7.

Den obudził się pierwszy. Chwilę leżał z oczami utkwionymi w suficie, potem wstał i ubrał się. Zauważył, że Ziga obserwuje go nie poruszając się. Hok i Malcon spali jeszcze. Chwycił w ręce pas i trzymając go w ręku podszedł do małego kaganka. Dopiero gdy włożył koniec szydła w płomyczek przypomniał sobie wydarzenia poprzedniego dnia i rzucił kolec na stolik. Pokręcił głową i obudził Malcona. Hok poruszył się, gdy Malcon zerwał się po dotknięciu Dena. Obaj chwilę przeciągali się.

– Nie wymyśliłeś niczego innego podczas snu? – ziewnął Hok.

Malcon pokręcił głową, obaj spali w ubraniach z bronią obok posłania, od razu byli gotowi do działania.

– Jedyne co mi przyszło do głowy to to, że pojedziecie we dwójkę – ty i Den. Ja tu dam sobie radę sam, a jeśli nie, to i wy mi nie pomożecie. Musicie sprowadzić tu Pia, wtedy mamy szansę utrzymać Greez i wyprawić się do domu Lippysa. Jeśli uda mu się przejąć skalę Mezara, będzie się z nami bawił w kotka i myszkę…

– Chcesz tu zostać sam? – Hok wykonał półokrągły gest ręką i zatrzymał się z dłonią skierowaną między sufit i ścianę.

– Wcale nie chcę. Muszę. To znaczy: wy musicie przyprowadzić tu Pia. Najlepiej z tym magicznym łańcuszkiem. Na pewno się przyda.

– Ale sam w Greez? – Hok opuścił rękę i zbliżył się o krok do Malcona.

– Z Denem będziesz bezpieczniejszy – Malcon również zrobił krok i położył rękę na ramieniu przyjaciela. – Musisz w ciągu jednego dnia dotrzeć do Pia. Możesz nie przeżyć nocy, a jeśli trafisz na Tiurugów, to tylko on może uchronić cię przed zwloką w podróży – ostatnie zdanie było właściwie pytaniem skierowanym do Dena siedzącego na zydlu.

Gdy obaj królowie popatrzyli na niego, wolno podniósł głowę i pokręcił nią lekko.

– I masz rację, i nie masz. Ale rzeczywiście bez pomocy nic nie zdziałacie. To jest teraz najważniejsze. Tylko nie myśl, Malconie, że będziesz tu bezpieczny. Obawiam się, że Magowie wiedzą już coś niecoś. Powinniśmy byli wyjechać już wczoraj, a skoro nie wyjechaliśmy, to nie traćmy już więcej czasu. Chodźmy – wstał z zydla i wyszedł na korytarz.

Gdy Malcon z Zigą u nogi i Hok dogonili go na korytarzu, nie zwalniając kroku rzucił przez ramię:

– Weźmy łuki ze zbrojowni. Musimy szybko zabić strażników. Kiedy broda jest wyciągnięta, tylko od góry można się dostać do Greez… – urwał nagle i zatrzymał się. Po raz pierwszy zobaczyli w jego oczach ślad ciekawości, pierwszego ludzkiego uczucia, które przebiło skorupę obojętności.

– Co to jest broda? – szybko zapytał Hok, obawiając się, że Malcon, szczery i ufny, zdradzi drogę, jaką dostali się do Greez.

– To ruchoma komnata bez ścian, którą zjeżdża się do stajen, wykutych w skale pod nami. Do brody można wejść tylko z góry – Den wskazał palcem kamienny sufit i nie pytając już o nic ruszył dalej.

Wyszli na krużganek i przeszli spory odcinek, zanim Den pchnął drzwi i zaprowadził ich korytarzem, takim samym jak wszystkie inne, do zbrojowni. Nie było tam żadnych szczególnych broni, ale Hok szukał uparcie i wybierał długo, zanim odłożył trzy łuki i kilka tuzinów strzał a potem długą chwilę bobrował wśród zakurzonego oręża, po czym odpiął swój sztylet i miecz i przypasał nowy. Den również wybrał sobie miecz i sztylet, a Malcon, choć widział spojrzenie Hoka, nic zabronił mu tego. Tylko on nie szukał broni, przykucnął pod ścianą przy wejściu i wolno przesuwał dłonią po karku i łbie wilczycy. Wstał, gdy podeszli do niego i wskazał Adenowi korytarz.

Obeszli znowu spory kawałek krużganka, zanim Den wskazał jakieś drzwi i powiedział:

– Za tymi drzwiami są schody zakończone drzwiami, które można otworzyć tylko z naszej strony. Musimy szybko wyskoczyć i zabić wszystkich trzech strażników. Nie mogę ich zagadać, bo zawsze Mezar wchodził pierwszy. Będą natychmiast strzelać do każdego, kto pojawi się w strażnicy.

– Tylko trzech? – upewnił się Hok i wyjął dwie strzały z kołczana.

Malcon wzruszył ramionami zniecierpliwiony nieufnością Hoka, ale nic nie powiedział. Den powtórzył jego gest, choć oznaczał on tylko niepewność.

– Tylu zawsze widziałem i tyle jedzenia podawano na górę. Na zmianę też zawsze szli tylko trzej wojownicy.

– Idziemy – powiedział cicho Malcon i położył rękę na ramieniu Dena. – Otworzysz drzwi i pochylisz się. Żebym mógł strzelać nad tobą – wyjaśnił.

Den przymknął powieki i lekko skinął głową. Pchnął drzwi i bezgłośnie wsunął się w korytarz. Nie był oświetlony, ale po kilku krokach, gdy światło z krużganka rzucało jeszcze cienie na ściany i podłogę, zaczęły się schody. Malcon naliczył dziewięć stopni gdy Den, choć nie doszedł jeszcze do drzwi, zatrzymał się i zaczął wodzić rękami po ścianie. Trwało to chwilę. Malcon poczuł na ramieniu dłoń Hoka, gdy ręka Dena zagłębiła się w kamiennej ścianie, a zaraz potem cała płyta zapadła się gdzieś i Den skinął na Malcona. Gdy Dorn wszedł na dwa stopnie i sięgnął głową poziomu niszy w ścianie, Den pochylił się do ucha Malcona i szepnął:

– Mezar zawsze wsadzał tam głowę, zanim wszedł do strażnicy, ale nie wiem po co… Może i ja spróbuję?

Malcon skinął głową. Den wspiął się na palce i wolno włożył głowę w prostokątny otwór. Obie ręce oparł o ścianę po obu stronach otworu i widać było, że jest gotów w każdej chwili odskoczyć do tyłu. Szarpnął się nawet, ale zaraz uspokoił i zaczął kręcić głową jakby oglądał ściany skrytki, choć Malcon, wyciągając szyję i zaglądając mu ponad ramieniem, nie widział niczego, prócz ciemnych gładkich ścian. Ale gdy Den wysunął głowę z powrotem, Malcon zobaczył na jego twarzy szczere oszołomienie. Włożył sam głowę w ciemną kasetę, przed jego oczami rozbłysło jasne światło. Szarpnął się całym ciałem, jak przed chwilą Den.

Czuł pod nogami kamienne schody i wiedział, że ręce położył na brzegu wnęki, ale widział coś, czego w normalny sposób nie powinien był widzieć. Zmrużył oczy – blask porannego słońca uderzył w źrenice. Zobaczył zieloną równinę widzianą ze szczytu Greez. Poruszył głową, równina przemknęła przed oczami, chwilę Malcon szamotał się zanim zrozumiał, że jakimś niepojętym sposobem znalazł się jakby na szczycie słupa sterczącego ze strażnicy. Gdy wsunął głowę głębiej i spojrzał w dół, zobaczył dwóch Tiurugów – jeden stał odwrócony plecami w stronę Malcona i przyglądał się pofalowanej równinie pod skałą. Drugi chodził wolno, ponuro patrząc pod nogi. Malcon zrozumiał, że może obejrzeć całą strażnicę, choć wcale nie kręci aż tak mocno głową. Trzeciego strażnika znalazł po przeciwnej stronie obszernego balkonu, jakim była strażnica. Zobaczył też drzwi, przed którymi stali, schody wiodące na poziom strażnicy i niewysoki słup, z którego oglądał zakończenie Greez. Przestał zastanawiać się nad sposobem, jakiego użył Mezar, jeszcze raz obejrzał strażnicę i wysunął głowę ze skrytki.

– Jeden jest prawie na wprost drzwi, drugi po przeciwnej stronie, a trzeci chodzi tam i z powrotem. Hok – wskazał palcem niszę – przyjrzyj się i ty – a gdy po chwili Hok wysunął zdziwioną twarz z wnęki dodał: – Ja wyskoczę pierwszy i zaatakuję tego z tyłu, a wy tych dwóch na wprost wyjścia. Nie widziałem przy nich łuków…

Hok zatrzepotał rękami i powiedział szeptem:

– Mają takie wyrzutnie strzał jak Pia, przynajmniej dwaj z nich.

– Trudno. Postaram się szybko uskoczyć za ścianę, a wy musicie ich od razu zastrzelić. Inaczej nic nam się nie uda.

Den i Hok skinęli głowami i założyli strzały na cięciwę. Malcon swoją wziął w zęby, przełożył łuk do prawej ręki i szarpnął drzwi. Otworzyły się łatwo, bez najmniejszego dźwięku, tylko fala powietrza uderzyła w twarz Malcona. Przeskoczył już trzy stopnie i wyskakiwał na poziom strażnicy, gdy ten maszerujący Tiurug zauważył go. Na zaciętej twarzy nie odmalowało się żadne uczucie, strażnik nie wydał żadnego dźwięku, podniósł tylko swój miotacz strzał. Malcon patrzył mu w oczy i nie unosił swojego łuku, chciał jak najszybciej zobaczyć trzeciego strażnika, ale zanim odwrócił głowę i uskoczył za róg, dostrzegł jak strzała Dena, chyba Dena, wbija się w gardło strażnika i jak Tiurug wali się na posadzkę. Natknął się na trzeciego strażnika, gdy tamten, nie wiadomo jakim sposobem dowiedziawszy się o ataku, biegł w jego stronę. Malcon trafił go w pierś, ale Tiurug, choć już prawie martwy, biegł wciąż w jego kierunku, a bezwładna ręka wyciągała miecz z pochwy i kierowała go w pierś króla Laberi. Malcon uskoczył, ciął go w kark i przywierając plecami do szybu, który wyprowadził ich na strażnicę rozejrzał się. Nic nie poruszało się w zasięgu wzroku, a ciszę mącił tylko utykany z cienkiego poświstu szelest wiatru. Malcon przekroczył ciało strażnika i kałużę krwi wyciekającej z rozpłatanej szyi i obszedł wokoło wieżyczkę z wyjściem. Den i Hok szli w jego kierunku, a Ziga obwąchiwała leżące tuż obok siebie dwa nieruchome ciała Tiurugów. Malcon uśmiechnął się i chciał pochwalić pomocników, gdy Ziga runęła w stronę okrągłej kamiennej wieżyczki bez okien, ze szczytu której tajemniczym sposobem ich spojrzenia obiegały przed chwilą całą strażnicę. Zdziwiony Malcon odwrócił głowę i zobaczył, że ze szczeliny powstałej w gładkim dotąd i spoistym kamieniu wyskakuje jeszcze jeden strażnik z miotaczem wycelowanym w jego pierś. Wszystko działo się bardzo szybko – Ziga wyciągnęła się w biegu, Tiurug wysuwał do przodu rękę i strzała rozpoczynała swój lot, by zakończyć go w ciele Malcona Dorna. Król Laberi runął na posadzkę jednocześnie rzucając swój miecz w nogi strażnika. Strzała wykrzesała iskrę i wyłupała kawałeczek kamienia, ostrze miecza trafiło w kolano Tiuruga, a Ziga jak pocisk uderzyła jednocześnie w jego pierś. Strażnik nie zdążył wyjąć miecza, usiłował osłonić się ramieniem, ale było już za późno – zęby wilczycy wpiły się w jego gardło a impet jej ciała powalił go na posadzkę. Gdy Hok z Denem podbiegli do czwartego strażnika, Ziga otrząsnęła się i odeszła od swojej ofiary. Hok przeskoczył ciało, i wsunął się w ciemny otwór wieży.

– To już chyba naprawdę wszyscy – powiedział po chwili z naciskiem, wysuwając się z wieżyczki…

Patrzył na Dena, wyraźnie oskarżając go o wprowadzenie w błąd i zdradę. Ściskał rękojeść miecza. Den popatrzył na Malcona i wypuścił swój miecz z dłoni.

– Nic nie wiedziałem o czwartym strażniku. To była tajemnica Mezara. Nie obchodzi mnie czy uwierzycie… Mówię prawdę.

Z jego oczu zniknęło podniecenie, stały się mętne i puste jak wczoraj. Malcon rzucił spojrzenie w kierunku Hoka i podszedł do chłopca.

– Nie możesz się dziwić naszej nieufności – powiedział. – Ale to nie znaczy, że cię podejrzewamy.

Hok wydał z siebie dźwięk podobny do przytaknięcia, a gdy Malcon spojrzał na niego i mrugnął lekko, Loffer dodał:

– Tylko tak mi się powiedziało, gdybym ci nie ufał już dawno byś nie żył – podszedł do Dena i klepnął go w plecy. – Lepiej pokaż tę bordę i jedźmy już.

Den podniósł głowę i popatrzył po kolei w oczy obu królom. Milczał jeszcze chwilę, potem machnął ręką w niezrozumiałym geście.

– To tam – machnął dłonią. – Chodźcie – podszedł do bariery i wskazał dwa otwory. Wsunął dłoń w jeden z otworów rozległ się zgrzyt i bariera obsunęła się odsłaniając duży balkon otoczony cienkimi żerdziami. – My wejdziemy tu, a ty włożysz rękę do drugiego otworu i naciśniesz dźwignię. Wtedy my zjedziemy na poziom stajni i tam borda się zatrzyma. Osiodłamy konie i wtedy naciśniesz dźwignię jeszcze raz. Gdy zejdziemy na ziemię, naciśniesz drugą dźwignię i borda wróci na swoje miejsce. Kiedy wrócimy, usłyszysz gong, na pewno go nie przegapisz – słychać go doskonale w całej wieży.

– Ale jak ona się porusza? Nie może się to wszystko zwalić? Trochę mi się nie podoba – Hok pociągnął nosem.

– Dokładnie nie wiem. Cała borda wisi na sznurach, a w podziemiach jest komora, w której znajduje się jej serce. Tak powiedział kiedyś Mezar.

– Musiał ci ufać?… mruknął Hok.

– Nie musiał! – Den zacisnął zęby. – Wiedział, że mu nie ucieknę, a gdy uzna to za wskazane, zabije mnie, albo odda Lippysowi, żeby zrobił ze mnie Latające Oko.

– Dajcie spokój – wtrącił się Malcon. – Bierzcie zapasy i jedźcie.

– W stajni zawsze jest prowiant na drogę – suszone owoce suchary i mięso. I woda.

– Jeśli nie zdołamy dotrzeć przed nocą do Pia, to zapasy raczej nie będą nam potrzebne – dodał Hok z krzywym uśmiechem.

– No, jedźcie – Malcon pchnął go mocno w ramię. Nie chciał, by zauważyli, że boi się rozłąki, że obawia się jakiegoś podstępu, ataku. Den bez słowa wskoczył na platformę bordy, Hok otworzył usta, ale machnął ręką i wszedł za nim. Malcon wsadził dłoń w otwór, wymacał mały drążek, nacisnął go i w tej samej chwili borda drgnęła i popłynęła w dół. Gdy tylko głowa Hoka zniknęła z oczu Malcona, kamienna bariera ze zgrzytem wróciła na swoje miejsce, a Malcon puścił drążek i wychylił się ponad balustradę. Widział z góry czubek głowy Dena, który patrzył na równinę i twarz Hoka zadzierającego głowę do góry. Borda i postacie na niej zmniejszały się szybko, po chwili nie można było rozróżnić rysów twarzy. Wtedy platforma zatrzymała się i Den, a za nim Hok, weszli w skałę. Po długiej chwili, gdy Malcon zaczął już się niecierpliwić, najpierw Hok, a potem Den weszli na bordę ciągnąc za sobą konie. Platforma ruszyła w dół, jazda trwała teraz krócej, borda zatrzymała się, wysłannicy dosiedli koni i ruszyli galopem w stronę skalistego grzbietu którego podziemnymi korytarzami doszli tu Malcon z Hokiem. Gdy Dorn nacisnął drugą dźwignię i upewnił się, że borda wjeżdża na górę odwrócił się i rozejrzał po strażnicy.

Najpierw wszedł do okrągłej wieżyczki z której wyskoczył czwarty strażnik i obejrzał ją dokładnie. Nie znalazł w niej żadnego przejścia, więc uznał, że do niczego mu się nie przyda. Zaciągnął tam ciała strażników, ale nie dało się zamknąć drzwi – otwierały się i zamykały od wewnątrz. Malcon chwilę zastanawiał się i nawet wymyślił sposób na zamknięcie drzwi – wystarczyło przywiązać jakiś sznurek do dźwigni i pociągnąć za nią już ze strażnicy – ale nie dałoby się już nigdy wieżyczki otworzyć, więc zostawił ją otwartą.

Odpoczywał chwilę obchodząc strażnicę i oglądając krainę Yara. Przerwała mu Ziga krótkim szczeknięciem. Malcon poczuł, że serce zatrzepotało mu w piersi. Rozejrzał się szybko i zobaczył małą, ciemną chmurką nadlatującą nad Greez. Poruszała się zbyt szybko jak na zwykły obłoczek, nic czuło się zupełnie wiatru – Malcon dotknął Gaeda i zawołał Zigę. Na korytarzu zamknął za sobą drzwi. Chwilę stał obok wnęki i przyglądał się chmurze, ale gdy zawisła nad Greez, cicho odszedł, by zejść na któryś z niższych poziomów. Wróg zaatakował, gdy Malcon szedł krużgankiem.

Przez okna zaczęły wlatywać jakieś ciemne strzępy, wirowały pod sufitem zupełnie bezgłośnie, łączyły się w większe części okrążały Malcona i Zigę, Dorn wyjął Gaed i drugi miecz, usiłując przebić się do którejś z komnat; ale dziwne prawie czarne teraz płachty wielkości chust, nie puszczały. Nie bały się również Gaeda. Latały coraz bliżej Malcona, a im bardziej się zbliżały, tym bardziej kręciło mu się w głowie. Oparł się o ścianę plecami i nie przestawał machać mieczami, choć wiedział już, że tak się nie obroni. Nagle wszystkie czarne strzępy zawirowały i odskoczyły od Malcona. Zbiły się w jeden duży kłąb, który opadł na podłogę, coś zabulgotało i nagle w tym miejscu pojawił się ohydny stwór. W pierwszej chwili wyglądał jak olbrzymia żaba wielkości taura, ale gdy otworzył paszczę i pokazał trzy szeregi cienkich zębów i w dodatku wysunął głowę na długiej szyi, tylko śliska gadzia skóra przypominała nieszkodliwą ropuchę. Malcon zrobił krok do przodu i wyciągnął miecz w kierunku potwora. Tamten syknął i cofnął łeb, ale zaraz wystrzelił nim w kierunku Malcona. Król Laberi zdołał odskoczyć, ale nie zdążył zadać ciosu, tak szybki był ten ruch. A gdy oparł się plecami o ścianę, w tym samym co przed chwilą miejscu, potwór zabulgotał, nadął się i nagle rozsypał się na małe kule, które jak wystrzelone poleciały w stronę Malcona. Żadna z nich nie dotknęła Dorna, wszystkie uderzały w ścianę, ale za to gdy odsłonił twarz i obejrzał się zobaczył, że z miejsc, w które uderzyły, w błyskawicznym tempie wyrastają czarne wici. Zanim Malcon oprzytomniał i spróbował odskoczyć, wici zwinęły się, splątały i Malcon znalazł się w klatce. Uderzył kilka razy mieczem w cienkie kraty, uderzył Gaedem, ale żadna z prób nie dała rezultatu. Grube na palec kraty były silniejsze od jego broni. Malcon miotał się w klatce uderzając w pręty, słabo dzwoniące pod uderzeniami jego mieczy, aż poczuł, że pot zalewa mu oczy. Przystanął i rozejrzał się. Zobaczył Zigę stojącą pod ścianą. Nikogo więcej na krużganku nie było. Malcon oparł się plecami o ścianę i opuścił miecze. Zrozumiał, że tym razem pułapka Yara zadziałała. I nie widział sposobu na jej pokonanie.


– Dlaczego Malcon nie odpowiada? – Hok podszedł do trzonu Greez i uderzył otwartą dłonią w skale.

– Musiało mu się coś stać – powiedział Den i znowu szarpnął dźwignię schowaną w wąskiej szczelinie. Na zmianę szarpali i pchali dźwignię, zniechęcali się i odstępowali miejsce drugiemu, ale usiłowania nie przyniosły rezultatów.

– Musimy się tam dostać jak najszybciej. Coś się musiało stać. Zaatakowali go, na pewno… Zrób coś!

– A korytarzem nie możemy przejść? – zapytał Den i wskazał kciukiem górę, z wnętrza której Malcon i Hok przedostali się do Greez.

– Nie wiem. Nie mamy czasu wracać do Pia i jeszcze raz przebyć tę samą drogę. Musimy próbować tędy. Naprawdę nie możesz inaczej wprowadzić nas do góry?

– Trzeba się wspiąć do stajni – powiedział szybko Den. – Tylko stamtąd można ściągnąć bordę.

– Kpisz sobie? – Hok zadarł głowę do góry i popatrzył na pionową kolumnę. – Kto to zrobi?

– Nie wiem. Ale tylko ja mogę uruchomić bordę ze stajni. Włażę – Den zrzucił kaftan i usiadł na ziemi. Ściągnął jeden but i szarpnął za podeszwę drugiego. Zrzucił go i wstał. Jednym ruchem pozbył się miecza, ale wsadził za pas sztylet i zwrócił się do Hoka: – Daj mi swój.

Hok wolno, jakby namyślał się, odpiął sztylet i podał go Denowi. Dwa razy otworzył usta, ale nic nie powiedział. Dopiero gdy Den odsunął się od podstawy Greez i zaczął uważnie przyglądać się skale, szukając szczelin i występów, które ułatwiłyby wspinaczkę, Hok splunął i powiedział cicho: – Dasz radę?

– Nie wiem – głos Dena nabrał głębszych, dudniących tonów gdy mówił z zadartą głową. – Bardzo bym chciał, ale nie myśl, że dokonuję jakiegoś bohaterskiego czynu – zerknął na Hoka i chyba po raz pierwszy od chwili, gdy się poznali, lekki uśmiech poruszył wargi chłopca.

– Albo dostanę się do stajni, albo spadnę, a jeśli nie wejdę, to tak czy inaczej nie przeżyję tu nocy. Nawet nie masz pojęcia co będzie się tutaj działo. A do nocy niewiele czasu zostało.

Odwrócił się i podszedł do skały. Hok również zbliżył się do niego. Stał chwilę z rękami zgiętymi w łokciach, aby łapać Dena, gdyby spadał, ale zaraz odszedł i zwrócił się do Pashuta i jego łudzi:

– Bierzcie swoje skóry i chodźcie tu. Po pięciu na jedną Pashut odwrócił się do swoich ludzi i wydał rozkaz, piętnastu najbliższych jeźdźców zeskoczyło z koni i szybko odczepiło od siodeł duże skóry. Podbiegli do Hoka, obok którego stał już Pashut.

– Rozciągnijcie skóry i stańcie pod nim – Hok wskazał głową wspinającego się wolno w górę Dena. – Jeśli odpadnie od skały, łapcie go w nie.

Pia podeszli pod skałę i ustawili się pod Denem.

– Myślisz, że to pomoże? – Pashut zadarł głowę i przyjrzał się szerokiemu otworowi prowadzącemu do stajni.

– Jeśli spadnie z samej góry… – Hok wzruszył ramionami.

Usiadł na ziemi i wziął w usta koniuszek cienkiego rzemyka zwisającego z kołnierza. Wbił zęby w skórę, wykrzywiając twarz. Patrzył chwilę na Dena, wolno, uparcie wpełzającego na skałę. Odwrócił na chwilę głowę i popatrzył na dwunastu Pia siedzących na koniach i również patrzących na Dena. Westchnął głęboko. Pashut minął go podchodząc do swoich ludzi. Wydał krótki rozkaz i trzech wojowników galopem rozjechało się w różne strony. Hok patrzył jak wjeżdżają na pierwsze wzgórza i zsiadają z koni. Pashut podszedł do niego u usiadł obok.

– Co będzie jak się nie wdrapie? – zapytał.

– Bardzo źle będzie – mruknął Hok. – Czeka nas noc…

– Może roześlę resztę, aby szukali jakiegoś schronienia?

– Nie zaszkodzi – Hok położył się na plecach, podkładając ręce pod głowę. – Nie chcę na niego patrzeć – zamknął oczy. – Powiesz mi jak wejdzie.

– Nie bądź dzieckiem – Pashut przywołał jednego z pozostałych jeźdźców i kazał rozjechać się parami w poszukiwaniu jakiejś groty, pieczary czy innego dogodniejszego do obrony miejsca. Oparł się na łokciach i odszukał wzrokiem Dena na skale. Wspinał się wolno, ale nie ustawał i przebył już prawie połowę drogi. Widocznie znajdował występy i szczeliny, których z dołu, z miejsca gdzie leżeli Hok i Pashut, nie było widać. Teraz jednak zawisł na jednej ręce drugą szukając jakiegoś oparcia. Palcami nóg coraz szybciej drapał skałę czepiając się najmniejszego załamania, ale ciągle nie znajdował. W końcu, kiedy Pia na dole nerwowo zadreptali przesuwając się i szukając najlepszego miejsca, aby złapać go w derkę i gdy ich ręce mocniej uchwyciły rogi skór, Den wyszarpnął zza pasa sztylet i wsadził go w jakąś szczelinę, którą w końcu wymacał. Zawisł teraz na drugiej ręce, przesunął się trochę w bok kołysząc nogami i chwycił palcami jakiś występ. Chwilę odpoczywał, potem podciągnął się i zostawiając sztylet w szczelinie wspiął się nieco wyżej. Był już w połowie drogi, gdy palce uczepione małej fałdy na skale wyłamały ten okruch, a druga ręka nie znalazła żadnego oparcia. Chwilę jeszcze Den przywierał do skały stojąc na czubkach prawej stopy, a potem, nie wydając żadnego odgłosu, odpadł od Greez i poszybował w dół. Jęk Pashuta poderwał Hoka i dlatego zdążył zobaczyć ostatnią chwilę lotu Dena. Wrzasnął krótko i zerwał się na nogi gdy ciało znikło przesłonięte plecami Pia, jedynych, którzy nie zamarli w chwili upadku, lecz przesuwali się celując skórą pod Dena. Gdy Hok dobiegł do nich Den siedział na ziemi z szerokim uśmiechem na twarzy. Hok przedarł się przez Pia i kucnął obok chłopca. Złapał go za ramię i potarmosił delikatnie.

– Nic ci się nie stało? – zapytał.

Den parsknął głośnym śmiechem, położył swoją dłoń na dłoni Hoka i powiedział:

– Jeśli masz komu zadać to pytanie, to już nie jest źle. Wysoko byłem?

– Wystarczyłoby – powiedział jeden z Pia władający morkiem.

– Dobrze – Den wstał i podskoczył kilka razy w miejscu. – Teraz już wiem jak to trzeba zrobić. Jak zacząłem spadać… – potarł brodę -… zrozumiałem, że można to zrobić prościej. Najbardziej rozzłościło mnie, że nie zdążę nawet powiedzieć, co wymyśliłem. Dajcie łuk i cienką linkę – rozejrzał się po otaczających go twarzach i gdy jeden z Pia podał mu łuk a inny przyniósł linkę, Den zrobił na jej końcu gruby węzeł, a potem przywiązał ją do strzały. Wszyscy odeszli dalej od podnóża i wtedy Den powiedział:

– Potrzebny jest dobry strzelec. Trzeba trafić w ten tam otwór – wskazał palcem bramę do stajni wysoko nad ziemią.

– Myślisz, że strzała cię utrzyma? – zmarszczył brwi Pashut…

– Nieee… Już wiem – szybko odezwał się Hok. – Tam na progu są wąskie zęby – pokiwał głową. – Węzeł zatrzyma się na nich. Tak?

– Aha. Strzelaj – Den podał łuk jednemu z Pia, który chwilę wcześniej podszedł do niego.

Cała grupa zamarła w bezruchu wstrzymując oddech. Pia wyrównał kłąb liny, odstąpił od niej i założył strzałę na cięciwę. Naciągnął łuk i chwilę celował. Pierwsza strzała uderzyła w skałę o wiele za nisko i złamała się. Dopiero za szóstym strzałem linka zniknęła w otworze stajni. Den pierwszy chwycił drugi koniec i pociągnął delikatnie, wybrał cały luz, a potem, gdy lina przestała zjeżdżać, skoczył i zawisł na niej całym ciężarem.

– Teraz pójdzie to szybko! – krzyknął, kołysząc się i odbijając od skały.

Ale dopiero gdy słońce połową tarczy wbiło się w ziemię, zniknął w stajni, ostatnie promyki światła oświetlały skałę i konie kilkakrotnie już płoszyły się i trzeba je było długo uspokajać, kiedy od szczytu Greez oderwała się borda i zaczęła wolno spływać w dół. Wtedy już nawet ludzie zaczęli czuć, że dzieje się wokół nich coś niedobrego, słyszeli dziwne mlaskania i pomruki, czuli smród i niespodziewane powiewy powietrza na twarzach, choć nie widzieli nic. Skupili się wszyscy pod skałą, otaczając półokręgiem rwące się do ucieczki konie. Nie widzieli, ale czuli fruwających dookoła napastników, konie zostawili w stajni i już w zupełnych ciemnościach dotarli do szczytu Greez. Wtedy jeden z Pia krzyknął krótko i z jękiem przewalił się przez barierę wokół bordy. Pozostali ciasno skupieni zeskoczyli na posadzkę strażnicy i prowadzeni przez Hoka i Dena już bez strat wsunęli się w korytarz. Gdy prowadzący Den zatrzymał się w ciemnym korytarzu, gdzie rozpalili kilka pochodni Pashut wsunął miecz do pochwy i zapytał:

– Czy tu też grożą nam jakieś niespodzianki?

– Nigdy dotąd nie było ataku na Greez – powiedział cicho Den. – Ale też zawsze dotychczas była ona pod władzą Mezara. Coś się stało z Malconem, więc i nas mogą oczekiwać wrogowie.

– Czekamy do rana? – zapytał Hok.

– Chyba lepiej teraz przeszukać zamek – mruknął Pashut. – Może jeszcze nie wiedzą, że tu jesteśmy… – wzruszył lekko ramionami.

Ani Den ani Hok nie odezwali się. Chwilę trwała cisza, potem Pashut głęboko odetchnął i odezwał się:

– Nie chciałem wam tego od razu mówić, ale chyba teraz trzeba… – sięgnął za połę kaftana, grzebał tam chwilę i wyjął jakieś zawiniątko. Przykucnął i położył pakunek na posadzce, rozwinął płat skóry i warstwę materiału. Na czerwonym suknie leżał cieniutki łańcuszek, ciemny, prawie czarny, ale dziwnie dobrze widoczny w panującym w korytarzu półmroku.

– Ma-Na… – szepnął Hok. – Ma-Na? – powtórzył pytająco.

– Tak – Pashut wstał z łańcuszkiem w dłoni. – Zabrałem na tę wyprawę nasz największy skarb, chroniący nas dotąd przed Magami. Jeśli walka z nimi zakończy się naszą klęską, zginie również całe plemię Pia – powiedział cicho, lecz słowa jego jakby mrocznym echem odbiły się od kamiennych ścian. – Ale musieliśmy spróbować.

Delikatnie ujął w palce pierwsze ogniwa Ma-Na i podał go Denowi, po czym ruszył w kierunku schodów do strażnicy, a gdy zatrzymał się, rozciągnąwszy lekko teraz napięty łańcuszek, powiedział głośniej:

– Niech wszyscy wezmą łańcuch w jedną rękę. I możemy iść. Prowadźcie – zwrócił się do Dena i Hoka.

Den rozejrzał się, przygryzł wargę i chwycił w dłoń miecz. Chciał coś powiedzieć, ale poruszył tylko wargami. Odwrócił się i ruszył pierwszy ciągnąc za sobą na cienkim łańcuszku dwudziestu ośmiu towarzyszy. Szarpnął do siebie drzwi i przystanął na chwilę w progu, a potem zrobił duży krok i wyszedł na krużganek. Tuż za nim wysunął się Hok, a potem reszta. Szli w milczeniu, bezszelestnie stąpając po wykutej w skale galerii. Wszyscy drgnęli, gdy nad ich głowami rozległ się przeciągły jęk, pochodnie uniosły się w górę i ponad głowy wzleciały klingi mieczy, ale zobaczyli tylko nierówny sufit.

– Idziemy dalej – powiedział Den i ruszył pierwszy.

Zatrzymał się po pięćdziesięciu krokach, Hok, rozglądający się dookoła siebie wpadł na Dena i wtedy również zobaczył leżącego nieruchomo pod ścianą Malcona Dorna. Nieopodal siedziała nieruchomo Ziga. W jej oczach jadowicie zielonym blaskiem rozjarzyło się światło pochodni. Den zrobił kilka kroków w kierunku króla Laberi, ale gdy Hok szarpnął się w bok, by podskoczyć do Przyjaciela, zatrzymał go, mocno chwytając za ramię.

– Poczekaj! Widzisz cień? – syknął.

Hok i wszyscy Pia przyjrzeli się Malconowi. Dopiero teraz zobaczyli, że światło z trudem dociera do Malcona, on sam był widoczny dobrze, ale dookoła niego leżała plama półmroku, jakby światło zatrzymywała jakaś niewidzialna błona. Hok wolno oswobodził rękę z uścisku Dena i zrobił kilka kroków, zatrzymując się tuż przed granicą światła i cienia. Wysunął rękę do przodu i z jękiem odskoczył do tyłu. Potknął się i niemal upadł. Jeden z Pia rzucił pochodnię i złapał go za pas. Hok poderwał się i pokazał pochodnię – przeleciała przez granicę mroku i światła i leżała tuż obok nogi Malcona.

– Nie można do niego podejść. Coś uderzyło mnie w głowę, jak maczugą – powiedział Hok drapiąc się po głowie. – Ale pochodnia przeleciała. Dajcie wodę – wyciągnął rękę do tyłu i nie patrząc chwycił podany bukłak. Rozwiązał do i chlusnął w Malcona. Struga wody doleciała do Dorna mocząc jego plecy i ramię. Druga i trzecia porcja trafiła w twarz. Malcon poruszył się i jęknął. Hok pochylił się i rzucił cały bukłak, starając się trafić tuż obok ręki Malcona. Król Laberi nie otwierając oczu poruszył palcami i chwycił bukłak. Chwilę leżał nieruchomo, a potem przyciągnął sflaczały worek do ust i wycisnął trochę wody na twarz. Hok machnął niecierpliwie ręką i rzucił Malconowi drugi bukłak. W zupełnej ciszy Malcon wypił kilka łyków wody i otworzył oczy. Mętnym spojrzeniem powiódł po twarzach i wychrypiał coś.

– Malconie! Poznajesz mnie? – Hok przysunął się ostrożnie bliżej.

Dorn wpatrywał się zaczerwienionymi oczami w twarz Hoka długą chwilę, aż lekki drżący uśmiech wypłynął mu na twarz. Szarpnął się kilka razy, przewrócił na plecy, podciągnął i oparł o ścianę.

– Hok… – wychrypiał. – Nie mogę skruszyć tych krat… Nawet Gaed…

– Tu nie ma żadnych krat! – powiedziała z naciskiem Hok. – Wypij jeszcze trochę wody i spróbuj tu podejść, tylko ostrożnie: mnie coś prawie ogłuszyło, ale krat nie ma.

– Są… Są… – Malcon trzęsącą się ręką podniósł bukłak i wylewając wodę na twarz napił się. – Coś zamknęło mnie w tej klatce… Nie mogę się uwolnić… Nie wiem co robić…

Hok przełknął ślinę i przelotnie spojrzał na towarzyszy, ale wszyscy wpatrywali się w Malcona. W żadnej z twarzy nie znalazł rady, której chętnie by wysłuchał. Zacisnął pięść i potrząsnął nią w powietrzu.

– Uwierz mi! – nie ma żadnych krat! – powtórzył. – Wstań i podejdź do mnie. Ktoś cię próbuje nastraszyć, nie możesz ulec. Zginiesz…

Malcon szarpnął się i wyprostował. Chwilę wpatrywał się w grupę Pia, poznał Pashuta. Chlapnął wodą na dłoń i przetarł nią twarz. Odrzucił bukłak i opierając się o ścianę wstał na nogi. Najpierw uginały się pod nim kolana i drżał cały, ale widać było, że z każdą chwilą wracają mu siły. W końcu oderwał się od ściany i zrobił krok, potem drugi i nagle przyspieszył, pochylony, z wyciągniętą do przodu ręką z Gaedem w dłoni przeszedł przez cień, który dotychczas dzielił go od Hoka i pozostałych sprzymierzeńców. Hok chwycił go w ramiona w chwili, gdy Malcon, wyczerpany wysiłkiem, potknąwszy się na równej posadzce, upadał na twarz niezdolny do jeszcze jednego wysiłku.

– Den! Pomóż zanieść go do jakiejś komnaty! – a gdy szybko przenieśli Malcona do najbliższego dużego pokoju i ułożyli na szerokim posłaniu, nakrył go dużą miękką derką i odetchnąwszy, dodał: – Musimy go nakarmić, zresztą sami też zjemy wreszcie jakiś posiłek.

I musimy wystawić straże tam, gdzie wystawiał Mezar – na dachu Greez.

– A może lepiej zamknąć to wejście? – zapytał milczący dotychczas Pashut. Potężna wieża Maga oszołomiła go i dopiero teraz otrząsnął się powoli z jej posępnego uroku. – Jeśli zaatakują tak jak Malcona? Nie wiemy jak się przed tym wszystkim bronić…

Hok wykrzywił twarz w grymasie zastanowienia, cmoknął głośno i westchnął. Den podniósł rękę i zrobił mały krok do przodu.

– Jeśli pozwolimy odebrać sobie dach i bordę, będziemy skazani na śmierć. Nie wydostaniemy się z Greez i prędzej czy później umrzemy tu chociażby z głodu. Nie możemy oddać ani kawałka wieży – potrząsnął głową. – Inaczej koniec z nami.

– Ma rację – odezwał się z posłania Malcon. – Musimy bronić naszej wieży ze wszystkich stron. Może Magowie jeszcze nie wiedzą o śmierci Mezara.

– To co cię zaatakowało? – wzruszył ramionami Hok.

– Może po prostu siły zła, nad którymi Magowie już nie panują? – po chwili milczenia powiedział Pashut. – Może Mezar potrafił się przed nimi bronić… – urwał i podskoczył do posłania Malcona. – On zemdlał! – zawołał. – Dajcie jeszcze wody i ocućcie go – wstał i poszedł do wyjścia. – Idę obejrzeć wieżę i porozstawiać straże, chyba mam dobry pomysł. A potem zastanowimy się wspólnie, co robić dalej. Mam przeczucie, że szczęście, które nam dotychczas sprzyjało aż zanadto, skończyło się.

– Obyś się mylił – powiedział Hok, gdy Pashut odwrócił się plecami.

– Oby – mruknął Pia nie odwracając się i wyszedł.

Загрузка...