9

Har, nie czekając, aż Morgonowi wygoją się dłonie, kontynuował nauczanie; Morgon nauczył się przyjmować na dłuższy czas postać vesty. Hugin oprowadzał go po Yrye; jedli sosnowe igiełki w borach otaczających miasto, wspinali się na strome, porośnięte lasami turnie Posępnej Góry. Morgonowi trudno było się na początku oswoić z instynktami vesty; walczył z nimi jak ktoś rzucony na głęboką wodę i wracając czasami do własnej postaci, stawał półnagi na mrozie, a wtedy Hugin trącał go nosem i ponaglał, używając głosu swojego umysłu:

Biegnijmy, Morgonie. Lubisz biegać jak vesta; nie boisz się tego. Chroń się przed zimnem, Morgonie.

l pędzili mila za milą bez wysiłku, nie czując zmęczenia, ledwie muskając kopytami pokrytą śniegiem ziemię, serca rozsadzała im radość istnienia, mięśnie grały. Do Yrye wracali wieczorami, czasami bardzo późno, przynosząc ze sobą ciszę spokojnej zimowej nocy. Har czekał na nich w sali, rozmawiając z Aią albo słuchając swojego harfisty grającego cicho przy palenisku. W tym okresie Morgon niewiele rozmawiał z Harem, tak jakby wraz z dłońmi goiło się też coś w jego umyśle. Har, również milczący, czekał, obserwował. Pewnego wieczoru Morgon i Hugin wrócili późno. Z daleka słychać było ich wesołe przekomarzania. Przekraczając próg sali, zamilkli. Aia uśmiechnęła się. Hugin pobiegł po coś do jedzenia, Morgon zaś podszedł zdecydowanym krokiem do Hara i usiadł obok niego. Spojrzał na swoje dłonie, na których widniały kościanobiałe blizny po rogach vesty.

— Nie tak strasznie być vestą, prawda? — odezwał się Har.

Morgon uśmiechnął się.

— Prawda. Uwielbiam to. Kocham to uczucie spokoju. Tylko jak ja się z tego wytłumaczę Eliardowi?

— To najmniejsze z twoich zmartwień — zauważył trochę oschle Har. — Od lat przychodzą do mnie ludzie i proszą, żebym ich nauczył pracować umysłem, by mogli zmieniać kształty; niewielu, bardzo niewielu wyszło z tej sali z bliznami vesty na dłoniach. Posiadasz wielkie talenty. Hed było dla ciebie o wiele za ciasne.

— To coś bezprecedensowego. Jak ja się wytłumaczę Najwyższemu?

— A dlaczego miałbyś się tłumaczyć ze swoich zdolności?

Morgon popatrzył na niego poważnie.

— Dobrze wiesz, Harze, że pomimo tego wszystkiego, co dla mnie zrobiłeś, nadal odpowiadam przed Najwyższym jako ziemwładca Hed, i to bez względu na to, ilu upiornych harfistów z dna morza nazwie mnie Naznaczonym Gwiazdkami. I chciałbym, żeby tak zostało, jeśli to tylko możliwe.

Uśmiech w oczach Hara pogłębił się.

— A więc może Najwyższy wytłumaczy się przed tobą. Jesteś gotów szukać Sutha?

— Tak. Mam do niego parę pytań.

— To dobrze. Podejrzewam, że przebywa w krainie jezior, na północ od Posępnej Góry, na skraju wielkich północnych rubieży. Żyje tam wielkie stado vest. Rzadko do nich dołączam. Resztę swojego królestwa już przeszukałem i nie natrafiłem na żaden jego ślad. Hugin cię tam zaprowadzi.

— Chodź z nami.

— Nie mogę. Uciekłby przede mną, tak jak to zrobił siedemset lat temu. — Har urwał i przymrużył oczy, jakby wracał myślami do jakiegoś dawnego wspomnienia.

— Wiem — mruknął Morgon. — Nie daje ci spokoju pytanie, dlaczego to zrobił? Znałeś Sutha. Przed czym on uciekł?

— Myślałem, że prędzej umrze, niż przed czymś ucieknie. Na pewno jesteś gotów? To może zająć wiele miesięcy.

— Jestem gotów.

— Bierz więc Hugina i ruszajcie o świcie. Szukajcie najpierw za Posępną Górą; jeśli nie znajdziecie tam Sutha, szukajcie go nad Ose — tylko uważajcie na myśliwych. Dajcie się poznać vestom. One wyczują w was ludzi i Suth, jeśli ma z nimi kontakt, dowie się od nich o was. Jeśli pojawi sę choćby cień jakiegokolwiek zagrożenia, wracajcie natychmiast do Yrye.

— Dobrze — mruknął z roztargnieniem Morgon. Przed oczyma duszy stanęły mu nagle długie tygodnie za pokrytą śniegiem górą, na rubieżach świata, gdzie będzie żył rytmem nocy i dnia, wiatru, śniegu i ciszy, które tak pokochał. Z zadumy wyrwał go wyraz oczu Hara utkwionych w jego twarzy. Było w nich jakieś ostrzeżenie.

— Jeśli zginiesz na mojej ziemi pod postacią vesty, będę się musiał tłumaczyć przed tym niewzruszonym harfistą. Bądź więc ostrożny.

Ruszyli o świcie, obaj pod postaciami vest. Hugin prowadził Morgona na szczyt Posępnej Góry stromymi kamienistymi ścieżkami. Przyglądały się im ciekawie kozice, w górze krążyły jastrzębie wypatrujące posiłku. Tej nocy spali wśród skał, nazajutrz zeszli w krainę jezior rozciągającą się za Posępną Górą, zamieszkiwaną przez zaledwie garstkę myśliwych, którzy zbierali na skraju północnych rubieży skóry dla kupców. Napotykali tu liczne, nie niepokojone przez nikogo stada vest. Dołączali do nich za cichym przyzwoleniem przewodników jako obcy, ale nie stanowiący zagrożenia, tak jak wcześniej Har. Przemierzali z tymi stadami krainę jezior, żywiąc się gałązkami sosen. Spali pod gołym niebem, chronieni od wiatru długimi futrami. Od czasu do czasu krążyły wokół nich watahy wygłodniałych, lecz ostrożnych wilków; Morgon słyszał przez sen ich dochodzące z oddali wycie. Nie bał się drapieżników, choć miał świadomość ich siły. Nie raz ich ofiarą padała bardzo młoda albo bardzo stara vesta, która odłączyła się od stada. Nie znalazłszy w danym stadzie śladów jednookiego Sutha, odłączali się od niego i szli w głębokie lasy albo nad brzegi zamarzniętych jezior o barwie księżyca, by wmieszać się tam w inne. W końcu, w którymś z kolei stadzie, Morgon zauważył powtarzającą się prawidłowość występującą w umysłach tworzących je zwierząt: obraz vesty o jednym oku purpurowym, a drugim białym jak pajęczyna.

Zostali z tym stadem, jedli ze zwierzętami i spali, czekali w nadziei, że dołączy do niego ta na wpół oślepiona vesta, która utrwaliła się w pamięci zwierząt. Hugin, nękany tym obrazem, oddalał się często od stada i na własną rękę przeczesywał usianą jeziorami i wzgórzami okolicę. Księżyc na niebie zaokrąglił się, schudł i znowu zaczął pęcznieć. Morgona ogarniał coraz większy niepokój. Sam zaczął się zapuszczać między niskie wzgórza na północnej granicy. Pewnego dnia przeszedł na ich drugą stronę i ujrzał płaskie jak stół pustkowie. Wiatr podrywał tumany śniegu i roznosił je jak piasek po tej bezkresnej równinie. Nie uświadczyło się tu śladu jakiegokolwiek życia, samo niebo było puste i bezbarwne. Daleko na zachodzie rysował się szczyt góry Erlenstar, dalej ciągnęła się płaska, biała kraina. Morgon wzdrygnął się przejęty dziwnym chłodem i zawrócił do Osterlandu.

Schodząc ze wzgórz, natknął się na samotną szarobiałą ze starości vestę, której rogi uwięzły w czymś, co przykrywał śnieg. Stała z opuszczonym łbem i prężąc barki i zad, usiłowała uwolnić się z potrzasku. Nie widziała zbierającej się za nią watahy szarych wilków. Morgon wyczuł na wietrze ich silny, kwaśny odór. Puścił się pędem w tamtą stronę, wydając dźwięki, których nigdy dotąd u siebie nie słyszał.

Wilki rozpierzchły się ze skamleniem i pochowały pośród skał. Jednak jeden, oszalały z głodu, ugryzł Morgona w pysk i skoczył na uwięzioną vestę. Dziwna wściekłość ogarnęła Morgona. Stanął dęba i wierzgnął przednimi nogami, trafiając wilka kopytem w łeb. Chrupnęła miażdżona czaszka, krew bryznęła na śnieg. Morgon poczuł mdlący zapach; nagła dekoncentracja wyrwała go z postaci vesty. Stał boso w śniegu, walcząc z podchodzącym do gardła żołądkiem.

Odwrócił się twarzą pod wiatr, przykląkł przy veście i zanurzył ręce w śniegu. Wymacał tam gałąź, pod którą uwięzły rogi zwierzęcia. Pogładził vestę po łbie, żeby ją uspokoić, i dopiero teraz zauważył, że ta jedno oko ma ślepe.

Usiadł w kucki. Wiatr przenikał cienką tunikę, mroził nagie ciało, ale Morgon nie zwracał na to uwagi. Sięgnął ciekawie umysłem w ślepe oko zwierzęcia i po chwili wiedział już wszystko, co chciał wiedzieć.

— Suth? — Vesta wpatrywała się weń nieruchomym zdrowym okiem. — Szukam cię.

Ciemność spowiła mu umysł. Walczył z nią desperacko, usiłując uwolnić się od pojedynczego, natarczywego rozkazu, który tłukł mu się po głowie jak ptak po mrocznej jaskini. Jego ręce same wsunęły się w śnieg, chwyciły ukrytą pod nim gałąź. I nagle rozkazujący impuls zanikł. Morgon poczuł sondę przeszukującą mu myśli i nie ruszył się, dopóki ten obcy umysł nie wycofał się, a wtedy znowu usłyszał rozkaz: Uwolnij mnie.

Dźwignął gałąź. Vesta wyprostowała się, odrzuciła w tył łeb. I zniknęła. Przed Morgonem stał wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna, siwe włosy powiewały mu na wietrze, jego jedyne oko miało szarozłotą barwę.

Przesunął dłonią po czole Morgona, odsłaniając widniejące na nim gwiazdki; wziął Morgona za dłoń, odwrócił ją wnętrzem do góry, spojrzał na bliznę i coś w rodzaj u uśmiechu rozbłysło mu w oku.

Położył ręce na ramionach Morgona, jakby chciał się ponapawać jego ludzkością.

— Hed? — zapytał z niedowierzaniem.

— Morgon z Hed.

— A więc nadzieją, którą zobaczyłem przed z górą tysiącem lat, jest książę Hed? — Głos miał głęboki jak wiatr, dawno nie używany. — Widzę, że spotkałeś Hara; odcisnął na tobie swoje piętno. To dobrze. Będzie ci potrzebna wszelka pomoc, jaką zdołasz uzyskać.

— Potrzebuję twojej pomocy.

Cienkie wargi czarodzieja wykrzywiły się.

— Ja na nic ci się nie zdam. Har nie postąpił mądrze, wysyłając cię po mnie. Ma dwoje zdrowych oczu; powinien to widzieć.

— Nie rozumiem. — Morgon zaczynał odczuwać zimno. — Podyktowałeś Harowi zagadki, a ja chcę poznać odpowiedzi. Dlaczego odszedłeś z Lungold? Dlaczego ukryłeś się nawet przed Harem?

— A dlaczego ktoś ukrywa się przed głosem własnego serca? — Szczupłe dłonie potrząsnęły lekko Morgonem. — Nie rozumiesz? Nawet ty? Jestem uwięziony. Mówiąc do ciebie, jestem martwy.

Morgon milczał, wpatrując się w czarodzieja. Za takim samym, jak u Hara, płomieniem śmiechu w tym jednym oku rozpościerała się pustka rozleglejsza od pustkowia północnych rubieży.

— Nie rozumiem — odezwał się w końcu. — Masz syna. Har się nim opiekuje.

Czarodziej przymknął oczy i odetchnął głęboko.

— A jednak. Miałem nadzieję, że Har go odnajdzie. Takim zmęczony, takim zmęczony tym… Powiedz Harowi, żeby nauczył cię strzec się przymusu. Dlaczego ze wszystkich ludzi akurat ty, z trzema gwiazdkami na czole, bierzesz udział w tej śmiertelnej grze?

— Sam nie wiem — przyznał Morgon. — Widać tak mi sądzone.

— Chciałbym zobaczyć, jak to się skończy. Chciałbym zobaczyć… jesteś kimś tak nieoczekiwanym, że możesz w tej grze zwyciężyć.

— W jakiej grze? Suthu, co się działo przez tych siedemset lat? Co cię tu trzyma uwięzionego, żyjącego pod postacią zwierzęcia? Jak mogę ci pomóc?

— Ne możesz mi pomóc. Ja nie żyję.

— Zatem zrób coś dla mnie! Potrzebuję pomocy! Trzeci komentarz Ghisteslwchlohma brzmi: czarodziej, który, słysząc wołanie o pomoc, odwraca się, czarodziej, który, widząc zło, nie reaguje, czarodziej, który, szukając prawdy, odwraca od niej wzrok — to wszystko są fałszywi czarodzieje. Rozumiem ucieczkę, ale nie w sytuacji, kiedy nie ma dokąd uciekać.

Coś się zbudziło w pustce złotego oka. Suth uśmiechnął się, znowu krzywiąc wargi, tak jak Morgon widział to u Hara.

— Składam swoje życie w twe ręce, Naznaczony Gwiazdkami — powiedział dziwnie łagodnie. — Pytaj.

— Dlaczego uciekłeś z Lungold?

— Uciekłem z Lungold, ponieważ… — Suth urwał. Wyciągnął ramiona do Morgona, oddech miał rzężący, płytki. Morgon podtrzymał lejącego mu się przez ręce czarodzieja.

— Suthu!

Dłonie Sutha chwyciły go kurczowo za tunikę pod samą szyją, przyciągnęły bliżej do otwartych, wykrzywionych ust, z których z ostatnim tchnieniem uleciało słowo:

— Ohm…


* * *

Na własnym grzbiecie zaniósł martwego czarodzieja do Yrye. Hugin kroczył obok, to pod postacią vesty, to przez jakąś milę pod własną postacią — wysokiego, milczącego chłopca — podtrzymując Sutha przewieszonego przez grzbiet vesty. Kiedy przeprawili się przez góry, Morgon poczuł gdzieś głęboko w sobie znużenie postacią vesty, tak jakby już zbyt długo ją nosił. Leżała przed nimi otwarta, biała aż po horyzont kraina. Samo Yrye ledwo było widać spoza śnieżnych zasp. Kiedy w końcu tam dotarli, Har czekał już na nich na progu swego dworzyszcza.

Bez słowa zdjął ciało z grzbietu Morgona i patrzył, jak ten przeistacza się wreszcie w siebie, w mężczyznę o dwumiesięcznym zaroście i pobliźnionych dłoniach. Morgon otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale nie mógł dobyć z siebie głosu.

— On nie żyje od siedmiuset lat — powiedział cicho Har. — Wezmę go. Wchodźcie.

— Nie — odezwał się Hugin.

Har, pochylony nad ciałem Sutha, podniósł na niego wzrok.

— Pomóż mi zatem.

Ponieśli razem martwego czarodzieja na tyły domu. Morgon wszedł do środka. Ktoś zarzucił mu futro na ramiona; owinął się nim machinalnie, ledwie je zauważając, ledwie dostrzegając kilka obserwujących go z zaciekawieniem twarzy. Usiadł przy ogniu, nalał sobie wina. Przyłączyła się do niego Aia. Położyła mu dłoń na ramieniu i ścisnęła łagodnie.

— Radam, że wróciliście cali i zdrowi, moje dzieci. Nie rozpaczaj po Suthu.

Morgon odzyskał wreszcie głos.

— Skąd wiedziałaś?

— Znam Hara. Potajemnie zakopie swój smutek. Nie pozwól mu na to.

Morgon zajrzał do swojej czarki, odstawił ją na stół i przetarł oczy.

— Powinienem był to przewidzieć — wyszeptał. — Powinienem był się zastanowić. Jeden czarodziej, który przeżył siedem wieków, a ja wywabiłem go z kryjówki, żeby skonał w mych ramionach… — Usłyszał nadchodzących Hara i Hugina i oderwał pięści od oczu. Har zagłębił się w swoim fotelu, Hugin usiadł u stóp opiekuna i złożył białą głowę na jego kolanach. Oczy miał zamknięte. Dłoń Hara spoczęła przez chwilę na włosach chłopca. Spojrzał na Morgona.

— Opowiadaj.

— Sam to ze mnie odczytaj — odparł ze znużeniem Morgon. — Znałeś go. Ty mi o nim opowiedz. — Siedział nieruchomo, kiedy między ich umysłami przepływały wspomnienia dni i długich białych nocy, których kulminacją było zabicie wilka i ostatnich kilka chwil życia czarodzieja. Skończywszy, Har wycofał się z jego umysłu i siedział milczący.

— Kim jest ten Ohm? — odezwał się w końcu. Morgon drgnął.

— Myślę, że Ghisteslwchlohmem, Założycielem Szkoły Czarodziejów w Lungold.

— To Założyciel wciąż żyje?

— Nie wiem, kim mógłby być, jeśli nie nim. — Morgon urwał.

— Co cię gnębi? Czego mi nie powiedziałeś?

— Ohm… Harze, jeden z… jeden z Mistrzów Caithnard nazywał się Ohm. On… studiowałem pod jego kierunkiem. Bardzo go szanowałem. Morgola Herun wysunęła przypuszczenie, że on może być Założycielem. — Dłonie Hara zacisnęły się na poręczach fotela. — Nie było na to żadnego dowodu…

— Morgola Herun nie powiedziałaby czegoś takiego, gdyby nie miała dowodu.

— Miała, ale bardzo kruchy — zbieżność imienia i fakt, że nie była w stanie… przejrzeć go na wskroś…

— Założyciel Lungold przebywa w Caithnard? Nadal kontroluje tych czarodziejów, którzy mogą jeszcze żyć?

— To przypuszczenie. Tylko przypuszczenie. Gdyby to rzeczywiście był on, to czy zachowałby swoje imię, ryzykując, że cały świat się domyśli…

— A któż by je sobie po siedmiuset latach skojarzył? I kto byłby wystarczająco potężny, by stawić mu czoło?

— Najwyższy…

— Najwyższy. — Har zerwał się z fotela; Hugin drgnął, zaskoczony. Wilk-król podszedł do ognia. — Jego milczenie jest chyba jeszcze bardziej tajemnicze, niż milczenie Sutha. Nigdy nie mieszał się zbytnio w nasze sprawy, ale aż taka powściągliwość jest wręcz nieprawdopodobna.

— Pozwolił Suthowi umrzeć.

— Suth już nie żył — prychnął niecierpliwie Har.

— Żył! — żachnął się Morgon. — I żyłby dalej, gdybym go nie odnalazł!

— Przestań się obwiniać. On był martwy. Człowiek, z którym rozmawiałeś, nie był Suthem, lecz skorupą bez imienia.

— To nieprawda…

— A co nazywasz życiem? Nazwałbyś mnie żywym, gdybym zdjęty strachem odwrócił się od ciebie, odmówił dania ci czegoś, co mogłoby ocalić życie Morgonowi? Nazwałbyś mnie wtedy Harem?

— Tak — głos Morgona złagodniał. — Kukurydza ma swoje imię w zasadzonym w ziemi nasieniu, w zielonym kiełku, w łodydze żółtej i wyschniętej, której listki zadają szeptem zagadki wiatrowi. Tak samo Suth zachował swoje imię, zadając mi zagadkę w ostatniej chwili swego życia I winie siebie, bo nie ma już na świecie człowieka noszącego jego imię. Przyjął postać vesty, miał wśród nich syna, było coś, co sprawiało, że pod swoim strachem i bezradnością pamiętał jeszcze, co to znaczy kochać.

Hugin opuścił głowę i oparł czoło o kolana. Har przymknął oczy. Stał przy ogniu milczący, nieruchomy, zastygłą maskę jego twarzy żłobiły zmarszczki zmęczenia i bólu.

Morgon pochylił się nad stołem i złożył głowę na przedramionach.

— Jeśli Mistrz Ohm jest Ghisteslwchlohmem, to Najwyższy będzie to wiedział. Jego zapytam.

— A co potem?

— Co potem… sam nie wiem. Tyle elementów nie pasuje do siebie… Zupełnie jak skorupy, które kiedyś, w Ymris, próbowałem posklejać w jedną całość, nie mając wszystkich, nie wiedząc nawet, czy te, które mam, do jednej całości należą.

— Nie możesz podróżować do Najwyższego samotnie.

— Owszem, mogę. Nauczyłeś mnie jak. Harze, nic co żywe nie powstrzyma mnie teraz przed ukończeniem tej podróży. Jeśli będzie trzeba, powstanę z grobu, by powlec się dalej do Najwyższego. Muszę poznać odpowiedzi.

Poczuł na ramionach niespodziewanie łagodny dotyk dłoni Hara i uniósł głowę.

— Kończ swoją podróż — powiedział cicho Har. — Nie znając odpowiedzi, nic nie zdziałamy. Ale dalej nie idź już sam. Od Anuin po Isig są królowie, którzy chętnie przyjdą ci z pomocą, tak samo ten harfista z góry Erlenstar, który nie tylko w grze na harfie jest biegły. Ale czy przyrzekniesz mi jedno? Jeśli okaże się, że Mistrz Ohm rzeczywiście jest Ghisteslwchlohmem, nie popędzisz na oślep z powrotem do Caithnard, by oświadczyć mu, że o tym wiesz?

Morgon wzruszył ramionami.

— Nie wierzę, że nim jest. Nie mieści mi się to w głowie. Ale dobrze, przyrzekam.

— O jedno jeszcze proszę: wypełniwszy swoją misję, nie wracaj prosto na Hed, lecz zajdź tutaj, do Yrye. Nie będąc już takim ignorantem, staniesz się o wiele bardziej niebezpieczny i podejrzewam, że siły, które przeciwko tobie się zbierają, zadziałają wtedy błyskawicznie.

Morgon milczał, ból ścisnął mu serce i cofnął się po chwili.

— Nie wrócę do domu… — wyszeptał. — Ohm, zmiennokształtni, nawet sam Najwyższy zdają się utrzymywać między sobą chwiejny, nieszczery pokój i czekać na jakiś sygnał do działania… Nie chcę dawać im żadnego powodu do zbliżania się do Hed, kiedy w końcu ten sygnał nadejdzie. — Wzdrygnął się i spojrzał na Hara. Ich spojrzenia skrzyżowały się na chwilę, wyrażając nie wypowiedzianą wiedzę jednego o drugim. Potem Morgon spuścił głowę. — Jutro ruszam do Isig.

— Odprowadzę cię do Kyrth. Hugin pojedzie z nami, będzie niósł twoją harfę. Pod postaciami vest dotrzemy tam w dwa dni.

Morgon kiwnął głową.

— Dobrze. Dziękuję. — Zawiesił głos i spojrzał znowu na Hara. Poruszył bezradnie rękami, jakby szukał odpowiedniego słowa.

— Dziękuję.

Wyruszyli z Yrye o pierwszym brzasku. Morgon i wilk-król pod postaciami vest; Hugin na grzbiecie Hara z harfą i tobołkiem, który Aia spakowała dla Morgona. Dzień był bezwietrzny. Gnali na zachód przez pola uprawne pokryte pierzyną świeżego, kopnego śniegu, omijając miasteczka i wioski, gdzie z kominów wznosiły się w popielate niebo smużki dymów. Pędzili tak do późnej nocy przez zalane księżycową poświatą lasy, przez kamieniste podgórze, aż dotarli do rzeki Ose spływającej na północ z Isig. Tam posilili się, zażyli trochę snu i przed świtem ruszyli w górę Ose, przez wzgórza skąpane w cieniu góry Isig. Wznosił się nad nimi jej szczyt, nakryty oślepiająco białą czapą śniegu. Jej tajemne wnętrze kryło niewyczerpane złoża minerałów, metali i drogich kamieni. U stóp góry rozciągało się miasto handlowe Kyrth; Ose przepływała przez nie w swej długiej podróży ku morzu. Na zachód od Kyrth sterczały skaliste szczyty wzgórz, przywodzące na myśl skamieniały las. Biegła przez nie kręta przełęcz prowadząca do góry Erlenstar.

Zatrzymali się przed samym miastem. Morgon powrócił do własnej postaci, narzucił na ramiona grubą, podbitą futrem opończę, którą podał mu Hugin, przewiesił sobie przez ramie harfę, zarzucił na plecy rzemienie tobołka. Stanął i czekał, aż towarzysząca mu wielka vesta przyjmie znowu postać Hara, ale ona patrzyła tylko na niego w świetle zapadającego wieczoru oczyma, w których dostrzegał przebłyski znajomego, enigmatycznego uśmiechu. Objął ją więc za szyję i ukrył na chwilę twarz w białym, zimnym futrze. Potem odwrócił się do Hugina i otoczył go ramieniem.

— Dowiedz się, co zabiło Sutha — powiedział cicho chłopiec. — A potem wracaj. Wracaj.

— Wrócę.

Ruszył w stronę miasta, nie oglądając się za siebie. Wkroczył do Kyrth, posuwając się brzegiem Ose. Chociaż był środek zimy, na głównej ulicy roiło się od kupców, myśliwych, rzemieślników i górników. Ulica pięła się zakosami pod zbocze wypiętrzonej nad miastem góry. Śnieg pokrywający nawierzchnię zdążyły już rozdeptać tysiące stóp i rozjeździć koła wozów. Zapadał zmierzch; drzewa zaczynały stapiać się w jedno sine pasmo. Wysoko w górze, przesłaniane czasami przez jakiś załom skalny, majaczyły ciemne mury siedziby Danana Isiga. Ich poszarpane, nieregularne zarysy nasuwały podejrzenie, że są tworem sił natury. W pewnej chwili Morgon dostrzegł kątem oka mężczyznę, który kroczył obok niego cicho jak cień.

Zatrzymał się raptownie. Mężczyzna uczynił to samo. Był wielki jak dąb, włosy i brodę miał szarozłote na tle bieli futrzanego kaptura, oczy zaś koloru sosnowych igieł.

— Nie mam złych zamiarów — powiedział szybko. — To tylko ciekawość. Jesteś harfistą?

Morgon zawahał się. Zielone oczy popatrywały na niego przyjaźnie, łagodnie.

— Nie — odparł po chwili głosem nieco chrapliwym po miesiącach spędzonych z dala od ludzi. — Jestem wędrowcem. Chcę poprosić Danana Isiga o nocleg, ale nie wiem… czy on przyjmuje pod swój dach obcych?

— W środku zimy każdy wędrowiec jest tam mile widziany. Idziesz z Osterlandu?

— Tak. Z Yrye.

— Z legowiska wilka-króla… Ja udaję się do Harte. Mogę się do ciebie przyłączyć?

Morgon kiwnął głową. Szli kawałek w milczeniu, twardy zmarznięty śnieg poskrzypywał pod podeszwami butów. Nieznajomy wciągnął nosem pachnące sosną powietrze, z ust wypuścił obłoczek pary.

— Spotkałem raz Hara — odezwał się. — Przybył do Isig przebrany za kupca sprzedającego futra i bursztyn. Powiedział mi prywatnie, że szuka myśliwego, który handluje skórami vest, i rzeczywiście tak było, ale podejrzewam, że przywiodła go tu też ciekawość. Chciał zobaczyć górę Isig.

— I znalazł tego myśliwego?

— Chyba tak. Zanim odszedł, przemierzył też korzenie i żyły Isig. Dobrze mu się wiedzie?

— Tak.

— Rad to słyszę. Bardzo stary z niego wilk, tak jak ze mnie wiekowe drzewo. — Nieznajomy urwał. — Posłuchaj. Słyszysz wodę przepływającą przez Isig głęboko pod nami?

Morgon nastawił ucha. Wyłowił pomruk i syk spadającej wody, wplecione w poszum wiatru. Nad nimi wznosiły się, tonąc w szarobiałej mgle, nagie urwiska. Rozpościerające się w dole i wciśnięte w załom góry Kyrth wydawało się malutkie.

— Chciałbym zobaczyć wnętrze Isig — wyrzucił z siebie.

— Chciałbyś? Pokażę ci je. Znam tę górę lepiej niż własny umysł.

Morgon spojrzał na niego z nowym zainteresowaniem. Stara, brodata twarz pokryła się pod jego wzrokiem drobnymi zmarszczkami.

— Kim ty jesteś? — spytał Morgon. — Dananem Isigiem? To dlatego nie słyszałem, jak za mną podążasz, bo zmieniłeś właśnie kształt?

— Chcesz wiedzieć, czy byłem drzewem? Czasami tkwię w śniegu, przyglądając się drzewom pogrążonym w swoich prywatnych myślach tak długo, że zapominam się i staję jednym z nich. Są stare jak ja, stare jak Isig… — Mężczyzna urwał, ogarnął wzrokiem zmierzwione włosy Morgona, jego harfę, i dodał: — Słyszałem od kupców o księciu Hed, który wędruje do góry Erlenstar, ale może to tylko plotka; wiesz, jak oni lubią popuszczać wodze fantazji…

Morgon uśmiechnął się. W oczach koloru sosny również pojawił się uśmiech. Ruszyli dalej razem; płatki śniegu, który znowu zaczynał sypać, czepiały się futrzanych kapturów, więzły we włosach. Droga, omijając występ skalny, zakręcała szerokim łukiem, za którym znowu ukazały się ich oczom chropawe czarne ściany i przypominające kształtem sosny wieże Harte. Witrażowe okna podświetlał już blask pochodni. Droga kończyła się na bramie.

— Wejście do Isig — powiedział Danan Isig. — Nikt bez mojej wiedzy nie wejdzie do wnętrza góry ani stamtąd nie wyjdzie. Szkolą się u mnie najwytrawniejsi rzemieślnicy królestwa. To ich dziełem są metalowe ozdoby i klejnoty, z których tak słynie Isig. Uczy ich mój syn Ash. Kiedyś zajmował się tym Sol, zanim go zabito. To Sol oszlifował gwiazdki, które Yrth osadził w twojej harfie.

Morgon dotknął pasa harfy. Słowa Danana budziły w nim poczucie starości, korzeni, początków.

— Dlaczego Yrth ozdobił tę harfę gwiazdkami?

— Nie wiem. Nie zastanawiałem się nad tym, ale… Yrth pracował nad tą harfą wiele miesięcy, rzeźbił ją, ozdabiał wzorami, inkrustował; moi rzemieślnicy wycinali mu kościane elementy i wysadzali ją srebrem i kamieniami. A potem udał się do najwyższej izby w najstarszej wieży Harte, żeby harfę nastroić. Przebywał tam siedem dni i nocy, a ja na ten czas zamknąłem kuźnie na dziedzińcu, żeby nie przeszkadzały mu dochodzące z nich hałasy. W końcu zszedł na dół i zagrał nam. Nie było na świecie piękniejszej harfy. Powiedział, że wplótł w jej brzmienie szum wody i wiatry Isig. I to brzmienie oraz kunszt harfisty zaparły nam dech w piersiach… Kiedy skończył grać, siedział przez chwilę nieruchomo i patrzył na nią. Potem przesunął otwartą dłonią po strunach i harfa oniemiała. Nasze protesty skwitował śmiechem i powiedział, że harfa sama wybierze sobie harfistę. Następnego dnia odszedł, zabierając ją ze sobą. Kiedy rok później wrócił, by dalej mi służyć, nie wspomniał już o harfie ani słowem. A my mieliśmy wrażenie, że śniło nam się tylko, jak nad nią pracował.

Morgon zatrzymał się. Ściskając w dłoni pas harfy, wpatrywał się w odległe, ciemniejące drzewa, zupełnie jakby widział tam pośród zapadającego zmierzchu postać czarodzieja.

— Zastanawia mnie…

— Co takiego? — podchwycił Danan.

— Nie, nic. Chciałbym z nim porozmawiać.

— Ja też. Służył mi prawie od początku Lat Osadnictwa. Przybył z jakiegoś dziwnego miejsca na zachodzie królestwa, o którym nigdy nie słyszałem; opuszczał Isig na całe lata, by przemierzać inne krainy, spotykać się z innymi czarodziejami, z innymi królami… ilekroć wracał, był trochę potężniejszy, trochę łagodniejszy. Miał w sobie ciekawość kupca, a kiedy się śmiał, słychać go było w najniżej położonych chodnikach kopalni. To on odkrył Grotę Zagubionych. Tylko ten jeden raz widziałem go śmiertelnie poważnego. Powiedział mi, że wzniosłem moją siedzibę nad cieniem i że lepiej będzie dla mnie, jeśli tego cienia nie zbudzę. Tak więc moi górnicy pilnie uważają, żeby nie zakłócić mu snu, zwłaszcza od czasu, kiedy na jego progu znaleziono martwego Sola… — Danan zamilkł na chwilę, a potem podjął, zupełnie jakby usłyszał nie wypowiedziane pytanie Morgona: — Yrth zabrał mnie tam kiedyś, żebym obejrzał wszystko na własne oczy. Nie wiem, kto wykonał wrota do tej groty; są wykute z zielono-czarnego marmuru, były tam, zanim się tu osiedliłem. Grota za nimi jest niewyobrażalnie bogata i piękna, ale… nic takiego w niej nie zobaczyłem.

— Nic?

— Zastałem tam tylko kamienie, grobową ciszę i wzbudzające grozę wrażenie, że coś leży tuż poza zasięgiem wzroku, niczym trwoga czająca się na dnie serca. Zapytałem Yrtha, co to takiego, ale mi nie odpowiedział. Co się tam wydarzyło przed zasiedleniem Isig, na długo przed pojawieniem się ludzi w królestwie Najwyższego.

— Może podczas wojen Panów Ziemi.

— To niewykluczone. Ale co to było, nie wiem; a Najwyższy, jeśli nawet wie, to tego nie powiedział.

Morgonowi przypomniało się piękne, obrócone w ruinę miasto na Wichrowej Równinie, tajemnicze odłamki szkła, które znalazł w jednej z pustych, pozbawionych sufitu komnat. I nagle, kiedy o tym myślał, zdjęła go trwoga przed prostymi odpowiedziami i zatrzymał się znowu pośród nieruchomego, lodowatego zmierzchu. Przed nim lśniło gładkie, białe jak kość lico góry.

— Strzeż się nie rozwiązanej zagadki — wyszeptał.

— Słucham?

— Nikt nie wie, co sprowadziło zagładę na Panów Ziemi. Kto mógł być od nich potężniejszy i jaką formę przyjęła ta potęga…

— To było przed tysiącami lat — powiedział Danan.

— Co by to mogło mieć wspólnego z nami?

— Nic. Być może. Ale my tylko zakładamy, że to były tysiące lat, a mądry człowiek niczego nie zakłada…

— Cóż takiego widzisz przed nami w ciemnościach, których nikt inny nie jest w stanie przebić wzrokiem? — zapytał górski król.

— Nie wiem. Coś bez imienia…

Dotarli do mrocznego łuku bramy Harte w momencie, kiedy znowu zaczął sypać śnieg. Dziedziniec otoczony kuźniami i warsztatami był niemal wyludniony; tu przez na wpół otwarte drzwi sączyła się czerwonozłota poświata, tam za próg wylewał się cień pracującego rzemieślnika. Przecięli dziedziniec i Danan wprowadził Morgona do sali, której chropawe ściany skrzyły się tęczą barw nie wydłubanych z kamienia klejnotów. Wyciętym w posadzce korytem płynął strumień; zawieszone nad nim wielkie palenisko ogrzewało kamienie, płomień odbijał się w wartkim nurcie. Górnicy, rzemieślnicy odziani prosto, w barwy góry, kupcy w strojnych szatach, myśliwi w futrach i skórze, wszyscy oni podnieśli wzrok na wchodzącego Danana. Morgon usunął się instynktownie w cienie zalegające tam, gdzie nie sięgał blask pochodni.

— We wschodniej wieży jest zaciszna izba — powiedział Danan. — Możesz się tam obmyć i odpocząć; zejdź później na dół, kiedy się tu obluźni. Większość z tych ludzi wraca po wieczerzy do Kyrth; oni tu tylko pracują. — Wyprowadził Morgona z sali bocznymi drzwiami. Za nimi zaczynały się schody pnące się spiralnie ku szczytowi szerokiej wieży. — W tej wieży mieszkał Yrth — wyjaśnił Danan. — Tutaj odwiedzał go Talies, Suth też parę razy przychodził. Ten Suth był niesamowity, nawet za młodu włosy miał białe jak śnieg. Straszył mi górników, ale raz widziałem, jak zabawiał moje dzieci wcielaniem się w coraz to inne postaci. — Danan zatrzymał się na podeście i odgarnął wiszącą w przejściu ciężką kotarę z grubych futer. — Przyślę zaraz kogoś, żeby ci napalił w kominku. — Zawiesił na chwilę głos, a potem dodał z lekkim wahaniem: — Jeśli nie będzie to dla ciebie zbytnią fatygą, to z radością posłuchałbym jeszcze raz tej harfy.

Morgon uśmiechnął się.

— Nie. Nie będzie. Dziękuję. Jestem ci wdzięczny za gościnne przyjęcie.

Wszedł do izby i zsunął z pleców tobołek. Na ścianach wisiały futra i gobeliny, ale kominek był wysprzątany do czysta i w izbie panował ziąb. Morgon opadł na fotel stojący przy palenisku. Kamienie utworzyły wokół niego krąg ciszy. Nie słyszał nic, nie dolatywały tu ani śmiechy i gwar z sali na dole, ani poświst wiatru hulającego na zewnątrz. Ogarnęło go poczucie samotności, nieporównywalne nawet z tym, jakie towarzyszyło mu w wędrówce przez krainy niczyje. Zamknął oczy, wyczerpanie głębsze niż sen przenikało każdy mięsień. Odpędził je i wstał. Weszli słudzy z drewnem, wodą, winem i posiłkiem; patrzył, jak rozniecają ogień na kominku, zapalają łuczywa, wstawiają wodę, żeby się zagrzała. Kiedy wyszli, stał przez długi czas przed ogniem i wpatrywał się w płomienie. Woda zaczęła syczeć, rozebrał się powoli i umył. Zjadł coś, nie czując nawet smaku, nalał sobie wina i nie pijąc go, siedział zadumany, a tymczasem pięść nocy zaciskała się wokół wieży i dziwny niepokój narastał w jego sercu.

Oczy znowu mu się zamknęły. Przez jakiś czas biegał z vestami po powierzchni snów, potem one rozpłynęły się w dali, on zaś został w śniegu pod własną postacią. Uginając się pod brzemieniem nieznośnej, dojmującej samotności, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przeniósł się w czasie i przestrzeni i znalazł w Akren. Eliard rozmawiał z Grimem Oaklandem przed kominkiem. Podszedł do nich żwawo, zawołał Eliarda po imieniu. Eliard obejrzał się i w pytaniu, jakie pojawiło się w jego oczach, Morgon ujrzał siebie — proste włosy, ściągnięta twarz, blizny po rogach vesty na dłoniach. Wymienił swoje imię. Eliard pokręcił głową. To jakaś pomyłka, powiedział ze zdumieniem. Morgon nie jest vestą. Morgon zwrócił się do Tristan, która toczyła jakąś bezcelową, bezładną rozmowę ze Snogiem Nuttem. Uśmiechnęła się do niego zachęcająco, z nadzieją w oczach, ale ta nadzieja szybko zgasła i zastąpiło ją skrępowanie. Snog Nutt poskarżył się płaczliwym głosem: Obiecał, że naprawi mi przeciekający dach przed pierwszymi deszczami, ale poszedł gdzieś sobie, nie zrobiwszy tego, i nie wraca. I nagle znalazł się w Caithnard. Bębnił pięścią w drzwi; Rood otworzył je zamaszyście, z trzepotem czarnego rękawa swojej szaty, i powiedział z irytacją: Spóźniłeś się. Tak czy inaczej, ona jest drugą pod względem urody kobietą w An; nie wyjdzie za vestę. Odwracając się, Morgon dostrzegł jednego z Mistrzów idącego korytarzem. Dogonił go. Zakapturzona, opuszczona głowa uniosła się; spojrzały na niego z wyrzutem posępne oczy Mistrza Ohma. Morgon zatrzymał się oniemiały. Mistrz oddalił się bez słowa. Przepraszam, przepraszam, przepraszam, powtarzał raz po raz Morgon, ale tamten jakby go nie słyszał.

Przeniósł się na Wichrową Równinę. Była ciemna, bezksiężycowa noc; morze falowało majestatycznie, granatowo-zielone w unoszącej się nad nim niesamowitej poświacie; góra Isig była tak blisko, że widział światło w oknie siedziby Danana. Coś wzbierało w mrokach; nie potrafił stwierdzić, czy to wiatr, czy morze; wiedział tylko, że narasta jakaś ogromna, bezimienna, nieprzejednana potworność, która zasysa w siebie wszelką siłę, wszystkie prawa i zwyczaje, wszystkie pieśni, zagadki, historie, by eksplodować nimi w chaos na Wichrowej Równinie. Rzucił się do rozpaczliwej ucieczki, by szukać schronienia. Wiatr wył, a fale na odległym o jakieś pół mili morzu wypiętrzały się tak wysoko, że prysznic z ich załamujących się grzbietów siekł mu twarz. Kierował się na światło siedziby Danana. Biegnąc tak, uświadamiał sobie powoli, że Harte leży w ruinach, że jest tak samo opuszczone jak miasto Panów Ziemi i że to białe jak kość światło wydobywa się spod Isig. Zatrzymał się. Jakiś głos przebił się z trzewi góry, z groty, której zielonych marmurowych drzwi od wieków nie otwierano. Ten głos wzniósł się ponad zawodzenie i ryk wiatru i morza, po czym wypowiedział jego imię:

— Naznaczony Gwiazdkami.

Загрузка...