała mu w oczy i spytała: „Leo, a nie oszukasz mnie?”
Nie wiedział, co z nią począć. Wuj nie dawał mu rady. Rzekł: „Serce ci podpowie, kiedy będziesz musiał zdecydować”. Wziął jednak trzy konie – jednego dla siebie, drugiego dla Achimasa, trzeciego pod juki. Siostrzeniec w milczeniu patrzył, jak Hasan wyprowadza ze stajni tylko rudego, wronego i gniadego, ale nic nie powiedział.
Achimas szedł bezszelestnie wzdłuż białej ściany i myślał: Jak to – serce podpowie? Serce przecież milczało.
Furtka otworzyła się od razu, nie skrzypiała, miała nasmarowane zawiasy. Wejścia do ogrodu strzegła Jewgienia. Była gotowa do drogi, ubrana w papachę i burkę.
„Idź z tyłu, kobieto” – szepnął Hasan.
Jewgienia odeszła na bok.
Miedwiediew miał sześciu rezerwistów. Dyżurowało dwóch, zmieniali się co cztery godziny.
Achimas przywarł do pnia jabłoni i popatrzył, co dzieje się na dziedzińcu. Jeden strażnik siedział na słupku pod bramą i drzemał z głową na karabinie. Drugi powoli chodził od domu do bramy i z powrotem: trzydzieści kroków tam i trzydzieści z powrotem.
Strażników oczywiście trzeba było zabić – kiedy Achimas w rozmowie z Jewgienią zgodził się, że tylko ogłuszy ich i zwiąże, wiedział: tej obietnicy nie będzie mógł dotrzymać.
Odczekał, aż czuwający zatrzyma się, żeby zapalić fajkę, bezszelestnie podbiegł z tyłu w swoich miękkich pantoflach i stuknął go kastetem powyżej ucha. Kiedy kogoś trzeba bardzo szybko zabić, kastet jest niezastąpiony. Lepszy od noża, bo nóż trzeba wyjąć z rany, a to dodatkowa sekunda.
Żołnierz nawet nie krzyknął, Achimas zaś podtrzymał jego ciało, ale drugi spał czujnie – na chrzęst gruchotanej kości poruszył się i podniósł głowę.
Wtedy Achimas odrzucił martwe ciało i trzema olbrzymimi susami znalazł się przy bramie. Żołnierz otworzył usta, ale nie zdążył krzyknąć. Uderzenie w skroń było takie, że głowa odskoczyła do tyłu i głucho walnęła o mocne dębowe deski.
Jednego trupa Achimas ukrył w cieniu, drugiego posadził tak, jakby ów nadal drzemał.
Machnął ręką, a wtedy na oświetlone przez księżyc podwórze weszli Hasan i Jewgienia. Kobieta w milczeniu popatrzyła na siedzącego nieboszczyka i skrzyżowała ręce na piersi. Cicho szczękała zębami. Teraz, przy świetle księżyca, Achimas zobaczył, że pod burką ma czerkieskę z ładownicami i kindżał u pasa.
„Idź, kobieto, otwórz żelazny pokój” – popchnął ją Hasan.
Zeszli po schodkach do piwnicy. Drzwi Jewgienia otworzyła kluczem. Na dole w kwadratowym pomieszczeniu, którego jedna ze ścian zrobiona była z litej stali, zapaliła lampę. Chwyciła za koło na opancerzonych drzwiach i zaczęła obracać nim to w prawo, to w lewo, zerkając na karteczkę. Hasan patrzył z ciekawością, kręcił głową. Nagle coś szczęknęło, Jewgienia pociągnęła drzwi do siebie, ale były dla niej za ciężkie.
Hasan odsunął kobietę na bok, odchrząknął i początkowo z dużym, a potem coraz mniejszym wysiłkiem w końcu je otworzył.
Achimas wziął lampę i wszedł do środka. Pokój był mniejszy, niż sobie wyobrażał: szeroki na dziesięć kroków, długi na piętnaście. Były w nim skrzynie, worki i teczki kancelaryjne.
Hasan podniósł wieko jednej ze skrzyń i zaraz zatrzasnął: leżały tam sztabki srebra. Wiele się ich nie zabierze, są za ciężkie. Za to w workach pobrzękiwały złote monety, tak że cmoknął z zadowoleniem. Zaczął chować woreczki za pazuchę, a potem rzucać na burkę.
Achimas bardziej zainteresował się teczkami. Były w nich akcje i obligacje. Zaczął wybierać te o masowym nakładzie i wyższych nominałach. Akcje Rotszylda, Kruppa i manufaktur Chłudowa stały wyżej niż złoto, ale Hasan był człowiekiem starej daty i za nic w świecie by w to nie uwierzył.
Postękując, zarzucił ciężki tobół na plecy i obejrzał się z żalem: woreczków zostało jeszcze dużo. Westchnął i ruszył do wyjścia. Achimas miał za pazuchą grubą paczkę papierów wartościowych. Jewgienia nie wzięła nic.
Wuj zaczął wspinać się po niewysokich schodach i już miał wyjść na podwórze, kiedy gruchnęła salwa. Hasan przewrócił się i zjechał po stopniach głową w dół. Twarz miał taką, jaką mają ludzie, którzy umarli nagłą śmiercią. Burka się rozwiązała; dźwięcząc i pobłyskując, sypało się z niej złoto.
Achimas opadł na czworaki, wdrapał się po schodkach i ostrożnie wysunął głowę. W ręku miał amerykański rewolwer Colta z długą lufą i sześcioma kulami w bębenku.
Na podwórzu nie było nikogo. Przeciwnicy zaczaili się na werandzie, niewidoczni z dołu. Ale i oni nie widzieli Achimasa, ponieważ schody kryły się w głębokim cieniu.
„Jeden z was nie żyje! – rozległ się głos Lazara Miedwiediewa. – Który, Hasan czy Achimas?”
Achimas celował w to miejsce, skąd dochodził głos, ale nie strzelił – nie lubił pudłować.
„Hasan, to był Hasan – krzyknął pewny siebie przechrzta. – Pan, panie Welde, jest szczuplejszy. Niech pan wychodzi, młody człowieku. Nigdzie pan nie ucieknie. Wie pan, co to jest elektryczność? Kiedy otwierają się drzwi skarbca, u mnie w sypialni rozlega się sygnał. Jest nas tu czterech – ja i trzej moi wojacy. A czwartego wysłałem po prystawa. Niech pan wychodzi, po co przeciągać sprawę?! Późno już!”
Wypalili raz jeszcze – widocznie dla postrachu. Kule zastukały o mur.
Jewgienia szepnęła z tyłu: „Ja wyjdę. Jest ciemno, mam na sobie burkę, to mnie nie poznają. Pomyślą, że to ty. Wyjdą, a ty wtedy zastrzelisz wszystkich”.
Achimas przemyślał propozycję. Teraz mógł zabrać Jewgienię ze sobą, bo jeden koń był wolny. Szkoda tylko, że nie uda się im dostać do zagajnika. „Nie – powiedział. – Zanadto się mnie boją i dlatego zaczną strzelać od razu”.
„Nie zaczną – odpowiedziała Jewgienia. – Podniosę ręce wysoko do góry”.
Lekko przestąpiła przez leżącego Achimasa i wyszła na dziedziniec, rozrzucając ręce na boki, jak gdyby bała się stracić równowagę. Zrobiła pięć kroków, a wtedy rozległy się strzały.
Jewgienię odrzuciło do tyłu. Do nieruchomego ciała zeszły z ciemnej galeryjki cztery cienie. Miałem rację, zaczęli strzelać – stwierdził Achimas. I zabił wszystkich czterech.
Później rzadko myślał o Jewgienii. Tylko wtedy, gdy coś przypadkiem mu ją przypomniało.
Albo we śnie.
W wieku lat trzydziestu Achimas Welde lubił grać w ruletkę. Nie chodziło o pieniądze, te zarabiał w inny sposób, i to dużo, o wiele więcej, niż mógł wydać. Lubił zwyciężać przypadek i zyskiwać władzę nad żywiołem cyfr. Miło postukujące koło fortuny, błyszczące metalem i czerwonym polerowanym drewnem, obracało się według własnych, rzekłbyś, sobie tylko znanych reguł, ale bezbłędny rachunek, cierpliwość i kontrola nad emocjami dawały taki sam efekt jak we wszystkich znanych Achimasowi sytuacjach. Widocznie zatem działało tutaj to samo, znane mu od dziecka prawo. Jedność życia mimo całej różnorodności form – to najbardziej podobało się Achimasowi. Każde kolejne potwierdzenie tej prawdy leciutko przyspieszało rytm jego serca.
W życiu trafiały się dłuższe okresy bezczynności, kiedy trzeba było się czymś zająć. Doskonały wynalazek zrobili Anglicy, nazywało się to hobby. Achimas miał dwa takie hobbies: ruletkę i kobiety. Kobiety lubił najlepsze, najprawdziwsze, czyli profesjonalistki. Te nie były wymagające ani zagadkowe, rozumiały, że są reguły, do których należy się stosować. Ich różnorodność była niewyczerpana, wszystkie jednak pozostawały przy tym jedyną, niezmienną Kobietą. Achimas zamawiał w paryskiej agencji najdroższe; zazwyczaj na miesiąc. Jeśli trafiała się bardzo ładna, przedłużał kontrakt na następny miesiąc – ale nie więcej niż raz, taką miał zasadę.
Przez ostatnie dwa lata mieszkał w niemieckim kurorcie Ruletenburg, dlatego że tutaj, w najweselszym mieście Europy, mógł bez trudu uprawiać oba swoje hobbies. Ruletenburg podobny był do Solenowodska – też źródła mineralne, też leniwe, próżnujące tłumy i też nikt nikogo nie zna, nikim się nie interesuje. Brakowało tylko gór, ale ogólne wrażenie tymczasowości, chwilowości, nierealności, było dokładnie takie samo. Achimasowi wydawało się, że kurort jest idealną makietą życia, wykonaną w skali jeden do pięciuset albo jeden do tysiąca. Człowiek żyje na tym świecie pięćset miesięcy, a jeśli mu się poszczęści, to nawet tysiąc, a do Ruletenburga przyjeżdżało się na miesiąc. To znaczy, że życie kuracjusza trwało przeciętnie trzydzieści dni – właśnie w takich odstępach zmieniały się tu pokolenia. Ten czas obejmował wszystko – radość z przyjazdu, przywykanie do nowego miejsca, pierwsze oznaki nudy i smutek, że trzeba wrócić do innego, wielkiego świata. Wystarczał na krótkie romanse, burzliwe, ale małe namiętności, miał swoje chwilowe wielkości i krótkotrwałe sensacje. Sam zaś Achimas był stałym widzem tego teatrzyku kukiełkowego. Wyznaczył sobie własny czas istnienia, inny niż u całej reszty.
Mieszkał w jednym z najlepszych apartamentów hotelu „Kaiser”, gdzie zatrzymywali się hinduscy nababowie, amerykańscy królowie złota i podróżujący incognito wielcy książęta rosyjscy. Pośrednicy wiedzieli, gdzie można go znaleźć. Kiedy Achimas brał zamówienie, nie zwalniał pokoju, opuszczając go na całe tygodnie, a nawet miesiące – zależnie od tego, jak skomplikowana była sprawa.
Żyło mu się przyjemnie. Po okresach napięcia następowały okresy odpoczynku, kiedy zielone sukno cieszyło wzrok, a równomierne stukanie koła ruletki – słuch. Wokół kipiały namiętności spotęgowane przez skalę czasu: stateczni panowie bledli i czerwienieli, panie mdlały, niekiedy ktoś drżącymi rękami wysupływał ostatni grosz z portfela. Achimasowi nigdy nie przykrzył się ten porywający spektakl. Sam nie przegrywał nigdy, bo miał System.
System był na tyle prosty i oczywisty, że zdumiewające wprost, dlaczego inni się nim nie posługiwali. Chyba nie starczało im cierpliwości, samokontroli – tego wszystkiego, czego Achimas miał w nadmiarze. Trzeba było tylko stawiać ciągle na jeden i ten sam sektor, stale podwajając stawkę. Jeśli człowiek ma dużo pieniędzy, prędzej czy później zwróci mu się to, co przegrał, i jeszcze wygra. Ot, i cały sekret. Stawiać trzeba jednak nie na pojedynczą liczbę, tylko na cały sektor. Achimas zazwyczaj wybierał jedną trzecią koła.
Podchodził do stołu, gdzie grano na nieograniczone stawki, czekał, kiedy wygrana sześć razy z rzędu ominie którąś z trzech części, i wtedy zaczynał grę. Za pierwszym razem stawiał fridrichsdora. Jeśli przegrał, stawiał na ten sam sektor dwa fridrichsdory, potem cztery, osiem i tak dalej, dopóki kulka nie zatrzymała się tam, gdzie powinna. Achimas mógł podnosić stawkę do dowolnej wysokości, bo pieniędzy miał dosyć. Kiedyś, przed ostatnim Bożym Narodzeniem, sektor, na który stawiał, druga dwunastka, nie wypadł przez dwadzieścia dwie kolejki – sześć rzutów, kiedy czekał, i szesnaście, kiedy stawiał. Ale co do sukcesu Achimas nie miał wątpliwości, bo każda klęska zwiększała szansę.
Rzucając na stół czeki, na których ciągle wzrastała liczba zer, wspominał zdarzenie z okresu amerykańskiego.
Było to w roku 1866. Otrzymał wówczas solidne zamówienie z Luizjany. Miał zlikwidować komisarza rządowego, który przeszkadzał „carpet-beggerom” dzielić koncesje. „Carpet-beggerami”, to znaczy „torbiarzami”, nazywano awanturników z Północy, którzy przyjeżdżali na pokonane Południe z jedną pustą torbą, a odjeżdżali własną salonką.
Czasy były niespokojne, ludzkie życie w Luizjanie nie kosztowało wiele. Ale za komisarza dawano duże pieniądze, bo bardzo trudno było się do niego dobrać. Komisarz wiedział, że na niego polują, toteż zachowywał się roztropnie: w ogóle nie wychodził ze swojej rezydencji. Spał w niej, jadł i podpisywał papiery. A domu dniem i nocą strzegli żołnierze w niebieskich mundurach.
Achimas zatrzymał się w hotelu, położonym o trzysta kroków od rezydencji. Z pokoju widać było okna gabinetu komisarza. Rankiem, dokładnie o ósmej, obiekt rozsuwał firanki. Ta czynność zajmowała mu ledwie trzy sekundy, więc z takiej odległości nie udałoby się dobrze wycelować. Szeroka pionowa listwa ramy dzieliła okno na dwie połowy. Dodatkowa trudność polegała na tym, że odciągając zasłony, komisarz pojawiał się to z prawej, to z lewej strony listwy. Szansa na dobry strzał była tylko jedna – bo jak się spudłuje, drugiej już nie będzie. Dlatego należało działać na pewniaka.
W grę wchodziły dwa warianty: cel ukaże się z prawej, albo z lewej strony. Niech będzie z prawej, postanowił Achimas. Jaka to różnica? Naprowadził więc karabin z długą lufą na punkt znajdujący się o sześć cali w prawo od środkowej listwy, akurat na poziomie piersi. Unieruchomił karabin na statywie. Dla pewności należałoby ustawić dwa karabiny, z prawej i z lewej, ale do tego potrzebny byłby asystent, Achimas zaś w tamtych latach (teraz zresztą także, chyba że w szczególnych wypadkach) wolał obchodzić się bez pomocników.
Nabój był specjalny: rozrywał się, a w środku zawierał esencję jadu trupiego. Gdyby do krwi dostała się choć mała jej cząstka, wtedy nawet lekka rana stałaby się śmiertelna.
Wszystko było gotowe. Pierwszego ranka komisarz podszedł z lewej. Drugiego także. Achimas się nie spieszył; wiedział, że jutro albo pojutrze zasłona zostanie odciągnięta z prawej strony, a wtedy naciśnie spust.
Ale komisarza jak gdyby podmieniono. Odkąd został wzięty na cel, przez sześć dni z rzędu odsuwał zasłony nie z prawej, tylko z lewej strony.
Achimas uznał, że obiekt wyrobił już w sobie rutynę, i wyznaczył nowy punkt: sześć cali w lewo od środka. Siódmego ranka komisarz podszedł jednak z prawej! I ósmego, i dziewiątego też.
Wtedy Achimas zrozumiał, że w grze ze ślepym trafem najważniejsze to się nie spieszyć. Czekał więc cierpliwie. Jedenastego ranka komisarz podszedł z odpowiedniej strony i robota została wykonana.
Na ubiegłe Boże Narodzenie, za siedemnastym razem, kiedy stawka podniosła się do sześćdziesięciu pięciu tysięcy, kulka ostatecznie zatrzymała się tam, gdzie trzeba, Achimasowi zaś wypłacono bez mała dwieście tysięcy. To okupiło wszystkie przegrane i jeszcze trochę zostało na plusie.
Ten wrześniowy ranek 1872 roku zaczynał się jak zwykle. Achimas zjadł śniadanie razem z Azalią, szczupłą, gibką Chinką o zadziwiającym, podobnym do kryształowego dzwonka głosie. W rzeczywistości nazywała się jakoś inaczej, ale po chińsku jej imię znaczyło „azalia”; tak powiedziano mu w agencji. Przysłano ją Achimasowi jako próbkę wschodniego towaru, który od całkiem niedawna pojawił się na europejskim rynku. Cena była o połowę mniejsza niż zwykle, a gdyby monsieur Welde zapragnął zwrócić towar przed terminem, pieniądze zostałyby mu oddane. W zamian za tak korzystne warunki agencja prosiła znawcę i stałego klienta o autorytatywną ocenę zarówno zdolności Azalii, jak też żółtego towaru w ogóle: czy ma przed sobą perspektywy?
Achimas skłonny był dać najwyższą ocenę. Rankami, kiedy Azalia śpiewała, siedząc przed weneckim lustrem, coś go ściskało w piersi. Odczuwał z tego powodu lekki niepokój. Chinka była zbyt ładna. A gdyby się przyzwyczaił i nie chciał z nią rozstać? Postanowił już, że odprawi ją przed czasem, ale nie zażąda zwrotu pieniędzy i wystawi jak najlepszą opinię, żeby nie psuć dziewczynie kariery.
O drugiej piętnaście, zgodnie ze swoim zwyczajem, Achimas wszedł do vaux-hall. Był w marynarce koloru kakao z mlekiem, kraciastych spodniach i żółtych rękawiczkach. Bywalcowi naprzeciw rzucili się ludzie z obsługi, wzięli laseczkę i cylinder. Do herr Weldego w domach gry Ruletenburga już się przyzwyczajono. Z początku przyjmowano jego sposób gry jako dopust boży, ale później zauważono, że ciągłe podwajanie stawki, praktykowane przez małomównego blondyna z zimnymi, jasnymi oczami, rozpala namiętności u sąsiadów przy stole. Wówczas Achimas stał się w tych instytucjach pożądanym gościem.
Wypił swoją ulubioną kawę z likierem, przejrzał gazety. Anglia i Rosja nie mogły się porozumieć w sprawie opłat celnych. Francja wstrzymywała wypłatę reparacji, w związku z czym Bismarck skierował do Paryża notę protestacyjną. W Belgii miał się wkrótce zacząć proces „Szczurołapa z Brukseli”.
Achimas wypalił cygaro i podszedł do stołu numer dwanaście, gdzie szła gra na duże stawki.
Grały trzy osoby, natomiast jakiś siwy jegomość nie grał, tylko siedział, nerwowo szczękając wieczkiem złotego zegarka. Kiedy zobaczył Achimasa, wpił się w niego wzrokiem. Doświadczenie i instynkt podpowiedziały Achimasowi: klient. Przyszedł nieprzypadkowo, czeka. Ale Achimas nie dał nic po sobie poznać – niech tamten podejdzie sam.
Osiem i pół minuty później wybrany został sektor – trzecia dwunastka, od 24 do 36. Postawił fridrichsdora. Wygrał trzy. Siwy ciągle patrzył, twarz miał bladą. Achimas odczekał jeszcze jedenaście minut, póki nie pokazał się następny sektor. Postawił złotą monetę na pierwszy tuzin liczb, od 1 do 12. Wypadło 13. Za kolejnym razem postawił dwie monety. Wypadło zero. Postawił cztery. Wypadło 8. Wygrana – 12 fridrichsdorów. Pięć złotych monet na plus. Wszystko odbywało się normalnie, bez niespodzianek.
Wówczas siwy w końcu wstał. Podszedł, półgłosem upewnił się: „Pan Welde?” Achimas przytaknął. Nadal śledził obroty koła. „Ja do pana z polecenia barona de…” (siwy wymienił nazwisko brukselskiego pośrednika). Denerwował się coraz bardziej. Szeptem wyjaśnił: „Mam do pana bardzo ważną sprawę…” „Czy nie zechciałby się pan przejść ze mną?” – przerwał Achimas, chowając złote do portmonetki.
Siwy jegomość nazywał się Leon Fechtel i był właścicielem znanego na całą Europę belgijskiego domu bankierskiego „Fechtel & Fechtel”. Bankier miał poważny problem. „Czy pan czytał o Szczurołapie z Brukseli?” – spytał, kiedy usiedli na ławce w parku.
Wszystkie gazety donosiły, że w końcu schwytany został maniak porywający małe dziewczynki. W „Le Petit Parisien” pisano, że policja aresztowała pana F, właściciela willi pod Brukselą. Ogrodnik doniósł, że nocą z piwnicy dobiegają stłumione dziecięce jęki. Policja po kryjomu weszła do willi, przeprowadziła rewizję i odkryła w piwnicy tajne drzwi, a za nimi takie rzeczy, że – jak twierdziła gazeta – „papier nie zniósłby opisu tych potworności”. Opis jednak znajdował się już w następnym akapicie, w dodatku ze wszystkimi szczegółami. W dębowych beczkach policja znalazła zamarynowane kawałki ciał siedmiu dziewczynek, które – w Brukseli i jej okolicach – zaginęły w ciągu dwóch ostatnich lat. Jeden z trupów był całkiem świeży i miał ślady potwornych tortur. W sumie zniknęło bez śladu czternaście dziewczynek w wieku od sześciu do trzynastu lat. Kilka razy widziano, jak przyzwoicie ubrany osobnik z gęstymi czarnymi bokobrodami wsadza do powozu małą kwiaciarkę lub sprzedawczynię papierosów. Raz świadek słyszał, jak człowiek z bokobrodami zachęcał jedenastoletnią Lucille Lanoux, żeby zawiozła mu do domu cały kosz kwiatów, obiecując za to pokazać pianolę, wygrywającą śliczne melodie. Wówczas gazety przestały nazywać potwora „Sinobrodym”, nadały mu natomiast miano „Szczurołapa z Brukseli”, przez analogię do bajkowego Szczurołapa, który wabił dzieci dźwiękami czarownej muzyki.
O aresztowanym panu F. pisano, że jest człowiekiem z towarzystwa, przedstawicielem złotej młodzieży. Rzeczywiście nosił gęste czarne bokobrody, a w willi miał pianolę. Motyw zbrodni był jasny – pisała „Evening Standard” – wynaturzona lubieżność w guście markiza de Sade. Data i miejsce procesu już zostały wyznaczone: dwudziestego czwartego września w miasteczku Merlin, oddalonym o pół godziny jazdy od stolicy Belgii.
„Czytałem o Szczurołapie z Brukseli” – oświadczył Achimas i spojrzeniem ponaglił milczącego przez długą chwilę rozmówcę. Ten, wyłamując pulchne, opierścienione ręce, zawołał: „Pan F. to mój jedyny syn, Pierre Fechtel! Czeka go szafot! Niech go pan ratuje!”
Na wąskich ustach Achimasa pojawił się uśmiech. „Źle pana poinformowano o rodzaju mojej działalności. Nie ratuję życia, tylko je zabieram”. Bankier zaczął gorączkowo szeptać: „Powiedziano mi, że czyni pan cuda. Cóż, jeśli pan się tym nie zajmie, to znaczy, że nie ma żadnej nadziei. Błagam pana. Zapłacę, jestem bardzo bogaty, panie Welde, bardzo”.
Po niejakiej chwili Achimas zapytał: „Jest pan pewien, że potrzebuje takiego syna?” Fechtel senior odrzekł bez wahania; widać było, że sam już sobie zadał to pytanie. „Innego syna nie mam i nie będę miał. Zawsze był nieobyczajnym chłopcem, ale duszę ma dobrą. Jeśli uda mi się go wyciągnąć z tej historii, otrzyma lekcję na całe życie. Widziałem się z nim w więzieniu. Jest przerażony!”
Wówczas Achimas poprosił, by mu opowiedzieć o zaczynającym się procesie.
„Nieobyczajnego” dziedzica miało bronić dwóch najdroższych adwokatów. Linia obrony oparta była na wykazaniu niepoczytalności oskarżonego. Wedle tego jednak, co mówił bankier, małe były szanse na pomyślne orzeczenie ekspertów – czyny chłopca wzbudziły w nich taką wściekłość, że nie zgodzili się nawet na „honorarium bez precedensu”. Ostatnia okoliczność, jak się zdaje, najbardziej wstrząsnęła starszym panem Fechtelem.
W pierwszym dniu procesu adwokaci mieli oświadczyć, czy ich podopieczny przyznaje się do winy. Jeśli tak – wyrok wyda sędzia; jeśli nie – decyzję podejmą przysięgli. W razie gdyby biegli psychiatrzy uznali, że Pierre Fechtel w pełni odpowiada za swoje czyny, obrońcy zalecają obranie pierwszej z dróg. Jak wyjaśnił zrozpaczony i roztrzęsiony ojciec, chodzi o to, że oprawcy z ministerstwa sprawiedliwości obrali Merlin nieprzypadkowo – trzy z zaginionych dziewczynek pochodziły właśnie z tego miasteczka. „W Merlin nie będzie uczciwego sądu” – tak się wyraził bankier. Ludność jest wzburzona do ostateczności. Nocami wokół budynku sądu płoną ogniska. Przedwczoraj tłum próbował wedrzeć się do więzienia, żeby zlinczować aresztowanego; trzeba było potroić straż.
Pan Fechtel prowadził tajne rozmowy z sędzią, ten zaś okazał się człowiekiem rozsądnym. Jeśli wyrok będzie zależał od niego, chłopiec zostanie skazany na dożywotnie więzienie. Ale to niewiele da. Nastawienie opinii przeciwko „Szczurołapowi” jest takie, że prokurator z pewnością odwoła się od wyroku i zostanie wyznaczona ponowna rozprawa.
„Nadzieja więc tylko w panu, panie Welde – powiedział bankier na zakończenie. – Zawsze uważałem się za człowieka, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych. Ale w tym wypadku jestem bezsilny, chodzi zaś o życie mego syna”.
Achimas z ciekawością patrzył na purpurową twarz milionera. Było widać, że ten człowiek nie przywykł okazywać emocji. Teraz na przykład, w chwili największego wzruszenia, jego grube usta rozpełzły się w głupawym uśmiechu, a z jednego oka płynęła łza. Interesujące: twarz nieprzyzwyczajona do mimiki nie potrafiła przybrać wyrazu cierpienia. „Ile?” – spytał Achimas. Fechtel gwałtownie przełknął ślinę. „Jeśli chłopiec zostanie przy życiu – pół miliona franków. Francuskich, nie belgijskich” – dodał pospiesznie, nie słysząc odpowiedzi.
Achimas skinął głową, a w oczach bankiera błysnęła iskierka obłędu. Dokładnie takim ogniem płonęły oczy szaleńców, którzy w ruletce stawiali ostatnie pieniądze na zero. Ten ogieniek nazywał się „a nuż?”. Z tą tylko różnicą, że pieniądze, które stawiał pan Fechtel, najwyraźniej nie były ostatnie. „A jeśli panu… – głos bankiera zadrżał -…jeśli panu uda się nie tylko uratować Pierre’owi życie, ale i zwrócić mu wolność, otrzyma pan milion”.
Takiego honorarium Achimasowi jeszcze nigdy nie proponowano. Z przyzwyczajenia przeliczył sumę na funty brytyjskie (bez mała trzydzieści tysięcy), na dolary amerykańskie (siedemdziesiąt pięć tysięcy) i na ruble (wyszło ponad trzysta tysięcy). Dużo, bardzo dużo.
Achimas lekko zmrużył oczy i wolno powiedział: „Niech pański syn odmówi poddania się badaniom psychiatrycznym, nie przyzna się do winy i zażąda sądu przysięgłych. A tych drogich adwokatów proszę odprawić. Sam znajdę adwokata”.
Etienne Licolle żałował tylko jednego – że mama tego nie dożyła. Tak marzyła, że jej chłopiec zostanie adwokatem i przywdzieje czarną togę z białym prostokątnym halsztukiem. Zapłata za naukę na uniwersytecie pochłaniała całą jej wdowią rentę, mama skąpiła więc na doktorów i lekarstwa, no i nie dożyła: zmarła ubiegłej wiosny. Etienne zacisnął zęby, nie pozwolił sobie na mazgajstwo. W dzień biegał na korepetycje, do egzaminów uczył się po nocach, aż w końcu się wyuczył: otrzymał upragniony dyplom z królewską pieczęcią. Matka mogłaby być dumna ze swego syna.
Reszta absolwentów, świeżo upieczeni adwokaci, zapraszali go do podmiejskiej restauracji, żeby „oblać dyplom”, ale Etienne odmówił. Nie miał pieniędzy na birbantki, a co najważniejsze – chciał pobyć sam w takim dniu. Powoli schodził szerokimi marmurowymi schodami Pałacu Sprawiedliwości, gdzie odbywała się uroczysta ceremonia. Całe miasto, z jego wieżami, kominami i ozdobami na dachach, leżało w dole, u stóp wzgórza. Etienne przystanął, rozkoszując się widokiem, który wydał mu się przyjazny i zachęcający. Bruksela jak gdyby otwierała ramiona na powitanie nowego mecenasa i obiecywała mu mnóstwo niespodzianek – oczywiście miłych.
Cóż ukrywać, dyplom to dopiero połowa sukcesu. Bez stosunków, pożytecznych znajomości nie znajdzie się dobrych klientów. A i tak nie ma pieniędzy, żeby otworzyć własne biuro. Trzeba będzie zostać pomocnikiem maître’a Wienera albo maître’a van Gelena. Ale to głupstwo – przynajmniej jakąś pensję człowiek dostanie.
Etienne Licolle przycisnął do piersi teczkę, w której leżał dyplom z czerwoną pieczęcią, wystawił twarz do ciepłego wrześniowego słońca i pełen sprzecznych uczuć zmrużył oczy.
W takiej pozie zastał go Achimas Welde.
Zauważył go jeszcze w sali, kiedy rozbrzmiewały nudne, napuszone mowy. Chłopiec stanowił idealny typ: ładny, ale nie zanadto przystojny; szczupły, wąski w ramionach; szeroko otwarte, uczciwe oczy. Kiedy wyszedł, żeby wypowiedzieć słowa przysięgi, głos też okazał się odpowiedni – dźwięczny, chłopięcy, drżący ze wzruszenia. Ale najlepsze było to, co od razu dawało się zauważyć: nie jakiś tam paniczyk, tylko prawdziwy plebejusz, robociarski syn.
Dopóki trwała niekończąca się ceremonia, Achimas zdążył zasięgnąć wieści o chłopaku. Ostatnie wątpliwości się rozwiały: materiał był doskonały. Reszta to głupstwa.
Bezszelestnie zbliżył się do chudego młodzieńca, chrząknął.
Etienne wzdrygnął się i odwrócił. Przed nim stał nieznany jegomość w podróżnym surducie i z laseczką. Oczy miał poważne. Barwy jednak niezwyczajnej, tak bardzo jasne. „Maître Licolle?” – spytał człowiek z lekkim akcentem. Etienne’a po raz pierwszy nazwano maître’em, to było bardzo miłe.
Tak jak należało oczekiwać, chłopiec najpierw rozpromienił się na wieść, że proponują mu wzięcie sprawy, ale gdy usłyszał imię klienta, był przerażony. Oburzony, wymachiwał rękami i zapewniał, że tego łajdaka, tego potwora nie będzie bronił za żadne pieniądze. Achimas milczał. Przemówił dopiero wtedy, kiedy Licolle wyczerpał zapas oburzenia i zaczął jęczeć: „No i nie poradzę sobie z taką sprawą. Widzi pan, monsieur, na razie nie jestem zbyt doświadczony, właśnie dostałem dyplom”.
Teraz przyszła kolej na Achimasa. Powiedział: „Czy chce pan przez dwadzieścia albo nawet trzydzieści lat pracować za centymy, przysparzając pieniędzy i sławy innym adwokatom? No, to mniej więcej około roku tysiąc dziewięćsetnego nazbiera pan tyle pieniędzy, żeby mieć własną praktykę, ale wtedy będzie pan już łysym, bezzębnym nieudacznikiem z chorą wątrobą, a co najgorsze, wyczerpie całą swoją życiową energię. Wszystko po kropelce wycieknie panu między palcami, drogi mecenasie – taka będzie cena pańskich uciułanych groszy. Ja zaś proponuję o wiele więcej, i to zaraz, teraz. Mając zaledwie dwadzieścia trzy lata, zdobędzie pan duże pieniądze i głośne nazwisko. I to nawet w przypadku, gdyby proces został przegrany. Nazwisko w pańskiej profesji jest jeszcze ważniejsze od pieniędzy. Owszem, pańska sława będzie miała skandaliczny posmak, ale to lepiej niż być przez całe życie chłopcem na posyłki. Pieniędzy zaś otrzyma pan wystarczająco dużo, by otworzyć własne biuro. Wielu pana znienawidzi, wielu też jednak doceni odwagę młodego adwokata, który nie bał się wystąpić przeciw opinii publicznej”.
Achimas odczekał chwilę, żeby chłopiec miał czas rozważyć te słowa. Potem przeszedł do drugiej części, która według jego oceny powinna wywrzeć na rozmówcę decydujący wpływ.
„A może pan się po prostu boi? Słyszałem, jak dopiero przed chwilą przysięgał pan «bronić sprawiedliwości i prawa człowieka do obrony przed sądem, nie zważając na jakiekolwiek przeszkody czy naciski». Wie pan, dlaczego ze wszystkich absolwentów wybrałem właśnie pana? Dlatego, że pan jedyny wypowiedział te słowa z przekonaniem. W każdym razie tak mi się wydawało”.
Etienne milczał, czując z przestrachem, że porywa go rwący potok, któremu nie sposób stawić czoło. „No i najważniejsze – nieznajomy znacząco zniżył głos – że Pierre Fechtel jest niewinny. Nie jest żadnym «Szczurołapem», ale ofiarą zbiegu okoliczności i nadzwyczajnej gorliwości policji. Jeśli się pan nie włączy, niewinny człowiek pójdzie na szafot. Tak, będzie panu bardzo ciężko. Spłynie na pana lawina obelg, nikt nie zechce świadczyć na korzyść «potwora». Ale nie będzie pan sam. Pomogę panu. Pozostając w cieniu, będę pańskimi oczami i uszami. Mam nawet pewne dowody, świadczące jeśli nie o całkowitej niewinności Pierre’a Fechtela, to przynajmniej stawiające pod znakiem zapytania dowody oskarżenia. Zdobędę też kolejne”.
„Jakie dowody?” – słabym głosem spytał Etienne.
Do małej sali sądu grodzkiego w Merlin, przewidzianej ledwie na sto miejsc, wepchało się co najmniej trzystu ludzi, a jeszcze więcej tłoczyło się w korytarzu i pod oknami, na placu.
Prokurator Renan został powitany gromką owacją. Następnie przywieziono zbrodniarza, bladego, cienkonogiego mężczyznę o blisko osadzonych czarnych oczach i zadbanych niegdyś, a teraz potarganych i nierówno odrośniętych bokobrodach. W sali zaległa najpierw martwa cisza, a potem zaczęła się taka burza, że sędzia, maître Vixen, uszkodził dzwonek, nawołując zebranych do zachowania spokoju.
Sędzia wezwał przedstawiciela obrony i dopiero wtedy wszyscy zwrócili uwagę na drobnego młodego człowieka w adwokackiej todze, która była dla niego zdecydowanie za duża. To blednąc, to czerwieniąc się, maître Licolle mamrotał coś ledwie dosłyszalnie, na niecierpliwe zaś pytanie sędziego, czy podsądny przyznaje się do winy, nagle głośno zapiszczał: „Nie, wysoki sądzie!” Sala znowu wyraziła swoje oburzenie. „A z pozoru taki przyzwoity młodzieniec!” – krzyknęła jakaś kobieta.
Proces trwał trzy dni.
Pierwszego dnia występowali świadkowie oskarżenia. Najpierw policjanci, którzy odkryli straszliwy pokój i potem przesłuchiwali aresztowanego. Komisarz powiedział, że Pierre Fechtel drżał, plątał się w zeznaniach, nie potrafił nic wyjaśnić i obiecywał olbrzymie pieniądze, jeśli go zostawią w spokoju.
Ogrodnik, który doniósł na policję o podejrzanych krzykach, nie stawił się w sądzie, ale nie był nawet potrzebny. Prokurator wezwał świadków, którzy barwnie odmalowali rozwiązłość Fechtela, w zamtuzach wciąż domagającego się najmłodszych i najdelikatniejszych dziewczątek. Madame jednego z domów tolerancji opowiedziała, jak oskarżony dręczył jej „córeczki” rozpalonymi szczypcami do loków, a biedaczki znosiły to, bo za każde oparzenie łajdak płacił im po złotej monecie.
Sala nagrodziła oklaskami człowieka, który widział, jak odjeżdżała w karecie kwiaciareczka Lucille Lanoux (w beczce znaleziono potem jej głowę z wykłutymi oczami i odciętym nosem), a na sali rozpoznał w Fechtelu jegomościa, opisującego cudowne możliwości pianoli.
Przysięgłym przedstawiono poszlaki: narzędzia tortur, aparat fotograficzny i płyty światłoczułe, znalezione w tajnej komnacie. Wystąpił monsieur Brule, który trzy lata wcześniej uczył Pierre’a Fechtela, jak się robi zdjęcia.
W końcu przysięgłym przedstawiono album znaleziony w straszliwym lochu. Publiczności i dziennikarzom nie pokazano fotografii, ale jeden z przysięgłych zemdlał, a drugi zwymiotował.
Adwokat Licolle siedział jak uczniak, ze spuszczoną głową, i wszystkie zeznania pilnie wpisywał do zeszytu. Kiedy zaprezentowano mu zdjęcia, zbladł jak ściana i zachwiał się. „Tak, tak, napatrz się, mądralo!” – zawołano doń z sali.
Wieczorem, po zakończeniu posiedzenia, doszło do incydentu: kiedy Licolle wychodził z sali, podeszła do niego matka jednej z zabitych dziewczynek i plunęła mu w twarz.
Na drugi dzień świadków przepytywał obrońca. Zadał policjantom pytanie, czy krzyczeli na aresztowanego. „Nie, całowaliśmy się z nim” – sarkastycznie odpowiedział komisarz przy pełnym aprobaty chichocie sali.
Świadka uprowadzenia Lucille Lanoux adwokat spytał, czy widział en face człowieka, z którym jechała kwiaciarka. „Nie, nie widziałem” – odrzekł świadek; za to bardzo dobrze zapamiętał bokobrody.
Dalej maître Licolle chciał wiedzieć, jakiego rodzaju zdjęcia robił Pierre Fechtel, kiedy uczył się amatorskiej fotografii. Okazało się, że były to martwe natury, pejzaże i nowo narodzone kocięta (ta wiadomość została powitana gwizdami i urąganiem, w następstwie czego sędzia nakazał wyprowadzić z sali połowę widzów).
Na zakończenie adwokat zażądał, żeby do sądu przymusowo sprowadzono głównego świadka, ogrodnika, więc posiedzenie zostało przerwane na godzinę.
W przerwie miejscowy curé podszedł do Licolle’a i spytał go, czy wierzy w Pana naszego, Jezusa Chrystusa. Licolle odrzekł, że wierzy i że Jezus uczył okazywać miłosierdzie grzesznikom.
Po wznowieniu rozprawy pomocnik komisarza oświadczył, że ogrodnika nie ma i że już od trzech dni nikt go nie widział. Adwokat uprzejmie podziękował i powiedział, że nie ma więcej pytań do świadków.
Nastąpił teraz czas prokuratora, który błyskotliwie przeprowadził przesłuchanie oskarżonego. Pierre Fechtel nie potrafił przekonująco odpowiedzieć na żadne pytanie. Na przedstawione mu zdjęcia długo patrzył, łykając ślinę. Potem oznajmił, że widzi je po raz pierwszy. Po pytaniu, czy aparat fotograficzny marki „Weber i Synowie” jest jego własnością, szeptem naradził się z adwokatem i odpowiedział, że owszem, jego, ale stracił zainteresowanie fotografią jeszcze rok temu; schował aparat na strychu i od tej pory go nie widział. Pytanie, czy może odważy się spojrzeć w oczy rodzicom dziewcząt, wywołało burzliwą owację, ale na żądanie obrony zostało wycofane.
Wieczorem, po powrocie do hotelu, Etienne zobaczył, że jego rzeczy zostały wyrzucone za drzwi i poniewierają się w błocie. Cały w pąsach, na czworakach zbierał swoje pocerowane kalesony, brudne mankiety i papierowy kołnierzyk.
Spory tłum przyszedł, żeby napawać się tym widokiem i zasypać „sprzedajną kreaturę” gradem wyzwisk. Kiedy Etienne na ostatek włożył rzeczy do nowego, specjalnie na podróż kupionego sakwojażu, podszedł doń miejscowy szynkarz i wymierzył mu na odlew dwa policzki, głośno oświadczając: „A tu masz dodatek do honorarium”.
Ponieważ żaden z trzech pozostałych hoteli w Merlin nie chciał przyjąć Licolle’a, merostwo zaproponowało adwokatowi na nocleg domek dozorcy stacyjnego, który w ubiegłym miesiącu odszedł na emeryturę; nowego jeszcze nie znaleziono.
Rankiem na białej ścianie domku pojawił się napis węglem: „Zdechniesz jak pies!”
Na trzeci dzień prokurator Renan przeszedł samego siebie. Wygłosił wspaniałą mowę oskarżycielską, która ciągnęła się od dziesiątej rano do trzeciej po południu. Na sali szlochano i miotano przekleństwa. Przysięgli, solidni mężczyźni, z których każdy płacił nie mniej niż pięćset franków podatku na rok, siedzieli nasępieni i surowi.
Adwokat był blady; zauważono, że kilka razy jak gdyby pytająco spoglądał na podopiecznego. Ale tamten siedział skulony i zasłaniał twarz rękami. Kiedy prokurator zażądał kary śmierci, publiczność w zgodnym porywie wstała i zaczęła skandować: „Na sza-fot, na sza-fot!” Ramiona Fechtela zadrgały w skurczu, trzeba było podać mu sole trzeźwiące.
Obronę dopuszczono do głosu po przerwie, o czwartej po południu.
Licolle’owi długo nie pozwalano przemówić; widzowie szurali nogami, skrzypieli krzesłami, głośno wycierali nosy. Purpurowy ze wzburzenia adwokat czekał, mnąc kartkę, zapełnioną starannym pismem prymusa.
Ale kiedy zaczął mówić, ani razu nie spojrzał na kartkę. Oto jego mowa, przedrukowana w całości za wieczornymi wydaniami gazet, które opatrzyły ją skrajnie pogardliwymi komentarzami.
„Wysoki sądzie, panowie przysięgli. Mój klient jest człowiekiem słabym, zepsutym, a nawet niemoralnym. Ale przecież nie za to go sądzicie… Wiadomo jedno: w domu mego klienta, a dokładnie w tajemnym lochu, o którego istnieniu Pierre Fechtel mógł nawet nie wiedzieć, doszło do straszliwej zbrodni. Całego szeregu zbrodni. Pytanie tylko, kto ich dokonał. (Donośny głos z sali: «Rzeczywiście, zagadka!» Śmiech). Obrona ma swoją wersję. Przypuszczam, że morderstw dokonywał ogrodnik Jean Voiture, który doniósł policji o zagadkowych krzykach. Człowiek ów nienawidził pryncypała, ponieważ ten za pijaństwo obniżył mu pensję. Są świadkowie, którzy ów fakt potwierdzą, a których w razie potrzeby można wezwać. Ogrodnik jest dziwakiem, człowiekiem kłótliwym. Przed pięcioma laty odeszła od niego żona, zabierając dzieci. Wiadomo, że u ludzi tego typu nierzadko rozwija się chorobliwa drażliwość połączona z agresją. Voiture doskonale znał rozkład domu i łatwo mógł urządzić tajemny loch bez wiedzy gospodarza. Mógł także wziąć ze strychu aparat fotograficzny, który już znudził się monsieur Fechtelowi, mógł nauczyć się nim posługiwać. Mógł brać ubranie właściciela w czasie jego częstych wyjazdów. Mógł przyklejać sobie fałszywe bokobrody, które łatwo potrafią wprowadzić w błąd. Zgodzicie się, że gdyby Pierre Fechtel dokonywał podobnych zbrodni, już dawno pozbyłby się tak oczywistego znaku rozpoznawczego. Zrozumcie mnie dobrze, panowie przysięgli.
Nie twierdzę, że ogrodnik wszystko to uczynił, ale jedynie – że mógł to zrobić. Najważniejsze zaś pytanie: dlaczego ogrodnik, który dał impuls całemu śledztwu, tak nagle zniknął? Wyjaśnienie może być tylko jedno: przestraszył się, że podczas procesu zostanie odkryta jego właściwa rola w zbrodni, a wówczas spotka go zasłużona kara… – Do tego miejsca maître Licolle mówił składnie, a nawet ze swadą, lecz nagle się zatrzymał. – Chciałem powiedzieć coś jeszcze… W tej historii jest wiele spraw niejasnych. Uczciwie mówiąc, sam nie wiem, czy mój klient jest winny, czy nie. Ale dopóki pozostaje bodaj cień wątpliwości – a w tej historii, jak przed chwilą panom zademonstrowałem, wątpliwości jest wiele – nie wolno wysyłać człowieka na śmierć. Na uniwersytecie uczono mnie, że lepiej uwolnić winnego niż skazać niewinnego… Wysoki sądzie, panowie przysięgli, to jest wszystko, co miałem do powiedzenia”.
Za dziesięć piąta mowa była zakończona. Adwokat usiadł na miejsce, wycierając pokryte kropelkami potu czoło.
W sali tu i ówdzie rozległy się śmieszki, ale wrażenia były mieszane. Reporter „Soir” słyszał – i potem napisał w gazecie – jak znany adwokat Jan van Brevern powiedział do sąsiada, także prawnika: „W gruncie rzeczy chłopczyna ma rację… Z punktu widzenia ogólnej teorii prawa. Ale w danym wypadku to nic nie zmienia”.
Sędzia uciszył publiczność i z naganą pokręcił głową, patrząc na niepoważnego obrońcę: „Zakładałem, że mowa monsieur Licolle’a potrwa do wieczora i jeszcze przez ranek następnego dnia. Teraz więc jestem w kłopocie. Zamykam dzisiejsze posiedzenie. Pouczenie dla przysięgłych wygłoszę jutro rano. Następnie, panowie, udacie się na naradę w celu wydania werdyktu”.
Ale następnego dnia posiedzenie się nie odbyło.
W nocy wybuchł pożar. Spalono budkę stróża. Maître Licolle spłonął żywcem, bo ktoś zabarykadował z zewnątrz drzwi. Na zakopconej ścianie przetrwał napis: „Zdechniesz jak pies” – nikt nie raczył go zetrzeć. Świadków podpalenia nie znaleziono.
Proces został przerwany na kilka dni. W opinii publicznej zachodziły słabo dostrzegalne, ale niewątpliwe zmiany. Gazety ponownie przedrukowywały ostatnią mowę mecenasa Licolle’a, ale już bez szyderstw, tylko ze współczującymi komentarzami cenionych prawników. Pojawiły się wzruszające reportaże o krótkim i trudnym życiu chłopca z ubogiej rodziny, który przez pięć lat studiował na uniwersytecie, adwokatem zaś był niewiele ponad tydzień. Ze szpalt gazet spoglądały na czytelnika rysowane ołówkiem portrety: chłopięca twarz z dużymi szczerymi oczami.
Członkowie palestry opublikowali deklarację broniącą wolnego i obiektywnego sądownictwa, które nie powinno ulegać szantażowi ze strony rozemocjonowanego i skłonnego do pochopnych wyroków społeczeństwa.
Końcowe posiedzenie odbyło się w dzień po pogrzebie chłopca.
Zgodnie z propozycją sędziego obecni uczcili najpierw chwilą ciszy pamięć Etienne’a Licolle’a. Wstali wszyscy, nawet rodzice zabitych dziewczynek. W swoim pouczeniu sędzia Vixen zalecił, by przysięgli nie poddawali się naciskom z zewnątrz, i przypomniał, że kiedy w grę wchodzi kara śmierci, werdykt „winny” jest ważny, jeśli opowie się za nim przynajmniej dwie trzecie przysięgłych.
Przysięgli naradzali się cztery i pół godziny. Siedmiu z dwunastu orzekło „niewinny” i zażądało od sądu, żeby uwolnił Pierre’a Fechtela z powodu niewystarczających dowodów.
Trudna praca została wykonana. Trup ogrodnika leżał w dole z niegaszonym wapnem. Co zaś się tyczy młodego adwokata, ten umarł bez cierpień i strachu – Achimas zabił go we śnie, zanim jeszcze podpalił stróżówkę.
W dniu swoich czterdziestych urodzin Achimas Welde zaczął się zastanawiać, czy nie pora już odejść na zasłużony odpoczynek.
Nie, praca mu się nie znudziła; jak dawniej przynosiła mu zadowolenie i sprawiała, że jego spokojne serce biło troszeczkę szybciej. Nie stracił też formy, przeciwnie, jego mistrzostwo sięgnęło szczytu.
Przyczyna była inna. Gdzieś ulotnił się sens tego, co robił.
Samo zabijanie zresztą nie przynosiło Achimasowi zadowolenia, oprócz tych nielicznych wypadków, kiedy w grę wchodziły osobiste motywy.
Z zabójstwami układało się zwyczajnie. Achimas istniał sam we wszechświecie, ze wszystkich stron otoczony najrozmaitszymi formami cudzego życia – roślinami, zwierzętami, ludźmi. Wszystko to znajdowało się w ciągłym ruchu: rodziło się, zmieniało, kończyło. Obserwacja owych metamorfoz ciekawiła Achimasa; jeszcze bardziej – kiedy sam mógł na nie wpływać. Jeśli to, co żywe, zostanie zadeptane w jednym miejscu, w całości wszechświata niewiele się zmieni: życie z zachwycającą siłą wypełni powstałą lukę. Niekiedy Achimas wyobrażał je sobie jako bujny trawnik, w którym wystrzygał własną drogę. Trzeba więc było postępować rozważnie i ostrożnie: nie zostawiać zawadzających trawek, ale i nie ruszać zbyt wielu, żeby nie zepsuć równej linii. Oglądając się na przebyty szlak, Achimas widział nie ściętą trawę, tylko idealny wykres swego losu.
Do tej pory miał dwa bodźce do pracy: znaleźć rozwiązanie i dostać pieniądze.
To pierwsze jednak nie zajmowało Achimasa tak jak kiedyś – niewiele już było zadań naprawdę trudnych, których rozwiązywanie by go ciekawiło.
Po trosze traciło sens i to drugie.
Na koncie w zuryskim banku leżało bez mała siedem milionów franków szwajcarskich. W Londynie, w sejfie banku Bering przechowywał papiery wartościowe i sztabki złota o łącznej wartości siedemdziesięciu pięciu tysięcy funtów szterlingów.
Czy wiele pieniędzy potrzebuje człowiek, jeśli nie kolekcjonuje dzieł sztuki albo brylantów, nie buduje imperium finansowego i nie ma ambicji politycznych?
Achimas miał stałe wydatki: dwieście do trzystu tysięcy franków rocznie na życie, a ponadto sto tysięcy na utrzymanie willi. Spłacił ją w całości jeszcze w ubiegłym roku, kosztowała dwa i pół miliona. Drogo oczywiście, ale koło czterdziestki człowiek powinien mieć już własny dom. Ludzie pewnego typu mogą się obejść bez rodziny, bez domu natomiast – nie.
Ze swej siedziby Achimas był zadowolony. Dom całkowicie odpowiadał charakterowi właściciela.
Nieduża willa z białego marmuru, przyczepiona do krawędzi wąskiej skały nad Jeziorem Genewskim. Z jednej strony – pusta wolna przestrzeń, z drugiej – cyprysy. Za cyprysami – wysoka kamienna ściana, za nią strome zejście w dolinę.
Achimas mógł godzinami siedzieć na werandzie, wiszącej nad wodną gładzią, patrzeć na jezioro i na odległe góry. Jezioro i góry też były formą życia, w odróżnieniu wszakże od fauny i flory – niezajętą marnymi zabiegami. Z tą formą trudno było cokolwiek zrobić, nie zależała od Achimasa i dlatego budziła szacunek.
W ogrodzie, wśród cyprysów, bielał wytworny ermitaż z okrągłymi wieżyczkami w każdym rogu. W ermitażu mieszkała Czerkieska Leila. Achimas przywiózł ją ubiegłej jesieni z Konstantynopola. Z paryską agencją i comiesięczną zmianą profesjonalistek skończył już dawno – nadeszła chwila, kiedy przestały mu się wydawać tak bardzo różne. Wyrobił sobie własny gust.
Gust był następujący: kobieta powinna być piękna, ale bez nadmiernej słodyczy, za to z naturalną gracją; nie nazbyt rozmowna, namiętna, lecz nie natarczywa, nie wścibska, a co najważniejsze – musi posiadać kobiecy instynkt, który pozwala bezbłędnie rozpoznawać nastrój i pragnienia mężczyzny.
Leila była prawie idealna. Mogła od rana do wieczora rozczesywać długie czarne włosy, śpiewać i grać w nardy sama ze sobą. Nigdy nie dąsała się, nie żądała, by poświęcać jej uwagę. Oprócz rodzimego języka znała turecki i czeczeński; dlatego rozmawiać z nią mógł tylko Achimas, ze służącą porozumiewała się gestami. Jeśli chciał się rozerwać, znała mnóstwo zajmujących historii z życia Konstantynopola – przedtem żyła w haremie wielkiego wezyra.
W ostatnim czasie Achimas brał zamówienia rzadko, parę razy do roku: albo za bardzo duże pieniądze, albo za jakąś specjalną nagrodę. Na przykład w marcu dotarło do niego tajne zamówienie od rządu włoskiego – odszukać i zlikwidować anarchistę Gina Zappę o przezwisku „Szakal”, który planował zabicie króla Huberta. Terrorysta uważany był za wielce niebezpiecznego i całkowicie nieuchwytnego.
Sama sprawa okazała się łatwa („Szakala” wyśledzili pomocnicy Achimasa, a jemu samemu pozostało tylko pojechać do Lugano i nacisnąć na spust), interesujące za to było obiecane honorarium. Po pierwsze, Achimas otrzymał włoski paszport dyplomatyczny na nazwisko kawalera Welde, a po drugie, prawo pierwszeństwa zakupu wyspy Santa Croce na Morzu Tyrreńskim. Gdyby Achimas zechciał z niego skorzystać i nabyć na własność ów kawałek stałego lądu, otrzymałby nie tylko tytuł hrabiego Santa Croce, ale i prawo eksterytorialności wyspy, co wyglądało szczególnie interesująco. Sam sobie panem, sam policjantem, sam sobie sędzią. Hmm.
Z ciekawości Achimas pojechał obejrzeć wyspę i był oczarowany. Nie zobaczył tam nic zajmującego: tylko skały, parę gajów oliwnych, zatoczka. Całą wysepkę mógł obejść brzegiem w ciągu godziny. Przez ostatnie czterysta lat nikt na niej nie mieszkał, z rzadka zawijali tu rybacy, żeby uzupełnić zapas słodkiej wody.
Tytuł hrabiowski mało pociągał Achimasa, chociaż w podróżach po Europie głośny tytuł niekiedy się przydaje. Ale własna wyspa?
Mógłby zostać sam na sam z morzem i niebem. Stworzyć tam świat należący wyłącznie do niego. Kuszące.
Odejść na emeryturę. Pływać pod żaglem, polować na górskie kozy, mieć wrażenie, że czas się zatrzymał i nie można go odróżnić od wieczności.
Wystarczy przygód, już nie jest chłopcem.
A może założyć rodzinę?
Achimas nie myślał o tym poważnie – raczej dla gimnastyki umysłu. Wiedział, że nigdy nie będzie miał rodziny. Lękał się, że pozbawiony samotności zacznie się bać śmierci. Tak jak boją się jej inni.
Teraz śmierci nie obawiał się zupełnie. To stanowiło fundament, na którym opierał się mocny gmach o nazwie Achimas Welde. Przypuśćmy, że pistolet się zatnie albo ofiara będzie miała wyjątkowy spryt i szczęście. Wówczas Achimas umrze, i tyle. To znaczy, że więcej nic nie będzie. Któryś ze starożytnych mędrców – zdaje się, Epikur – powiedział na ten temat wszystko: dopóki jestem ja, nie ma śmierci, a kiedy przyjdzie, nie będzie mnie.
Achimas Welde żył już długo i napatrzył się dużo. Nie znał tylko miłości, ale przyczyną tego była jego profesja. Przywiązanie osłabia człowieka, a miłość czyni go bezbronnym; Achimas zaś był nietykalny. Co mogą zrobić człowiekowi, który niczego się nie boi, który o nic i o nikogo nie dba?
Ale własna wyspa – o tym warto pomyśleć.
Problem był jeden – finansowy. Wykupienie przywileju kosztowało dużo; poszłyby na to środki z banku zuryskiego i londyńskiego. A z czego będzie utrzymywał swoje hrabiostwo? Może sprzedać willę, ale to chyba nie wystarczy. Potrzebny byłby solidniejszy kapitał.
Chyba że wyrzuci z głowy te fantazje…
Ale własna wyspa to więcej niż własna skała, a morze jest większe niż jezioro. Czy można zadowolić się małym, jeśli proponują nam coś większego?
Takie myśli zaprzątały głowę Achimasa, kiedy odwiedził go człowiek w masce.
Najpierw lokaj Archibald przyniósł wizytówkę – kawałek białego kartonu ze złotym koronetem i gotyckim napisem: Baron Eugenius von Steinitz. Do karteczki był dołączony liścik po niemiecku:
Baron von Steinitz prosi, ażeby pan Welde przyjął go dzisiaj o dziesiątej wieczór w poufnej sprawie.
Achimas zauważył, że górna część karteczki jest odcięta. Oczywiście petent nie chciał, żeby Achimas zobaczył monogram, a w takim razie jeśli nawet był von, to na pewno nie Steinitz.
Gość przyszedł dokładnie o dziesiątej, co do minuty, a taka punktualność pozwoliła wierzyć, że to rzeczywiście Niemiec. Ukrył twarz pod aksamitną półmaską, za co grzecznie przeprosił, powołując się na wielką delikatność sprawy. W powierzchowności von Steinitza Achimas nie dostrzegł nic szczególnego – jasne włosy, starannie utrzymane bokobrody, niespokojne błękitne oczy. Baron miał na sobie płaszcz, cylinder, krochmaloną koszulę z białym halsztukiem i czarny frak.
Usiedli na werandzie. W dole błyszczało oświetlone księżycem jezioro. Von Steinitz nawet nie spojrzał na ten kojący pejzaż, bez ustanku obserwując Achimasa przez wycięcia w swojej operetkowej masce. Nie spieszył się z rozpoczęciem rozmowy – zarzucił nogę na nogę, zapalił cygaro.
Achimas wszystko to widział już wiele razy, czekał więc spokojnie, kiedy przybysz zdecyduje się wyłuszczyć sprawę.
– Przyszedłem tu z polecenia pana du Vallet – rzekł w końcu baron. – Prosił, żebym przekazał panu najniższe ukłony i życzył szczęścia w interesach… to jest, chciałem powiedzieć… pomyślności w interesach.
Achimas usłyszał nazwisko paryskiego pośrednika i jego hasło; w milczeniu skinął głową.
– Mam sprawę wielkiej wagi i absolutnie poufną – oświadczył von Steinitz, zniżając głos.
– Zazwyczaj właśnie z takimi się do mnie zwracano – stwierdził obojętnym głosem Achimas.
Do tego momentu gość rozmawiał po niemiecku. Nieoczekiwanie przeszedł na rosyjski. Mówił czystą ruszczyzną, poprawnie, miał tylko drobne kłopoty z wymową „ł”:
– Pracę należy wykonać w Rosji, w Moskwie. Wykonawcą musi być cudzoziemiec, dobrze znający język i zwyczaje rosyjskie. Wszystko dokładnie sprawdziliśmy: pan się nadaje idealnie.
Sprawdziliśmy? To znaczy kto? Achimasowi to się nie spodobało. Chciał od razu przerwać rozmowę, zanim gość powie zbyt dużo, ale wtedy baron „zaproponował”:
– Za wykonanie tego trudnego i delikatnego zadania otrzyma pan zaliczkę: milion franków francuskich, a po wypełnieniu… warunków naszej umowy – milion rubli.
To zmieniało sprawę. Taka suma byłaby godnym uwieńczeniem błyskotliwej kariery zawodowej. Achimas przypomniał sobie osobliwe zarysy Santa Croce, kiedy wysepka pojawia się na horyzoncie – cylinderek, leżący na zielonym aksamicie.
– Pan jest pośrednikiem – powiedział oschle po niemiecku. – A ja z zasady rozmawiam bezpośrednio z klientem. Moje warunki są takie. Niezwłocznie przekaże pan zadatek na moje konto w Zurychu. Potem spotkam się z klientem we wskazanym przezeń miejscu, on zaś przedstawi tło sprawy. Jeśli warunki z jakiegokolwiek powodu nie będą mi odpowiadać, zwrócę połowę zadatku.
Wzburzony „baron Eugenius von Steinitz” klasnął w wypielęgnowane dłonie (na palcu serdecznym prawej błysnął pierścień z szafirem), Achimas jednak już wstał.
– Będę rozmawiał tylko z pierwszą osobą. Albo proszę poszukać innego wykonawcy.
Do spotkania z klientem doszło w Sankt Petersburgu, w cichej uliczce, dokąd Achimasa przewieziono w zamkniętym faetonie. Powóz długo kluczył ulicami, okna były całkowicie zasłonięte. Ta ostrożność sprawiła, że Achimas ironicznie się uśmiechnął.
Nie starał się zapamiętać drogi, chociaż doskonale znał topografię stolicy Rosji – w swoim czasie wypełniał tutaj kilka ważnych kontraktów. Ale nie musiał ukradkiem zerkać przez szparę i liczyć zakrętów. Zatroszczył się o swoje bezpieczeństwo: po pierwsze, należycie się uzbroił, a po drugie, przywiózł ze sobą czterech pomocników.
Przybyli do Rosji w sąsiednim wagonie, a teraz jechali za faetonem w dwóch wolantach. Pomocnicy byli zawodowcami, toteż Achimas wiedział, że nie zgubią tropu ani nie pozwolą się zdemaskować.
Faeton się zatrzymał. Milkliwy stangret, który spotkał Achimasa na dworcu i, sądząc po oficerskich manierach, na pewno nie był stangretem, otworzył drzwiczki i wykonał gest, zapraszający, by iść za nim.
Na ulicy nie było żywej duszy. Parterowa willa. Skromna, ale czysta. Niezwykłe wydawało się jedno: nie zważając na letnią porę, zamknięto i pozasłaniano wszystkie okna. Jedna z zasłonek tylko się zakołysała, a wąskie usta Achimasa znowu rozciągnęły się w uśmiechu. Te dyletanckie sztuczki zaczynały go śmieszyć. Wszystko jasne: arystokraci bawią się w spisek.
Stangret prowadził go przez amfiladę ciemnych pokojów. Przed ostatnim się zatrzymał i wpuścił Achimasa pierwszego. Kiedy ten wszedł, zamknęły się za nim dwuskrzydłowe drzwi i rozległ odgłos przekręcanego klucza.
Achimas rozejrzał się z ciekawością. Szczególny pokoik: ani jednego okna. Z mebli tylko nieduży okrągły stół, a przy nim dwa fotele z wysokimi oparciami. Pomieszczenie zresztą niełatwo było obejrzeć, bo paliła się raptem jedna świeca, a jej słabe światło nie docierało do tonących w mroku kątów.
Achimas odczekał, aż oczy przyzwyczają się do ciemności, i tak jak zawsze obejrzał ściany. Nic podejrzanego nie zobaczył – ani tajnych okienek, przez które strzelec mógłby trzymać go na muszce, ani dodatkowych drzwi. Okazało się, że w odległym kącie stoi jeszcze jedno krzesło.
Achimas usiadł w fotelu. Po pięciu minutach otwarły się drzwi, przez które wszedł wysoki mężczyzna. Wzgardził drugim fotelem, przemierzył pokój i nie witając się, usiadł na krześle.
Klient nie jest zatem tak naiwny, jak się wydawało. Znakomity sposób: Achimas siedział na widoku, oświetlony świecą, a partner znalazł się w głębokim cieniu. Nie było widać jego twarzy, tylko sylwetkę.
Człowiek ów, w przeciwieństwie do „barona von Steinitza”, nie tracił czasu, od razu przeszedł do rzeczy.
– Chciał pan rozmawiać z pierwszą osobą – rzekł po rosyjsku siedzący w kącie. – Zgodziłem się. Niech mnie pan zatem nie rozczaruje, panie Welde. Nie będę się przedstawiał, dla pana jestem monsieur NN.
Sądząc po wymowie, należał do wyższych sfer; po głosie – miał jakieś czterdzieści lat. Może zresztą i mniej – to był głos nawykły do rozkazywania, a takie zawsze brzmią starzej. A zachowanie wskazywało, że monsieur NN jest człowiekiem poważnym.
Wniosek: jeśli nawet spiskują ludzie z wielkiego świata, to sprawa nie jest błaha.
– Proszę powiedzieć, o co chodzi – rzekł Achimas.
– Świetnie pan mówi po rosyjsku. – Cień kiwnął głową. – Doniesiono mi, że w przeszłości był pan rosyjskim poddanym. To bardzo dobrze. Zbędne są zatem wszelkie dodatkowe objaśnienia. A już na pewno nie będę musiał panu tłumaczyć, jak ważna jest persona, którą trzeba zabić.
Achimas zauważył zadziwiającą otwartość mówiącego: żadnych eufemizmów w rodzaju „usunąć”, „unieszkodliwić” albo „zneutralizować”.
A monsieur NN ciągle takim samym tonem, bez żadnej pauzy oświadczył:
– To Michaił Sobolew.
– Ten, którego nazywają Białym Generałem? – upewnił się Achimas. – Bohater ostatnich wojen i najpopularniejszy dowódca w wojsku rosyjskim?
– Tak, adiutant generalny Sobolew, dowodzący czwartym korpusem armijnym – potwierdziła beznamiętnie sylwetka.
– Proszę wybaczyć, ale zmuszony jestem odmówić – uprzejmie rzekł Achimas i skrzyżował ręce na piersi.
Zgodnie z nauką o gestach taka poza oznacza spokój i absolutną stanowczość. A oprócz tego prawa ręka Achimasa spoczęła na rękojeści małego rewolweru, leżącego w specjalnej kieszeni kamizelki. Rewolwer o nazwie „welodog” przeznaczony był dla rowerzystów, którym dokuczają bezpańskie psy. Cztery kulki kalibru dwadzieścia dwa, z okrągłymi czubkami. To oczywiście zabawka, ale w podobnych sytuacjach bywa bardzo przydatna.
Odmowa podjęcia zadania, kiedy obiekt został już nazwany, to moment najbardziej niebezpieczny. W razie kłopotów Achimas zamierzał postąpić tak: wsadzić kule w łeb klientowi i skoczyć w najciemniejszy kąt. Niełatwo go będzie tam dopaść.
Przy wejściu nikt Achimasa nie rewidował, więc cały arsenał pozostał nienaruszony – i colt sporządzony na indywidualne zamówienie, i noże: do rzucania oraz sprężynowy, hiszpański. Można się utrzymać przez dwie minuty, a potem na odgłos strzałów przybiegną pomocnicy. Dlatego Achimas był czujny, ale spokojny.
– Czyżby pan też należał do zwolenników Sobolewa? – spytał rozdrażniony klient.
– Sobolew mnie nie obchodzi, jestem natomiast zwolennikiem zdrowego rozsądku. A ten podpowiada mi, żeby nie uczestniczyć w sprawach, w których naturalne wydaje się usunięcie wykonawcy, w danym wypadku – mnie samego. Po akcji takiego formatu nie zostawia się świadków. Radzę panu poszukać kogoś spośród nowicjuszy. Zwykłe zabójstwo polityczne – to znowu nie taka trudna sprawa.
Achimas podniósł się i ostrożnie wycofał do drzwi, gotowy w każdej chwili strzelać.
– Proszę usiąść. – Człowiek w kącie rozkazującym gestem wskazał fotel. – Potrzebny mi nie nowicjusz, ale ktoś najlepszy w pańskim fachu, bo sprawa jest wręcz niezwykle trudna. Sam pan zobaczy. Ale najpierw odsłonię panu okoliczności, które rozwieją pańskie obawy.
Czuło się, że monsieur NN nie przywykł się tłumaczyć przed nikim i siłą powstrzymuje się, by nie wybuchnąć.
– To nie zabójstwo polityczne i nie spisek. Przeciwnie, spiskowcem i zbrodniarzem stanu jest Sobolew, któremu wyraźnie pachną laury Korsykanina. Nasz bohater zamyślił ni mniej, ni więcej, tylko przewrót wojskowy. W sprzysiężeniu biorą udział oficerowie jego korpusu, a także dawni towarzysze broni, których wielu służy w gwardii. Najbardziej niebezpieczne jest to, że Sobolew cieszy się popularnością nie tylko w wojsku, ale we wszystkich warstwach społeczeństwa. A my, dwór i rząd, budzimy niechęć w jednych, a w innych nawet otwartą nienawiść. Prestiż domu panującego bardzo podupadł po haniebnych łowach na samowładcę, zakończonych jego zabiciem. Pomazańca bożego zaszczuto jak zająca na polowaniu!
Głos mówiącego nabrzmiał groźną siłą i zaraz za plecami Achimasa skrzypnęły drzwi. Ten, który dwór i rząd zaliczał do kategorii „my”, niecierpliwie machnął ręką w białej rękawiczce, po czym drzwi znowu się zamknęły. Tajemniczy osobnik mówił już spokojniej, bez gniewu.
– Znany jest nam plan spisku. Teraz Sobolew przeprowadzi manewry, których prawdziwym celem jest przećwiczenie zamachu. Później w towarzystwie swoich popleczników pojedzie do Moskwy, żeby tam, z dala od Petersburga, spotkać się z niektórymi generałami gwardii, zapewnić sobie ich poparcie i wydać ostateczne dyspozycje. Uderzenie nastąpi w pierwszych dniach lipca, w czasie przeglądu wojsk w Carskim Siole. Sobolew zamierza wziąć członków cesarskiej rodziny pod „tymczasową opiekę”, dla ich dobra i w imię ratowania ojczyzny. – Głos zabrzmiał nader sarkastycznie. – Ogłosi potem, że ojczyzna znalazła się w niebezpieczeństwie i dlatego trzeba ustanowić dyktaturę wojskową. Są poważne podstawy, by twierdzić, że ów szalony projekt zyska poparcie dużej części wojska, szlachty, kupiectwa, a nawet chłopstwa. Biały Generał idealnie nadaje się do roli zbawcy ojczyzny!
Monsieur NN wstał i ze złością przeszedł się wzdłuż ściany, z trzaskiem wyłamując palce. Pozostawał zresztą jak przedtem w cieniu, nie pokazywał twarzy. Achimas dostrzegł tylko rasowy nos i wspaniałe bokobrody.
– Niech pan wie, panie Welde, że w tym wypadku nie ma mowy o żadnej zbrodni, ponieważ Sobolew został skazany na śmierć przez sąd, w którym zasiedli najwyżsi dostojnicy imperium. Z dwudziestu wyznaczonych przez najjaśniejszego pana sędziów za karą śmierci głosowało siedemnastu. Wyrok został już zatwierdzony przez cesarza. Sąd był tajny, mimo to w pełni legalny. Ów człowiek, którego pan nazwał pośrednikiem, należał do składu sędziowskiego i działał w interesie międzynarodowego bezpieczeństwa i pokoju w Europie. Jak panu z pewnością wiadomo, Sobolew przewodzi wojowniczej partii słowianofilskiej i jego dojście do władzy nieuchronnie doprowadziłoby do wojny z Niemcami i Austro-Węgrami.
Mąż stanu zatrzymał się i zaczął przyglądać nieporuszone – mu słuchaczowi.
– Dlatego nie musi się pan obawiać o swoje życie. Ma pan do czynienia nie z przestępcami, tylko z najwyższymi władzami wielkiego imperium. Proponujemy panu rolę nie tyle zabójcy, ile kata. Czy moje wyjaśnienie pana zadowala?
– Przypuśćmy, że tak. – Achimas położył ręce na stole. Chyba jednak rewolwer nie będzie potrzebny. – Ale na czym właściwie polega trudność sprawy? Dlaczego generała nie można po prostu otruć albo w najgorszym wypadku zastrzelić?
– A zatem, jak widzę, zgadza się pan. – Monsieur NN z zadowoleniem kiwnął głową i znowu usiadł na krześle. – Zaraz wyjaśnię, w jakim celu potrzebujemy specjalisty o takiej renomie. Zacznijmy od tego, że dostać się do Sobolewa nie jest łatwo. Dniem i nocą otaczają go adiutanci i gońcy, którzy są mu fanatycznie oddani. Poza tym nie można go tak zwyczajnie zabić – to wywołałoby rozruchy w całej Rosji. Powinien umrzeć w sposób naturalny, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. To jednak nie wystarczy. Sami potrafilibyśmy usunąć złoczyńcę za pomocą trucizny. Ale spisek zatoczył zbyt duże kręgi. Spiskowców może nie powstrzymać nawet śmierć przywódcy. Doprowadzą sprawę do końca, przekonani, że wypełniają testament Sobolewa. Najprawdopodobniej bez niego nic im się nie uda, ale Rosja pogrąży się w krwawym chaosie i najwyższe władze zostaną bezpowrotnie skompromitowane. W porównaniu z ludźmi Sobolewa dekabryści wydadzą się psotnikami. A teraz przedstawię, jak trudną łamigłówkę stanowi pańskie zadanie.
Energicznie podsumował, rozcinając ciemność machnięciami białej rękawiczki.
– Sobolewa należy zlikwidować tak, żeby dla szerokich kręgów jego śmierć wyglądała na naturalną i nie spowodowała zaburzeń. Urządzimy mu wspaniały pogrzeb, postawimy pomnik i nawet któremuś z okrętów nadamy jego imię. Nie wolno pozbawiać Rosji jedynego bohatera narodowego. Zarazem jednak Sobolew powinien umrzeć w taki sposób, żeby jego towarzysze zostali pozbawieni sztandaru i oparcia moralnego. Pozostając bohaterem w oczach tłumów, powinien stracić swój nimb wśród spiskowców. Sam pan zatem widzi, że nowicjusz nie poradziłby sobie z takim zadaniem. A czy według pana jest ono w ogóle wykonalne?
Po raz pierwszy w głosie mówiącego zadźwięczało coś w rodzaju niepewności. Achimas zapytał:
– Jak i kiedy otrzymam resztę sumy?
Monsieur NN odetchnął z ulgą.
– Kiedy Sobolew wyjedzie do Moskwy, będzie miał przy sobie cały pieniężny fundusz spisku – około miliona rubli. Przygotowanie zamachu wymaga niemałych wydatków. Kiedy pan zabije Sobolewa, zabierze pieniądze. Mam nadzieję, że z tym poradzi pan sobie bez trudu?
– Dzisiaj według rosyjskiego kalendarza jest dwudziesty pierwszy czerwca. Mówi pan, że przewrót wyznaczony jest na początek lipca. Kiedy Sobolew wyjeżdża do Moskwy?
– Jutro. A najpóźniej pojutrze. I będzie tam do dwudziestego siódmego. Potem odwiedzi swoją riazańską posiadłość i stamtąd od razu do Petersburga. Wiemy, że spotkania z generałami są wyznaczone na dwudziestego piątego, dwudziestego szóstego i dwudziestego siódmego. Specjalnie w tym celu z Petersburga do Moskwy przyjadą… Zresztą nazwiska nie są tu potrzebne. Bez Sobolewa ci ludzie przestaną być niebezpieczni. Z czasem cicho, bez rozgłosu przeniesiemy ich do rezerwy. Ale mimo wszystko lepiej, żeby Sobolew nie zdążył się z nimi spotkać. Nie chcemy, by zasłużeni generałowie splamili się zdradą stanu.
– W waszej sytuacji podobne skrupuły są niedopuszczalne. – Achimas nie powstrzymał się od ostrej uwagi. Sprawa była wystarczająco trudna nawet bez dodatkowych warunków. – Chce pan, żebym wykonał zadanie do dwudziestego piątego czerwca; to znaczy, że dajecie mi zaledwie trzy dni. Trochę mało. Postaram się, ale nie obiecuję.
Tego samego dnia Achimas zapłacił pomocnikom i rozstał się z nimi – nie potrzebował już ich usług.
Sam natomiast nocnym pociągiem wyjechał do Moskwy.
Zgodnie z klasyfikacją, którą niegdyś Achimas opracował, zadanie zaliczało się do czwartej, najwyższej kategorii trudności: potajemne zabójstwo znanej osoby w maksymalnie krótkim terminie i z dodatkowymi warunkami.
Trudności były trzy.
Pierwsza: silna i oddana ochrona.
Druga: imitacja naturalnej śmierci.
Trzecia: śmierć powinna w oczach społeczeństwa wyglądać na przyzwoitą, na haniebną zaś w oczach wąskiego kręgu wtajemniczonych.
Ciekawe.
Czując przedsmak owocnej pracy myślowej, Achimas rozłożył się wygodnie na aksamitnej kanapce w przedziale pierwszej klasy. Dziesięć godzin drogi powinno było wystarczyć. Nie musiał spać – w razie potrzeby potrafił nie spać nawet trzy, cztery doby. To zasługa wuja Hasana i jego nauk.
Also, der Reihe nach [7].
Wyciągnął wszystko, czego mu dostarczył klient. Miał do dyspozycji pełne dossier Sobolewa, jak widać gromadzone przez niejeden rok: szczegółowa biografia i przebieg służby, kontakty, zamiłowania. Nie znalazł w nim żadnych słabostek, które mogłyby posłużyć jako punkt zaczepienia – generał nie był hazardzistą, opiumistą ani pijakiem. W opiniach przeważało słowo „znakomity”: „znakomity jeździec”, „znakomity strzelec”, „znakomity bilardzista”.
Achimas przeszedł do rubryki „namiętności”. Pije z umiarem, lubi ch?teau-d’yqueme, pali brazylijskie cygara, uwielbia rosyjskie romanse, w szczególności Jarzębinę (utwór p. Surikowa). Ach, tak.
„Upodobania intymne”. Niestety, tutaj czekało Achimasa rozczarowanie. Nie pederasta, nie zwolennik markiza de Sade, nie pedofil. W przeszłości co prawda był znanym lowelasem, ale przez ostatnie dwa lata dochowywał wierności kochance, nauczycielce gimnazjum żeńskiego w Mińsku, Jekatierinie Gołowin. Są świadectwa, że przed miesiącem zaproponował jej zalegalizowanie związku, ale panna Gołowin z niewiadomych przyczyn odpowiedziała odmownie, tak że stosunki uległy zerwaniu. Tak, to jest coś.
Achimas z zadumą popatrzył przez okno. Wziął następny dokument. Nazwiska i opinie oficerów świty Sobolewa. Przeważnie doświadczeni żołnierze. W podróżach towarzyszy generałowi przynajmniej siedmiu lub ośmiu ludzi. Sobolew nigdy nie chodzi sam. To niedobrze. Jeszcze gorsze było to, że posiłki generała sprawdzano, przy czym robił to nie jeden człowiek, tylko dwóch: starszy ordynans, esauł Gukmasow, i osobisty kamerdyner.
Naturalną, nie budzącą podejrzeń śmierć można jednak było zadać jedynie za pomocą trucizny. Nieszczęśliwy wypadek nie wchodził w grę – to zawsze wygląda podejrzanie.
Jak podać obiektowi truciznę, omijając przybocznych degustatorów? Któż może być bliżej Sobolewa niż ordynans i kamerdyner?
Wyglądało na to, że nikt. W Mińsku miał swoją miłość, z jej rąk na pewno przyjąłby wszystko, bez sprawdzania. Ale ten związek został zerwany.
Chwileczkę. Myśl biegnie w dobrym kierunku. Najbliżej do mężczyzny może dotrzeć kobieta, nawet niedawno poznana. Naturalnie pod warunkiem, że coś ich łączy. Wtedy już adiutant i kamerdyner będą musieli zostać za drzwiami.
Kiedy Sobolew zerwał z kochanką? Miesiąc temu. Jest więc wygłodniały – na manewrach nie amory były mu w głowie, no i musieliby o tym donieść informatorzy. Mężczyzna jak się patrzy, w kwiecie wieku. Poza tym planuje ryzykowną sprawę, która nie wiadomo czym się dla niego skończy.
Achimas zmrużył oczy.
Naprzeciwko siedziała pani z synem kadetem; półgłosem strofowała go, żeby się nie wiercił i zachowywał przyzwoicie.
– Przecież widzisz, Serge, że pan pracuje, a ty kaprysisz – powiedziała po francusku.
Chłopiec popatrzył na blondyna w porządnej szarej marynarce. Niemczysko rozłożyło na kolanach jakieś nudne papiery i tylko rusza ustami.
Nagle spojrzało na kadecika spode łba i niespodziewanie mrugnęło białym okiem.
Serge się nastroszył.
Achimas doszedł do wniosku: sławny Achilles ma piętę, i to niezbyt oryginalną. Nie ma co wymyślać prochu. Im prościej, tym lepiej.
Schemat logiczny układał się sam:
1. Kobieta jest najlepszą przynętą dla takiego silnego, zmęczonego postem mężczyzny jak Sobolew.
2. Przez kobietę najłatwiej podać obiektowi truciznę.
3. Rozwiązłość uważa się w Rosji za rzecz haniebną, a w każdym razie na pewno niegodną bohatera narodowego. Jeśli bohater nie umarł na polu bitwy czy choćby w szpitalu, tylko w łożu rozpusty, z kochanką albo co gorsza z ladacznicą, jest to według Rosjan: a/ nieprzyzwoite, b/ komiczne, c/ po prostu głupie. Bohaterom takich rzeczy się nie wybacza.
Resztę zrobi świta. Adiutanci staną na głowie, żeby zataić niechlubne okoliczności śmierci Białego Generała przed opinią publiczną. Ale wśród swoich, wśród spiskowców, wieść rozejdzie się błyskawicznie. Trudno powstać przeciwko cesarzowi bez wodza, zwłaszcza gdy nad głową, zamiast wojennego sztandaru, powiewa zbrukane prześcieradło. Biały Generał nie będzie już taki biały dla swoich zwolenników.
Cóż, metoda została wybrana. Pozostaje technika.
W walizce, oprócz innych pożytecznych rzeczy, Achimas miał bogaty wybór chemikaliów. W danym wypadku idealnie nadawał się ekstrakt soku paproci znad Amazonki. Dwie krople bezbarwnego i prawie pozbawionego smaku płynu wystarczały, żeby u zdrowego człowieka przy nieznacznym przyspieszeniu bicia serca nastąpił paraliż oddechu i pęknięcie mięśnia sercowego. Śmierć przy tym wygląda całkiem naturalnie, nikomu nie przyjdzie do głowy podejrzewać otrucia. W każdym razie po paru godzinach śladów trucizny już nie uda się wykryć.
Środek był pewny, wielokrotnie wypróbowany. Ostatni raz Achimas użył go przed dwoma laty, wypełniając zamówienie pewnego londyńskiego nicponia, który chciał się pozbyć wujka milionera. Operacja przebiegła prosto i elegancko. Kochający siostrzeniec urządził obiad na cześć drogiego krewniaka. Wśród gości znajdował się też Achimas. Najpierw wypił ze staruszkiem zatrutego szampana, a potem znalazł odpowiedni moment i szepnął milionerowi, że siostrzeniec chce go wykończyć. Wuj spurpurowiał, złapał się za serce i runął jak podcięty kosą. Śmierć nastąpiła na oczach tuzina świadków. Achimas wrócił do hotelu powolnym, miarowym krokiem – żeby trucizna mogła się rozpłynąć i osłabnąć.
Obiekt był starszym człowiekiem o słabym zdrowiu. Doświadczenie pokazywało, że na silnego młodego mężczyznę preparat podziała wtedy, gdy puls osiąga osiemdziesiąt do osiemdziesięciu pięciu uderzeń na minutę.
A zatem problem wyglądał następująco: czy krew bohaterskiego generała zacznie w momencie miłosnego uniesienia płynąć z taką właśnie szybkością?
Odpowiedź: z całą pewnością zacznie, sama nazwa „uniesienie” na to wskazuje, szczególnie jeśli obiekt namiętności okaże się dostatecznie gorący.
Pozostawała błahostka: znaleźć odpowiednią kokotę.
W Moskwie, zgodnie z instrukcją, Achimas zatrzymał się w nowym modnym hotelu „Metropol”, przedstawiając się jako kupiec Nikołaj Nikołajewicz Klonow z Riazania. Zatelefonował do moskiewskiego pośrednika, którego numer dostał od monsieur NN i którego miał tytułować „panem Nemo”. Te niezręczne przezwiska już nie wydawały się Achimasowi śmieszne – widać było, że tutaj nikt nie żartuje.
– Słucham – zaszeleścił głos w słuchawce.
– Mówi Klonow – powiedział Achimas do urządzenia odbiorczego. – Chciałbym rozmawiać z panem Nemo.
– Słucham – powtórzył głos.
– Proszę powiedzieć, żeby pilnie przekazano mi rysopis Jekatieriny Gołowin.
Achimas jeszcze raz powtórzył nazwisko kochanki Sobolewa i rozłączył się.
No tak, nie najlepsi konspiratorzy z tych strażników tronu. Achimas wziął od pracownika książeczkę z numerami telefonów i sprawdził, jaki abonent znajduje się pod numerem 211. Radca dworu Piotr Parmienowicz Churtinski, szef tajnej kancelarii moskiewskiego generała-gubernatora. Nieźle.
Po dwóch godzinach kurier dostarczył do hotelu zapieczętowaną depeszę. Tekst był krótki:
„Blondynka, oczy szarobłękitne, nos z małym garbkiem, szczupła, wzrost dwa arszyny i cztery werszki, biust nieduży, talia wąska, na prawym policzku znamię, na lewym kolanie blizna po upadku z konia”.
– Powiedz no mi, przyjacielu, jak się nazywasz?
Numer dziewiętnasty patrzył jakimś niewyraźnym wzrokiem, jak gdyby się wstydził. Oberowi, człowiekowi bywałemu, ten ton i wyraz twarzy były bardzo dobrze znane. Przybrał poważną minę, żeby nie peszyć gościa nadmierną domyślnością, i odpowiedział:
– Timofiej, szanowny panie. Czy będą jakieś polecenia?
Dziewiętnastka (z księgi wynika, że kupiec pierwszej gildii z Riazania) odprowadził Timofieja od kantorka do okna i podał mu rublowy papierek.
– Nudzę się, bratku. Samotny jestem. Jak by tu tego… umilić?
Kupiec zatrzepotał białymi rzęsami, poróżowiał. Przyjemnie mieć do czynienia z takim delikatnym człowiekiem. Kelner rozłożył ręce.
– Cóż prostszego, szanowny panie. Wesołych panienek mamy tu w Moskwie aż nadto. Może adresiki podać?
– Nie, adresików nie potrzebuję. Potrzeba mi jakiejś specjalnej, bardziej pojętnej. Bo tanich nie lubię. – Riazańczyk nabrał widać odwagi.
– Są i takie. – Timofiej zaczął zginać palce. – W „Jarze” śpiewa Waria Sieriebriana – to panna z klasą, nie z każdym pójdzie. Jest i mamzel Carmencita, bardzo nowoczesna osoba, przez telefon się z nią umawiają. W „Róży Alpejskiej” śpiewa mamzel Wanda, szczególnie wybredna panna. W operetce francuskiej są dwie tancerki, Lisette i Anisette, bardzo, proszęż ja pana, popularne. A jeśli się rozchodzi o aktorki…
– No właśnie, aktorkę chciałbym – ożywił się dziewiętnastka. – Tylko żeby mi do gustu przypadła. Takich przy kości nie lubię, Timofieju. Szczuplutką, z talią, wzrostu nie za dużego, i żeby koniecznie blondynka…
Ober pomyślał i zawyrokował:
– Wychodzi na to, że Wanda z „Róży”. Blondynka i chuda. Ale powodzenie ma. Reszta przeważnie – dziewuszki przy kości. Nic się nie poradzi, proszę pana szanownego, taka moda.
– Powiedz mi zatem, co to za Wanda.
– Niemka. Obejście szlachetne, wysoko się ceni. Mieszka elegancko, w „Anglii”, z oddzielnym wejściem. Może sobie pozwolić: po pięćset rubeliansów za taką przyjemność bierze. I grymaśna, tylko z tym idzie, kto się spodoba.
– Pięćset? Ho, ho! – Kupiec chyba się zainteresował. – A gdzie bym mógł, Timofieju, tę Wandę sobie obejrzeć? Gdzie jest ta „Róża Alpejska”?
Ober pokazał przez okno.
– A tutaj, bliziutko, na Sofijce. Chyba każdego wieczora śpiewa. Restauracja nieszczególna, proszpana, do naszej albo do „Słowiańskiego Bazaru” się nie umywa. Tam, za przeproszeniem, przeważnie Niemiaszki chodzą. A nasi to głównie na Wandę się pogapić. Albo i z poważniejszymi zamiarami – zaangażować.
– No i jak też ją angażują?
– Tutaj trzeba ze szczególnym uważaniem – zaczął z zadowoleniem wyjaśniać Timofiej. – Trzeba ją najpierw zaprosić do stołu. Ale jak tak się zawoła, to nie siądzie. Najsampierw trzeba bukiecik fiołków posłać i dołączyć setkę. Mamzel na pana z daleka popatrzy. Jeśli od razu się jej nie spodoba, to odeśle setkę. A jak nie odeśle, to znaczy, że się dosiądzie. Ale to jeszcze nie koniec sprawy. Może się przysiąść, pogawędzić o tym, o owym, a potem i tak odmówi. I stu rubelków już nie odda, skoro czas straciła. Mówią, że tymi odmówionymi setkami zarobi więcej jak pięćsetkami. Taki już ma zwyczaj ta Wanda.
Wieczorem Achimas siedział w „Róży Alpejskiej”, sączył niezłe wino reńskie i przyglądał się szansonistce. Niemeczka w samej rzeczy była ładna. Podobna do bachantki. Twarz wcale nie niemiecka – śmiała, niefrasobliwa, zielone oczy z odcieniem płynnego srebra. Achimas bardzo dobrze znał ten szczególny odcień, który spotyka się wyłącznie u najpiękniejszych przedstawicielek kobiecego rodu. Nie na pulchne usteczka i kształtny nosek, ale na to migotliwe srebro łasi są mężczyźni; od zdradliwego blasku ślepną, tracą rozum. A co za głos! Achimas, wytrawny znawca kobiecej urody, wiedział, że połowa uroku przypada na głos. Bardzo niebezpieczny jest taki piersiowy, zaciągnięty przy tym lekką chrypką, jak gdyby przyprószony szronem, albo przeciwnie, opalony płomieniem. Lepiej wtedy przywiązać się jak Odyseusz do masztu, inaczej człowiek utonie. Przed taką syreną nie obroni się generał, nie ma mowy.
Było jednak trochę czasu. Teraz jest dopiero wtorek, Sobolew przybędzie we czwartek, Achimas mógł więc przyjrzeć się lepiej mademoiselle Wandzie.
W ciągu wieczora dwukrotnie otrzymała bukiet. Jeden, wysłany przez tłustego kupca w malinowym surducie, Wanda oddała, nawet go nie tknąwszy. Kupczyna z miejsca się wyniósł, stukając butami i klnąc ordynarnie.
Drugi bukiet posłał pułkownik, gwardzista ze szramą na policzku. Śpiewaczka zbliżyła fiołki do twarzy, schowała banknot za koronkowy rękaw, ale do gwardzisty przysiadła się nieprędko i posiedziała z nim niedługo. Achimas nie słyszał, o czym rozmawiali, ale rozmowa zakończyła się tym, że Wanda odrzuciła w tył głowę, roześmiała się, uderzyła pułkownika wachlarzem po ramieniu i odeszła. Gwardzista filozoficznie wzruszył ramionami w złotych akselbantach i po jakimś czasie znowu posłał jej bukiet, ale ten już Wanda od razu odesłała.
Za to kiedy jakiś blondyn o czerwonych policzkach, któremu daleko było do odrzuconego oficera, niedbale przywołał palcem dumną niewiastę, nie dała na siebie długo czekać – od razu przysiadła się do stolika. Blondyn leniwie coś do niej mówił, jego krótkie palce, usiane rudawymi włoskami bębniły po obrusie, a Wanda słuchała w milczeniu, bez uśmiechu, dwukrotnie skinęła głową. Czyżby sutener? – zdziwił się Achimas. Nie wygląda na takiego.
Ale o północy, kiedy Wanda opuściła lokal bocznym wyjściem (Achimas stał na czatach), właśnie ten krasnolicy czekał w kolasce na śpiewaczkę i z nim odjechała. Achimas jechał za nimi w jednomiejscowym powoziku, który przezornie wypożyczył w „Metropolu”. Przejechali Kuzniecki Most, skręcili na Pietrowkę. Koło wielkiego narożnego domu z podświetlonym elektrycznie szyldem „Anglia” Wanda i jej towarzysz wysiedli i odprawili stangreta. Pora była późna, co oznaczało, że niesympatyczny kawaler zostanie na noc. Któż to taki, kochanek? Ale Wanda jakoś nie wyglądała na uszczęśliwioną.
Trzeba będzie się wywiedzieć u „pana Nemo”.
Żeby nie ryzykować i nie tracić czasu na darmo, Achimas nie zawinął fiołków w sturublówkę, tylko wsadził je w pierścionek ze szmaragdem, kupiony za dnia na Kuznieckim. Pieniędzmi kobieta może wzgardzić, drogą biżuterią – nigdy.
Chwyt oczywiście podziałał. Wanda z ciekawością obejrzała prezent, a potem tak samo zaciekawionym wzrokiem odszukała ofiarodawcę. Achimas lekko się skłonił. Miał dzisiaj na sobie angielski smoking i biały halsztuk z brylantową spinką. Z wyglądu przypominał angielskiego lorda albo współczesnego przedsiębiorcę – nowa kosmopolityczna rasa, która zaczęła nadawać ton w Rosji i na Zachodzie.
Wczorajszego bezceremonialnego blondyna, o którym Achimas otrzymał wyczerpujące (i nader interesujące) wiadomości, nie było na sali.
Wanda dokończyła piosenkę, usiadła naprzeciw Achimasa, zajrzała mu w oczy i nagle powiedziała:
– O, jakie przezroczyste oczy. Jak strumień.
Od tych słów Achimasowi nie wiadomo dlaczego na moment ścisnęło się serce. Owładnęło nim jakieś niejasne, nieuchwytne uczucie z tych, które Francuzi nazywają déj? vu. Lekko się nachmurzył. Co za głupstwa! Już tam Achimas Welde nie da się nabrać na kobiece sztuczki.
– Kupiec pierwszej gildii Nikołaj Nikołajewicz Klonow, prezes Riazańskiego Towarzystwa Handlowego – przedstawił się.
– Kupiec? – zdziwiła się zielonooka. – Nie wygląda pan. Raczej marynarz. Albo rozbójnik.
Zaśmiała się ochrypłym głosem, Achimas zaś po raz drugi poczuł się nieswojo. Nikt nigdy mu nie powiedział, że wygląda na rozbójnika. Powinien wyglądać przyzwoicie i niczym się nie wyróżniać – w jego fachu to zasadniczy wymóg.
A szansonistka tymczasem nadal się dziwiła.
– I wymowę ma pan nieriazańską – powiedziała kpiąco. – Nie jest pan przypadkiem cudzoziemcem?
W mowie Achimasa rzeczywiście pozostał lekki, prawie niewyczuwalny akcent: pewna nierosyjska metaliczność z lat dziecięcych, ale żeby ją usłyszeć, trzeba było mieć nieprzeciętny słuch. Tym bardziej zdumiewało, że coś takiego powiedziała Niemka.
– Długo mieszkałem w Zurychu – powiedział. – Nasza kompania ma tam przedstawicielstwo. Rosyjski len i perkal.
– No i czego pan chce ode mnie, szwajcarsko-riazański handlowcze? – Jak gdyby nigdy nic ciągnęła kobieta. – Zawrzeć ze mną transakcję? Zgadłam?
Achimas się uspokoił – szansonistka po prostu go kokietowała.
– Właśnie – powiedział poważnie i z pewnością siebie, jak zawsze, gdy rozmawiał z kobietami tego typu. – Mam dla pani poufną propozycję handlową.
Roześmiała się, obnażając równe, drobne zęby.
– Poufną? Pięknie pan to wyraził, monsieur Klonow. Zazwyczaj składa mi się właśnie poufne propozycje.
Achimas sobie przypomniał: to samo i mniej więcej takimi słowami powiedział tydzień temu „baronowi von Steinitz”. Mimo woli się uśmiechnął, ale od razu rzekł poważnie:
– To nie to, o czym pani myśli. Riazańskie towarzystwo handlowe, którego prezesurę mam zaszczyt piastować, poleciło mi zrobić jakiś cenny, niezwykły podarunek pewnemu naszemu krajanowi, człowiekowi zasłużonemu i sławnemu. Mogę wybrać podarunek według własnego pomysłu, byle tylko nasz krajan był zadowolony. U nas w Riazaniu bardzo kochają i szanują tego człowieka. Obdarować go zamierzamy delikatnie, bez natarczywości, a nawet anonimowo. Nawet się nie dowie, że pieniądze zebrało kupiectwo jego rodzinnego Riazania. Długo myślałem, jak obdarować szczęśliwca, któremu los dał absolutnie wszystko. A potem zobaczyłem panią i pomyślałem, że najpiękniejszy dar to kobieta taka jak pani.
Zdumiewające, ale Wanda się zaczerwieniła.
– Jak pan śmie! – Oczy jej zapłonęły. – Nie jestem rzeczą, żeby mnie dawać w prezencie!
– Nie panią, mademoiselle, lecz jedynie pani czas i mistrzostwo zawodowe – rzekł surowo Achimas. – Czy też zostałem źle poinformowany i nie handluje pani swoim czasem i sztuką?
Patrzyła na niego z nienawiścią.
– A czy wie pan, kupcze pierwszej gildii, że wystarczy jedno moje słowo, a zostanie pan wyrzucony stąd na ulicę?
Uśmiechnął się samymi ustami.
– Jeszcze nikt nigdy mnie na ulicę nie wyrzucił, proszę pani. To absolutnie niemożliwe, zapewniam.
Pochylił się do przodu i patrząc prosto w iskrzące się wściekłością oczy, powiedział:
– Nie można być kurtyzaną w połowie, mademoiselle. Lepsze są już uczciwe stosunki handlowe: praca i wymiana na pieniądze. Czy też uprawia pani swoją profesję dla przyjemności?
Iskierki przygasły, szerokie, czułe usta skrzywiły się w gorzkim uśmiechu.
– Jakaż tam przyjemność… Niech pan zamówi dla mnie szampana. Piję tylko szampana, inaczej w mojej „profesji” się nie da – można się rozpić. A śpiewać już dzisiaj nie będę. – Wanda skinęła na kelnera, a ten, widocznie znając jej zwyczaje, przyniósł butelkę cliquot. – Ma pan rację, panie filozofie. Być sprzedajną do połowy – to oszukiwanie samej siebie.
Wypiła kielich do samego dna, ale napełnić go ponownie nie pozwoliła. Wszystko szło znakomicie, Achimasa niepokoiło tylko jedno: ze wszystkich stron gapiono się na niego, wybrańca Wandy. Ale to nic, opuści restaurację sam, uznają go za kolejnego pechowca i od razu zapomną.
– Rzadko ktoś tak ze mną rozmawia. – Po szampanie szansonistka nie poweselała, przeciwnie, w jej wzroku czytało się smutek. – Raczej mi nadskakują. Z początku. A potem przechodzą na „ty” i proponują utrzymanie. Wie pan, czego pragnę?
– Wiem. Pieniędzy. Wolności, którą dają – rzucił z roztargnieniem Achimas, obmyślając szczegóły następnych posunięć.
Spojrzała na niego zdumiona.
– Skąd pan wie?
– Sam taki jestem – odparł krótko. – To ile pieniędzy pani potrzebuje, żeby w końcu poczuć się wolną?
Wanda westchnęła.
– Stu tysięcy. Obliczyłam dawno, jeszcze kiedy byłam głuptaską i dawałam lekcje muzyki. Nie chcę o tym… To nieciekawe. Długo żyłam w biedzie, prawie w nędzy. Do dwudziestu lat. A potem stwierdziłam: basta, wystarczy. Będę bogata i wolna. Od tego czasu minęły trzy lata.
– I co, jest pani bogata i wolna?
– Jeszcze drugie tyle i będę.
– To znaczy, pięćdziesiąt już pani ma? – uśmiechnął się Achimas. Szansonistka zdecydowanie mu się podobała.
– Mam. – Zaśmiała się, ale już bez goryczy i nie wyzywająco, tylko czupurnie, tak jak śpiewała swoje paryskie szansonetki. To też mu się spodobało – że nie roztkliwia się nad sobą.
– Mogę skrócić pani katorgę przynajmniej o pół roku – powiedział, otwierając srebrnym widelcem ostrygę. – Towarzystwo zebrało dziesięć tysięcy na podarunek.
Z wyrazu twarzy Achimas wywnioskował, że Wanda nie jest w takim nastroju, by rozumować z zimną krwią, i pośle go zaraz do diabła razem z jego dziesięcioma tysiącami. Dlatego zaraz dodał:
– Proszę nie odmawiać, żeby później nie żałować. Poza tym nie wie pani, o kim mowa. O, mademoiselle Wanda, to wybitny człowiek, za noc z kimś takim wiele pań z najlepszego nawet towarzystwa zapłaciłoby niemałe pieniądze.
Zamilkł, wiedząc, że teraz nie odejdzie. Jeszcze nie narodziła się taka kobieta, u której duma przemogłaby ciekawość.
Wanda patrzyła spode łba, ze złością. Wreszcie nie wytrzymała i prychnęła:
– No, niech pan mówi, nie dręczy mnie, smoku riazański.
– Sam generał Sobolew, niezrównany Achilles i obywatel ziemski spod Riazania – rzekł Achimas z poważną miną. – Oto kogo pani proponuję, nie jakieś tam kupczysko z brzuchem po kolana. Potem, jak już będzie pani wolna, może pani pisać wspomnienia. Dziesięć tysięcy i Achilles na dodatek to według mnie nieźle.
Po twarzy śpiewaczki widać było, że się waha.
– I co jeszcze pani zaproponuję – dodał Achimas już całkiem cicho, prawie szeptem. – Mogę raz na zawsze uwolnić ją od towarzystwa herr Knabego. Jeśli oczywiście pani sobie tego życzy.
Wanda wzdrygnęła się. Spytała z przestrachem:
– Kim jesteś, Nikołaju Klonow? Chyba nie kupcem?
– Kupcem, kupcem. – Strzelił palcami, żeby przyniesiono rachunek. – Len, perkal, płótno żaglowe. A że jestem dobrze poinformowany, niech to panią nie dziwi. Towarzystwo zleciło mi ważną sprawę, a ja w interesach lubię solidność.
– A, to ty wczoraj tak się wpatrywałeś, kiedy siedziałam z Knabem – powiedziała nieoczekiwanie.
Spostrzegawcza – pomyślał Achimas, nie wiedząc jeszcze, czy to dobrze, czy źle. I to, że zaczęła rozmawiać z nim per „ty”, też wymagało przemyślenia. Co będzie lepsze – poufałość czy dystans?
– A jak możesz mnie od niego uwolnić? – spytała chciwie Wanda. – Przecież nawet nie wiesz, kim jest… – przerwała sama sobie, jakby widząc, że się zagalopowała. – A skąd ci w ogóle przyszło do głowy, że chcę się od niego uwolnić?
– Decyzja należy do pani, mademoiselle. – Achimas wzruszył ramionami, uznając, że dystans przyniesie tutaj więcej pożytku. – No, to jak, zgadza się pani?
– Zgadzam – westchnęła. – Coś mi podpowiada: tak czy owak, od ciebie się nie uwolnię.
Achimas kiwnął głową.
– Jest pani bardzo mądrą kobietą. Jutro proszę tu nie przychodzić. Wieczorem, od piątej, niech pani będzie u siebie. Odwiedzę panią w „Anglii”; wszystko ostatecznie ustalimy. I niech się pani postara być sama.
– Będę sama. – Patrzyła na niego jakoś dziwnie; nie rozumiał, co oznacza to spojrzenie.
Nagle spytała:
– Kola, a nie oszukasz mnie?
Nawet nie same słowa – tylko intonacja, z jaką zostały wypowiedziane, wydała się nagle Achimasowi znajoma aż do bólu serca.
Wtedy sobie przypomniał. Rzeczywiście – déj? vu. To już było.
To samo powiedziała kiedyś Jewgienia, dwadzieścia lat temu, przed napadem na żelazny pokój. I o przezroczystych oczach – to też ona, Żenia, w skirowskim sierocińcu.
Achimas rozpiął krochmalony kołnierzyk – jakoś trudno mu było oddychać.
Obojętnym głosem powiedział:
– Słowo uczciwego kupca. W takim razie, mademoiselle, do jutra.
W hotelu czekał na Achimasa umyślny z depeszą z Petersburga. Wziął miesięczny urlop i wyjechał pociągiem do Moskwy. Przyjeżdża jutro o piątej po południu. Zatrzyma się w hotelu «Dussault», Pasaż Teatralny, pokój numer 47. Będzie siedmiu oficerów i kamerdyner. Pańskie wynagrodzenie w brązowej teczce. Pierwsze spotkanie z dowódcą okręgu petersburskiego, Ganieckim, wyznaczone na piątek, dziesiąta przed południem. Przypominam, że to niepożądane spotkanie. NN”.
We czwartek, dwudziestego czwartego czerwca, Achimas, ubrany w prążkowany surdut wizytowy, z wybrylantowanym przedziałkiem i w słomkowym canotier, od samego rana kręcił się w hallu „Dussault”. Zdążył nawiązać stosunki handlowe z portierem, szwajcarem i człowiekiem, który sprzątał skrzydło przeznaczone dla dostojnego gościa. Dobrym układom sprzyjały dwie okoliczności: po pierwsze, wizytówka korespondenta „Moskowskich Gubiernskich Wiedomosti” otrzymana od pana Nemo, a po drugie, szczodrość (portier dostał dwadzieścia pięć rubli, szwajcar dziesiątkę, sprzątacz trojaka). Najpożyteczniejszy okazał się akurat trojak – sprzątacz potajemnie wprowadził reportera do numeru czterdziestego siódmego.
Achimas pozachwycał się wspaniałym umeblowaniem, popatrzył, na co wychodzą okna (na podwórze, w stronę Rożdiestwienki, bardzo dobrze), zwrócił uwagę na szafę ogniotrwałą, wbudowaną w ścianę sypialni. To także szczęśliwy traf – nie trzeba przewracać wszystkiego do góry nogami w poszukiwaniu pieniędzy. Teczka, oczywiście, będzie leżała w sejfie, a zamek jest najzwyczajniejszy w świecie, belgijski „Van Lippen”, pięć minut roboty. Z wdzięczności za przysługę dał sprzątaczowi jeszcze półrublówkę, ale tak niezdarnie, że moneta upadła i potoczyła się pod kanapę. Kiedy obdarowany pełzał na czworakach, Achimas zajął się zasuwką w oknie: przesunął ją prawie do końca. Wystarczy tylko popchnąć z zewnątrz, żeby boczne skrzydło się otworzyło.
Wpół do szóstej Achimas, z reporterskim notesem w ręku, stał przed wejściem w tłumie korespondentów i gapiów, obserwujących przyjazd wielkiego człowieka. Kiedy Sobolew w białym mundurze wyszedł z karety, tłum chciał zakrzyknąć „hura”, ale bohater spojrzał na mieszkańców stolicy tak srogo, adiutanci zaś machali rękami tak energicznie, że owacja spełzła na niczym, zanim się jeszcze rozpoczęła.
Biały Generał wydał się Achimasowi zadziwiająco podobny do suma: zmarszczki na czole, oczy lekko wypuczone, długie wąsy i szerokie bokobrody, trochę przypominające skrzela. Ale nie, sum jest leniwy i dobroduszny, a ten powiódł dokoła takim stalowym wzrokiem, że Achimas niezwłocznie przesunął obiekt do gromady morskich drapieżników. Ryba młot, co najmniej.
Na przedzie płynęła ryba pilot, dziarski esauł, wymierzając bezlitosne ciosy białymi rękawiczkami, żeby tłum się rozstąpił. Generałowi asystowało po trzech oficerów z każdej strony. Pochód zamykał kamerdyner; ten jednak od drzwi zawrócił do powozu i zaczął dyrygować rozładowywaniem bagażu.
Achimas zdążył zauważyć, że Sobolew niesie w ręku wielką i zdaje się dosyć ciężką teczkę z cielęcej skóry. Śmieszna sprawa: obiekt dźwigał honorarium za likwidację samego siebie.
Korespondenci rzucili się za bohaterem do hallu, mając nadzieję coś uszczknąć i dla siebie – zadać pytanko, odnotować jakiś szczególik. Achimas postąpił inaczej. Powoli zbliżył się do kamerdynera i z szacunkiem zakaszlał, zdając się oznajmiać o swojej obecności. Ale nie spieszył się z pytaniami, czekał, kiedy na niego zwrócą uwagę.
Kamerdyner – stary, nalany, z surowymi siwymi brwiami (Achimas znał cały jego życiorys, przyzwyczajenia i słabostki, włączając w to zgubną skłonność do picia rankiem „na klina”) – zerknął z niezadowoleniem na franta w słomkowym kapeluszu, ale docenił delikatność i raczył się ku niemu nieco odwrócić.
– Korespondent „Moskowskich Gubiernskich Wiedomosti”. – Achimas niezwłocznie wykorzystał okazję. – Nie śmiejąc naprzykrzać się jego ekscelencji z dokuczliwymi pytaniami, chciałbym wszakże w imieniu mieszkańców Moskwy zapytać o plany Białego Generała na czas odwiedzin w pierwszej stolicy. Któż mógłby je znać lepiej niż pan, Antonie Łukiczu?
– Znać znam, ale nie każdemu powiadam – odrzekł surowo kamerdyner, ale było widać, że mu pochlebiło.
Achimas otworzył notes i dał do zrozumienia, że gotów jest z nabożeństwem zapisać każde drogocenne słowo. Łukicz wyprostował się i przeszedł na styl podniosły.
– Dzisiaj w planach mamy odpocznienie. Po podróży koleją żelazną generał jest zmęczony. Żadnych wizyt, żadnych proszonych wieczorów nie będzie, a już waszego bractwa, broń Boże, nie kazano do niego dopuszczać. Adresów też żadnych ani innych delegacji. Kolację kazano w hotelowej restauracji zamówić na wpół do dziewiątej. Jeżeli chce pan popatrzeć, niech pan stolik zamówi, póki nie za późno. Tylko żeby się nie gapić z bliska ani z pytaniami się nie pchać.
Achimas przyłożył modlitewnie rękę do piersi i słodkim głosem zasięgnął informacji:
– A jakież są plany jego ekscelencji na wieczór?
Kamerdyner się nasrożył.
– To już do mnie nie należy, a do pana tym bardziej.
Znakomicie – pomyślał Achimas. Spotkania zasadnicze obiekt rozpocznie jutro, a dzisiejszy wieczór, zdaje się, rzeczywiście poświęcony będzie „odpocznieniu”. Nasze interesy są zatem zbieżne.
Teraz należało przygotować Wandę.
Nie zawiodła, czekała u siebie w pokoju i była sama. Na Achimasa popatrzyła jakoś dziwnie, jak gdyby czegoś się po nim spodziewała, ale kiedy zaczął mówić o sprawie, spojrzenie panny stało się znudzone.
– Umówiliśmy się przecież – rzuciła niedbale. – Czemuż się nad tym rozwodzić? Ja, Kola, znam swój zawód.
Achimas obejrzał apartament, który był zarazem pokojem gościnnym i buduarem. Wszystko jak trzeba: kwiaty, świece, owoce. Dla siebie szansonistka kupiła szampana, ale nie zapomniała i o butelce château-d’yqueme, co jej niedawno podpowiedział.
W bordowej sukni z niskim wycięciem, obcisłą talią i budzącą wyobraźnię tiurniurą Wanda wyglądała niesamowicie wręcz kusząco. No tak, ale czy rybka da się złapać?
Achimas ocenił, że powinna.
1. Żaden normalny, zdrowy mężczyzna nie wytrzyma natarcia Wandy.
2. Jeśli informacje są prawdziwe, a do tej pory monsieur NN nie zawiódł, generał jest nie tylko normalnym mężczyzną, ale w dodatku pości już co najmniej od miesiąca.
3. Mademoiselle Wanda jest kobietą w tym samym typie, co mińska namiętność Sobolewa, która odrzuciła złożoną jej propozycję, a później się z nim rozstała.
Prochowa mina była zatem uszykowana. Dla pewności potrzebował jeszcze jakiejś iskry.
– Cóż to, Kola, marszczysz brwi? Myślisz, że nie spodobam się twemu krajanowi? – spytała Wanda niby to wyzywająco, ale Achimas wyłowił w jej tonie ukryty niepokój. Każda krasawica i uwodzicielka musi nieustannie się przekonywać, że jej urok nadal działa. Serce kobiety fatalnej zżera robaczek, podszeptujący: a może już nie jesteś tak czarująca?
W zależności od charakteru, kobietę trzeba albo zapewniać, jak królową z baśni, że jest najpiękniejsza na świecie, albo przeciwnie: obudzić w niej ducha rywalizacji. Achimas był pewien, że Wanda należy do drugiego typu.
– Widziałem go dzisiaj. – Westchnął, patrząc pełnym powątpiewania wzrokiem na śpiewaczkę. – Nie wiem, czy się co do podarunku nie pomyliłem. U nas w Riazaniu Michaił Dmitrijewicz ma opinię zdobywcy serc, ale teraz wygląda bardzo poważnie. A jak nic nie wyjdzie? Jak się generał naszym podarkiem nie zainteresuje?
– No, to już nie twoje zmartwienie. – Wanda błysnęła oczami. – Twoja rzecz: zapłacić. Przyniosłeś?
W milczeniu położył paczkę na stół.
Wanda wzięła pieniądze, specjalnie udała, że je przelicza.
– Całe dziesięć tysięcy? No, no! – Leciutko stuknęła Achimasa palcem po nosie. – Nie bój się, Kola. Na was, mężczyzn, nie trzeba wymyślnych sposobów. Twój bohater mi nie umknie. Powiedz, lubi jakieś piosenki? Tam w „Dussault”, w restauracji, jest chyba pianinko?
No właśnie – pomyślał Achimas. Mamy iskrę dla miny.
– Tak, lubi. A najbardziej romans Jarzębina. Zna pani taki?
Wanda zamyśliła się, pokręciła głową.
– Nie, rosyjskie śpiewam rzadko, przeważnie zachodnie. Ale to żaden kłopot, zaraz znajdę.
Zdjęła śpiewnik z pianina, zaczęła przerzucać kartki, znalazła.
– To ten, tak?
Przebiegła palcami po klawiszach, zanuciła melodię bez słów, potem zaśpiewała półgłosem:
Jarzębina przecie
Z dębem się nie spotka.
Sama na tym świecie
Musi żyć, sierotka.
– No, proszę, jaki, łobuz, uczuciowy. Sentymentalne plemię ci bohaterowie. – Ukradkiem obejrzała się na Achimasa. – Teraz idź. Generał przyjmie wasz riazański podarunek, chwyci go obiema rękami.
Achimas nie kwapił się do odejścia.
– Paniom nie wypada chodzić samym do restauracji. Jak sobie z tym poradzimy?
Gestem męczennicy Wanda przymknęła oczy.
– Kola, ja się do twego handlu perkalem nie wtrącam, to i ty nie ucz mnie fachu.
Postał z minutę, słuchając, jak niski, namiętny głos usycha z tęsknoty za ukochanym dębem. Potem cicho się odwrócił, podszedł do drzwi.
Melodia się urwała. Wanda rzuciła mu na odchodnym:
– A nie żal ci, Kola? Oddawać mnie innemu? Achimas odwrócił się.
– No, dobrze, idź już. – Machnęła ręką. – Interesy są interesami.
W restauracji hotelu „Dussault” wszystkie stoliki były zajęte, ale zawczasu obłaskawiony odźwierny nie zawiódł: zarezerwował dla pana reportera najwygodniejszy – w kącie, z widokiem na całą salę. Za dwadzieścia dziewiąta, dzwoniąc ostrogami, weszło najpierw trzech oficerów, potem sam generał, potem jeszcze czterej oficerowie. Reszta gości, jak najściślej pouczona przez maître d’hôtel, żeby nie zwracać, broń Boże, uwagi na bohatera, zachowywała się delikatnie i udawała, że nie przyszła do restauracji oglądać wielkiego człowieka, tylko po prostu zjeść kolację.
Sobolew wziął kartę win, nie znalazł w niej château-d’yqueme i kazał posłać po nie do sklepu Leveta. Świta zadowoliła się szampanem i koniakiem.
Panowie wojskowi rozmawiali półgłosem, kilka razy zagrzmiał chóralny śmiech, szczególnie zaś wyróżniał się dźwięczny baryton generała. Wszystko wskazywało na to, że spiskowcy mieli znakomity humor, co Achimasowi bardzo odpowiadało.
Pięć po dziesiątej, kiedy château-d’yqueme nie tylko zostało przyniesione, ale już odkorkowane, drzwi restauracji otwarły się jak gdyby pod naporem czarodziejskiego wiatru, a na progu pojawiła się Wanda. Zastygła w teatralnej pozie, podawszy się naprzód całym gibkim ciałem. Twarz jej poczerwieniała, ogromne oczy błyszczały jak gwiazdy. Cała sala się obejrzała i zamarła, oczarowana takim widowiskiem. Sławny generał wprost osłupiał, nie doniósł do ust widelca z marynowanym rydzem.
Wanda trochę wytrzymała pauzę – akurat tyle, żeby widzowie ocenili efekt, ale nie zdążyli znowu zająć się jedzeniem.
– Oto nasz bohater! – dźwięcznie zawołało cudowne zjawisko.
I gwałtownie, stukając obcasikami, wpadło do sali.
Zaszeleścił bordowy jedwab, zachwiało się strusie pióro na kapeluszu z szerokim rondem. Wystraszony maître d’hôtel klasnął w dłonie, pamiętając o zakazie publicznych scen, ale niepotrzebnie się martwił: Sobolew ani trochę nie był zagniewany, otarł błyszczące wargi serwetką i powstał z galanterią.
– Cóż to, siedzicie, państwo, i nie czcicie chluby ziemi rosyjskiej?! – zwróciła się do sali zachwycona patriotka, ani na moment nie wypuszczając z rąk inicjatywy. – Na cześć Michaiła Dmitrijewicza Sobolewa – hurra!
Wydawało się, że goście tylko na to czekali. Wszyscy zerwali się z miejsc, zaczęli klaskać i gruchnęło takie entuzjastyczne „hurra!”, aż zakołysał się kryształowy żyrandol pod sufitem.
Generał sympatycznie pokraśniał, kłaniając się na wszystkie strony. Mimo że znany w całej Europie i uwielbiany w Rosji, nie przyzwyczaił się wcale do publicznych wyrazów uwielbienia.
Piękność śmiało podeszła do bohatera, rozłożyła szczupłe ręce.
– Pozwoli pan, że go ucałuję w imieniu wszystkich pań pierwszej stolicy! – Po czym mocno objęła go za szyję i trzykrotnie pocałowała starym moskiewskim obyczajem prosto w usta.
Sobolew spąsowiał jeszcze bardziej.
– Gukmasow, przesiądź się. – Chwycił za ramię esauła z czarnymi wąsami i wskazał opuszczone krzesło. – Niech mi pani uczyni ten zaszczyt.
– Ależ nie, co pan! – przestraszyła się piękna blondynka. – Gdzieżbym śmiała! Lepiej, jeśli pan pozwoli, zaśpiewam panu swoją ulubioną pieśń.
I tak samo gwałtownie ruszyła do stojącego na środku sali białego pianina.
Achimas ocenił, że Wanda zmierza do celu zbyt prosto, a nawet po prostacku, ale widać było, że jest absolutnie pewna siebie i doskonale wie, co robi. Miło mieć do czynienia z profesjonalistką. Ostatecznie się o tym przekonał, kiedy przez salę popłynął głęboki, lekko zachrypnięty głos, od pierwszych nut sprawiający, że ściskało się serce.
Czemu główkę kłonisz,
Biedna jarzębino,
I łzy gorzkie ronisz?
Czyją to jest winą?
Achimas wstał i cicho wyszedł. Nikt nie zwrócił na niego uwagi – wszyscy słuchali.
Teraz trzeba niepostrzeżenie dostać się do pokoju Wandy i podmienić butelkę château-d’yqueme.
Operacja przebiegła w sposób wręcz beznadziejnie prosty. Nic oprócz cierpliwości nie było potrzebne.
Kwadrans po dwunastej pod „Anglię” zajechały trzy wolanty: w pierwszym obiekt z Wandą, w dwóch pozostałych – oficerowie, cała siódemka.
Achimas (jako ktoś w typie Privat-dozent, z przyprawioną brodą i w okularach) zawczasu zajął dwupokojowy numer, z oknami wychodzącymi na obie strony – na ulicę i na podwórze, gdzie mieściło się skrzydło. Światło zgasił, żeby nikt nie dostrzegł jego sylwetki.
Generał miał dobrą ochronę. Kiedy razem z towarzyszką skrył się za drzwiami mieszkania, oficerowie stanęli na straży, by ich szefowi nikt nie zakłócił chwil wytchnienia: jeden pozostał na ulicy, przed wejściem do hotelu, drugi zaczął się przechadzać po dziedzińcu, trzeci cichutko wślizgnął się do skrzydła i najwidoczniej zajął posterunek w przedpokoju. Czterej pozostali poszli do bufetu. Najwyraźniej mieli dyżurować na zmianę.
Za dwadzieścia trzy pierwsza zgasło światło elektryczne w oknach mieszkania i przyćmiony czerwony blask legł od wewnątrz na storach. Achimas z aprobatą pokiwał głową – szansonistka działała zgodnie ze wszystkimi zasadami paryskiej edukacji.
Spacerujący po podwórzu oficer obejrzał się jak złodziej, podszedł do czerwonego okna i stanął na palcach, ale od razu, jak gdyby się zawstydził, zawrócił i znowu zaczął się przechadzać tam i z powrotem, pogwizdując aż nazbyt dziarsko.
Achimas, nie odrywając oczu, patrzył na minutową wskazówkę zegarka. A jeśli Biały Generał, w boju słynący z zimnej krwi, nigdy jej nie traci i jego puls nie przyspiesza nawet w chwilach namiętności? To mało prawdopodobne, bo sprzeczne z fizjologią. Proszę, jak tam w restauracji rozgrzały go pocałunki Wandy, a tu na pocałunkach się nie skończy.
Prędzej już z jakiegoś powodu nie tknie château-d’yqueme. Ale zgodnie z psychologią – powinien. Jeśli kochankowie zaraz na wstępie nie rzucają się sobie w objęcia – a nim w buduarze zgasła lampa, minęło dobre dwadzieścia minut – to muszą się czymś zająć. Najlepiej wypić kielich ulubionego wina, które tak w porę znalazło się pod ręką. No, a jeśli nie wypije dzisiaj, to wypije jutro. Albo pojutrze. W Moskwie Sobolew zostanie do dwudziestego siódmego i bez najmniejszych wątpliwości będzie wolał nocować nie w swoim czterdziestym siódmym numerze, tylko tutaj. Riazańskie towarzystwo handlowe z radością opłaci rodakowi abonament – pieniędzy na niezbędne wydatki otrzymało od monsieur NN aż nadto.
Pięć po pierwszej Achimas usłyszał przytłumiony krzyk kobiecy, potem następny, dłuższy i głośniejszy, ale nie rozumiał słów. Oficer na podwórzu czym prędzej pobiegł do skrzydła. Po minucie w oknach zapłonęło jaskrawe światło, a na storach zaczęły się miotać jakieś cienie.
I tyle.
Nie spiesząc się, Achimas szedł w stronę Pasażu Teatralnego. Wymachiwał laseczką, czasu miał dużo. Do „Dussault” jest siedem minut wolnym krokiem; jeszcze za dnia dwukrotnie przeszedł najkrótszą trasą i sprawdził na zegarku. Zanim skończą się próby przywrócenia generała do przytomności, panika, bieganina, zanim oficerowie zdecydują, czy wezwać lekarza do „Anglii”, czy najpierw dla przyzwoitości przewieźć Sobolewa do „Dussault”, upłynie przynajmniej godzina.
Problem był inny: co teraz zrobić z Wandą? Elementarne zasady higieny wymagały, żeby po sobie dokładnie posprzątać. Oczywiście nie będzie żadnego śledztwa ani dochodzenia – o to już postara się świta, a i monsieur NN do tego nie dopuści. A już zupełnie nieprawdopodobne, żeby Wanda domyśliła się, jak było z tą butelką. Ale jeśli mimo wszystko wspomni o riazańskim fundatorze i okaże się, że prawdziwy Nikołaj Klonow nigdy nie wytknął nosa ze swojego sklepu, powstaną niepotrzebne trudności. Jak to mówią, strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Achimas zmarszczył czoło. Niestety, w jego zawodzie zdarzały się przykre chwile.
Snując takie niewesołe, ale konieczne rozważania, skręcił z Sofijki do bramy, która bardzo szczęśliwie prowadziła na tyły hotelu „Dussault”, akurat pod okna apartamentów Sobolewa.
Achimas obejrzał ciemne okna (goście hotelowi już dawno spali), przystawił do ściany wcześniej upatrzoną skrzynkę. Lekko pchnął okno sypialni, ono zaś otwarło się bezszelestnie, tylko zasuwka słabo brzęknęła. Po paru sekundach był już w środku.
Kiedy poruszył parę razy sprężynką, od razu odżyła latarka kieszonkowa, rozcinając ciemność promykiem światła – słabego, ale wystarczającego, żeby można było znaleźć sejf.
Achimas wsunął wytrych do dziurki, zaczął metodycznie, równomiernie przesuwać go w prawo i w lewo. Jako włamywacz był oczywiście dyletantem, ale w ciągu swojej długiej kariery robił już nie takie rzeczy. W czwartej minucie coś szczęknęło – to cofnął się pierwszy z trzech rygli zamka. Z pozostałymi uporał się szybciej, w dwie minuty.
Zgrzytnęły stalowe drzwiczki. Achimas wsunął rękę, wymacał jakieś kartki. Poświecił latarką: spisy nazwisk, schematy. Monsieur NN z pewnością ucieszyłby się z tych papierów, ale warunki umowy nie przewidywały ich zabrania.
Nie o nich zresztą myślał teraz Achimas.
Spotkała go niespodzianka: w sejfie nie było teczki.
Przez cały piątek Achimas leżał na łóżku, rozmyślając w skupieniu. Z doświadczenia wiedział: kiedy człowiek wpada w tarapaty, lepiej, żeby nie poddawał się pierwszemu porywowi, tylko zamarł, zastygł, tak jak robi to kobra przed błyskawicznym, morderczym atakiem. Jeśli oczywiście warunki pozwalają na krótką przerwę. W danym wypadku pozwalały, bo podstawowe środki ostrożności Achimas jednak podjął. Minionej nocy opuścił „Metropol” i przeniósł się do tanich pokojów w „Zajeździe Świętej Trójcy”. Od krzywych i brudnych zaułków pokrowskich było jak ręką sięgnąć do Chitrowki, a teczki należało szukać właśnie tam.
Wynosząc się z „Metropolu”, Achimas nie wziął fiakra. Przed świtem długo krążył ulicami, sprawdzał, czy go nie śledzą, a w „Trójcy” podał zmyślone nazwisko.
Pokój był brudny i ciemny, ale dogodnie położony, z oddzielnym wejściem i dobrym widokiem na podwórze.
Należało przemyśleć to, co się wydarzyło.
Wczoraj w nocy starannie zlustrował apartamenty Sobolewa, ale teczki nie znalazł. Znalazł za to grudkę błota na parapecie ostatniego, zamkniętego okna sypialni. Zadarł głowę do góry – lufcik był otwarty. Ktoś niedawno tamtędy przelazł.
Achimas w skupieniu obejrzał lufcik, zastanowił się i wyciągnął wnioski.
Strącił brud z parapetu. Zamknął okno, przez które dostał się do środka.
Z pokoju wyszedł drzwiami, które potem z zewnątrz zamknął wytrychem.
W foyer było cicho i ciemno, tylko kopciła świeca na kantorku przed nocnym portierem. Sam portier podpierał się nosem i nie zauważył ciemnej postaci, która bezszelestnie wymknęła się z korytarza. Kiedy brzęknął dzwoneczek, portier poderwał się, ale gość był już na ulicy. O Boże, nie wolno mi zasnąć – ziewnął pracownik hotelu, zrobił znak krzyża na ustach i poczłapał, żeby zamknąć drzwi na zasuwę.
Achimas szybko szedł w stronę „Metropolu”, zastanawiając się, co robić dalej. Niebo zaczynało szarzeć – noce w końcu czerwca są krótkie.
Zza rogu wyjechał wolant. Achimas rozpoznał sylwetkę: esauł generała. Siedział, obejmując obiema rękami postać w bieli. Z drugiej strony podtrzymywał ją jeszcze jeden oficer. Głowa Sobolewa bezwładnie chwiała się w takt stukania kopyt. Za nimi jechały dwie kolaski.
Ciekawe – pomyślał z roztargnieniem Achimas – jak go przeniosą koło portiera. Na pewno coś wymyślą, to wojskowi.
Najkrótsza droga do „Metropolu” biegła przez podwórze – w ciągu dwóch ostatnich dni Achimas nieraz nią chodził.
Kiedy szedł pod ciemnym łukiem, głucho stukając po kamiennych płytach, odczuł nagle czyjąś obecność. Odkrył ją nie wzrokiem i nawet nie słuchem, ale jakimś nieznanym zmysłem, który już nieraz ratował mu życie. Skóra na karku jak gdyby poczuła coś z tyłu, leciutkie poruszenie powietrza. To mógł być przebiegający drogę kot albo szczur wdrapujący się na stos odpadków, ale Achimas w podobnych wypadkach nie bał się śmieszności – nie namyślając się, odskoczył w bok.
Jak gdyby lekki wietrzyk powiał z góry na dół wzdłuż policzka. Kątem oka Achimas zobaczył, jak tuż koło niego powietrze rozcina błyszcząca mętnie stal. Szybkim, wypracowanym ruchem wyszarpnął „welodoga” i strzelił, nie celując.
Najpierw – głuchy okrzyk, potem jakiś cień rzucił się do ucieczki.
Paroma skokami Achimas dopędził biegnącego, zamachnął się solidnie i zdzielił go laską.
Oświetlił leżącego latarką. Ordynarna, zwierzęca twarz. Przez splątane, tłuste włosy sączyła się czarna krew. Krótkimi, silnymi palcami, też mokrymi od krwi, napastnik trzymał się za bok.
Ubrany był po rosyjsku: koszula kosoworotka, sukienna kamizelka, pluszowe portki, smarowane dziegciem buty. Na ziemi leżała siekiera z krótkim styliskiem.
Achimas nachylił się niżej, kierując strumień światła prosto na twarz bandyty. Błysnęły okrągłe oczy z nienaturalnie rozszerzonymi źrenicami.
Z Pasażu Nieglinnego doleciał gwizdek, z Teatralnego kolejny. Czasu było mało.
Usiadł w kucki, wziął rannego dwoma palcami za twarz, ścisnął. Siekierkę odrzucił na bok.
– Kto cię nasłał?
– Przebaczcie, panie – zachrypiał tamten. – To z biedy.
Achimas nacisnął palcem na nerw twarzowy. Pozwolił, by leżący jakiś czas wił się z bólu, i powtórzył pytanie:
– Kto?
– Puść… puść, frajerze – wystękał ranny, kopiąc w płytę chodnika. – Koniec ze mną…
– Kto? – zapytał Achimas po raz trzeci i nacisnął na gałkę oczną.
Z ust umierającego razem z jękiem wyrwał się szeroki strumień krwi.
– Misza – bełkotał ledwie słyszalny głos. – Misza Malutki… Puszczaj! Boli!
– Jaki Misza? – Achimas nacisnął mocniej.
A to właśnie był błąd. Niedoszły morderca i tak przeżywał swoje ostatnie chwile. Jęk przeszedł w rzężenie, krew ciągłym strumieniem lała się na brodę. Było widać, że biedak nic już nie powie. Achimas wyprostował się. Trele policyjnych gwizdków rozbrzmiewały całkiem blisko.
Do południa wszystkie warianty były przejrzane, decyzja też została podjęta.
A zatem Achimasa ktoś najpierw okradł, potem usiłował zabić. Czy te wydarzenia mają jakiś związek? Niewątpliwie. Ten, kto czatował w bramie, wiedział, kiedy Achimas będzie szedł i którą drogą.
To znaczy, że a) śledzono go już wcześniej, kiedy sprawdzał trasę, i robiono to zręcznie, bo nic nie zauważył; b) ktoś doskonale wiedział, co Achimas robił minionej nocy; c) teczkę zabrał człowiek pewny, że Sobolew już nie wróci do pokoju – inaczej po cóż by tak starannie zamykał sejf za sobą i wyłaził przez lufcik? Przecież generał i tak stwierdziłby kradzież.
Pytanie: kto wiedział i o operacji, i o teczce?
Odpowiedź: tylko monsieur NN i jego ludzie.
Gdyby Achimasa spróbowali po prostu sprzątnąć, byłoby to przykre, ale zrozumiałe.
Przykre, gdyż on, zawodowiec najwyższej kategorii, źle ocenił sytuację, omylił się w rachubach, pozwolił się oszukać.
Zrozumiałe, bo w tak wielkiej i naszpikowanej trudnościami sprawie wykonawcę należy oczywiście sprzątnąć. Na miejscu klienta Achimas tak by właśnie postąpił. Mogli zmyślić ów tajny sąd cesarski. No i wymyślili sprytnie, nawet doświadczony pan Welde się nabrał.
W sumie wszystko dawało się wytłumaczyć i nawet by nie dziwiło, gdyby nie zniknięcie teczki.
Monsieur NN i kradzież z włamaniem? Absurd. Zabrać milion, ale zostawić archiwum spiskowców? Nieprawdopodobne. A już wyobrazić sobie, że zabójca ze zwierzęcym pyskiem jest w jakiś sposób związany z NN albo „baronem von Steinitz”, nie można było w żaden sposób.
„Frajer” – tak przezwał Achimasa mistrz siekiery. Zdaje się w przestępczym żargonie to wyzwisko oznacza skrajną pogardę – ani złodziej, ani bandyta, tylko spokojny obywatel.
A zatem był to kryminalista? Osobnik ze sławnej Chitrowki?
Zachowanie i mowa na to wskazywały. A u NN nawet stangret wyglądał na oficera. Coś tutaj nie pasowało.
Achimas spróbował podejść do sprawy z innej strony; za mało miał danych, żeby analizować sytuację. Jeśli punkt wyjścia nie jest jasny, należy najpierw wyznaczyć cele.
Co należy zrobić?
1. Posprzątać za sobą po operacji.
2. Znaleźć teczkę.
3. Rozliczyć się z tym albo tymi, którzy prowadzili z Achimasem nieczystą grę.
Właśnie w takiej kolejności. Najpierw się obronić, potem odebrać swoje, a zemsta na deser. Ale deser na pewno będzie: to sprawa zasad i etyki zawodowej.
W części praktycznej etapy planu wyglądały następująco:
1. Zlikwidować Wandę. Szkoda oczywiście, ale trzeba będzie.
2. Zająć się tajemniczym Misza Malutkim.
3. Przez tego Misze właśnie będzie można zapewnić sobie deser. Ktoś z ludzi monsieur NN utrzymuje dziwne znajomości.
Achimas opracował zatem plan działania, przewrócił się na bok i momentalnie zasnął. Punkt numer jeden przewidziany był na wieczór.
Do mieszkania Wandy wszedł przez nikogo niezauważony. Jak należało się spodziewać, śpiewaczka jeszcze nie wróciła z „Róży Alpejskiej”. Między buduarem a pokojem gościnnym znajdowała się mała przebieralnia, cała zawieszona sukniami i zastawiona pudłami na buty i kapelusze. Położenie po prostu idealne: jedne drzwiczki prowadzą do buduaru, drugie do przedpokoju.
Jeśli Wanda przyjedzie sama, wszystko odbędzie się szybko, bez problemów. Otworzy drzwiczki, żeby się przebrać, i w tejże sekundzie umrze, nawet nie zdąży się przestraszyć. Achimas bardzo nie chciał, żeby przed śmiercią odczuła ból czy przerażenie.
Pomyślał, co będzie lepsze: nieszczęśliwy wypadek czy samobójstwo, i wybrał samobójstwo. Czy to mało jest powodów, dla których paniusia z półświatka może odebrać sobie życie?
Zadanie ułatwiało to, że Wanda nie korzystała z usług pokojówki. Jeśli ktoś od dziecka przyzwyczai się sam o siebie troszczyć, lepiej obejść się bez służących – to wiedział już z własnego doświadczenia. Na wyspie Santa Croce służący zamieszkają w oddzielnym domu, z dala od siedziby hrabiego. W razie potrzeby zawsze można będzie ich wezwać.
A jeśli Wanda nie wróci sama?
Cóż, wtedy samobójstwo będzie podwójne. To teraz jest w modzie.
Rozległ się dźwięk otwieranych drzwi, lekkie kroki.
Jest sama.
Achimas skrzywił się, przypominając sobie, jakim głosem spytała go: „Kola, a nie oszukasz mnie?” W tej samej chwili od strony buduaru uchyliły się drzwiczki garderoby i szczupła obnażona ręka zerwała z wieszaka jedwabny chiński szlafrok w smoki.
Achimas przegapił okazję. Popatrzył przez szparę: Wanda stała przed lustrem, nie zdjąwszy sukni; szlafrok trzymała w ręku.
Trzy bezszelestne kroki, i będzie po sprawie. Wanda ledwie zdąży zobaczyć w lustrze, że jakaś postać wyrosła za jej plecami.
Achimas cicho uchylił drzwiczki i od razu się cofnął: krótko brzęknął dzwonek elektryczny.
Wanda wyszła do przedpokoju, zamieniła z kimś parę słów i wróciła do salonu, oglądając małą karteczkę. Wizytówka?
Teraz stała na wpół obrócona w stronę Achimasa. Zobaczył, jak drgnęła jej twarz.
Prawie natychmiast do drzwi ponownie ktoś zadzwonił.
I tym razem nie udało się wysłuchać, o czym mówią w przedpokoju – z tamtej strony drzwiczki były mocno zamknięte. Ale Wanda i późny gość szybko przeszli do pokoju, tak że Achimas mógł nie tylko wszystko słyszeć, ale i widzieć.
I tutaj los sprawił mu niespodziankę. Kiedy zgrabny młody mężczyzna w modnym surducie wszedł w krąg światła, Achimas od razu rozpoznał tę twarz. Przez minione lata mocno się zmieniła, zmężniała, utraciła młodzieńczą łagodność, ale bez wątpienia był to ten sam człowiek. Wygląd wszystkich „obiektów” Achimas zapamiętywał na zawsze, w najdrobniejszych szczegółach, a już z całą pewnością wygląd tego człowieka.
Historia wydarzyła się dawno, w tamtym interesującym okresie, kiedy Achimas miał stałą umowę z organizacją „Azazel”. Byli to osobnicy bardzo solidni, płacący najwyższe stawki, ale romantycy. Dlaczego na przykład stawiali taki śmieszny warunek: przed każdą akcją koniecznie wypowiedzieć słowo „Azazel”? Sentymenty. Achimas jednak zawsze tego punktu dotrzymywał – umowa jest umową.
Przykro było patrzeć na pięknego bruneta. Przede wszystkim dlatego, że ciągle jeszcze żył. W ciągu całej kariery zawodowej Achimasowi zdarzyły się tylko trzy porażki, a jedna stała teraz przed nim jak wyrzut. Wydawałoby się, że nie ma powodów do skarg: trzy razy w ciągu dwudziestu lat to zupełnie niezły rezultat. Ale nastrój, i bez tego niedobry, zepsuł się do reszty.
Jak się ten młokos nazywał? Coś na „F”.
– Na pańskiej wizytówce, panie Fandorin, jest napisane: „Wiem wszystko”. Jakie „wszystko”? Kim pan w ogóle jest? – spytała nieżyczliwie Wanda.
Tak, Fandorin, tak się nazywał. Erast Pietrowicz Fandorin. Ach, to teraz jest urzędnikiem do zadań specjalnych u generała-gubernatora?
Uważnie przysłuchując się prowadzonej w pokoju rozmowie, Achimas starał się zrozumieć, co oznacza nieoczekiwane spotkanie. Wiedział: podobne zdarzenia nie są przypadkowe, to jakiś znak losu. Dobry czy zły?
Dla porządku należało zabić bruneta, chociaż termin zamówienia dawno upłynął, a sami zamawiający zniknęli bez śladu. Nieładnie zostawiać niedokończoną pracę. Ale z drugiej strony poddawanie się emocjom oznaczałoby brak profesjonalizmu. Niech pan Fandorin idzie swoją drogą. Ostatecznie wtedy, sześć lat temu, Achimas nie żywił do niego żadnej osobistej urazy.
Urzędnik skierował rozmowę na najbardziej niebezpieczny temat – château-d’yqueme, Achimas miał więc ochotę zmienić zamiar: pan Fandorin nigdzie stąd nie wyjdzie. Ale wówczas zadziwiła go Wanda: ani słowem nie wspomniała o riazańskim kupcu i jego zdumiewająco dobrej znajomości upodobań zmarłego bohatera. Skierowała rozmowę na inne tory. Cóż by to miało znaczyć?
Wkrótce brunet się pożegnał.
Wanda siedziała przy stole, zasłoniła twarz rękami. Achimas mógł ją teraz zabić łatwiej niż kiedykolwiek, a jednak zwlekał.
Po co zabijać? Na przesłuchaniu nie powiedziała nic niepotrzebnego. Skoro już władze okazały się tak przenikliwe, że przejrzały domorosłą konspirację świty Sobolewa i dotarły do mademoiselle Wandy, lepiej jej na razie nie ruszać. Nagłe samobójstwo świadka wyda się podejrzane.
Achimas ze złością potrząsnął głową. Nie trzeba się samemu oszukiwać, to nie należy do jego zwyczajów. Po prostu wymówki, żeby zostawić ją przy życiu. Akurat teraz samobójstwo mimowolnej winowajczyni tragedii narodowej będzie można świetnie wytłumaczyć: ekspiacja, załamanie nerwowe, strach przed ewentualnymi skutkami. Szkoda czasu, do dzieła!
Znowu dzwonek.
Mademoiselle Wanda ma dzisiaj zaiste pełną widownię.
Okazało się, że znowu odwiedza ją znajomy, tyle że nowy, a nie dawny jak Fandorin. Niemiecki rezydent Hans Georg Knabe.
Już pierwsze słowa rezydenta wzbudziły czujność Achimasa.
– Źle mi pani służy, fräulein Tolle.
A to dopiero! Achimas słuchał i nie wierzył własnym uszom. Jaki znowu „preparat”? Wanda otrzymała zadanie otruć Sobolewa? „Bóg czuwa nad Niemcami”? Brednie! Czy raczej niezwykły zbieg okoliczności, z którego można wyciągnąć korzyść?
Ledwie za Niemcem zamknęły się drzwi, Achimas wyszedł z ukrycia. Wanda, która wróciła do pokoju, nie od razu zauważyła, że w kącie ktoś stoi, a kiedy zobaczyła – przycisnęła rękę do serca i krzyknęła piskliwie.
– Pani jest niemiecką agentką? – spytał z ciekawością Achimas, gotów zamknąć jej usta, gdyby spróbowała podnieść hałas. – Mydliła mi pani oczy?
– Kola… – wyszeptała, podnosząc dłoń do ust. – Podsłuchiwałeś? Kim ty jesteś? Kim pan jest?
Niecierpliwie potrząsnął głową, jakby odpędzał muchę.
– Gdzie jest preparat?
– Jak pan tu wszedł? Po co? – mamrotała Wanda, zdając się nie słyszeć jego pytań.
Achimas chwycił ją za ramiona, usadził z powrotem. Patrzyła na niego rozszerzonymi źrenicami, odbijały się w nich dwa małe abażury.
– Dziwna ta nasza rozmowa, mademoiselle – rzekł Achimas, siadając naprzeciwko. – Same pytania i żadnych odpowiedzi. Ktoś musi zacząć pierwszy. Mogę to być ja. Zadała mi pani trzy pytania: kim jestem, jak tutaj wszedłem i po co. Odpowiadam. Jestem Nikołaj Nikołajewicz Klonow. Wszedłem tutaj drzwiami. A po co – myślę, że pani wie. Pani engagement miało na celu dostarczenie przyjemności naszemu krajanowi Michaiłowi Dmitrijewiczowi Sobolewowi, a on mało, że przyjemności zażył niewiele, to jeszcze przeniósł się na łono Abrahama. Czy trudno się domyślić, o co mi chodzi? To byłoby niesolidnie, nie po kupiecku. Cóż mam zameldować towarzystwu? Przecież nawet pieniądze zostały stracone.
– Zwrócę je panu – szybko powiedziała Wanda i zerwała się z miejsca.
– Tu nie chodzi o pieniądze – powstrzymał ją Achimas. – Postałem chwilę, posłuchałem, o czym też pani rozmawia z gośćmi, i widzę, że sprawa jest zupełnie innego rodzaju. Wychodzi na to, że pani prowadziła własną grę z panem Knabe. Chciałbym wiedzieć, mademoiselle, co zrobiła pani z bohaterem narodowym.
– Nic. Przysięgam! – Rzuciła się do szafki i coś z niej wyjęła. – To flakonik, który dostałam od Knabego. Widzi pan, że jest pełny? A w cudze gry nie gram.
Po jej twarzy płynęły łzy, ale we wzroku nie dostrzegł rozpaczy ani prośby o litość. Cokolwiek by mówić, nieprzeciętna kobieta. Nie rozkleiła się, chociaż jej sytuacja była doprawdy nie do pozazdroszczenia: z jednej strony policja rosyjska, z drugiej niemiecki wywiad, z trzeciej on, Achimas Welde, gorszy od wszystkich policji i wywiadów razem wziętych. Co prawda tego ostatniego się nie domyśla. Spojrzał na jej napiętą twarz. A może się domyśla?
Achimas potrząsnął flakonikiem, popatrzył pod światło, powąchał korek. Zdaje się, że to trywialny cyjanek.
– Mademoiselle, proszę wszystko powiedzieć, niczego nie tając. Od jakiego czasu związana jest pani z niemieckim wywiadem? Co zlecił pani Knabe?
W Wandzie zaszła jakaś nie do końca zrozumiała zmiana. Kobieta przestała drżeć, łzy na jej twarzy obeschły, a w oczach pojawił się szczególny wyraz, który Achimas już raz widział – wczoraj wieczorem, kiedy spytała, czy mu nie żal oddawać jej drugiemu.
Przysiadła się bliżej, na oparcie fotela, położyła Achimasowi rękę na ramieniu. Mówiła teraz cichym, zmęczonym głosem.
– Oczywiście, Kola, wszystko ci opowiem. Nic nie ukryję. Knabe to niemiecki szpieg. Do mnie przychodzi już trzeci rok. Byłam wtedy głupia, chciałam szybciej nazbierać pieniędzy, a on płacił szczodrze. Nie za miłość, tylko za wiadomości. Do mnie przychodzą różni mężczyźni: przeważnie same atuty, także króle i asy w rodzaju twojego Sobolewa. A w łóżku mężczyznom rozwiązują się języki. – Przesunęła ręką po jego policzku. – Tobie na pewno się nie rozwiąże, ale takich jak ty jest mało. Myślisz, że pięćdziesiąt tysięcy zarobiłam tylko w łóżku? Nie, kochany, jestem wybredna, mnie się trzeba spodobać. Oczywiście zdarzało się, że Knabe specjalnie mnie komuś podsuwał. Tak jak ty Sobolewowi. Próbowałam się stawiać, ale Knabe trzymał mnie mocno w garści. Najpierw śpiewał słodkim głosem. Że, mówi, nie będzie pani, fräulein, mieszkała w Rosji, jest pani przecież Niemką, ma ojczyznę. Ojczyzna zaś nie zapomina o zasługach, czekają więc na panią honory i bezpieczeństwo. Tutaj zawsze będzie pani kokotą, nawet z pieniędzmi, a w Niemczech o pani przeszłości nikt się nie dowie. Jeśli tylko pani zapragnie, będzie mogła z naszą pomocą żyć otoczona komfortem i szacunkiem. A potem zaczął mówić inaczej: coraz częściej wspominał o długich rękach i że trzeba zasłużyć na prawo do bycia niemiecką poddaną. Nie trzeba mi już ich przeklętego poddaństwa, ale nigdzie nie ucieknę. Jakby mi pętlę zarzucił na szyję. Może mnie nawet zabić, i to bardzo łatwo. Innym dla przykładu, przecież ma niejedną taką jak ja. – Wanda skuliła się, ale od razu beztrosko potrząsnęła gęstymi włosami. – Przedwczoraj, kiedy Knabe dowiedział się o Sobolewie… sama, idiotka, mu powiedziałam, chciałam się pochwalić… przyczepił się jak kleszcz. Zaczął mówić, że Sobolew to zawzięty wróg Niemiec. Plótł coś o spisku wojskowych. Że jak się nie usunie Sobolewa, wybuchnie wielka wojna, a Niemcy nie są jeszcze do niej gotowe. Powiedział: „Łamię sobie głowę, jak powstrzymać tego Scytę, a tutaj taka okazja! To ręka Opatrzności!” Przyniósł mi flaszeczkę z trucizną. Obiecywał złote góry – ja za żadne skarby. Wtedy zaczął grozić, wpadł w szał. Nie chciałam się z nim sprzeczać, obiecałam. Ale nie podałam trucizny Sobolewowi, słowo daję. Sam umarł na serce. Kola, uwierz mi, jestem zła, cyniczna, sprzedajna, ale nie zabiłabym.
Teraz dopiero w zielonych oczach czytało się błaganie, chociaż mimo wszystko nie poniżenie. Dumna kobieta. Ale zostawiać jej przy życiu mimo wszystko nie wolno. Szkoda.
Achimas westchnął i położył prawą rękę na jej obnażonej szyi. Wielki palec spoczął na tętnicy, średni na czwartym kręgu, pod podstawą czaszki. Pozostawało mocno ścisnąć, żeby te jasne oczy, ufnie patrzące na niego z góry, pokryły się mgłą i zgasły.
A wtedy zaszło coś niespodziewanego. Wanda sama chwyciła Achimasa za szyję, przyciągnęła do siebie i przywarła gorącym policzkiem do jego czoła.
– Czy to ty? – wyszeptała. – Czy to na ciebie tak długo czekałam?
Achimas patrzył na jej białą, delikatną skórę. Działo się z nim coś niepojętego.
Kiedy wychodził o świcie, Wanda spała mocno, z na wpół otwartymi, po dziecięcemu, ustami.
Achimas postał nad nią przez chwilę, czując dziwaczne poruszenie po lewej stronie klatki piersiowej. Potem po cichu wyszedł.
Nie powie – myślał, wychodząc na Pietrowkę. Skoro wczoraj nie powiedziała Fandorinowi, to teraz tym bardziej. Nie ma potrzeby jej zabijać.
Ale w duchu czuł się niewyraźnie: to niedopuszczalne mieszać sprawy osobiste z pracą. Nigdy wcześniej sobie na coś takiego nie pozwalał.
„A Jewgienia?” – przypomniał głos, który wydobywał się właśnie stamtąd, gdzie coś się trwożnie poruszyło. Trzeba chyba naprawdę pomyśleć o emeryturze.
To, co się wydarzyło w nocy, już się nie powtórzy. Żadnych spotkań z Wandą.
Kto może powiązać kupca Klonowa, który do wczoraj mieszkał w „Metropolu”, ze śpiewaczką z restauracji „Róża Alpejska”? Nikt. Chyba że ober Timofiej. To mało prawdopodobne, lepiej jednakże nie ryzykować. Tak będzie bezpieczniej, a nie zajmie dużo czasu.
Głos szepnął: „Ober umrze dlatego, by Wanda mogła żyć”.
To nic, za to z Knabem chyba układało się pomyślnie. Pan Fandorin wczoraj wieczorem z pewnością zetknął się z rezydentem, kiedy wychodził od Wandy. Będąc detektywem skrupulatnym i domyślnym, musiał się późnym gościem zainteresować. Zasadne też będzie przypuszczenie, że o prawdziwym charakterze działalności herr Knabego rosyjskie władze dobrze wiedzą. Rezydent wywiadu jest zawsze na widoku.
Nadarzała się znakomita okazja skierowania uwagi śledczych w bezpieczną stronę.
„I uwolnienia Wandy od pętli” – dodał bezlitośnie przenikliwy głos.
Achimas usadowił się na strychu, naprzeciwko domu Knabego. Punkt był wygodny, z dobrym widokiem na okna drugiego piętra, gdzie mieszkał rezydent.
Akurat na szczęście dzień był gorący. Co prawda dach nad strychem rozgrzał się już przed ósmą i zrobiło się duszno, ale Achimas nie przejmował się drobnymi niewygodami. Za to Knabe miał okna otwarte na oścież.
Wszystkie wędrówki rezydenta z pokoju do pokoju było widać jak na dłoni: ogolił się przed lustrem, wypił kawę, przejrzał gazety, zakreślając w nich coś ołówkiem. Sądząc po dziarskich ruchach i wyrazie twarzy (obserwacja była prowadzona za pomocą dwunastokrotnie powiększającej lornetki), pan Knabe cieszył się znakomitym humorem.
O jedenastej wyszedł z domu i ruszył w stronę Bramy Pietrowskiej. Za nim podążył Achimas. Z wyglądu można go było wziąć za biuralistę albo subiekta: czapka z popękanym lakierowanym daszkiem, porządny surdut z długimi połami, szara kozia bródka.
Energicznie wymachując ręką, Knabe w ciągu mniej więcej kwadransa doszedł do poczty. W budynku Achimas zmniejszył odległość i kiedy tamten podszedł do okienka telegrafu, stanął za plecami rezydenta.
Rezydent wesoło pozdrowił urzędnika, który widocznie nie pierwszy raz przyjmował od niego telegramy. Podał mu kartkę.
– Jak zawsze, do Berlina, do kompanii „Kerbel i Schmidt”. Notowania giełdowe. Tylko, Pantalejmonie Kuźmiczu – uśmiechnął się – niech pan już nie oddaje Serdiukowi jak ostatnim razem. Bo Serdiuk zamienił miejscami dwie cyfry i miałem później przykrości ze strony przełożonych. Proszę pana, po starej znajomości, niech pan da Siemionowowi, niech on wyśle.
– Dobrze, Iwanie Jegoryczu – tak samo wesoło odpowiedział przyjmujący telegramy. – Zrobi się.
– Wkrótce powinna być odpowiedź, to znowu przyjdę – powiedział Knabe, po czym, prześlizgnąwszy się wzrokiem po obliczu Achimasa, skierował się do wyjścia.
Teraz chód rezydenta był niespieszny, spacerowy. Beztrosko pogwizdując, Niemiec szedł chodnikiem. Jeden raz profesjonalnie sprawdził, czy nie jest śledzony – raczej z przyzwyczajenia. Niepodobna, żeby naprawdę podejrzewał obserwację.
Tymczasem obserwacja była prowadzona, a w dodatku dosyć biegle. Achimas stwierdził to nie od razu. Ale rzemieślnik po przeciwległej stronie ulicy coś zanadto uważnie wpatrywał się w witryny drogich sklepów, w których bez wątpienia nic by nie kupił. To jasne: śledzi odbicia w szybach. A z tyłu, o pięćdziesiąt kroków, ledwie toczył się fiakier. Jeden raz nań zawołano – odmówił, drugi raz – to samo. Ciekawy fiakier.
Pan Fandorin chyba rzeczywiście nie tracił wczoraj czasu na darmo.
Achimas zadbał o to, by się nie rzucać w oczy. Wszedł do bramy, jednym ruchem ściągnął bródkę, włożył okulary ze zwykłymi szkłami, zrzucił czapkę i wywrócił surdut na drugą stronę. Podszewka okazała się niezwykła – mundur urzędniczy z odprutymi naszywkami. Do bramy wszedł biuralista, a w dziesięć sekund później wyszedł z niej emerytowany urzędnik.
Knabe nie zdążył odejść daleko. Postał przed lustrzanymi drzwiami francuskiej cukierni, po czym zniknął w jej wnętrzu.
Achimas – za nim.
Rezydent ze smakiem jadł cr?me-brülé, popijając wodą selcerską. Nie wiadomo skąd przy sąsiednim stoliku zjawił się bystry młody człowiek w letnim garniturze. Zasłonił się modnym magazynem, ale za chwilę na pewno spojrzy sponad okładki. Oryginalny fiakier zatrzymał się przy chodniku. Rzemieślnik za to zniknął. Nieźle wzięli herr Knabego w obroty. Nie szkodzi, to nawet dobrze się składa. Żeby go tylko nie aresztowali. Nie wyglądało zresztą na to, żeby mieli taki zamiar – po co w takim razie obserwacja? Chcą ustalić kontakty. A Knabe nie ma żadnych kontaktów, inaczej nie komunikowałby się z Berlinem za pomocą telegrafu.
Rezydent przesiedział długo w cukierni. Po lodach zjadł marcepana, wypił kakao, potem zamówił tutti frutti. Apetyt miał wyśmienity. Młodego filera zmienił inny, troszkę starszy. Zamiast jednego fiakra tkwił przy chodniku inny i tak samo uparcie nie chciał nikogo zabrać.
Achimas uznał, że nie będzie już kłuł policji w oczy, i wyszedł pierwszy. Zajął posterunek na poczcie i czekał. Po drodze obniżył swój status społeczny: zrzucił surdut, koszulę wypuścił ze spodni i przepasał się paskiem, zdjął okulary, na głowę wciągnął sukienny kołpak.
Kiedy pojawił się Knabe, Achimas stał przy okienku telegraficznym i ruszając ustami, pilnie wodził ołówkiem po blankiecie.
– Słyszysz, kochany – zwrócił się do urzędnika. – A do jutra na pewno dońdzie?
– Przecież ci mówiłem, dojdzie zaraz – odparł tamten lekceważąco. – No i to nie list, pisz krótko, bo z torbami pójdziesz! Iwanie Jegoryczu, depesza do pana!
Achimas udał, że patrzy ze złością na różowolicego Niemca, a naprawdę zerknął na kartkę papieru, która wysunęła się z okienka.
Trochę tekstu i kolumny cyfr – na oko notowania jakichś akcji. No, no, raczej prymitywnie pracują w Berlinie. Nie doceniają rosyjskiej żandarmerii.
Knabe tylko przelotnie spojrzał na depeszę, wsunął ją do kieszeni. Oczywiście szyfr. Teraz na pewno pójdzie do domu, będzie odczytywał.
Achimas przerwał obserwację i przeniósł ją do swego dawnego punktu, na strych.
Rezydent już był w domu – oczywiście przyjechał fiakrem (czy przypadkiem nie tym samym?). Siedział przy stole, szeleścił stronicami jakiejś książki, pisał na kartce papieru.
Potem zaczęło się coś ciekawego. Ruchy Knabego stały się szybsze. Kilka razy nerwowo potarł czoło. Cisnął książkę na stół, objął głowę rękami. Zerwał się, zaczął biegać po pokoju. Znowu odczytał swoje notatki.
Najwyraźniej otrzymana wiadomość nie była zbyt dobra.
Dalej zrobiło się jeszcze ciekawiej. Rezydent pobiegł w głąb mieszkania i wrócił stamtąd z rewolwerem w ręku.
Usiadł przed lustrem. Trzykrotnie podnosił rewolwer do skroni, a raz wsunął lufę w usta.
Achimas pokręcił głową. Ach, jak się dobrze składa. Po prostu baśniowo. No, dalej, strzelaj.
Cóż takiego przekazano mu z Berlina? Zresztą wiadomo. Jego inicjatywa nie zyskała aprobaty. Łagodnie mówiąc. Kariera mniemanego zabójcy generała Sobolewa została bezpowrotnie złamana.
Nie, nie zastrzelił się. Opuścił rękę z rewolwerem. Znowu zaczął się miotać po pokoju. Włożył broń do kieszeni. Szkoda.
Achimas nie widział, co się później działo w pokoju, bo Knabe zamknął okna.
Przez trzy godziny trzeba było oglądać słoneczne zajączki na szybach. Achimas popatrywał na drepczącego na dole filera i usiłował sobie wyobrazić zamek, który niedługo wyrośnie na najwyższej skale wyspy Santa Croce. Będzie przypominał wieżę strzegącą spokoju kaukaskiego aułu, ale na najwyższym tarasie z pewnością powstanie ogród. Palmy oczywiście będą musiały rosnąć w donicach, krzewom wystarczy darń.
Achimas właśnie zastanawiał się nad metodą podlewania wiszącego ogrodu, kiedy Knabe wyszedł z bramy. Najpierw zerwał się filer – odskoczył od drzwi i schował się za rogiem, a po sekundzie pojawił się rezydent we własnej osobie. Stanął przy bramie, na coś czekając. Wkrótce wyjaśniło się na co.
Z bramy wyjechała jednomiejscowa kolaska, zaprzężona w bułanego konia. Koniuch zeskoczył z kozła, przekazał lejce Knabemu; ten zręcznie wskoczył do kolaski, a bułanek żwawo pokłusował przed siebie.
Cóż, skoro rezydent pojechał z pustymi rękami, to znaczy, że wróci. Czas szykować operację.
Po pięciu minutach Achimas już był w mieszkaniu. Bez pośpiechu się rozejrzał. Znalazł dwie tajne skrytki. Jedna mieściła małe laboratorium chemiczne: atrament sympatyczny, trucizny, cała butla nitrogliceryny (cóż to, chcą wysadzić Kreml?). W drugiej było kilka rewolwerów, poza tym pieniądze, na oko trzydzieści tysięcy, oraz księga z tablicami logarytmicznymi – pewnie klucz do szyfru.
Achimas nie tknął skrytek – te niech dostaną się żandarmom. Rozszyfrowaną depeszę Knabe, niestety, spalił – w umywalce widać było ślady popiołu.
Szkoda, że w mieszkaniu brakowało tylnego wyjścia. Z korytarza okno wychodziło na dach przybudówki. Achimas wylazł, pospacerował po głucho dudniącym żelazie i upewnił się, że z dachu nie ma jak zejść. Rynna jest przerdzewiała, nie zlezie się po niej. W porządku.
Siadł przy oknie, szykując się na długie oczekiwanie.
O dziesiątej, kiedy światło letniego dnia już zaczynało gasnąć, zza rogu wyleciała znajoma kolaska. Bułany pędził ze wszystkich sił, pryskając pianą. Knabe powoził, stojąc, i desperacko wymachiwał biczem.
Ścigają go?
Chyba nie, bo nic nie słychać.
Rezydent rzucił lejce, wpadł do bramy.
Teraz.
Achimas zajął zawczasu upatrzone miejsce – w przedpokoju, za wieszakiem. W ręku trzymał zabrany z kuchni ostry nóż.
Mieszkanie było przygotowane – wszystko przewrócone do góry nogami, szafy wybebeszone, nawet pierzyna rozpruta. Ordynarna imitacja grabieży. Pan Fandorin powinien dojść do wniosku, że herr Knabego sprzątnęli swoi, niezdarnie pozorując zwykły napad rabunkowy.
Sama praca trwała sekundę.
Zazgrzytał klucz. Knabe zdążył przebiec kilka kroków ciemnym korytarzem i umarł, nie rozumiejąc nawet, co się stało.
Achimas rozejrzał się uważnie, sprawdził, czy jest czysto, po czym wyszedł na schody.
Na dole trzasnęły drzwi, rozległy się donośne głosy. Ktoś biegł na górę. Niedobrze.
Cofnął się z powrotem do mieszkania. Zdaje się, że trochę za głośno zatrzasnął drzwi.
Miał jakieś piętnaście sekund, nie więcej.
Otworzył okno w końcu korytarza i znowu schował się za wieszak.
Dosłownie w następnej chwili do mieszkania wbiegł człowiek. Wyglądał na kupca.
W ręce miał rewolwer, gerstal-agent. Niezła maszynka, Achimas wcześniej sam takiego używał. „Kupiec” zastygł nad nieruchomym ciałem, potem, jak należy, zaczął obchodzić pokoje i wylazł przez okno na dach.
Na schodach było cicho. Achimas bezszelestnie wymknął się z mieszkania.
Pozostawało tylko dokończyć sprawę z oberem z „Metropolu” i pierwszy punkt można będzie uznać za wykonany.
Przed przystąpieniem do drugiego trzeba się było trochę pogłowić.
Nocą Achimas leżał u siebie w „Trójcy”, patrzył w sufit i rozmyślał.
A więc koniec sprzątania.
Z oberem sprawa załatwiona. Policji można się nie obawiać – ślad niemiecki wystarczy im na długo.
Najwyższa pora zająć się skradzionym honorarium.
Pytanie: jak znaleźć bandytę o przezwisku Misza Malutki?
Co o nim wiadomo?
To szef bandy – inaczej nie mógłby wyśledzić Achimasa, a potem nasłać nań mordercy. To na razie chyba wszystko.
Teraz kasiarz, który zabrał teczkę. Co można o nim powiedzieć? Przez lufcik normalny mężczyzna się nie przeciśnie. To jakiś wyrostek? Nie, wyrostek nie potrafiłby tak zręcznie otworzyć sejfu, tu potrzebne jest doświadczenie. Wszystko zrobione idealnie: bez rozbitego szkła, bez śladów włamania. Kasiarz zamknął nawet sejf za sobą. A zatem nie wyrostek, tylko mały mężczyzna. Malutki. Jak Misza. Zupełnie rozsądne będzie założyć, że kasiarz i Misza to jedna i ta sama osoba. To znaczy, że teczka jest właśnie u Miszy.
Wynik: drobny, zręczny mężczyzna o przezwisku Misza Malutki, umiejący rozbijać sejfy i stojący na czele groźnej szajki.
To już wcale dużo.
Na Chitrowce bez wątpienia dobrze znają takiego wybitnego specjalistę.
Ale właśnie dlatego nie dotrze się do niego ot tak. Udawać kryminalisty nie ma co, bo trzeba znać zwyczaje, żargon, etykietę. Pewniej będzie wystąpić jako „frajer”, który potrzebuje usług dobrego kasiarza.
Powiedzmy, subiekt, marzący o tym, by po cichu dostać się do sejfu właściciela.
W niedzielę rano Achimas nie wytrzymał – zanim poszedł na Chitrowkę, skręcił na Miasnicką, żeby popatrzeć na żałobny kondukt.
Widowisko robiło wrażenie. Żadna akcja w jego wieloletniej karierze nie dała takiego efektu.
Achimas stał w lamentującym, co chwila robiącym znaki krzyża tłumie i czuł się najważniejszą osobą tego potężnego przedstawienia, jego niewidocznym centrum.
To było niezwykłe, upajające uczucie.
Tam za katafalkiem jedzie ważny generał na karej klaczy. Dumny, nadęty. Przekonany, że w tym spektaklu jest gwiazdą pierwszej wielkości.
A tymczasem, jak i wszyscy pozostali, jest tylko lalką. Lalkarz natomiast skromnie stoi na chodniku, zagubiony wśród morza głów. Nikt go nie zna, nikt na niego nie patrzy, ale świadomość wyjątkowości własnej roli sprawia, że kręci mu się w głowie bardziej niż po najmocniejszym winie.
– To sam Kiriłł Aleksandrowicz, brat cara – mówił ktoś o generale na koniu. – Postawny mężczyzna.
Nagle jakaś kobieta w czarnej chuście odtrąciła żandarmów z ochrony i rzuciła się do karawanu.
– Czemuś nas porzucił, ojcze kochany! – krzyknęła piskliwie, przypadając twarzą do malinowego aksamitu.
Jej przenikliwy krzyk sprawił, że arabska kobyła wielkiego księcia z przestrachem rozdęła chrapy i stanęła dęba.
Jeden z adiutantów rzucił się, żeby złapać konia za uzdę, ale Kiriłł Aleksandrowicz huknął nań władczym głosem.
– Nieplujew, do szeregu! Ja sam!
Bez trudu utrzymał się w siodle i od razu zmusił klacz do posłuszeństwa. Prychając, nerwowo poszła kłusem trochę w bok, potem wróciła na miejsce w pochodzie. Histeryczną żałobnicę wzięto pod ręce, odprowadzono z powrotem między ludzi i na tym drobny incydent się skończył.
Zmienił się natomiast nastrój Achimasa. Już nie czuł się lalkarzem w teatrze marionetek.
Głos, który nakazał adiutantowi wstąpić „do szeregu”, był mu znany zbyt dobrze. Takiego, jak się raz usłyszy, nie można pomylić z innym.
Cóż za niespodziewane spotkanie, monsieur NN.
Achimas odprowadził spojrzeniem postawnego mężczyznę w mundurze kawalergarda. Oto kto jest prawdziwym lalkarzem, kto pociąga za sznurki! A kawaler Welde, czyli przyszły hrabia Santa Croce – to tylko rekwizyt, nie więcej. Cóż, trudno.
Cały dzień spędził na Chitrowce. I tam dolatywało żałobne bicie niezliczonych dzwonów, ale mieszkańców Chitrowki nie obchodziły sprawy „czystego” miasta, płaczącego po jakimś generale. Tutaj, jakby w kropli brudnej wody, kłębiło się odrębne, tajemne życie.
Achimasa, który przebrał się za subiekta, dwukrotnie próbowano obrabować i trzykrotnie wsadzano mu rękę do kieszeni, przy czym raz z powodzeniem: ktoś niepostrzeżenie przejechał czymś ostrym po sukiennej kapocie i wyciągnął sakiewkę. Pieniędzy było w niej niewiele, ale umiejętności robiły wrażenie.
Z poszukiwań kasiarza też długo nic nie wychodziło. Najczęściej rozmowy z miejscowymi w ogóle nie udawało się nawiązać, a jeśli się nawet udało, to proponowali kogo innego – to jakiegoś Kiriuchę, to Sztukarza, to Kolkę Gimnazistę. Dopiero po czwartej próbie po raz pierwszy padło imię Miszy Malutkiego.
A było to tak. W traktierni „Syberia”, gdzie zbierali się handlarze i co zamożniejsi zawodowi żebracy, nadzieję Achimasa wzbudził jakiś oberwaniec; oczy miał rozbiegane w ten szczególny sposób, jaki spotyka się tylko u złodziei i paserów.
Achimas zafundował mu siwuchę, udając chytrego, ale ograniczonego subiekta ze sklepu galanteryjnego na Twerskiej. Powiedział, że w tamtejszym sejfie jest mnóstwo pieniędzy i że chce, by jakiś fachowiec nauczył go otwierać zamek; mógłby wtedy, raz czy dwa na tydzień, podbierać po parę setek w bilonie, a nikt by się nie spostrzegł. Wówczas wzrok oberwańca się wyostrzył: zdobycz sama się pchała w ręce.
– To musisz do Miszy – rzekł z przekonaniem ekspert. – Ten zrobi czyściutko.
Achimas udał powątpiewanie.
– A zna się na rzeczy? Nie z jakiejś hołoty?
– Kto, Misza Malutki? – Oberwaniec spojrzał na niego z pogardą. – Sam przy nim jesteś hołota. Wiesz co, ojciec? Zajrzyj no wieczorem do „Katorgi”, tam chłopaki od Miszy każdego wieczora się bawią. A ja pobiegnę, szepnę im słówko. Żeby cię przywitali jak należy.
Oczy mu błysnęły – widać spodziewał się prowizji od Miszy Malutkiego za „nadanie frajera”.
Od wczesnego wieczora Achimas siedział w „Katordze”. Przyszedł tam już nie jako subiekt, tylko ślepy żebrak: w łachmanach, łapciach, pod powieki wsadził przezroczyste błonki z cielęcego pęcherza. Widać przez nie było jak przez mgłę, ale za to powstawało pełne wrażenie, że oczy powleka bielmo. Z doświadczenia Achimas wiedział, że niewidomy nie zwraca niczyjej uwagi i nie budzi podejrzeń. Jeśli siedzi się cicho, to w ogóle przestają człowieka dostrzegać.
A siedział cicho. Nie tyle się przyglądał, ile przysłuchiwał. Opodal przy stole zebrała się kompania jawnych bandytów. Możliwe, że to z szajki Miszy, ale żaden z nich nie był mały i zwinny.
Coś zaczęło się dziać, kiedy za półślepymi piwnicznymi oknami już się ściemniło.
Z początku Achimas nie zwrócił uwagi na kolejnych gości. Weszło ich dwóch: handlarz starzyzną i krzywonogi Kirgiz w wytłuszczonym chałacie. Po chwili zjawił się jeszcze jeden – pokrzywiony garbus. Do głowy by nikomu nie przyszło, że to agenci. Trzeba oddać moskiewskiej policji, że pracowała nieźle. A mimo to kryminaliści jakoś rozgryźli przebierańców.
Wszystko rozegrało się błyskawicznie. Dopiero co było cicho i spokojnie, i nagle dwaj – tandeciarz i Kirgiz – już nie żyli, garbus leżał ogłuszony, a jeden z bandytów tarzał się po podłodze i krzyczał, że już z nim koniec, przy czym jakimś obrzydliwym głosem, jakby udawał.
Wkrótce pojawił się i ten, na którego czekał Achimas. Bystry frant, ubrany po europejsku, ale spodnie wpuścił w chromowe, wyczyszczone do blasku buty. Ten typ bandyty Achimas znał świetnie i w swojej klasyfikacji zaliczał do „łasic” – drapieżnik mały, ale niebezpieczny. Dziwne, że Misza Malutki osiągnął w moskiewskim świecie przestępczym takie wysokie stanowisko. Z „łasic” zwykle rekrutują się prowokatorzy i podwójni agenci.
No nic, wkrótce się okaże, co to za figura.
Zabitych agentów wynieśli za przepierzenie, ogłuszonego też dokądś zaciągnęli.
Misza i jego oprawcy usiedli za stołem, zaczęli jeść i pić. Ten, który leżał i jęczał, wkrótce umilkł, ale nikt nie zwrócił uwagi na to wydarzenie. Dopiero po półgodzinie bandyci spostrzegli się i wypili „za spokój duszy Sieni Pajdusa”, a Misza Malutki cienkim głosem wygłosił wzruszającą mowę, w połowie złożoną ze słów nieznanych Achimasowi. Mówca z szacunkiem nazwał zmarłego „fartownym buchaczem”, reszta kiwała głowami. Żałoba nie trwała długo. Pajdusa odciągnięto za nogi tam, gdzie przedtem zabitych agentów, i ucztowano dalej jak gdyby nigdy nic.
Achimas starał się nie uronić ani słowa z rozmowy bandytów. Im dalej, tym bardziej umacniało się w nim przekonanie, że nic nie wiedzą o skradzionym milionie. Widocznie Misza zrobił skok w pojedynkę, bez towarzyszy.
To nic, teraz już się nie wymknie. Trzeba tylko czekać na dogodny moment do rozmowy w cztery oczy.
Nad ranem, kiedy traktiernia opustoszała, Misza wstał i głośno powiedział:
– No, dosyć już tego bibrania. Niech każdy robi, co chce, a ja do Fiski. Ale najprzód pogadamy sobie ze szpikiem.
Cała szajka, rechocząc, poszła za ladę, w głąb piwnicy.
Achimas się obejrzał. Gospodarz dawno chrapał za przegródką z desek, gości zostało tylko dwoje – chłop i baba, oboje spici do nieprzytomności. Najwyższy czas.
Za ladą był ciemny korytarz. Przed Achimasem, na podłodze, mgliście świecił się kwadrat, skąd dobiegały stłumione głosy. Piwnica?
Achimas wyjął błonkę z jednego oka. Ostrożnie zajrzał w dół. Cała piątka bandytów tam była.
Pięciu to trochę dużo. Trzeba poczekać, dopóki nie wykończą fałszywego garbusa, a potem, kiedy zaczną wyłazić, uporać się z każdym po kolei.
Ale wszystko odbyło się inaczej.
Agent okazał się nie lada zuchem. Czegoś takiego Achimas jeszcze nie widział. „Garbus” w parę sekund poradził sobie z całą szajką. Nawet nie wstając, machnął jedną ręką, potem drugą, a wtedy dwaj rozbójnicy chwycili się za gardła. Chyba rzucił w nich jakimiś nożami. Dwóm pozostałym agent rozbił czaszki bardzo ciekawym urządzeniem – drewienkiem na łańcuchu. Niby proste, a proszę, jaki efekt!
Ale jeszcze większy szacunek budził spryt, z jakim „garbus” przeprowadził przesłuchanie. Teraz Achimas wiedział wszystko, co mu było potrzebne. Schował się w cieniu i po cichu ruszył przez ciemny labirynt za agentem i jego jeńcem.
Weszli przez jakieś drzwi i po minucie huknęły stamtąd strzały. Kto jest górą? Achimas był pewien, że nie Misza. A jeśli tak, to niemądrze byłoby pchać się pod kule tak zręcznego agenta. Lepiej zaczekać na niego w korytarzu. Nie, za ciemno. Można chybić, nie zabić na śmierć.
Achimas – wrócił do traktierni, położył się na ławce.
Prawie od razu pojawił się agent, i to z teczką; znakomicie. Strzelać czy jeszcze poczekać? Ale „garbus” miał rewolwer gotowy do strzału. Reaguje błyskawicznie, zacznie strzelać na najmniejszy ruch. Achimas przymknął wolne od bielma oko. Czyżby znajomy gerstal? Czy to przypadkiem nie ten sam „kupiec”, który był u Knabego?
Wydarzenia następowały teraz z szybkością przyprawiającą o zawrót głowy. Agent aresztował właściciela gospody, odnalazł swoich ludzi, przy czym okazało się, że jeden z nich, ów Kirgiz, żyje.
Ciekawy szczegół: kiedy „garbus” obwiązywał ręcznikiem rozbitą głowę Azjaty, obaj rozmawiali między sobą po japońsku. To już doprawdy cuda – Japończyk na Chitrowce! Dźwięki tego hałaśliwego narzecza znał Achimas ze sprawy sprzed trzech lat, kiedy wykonywał pracę w Hongkongu. Agent nazywał Japończyka Masą.
Teraz, kiedy przebrany detektyw już nie udawał staruszka, brzmienie jego głosu wydało się Achimasowi znajome. Kiedy wsłuchał się uważniej… Ależ to pan Fandorin! Obrotny młody człowiek, nie można zaprzeczyć. Nieczęsto się takich spotyka.
Achimas ostatecznie zdecydował, że ryzykować nie warto. Z podobnym osobnikiem trzeba być podwójnie ostrożnym. Tym bardziej że detektyw nie tracił czujności – rzucał spojrzenia na wszystkie strony i miał gerstala pod ręką.
Wszyscy trzej – Fandorin, Japończyk i związany gospodarz – wyszli na ulicę. Achimas obserwował ich przez zakurzone okienko. Nie wypuszczając teczki z ręki, detektyw poszedł szukać fiakra; Japończyk został, żeby pilnować aresztanta. Ten ostatni próbował wierzgać, ale karlik zasyczał złowrogo i jednym ruchem powalił tęgiego Tatara na ziemię.
Za teczką trzeba będzie się jeszcze nachodzić – pomyślał Achimas. Prędzej czy później pan Fandorin uspokoi się i odpręży. Tymczasem należało sprawdzić, czy żyje winowajca, Misza Malutki.
Achimas szybko przeszedł ciemnym korytarzem, pociągnął uchylone drzwi. Zobaczył komórkę, słabo oświetloną. I zdaje się pustą.
Podszedł do wygniecionego łóżka. Dotknął: jeszcze ciepłe.
Wtedy z kąta dobiegł cichy jęk. Achimas gwałtownie się odwrócił i zobaczył skuloną figurkę. Misza Malutki siedział na podłodze, trzymając się rękami za brzuch. Podniósł wilgotne, błyszczące oczy, usta skrzywił płaczliwie; wyrwał się z nich cieniutki, żałosny dźwięk.
– Braciszku, to ja, Misza… Jestem ranny… Pomóż… Ktoś ty, braciszku?
Achimas szczęknął ostrzem hiszpańskiego noża, pochylił się i przejechał po gardle siedzącego. Tak będzie pewniej. No i trzeba regulować rachunki.
Pędem wrócił do gospody, położył się na ławce.
Z ulicy dobiegł stukot kopyt, skrzypienie kół. Wbiegł Fandorin, tym razem bez teczki. Zniknął w korytarzu; widać wrócił po Miszę Malutkiego. Ale gdzie jest teczka? Dał ją Japończykowi?
Achimas spuścił nogi na ziemię.
Nie, nie zdąży.
Znowu się położył, ale już zaczęło go to złościć. Nie można jednak było ulegać rozdrażnieniu – to właśnie przyczyna wszystkich błędów.
Z czeluści podziemnego labiryntu wynurzył się Fandorin: twarz skrzywiona, wodzi gerstalem we wszystkie strony.
Rzucił okiem na ślepego i wyleciał z gospody.
Z ulicy dobiegło:
– Ruszaj! Prędko na Małą Nikicką, na żandarmerię.
Achimas zerwał „bielmo” z drugiego oka. Trzeba się było spieszyć.
Do urzędu żandarmerii podjechał dorożką, zeskoczył w biegu i niecierpliwie spytał wartownika:
– Tutaj dwóch naszych przyjechało z aresztowanym, gdzie ich znajdę?
Żandarma ani trochę nie zdziwił stanowczy ton energicznego człowieka w łachmanach, ale z władczym błyskiem w oczach.
– Dopiero co poszli do jego ekscelencji. Nawet dwóch minut nie będzie. A zatrzymany siedzi na dyżurce.
– Do diabła z zatrzymanym! – Przebieraniec machnął ręką z rozdrażnieniem. – Mnie jest potrzebny Fandorin. Mówisz, że u jego ekscelencji?
– Tak jest. Po schodach, a potem korytarzem w lewo.
– Wiem i bez ciebie.
Z sieni Achimas wbiegł po schodach na wysoki parter. Popatrzył w prawo – tam, w odległym końcu korytarza, bielały drzwi, zza których dobiegały metaliczne dźwięki. To jasne, sala gimnastyczna. Nic groźnego.
Skręcił w lewo. Szeroki korytarz był pusty, z rzadka tylko wychodzili z gabinetów zaaferowani gońcy w mundurach i po cywilnemu, by od razu zniknąć za innymi drzwiami.
Achimas nagle znieruchomiał: po długim szeregu niepowodzeń fortuna w końcu zmieniła oblicze z gniewnego na łaskawe. Przed drzwiami z tabliczką „Pokój przyjęć” siedział Japończyk z teczką w rękach.
Fandorin oczywiście meldował przełożonym o nocnych wydarzeniach. Dlaczego wszedł bez teczki? Chce się popisać, pochwalić. W nocy dużo się wydarzyło, musi wszystko opowiedzieć; Achimas ma więc kilka minut w zapasie.
Trzeba podejść wolnym krokiem. Uderzyć nożem pod obojczyk. Zabrać teczkę. Wyjść tak, jak się weszło. Kwestia jednej chwili.
Achimas spojrzał uważnie na Japończyka. Ten patrzył wprost przed siebie, trzymał teczkę obiema rękami i był podobny do ściśniętej sprężyny. W Hongkongu Achimas miał możność obserwować, jak opanowali Japończycy sztukę walki bez broni. Niech się schowają mistrzowie angielskiego boksu albo walki francuskiej. Ten karlik jednym ciosem powalił Tatara z gospody, spore chłopisko. Kwestia jednej chwili?
Nie wolno ryzykować. Najmniejsza przeszkoda, hałas i zbiegną się ze wszystkich stron.
Trzeba coś wymyślić, czas mija.
Zawrócił i szybko poszedł tam, gdzie dźwięczały rapiery. Otworzył drzwi z napisem „Oficerska sala gimnastyczna” i zobaczył z dziesiątek postaci w maskach i białych szermierczych strojach. Znaleźli się muszkieterowie!
Aha, tu jest wejście do szatni.
Zrzucił swoje łachy i łapcie, włożył pierwszy mundur, który się napatoczył, ale buty dobrał według rozmiaru – to ważne. Szybciej, szybciej.
Kiedy biegł z powrotem, zobaczył nagle tabliczkę z napisem „Ekspedycja”.
Za kontuarem siedział urzędnik, sortował koperty.
– Dla kapitana Piewcowa nie ma korespondencji? – Achimas rzucił pierwsze nazwisko, jakie mu przyszło do głowy.
– Nie, nie ma.
– Niech pan lepiej sprawdzi.
Urzędnik wzruszył ramionami, wsadził nos w księgę korespondencji, zaszeleścił kartkami.
Achimas niepostrzeżenie wziął z lady urzędowy pakiet z pieczęciami i wsunął go za mankiet.
– Dobrze, niech się pan nie trudzi. Później sprawdzę.
Do Japończyka zbliżył się miarowym, energicznym krokiem, zasalutował.
– Pan Masa?
Azjata zerwał się i nisko ukłonił.
– Ja do pana z polecenia pana Fandorina. Fandorin, rozumie pan?
Japończyk ukłonił się jeszcze niżej. Znakomicie, po rosyjsku ani w ząb.
– Oto pisemne rozporządzenie, żeby przekazał mi pan teczkę.
Japończyk zawahał się. Achimas czekał, licząc sekundy, W lewej, schowanej za plecami ręce zaciskał nóż. Jeszcze pięć sekund i trzeba będzie zabić. Nie można dłużej czekać.
Pięć, cztery, trzy, dwa…
Japończyk skłonił się ponownie, oddał teczkę, a pakiet wziął obiema rękami i przyłożył do czoła. Widocznie jeszcze nie pora, żeby umarł.
Achimas oddał honory, zrobił w tył zwrot i wszedł do pokoju przyjęć. Nie można było odejść korytarzem – Japończyk uznałby to za podejrzane.
Obszerny pokój. Przed sobą miał gabinet naczelnika – tam z pewnością jest Fandorin. Po lewej okno. Po prawej tabliczka z napisem „Tajny dział”.
Adiutant sterczał przed drzwiami naczelnika, co było bardzo na rękę Achimasowi. Wykonał więc uspokajający gest pod adresem tamtego i zniknął w części po prawej. Znowu miał szczęście – fortuna wprost łagodniała w oczach. Nie gabinet, gdzie trzeba byłoby improwizować, tylko korytarzyk z oknami wychodzącymi na podwórze.
Żegnajcie, panowie żandarmi.
Achimas Welde przechodzi do ostatniego, trzeciego punktu swojego programu.
Na piętro domu generała-gubernatora wszedł dziarski kapitan żandarmerii, ostrym tonem spytał urzędnika, gdzie znajduje się gabinet radcy dworu Churtinskiego, po czym ruszył we wskazanym kierunku, wymachując ciężką teczką.
Churtinski powitał „pilnego kuriera z Petersburga” fałszywie uprzejmym uśmiechem. Achimas też się uśmiechnął, ale bez żadnego fałszu, szczerze – od dawna czekał na to spotkanie.
– Witaj, łajdaku – powiedział, patrząc w mętne, szare oczy pana Nemo, obłudnego sługi monsieur NN. – Jestem Klonow. To teczka Sobolewa. A to twoja śmierć – szczęknął nożem.
Twarz radcy dworu zbielała do niemożliwości, a oczy pociemniały, bo rozszerzające się źrenice po prostu zjadły tęczówkę.
– Wszystko wyjaśnię – ledwie dosłyszalnym szeptem powiedział szef tajnej kancelarii. – Tylko niech pan nie zabija!
– Gdybym chciał cię zabić, już byś leżał z poderżniętym gardłem. Ale chcę od ciebie czegoś innego. – Achimas podniósł głos, udając zimną wściekłość.
– Czego tylko pan chce! Tylko ciszej, na Boga!
Churtinski wysunął się do przedpokoju i kazał sekretarzowi nikogo nie wpuszczać. Kiedy wrócił, wyszeptał:
– Niech pan posłucha, wszystko wyjaśnię…
– Wielkiemu księciu wyjaśnisz, judaszu – przerwał mu Achimas. – Siadaj i pisz. Pisz! – Zamachnął się nożem, aż Churtinski się cofnął.
– Dobrze, dobrze. Co mam pisać?
– Prawdę.
Achimas stał za plecami dygoczącego urzędnika.
Radca dworu z przestrachem się obejrzał, ale oczy z czarnych znowu zrobiły się szare. Widocznie chytry pan Nemo już wytężał mózg, jak się wykręcić.
– Pisz: Ja, Piotr Churtinski, ponoszę winę za to, że z chciwości zbrodniczo nadużyłem swego stanowiska i zdradziłem tego, komu powinienem był wiernie służyć i wszelkimi siłami pomagać w trudnej pracy. Niech mnie Bóg sądzi. Pragnę powiadomić Waszą Cesarską Wysokość, że…
Kiedy Churtinski skończył pisać słowo „sądzi”, Achimas uderzeniem dłoni złamał mu kręgi szyjne.
Trupa powiesił na sznurku od framugi. Z zadowoleniem popatrzył na zdziwioną twarz zabitego. Nie jest dobrze bawić się w kotka i myszkę z Achimasem Welde.
I tyle, sprawy w Moskwie zostały załatwione.
Z poczty, ciągle jeszcze mając na sobie mundur żandarma, Achimas wysłał depeszę do monsieur NN na rezerwowy adres. Z gazet wiedział już, że Kiriłł Aleksandrowicz wyjechał wczoraj do Petersburga.
Depesza miała treść następującą:
Należność otrzymałem. P. Nemo okazał się nieuczciwym partnerem. Powstały trudności z p. Fandorinem z moskiewskiej filii towarzystwa. Pożądana jest Pańska interwencja. Klonow.
Po zastanowieniu podał adres „Trójcy”. Pewne ryzyko istniało, ale chyba w dopuszczalnych granicach. Teraz, kiedy wiadomo, kim jest monsieur NN, prawdopodobieństwo podwójnej gry było raczej nieduże. Zbyt poważna persona, żeby zadawać sobie tyle trudu.
Ale pomoc wielkiego księcia rzeczywiście się przyda. Wprawdzie operacja została zakończona, Achimasowi jednak wcale się nie uśmiechało uciekać przed policją, która będzie go szukać po wiodących na Zachód śladach. Czy to potrzebne przyszłemu hrabiemu Santa Croce? Pan Fandorin jest bystry i zanadto domyślny. Niech go powstrzymają.
Potem zajechał na Dworzec Briański, kupił bilet do Paryża. Jutro o ósmej rano Achimas Welde porzuci miasto, w którym wykonał swoje ostatnie zamówienie. Wspaniała kariera zawodowa kończy się odpowiednio wspaniale.
Nagle zapragnął zrobić sobie prezent. Wolny człowiek, tym bardziej już na emeryturze, może mieć swoje słabości.
Napisał list:
Jutro o szóstej rano bądź w „Zajeździe Świętej Trójcy”, na Chochłowskiej. Numer siódmy, wejście od podwórka. Zapukaj dwa razy, potem trzy, potem jeszcze, dwa. Wyjeżdżam, chcę się pożegnać. Nikołaj.
Wysłał z dworca pocztą miejską, zaznaczając na kopercie: P. Tolle, do mąk własnych. Hotel „Anglia”, róg Pietrowki i Stolesznikowej.
Nie szkodzi, to można. Wszystko zostało uprzątnięte. Samemu do „Anglii” oczywiście nie warto się pchać – Wandę pewnie śledzą. Ale wkrótce obserwacja, tak jak cała sprawa, będzie zakończona. O to zatroszczy się monsieur NN.
Zrobić Wandzie pożegnalny prezent – dać jej te nieszczęsne pięćdziesiąt tysięcy, żeby poczuła się wolna i żyła tak, jak jej się podoba.
A może umówić się na nowe spotkanie? W innym, wolnym życiu.
Głos, który od pewnego czasu zagnieździł się u Achimasa w lewej piersi, przez pewien czas przygłuszony myślami o sprawach zawodowych, teraz zupełnie się rozbrykał. „A po co się rozstawać? – szepnął. – Hrabia Santa Croce to ktoś całkiem inny niż Achimas Welde. Jaśnie oświecony pan nie musi żyć samotnie”.
Głos został przywołany do porządku, ale Achimas mimo wszystko zawrócił do kasy, oddał bilet i kupił zamiast niego dwumiejscowy przedział. Dodatkowe sto dwadzieścia rubli – to głupstwo, a podróżować bez sąsiadów zawsze milej. „Cha, cha” – skomentował to głos.
Jutro zdecyduję, podczas spotkania – zawyrokował Achimas. Albo dostanie pięćdziesiąt tysięcy, albo wyjedzie razem ze mną.
Nagle mu się przypomniało: to już było. Dwadzieścia lat temu, z Jewgienią. Tylko że wtedy jeszcze się nie zdecydował i nie wziął dla niej konia. A teraz koń jest przygotowany.
Całą resztę dnia Achimas myślał tylko o tym. Wieczorem leżał u siebie w pokoju i nie mógł zasnąć, co do tej pory nigdy się nie zdarzyło.
W końcu myśli zaczęły się plątać, wypierane przez bezładne, mimowolne obrazy. Pokazała się Wanda, jej twarz lekko się zakołysała i niepostrzeżenie zmieniła w twarz Jewgienij. To dziwne, myślał, że jej rysy dawno zatarły mu się w pamięci. Wanda – Jewgienia łagodnie spojrzała na niego i powiedziała: „Lea, jakie ty masz przezroczyste oczy. Jak woda”.
Niegłośne pukanie do drzwi sprawiło, że Achimas, jeszcze nie całkiem obudzony, zerwał się, usiadł na łóżku i wyszarpnął rewolwer spod poduszki. Za oknem szarzał świt.
Znowu ktoś pukał – jednostajnie, bez przerw.
Stąpając cicho, Achimas zszedł po schodach.
– Panie Klonow! – rozległ się głos. – Pilna depesza! Od monsieur NN!
Achimas otworzył, trzymając za plecami rękę z rewolwerem.
Zobaczył wysokiego człowieka w płaszczu. Spod kepi z długim daszkiem nie było widać twarzy, tylko po wojskowemu podkręcone wąsy. Posłaniec oddał kopertę i oddalił się bez słowa, znikając w mętnej przedrannej szarówce.
Panie Welde, dochodzenie jest zakończone, ale pojawił się niewielki kłopot. Asesor kolegialny Fandorin, działając samowolnie, ustalił pańskie miejsce pobytu i zamierza pana aresztować. Powiadomił nas o tym oberpolicmajster moskiewski, prosząc o zezwolenie. Rozkazaliśmy nie podejmować żadnych działań, nie powiadamiając wszakże o tym asesora kolegialnego. Fandorin zjawi się u pana o szóstej rano. Przyjdzie sam, nie wiedząc, że policyjnego wsparcia nie będzie. Człowiek ów przez swoje postępowanie stanowi zagrożenie dla rezultatów całej akcji. Proszę postąpić wedle własnego uznania. Dziękuję za dobrze wykonaną pracę. NN.
Achimas doznał dwóch uczuć, jednego miłego, drugiego – całkiem przeciwnie.
Co do miłego – wiadomo. Zabicie Fandorina to piękne podsumowanie przebiegu służby. I dla sprawy niezbędne, i dawny rachunek uregulowany. Wszystko w najlepszym porządku.
Ale z tym drugim trudniejsza sprawa. Skąd Fandorin dowiedział się adresu? Przecież nie od NN. A poza tym godzina szósta to właśnie pora, którą wyznaczył Wandzie. Czyżby go wydała? To zmieniało wszystko.
Popatrzył na zegarek. Wpół do piątej. Czasu na przygotowanie jest aż nadto. Ryzyka oczywiście żadnego, Achimas ma wszystkie atuty w ręku; pan Fandorin to jednak człowiek poważny, niedbałość jest tu niedopuszczalna.
Teraz wynikła dodatkowa trudność. Łatwo zabić tego, kto nie spodziewa się ataku, Fandorin powinien jednak najpierw wyjawić, skąd dowiedział się adresu.
Żeby tylko nie od Wandy.
Dla Achimasa nie było teraz nic ważniejszego.
O wpół do szóstej zajął posterunek przy oknie, za zasłoną.
O szóstej trzy na zalane łagodnym porannym światłem podwórze wszedł człowiek w eleganckiej kremowej marynarce i modnych wąskich spodniach. Teraz Achimas mógł dokładnie przyjrzeć się twarzy starego znajomego. Spodobała mu się – energiczna, inteligentna. Przeciwnik godny, tylko do sojuszników nie miał Achimas szczęścia. Fandorin zatrzymał się przed drzwiami, wciągnął duży haust powietrza. Nie wiadomo po co wydął policzki, wypuścił powietrze małymi porcjami. To jakaś gimnastyka?
Podniósł rękę i niegłośno zapukał.
Dwa razy, trzy, a potem jeszcze dwa.