9.

Hombet zastrzygł uszami i parskając cicho potrząsnął głową. Jego kopyta zadudniły na pozbawionej źdźbła trawy, twardo ubitej ziemi między drzewami i gęstą, brunatną wodą, omywającą warownię Lippysa. Malcon pochylił się poklepując szyję rumaka i cmoknął uspokajająco kilka razy. Widział, że zwierzęta są zaniepokojone bliskością jeziora i być może jeszcze czegoś, czego on na razie nie wyczuwał, choć spodziewał się najgorszego. Ściągnął wodze i od razu puścił je swobodnie, usiadł wygodnie w siodle i rozejrzał się po okolicy. Jeszcze raz poklepał Hombeta i kładąc rękę na rękojeści Gaeda krzyknął głośno:

– Lippysie! Chodź tu i stań do walki! Nie chowaj się w norze. Wiem, że mnie słyszysz!

Odczekał chwilę, ale nic się nie poruszyło w zasięgu wzroku. Malcon nabrał powietrza w płucach, ale nie zdążył wydać z siebie dźwięku, gdy nagle mały placek gliny między nim i wodą zmienił kolor na czarny, zawirowało nad nim powietrze, tworząc małą trąbę powietrzną, bezgłośną, wąską i wysoką. Ziga szczeknęła krótko i przysunęła się bliżej nóg Hombeta. Koń zadrżał, ale nie poruszył się. Ciemny wir nagłe rozpierzchnął się, a na ziemi pozostał duży, jaskrawoczerwony ptak. Stał chwilę nieruchomo jakby chciał, żeby Malcon dobrze go sobie obejrzał. Ptak miał duży, mocny dziób, czarny z jaśniejszym końcem i takiego samego koloru łapy zakończone szerokimi szponami. Ptak potrząsnął głową, zatrzepotał krótko skrzydłami i otworzył dziób. Wydał z siebie ostry, przenikliwy skrzek, a obserwujący go w napięciu Malcon zauważył, że nieco z boku, z prawej strony, kilka kroków przed pyskiem Hombeta pojawiła się ciemna, prawie czarna plama. Popatrzył w tamtą stronę, ale nie było tam nic prócz plamy ciemności przed oczami, widział przez nią brzeg bajora i drzewa, ale wszystko to zamazane, jakby nagle przed oczami wyrosła nieregularna, ciemna, zakopcona szyba. Usłyszał drugi skrzek ptaka i gdy przeniósł spojrzenie na niego zobaczył drugą taką samą plamę ciemności, tym razem z lewej strony. I od razu ptaszysko zaskrzeczało ponownie, teraz był to długi skrzek i od razu kilka plam ciemności zlało się w jedną dużą, tworząc prawie połowę półkola otaczającego Malcona. Dorn miał wrażenie, że stoi przed oknem, w którego szybę ktoś rzuca plackami błota. Zrozumiał, że ptak w jakiś sposób odcina go od światła i otacza ciemnością, skrzek prawie nieprzerwanie dochodzący ze strony niewidzialnego, już za plamą mroku, ptaka, wzmagał ciemności. Malcon cichym szeptem przemówił do Zigi i Hombeta, ale poza tym nie wykonał żadnego ruchu. Siedział jak skamieniały, godząc się z zapadającym szybko wokół własnej osoby zmierzchem. W otaczających ciemnościach nie odróżniał już nawet kolan Hombeta od własnych stóp, w mroku zniknęła Ziga, niewidoczny ptak skrzeknął jeszcze kilka razy, a potem, po chwili ciszy, jakieś zimne palce, tysiące niewidzialnych chłodnych macek chwyciły jednocześnie Malcona, tak ze nie mógł nawet poruszyć oczami, ciasna, dusząca obręcz ścisnęła pierś króla Laberi. Poczuł, że jakaś potężna siła wyrywa go z siodła i unosi w powietrze, nie próbował walczyć ani nawet krzyczeć; wiedział, że wyzywając Lippysa musi się liczyć z nagłym i potężnym atakiem, ale przeczuwał też – i na tym przeczuciu opierał swój plan, swoją nadzieję na walkę – że Lippys nie może nawet przy użyciu magii zniszczyć go od jednego uderzenia.

Czuł, że unosi się w powietrze, ale plama ciemności otaczała go nadal i nie widział nic przez krótką chwilę, aż nagle rozległ się głuchy, przeciągły dźwięk dzwonu, przypominający dźwięk, jaki słyszał w skalnym korytarzu, gdy z Kaplanem zdążali do wieży Mezara. Jedno uderzenie dzwonu trwało długo, a im bardziej cichł dźwięk, tym jaśniej stawało się wokół Malcona i gdy zapadła cisza, opadła plama mroku otaczająca go dotychczas. Niewidzialne więzy krępowały go nadal, ale mógł patrzeć przed siebie. Więc patrzył.

Znajdował się w dużej, większej niż sala tronowa w Tuneppe, komnacie, której ściany przechodziły łukiem w kopułę dachu. I ściana, i część kopuły, którą widział Malcon, miała kolor jaskrawoczerwony, taki sam jak upierzenie ptaka, który ciemnością atakował Malcona. Całą widoczną powierzchnię pokrywały pogmatwane, poplątane, przeplatające się rysunki wykonane białą i czerwoną farbą. Plątanina dwukolorowych grubszych i cieńszych linii nie miała sensu, chwilami przypominała Malconowi jakieś skomplikowane ryty, ale ponieważ nie mógł poruszać oczami, wpatrywał się tylko w mały kawałek ściany, resztę widząc tylko kącikami oczu. W sali było jasno, choć Malcon nie widział ani jednego okna, jasność biła z dołu, spod nóg, jakby stał na olbrzymiej lampie oliwnej. Jeszcze raz spróbował poruszyć oczami i od razu zaniechał wysiłku. Z boku dostrzegł jakieś poruszenie i w odległości trzech, czterech kroków przed nim stanął Lippys. Malcon zobaczył wysokiego, mocno zbudowanego mężczyznę, przeciwieństwo pokracznego, tłustego Mezara. Mag zatrzymał się dokładnie na wprost Malcona, tak że Dorn mógł bez wysiłku przyjrzeć się jego twarzy. Lippys miał szlachetne, zdecydowanymi ruchami wyrzeźbione rysy, wąski nos, oczy ciemne, głęboko osadzone pod zrastającymi się brwiami. Czoło zakrywała szeroka opaska nałożona na długie, ciemne, bez pasemka siwizny włosy, choć twarz była przybrużdżona kilkoma zmarszczkami, wskazującymi na podeszły wiek. Gęsta, krótko przystrzyżona broda i wąsy były nieco jaśniejsze niż włosy na głowie, ale również nie widać w nich było siwizny. Malcon, choć nieruchomo wpatrzony w oblicze czerwonego Maga, widział też szeroki, prosty płaszcz bez ozdób i rękawów, całe ubranie Lippysa, kolor płaszcza, intensywna purpura, odróżniał się nieco od karminu ścian.

Mag wpatrywał się w Malcona ciężkim spojrzeniem, choć wcale nie groźnym, raczej zmęczonym, rozgoryczonym, może nawet smutnym. Malcon postarał się zablokować swój mózg przed spojrzeniem Lippysa, jakby chciał zamknąć okno przed zimnym podmuchem wiatru z deszczem. Ściany i rysunki rozpłynęły mu się przed oczami, postać Maga zlała w jedną całość z otoczeniem, ale spojrzenie, dwa ciemne punkty na czerwonym tle wisiały nieruchomo w powietrzu. Nagle Malcon odzyskał władzę nad mięśniami szyi, potrząsnął głową i rozmyślnie odwrócił się od Maga. Wolno, spokojnie obejrzał komnatę, ale nie różniła się niczym od fragmentu, który już dość dokładnie sobie obejrzał – taki sam albo podobny wzór linii czy rytów, te same kolory. Spojrzał pod nogi szukając źródła światła. Posadzka była twarda jak kamień. Malcon czuł to wyraźnie, choć nie poruszył nogą od dawna Ale żaden kamień nie mógł być źródłem tej dziwnej mlecznej poświaty. Miał wrażenie, że to nie podłoga świeci, tylko światło niepojętym sposobem zostało zaklęte w skałę.

– Malconie – usłyszał i podniósł głowę. – Uwolnię cię z pęt jeżeli przyrzekniesz mi, że nie będziesz usiłował mnie zaatakować. Nie myśl, że się ciebie boję – Mag skrzywił się lekko – ale nie lubię, kiedy moi goście nastają na me istnienie.

– Nie jestem twoim gościem – powiedział zaskoczony Malcon. – Przysięgłem, że będę z tobą walczyć i dotrzymam przysięgi.

– Jak chcesz – Mag przyjął oświadczenie Malcona spokojnie. – Nie jesteś w stanie nawet dmuchnąć w moim kierunku, a co dopiero uderzyć we mnie. Spróbuj – zaproponował i zamilkł na chwilę, ale widząc, że Malcon nie zmienia wyrazu twarzy mówił dalej: – Zostałeś oszukany, Malconie. Ale o tym porozmawiamy nieco później, a na razie… – wysunął lewą rękę spod poły płaszcza i wyciągnął ją w kierunku Dorna. Z zaciśniętej pięści wystawał wskazujący i mały palec. Malcon zachwiał się odzyskując nagle władzę w nogach, omal nie upadł – nadal martwe ręce nie pomagały w utrzymaniu równowagi. Skamieniałe światło, na którym stali, wbrew pierwotnym odczuciom, nie było wcale śliskie. Szybko odwrócił się w stronę Maga. Lippys stał nieruchomo, z lekkim uśmiechem pod gęstym wąsem. Malcon nagle zrozumiał, że przypomina mu ojca i krew załomotała w skroniach. Opuścił oczy i zgrzytnął zębami. -… Usiądźmy. Należy ci się odpoczynek i posiłek – usłyszał głos Lippysa.

Podniósł głowę i zobaczył, że Mag wskazuje coś za jego plecami. Stał tam niewielki stół zastawiony gęsto misami, talerzami i pucharami. Mag przeszedł obok Malcona ocierając się nieomal o jego bok jakby chciał pokazać, że zupełnie nie obawia się Dorna. Malcon jednak wyczuł jakiś fałsz w ruchach Lippysa. Gdy odwrócił się, by pójść za nim, odczuł władzę w lewej ręce, tylko prawa, zaciśnięta na rękojeści Gaeda wciąż była martwa, choć Malcon wyczuwał jego kształt. I to, że był ciepły. Ruszył za Magiem do stołu.

Lippys usiadł spokojnie, nie zwracając uwagi na Malcona, wziął do ręki jeden ze stojących na stole dzbanów i dopiero wtedy spojrzał na zbliżającego się króla Laberi. Gestem wskazał miejsce naprzeciwko siebie i nalał bez pytania do dwu pucharów. Spojrzał Malconowi w oczy i podniósł puchar, a widząc, że Malcon siada, ale nie bierze do ręki naczynia, wypił sam kilka łyków. Odstawiony puchar brzęknął cicho, zbyt gwałtownie postawiony na blacie. Mag westchnął i odsunął się od stołu opierając plecami o szerokie, miękkie oparcie. Podniósł oczy do góry i po chwili przeniósł je na Malcona.

– Nie ufasz mi, Malconie – powiedział cicho. Odczekał chwilę, ale ponieważ Malcon nie odezwał się, ani nie poruszył, ciągnął: – Nie dziwi mnie to. Zostałeś omotany przy pomocy piekielnego chytrego planu, widząc więc, że aby przekonać cię, będę musiał opowiedzieć wszystko od początku. Ale powiedz mi: czy ktoś nastawał na koronę? Czy ktoś się sprzeciwił objęciu przez ciebie władzy?

– Nie – powiedział Malcon.

– Tak myślałem – pokiwał Mag. – A twój stryj, Targa-Rhovil? Też nie? – i widząc drgnięcie głowy Malcona szybko powiedział: – Tak myślałem. Znalazł lepszy sposób – wbił spojrzenie w stojący przed nim puchar i chwilę zastanawiał się. Nie podnosząc głowy powiedział: – Spróbuję zagadnąć, co ci opowiedziano o Yara, dobrze? – popatrzył na Malcona. – Pewnie dowiedziałeś się że twój przodek, pyszny król Cergolus, stracił Dobro Czyniący Miecz Gaed w kłótni z trzema Magami i od tej pory zło uderzyło w ludzi. A ty jesteś tym, który może zwyciężyć Magów, odzyskać Gaed i panować sprawiedliwie, a zło zniknie całkowicie wraz z Yara. Czyż nie tak? – poczekał chwilę, ale Malcon milczał.

– No to powiedz mi: z kim walczył Cergolus, skoro nie było zła na ziemi przed pojawieniem się zwycięskich Magów? I dlaczego nagle ty i właśnie teraz masz walczyć z Magami? Czyżby od dwudziestu pokoleń nie było wśród władców Laberi ani jednego prawdziwego wojownika? Przecież znasz… znałeś swojego ojca. Czy był tchórzem? Niee… Był tylko lekkomyślny i nie wierzył w to, w co uwierzył Targa-Rhovil. Opowiem ci inną historię – zaczerpnął powietrza i wypuścił je z szumem. – Cergolus miał brata bliźniaka. Gdy umierał ich ojciec, Valcotferic zwany Ostrożnym, koronę przekazał obu synom, nie chciał, by tylko jeden z nich był władcą. Spodziewał się, że prędzej czy później poleje się krew – albo ten panujący zabije brata broniąc korony, albo ten drugi popełni mord chcąc władać krainą Laberi. Mieli panować na przemian przez rok, aby nie mieć powodu wzajemnie sobie szkodzić, bo przecież ustępujący władca już za rok ponownie obejmował władzę w królestwie. Gdyby jeden z braci umarł, miał go zastąpić pierworodny syn. Gdy Valcotferic zszedł z tego świata, synowie zaczęli rządzić zgodnie z wolą ojca, obaj ożenili się, ale tylko Cergolus miał syna. Wtedy postanowił pozbyć się brata i niepodzielnie rządzić Laberi. Bał się mordu, więc przy pomocy największego łotra i czarnoksiężnika owych czasów, którego imienia do dziś nie mogę wymówić, rzucił czar na brata – zamknął go w ponurej, zasiedlonej przez złe moce krainie, dał mu do pomocy spętane magią plemię Tiurugów. Altarus został w Yara, z której nie mógł wyjść i w której nie był nawet władcą, bo wszystko co się tu działo, działo się samoistnie i nie mógł niczego zmienić – Lippys zaczął mówić szybciej i głośniej, wyrzucał z siebie słowa jakby chciał ulżyć wzbierającej złości. Nie patrzył na Malcona, jego wzrok utkwiony był w naczyniach na stole, choć nie zauważał żadnego z nich. – Czar miał działać przez dwadzieścia jeden pokoleń następców Cergolusa. Na więcej nie wystarczyło mocy temu… – zająknął się i nie wymawiając żadnego imienia mówił dalej: – Po dwudziestu jeden pokoleniach Altarus miał wrócić na tron Laberi. Chyba że władca, który wtedy zasiądzie na tronie, zabije go. Tak, Malconie. Twój stryj wykorzystał niecną wiedzę, którą zajmował się już od dawna, aby przekonać cię, że musisz wejść do Yara i pokonać trzech Magów, czyniąc niespotykane dobro wszystkim ludziom. W rzeczywistości pragnie, byśmy się nawzajem pozabijali, bo – jak się domyśliłeś – to ja jestem Altarusem, bratem podłego Cergolusa, ja pędzę żywot w tej krainie już ponad 800 lat, to ja czekam na koronę i to ja mam być uśmiercony przez ciebie, aby Targa-Rhovil mógł bez przeszkód zasiąść na tronie. A jeśli ja zwyciężę, ten złoczyńca ciebie ogłosi ofiarą, mnie mordercą i wezwie wszystkich do walki z podłym Magiem, zabójcą prawowitego władcy Laberi. Będę miał do wyboru – albo walczyć i zabijać moich rodaków, albo dać się zabić. To ostatnie wydaje mi się najlepszym wyjściem – powiedział cicho i popatrzył Malconowi, w oczy. – Nie wiesz jaka to męka – żyć osiemset lat wśród obcych, wśród złości i nienawiści, podłości, knowań i nieufności – zamilkł.

Siedział z głową opuszczoną na piersi, z przymkniętymi powiekami, nieruchomy, tylko pierś unosiła się i opadała w rytm oddechu. Malcon siedział z wytrzeszczonymi oczami, z półotwartymi ze zdumienia ustami, krztusząc się dziesiątkami pytań, oszołomiony, złamany opowieścią Lippysa-Altarusa.

– Ale jak… – wykrztusił w końcu. – Jak… Przecież mnie to opowiadał Jogas? A Laber? Jemu ufam jak nikomu na świecie!

Mag pokiwał wolno głową, pochylił się i chwycił swój puchar ale potrzymał go tylko i odstawił z powrotem.

– Mógł ich spętać czarami – powiedział. – Mógł Przekupić, mógł dodać im do pokarmu ziela, po którym człowiek zasypia, a gdy budzi się, wykonuje polecenia jakie zostały mu wydane w czasie snu – wzruszył ramionami. – Sposobów jest całe mnóstwo, więcej niż sądzisz.

– Jogas… – powiedział wolno Malcon. – On…

– Co zrobił Jogas? – zapytał Altarus.

– Dał mi tego ziela – powiedział Malcon i wściekle uderzył ręką w stół. Poderwał się na równe nogi, ale Altarus był szybszy – zerwał się pierwszy, jakby przestraszony gestem Malcona. Oparty rękami o stół pochylił się w stronę Malcona. Na jego czole błyszczały krople potu.

– Dał ci ziela? – wykrztusił.

– Tak – powiedział Malcon i usiadł na zydlu. – Powiedział, że opowie mi we śnie co wie o Yara, żebym się nie wystraszył… Chacha! I rzeczywiście: co jakiś czas odzywał się w mojej głowie jego głos, radzący jak uniknąć różnych niebezpieczeństw. Ale już od dawna milczy.

– Pewnie – szybko wtrącił Altarus. – W końcu oni naprawdę chcą, żebyś mnie zabił, ale nie aż tak bardzo jak sądzisz, o niee… Muszą usunąć nas obu, obojętne, w jakiej kolejności – pochylił bladą twarz i zapatrzył się po raz kolejny w stół.

Malcon wpatrywał się w niego z napięciem, myśli kotłowały mu się w głowie, błyskały fragmenty rozmów, twarze, głosy, spojrzenia, w których teraz, po opowieści Altarusa, widział fałsz i obłudę. Fala żalu i rozgoryczenia pochwyciła go i poniosła daleko od zamku Altarusa. Przysiągł zemstę, ale przypomniał sobie, że jeśli chce jej dopełnić, musi najpierw zabić Altarusa. Drgnął i otrząsnął się.

– Dlaczego mówisz, że musimy zginąć? Że jeden z nas musi zginąć?

– A jak inaczej? – wzruszył ramionami Altarus.

– A… – Malcon zawahał się, ale dokończył patrząc w oczy rozmówcy -… nie moglibyśmy razem walczyć z Targa-Rhovilem? Nie zależy mi specjalnie na koronie Laberi. Wystarczy, że naród będzie szczęśliwy. Jeszcze niedawno nie myślałem o tym, ale teraz wydaje mi się, że to jest najważniejsze… – odchrząknął kilka razy czując, że głos zaczyna mu się łamać.

Altarus kiwnął kilka razy głową nie podnosząc jej znad stołu, potem oderwał spojrzenie od mis i talerzy i popatrzył Malconowi w oczy. Dwa małe, ciemne kamyki nadleciały i zwarły się ze spojrzeniem Malcon. Wytrzymał to. Altarus mrugnął kilka razy.

– To nie jest takie łatwe – powiedział. – Musimy sobie zaufać bezgranicznie. Czy sądzisz, że znajdziesz w sobie tyle siły?

– Znajdę! – powiedział głośno Malcon. – Postanowiłem zniszczyć zło i spróbuję dopiąć swego. Powiedz, co mam zrobić?

Altarus milczał chwilę, potem uniósł obie dłonie na wysokości twarzy i trzymając je skierowane w stronę Malcona powiedział:

– Musisz unieszkodliwić Gaed, przeklęty miecz, broń Cergolusa. A potem wyjdziemy z Yara i uderzymy na Torga-Rhovila. Do pewnego stopnia jestem władcą Tiurugów, mogę na nich liczyć, więc będziemy mieli małą armię – ożywił się i nawet lekki uśmiech, jak zwiastun zwycięstwa, rozchylił jego wargi. Malcon zauważył, że pojaśniały mu nawet oczy.

– Ale dlaczego uważasz Gaed za przeklętą broń? – zapytał. – Kilka razy uratował mi życie.

– To broń Cergolusa i jego piekielnego potomka. Musimy go unieszkodliwić – powiedział twardo Altarus.

– To co mam zrobić?

Altarus zerwał się szybko z krzesła. Odrzucił poły szaty i machnął kilka razy rękami. Odsunął się od stołu, przestąpił kilka razy z nogi na nogę po świetlistej podłodze.

– Pójdziesz ze mną i zostawisz Gaed w komnacie, z której nie będzie mógł się uwolnić. – powiedział szybko… – I wtedy będzie…

– A co z moimi przyjaciółmi? – przerwał Malcon.

– Czyżbyś był aż tak naiwny, Malconie? – zdziwił się Altarus. – Jacy przyjaciele? – zmarszczył brwi. – Hole. Pashut i ta reszta? Zgadnij, kto to jest ich panem?

– Nie wierzę! – Malcon poderwał się na równe nogi. – Nie raz ratowali mnie przed różnymi niebezpieczeństwami. Kłamiesz, Altarus kiwnął się do tyłu jakby wystraszony gwałtownym ruchem Malcona, ale pozostał na miejscu. Skrzywił twarz i zmrużył oczy, blade czoło pokryło się siecią zmarszczek, a po chwili, gdy zmarszczki rozpłynęły się, kilka czerwonych kresek podzieliło czoło Maga na poziome paski.

– Przecież twoja śmierć od razu na progu Yara nie leżała w interesie Targa-Rhovila. Wszystko, co dotychczas tu zrobiłeś, cieszy twego stryja, ale nie dlatego, że ci sprzyja. Przecież osłabiasz jego wrogów.

Malcon usiadł znowu. Zapominając, że prawa ręka ciągle jest martwa usiłował podnieść ją do twarzy, ale nie drgnęła nawet. Spojrzał w dół zaskoczony, pokręcił lekko głową i szarpnął (wąsa palcami lewej. Przełknął kilka razy ślinę, usiłując zaprzeczyć Altarusowi, ale wszystko, co przychodziło mu do głowy mogło równie dobrze świadczyć przeciwko Hokowi i Pia, Podniósł głowę i spojrzał na Maga.

– Nie mogę w to uwierzyć – powiedział cicho.

Altarus pokiwał głową.

– Będę ci mógł udowodnić swoje słowa. Nie myśl, że to tylko moje wymysły. Jeśli przejdziesz ze mną do innego pokoju, tam gdzie znajduje się znany ci już Kamień Wiadomości, zobaczysz coś – wskazał ręką na siebie.

Malcon zawahał się, ale wstał wolno i popatrzył we wskazanym kierunku. Nie było tam żadnych drzwi; jak i wszędzie w tym pokoju ściana pochylała się do środka jakby pod ciężarem pokrywającej ją farby i wzoru. Przeniósł spojrzenie na Altarusa, który drgnął i wykonał mały gest dłonią lewej ręki. Ściana za nim ściemniała i pojawiły się półokrągłe drzwi. Malcon zaczął iść dookoła stołu, zdążył zauważyć błysk złości w oczach Altarusa, ominął stół i zatrzymał się trzy kroki przed gospodarzem. Ciemne oczy Altarusa wpiły się w jego twarz. Stali obaj nieruchomo sczepieni spojrzeniami. Malcon usłyszał cichutki, na granicy słyszalności, pisk, krew załomotała mu w skroniach. Altarus poruszył się.

– Nie… – zająknął się -… nie możesz wejść do tej komnaty z przeklętym mieczem. Kamień Wiadomości…

– Łżesz! – krzyknął Malcon. Napiął wszystkie mięśnie, ale prawa ręka ani drgnęła na rękojeści Gaeda. Stęknął i zgrzytnął zębami. – Wchodziłem z Gaedem do takiej samej komnaty w wieży Mezara i nic się nie stało!

– Tak – powiedział spokojnie Altarus. – Ale właśnie dlatego Targa-Rhovil wszystko o tobie wiedział. Ten… – po raz pierwszy jego spojrzenie spoczęło na rękojeści trzymanego przez Malcona miecza, krótki dreszcz wstrząsnął nim, rozkołysał purpurową szatę -… miecz… – przymknął oczy na krótką chwilę jakby chciał się uspokoić, otrząsnąć z wrażenia -… jest równocześnie szpiegiem, łącznikiem ze swym panem. Nie możesz z nim wejść do Komnaty Kamienia.

– A co chcesz z nim zrobić?

– Nic. Tylko zostawisz w innej komnacie. Ja go nie dotknę.

– Nie!

– Nie będę mógł ci pokazać…

– Nie!

– Czy to znaczy…

– Nie oddam miecza – po raz trzeci przerwał Altarusowi Malcon. Sam nie wiedział dlaczego zdecydował się sprzeciwić tak wyraźnie gospodarzowi. Już prawie był gotów pójść z nim do komnaty Kamienia Wiadomości, gdy nagle, niespodziewanie dla samego siebie, zdecydował zatrzymać Gaed bez względu na to co się stanie.

Altarus zamilkł. Nie wykonał żadnego ruchu, a mimo to urósł nagle w oczach Malcona, nie było ani czerwonej komnaty, ani sufitu, sylwetka Maga przesłoniła wszystko jednocześnie Malcon widział każdy szczegół jego twarzy, każdą nitkę tkaniny, z której wykonana była purpurowa szata. Był tylko Altarus. Malcona ogarnęło takie uczucie, jakby stał tyłem do olbrzymiej góry, z której spada na niego głaz – nic czuł nic i nic nie widział, ale przeświadczenie strasznego uderzenia było tak oczywiste, jakby widział wszystko swoimi oczami.

– Głupcze!!! – potworny głos, chrapliwy, skrzeczący, świdrujący, a zarazem uderzający w uszy z mocą, która zwalała z nóg, rozległ się wokół Malcona. Ten niespodziewany ryk, głośniejszy od huku największego wodospadu, uderzył w Malcona jak podmuch wichury w gałęzie drzewa, zakołysał nim, przeniknął do wnętrza Dorna, Bolesnym echem odezwało się serce. Malcon zatańczył na podłodze machając lewą ręką, by odzyskać równowagę, ale nie odwrócił spojrzenia od Altarusa. Mag uniósł obie ręce na wysokość piersi, wyprostował ramiona i wycelował palcem w Malcona. Król Laberi zamarł w miejscu, skamieniały jak na początku wizyty. Mógł poruszać głową, mógł mówić. Mag podszedł bliżej.

– Głupcze – powtórzył cicho dla odmiany, ale szept jego ciął powietrze i boleśnie dziurawił głowę. – Myślisz, że nie poradzę sobie z tobą? Chciałem się tylko zabawić i udało mi się, przekonałem cię, że jestem Altarusem – wydał z siebie jakiś obrzydliwy, bulgotliwy chichot. – Ale teraz przestało mnie to bawić. Koniec z tobą – wyciągnięte w kierunku Malcona długie cienkie palce drżały. – Z wami wszystkimi. Gdy będę chciał, zamknę tych twoich sprzymierzeńców w klatce wody, z której nigdy nie wyjdą! Tylko co jakiś czas któryś z moich pieszczoszków będzie brał sobie jednego dla zabawy. Przecież widziałeś w wodzie moje maleństwa? – znowu zabulgotało mu w gardle. Nagle opuścił ręce. Podszedł bliżej Malcona. Utkwił spojrzenie oczu, z których nagle zniknęły źrenice, w prawej dłoni Malcona, ten poczuł, że jego ręka, zupełnie mu nie podlegając, wypuszcza rękojeść z palców i przesuwa się do biodra. Mag zaczął poruszać wargami, ale Malcon nie słyszał najmniejszego dźwięku. Poczuł jakiś ruch, a gdy spojrzał przerażony w dół zobaczył, jak Gaed wysuwa się zza pasa i leci w powietrzu w stronę Maga. Lippys odsunął się wolno, nie spuszczając spojrzenia z posuwającego się w ślad za nim miecza. Nie wiadomo skąd w jego rękach pojawiła się biało-żółto-czerwona chusta, którą szybkim, ostrożnym gestem narzucił na Gaed. Uśmiechnął się szeroko, tak szeroko, że Malcon po raz pierwszy zobaczył jego zęby. Były purpurowe.

– Niech sobie Zacamel śpi – powiedział nagle Lippys normalnym głosem. – Niech szuka swojego ukojenia, tego, co odeszło i czego już nie spotka – mówił do siebie zupełnie nie zwracając uwagi na Malcona, zadowolony, nasycony triumfem. – Nie doczeka się… Nie uda mu się. Teraz ja… – popatrzył na Malcona i nagle ryknął: – JA!! Ja będę Magiem nad Magami! Będę Trójkolorowym Magiem!

Ściszył głos, napawając się treścią wypowiedzianych słów. Malcon zebrał ślinę w ustach i splunął w stronę Maga. Plwocina odbiła się od niewidzialnej przeszkody przed jego twarzą i spadła na podłogę. Lippys po raz drugi uśmiechnął się, pokazując swoje czerwone zęby.

– Dobrze, że to zrobiłeś. Teraz wiesz, na co się porwałeś. Zrobię z tobą co będę chciał. Będziesz moim najlepszym, najwierniejszym sługą. Będziesz dla mnie walczył. Będziesz moim ostrzem, będziesz Gaedem wyrąbywał dla mnie panowanie nad światem. Pokonasz Zacamela! – ściszył głos do szeptu.

– Boisz się go – powiedział Malcon. – Jesteś tchórzliwym nędznym, śmierdzącym psem, który porywa swemu panu kęs, gdy tamten śpi, i przymilnym, merdającym ogonem kundlem, gdy czuwa. Grapla – wyrzucił z siebie słowo, którego używał Jogas, gdy chciał powiedzieć, że któryś ze szczeniaków w miocie nie nadaje się do niczego.

– Głupcze – powiedział z politowaniem Lippys. – Będziesz się modlił, by mieć tyle swobody co pies, by móc zjeść to, co psy zostawia. Będziesz ścinał drzewa dzień i noc, dzień i noc, a potem oddam cię moim wiernym Tiurugom. Jeśli któryś z twoich przyjaciół doczeka tej chwili, pójdziecie tam razem. Wpuszczę do korytarzy tych nędznych szczurów Pia takie moce, że matki będą same zabijały swoje dzieci, byle nie dostały się w ręce moich sług, a ci będą zabawiać się z kobietami. Ich mężowie będą stali nieruchomo, tak jak ty teraz, i będą patrzyli jak szczury zjadają im nogi, aż wyjedzą wszystkie mięśnie i będą musieli upaść i widzieć jak moje zwierzątka obgryzają mięso z ich własnych kości, aż dojdą do twarzy. Twoi jaskiniowcy będą żyć do ostatniej chwili – zobaczą ostre zęby zbliżające się do ich oczu i poczują, jak wbijają się w powieki.

Lippys zakołysał się, jakby z trudem opanowywał swoje, do triumfalnego tańca dążące, nogi. Wąskie, blade wargi rozchyliły się lekko, purpurowe zęby cienką, krwistą kreseczką błysnęły z kredowobladej twarzy. Malcon przymknął powieki i spróbował uwolnić się spod władzy Maga, ale czuł, że tylko głowa szarpie mu się na boki i usłyszał śmiech Lippysa. Zgrzytnął zębami i otworzył usta, ale nie zdążył nic powiedzieć, gdzieś za ścianami kopulastej komnaty rozległ się stłumiony huk, a po nim szum jak westchnienie olbrzymiego miecha. Świetlista podłoga pod nogami zadrżała, cichy brzęk dobiegł do stołu. Lippys szarpnął się, purpurowa szata sfrunęła z jego ramion odsłaniając bluzę i spodnie koloru zakrzepłej krwi, prawie czarne. Mag szybko podniósł ręce i nie poruszając stopami trwał jak posąg, a potem opuścił ręce i nie poruszając stopami zbliżył się do Malcona, dużym łukiem omijając wiszący nieruchomo w powietrzu Gaed.

– Tym nędznym robakom wydaje się, że zaczęli działać – śmiech podobny do charkotu, rzężenia umierającego konia wydarł się z głębi gardła. – Zaraz się przekonają, z kim rozpoczęli walkę.

Odpłynął od Malcona i tyłem przesunął się do ściany, na której wciąż czerniał półowalny otwór drzwi. Zatrzymał się na chwilę i wyciągnął ręce w stronę Gaeda. Miecz zakołysał się i ruszył w jego stronę. Malcon zrozumiał, że jeśli teraz nie przeszkodzi Magowi, to tutaj zakończy się jego wyprawa. Zebrał wszystkie siły. Szarpnął nieruchomym ciałem.

– Gaed! – krzyknął. – Gaeed! – przypomniał sobie sen z kryjówki pod wodospadem. – Ogiana! – wrzasnął z całej siły.

Mag zatrzymał się. Jego ręka zadrżała, spojrzenie rozżarzonych rubinowo oczu skierował na Malcona. Purpurowa postać skręciła się, zafalowała, z szeroko otwartego gardła wydarł się ryk, który prawie ogłuszył Malcona, ale prawie jednocześnie niewidzialne pęta jakby osłabły od tego dźwięku. Szarpnął się jeszcze raz.

– Gaed! – krzyknął z całej siły.

Nie słyszał swego głosu w ogromie potwornego ryku Lippysa. Chusta zakrywająca miecz zafalowała nagle, jak uderzona podmuchem powietrza, buchnął z niej płomień i ognistym kłębem wzleciał w powietrze. Lippys wysunął ręce i skoczył w kierunku miecza, wrzask, od którego drżało powietrze, ustał. W zupełnej ciszy Malcon krzyknął jeszcze raz:

– Ogiana! Gaed!

Skamieniałe powietrze, w którym tkwił zamurowany od kilku godzin, skruszało bezdźwięcznie. Malcon wysunął rękę i, choć spojrzenie Lippysa boleśnie, aż do granic wytrzymałości, oparzyło dłoń, chwycił Gaed, błyszczący mocnym żółtym światłem. Zrobił krok w kierunku Maga. Potem drugi.

Lippys stał nieruchomo, patrząc na zbliżającego się Dorna, ale po chwili wyrzucił z siebie jakieś krótkie słowo i w tej samej chwili między nim i Malconem wyrosła wysoka do piersi ściana ognia. Malcon zatrzymał się i podniósł do twarzy lewą rękę, osłaniając się przed żarem przez palce patrzył na Maga, który przesuwał się w bok znikając raz po raz za jęzorami ognia. Nabrał powietrza w płuca i skoczył w ogień. Poczuł potworne pieczenie, pochylił się, by przebić ścianę ognia, ale płomienie gęste jak smoła trzymały go prawie unieruchomionego w swym uścisku. Lippys, nie odrywając spojrzenia od Dorna, przesuwał się coraz dalej. I wtedy cała komnata zatrzęsła się, ściana ognia się odchyliła i Malcon wypadł z niej na drugą stronę. Przez piekące straszliwym ogniem powieki zobaczył Maga znikającego w otworze innych drzwi. Skoczył za nim, choć wydawało mu się, że biegnie gołymi stopami po rozlanym na podłodze roztopionym metalu. Usłyszał, że krzyczy z bólu, starał się zamknąć usta, by nie wydarł się z nich żaden dźwięk, ale zwęglone wargi nie domykały się, dopadł drzwi i wszedł w korytarz. Podłoga tutaj również świeciła, ale dużo słabszym blaskiem niż w komnacie, światło drżało i zmieniało kolor od ciemnowiśniowego do bladożółtego. W tym świetle zobaczył Maga posuwającego się wolno do przodu, oglądał się raz po raz na Malcona, ale choć Malcon z trudem przesuwał poparzone stopy po podłodze, Lippys wcale nie oddalał się. Dorn zaszlochał z bólu i przyspieszył, poczuł nagle, że ból w spalonym ciele ustaje, jakby wraz z oddalaniem się od purpurowej komnaty oparzenia znikały i goiły się. Mógł iść szybciej, odważył się nawet spojrzeć na swoje dłonie i zobaczył je białe i nienaruszone przez płomienie. Zauważył, że jego ubranie jest równie całe jak przed wejściem w ogień, a gdy spojrzał w dół przypomniał sobie, że pod pasem ukrył Ma-Na. Biegnąc w kierunku Lippysa sprawdził czy Magiczny Łańcuch jest na swoim miejscu i znajdując go szarpnął za koniec i odwinął łańcuszek lewą ręką. Lippys był już tuż-tuż, ale nagle skręcił, a gdy Malcon wpadł zanim w odnogę korytarza zobaczył, że po kilku krokach kończy się on wyjściem na dziedziniec. Mag jakby odzyskał część utraconych w rozmowie z Malconem sił – posuwał się szybko w stronę palisady z niewiarygodnie wysokich i ostrych skalnych iglic i zniknął za pierwszymi kamiennymi grotami w chwili, gdy Malcon był już gotów złożonym kilka razy Ma-Na rzucić w jego nogi.

Dom zwolnił przed samym wejściem w kamienny las, ale przekonał się, że Mag nie czeka na niego, że jego purpurowa szata znika między sterczącymi dookoła palami. Najszybciej jak mógł ruszył za nim. Palisada raz po raz stawała się gęsta, tak że z najwyższą trudnością przedzierał się przez nią, ale zawsze potem następował odcinek, gdzie szpile rosły rzadziej, odległość między nim i Lippysem zwiększała się wolno, ale stale. W pewnej chwili Mag przystanął, rzucił przez ramię ponure spojrzenie na Malcona a potem zniknął mu z oczu. Zrozpaczony Malcon, chrypiąc z wysiłku, przedarł się do miejsca, gdzie znikł Lippys.

Stał nad brzegiem olbrzymiej niecki, która jeszcze niedawno – widać to było po pokrytym grubą warstwą szlamu dnie – zalana była wodą i tworzyła cuchnące bajoro z potworami, broniącymi Lippysa przed nieprzyjaciółmi. Teraz w tym przenikliwie śmierdzącym błocie miotało się kilka ogromnych stworów, stróży Lippysa, ale jego samego nigdzie nie było widać. Malcon drżąc z wysiłku, rozpaczliwie rozglądał się dokoła szukając jakiegoś śladu, zacisnął zęby i jęknął, widząc że błocko rozstępujące się przed ciałami stworów zwiera się od razu nie zostawiając żadnych śladów. Pobieżnie przyjrzał się czterem czy pięciu olbrzymim rozlazłym cielskom, taplającym się bezsilnie w bagnisku, zobaczył, że nie są groźne z tej odległości i przeszedł kilka kroków wzdłuż kamiennej grzędy wznoszącej się nad bajorem. Mag zniknął. Malcon zacisnął w pięściach Ma-Na i Gaed i wrzasnął z całej siły. Był bezradny, czuł że Lippys pomagając sobie magią wymyka mu się z rąk i to w chwili, kiedy osiągnął nad nim przewagę. Uniósł obie ręce z mieczem i łańcuszkiem nad głową jakby chciał przy ich pomocy znieść się w powietrze i wtedy poczuł, że łańcuszek zadrżał w jego ręku. Malcon zacisnął palce. Zrozumiał, że niewidzialny Mag wyrywa mu Ma-Na z dłoni.


– Kiedy wycofamy się na łąkę? – zapytał Hok z niepokojem, patrząc na pasmo ognia wżerające się w skalny jęzor, pod którym wciąż jeszcze biwakowali, a przez który przewalała się ściana wody, uderzając po krótkim locie z głuchym łomotem w skałę pod nimi, dając początek spokojnej, szerokiej rzece. – Czy to nie zwali się nam na głowy?

Chalis, stojący bliżej rozżarzonej skały z dzbanem W ręku, odwrócił się i uśmiechnął lekko. Był to spokojny, przeważnie milczący Pia, na twarzy którego nigdy, aż do tej chwili, nie widziano uśmiechu, ale teraz, gdy jako najlepszy wśród Pia wypalacz skał, pilnował żaru, gdy wreszcie jego umiejętności stały się potrzebne i gdy Hok po raz piąty czy szósty zadał to samo pytanie, słaba oznaka wesołości rozchyliła jego wargi.

– Najprędzej jutro rano – powiedział i odwrócił się plecami do Hoka.

Przesunął się wzdłuż pasa topniejącej skały oszczędnym, dokładnym ruchem sypnął proszkiem w ogień. Hok westchnął i pokręcił głową. Rozejrzał się szukając kogoś, z kim mógłby porozmawiać, podzielić się obawami, ale zobaczył, że pozostali spokojnie poruszają się po kryjówce nie zwracając uwagi na wypalaną skałę. Hok już wcześniej zauważył, że ufają całkowicie umiejętnościom Chalisa, czasem któryś z nich podchodził do ogniomistrza, zamieniał kilka zdań i odchodzić. Tylko raz Pashut i raz Fineagon podeszli do skały i po przyłożeniu do niej dłoni zamierali na kilka chwil, by potem, po skinięciu głową, po dwóch, trzech słowach, odejść.

Większość Pia zajętych była przy koniach zmęczonych kilkudniową podróżą, snem bez ściągania siodeł i osłabionych skąpym pożywieniem. W tej dziedzinie Hok był największym znawcą i chętnie dzielił swą wiedzę z Pia. Pokazał jak opatrzyć rany od kłujących traw, przez które kilka razy jechali, nauczył jak dbać o otarte od siodeł grzbiety i rany po zaciągniętych bez wyczucia popręgach. Ale w ciągu dwóch dni od chwili, gdy plama mroku na brzegu bajowa pochłonęła Malcona, konie zostały podkarmione ziarnem i trawą rwaną rękami między zmierzchem i nocą; nie były to zbyt duże porcje, ale przecież konie nie pracowały, a ich rany goiły się świetnie pod okiem Jo, Sachela i Fineagona.

Hok rozejrzał się po kryjówce w poszukiwaniu zajęcia dla siebie. Ścisnął nos palcami i dmuchnął mocno, aż poczuł ból w uszach – jednostajny szum wody dawał złudzenie przytępienia słuchu – a potem westchnąwszy jeszcze raz podszedł do swojego posłania tuż przy wylocie – nie wstydził się swych obaw i gdy zaczęło się palenie skały przeniósł swoją skórę bliżej wyjścia – i położył się wygodnie na plecach. Podłożył dłonie pod głowę i z oczami utkwionymi w kamiennym sklepieniu nad głową wsłuchiwał się w monotonny szum wodospadu. Myśli leniwie przepływały przez głowę ukołysane szmerem wody, kilka razy na dłużej przymknął powieki, aż za którymś razem nie otworzył ich i zapadł w sen.

Obudziło go krótkie parsknięcie Lita. Dotychczas wszystkie konie jakby świadome niebezpieczeństwa milczały, więc Hok poderwał się na równe nogi i od razu wyszarpując miecz Tiuruga z pochwy. Zbliżał się do niego Pashut i widząc napięcie w twarzy Hoka uspokajająco uniósł do góry rękę.

– Zbieramy się – powiedział cicho. – Już czas.

Hok rozejrzał się po kryjówce. Wszyscy Pia byli już gotowi do wyjścia, konie, z wyjątkiem Lita, który nie dopuszczał do siebie nikogo prócz Hoka, były osiodłane, worki spakowane. Hok spojrzał z wyrzutem na Pashuta i rzucił się do pakowania swojego posłania i siodłania Lita. Chwilę później chwycił wodze i poprowadził konia ku wyjściu. Większość wierzchowców była już wyprowadzona, w jaskini został tylko Chalis i Pashut. Wódz Pia gestem wskazał Hokowi wyjście i nie zwracając nań więcej uwagi podszedł w ślad za Chalisem do głębokiej ognistej szczeliny w skale. Hok nie czekał, tylko poprowadził Lita między zaroślami na łąkę. Gdy wkraczając pomiędzy zielone gałęzie odwrócił się na moment zobaczył jak Chalis i Pashut szerokimi gestami sypią ognisty proszek w smugę żaru wżartego w skałę. Światło uderzyło w oczy. Jeźdźcy i konie zgrupowali się jakieś dwadzieścia kroków od ostatniej kępy krzewów zasłaniających wejście do schronienia. Hok podszedł do Fineagona. Rozejrzał się dookoła, ale widząc, że kilku z Pia pełni wartę w dość znacznej odległości, że wystawiono ubezpieczenie przetarł łzawiące oczy i obejrzał się na kępę zieleni, za którą zostali dwaj Pia.

– Tu jesteśmy bezpieczni?

Fineagon chwilę patrzył również na skalny kołnierz i przewalającą się przezeń wodę.

– Na pewno. – Odpowiedział krótko, ale widząc, za wątpliwości Hoka nie rozwiał, dodał: – Woda przeleje się tylko przez wyrwę, może trochę pójdzie bokiem, ale nie sądzę. To nie jest trudne zadanie.

Hok popatrzył na starego i nagle pewna myśl szarpnęła nim.

– Trzymaj konia! – powiedział i wyciągnął wodze w stronę patriarchy Pia. – Albo nie – cofnął rękę przypominając sobie że Lit nie będzie słuchał nikogo. Niecierpliwym gestem przywołał stojącego najbliżej Jo. – Biegnij po Pashuta, niech szybko przyjdzie tu – powiedział, gdy Pia zostawiając wodze Sachelowi zbliżył się do niego.

– Wymyśliłeś coś? – zapytał Fineagon.

– Chyba tak, poczekaj niech przyjdzie Pashut. Wódz Pia z lekko zmarszczonymi brwiami szybkim krokiem podszedł do nich.

– Co się stało?

– Moglibyśmy przy pomocy waszego proszku zaatakować te stwory w wodzie albo nawet zamek Lippysa.

Pashut zmarszczył brwi i oderwał na chwilę wzrok od Hoka, spoglądając na Fineagona.

– Jak?

– Przywiązać woreczki z podpalonym proszkiem do strzał i gdy zejdzie woda strzelać nimi. Gdy strzała wbije się w ciało takiego…

– Rozumiem! – przerwał Pashut i zmarszczka zniknęła z jego czoła. – To im się nie spodoba!

Klepnął Hoka w ramię, aż Enda mało nie upadł, szybko wydał odpowiednie rozkazy Pia i sam odwrócił się, by wrócić do jaskini, ale w tej samej chwili Chalis wysunął się z gęstwiny krzaków i Pashut zatrzymał się po zrobieniu dwóch kroków. Chalis podszedł bliżej i kiwnął głową.

– Już niedługo – powiedział.

Pashut rozejrzał się po Pia i krzyknął głośno, jakby znajdował się u siebie w jaskini:

– Gotowi? – a gdy Pia, drący skóry na niewielkie kawałki odkrzyknęli wesoło, dodał: – No to: na konie! I najkrótszą drogą na brzeg.

Dosiedli koni i ruszyli, gdy z tyłu rozległ się stłumiony huk i potężne pacnięcie. Wszyscy odwrócili się, ale zobaczyli tylko dużą falę pyłu wodnego wzbijającą się w powietrze. Kopyta koni zadudniły głośno, gdy wypadli na ubity brzeg bajora. Świeżo odsłonięte dno przy brzegu wskazywało ile już ubyło wody w ciągu kilku chwil. Ubywała w oczach, ale nikt nie przyglądał się pędzącej w jednym kierunku wodzie. Kilku Pia rozrzuciło po ziemi podarte na małe kawałki skóry i gorączkowo sypało w nie po garstce ogniowego proszku, puszczone samopas konie rozbiegły się zdenerwowane krzątaniną i smrodem bijącym z osuszanego jeziora. Gorączkowo przygotowywano łuki i strzały. Nigwere wykrzesał ogień i na klepisku rozpalał sporą kupkę ognistego proszku. Gdy Hok naciągnął cięciwę i spojrzał na błyszczącą od błota nieckę, kotłowało się w niej pięć czy sześć olbrzymich ubłoconych cielsk. Czasem spod warstwy szlamu błyskały sine kawałki ciał. Stwory były olbrzymie, większe od sporej skały, przypominały olbrzymie worki wypełnione twardą substancją i wyposażone w kilkanaście krótszych i dłuższych macek. Zgrupowały się tam, gdzie była jeszcze woda gęsta od rozbełtanego mułu, kipiała pod uderzeniami ich wici, wysokie fontanny błota wzbijały się w górę, czasem gruba struga błotnistej mazi wypluwana przez któregoś ze stworów ze świstem przelatywała nad błotnistym dnem i z głośnym chlupotem uderzała w warstwę błota. Nigwere nabrał na koniec noża drobinę dymiącego już proszku i podbiegł do rozłożonych płatów skóry, strząsnął odrobinę na kupki proszku. Inni Pia szybko zawiązywali je i przywiązywali do strzał. Hok rozepchnął niecierpliwie Pia i wyrwał z ręki pierwszą gotową strzałę. Założył ją na cięciwę i przysunął się jak najbliżej brzegu niecki. Wycelował w najbliższego stwora i wypuścił strzałę. Poszybowała i wbiła się w grzbiet rzucającego się w błocie olbrzyma. Jego ruchy nie zmieniły się ani na jotę, tak samo bezładnie miotał się i bulgotał. Hok chwilę przyglądał się cielsku, ale gdy zrozumiał, że sama strzała znaczy dla zaskoczonego ubytkiem wody potwora tyle co dla niego znaczyło by ukąszenie komara, pobiegł do grupki Pia, gdzie czekały już następne strzały. Po chwili dziesięciu łuczników prawie bez przerwy dziurawiło powietrze strzałami uzbrojonymi w żarzące się sakiewki. Nie wszystkie sięgały celu. Nierówno obciążone strzały skręcały w powietrzu, przy tym strzelali Pia, którzy niewiele mieli okazji do ćwiczeń w swoich jaskiniach, ale chyba wszystkie stwory oznaczone już były małymi strużkami dymu, zresztą błoto nie gasiło ognia, więc nawet gdy strzała padała obok potwora, to miotając się w błocie prędzej czy później trafiał on i tak na kupę żaru. Nad bajoro wzbiły się niskie dudniące ryki. Pashut musiał skierować kilku Pia, by wyłapali i przytrzymali konie płoszące się coraz bardziej. Po niedługiej chwili chrapliwe ryki ofiar celnych strzał wzmogły się uniemożliwiając rozmowy. Podnieceni Pia i Holk wypuszczali wciąż nowe strzały w największe zwierzęta jakie dotychczas w życiu widzieli i dopiero Fineagon podchodząc po kolei do strzelców i krzycząc im do ucha skierował ich ogień na kopuły schronienia Lippysa. Odległość była jednak zbyt znaczna i tylko kilka z kilkudziesięciu strzał przeleciało nad kamienną palisadą i małymi smużkami dymu oznaczyło spełnienie zadania. Potworne ryki ścichły nieco, jeden z gigantów uderzając potężnymi ramionami skruszył kilka kamiennych szpil sterczących na brzegu wyspy Lippysa, co Pia przywitali głośnymi, radosnymi okrzykami. Skończyły się woreczki z proszkiem, Hok cofnął się od brzegu, by przemyśleć z Pashutem jak teraz przedostać się na wyspę. Obejrzał się, nie widząc Pia obok siebie, nagle krzyknął głośno i wskazał ręką na wyspę. Wszyscy wbili spojrzenie w samotną postać w purpurowym ubraniu, która jak mały czerwony kwiat wykwitła między pozbawionymi gałęzi pniami kamiennych drzew.

Postać przystanęła na wysokim brzegu i chwilę nie poruszała się. Potem wzniosła obie dłonie ku górze i nagłe zniknęła.

Hok głęboko wciągnął powietrze i wstrzymał oddech, odwrócił się i rozejrzał po stojących nieruchomo Pia.

– To nie był Malcon – powiedział i cisnął z całej siły łukiem o ziemię.

– Nie. To musiał być Lippys – zgrzytnął zębami Pashut.

– Malcon nie żyje! – krzyknął ktoś z tyłu. – Musiał…

– Głupstwa gadasz! – podniósł rękę do góry Fineagon i choć nie mówił głośno ani się nie odwracał, wystraszony Pia umilkł. – Gdyby nie żył, Lippys nie uciekałby z zamku.

W tej samej chwili, w tym samym miejscu co poprzednio, pokazała się druga mała sylwetka. Przystanęła. Widzieli wyraźnie jak porusza głową. W prawej dłoni mocnym żółtym światłem błyszczał Gaed. Malcon podniósł do góry lewą rękę i wykonał nią jakiś ruch, ale zaraz szarpnął się i upadł do tyłu.


Po pierwszym łagodnym szarpnięciu przyszło następne, dużo mocniejsze i dłużej trwające. Coś niewidzialnego nadspodziewanie łagodnie pociągnęło Ma-Na, a gdy zaskoczony Malcon szarpnął prawie z całej siły, opór ustał i Dorn upadł do tyłu. Zerwał się na równe nogi, wściekły, a Magiczny Łańcuch wyciągnął się w kierunku bajora – zawisł w powietrzu, wyprostowany jak kij Malcon nie poczuł żadnego szarpnięcia. Trzymał mocno Ma-Na, ale stracił pewność, że to niewidzialny Lippys usiłuje zabrać mu broń. Przypomniał sobie strach Maga przed Gaedem, którego nie odważył się nawet dotknąć, przypomniał sobie nagłe zaskoczenie Maga, gdy uderzył pięścią w stół słysząc, że Jogas jest zdrajcą, bo przecież uderzył wtedy w blat prawą ręką, pamiętał to dobrze, tylko że rozwścieczony nie zwrócił uwagi na złamanie czaru Maga. A więc przed Lippysem nie jest bezbronny, to raczej Mag powinien się go bać. I boi się. Ucieka! To nie on ciągnie Ma-Na. Malcon szybko podniósł rękę z łańcuszkiem w górę i mocno zakręcił, a potem wypuścił z ręki nie dbając o cel. Ma-Na wyleciał w kierunku zamku Lippysa, ale od razu skręcił i przyspieszając – Malcon widział to wyraźnie – poszybował w stronę bajora, w którym niemrawo, agonalnie poruszało się kilka olbrzymich cielsk sług Maga. Cienki, srebrny wężyk łańcuszka opadł niżej i nagle tuż nad powierzchnią błota, zaczepił się o coś jednym końcem, zawinął się wokół czegoś niewidzialnego.

Malcon szybko rozejrzał się i korzystając z kilku występów na skale opuścił się na dno niecki i wszedł w cuchnące błocko. Śmierdząca maź mlaskając połknęła najpierw jego stopy, potem, po kilku krokach łakomie podniosła się do kolan. Malcon nie zwracał na to uwagi, brnął najszybciej jak mógł w stronę poruszającej się wolno spirali z łańcucha owiniętej na czymś bezkształtnym i niewidzialnym. Znajdował się o dziesięć kroków od celu gdy nad niecką jeziora rozległ się przeraźliwy pisk. Wysoki, wibrujący zgrzyt narastał aż do bólu, Malcon wzdrygnął się, ale nie zaprzestał posuwać się w stronę spętanego przez Ma-Na Lippysa. Gdy dotarł na odległość dwóch kroków, trząsł się cały i spluwał gęstą śliną, z trudnością powstrzymując się od torsji. Nie starał się wymierzyć dokładnie czy uderzyć specjalnie mocno, po prostu ciął w marszu przestrzeń między zwojami łańcuszka marząc tylko o jednym – by ustał ten przeraźliwy świst, który rwał mu ciało na kawały, który znalazł swe miejsce w jego wnętrzu i szalał tam, jak zwierzę, które nie zauważa otwartych drzwi klatki, biegając na podłodze i skacząc po ścianach.


Miecz ciężko utknął w słupie powietrza owiniętego Ma-Na, jak w bryle gliny. Malcon tracąc prawie przytomność wyrwał go i uderzył jeszcze raz. Gwizd zapulsował, ustał, pojawił się znowu, ale dużo cichszy. Malcon Dorn, król Laberi uderzył jeszcze raz i jeszcze. Osunął się na kolana i ciężko dysząc, trzęsąc się, patrzył na purpurowy kłąb wibrujący z suchym szelestem w spirali Magicznego Łańcucha. Słyszał ten szelest wyraźnie, jakby to był jedyny dźwięk na ziemi, choć docierał do niego chlupot błota, bulgot zdychających potworów i krzyki z brzegu, ale ważny był tylko szelest. Podniósł się i choć fetor błota dusił i palił w gardle, odetchnął głęboko i wykrzywiając twarz z wysiłku uderzył z całej siły w gęstą czerwoną mgłę spętaną łańcuchem. Potężny podmuch zwalił go z nóg, uderzając boleśnie błotem w twarz, na chwilę wszystko przesłoniła czerwień, jakby pękł ogromny wór z krwią i świat. A potem zrobiło się cicho.

Malcon wstał i wypluł błoto, przetarł rękawem kaftana twarz. Fala radości zalała go, poczuł ogromną siłę wypełniającą całe jego ciało, wydawało mu się, że gdyby tylko chciał, mógłby ramieniem przesunąć górę, oddechem wywołać sztorm na morzu. Uniósł w górę rękę i patrząc na niespokojnie biegające po brzegu małe postacie towarzyszy krzyknął z całej siły. Gaed w jego ręku wydłużył się dwukrotnie i promieniował mocnym, czerwonym światłem.

Загрузка...