10

Drgnął i otworzył oczy, serce mu waliło. Nasłuchiwał echa głosu, który go obudził. Tłukło się jeszcze między kamieniami. Dziwny był ten głos, ni to męski, ni kobiecy. Ktoś nim potrząsał, wołał po imieniu, ktoś tak znajomy, że Morgon zapytał spokojnie:

— To ty mnie wołałeś? — Spojrzał na harfistę. — Deth?

— Śniłeś?

— Tak. — Ściany wieży, ogień na kominku, cisza, wszystko to wracało powoli do dawnych kształtów. Morgon opuścił ręce. Harfista zsunął harfę z ramienia i oparł ją o ścianę. Barki i włosy miał przyprószone śniegiem.

— Czekałem na ciebie w Kyrth. Zaciszniej tam niż w Harte. Danan nie miał pewności, czy jeszcze tam jestem, a więc ci nie powiedział. — Spokojny, beznamiętny głos przyjaciela działał na Morgona kojąco. — Wcześniej się ciebie spodziewałem.

— Wpadłem w burzę śnieżną. — Morgon wyprostował się i przesunął dłońmi po twarzy. — Potem spotkałem Hara… — Urwał w pół zdania i spojrzał na harfistę. — Czekałeś na mnie? Spodziewałeś się mnie… Dethu, od jak dawna tu przebywasz?

— Od dwóch miesięcy. — Harfista ściągnął płaszcz, płatki śniegu posypały się w ogień. — Opuściłem Herun dzień po tobie, i brzegiem Ose, nie zatrzymując się nigdzie po drodze, dotarłem do Kyrth. Poprosiłem Danana, żeby na ciebie uważał, powiedziałem mu, gdzie się zatrzymałem, no i… czekałem. — Zamilkł, a po chwili dorzucił. — Martwiłem się.

Morgon nie spuszczał wzroku z jego twarzy.

— Przecież wiedziałeś, że jestem zdecydowany wracać na Hed — wyszeptał. — I mimo to czekałeś na mnie tutaj, wyglądałeś mnie przez dwa miesiące, i to w środku zimy?

— Przeczuwałem, że przybędziesz.

— Na jakiej podstawie?

— Bo gdybyś odwrócił się plecami do swojego imienia, do zagadek, na które musisz znaleźć odpowiedzi — gdybyś wrócił na Hed sam, nie przygotowany, by spotkać tam śmierć, o której wiedziałeś, że nadejdzie — to nie miałoby znaczenia, dokąd ja się udam, czy do góry Erlenstar, czy na dno morza. Żyję już tysiąc lat i potrafię wyczuwać zgubę.

Morgon zamknął oczy. To ostatnie słowo, które zawisło między nimi w powietrzu niczym dźwięk wydobyty z harfy, jakby coś w nim przełamało; przygarbił się.

— Zguba. A więc ty też ją przeczuwasz, Dethu. Ja otarłem się o nią w Osterlandzie. Zabiłem Sutha.

— Co zrobiłeś? — Harfista po raz pierwszy stracił panowanie nad głosem.

Morgon otworzył oczy.

— Przepraszam. Chciałem powiedzieć, że przeze mnie umarł. Har ocalił mi życie podczas tej śnieżnej zamieci, obiecałem mu więc coś w zamian, niepomny, że niemądrze jest coś obiecywać wilkowi-królowi. — Odwrócił dłoń poduszką do góry; blizna zalśniła w blasku ognia niczym polerowana kość. — Nauczyłem się przyjmować postać vesty. Przez dwa miesiące biegałem z vestami. Towarzyszył mi Hugin, syn Sutha, który ma purpurowe oczy i białe włosy. Za Posępną Górą znalazłem Sutha pod postacią starej vesty, ślepej na jedno oko, które on stracił podczas rozwiązywania zagadek. Umarł tam.

— Jak?

Morgon zacisnął dłonie na poręczach fotela.

— Spytałem go, dlaczego uciekł z Lungold… zacytowałem mu trzeci komentarz Założyciela, domagając się pomocy, jeśli coś wie… wiedział… Dokonał wyboru; chciał mi odpowiedzieć, ale nie zdążył. Umarł. Pociągnął mnie za sobą, tam na kraju świata, gdzie nie ma nic, prócz śniegu, wiatru i vest. Jedyny czarodziej, jakiego od siedmiuset lat widziało ludzkie oko, umarł, został zabity; umarł mi na rękach, a ostatnie słowo, jakie wypowiedział, jest jak zagadka zbyt straszna, by szukać jej rozwiązania…

— Co to za słowo?

— Ohm. Ghistelswchlohm. Założyciel Lungold zabił Sutha.

Morgon usłyszał cichy świst, z jakim Deth wciągnął przez zaciśnięte zęby powietrze. Harfista oczy miał rozszerzone, twarz nienaturalnie nieruchomą.

— Znałem Sutha — powiedział.

— Znałeś Mistrza Ohma. Znałeś Ghistelswchlohma. — Morgon jeszcze mocniej wpił się palcami w drewno poręczy fotela. — Dethu, czy Mistrz Ohm jest Założycielem Lungold?

— Zabiorę cię do góry Erlenstar. Tam, za przyzwoleniem Najwyższego, jeśli on sam nie odpowie ci na to pytanie, ja to uczynię.

Morgon kiwnął głową.

— Ciekaw jestem — powiedział spokojniejszym już tonem — ilu czarodziejów może jeszcze żyć pod władzą Ghistelswchlohma. Zastanawia mnie też, dlaczego Najwyższy dotąd nie zareagował.

— Może dlatego, że on zajmuje się ziemią, a nie szkołą czarodziejów w Lungold. A może zaczął już działać, ale w sposób, którego ty nie dostrzegasz.

— Mam taką nadzieje. — Morgon wziął od Detha napełnioną winem czarkę i wychylił ją do dna. — Dethu — podjął po chwili — Har wyjawił mi pięć zagadek, które powierzył mu Suth. Powiedział, że ja najprędzej znajdę na nie rozwiązania, bo nic lepszego nie mam w życiu do roboty. Jedna z tych zagadek brzmi: kto nadejdzie z końcem czasu i co przyniesie? Podejrzewam, że tym kimś, kto ma nadejść, będzie Naznaczony Gwiazdkami. Nadszedłem. Nie wiem, co niby mam przynieść, ale mniejsza z tym kto i co, mnie najbardziej dręczy pytanie: kiedy? Czas się kończy. Idąc z Dananem do Harte, przypomniałem sobie o zrównanych z ziemią miastach na Wichrowej Równinie, na Równinie Królewskich Ust, oraz o tym, że nikt tak naprawdę nie wie, co przyniosło zagładę Panom Ziemi. Stało się to na długo przed Latami Osadnictwa; widząc zwalone kamienne mury zarośnięte chwastami, założyliśmy, że musiało dojść do wielkiej, straszliwej wojny, po której pozostały tylko zwały kamieni. Założyliśmy również, że czarodzieje nie żyją. Jedyne, co według mojej wiedzy mogłoby przynieść zagładę nam wszystkim, to śmierć Najwyższego. Obawiam się, że to, co jeszcze przed założeniem królestwa zniszczyło Panów Ziemi, czeka od tamtych czasów, by rzucić wyzwanie ostatnim Panom Ziemi.

— Myślę, że to całkiem możliwe — przyznał cicho Deth. Pochylił się do ognia i poprawił polano na palenisku. W powietrze strzelił snop iskier.

— Czy Najwyższy wyjaśnił kiedykolwiek, jak doszło do zniszczenia miast?

— O ile mi wiadomo, to nie. Kiedy bawiłem w Caithnard, jeden z Mistrzów twierdził, że wybrał się do Najwyższego, by go o to zapytać, była to bowiem jedna z nie rozwiązanych zagadek z ich listy; Najwyższy odpowiedział mu, że te miasta były już bardzo stare i opuszczone, zanim on ustanowił w królestwie prawo ziemi.

— To zaś znaczy, że albo nie wie, albo nie chce powiedzieć.

— Jest mało prawdopodobne, żeby nie wiedział.

— Dlaczego zatem… — Morgon urwał. — Tylko Najwyższy może wyjaśnić postępowanie Najwyższego. Jego wiec będę musiał o to zapytać.

Deth spojrzał na niego.

— Ja też mam pytanie — powiedział powoli. — Zadałem ci je w Herun; nie odpowiedziałeś mi wtedy. Ale teraz, kiedy nosisz na dłoniach znamię vesty, przyjąłeś do wiadomości swoje prawdziwe imię i podchodzisz do tej tajemnicy jak prawdziwy Mistrz, chciałbym ci je zadać ponownie.

Morgon wytężył pamięć.

— Ach, o to chodzi.

— Co kazało ci opuścić Herun i wracać do domu?

— Coś, w co zmienił się Corrig. I ten śmiech w jego oczach, kiedy go zabijałem. — Morgon wstał, podszedł do okna i wyjrzał w nieprzeniknione ciemności otaczające Isig.

— W co on się zmienił? — dobiegło go pytanie Detha.

— W miecz. Z trzema gwiazdkami na jelcu. — Morgon odwrócił się gwałtownie od okna. — Wiele o tym myślałem i doszedłem do wniosku, że nikt, nawet sam Najwyższy, nie może mnie zmusić, bym się o niego upomniał.

— To prawda. — Głos Detha nie zmienił intonacji, ale między jego brwiami pojawiła się ledwie widoczna pionowa bruzda. — Czy zastanawiałeś się, gdzie Corrig mógł ten miecz widzieć?

— Nie. Zupełnie mnie to nie interesuje.

— Morgonie. Zmiennokształtni wiedzą, że ten oręż należy do ciebie, że odnajdziesz go wcześniej czy później, tak jak odnalazłeś już harfę, nawet jeśli nie chcesz rościć sobie do niego prawa. A kiedy do tego dojdzie, oni już tam będą na ciebie czekali.

Zapadła cisza, którą mąciło jedynie ciche skwierczenie żywicznej gałęzi. Pierwszy przerwał ją Morgon.

— Jestem już prawie pod górą Erlenstar — powiedział. — Ten miecz może być gdziekolwiek…

— Owszem. Ale Danan opowiadał mi kiedyś, że Yrth, kilka stuleci przed wykonaniem harfy, sporządził miecz, którego nikomu nie pokazywał. Gdzie go ukrył, nie wie nikt; jedno tylko jest pewne: powiedział, że zakopał go tam, gdzie go wykuł.

— A gdzie on… — Morgon urwał. Miecz stanął mu znowu przed oczami, rozpoznał mistrzowską rękę w nieskazitelnym kształcie klingi, pewne, rozmyślne ukształtowanie gwiazdek. — A gdzie on został wykuty? — dokończył, zakrywając dłonią oczy, chociaż znał już odpowiedź.

— Tutaj. Pod górą Isig.


* * *

Przewiesiwszy sobie harfę przez ramię, Morgon zszedł z Dethem na dół, by porozmawiać z Dananem. Górski król siedział przy kominku z dziećmi i wnukami; w sali panowała skupiona cisza. Uśmiechnął się na ich widok.

— Siadajcie, siadajcie. Dethu, posyłając dzisiaj po ciebie, nie miałem pewności, czy jesteś jeszcze w Kyrth, czy też straciłeś już nadzieję i zaryzykowałeś przeprawę przez Przełęcz. Nie odzywałeś się. Morgonie, to moja córka Vert, mój syn Ash, a to… — zawiesił głos, żeby wziąć na ręce małą dziewczynkę czepiającą się jego kolana — … to ich dzieci. Wszyscy chcą posłuchać twojej gry.

Morgon usiadł, trochę zażenowany. Wysoki, jasnowłosy mężczyzna o oczach Danana, smukła kobieta o włosach koloru sosnowej kory i z tuzin dzieciarni w różnym wieku, wszyscy oni przypatrywali mu się ciekawie.

— Przepraszam — zwróciła się do niego Vert — ale Bere bardzo chciał przyjść, więc musiałam zabrać całą swoją gromadkę. A gdzie moje dzieci, tam i Ash, tak więc… mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza. — Położyła dłoń na ramieniu chłopca o gęstych, czarnych włosach i jej szarych oczach. — To Bere.

Przy kolanie Morgona wyrosła inna czarna główka; była to dziewczynka, która stawiała dopiero pierwsze kroki w nauce chodzenia. Patrzyła przez chwilę na niego, zadzierając główkę, a potem zatoczyła się jak pijana i ratując się przed upadkiem, ucapiła go za goleń. Posłała mu bezzębny uśmiech, kiedy podtrzymał ją za plecki.

— To córeczka Vert — pośpieszył z wyjaśnieniem Ash. — Suny ma na imię. Moja żona przebywa w Caithnard, a mąż Vert, kupiec, jest teraz w zimowej trasie do Anuin, tak więc wspólnie opiekujemy się przez ten czas naszym przychówkiem. Sam nie wiem, jak je później posortujemy.

Morgon, suwający palcami między łopatkami trzymającej się jego nogi Suny, podniósł nagle wzrok.

— Przyszliście wszyscy, żeby posłuchać mojej gry? Ash skinął głową.

— Prosimy. Jeśli nie masz nic przeciwko. Ta harfa i historia jej powstawania są w Isig legendą. Nie mogłem uwierzyć, kiedy usłyszałem, że tu z nią jesteś. Chciałem przyprowadzić wszystkich rzemieślników z Kyrth, żeby ją zobaczyli, ale ojciec nie pozwolił.

Morgon rozwiązał tasiemki pokrowca harfy. Suny zaczęła pociągać za nie ciekawie.

— Suny… — wyszeptał Bere. Nie zwróciła na niego uwagi; chłopiec podszedł do Morgona i wziął małą na ręce. Morgon, świadom obserwujących go, zaaferowanych, wyczekujących twarzy, wybąkał nieśmiało:

— Dwa miesiące na niej nie grałem.

Nikt nie zareagował. Gwiazdki rozbłysły w świetle ognia, kiedy wyciągnął harfę z pokrowca; białe księżyce zdawały się płonąć po brzegach, czerwony odblask popłynął srebrną inkrustacją. Morgon dotknął strun; w ciszy rozbrzmiała czysta, słodka nuta, niepewna jak pytanie; ktoś wstrzymał oddech.

Ręka Asha wyciągnęła się mimowolnie ku gwiazdkom, ale zaraz opadła.

— Kto wykonał tę inkrustację? — wykrztusił.

— Zec z Hicon, to w Herun — powiedział Danan. — Nie pamiętam pełnego imienia. Uczył go Sol. Projekt wyszedł od Yrtha.

— A Sol szlifował te gwiazdki. Mogę je obejrzeć? — spytał błagalnym tonem i Morgon podał mu harfę. Słowa Asha sprawiły, że coś małego, bezkształtnego zakwitło na dnie jego podświadomości; nie potrafił tego bliżej określić. Bere z rozdziawioną buzią zaglądał przez ramię obracającemu harfę w dłoniach Ashowi; Suny sięgnęła z zapałem do błyszczących strun i przestraszony Morgon przytrzymał ją mocniej.

— Ash, przestań liczyć fasetki tych kamieni — powiedziała błagalnie Vert. — Chcę jej posłuchać.

Ash z ociąganiem oddał harfę Morgonowi. Morgon z ociąganiem ją przyjął i w oczach Vert pojawiło się zrozumienie.

— Zagraj nam to, co najbardziej lubisz — poprosiła. — Coś z Hed.

Morgon oparł harfę o kolano. Na próbę przesunął palcami po strunach, a potem zagrał. Rozległy się łagodne, smutne akordy ballady. Bogate, piękne tony, które tylko on był w stanie wydobyć z instrumentu, dodały mu pewności siebie; nawet prosta ballada miłosna, którą słyszał setki razy, nabrała starodawnej dostojności. Grając, czuł zapach dębu płonącego w palenisku, widział wokół siebie światło igrające po ścianach domu w Akren. Pieśń napełniała go spokojem, który tego wieczoru — wiedział to — panował na Hed; nieruchomość ziemi drzemiącej pod śniegiem, zwierząt śpiących spokojnie w ciepłych kojcach. Spokój dotknął jego twarzy, łagodząc na chwilę ściągające ją napięcie i zmęczenie. I nagle, gdzieś w zakamarkach jego umysłu, połączyły się samorzutnie w jedną całość dwa elementy i przerwał grę. Palce znieruchomiały na strunach.

Spotkało się to z cichymi okrzykami protestu. Potem z półmroku, w którym usiadł Deth, by nie mieć styczności z dziećmi, dobiegło pytanie:

— Co się stało?

— Sol. Zabili go kupcy, bo bał się przed nimi skryć w Grocie Zgubionych. Zabili go — tak jak moich rodziców, jak morgola Dhairrhuwytha — zmiennokształtni. Wszedł do groty i wyszedł stamtąd, by umrzeć na jej progu, bo zobaczył w niej ozdobiony gwiazdkami miecz Yrtha.

Wszyscy, nawet dzieci, znieruchomieli. Patrzyli na niego szeroko otwartymi oczami. Potem Vert wzdrygnęła się, jakby owiał ją prąd zimnego powietrza, a Ash, z którego twarzy zniknął zupełnie zachwyt harfą, wybąkał:

— Jaki miecz?

Morgon spojrzał na Danana. Król siedział z rozchylonymi ustami; zdawał się odgrzebywać z trudem jakieś stare wspomnienia.

— Ten miecz… pamiętam. Yrth wykuł go w tajemnicy; powiedział, że go zakopał. Nigdy go nie widziałem; nikt go nie widział. To było bardzo dawno temu, zanim Sol przyszedł na świat, kiedy otwieraliśmy górne kopalnie. Nigdy o nim nie myślałem. Ale skąd ty możesz wiedzieć, gdzie on jest ukryty? Albo jak wygląda? Albo że Sol z jego powodu został zabity?

Morgon oderwał palce od strun i zacisnął je na drewnianej ramie harfy; spuścił na nią wzrok, tak jakby łagodne krzywizny instrumentu nadawały ton jego myślom.

— Wiem, że istnieje miecz z trzema gwiazdkami, dokładnie takimi samymi jak gwiazdki na tej harfie; wiem też, że widzieli go zmiennokształtni. Moich rodziców utopiono w morzu, kiedy płynęli z Caithnard na Hed, wioząc mi tę harfę. Morgol Dhairrhuwyth zabity został podczas przeprawy przez Przełęcz Isig, kiedy jechał szukać rozwiązania zagadki trzech gwiazdek. Czarodziej Suth zabity został tydzień temu w Osterlandzie, bo za dużo o tych gwiazdkach wiedział i chciał się tą wiedzą ze mną podzielić… — Ash powstrzymał go uniesieniem ręki.

— Suth został zabity… Suth? — Tak.

— Jakże to? Kto go zabił? Myślałem, że dawno już nie żyje.

Dłonie Morgona przesunęły się nieco po ramie harfy. Zerknął na Detha.

— Właśnie o to chcę zapytać Najwyższego. Podejrzewani, że Yrth ukrył ten miecz w Grocie Zgubionych, bo wiedział, że to jedyne miejsce, do którego nikt nie wejdzie. I podejrzewam, że Sol nie został zabity przez kupców, tylko albo przez zmiennokształtnych, albo… przez tego, który zabił Sutha, bo za dużo o tych gwiazdkach wiedział. Nie znam twojej góry, Dananie, ale wiem, że nie biegnie do niej człowiek uciekający przed śmiercią.

Zaległa cisza. Słychać było tylko trzask płomieni i miarowy oddech jednego z malców, który zasnął na posadzce. Niespodziewanie dla wszystkich pierwsza odezwała się Vert.

— Zawsze mnie to zastanawiało — powiedziała powoli. — Dlaczego Sol zbiegł tam na dół, skoro znał górę tak dobrze, że mógł zniknąć jak sen w jakimś chodniku, o którym nikt prócz niego nie wiedział? Pamiętasz, Ashu, jak w dzieciństwie…

— Jest tylko jeden sposób, żeby się tego dowiedzieć — wpadł jej w słowo Ash, zrywając się z miejsca.

— Nie! — krzyknął w tym samym momencie Danan, uprzedzając Morgona. — Zakazuję ci — ciągnął stanowczo. — Nie stracę następnego ziemdziedzica. — Ash patrzył na niego przez chwilę bez drgnienia powieki, zaciskając usta; potem upór zniknął z jego twarzy. Usiadł z powrotem. — Poza tym — dorzucił z przygnębieniem Danan — co by nam z tego przyszło?

— Miecz, jeśli rzeczywiście tam jest, należy do Morgona. Będzie mu potrzebny…

— Nie potrzebuję go — powiedział szybko Morgon.

— Ale skoro należy do ciebie… — zaczął Ash — … skoro Yrth dla ciebie go wykuł…

— Nie przypominam sobie, żeby ktoś mnie pytał, czy chcę mieć miecz. Albo jakąś misję do spełnienia. Jedyne, czego pragnę, to dotrzeć żywy do góry Erlenstar… a to jeszcze jeden powód, dla którego nie jestem zainteresowany schodzeniem do tej groty. A ponieważ tak się składa, że jestem księciem Hed, nie chcę stawać przed Najwyższym uzbrojony.

Ash otworzył usta, ale nic nie powiedział.

— Suth… — wyszeptał Danan.

Któreś z dzieci zaczęło płakać żałośnie; Vert drgnęła i rozejrzała się.

— Pod twoim fotelem — podpowiedział jej Ash. — Kes. — Powiódł wzrokiem po znudzonych, sennych buziach. — Połóżmy je lepiej do łóżek. — Z grubego futra leżącego u jego stóp wysupłał mrugającego oczkami, oszołomionego brzdąca i zarzucił go sobie jak worek na ramię.

— Ashu — odezwał się Danan, wstając. Spojrzenia ojca i syna znowu się skrzyżowały.

— Masz moje słowo — odparł łagodnie Ash. — Ale sądzę, że pora już otworzyć tę grotę. Nie wiedziałem, że w sercu Isig istnieje śmiertelna pułapka. — A potem, zwracając się do Morgona, dodał: — Dzięki za grę. — I z dzieckiem na ramieniu ruszył w stronę wyjścia.

Morgon odprowadzał ich wzrokiem. Kiedy zniknęli w mroku, spojrzał znowu na harfę; gorycz ścisnęła go za gardło. Mechanicznie wsunął instrument z powrotem do pokrowca.

Kiedy zawiązał tasiemki i podniósł wzrok, Danan i Deth przerwali prowadzoną przyciszonymi głosami rozmowę.

— Morgonie — powiedział górski król — Sol, obojętne, kto go zabił, nie żyje już od trzystu lat. Czy mogę ci jakoś pomóc? Jeśli chcesz odzyskać ten miecz, to przydzielę ci oddział górników.

— Nie. — Morgon twarz miał napiętą, pobladłą. — Pozwól, że jeszcze jakiś czas podroczę się ze swoim losem. Z tym, że czynię to od wyruszenia z Caithnard i jak dotąd niewiele to dało.

— Poświęciłbym całe złoto z żył Isig, żeby ci pomóc.

— Wiem.

— Kiedy spotkałem cię dzisiaj po południu, nie wiedziałem jeszcze, że nosisz znamię vesty. To rzadka rzecz u człowieka, a co dopiero u człowieka z Hed. Bieganie z vestami musi być czymś cudownym.

— O, tak. — Głos Morgona złagodniał nieco na wspomnienie spokoju bezkresnych śniegów, ciszy krytej zawsze pod wiatrem. I nagle stanęła mu przed oczami twarz Sutha, poczuł, jak przyciągają go jego ręce, i odwrócił gwałtownie głowę; wspomnienie rozwiało się.

— W ten właśnie sposób zamierzasz przeprawić się przez Przełęcz? — zapytał łagodnie Danan.

— Tak planowałem, myśląc, że będę sam. Teraz… — Zerknął pytająco na Detha.

— Będzie to dla mnie trudne, ale nie niemożliwe — powiedział harfista.

— Możemy ruszać jutro?

— Jeśli takie jest twoje życzenie. Ale sądzę, Morgonie, że powinieneś tu odpocząć ze dwa dni. Przeprawa przez Przełęcz Isig w zimie będzie męcząca nawet dla vesty, a podejrzewam, że straciłeś w Osterlandzie wiele sil.

— Nie. Nie mogę czekać. Nie mogę.

— Pójdziemy zatem. Ale prześpij się przed drogą. Morgon kiwnął głową, a potem skłonił się Dananowi.

— Przepraszam — powiedział.

— Za co, Morgonie? Za to, że dotknąłeś nie zagojonej odwiecznej rany?

— Za to też. Ale przede wszystkim przepraszam cię za to, że nie zagrałem na tej harfie tak, jak ona się tego domaga.

— Jeszcze tak zagrasz.

Morgon piał się powoli po spiralnych schodach. Przewieszona przez plecy harfa ciążyła mu jak nigdy dotąd. Kiedy pokonywał ostatnie zakole, przyszło mu do głowy pytanie, czy Yrth co wieczór wdrapywał się po tych stopniach na szczyt wieży, czy też uciekał się do godnej pozazdroszczenia sztuki przemieszczania, przenoszenia się w mgnieniu oka z miejsca na miejsce. Wstąpił wreszcie na podest, odgarnął futrzaną kotarę i zatrzymał się jak wryty. Ktoś stał przed kominkiem w jego izbie.

Był to syn Vert, Bere.

— Zaprowadzę się do Groty Zgubionych — powiedział chłopiec bez wstępów, nie czekając, aż Morgon ochłonie.

Morgon w milczeniu mierzył go wzrokiem. Chłopiec nie miał więcej jak jedenaście lat, ale był szeroki w barach, a na jego twarzy malowała się nie licująca z jego wiekiem powaga. Nie zmieszał się pod spojrzeniem Morgona; Morgon wszedł w końcu do izby, puszczając kotarę. Zsunął harfę z ramienia i odstawił ją pod ścianę.

— Tylko mi nie mów, że już tam byłeś — mruknął.

— Wiem, gdzie ona jest. Zabłądziłem raz, wędrując po kopalni. Schodziłem coraz niżej i niżej ku korzeniom góry, po części dlatego, że skręcałem nie w te, co trzeba chodniki, po części wychodząc z założenia, że skoro już zabłądziłem, to zobaczę, co jest tam na dole.

— I nie bałeś się?

— Nie. Tylko głód mi doskwierał. Wiedziałem, że znajdzie mnie Danan albo Ash. Widzę w ciemnościach; mam to po matce. Możemy więc zejść na dół bardzo cicho, nie korzystając ze światła — potrzebne będzie tylko w samej grocie.

— Dlaczego tak cię korci, żeby tam pójść?

Chłopiec, ściągając lekko brwi, postąpił krok w jego stronę.

— Chcę zobaczyć ten miecz. Nigdy nie widziałem czegoś tak pięknego jak ta harfa. Przed dwoma laty przybył tu Elieu z Hel, brat Raitha, lorda Hel; robi pierwsze kroki w tego rodzaju rzemiośle — w inkrustowaniu, projektowaniu — ale czegoś tak pięknie jak ta harfa zdobionego jeszcze nie widziałem. Chcę zobaczyć, jak wyszedł Yrthowi ten miecz. Danan sporządza miecze dla lordów i królów z An i Ymris; są bardzo piękne. Pobieram z Elieu nauki u Asha i Ash mówi, że będę kiedyś niezrównanym rzemieślnikiem. Muszę więc czerpać doświadczenie skąd tylko się da.

Morgon usiadł. Uśmiechnął się do barczystego, obiecującego artysty.

— Brzmi to bardzo przekonująco — powiedział. — A czy słyszałeś, co powiedziałem Dananowi o Solu?

— Słyszałem. Ale ja znam tu wszystkich; nikt nie podniesie na ciebie ręki. I jeśli zachowamy ostrożność, nikt się nawet nie dowie. Nie będziesz musiał zabierać tego miecza — możesz zaczekać na mnie przy wrotach. To znaczy od wewnątrz, bo… — Bere skrzywił się. — Bo trochę się boję wchodzić tam sam. A poza tobą nie znam nikogo, kto zgodziłby się tam ze mną pójść.

Morgon spoważniał; wstał gwałtownie.

— Nie. Pomyliłeś się. Nie pójdę z tobą. Podałem Dananowi powody i ty je słyszałeś.

Bere milczał przez chwilę, badając wzrokiem twarz Morgona.

— Słyszałem — odezwał się w końcu. — Ale to jest… to jest ważne, Morgonie. Proszę cię. Tylko wejdziemy i zaraz wyjdziemy.

— Tak jak wyszedł Sol?

Bere wzruszył lekko ramionami.

— To było dawno temu…

— Nie. — Morgon dostrzegł rozpacz budzącą się w oczach chłopca. — Wysłuchaj mnie, proszę. Od dnia, kiedy opuściłem Hed, śmierć depcze mi po piętach. Ci, którzy próbują mnie zabić, to zmiennokształtni; oni mogą się ukrywać wśród górników i kupców, z którymi dziś wieczorem jadłeś przy stole Danana. Mogą się tu czaić, gotowi zareagować, jeśli zrobię to, do czego mnie namawiasz, czyli upomnę się o miecz Yrtha, a jeśli przydybią nas dwóch w grocie, zginiemy. Zbyt szanuję swoją inteligencję i życie, by dać się tak podejść.

Bere pokręcił głową tak energicznie, jakby otrząsał się ze słów Morgona.

— Nie godzi się tak go tam zostawiać, lekceważyć jego istnienie. Należy do ciebie, jest twój na mocy prawa, a jeśli kunsztem wykonania dorównuje tej harfie, to żaden lord w królestwie nie będzie miał wspanialszego miecza.

— Nie cierpię mieczy.

— To nie jest miecz — powiedział cierpliwie Bere. — To dzieło sztuki. Jeśli go nie chcesz, ja go zatrzymam.

— Bere…

— Ja muszę go zobaczyć. — Chłopiec urwał. — No trudno, będę musiał zejść tam sam.

Morgon podskoczył do chłopca i chwycił go za ramiona.

— Nie mogę cię powstrzymać — wycedził przez zaciśnięte zęby. — Ale proszę, wstrzymaj się z tą wyprawą do czasu, kiedy mnie nie będzie już w Isig, bo nie potrafiłbym spojrzeć w oczy Dananowi, kiedy znajdą cię w tej grocie martwego.

Bere zwiesił głowę i przygarbił się.

— Myślałem, że ty rozumiesz — wymruczał, odwracając się plecami do Morgona. — Że rozumiesz, co to znaczy mieć coś do zrobienia.

Wyszedł. Morgon westchnął ciężko, dorzucił drew do ognia i położył się. Długo wpatrywał się w płomienie, czując, jak wyczerpanie rozlewa mu się po kościach, ale sen nie przychodził. W końcu jednak odpłynął w mrok, w którym zaczęły się tworzyć i pękać niczym pęcherzyki unoszące się z wrzątkiem z dna kotła dziwne obrazy.

Zobaczył wysokie, ciemne ściany wnętrza Isig, pocięte połyskującymi w blasku pochodni żyłami srebra, złota, żelaza. W tajemnych zakamarkach góry zobaczył wyrzynające się ze skały surowe klejnoty, płonące lodowym ogniem, lśniące granatem i przydymioną żółcią. Pajęczyna półmroku spowijała sklepione chodniki i wysokie korytarze. Głazy wystawały z niknących w czerni sklepień, uformowanych w żmudnej rzeźbiarskiej robocie zapomnianych wieków. Stał w milczeniu, które miało swój własny głos. Sunął niczym tchnienie wiatru nad ospałymi, gęstymi jak szkło, ciemnymi strumieniami, które pogłębiały się, by runąć w końcu w jakąś niewidoczną otchłań i rozbryzgać się o powierzchnię ogromnego, bezdennego jeziora, w którego bezbarwnym świecie żyły maleńkie, bezimienne stworzonka. Na końcu jednej takiej rzeki natrafił na komorę wykutą w mlecznobiałej, pociętej błękitnymi żyłkami skale. Trzy kamienne stopnie prowadziły z małej sadzawki na podwyższenie, na którym w blasku pochodni połyskiwały dwie długie skrzynie z kutego złota, wysadzane białymi klejnotami. Ogarnął go smutek po zmarłych z Isig: Solu i Granii, żonie Danana; wszedł do sadzawki, dotknął jednej z trumien. Wieko otworzyło się niespodziewanie, pchnięte od środka. Jakaś rozmyta, nierozpoznawalna twarz, ni to mężczyzny, ni kobiety, spojrzała nań i wypowiedziała jego imię: Naznaczony Gwiazdkami.

W jednej chwili znalazł się z powrotem w swojej izbie. Wstał i zaczął się ubierać, wzywany wciąż przez niski, natarczywy niczym zawodzenie dziecka w nocy, głos dochodzący z korytarzy Isig. Chciał już wyjść z izby, ale zawrócił i przewiesił sobie przez ramię harfę. Zszedł bezszelestnie spiralą schodów z wieży, przeciął salę, w której tlił się jeszcze żar na ogromnym palenisku. Dotarł bez wahania do drzwi na końcu korytarza, prowadzących do wnętrza góry, do wilgotnego, zimnego szybu, którym schodziło się do kopalni. Kierując się instynktem, nie pytając nikogo o drogę, kroczył głównymi korytarzami, skręcał w boczne chodniki, zbiegał schodami coraz głębiej i głębiej. Wyjął pochodnię tkwiącą w przymocowanym do ściany uchwycie. Zobaczył przed sobą rozstęp w litej skale; to stamtąd dobiegało wołanie. Wkroczył bez wahania w szczelinę. Ścieżka za nią była nie oświetlona, nadgryziona zębem czasu. Z podłoża wystawały na wpół uformowane bulwy rosnącej skały, oślizłe od skapującej przez wieki wody. Sklepienie obniżyło się tak raptownie, że musiał się pochylić, żeby nie uderzyć o nie głową, a potem wystrzeliło w górę na niebotyczną wysokość. Ściany zbiegły się i żeby się między nimi przecisnąć, musiał nieść pochodnię nad głową. Panująca tu cisza była równie namacalna co skalne wybrzuszenia w sklepieniu; czuł w swoim śnie ledwie uchwytny, czysty, kwaśny zapach płynnego kamienia.

Obce było mu poczucie czasu, zmęczenia, chłodu; istniał tylko ten nieokreślony dryf cieni i nie kończący się, skomplikowany labirynt przejść, którymi podążał z dziwną pewnością siebie. Schodził coraz niżej i niżej. Pochodnia, nie niepokojona przeciągami, płonęła równym blaskiem; czasami dostrzegał jej odbicie w stawie daleko w dole, pod skalną półką, którą kroczył. W końcu chodniki zaczęły powracać do poziomu, zwężać się, obniżać. Kamienie były popękane, jakby w zamierzchłej przeszłości miało tu miejsce trzęsienie ziemi. Musiał przestępować przez te, które odpadły niczym wielkie zęby od stropu. Chodnik kończył się nagle na zamkniętych wrotach.

Morgon zatrzymał się przed nimi i patrzył, rzucając cień na ścianę za sobą. Ktoś wypowiedział jego imię. Morgon wyciągnął rękę, żeby pchnąć wrota. I wtedy, jakby sięgał poprzez powierzchnię snu, wzdrygnął się i obudził. Stał przed wrotami zagradzającymi drogę do Groty Zgubionych.

Gapił się na nie otępiały, mrugając powiekami. Rozpoznawał polerowany, zielonkawy kamień przetykany czernią, odbijający blask pochodni. Ziąb, którego nie odczuwał we śnie, zaczynał przesączać się przez ubranie. Do jego świadomości dotarła wreszcie olbrzymia masa skały, cisza, ciemność zalegająca w górze. Cofnął się o krok, krzyk wzbierał mu w krtani. Obrócił się na pięcie; ujrzał przed sobą ciemność, której blask jego pochodni nie potrafił nawet nadgryźć. Wypuścił z sykiem powietrze z płuc. Przebiegł kilka kroków, potknął się o jakiś kamień i wpadł na wilgotną skalną ścianę. Przypomniał sobie nie kończącą się, chaotyczną trasę, którą przebył we śnie. Przełknął z trudem ślinę, serce omal nie wyskoczyło mu z piersi, krzyk nadal narastał w krtani.

I nagle usłyszał ten głos ze snu, głos, który wywabił go z domostwa Danana i labiryntami góry sprowadził tu na dół:

— Naznaczony Gwiazdkami.

Głos dobiegał zza wrót. Był dziwny, czysty, pozbawiony tembru. Przyprawiał Morgona o panikę; wyraźnie, jakby trzecim okiem, zobaczył implikacje niebezpieczeństwa czającego się za tymi wrotami oraz implikacje zdobycia niewyobrażalnej wiedzy. Stał tak dłuższy czas, dygocząc na całym ciele z zimna, nie odrywając wzroku od wrót, przeciwstawiając prawdopodobieństwo możliwościom. Liczące sobie tysiące lat, niewiadomego pochodzenia, nietknięte przez czas wrota trwały niewzruszone. W końcu przyłożył dłoń na płask do ich gładkiej powierzchni. Wrota ustąpiły pod jego delikatnym naciskiem, uchylając się w ciemność. Przestąpił ostrożnie próg. Blask pochodni rozlał się po ścianach nabrzmiałych nie odkrytymi żyłami i złogami klejnotów. Ktoś wstąpił w krąg światła. Morgon zatrzymał się jak wryty.

Spazmatycznie wciągnął powietrze w płuca. Drobna, wąska dłoń dotknęła go w ten sam sposób jak niedawno Suth, jakby sprawdzała, czy jest realny.

— Jesteś dzieckiem? — wyszeptał Morgon, wpatrując się w nieruchomą, zielonkawo szarą twarz.

Jasna główka uniosła się, spojrzały na niego białe jak gwiazdy oczy.

— Jesteśmy dziećmi. — To był ten sam głos, głos dziecka — czysty, senny.

— Dziećmi?

— Wszyscy jesteśmy dziećmi. Dziećmi Panów Ziemi. Usta Morgona poruszyły się bezgłośnie. Coś, co nie było już paniką, zaczynało pęcznieć mu w krtani, kłaść się ciężarem na klatce piersiowej. Widmowa, lśniąca buzia chłopca drgnęła nieznacznie pod jego spojrzeniem. Morgon wyciągnął odruchowo rękę i dotknął jego policzka. Ciało nie ustąpiło pod palcami.

— Staliśmy się kamieniem w kamieniu. Ziemia nas ujarzmiła.

Morgon uniósł wyżej pochodnię. Wszędzie wokół powstawały z cieni jasne, widmowe postaci dzieci. Przypatrywały mu się ciekawie, bez lęku, jakby widziały w nim postać ze swych snów. Buzie, na które padał blask pochodni, były jak z gładkiego, omszałego kamienia.

— Jak długo… jak długo tu jesteście?

— Od wojny.

— Od wojny?

— Tej sprzed Osadnictwa. Czekaliśmy na ciebie. Obudziłeś nas.

— To wy obudziliście mnie. Nie wiedziałem… nie wiedziałem…

— Obudziłeś nas, a wtedy zawołaliśmy. Masz gwiazdki. — Drobna rączka uniosła się i dotknęła czoła Morgona. — Trzy za życie, trzy za wiatry i trzy za… — chłopiec dźwignął w górę miecz, który trzymał, i podał go Morgonowi wysadzaną gwiazdkami rękojeścią naprzód — … śmierć. Tak nam obiecano.

Morgon przełknął to słowo jak gorzką pigułkę; ujął miecz za ostrze.

— Kto wam obiecał?

— Ziemia. Wiatr. Wielka wojna nas zniszczyła. Obiecano nam więc człowieka pokoju.

— Rozumiem. — Głos mu drżał. — Rozumiem. — Przykucnął przed chłopcem. — Jak masz na imię?

Chłopiec milczał przez chwilę, jakby miał trudności ze znalezieniem odpowiedzi. Nieruchome rysy jego twarzy znowu drgnęły.

— Miałem… miałem na imię Tirnon — powiedział, zacinając się. — Moim ojcem był Tir, Pan Ziemi i Wiatru.

— Ja miałam na imię Ilona — odezwała się mała dziewczynka. Zbliżyła się ufnie do Morgona, długie włosy spływały jej na ramiona niczym skuty lodem wodospad. — Moją matką była… moją matką była…

— Trist — powiedział stojący za nią chłopiec. Wlepiał w Morgona oczy, tak jakby czytał w nim swoje imię. — Ja miałem na imię Trist. Potrafiłem przyjąć każdy kształt ziemi, ptaka, drzewa, kwiatu — znałem je wszystkie. Potrafiłem również przeistoczyć się w vestę.

— Ja miałam na imię Elore — podchwyciła szczupła dziewczynka. — Moją matką była Rena… potrafiła mówić wszystkimi językami ziemi. Uczyła mnie mowy świerszczy.

— Ja miałam na imię Kara…

Tłoczyły się wokół Morgona, nie zważając na ogień, ich głosy były beztroskie, senne. Pozwalał im mówić, obserwując niewiarygodnie delikatne, pozbawione życia buzie.

— Co się stało? — wyrzucił z siebie w pewnej chwili, przekrzykując dziecięcy gwar. — Dlaczego tu jesteście?

Dzieci ucichły.

— Zniszczyli nas — powiedział obojętnie Tristan. — Kto?

— Ci z morza. Edolen. Sec. Zniszczyli nas i nie mogłyśmy już żyć na ziemi; nie mogliśmy jej ujarzmiać. Mój ojciec ukrył nas tu przed wojną. Znaleźliśmy miejsce do umierania.

Morgon zmartwiał. Opuścił powoli pochodnię; na krąg dzieci spłynął znowu półmrok.

— Rozumiem — wyszeptał. — Co mogę dla was zrobić?

— Uwolnij wiatry.

— Dobrze. W jaki sposób?

— Jedna gwiazdka wywoła z ciszy Pana Wiatrów. Jedna z ciemności Pana Ciemności, jedna ze śmierci dzieci Panów Ziemi. Zawołałeś, one odpowiedziały.

— Kim jest…

— Wojna jeszcze się nie skończyła, przyczaiła się tylko i zbiera siły. Ty będziesz niósł gwiazdki ognia i lodu do Końca Ery Najwyższego…

— Ależ my nie możemy żyć bez Najwyższego…

— Tak nam obiecano. Tak się stanie. — Chłopiec zdawał się nie słyszeć już głosu Morgona, lecz wsłuchiwał się w głos z pamięci wieków. — Jesteś Naznaczonym Gwiazdkami i uwolnisz spod ich porządku…

Urwał nagle.

— Mów dalej — ponaglił go Morgon.

Tirnon spuścił głowę i nerwowym ruchem chwycił Morgona za nadgarstek.

— Nie. — jego głos przepełniony był udręką.

Morgon uniósł pochodnię. Za kruchymi powierzchniami twarzy, za krzywizną kości, kształtem smukłego ciała, światło wyłowiło cień, który nie ustąpił. Ze strzępów mroku uniosła się jakaś ciemna głowa; patrzyła na niego z uśmiechem kobieta o pięknej, spokojnej i nieśmiałej twarzy.

Morgon podniósł się na równe nogi, otaczał go wir roziskrzonych gwiazdek. Głowa Tirnona opadła na jego zgięte kolana; na oczach Morgona zarysy ciała chłopca zaczęły zlewać się ze sobą. Odwrócił się szybko i przecisnął przez kamienne wrota. Kiedy zatrzaskiwały się za nim, odrzucając go na zewnątrz, zobaczył zbliżającą się chodnikiem gromadę postaci ze światełkami w dłoniach, postaci kolorem i ruchami przypominających morze.

Na moment ogarnęła go panika. Kątem oka dostrzegł obok siebie otwór w ścianie, wylot wąskiego bocznego chodnika. Odrzucił pochodnię najdalej, jak potrafił; poszybowała niczym gwiazda w kierunku nadchodzących. Nie tracąc czasu, namacał otwór w ścianie i wcisnął się na oślep w nieznany chodnik, który napierał nań przy każdym ruchu i oddechu. Wymacywał sobie drogę, sunąc dłońmi po wilgotnej, gładkiej skale, uderzał twarzą i ramionami o niewidzialne występy czyhające za każdym załomem. Ciemność kształtowała chodnik, kształtowała kamienie pod jego dłońmi. Zostawiał za sobą nieprzeniknioną czerń; czerń przed nim napierała na jego oczy. Zatrzymał się raz, przerażony swoją ślepotą, i usłyszał niezmąconą ciszę Isig wzbijającą się ponad jego chrapliwy oddech. Ruszył dalej, kalecząc sobie dłonie o niewidzialne przeszkody, krew z rozcięcia na twarzy zlepiała rzęsy. W pewnym momencie skalne podłoże rozstąpiło mu się pod nogami i runął w czerń. Jego krzyk utonął w wodzie.

Ściskając wciąż bezwiednie miecz w ręku, wywindował się na chropawą kamienną płytę i legł tam pośród ciszy, którą mącił jedynie jego spazmatyczny, rzężący oddech. Sporo czasu upłynęło, zanim zaczął się wreszcie uspokajać, i wtedy usłyszał kroki tuż przy swojej twarzy. Wstrzymał oddech. Ktoś go dotknął.

Zerwał się błyskawicznie na równe nogi i odskoczył.

— Uważaj, Morgonie — dobiegł go szept. — Woda…

Znieruchomiał i przygryzając wargi, wytężył wzrok, ale ciemności panowały tu absolutne. I nagle uświadomił sobie, że zna ten głos.

— Morgonie. To ja, Bere. Idę do ciebie. Nie ruszaj się, bo znowu wpadniesz do wody. Już idę…

Morgon zebrał całą swoją odwagę, by nie ruszyć się z miejsca. Czyjaś ręka znowu go dotknęła i w tym momencie poczuł, że miecz porusza mu się w dłoni i wydaje jakiś dźwięk.

— Był tam. Miałeś rację. Wiedziałem. Wiedziałem, że wygraweruje klingę. To… nie widzę dobrze; muszę… — Głos ścichł na chwilę. — Coś ty narobił. Rozciąłeś sobie dłoń, trzymając go w ten sposób.

— Nie widzę ciebie, Bere. Nic nie widzę. Ścigają mnie zmiennokształtni…

— To byli zmiennokształtni? Widziałem ich. Ukryłem się między głazami, przebiegłeś obok mnie. Mam cię tu zostawić i pobiec po… ?

— Nie. Potrafisz mnie stąd wyprowadzić?

— Chyba tak. Wydaje mi się, że idąc brzegiem tej wody, dotrzemy do jednej z dolnych kopalni. Cieszę się, Morgonie, że zszedłeś po ten miecz, ale dlaczego nic nie powiedziałeś Dananowi? I jak tu trafiłeś? Wszyscy cię szukają. Wróciłem do ciebie na wieżę, żeby spytać, czy nie zmieniłeś zdania, ale cię nie zastałem. Zajrzałem do izby Detha, bo pomyślałem sobie, że może u niego jesteś, ale nie było cię, a Deth usłyszał mnie i się obudził. Kiedy mu powiedziałem, że zniknąłeś, ubrał się szybko i obudził Danana, a Danan obudził górników. Teraz wszyscy cię szukają. Ja przybiegłem tu przodem. Nie rozumiem…

— Jeśli wrócimy do domu Danana żywi, wszystko ci wyjaśnię.

— Dobrze. Daj, poniosę ci ten miecz. — Dłoń zaciśnięta na nadgarstku Morgona pociągnęła go w przód. — Ostrożnie, po twojej lewej stronie strop się obniża. Pochyl głowę.

Szli szybko przez ciemności, nie rozmawiając ze sobą. Tylko Bere wymrukiwał od czasu do czasu ostrzeżenie. Morgon, cały spięty, przygotowany na niespodziewane uderzenia, wytężał wzrok, ale jego oczy nie znajdowały żadnego punktu zaczepienia. W końcu je zamknął i dał się prowadzić Beremu. Zaczęli się wspinać. Chodnik wznosił się spiralnie w górę. Ściany poruszały się pod dłońmi Morgona jak żywe, to zbiegając się tak, że musiał przeciskać się między nimi bokiem, to znów rozbiegając poza zasięg jego wyciągniętej ręki, by kawałek dalej znowu się zbiec. W końcu Bere zatrzymał się.

— Tu są schody. Prowadzą do szybu kopalni. Chcesz odpocząć?

— Nie. Idźmy dalej.

Schody były strome, nie miały końca. Dygoczący z zimna Morgon czuł strużki krwi ściekającej mu po rozciętych palcach i skapującej z nich na ziemię. Pod zamkniętymi powiekami zaczynał widzieć przesuwające się cienie i rozbłyski barw. Słyszał ciężki oddech Berego.

— No — sapnął w końcu chłopiec. — Jesteśmy na górze. — Zatrzymał się tak gwałtownie, że Morgon wpadł na niego. — Tam, w szybie, pali się światło. To pewnie Danan! Chodźmy…

Morgon otworzył oczy. Bere przeszedł przodem przez kamienny łuk, którego ściany zafalowały nagle chybotliwym światłem.

— Dananie? — zawołał cicho Bere i nagle zatoczył się w tył, potykając się o Morgona. Z krtani wyrwało mu się chrapliwe westchnienie. Szarozielone ostrze przecięło powietrze i uderzyło go w głowę. Miecz upuszczony przez chłopca upadł z brzękiem na ziemię. Bere osunął się na niego bez czucia.

Morgon patrzył ze zgrozą na bezwładne, nieruchome ciało, dziwnie małe na tle chropawego skalnego podłoża. Przeszedł go gwałtowny, nie kontrolowany dreszcz rodzącej się furii. Odskoczył przed ostrzeni, które natarło nań z ciemności niczym srebrny wąż, ściągnął przez głowę harfę i rzucił ją na ziemię; wyszarpnął miecz spod ciała Berego. Wpadł w sklepione łukowo przejście, unikając o włos dwóch kling, które przecięły ze świstem powietrze tuż za jego plecami, przechwycił w powietrzu trzecią i podrzucił ją wysoko w górę. Zahaczyła z głuchym szczękiem o sklepienie, krzesząc snop iskier. Morgon ciął od ucha. Krew trysnęła z oblicza koloru muszli. Palący ból przeszył mu ramię; odwrócił się na pięcie i trzymając miecz oburącz, niemal od niechcenia sparował kolejny cios, by natychmiast przejść do kontrataku i ciąć z rozmachem z góry na dół. Zmiennokształtny, rozpłatany od barku po biodra, zwalił się z chrząknięciem na ziemię. Spadało już na niego kolejne ostrze; odskoczył, zamierzył się mieczem jak siekierą przy rąbaniu drewna. Klinga ugrzęzła w ramieniu zmiennokształtnego i kiedy ten padał, miecz wyśliznął się Morgonowi z ręki.

Zapadła cisza. Morgon patrzył na gwiazdki w jelcu miecza, które zadrgały lekko wraz z ostatnim tchnieniem wydawanym przez zmiennokształtnego. Ostrze było zbroczone krwią. Jedno z dziwnych światełek, wypuszczone przez zmiennokształtnego, leżało, płonąc, wciąż przy jego wyciągniętej ręce. Morgon wzdrygnął się gwałtownie. Podszedł tam, przydeptał światełko i ruszył przed siebie. Szedł tak, aż wyrosła przed nim ściana. Przywarł twarzą do litej czarnej skały i tam pozostał.

Загрузка...