Morgola Herun powitała ich na dziedzińcu. Była wysoką kobietą o prostych granatowych włosach zaczesanych do tyłu i spływających na luźną szatę z zielonej tkaniny o barwie liści. Jej dom był ogromną owalną budowlą z kamienia. Woda doprowadzona do niego z rzeki tryskała z kamiennych fontann na podwórku, płynęła małymi strumyczkami i zasilała ocienione drzewami sadzawki, w których pluskały czerwone, zielone i złote rybki. Morgola podeszła z uśmiechem do zsiadającego z konia Detha. Byli równego wzrostu.
— Wybacz, że Lyra przerwała ci podróż — powiedziała, spoglądając na niego błyszczącymi złotymi oczyma. — Mam nadzieję, że się nie gniewasz.
Deth uśmiechnął się. W jego głosie pojawiła się nutka, której Morgon dotąd tam nie słyszał:
— Przecież wiesz, El, że poszedłbym wszędzie za księciem Hed.
— A skąd miałabym to wiedzieć? Zawsze chadzałeś własnymi ścieżkami. Ale rada jestem, że zgodziłeś się mnie odwiedzić. Tak mi brakuje twojej muzyki.
Podeszli razem do Morgona. Spojrzała na niego i wyciągnęła rękę.
— Jestem Elrhiarhodan, morgola Herun. Możesz mi mówić El. Bardzo się cieszę, że przyjąłeś moje zaproszenie.
Morgon skłonił się, zawstydzony opłakanym stanem swojego odzienia i włosów.
— Nie miałem wyboru.
— Owszem — przyznała uprzejmie. — Nie miałeś. Wyglądasz na zdrożonego. Nie wiem czemu, ale spodziewałam się zobaczyć kogoś starszego. Gdybym wiedziała, żeś taki młody, zaczekałabym i sama powtórzyła ci tę zagadkę, zamiast zlecać to Lyrze. — Spojrzała na Lyrę. — Dziękuję ci za przyprowadzenie księcia Hed. Ale czy musiałaś rzucić w niego kamieniem?
Ku zdziwieniu Morgona, w oczach dziewczyny zaigrała iskierka wesołości.
— Matko, książę Hed pierwszy rzucił we mnie kamieniem i straciłam nad sobą panowanie — powiedziała ponuro. — Wyrażałam się też nie całkiem… dyplomatycznie. Ale on chyba się już na mnie nie boczy. Wygląda na to, że nie zalicza się do wojowników.
— Nie, ale ma dobre oko, i gdyby był uzbrojony, już byś nie żyła, co bynajmniej nie wprawiłoby mnie w dobry nastrój. Ludzie z Hed z zasady nie wyciągają broni przeciwko innym. Śmieszne to, ale prawdziwe. Chyba nie należało wkraczać do ich obozowiska po ciemku; musisz się nauczyć unikania nieporozumień. Ale przyprowadziłaś ich tu bezpiecznie i za to ci dziękuję. Posil się teraz, moje dziecko, i prześpij. — Lyra oddaliła się, a morgola wzięła Detha pod rękę. — Wyrosła, od kiedy ostatnio ją widziałeś. No ale nie było cię w Herun czas jakiś. Chodźmy.
Wprowadziła ich do domu przez okute srebrem drzwi z jasnego drewna. Sklepione łukowo korytarze łączyły tu, na pozór bez ładu i składu, kolejne komnaty; każda z tych komnat, wybita tapetami z delikatnych tkanin, pełna osobliwych roślin, umeblowana sprzętami ze szlachetnego drewna z misternymi okuciami, była jak kufer ze skarbami. Morgola zatrzymała się wreszcie w komnacie z zasłonami w ciepłym pomarańczowo-złotym kolorze, wskazała im miękkie posiania przykryte białymi owczymi skórami i wyszła. Morgon wyciągnął się z rozkoszą na wygodnym łożu, zamknął oczy i wyszeptał:
— Nie pamiętam już, kiedy ostatnio spałem w łóżku… Czy ona wejdzie w nasze umysły?
— Morgola posiada dar wskroświdzenia — powiedział Deth. — Herun to mały, bardzo bogaty kraj; morgolowie rozwinęli w sobie zdolność wskroświdzenia w Latach Osadnictwa, kiedy armia z północy Ymris zaatakowała Herun, ostrząc sobie zęby na tutejsze kopalnie. Herun jest otoczone zewsząd górami; morgolowie nauczyli się widzieć poprzez nie. Myślałem, że o tym wiesz.
— Nie zdawałem sobie sprawy, że są w tym aż tak dobrzy. Zaskoczyła mnie.
I Morgon zasnął. Nie obudził się nawet, kiedy w chwilę potem służki wniosły tace z posiłkiem i winem oraz wszystkie ich rzeczy.
Kiedy po kilku godzinach otworzył wreszcie oczy, Detha w komnacie nie było. Umył się i ubrał w lekką, luźną szatę z pomarańczowo-złotej tkaniny, którą zostawiła mu morgola. Zostawiła mu również nóż z mlecznobiałego metalu w kościanej pochwie, ale go nie wziął. Służka zaprowadziła go do przestronnej, białej sali. W głębi gawędziły strażniczki w barwnych szatach, siedzące na poduszkach rozrzuconych wokół paleniska. Przed każdą, na niskim stoliczku, stały tace z parującym posiłkiem. Deth, Lyra i morgola siedzieli za stołem z polerowanego białego kamienia, srebrne czarki i talerze przed nimi skrzyły się ametystami. Morgola była ubrana w srebrno-białą szatę i miała zaplecione w warkocz włosy; skinęła z uśmiechem na Morgona. Lyra przesunęła się, robiąc mu miejsce obok siebie. Nałożyła mu na talerz porcję gorącego, przyprawionego ostro mięsa, dojrzałe owoce i warzywa, różne gatunki sera, a na koniec napełniła winem czarkę. Siedzący obok morgoli Deth brzdąkał cicho na harfie. Dokończył jedną pieśń i zaczął następną, którą ułożył specjalnie dla morgoli.
Spojrzała na niego, jakby wypowiedział jej imię.
— Wystarczy już grania. Odłóż harfę i jedz.
Deth posłuchał. Miał na sobie srebrzysto-biały jak jego włosy płaszcz, na piersi opadał mu srebrny łańcuch wysadzany maleńkimi, białymi jak płomień kamieniami.
Pochłoniętego obserwowaniem tej pary Morgona ściągnął na ziemię głos Lyry:
— Jedzenie stygnie. A więc ci nie powiedział?
— Czego? Nie. — Morgon włożył do ust marynowanego grzyba. — W każdym razie nie wprost. Domyśliłem się, słuchając tej pieśni. Sam nie wiem, dlaczego mnie to zaskakuje. Nic dziwnego, że nie protestował, kiedy zmuszałaś nas do odwiedzenia Herun.
Skinęła głową.
— Chciał tu przyjść, ale oczywiście decyzja należała do ciebie.
— Czyżby? Skąd morgola wiedziała, jak ściągnąć mnie do Herun?
Lyra uśmiechnęła się.
— Jesteś Mistrzem Zagadek. Powiedziała, że pójdziesz za zagadką jak pies, który zwęszył trop.
— Skąd to wiedziała?
— Kiedy Mathom z An poszukiwał człowieka, który wygrał koronę od Pevena, jego wysłannicy dotarli nawet do Herun. Morgola, zaintrygowana ich opowieścią, postanowiła sama ustalić, kim był ten śmiałek.
— Przecież wiedziała o mnie tylko garstka… Deth, Rood z An, Mistrzowie…
— I kupcy, z którymi płynąłeś z Hed do Caithnard. Morgola ma dar zdobywania potrzebnych jej informacji.
— Zauważyłem. — Morgon zacisnął dłoń na swojej czarce i przypatrywał się jej przez chwilę w zamyśleniu. Potem przeniósł wzrok na mówiącą coś do Detha morgolę, zaczekał, aż ta skończy, i powiedział: — El. — Popatrzyła na Morgona, który pod jej spojrzeniem głęboko zaczerpnął tchu. — Skąd znasz zagadkę, którą mi zadałaś? Nie ma jej w żadnej z ksiąg Mistrzów, a powinna być tam zapisana.
— Powinna, Morgonie? Wydaje się być zagadką bardzo niebezpieczną i jest tylko jeden człowiek, który może podjąć próbę szukania jej rozwiązania. Po co ona Mistrzom?
— Żeby ją rozwiązali. Od tego w końcu są. Zagadki bywają niebezpieczne, ale zagadki nie rozwiązane są śmiertelnie niebezpieczne.
— Fakt, o czym przekonał się Dhairrhuwyth — i tym bardziej należy ją trzymać w sekrecie.
— Nie — powiedział Morgon. — Niewiedza grozi śmiercią. Zdradź mi, proszę, skąd ją znasz? Musiałem… musiałem przybyć aż do Herun, żeby poznać swoje imię. Dlaczego?
Morgola spuściła wzrok.
— Znalazłam tę zagadkę wiele lat temu — zaczęła z ociąganiem — w starożytnej księdze, w której morgol Rhu opisywał swoje podróże. Księga została zamknięta hasłem przez czarodzieja Iffa o Niewymawialnym Imieniu, który wtedy był na służbie w Herun. Miałam trochę kłopotu z jej otwarciem. Iff zamknął ją swoim imieniem.
— I wymówiłaś je?
— Tak. Stary, mądry uczony z mojego dworu wysunął przypuszczenie, że może imienia Iffa się nie wymawia, lecz wyśpiewuje, i przez wiele godzin szukał ze mną nut, które odpowiadałyby sylabom imienia Iffa. W końcu czysty przypadek sprawił, że wyśpiewałam to imię właściwymi tonami, wymówiłam je prawidłowo i otworzyłam księgę. Ostatnim wpisem, jaki wprowadził do niej morgol, była zagadka, którą zostawiał Herun do rozwiązania: zagadka Naznaczonego Gwiazdkami. Napisał też, że wyrusza do góry Erlenstar. Danan znalazł potem jego ciało w Isig i odesłał je tutaj. Uczony, który mi pomagał, nie żyje, a ja — bardziej z rozsądku niż powodowana instynktem — zatrzymałam zagadkę dla siebie.
— Dlaczego?
— Och… bo ona jest niebezpieczna; bo słyszałam od kupców o dziecku z trzema gwiazdkami na czole, które dorasta na Hed; bo pytałam o te gwiazdki pewnego Mistrza z Caithnard i usłyszałam od niego, że on nic o żadnych gwiazdkach nie wie, a poza tym imię tego Mistrza brzmiało: Ohm.
— Mistrz Ohm? — żachnął się Morgon. — On był moim nauczycielem. Czemu jego imię kazało ci zaprzestać dociekań?
— Sama nie wiem, ale dało mi ono do myślenia… skojarzyło mi się ze skrótem heruńskiego imienia. Ghisteslwchlohm.
Morgon pobladł. Patrzył rozszerzonymi oczyma na morgolę.
— Ghisteslwchlohm. Kto był Założycielem Lungold i jak brzmi dziewięć komentarzy do jego nauk? Ale on przecież umarł. Siedemset lat temu, kiedy z Lungold zniknęli czarodzieje.
— Być może — przyznała morgola. — Zastanawiam się jednak… — Odpędziła tę myśl i dotknęła jego nadgarstka. — Ale przeszkadzam ci w kolacji swoimi jałowymi domysłami. Powiem tylko, że wydarzyła się dziwna rzecz, która wciąż mnie intryguje. Mam dobry wzrok; potrafię przeniknąć nim na wskroś wszystko, co zechcę, chociaż w zasadzie powstrzymuję się od patrzenia poprzez ludzi, z którymi rozmawiam; to rozprasza. Kiedy jednak byłam z Ohmem w Bibliotece Mistrzów, on odwrócił się w pewnym momencie, żeby poszukać na półkach jakiejś księgi, i kiedy po nią sięgnął, mimowolnie spojrzałam poprzez jego dłoń, żeby odczytać tytuł na grzbiecie. Nie udało mi się to. Mój wzrok przeniknął poprzez mury uniwersytetu, przebił się przez urwisko i zobaczyłam morze — a dłoń Ohma pozostała dla mnie nieprzezroczysta.
Morgon z trudem przełknął ślinę.
— Chcesz przez to powiedzieć… ? — Głos uwiązł mu w krtani. — Właściwie, co chcesz przez to powiedzieć?
— Widzisz, głowiłam się nad tym przez wiele miesięcy, bo jak ty wierzyłam bez zastrzeżeń w uczciwość Mistrzów z Caithnard. Ale teraz, zwłaszcza od kiedy cię ujrzałam i zagadka zyskała dla mnie twarz i imię, zaczynam się zastanawiać, czy aby Mistrz Ohm nie jest Ghisteslwchlohmem, Założycielem Szkoły Czarodziejów w Lungold, i czy to nie on zniszczył Lungold.
Z ust Morgona wydobył się zdławiony jęk.
— Matko — zaprotestowała nieśmiało Lyra — jeść się odechciewa, kiedy opowiadasz takie rzeczy. Dlaczego miałby niszczyć Lungold, skoro zadał sobie tyle trudu, by je założyć?
— A po co założył przed tysiącem lat tę szkołę? Lyra wzruszyła lekko ramionami.
— Żeby kształcić czarodziejów. Był wówczas najpotężniejszym czarodziejem w królestwie Najwyższego, a reszta czarodziejów, na wpół zdziczała, chadzała sobie samopas; nie byli w stanie wykorzystywać w pełni swojej mocy. Czy Ohm podjąłby się ich nauczania, gdyby tak naprawdę zamierzał odebrać im do reszty moc?
— A zebrał ich, żeby ich uczyć, czy żeby mieć nad nimi kontrolę? — spytała morgola.
Morgon odzyskał już głos.
— Jaki masz na to dowód? — zapytał cicho, zaciskając dłonie na szorstkiej krawędzi kamiennego stołu. — Na jakich dowodach opierasz swoje wnioski?
Morgola wzięła głęboki oddech. Stygły przed nimi nie ruszane potrawy. Deth siedział ze spuszczoną głową i słuchał w milczeniu; Morgon nie widział jego twarzy. Od strony strażniczek dobiegały od czasu do czasu wybuchy śmiechu; ogień na palenisku dobierał się z cichym, miękkim trzaskiem do rdzenia polana.
— Dowodem jest utrzymywanie cię w niewiedzy, co wydaje mi się podejrzane — powiedziała morgola. Wytrzymała wzrok Morgona. — Dlaczego Mistrzowie nie powiedzieli ci nic o tych trzech gwiazdkach?
— Bo w ich księgach nie ma o tym żadnej wzmianki.
— A dlaczego nie ma?
— Bo… nie wspomina o nich żadna z opowieści o królestwach, żadna z ich pieśni, żaden z wierszy. Nie mówią nic o nich księgi czarodziejów, które Mistrzowie zabrali z Lungold i które są podstawą ich wiedzy.
— A dlaczego?
Morgon milczał, szukając odpowiedzi. Nagle zmienił się na twarzy.
— Iff przynajmniej wiedział, jaką zagadkę usiłuje rozwiązać Rhu — wyszeptał. — Musiał wiedzieć. Pisze o Rhu i jego poszukiwaniach w księgach, które otworzyli w Caithnard Mistrzowie; wylicza w nich wszystkie zagadki, z jakimi zmagał się Rhu, prócz tej jednej…
— Dlaczego?
— Nie wiem… nie wiem dlaczego. Chcesz powiedzieć, że Ohm… Ghisteslwchlohm… zebrał ich wszystkich, żeby mieć kontrolę nad ich wiedzą, żeby uczyć ich tylko tego, co sam uzna za stosowne? Że wszystko, co wiązało się z tymi gwiazdkami, utrzymywał przed nimi w tajemnicy… może nawet usunął z ich umysłów?
— Wydaje mi się, że to możliwe. Sądząc po tym, czego dowiedziałam się dziś od Detha o tobie, to całkiem prawdopodobne.
— Ale dlaczego? Jaki miałby w tym cel?
— Nie wiem. Jeszcze nie wiem. — Morgola zamilkła na chwilę, a potem podjęła cichym głosem: — Przypuśćmy, że byłeś czarodziejem, który nie panował w pełni nad posiadaną mocą. Ohm ściągnął cię do Lungold obietnicą oszlifowania twojego talentu i przekazania rozległej wiedzy. Zdeponowałeś w jego umyśle swoje imię; ufny w jego umiejętności, wierząc bez zastrzeżeń w jego nauki, robiłeś bez pytania wszystko, co ci kazał, a on w zamian ukierunkowywał drzemiące w tobie energie w moc, z której posiadania nie zdawałeś sobie nawet sprawy. I przypuśćmy, że pewnego dnia zaszło coś, co uświadomiło ci, że ten czarodziej, który potrafi tak zręcznie manipulować twoim umysłem, jest fałszywy w swoim nauczaniu, że cię oszukuje, że oszukiwał każdego człowieka — króla, uczonego, kmiecia — któremu kiedykolwiek służył. Co byś zrobił, gdybyś odkrył, że ma jakieś niebezpieczne plany i straszne cele, których się nawet nie domyślasz, i że u podstaw jego nauk leży kłamstwo? No, co byś zrobił?
Morgon milczał. Siedział ze spuszczonym wzrokiem i wpatrywał się w swoje zaciśnięte w pięści dłonie, tak jakby te należały do kogoś innego.
— Ohm… — wyszeptał w końcu i potrząsając głową, odparł: — Uciekłbym. Uciekłbym tam, gdzie nikt, czy to człowiek, czy czarodziej, nie mógłby mnie odnaleźć. I zacząłbym się zastanawiać.
— A ja bym go zabiła — wtrąciła Lyra. Morgon rozprostował palce.
— Tak? A czym? Rozwiałby się w powietrzu jak mgła, zanim dosięgłaby go twoja włócznia. Nie rozwiązuje się zagadek, zabijając ludzi.
— A jeśli ten Mistrz Ohm naprawdę jest Ghisteslwchlohmem, to co w tej sprawie zrobisz? Musisz coś zrobić.
— Dlaczego ja? Najwyższy powinien się nim zająć, a sam fakt, że dotąd tego nie uczynił, jest najlepszym dowodem, iż Mistrz Ohm nie jest Założycielem Lungold.
Deth uniósł głowę.
— Przypominam sobie, że tego samego argumentu użyłeś w Caerweddin.
Morgon westchnął.
— Wszystko niby pasuje — powiedział z namysłem — ale ja w to nie wierzę. Nie wierzę, żeby Ohm albo Ghisteslwchlohm byli źli, chociaż to mogłoby tłumaczyć dziwne, nagłe zniknięcie czarodziejów i opowieści o gwałcie, jaki towarzyszył ich odejściu. Ale Ohm… przez trzy lata mieszkałem z nim pod jednym dachem. On nigdy… był dla mnie zawsze bardzo miły. To niedorzeczne.
Morgola popatrzyła na niego i pokiwała głową.
— Prawda. Wszystko to przypomina mi chyba zagadkę z An. Re z Aum.
— Kim był ten Re z Aum? — zapytała Lyra. Morgola, widząc, że Morgon nie kwapi się z odpowiedzią, zaczęła:
— Re z Aum obraził kiedyś lorda Hel i tak się przestraszył swojego postępku, że z obawy przed zemstą postanowił otoczyć swój dom wielkim murem. Do jego stawiania najął obcego budowniczego, który obiecał wznieść mu taki mur, że żaden człowiek nie zdoła go zburzyć ani się na niego wspiąć, czy to siłą mięśni, czy czarami. Mur stanął, budowniczy odebrał zapłatę i Re poczuł się wreszcie bezpiecznie. Pewnego dnia, doszedłszy do wniosku, że lord Hel porzucił już myśl o zemście, postanowił wybrać się poza granice swoich ziem. Trzy razy objechał mur, ale nie znalazł w nim ani jednej bramy prowadzącej na zewnątrz. I dopiero teraz uświadomił sobie, że ten mur wzniósł sam lord Hel. — Morgola urwała. — Komentarz zapomniałam — dorzuciła po chwili.
— Jeśli chcesz otoczyć się murem, nigdy nie najmuj do tego obcego — domyśliła się Lyra. — Czyli Ghisteslwchlohm zarówno w Caithnard, jak i w Lungold, zbudował swój mur niewiedzy i dlatego Morgon nie wie, kim jest. To bardzo zagmatwane. Wolę problemy, w które można ciskać włócznią.
— A Eriel? — zapytał nagle Morgon. — Czy Deth ci o niej opowiadał?
— Tak — powiedziała morgola. — Ale to moim zdaniem już zupełnie inny problem. Gdyby Ohm chciał twojej śmierci, mógł cię bez trudu zabić, kiedy byłeś jeszcze studentem. On nie zareagował na gwiazdki na twoim czole tak jak ci… ci bezimienni ludzie.
— Ta kobieta miała imię — zauważył Morgon.
— Znasz je?
— Nie. Nigdy nie słyszałem o jej podobnych. I bardziej obawiam się jej skrywanego imienia niż człowieka, którego imię znam.
— Może Ohm i jej imię ukrył — podsunęła Lyra. Poprawiła się niespokojnie na krześle. — Morgonie, chyba powinieneś mi pozwolić, żebym cię nauczyła się bronić. Powiedz mu, Dethu.
— Nie do mnie należy pouczanie księcia Hed — odparł grzecznie Deth.
— Po południu go pouczałeś.
— To nie było pouczanie. Wytknąłem mu po prostu brak logiki w jego wywodach.
— Aha. No dobrze, ale dlaczego Najwyższy nic nie zrobi? To jego obowiązek. Po jego wybrzeżach grasują obcy ludzie, którzy próbują zabić księcia Hed… moglibyśmy wydać im walkę. Ymris ma armię; broń noszą ludzie z An; rozsyłając wici od Kraal po Anuin, Najwyższy mógłby zgromadzić wielkie siły. Nie rozumiem, czemu z tym zwleka.
— Osterland mogłoby bronić się samo — powiedział Morgon. — Tak samo Ymris, Anuin, nawet Caithnard, ale Hed ci ludzie mogliby zmieść jak fala. W ciągu jednego dnia nie zostałby tam kamień na kamieniu. Musi istnieć jakiś lepszy sposób na walkę z nimi.
— Uzbroić Hed.
Morgon odstawił czarkę na stół. — Hed?
— A czemu by nie? Mógłbyś ich przynajmniej ostrzec.
— Jak? Rybacy z Tol co rano wypływają w morze i nigdy nie znaleźli tam niczego poza rybami. Nie jestem wcale pewien, czy kmiecie z Hed zdają sobie sprawę z istnienia czegokolwiek poza wyspą — nawet z istnienia Najwyższego. Ze wszystkich sześciu królestw tylko Hed nie miała nigdy na usługach czarodziejów — nie było tam dla nich nic do roboty. Raz złożył na wyspie wizytę czarodziej Talies i stwierdził, że nie nadaje się ona do zamieszkania; nie miała historii, nie miała poezji, nic tam nikogo nie interesowało. Pokój na Hed przekazywany jest z władcy na władcę jak ziemiowładztwo; jest zakorzeniony w glebie Hed i jeśli ten pokój ma zostać zakłócony, to ja do tego ręki nie przyłożę. Niech to robi Najwyższy.
— Ale przecież… — zaczęła Lyra.
— Gdybym przywiózł na Hed broń i kazał się zbroić jej mieszkańcom, to patrzyliby na mnie jak na obcego — i mieliby rację: byłbym obcym na własnej ziemi. Broń jak choroba stoczyłaby wszystkie życiodajne korzenie Hed. I gdybym uczynił to bez zezwolenia Najwyższego, ten mógłby mi odebrać ziemiowładztwo.
Lyra ściągnęła ciemne brwi.
— Nie rozumiem — powtórzyła. — Ymris wciąż walczy samo ze sobą; An, Aum i Hel mają za sobą straszliwe wojny. Dawni lordowie Herun też skakali sobie do gardeł; dlaczego Hed jest taka inna? Dlaczego Najwyższego miałoby interesować, czy jest tam broń, czy jej nie ma?
— Tak się po prostu rozwijała. W Latach Osadnictwa ustanowiła własne prawa i te prawa obowiązują księcia Hed. Nie ma tam się o co bić; nie ma bogactw, nie ma wielkich połaci ziemi, nie znajdziesz tam potęgi ani żadnej tajemnicy, po prostu żyzna ziemia uprawna i dobry klimat na skrawku lądu tak małym, że nie skusił nawet królów An w czasach podbojów. Mieszkańcy znaleźli władców, którzy chcieli utrzymać pokój, i ich pragnienie życia w pokoju wrosło w tę ziemię głęboko jak korzenie drzewa. Mam je we krwi. Żeby to w sobie zmienić, musiałbym zmienić imię…
Lyra milczała. Nie spuszczała spojrzenia ciemnych oczu z jego twarzy. Morgon upił łyk wina i odstawiając czarkę, poczuł na ramieniu dotyk dłoni dziewczyny.
— No dobrze, skoro nie chcesz sam zadbać o swoje bezpieczeństwo, pojadę z tobą i będę cię broniła — powiedziała. — Nikt ze straży morgoli nie potrafi tego lepiej ode mnie, nikt w całym Herun. — Przeniosła wzrok na El. — Pozwolisz?
— Nie — odparł Morgon.
— Wątpisz w moje umiejętności? — Ujęła nóż za ostrze. — Widzisz tamtą linę w drugim końcu sali? Tę, na której wisi pochodnia?
— Lyro, proszę cię — mruknęła morgola — nie wywołuj tu pożaru.
— Matko, chcę mu tylko pokazać…
— Wierzę ci — wpadł jej w słowo Morgon. Wziął dziewczynę za rękę, w której trzymała nóż. Palce miała wysmukłe i ciepłe. Poruszyły się w jego uścisku niczym spłoszone ptaszki i niespodziewanie spłynęło nań coś, o czym w ciągu tych długich, trudnych tygodni prawie zapomniał. — Dziękuję ci — powiedział, usiłując zapanować nad głosem. — Ale gdybyś w mej obronie raniła kogoś albo zabiła, nie wybaczyłbym sobie tego do końca życia. Moją jedyną nadzieją jest podróżować możliwe najszybciej i jak najmniej rzucać się w oczy; czyniąc tak, będę bezpieczny.
Dostrzegł w jej oczach iskierkę zwątpienia, ale odkładając nóż, powiedziała tylko:
— Jak chcesz, ale w tym domu będę cię chroniła. I nawet ty nie możesz mi tego zabronić.
Po kolacji Deth znowu zaczął grać morgoli — słodkie pieśni bez słów ze starożytnego dworu An, ballady z Ymris i Osterlandu. Kiedy skończył, w sali zaległa cisza, oprócz ich czworga nie było już w niej nikogo; dopalały się świece w świecznikach. Morgola podniosła się z ociąganiem.
— Późno już — powiedziała. — Uzupełnię wasze zapasy żywności, żebyście nie musieli się zatrzymywać w Osterlandzie. Powiedzcie mi tylko rano, czego wam trzeba.
— Dziękujemy — mruknął Deth, przewieszając sobie harfę przez ramię. Przez chwilę patrzył na morgolę w milczeniu, potem się uśmiechnął. — Chcę zostać — dodał cicho. — Wrócę.
— Wiem.
Zagmatwanym labiryntem korytarzy odprowadziła ich do komnaty. Czekały tam już na nich wino i ciepłe koce; na kominku płonął ogień, wydzielając czystą, nieuchwytną woń.
— Mogę zostawić ci kilka listów do wysłania poprzez kupców? — spytał Morgon, kiedy El miała już wychodzić. — Brat nie ma pojęcia, gdzie się podziewam.
— Naturalnie. Przyślę ci zaraz przez kogoś papier i atrament. A czy ja mogę cię o coś prosić? Chciałabym obejrzeć twoją harfę.
Morgon wyjął harfę z pokrowca i wręczył ją morgoli. Obracała instrument w rękach, dotykając gwiazdek, misternej złotej inkrustacji, białych księżyców.
— Tak — powiedziała cicho. — Chyba ją poznaję. Deth opowiadał mi kiedyś o harfie Yrtha i kiedy jakiś kupiec przyszedł z nią zeszłego roku do mojego domu, od razu wiedziałam, że to robota Yrtha — była to zaklęta harfa, harfa o niemych strunach. Bardzo chciałam ją kupić, ale nie była na sprzedaż. Kupiec tłumaczył, że obiecał ją jakiemuś człowiekowi z Caithnard.
— Jakiemu człowiekowi?
— Tego nie powiedział. Czemu pytasz? Morgonie, czy powiedziałam coś, co sprawiło ci przykrość?
Morgon odetchnął głęboko.
— Cóż, widzisz, mój ojciec… podobno zeszłej wiosny mój ojciec, tuż przed śmiercią, kupił dla mnie tę harfę w Caithnard. A może pamiętasz, jak ten kupiec wyglądał, albo znasz jego imię… ?
— Rozumiem. — Morgola ścisnęła go lekko za ramię.
— Rozumiem, Dobrze, dowiem się jego imienia. Dobranoc.
Po wyjściu morgoli w drzwiach stanęła Lyra w krótkiej, ciemnej tunice. Stała plecami do nich, wyprostowana, trzymając w ręku włócznię. Zjawiła się służka z papierem, piórami i woskiem; Morgon usiadł przed kominkiem i zapatrzył się w płomienie, atrament zasychał na czubku pióra.
— Co ja mam jej powiedzieć? — wymruczał w końcu, a potem pochylił się nad kartką i zaczął powoli pisać.
Napisał list do Raederle, krótki liścik do Eliarda, zapieczętował je i odchylił się na poduszki. Znowu zapatrzył się w tańczące płomienie, nie zwracając uwagi na Detha, który sortował i układał ich rzeczy. W końcu otrząsnął się z zadumy i spojrzał na harfistę.
— Dethu… czy ty znałeś Ghisteslwchlohma?
Deth znieruchomiał. Dopiero po chwili sięgnął po śpiwór.
— Rozmawiałem z nim tylko dwa razy — powiedział, nie podnosząc na Morgona wzroku — a i to krótko. Był wtedy w Lungold, w czasach sprzed zniknięcia czarodziejów, nieosiągalną, czczoną postacią.
— Czy podejrzewałeś choćby przez chwilę, że Mistrz Ohm może być Założycielem Lungold?
— Nie miałem podstaw do takich podejrzeń. Morgon dorzucił polano do ognia; zakołysały się cienie pod sufitem.
— Zastanawiam się — mruknął — dlaczego morgola nie potrafiła przebić się wzrokiem przez Ohma? Nie wiem, z jakiej krainy pochodzi; kto wie, czy nie urodził się, tak jak Rood, z jakąś domieszką czarów we krwi… Nigdy jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby zapytać, gdzie się urodził. Był po prostu Mistrzem Ohmem i odnosiło się wrażenie, iż jest w Caithnard od zawsze. Gdyby El powiedziała mu, że wzięła go za Ghisteslwchlohma, pewnie by się roześmiał… z tym, że nigdy nie widziałem, by się śmiał. Tyle czasu upłynęło od zniszczenia Lungold; od tamtej pory czarodzieje zachowują grobowe milczenie. Niemożliwe, żeby któryś z nich jeszcze żył. — Morgon zamilkł. Przekręcił się na bok i zamknął oczy. Po chwili usłyszał ciche, marzycielskie dźwięki harfy Detha i odpłynął w sen.
Obudziła go pieśń wykonywana przez innego harfistę. Ta muzyka oplatała go jak sieć, zaciskała się wokół niego powoli, ale zdecydowanie, w rytm jego tętna; ulotne, dzikie nuty szarpały materię myśli niczym stado maleńkich, ogarniętych paniką ptaszków. Chciał się poruszyć, ale jakiś ciężar dociskał mu ręce i piersi. Otworzył usta, żeby zawołać Detha; dźwięk, który się z nich wydobył, znowu przypominał krakanie czarnego kruka.
Otworzył oczy i stwierdził, że spał z otwartymi. Otworzył je znowu i nie zobaczył nic prócz ciemności pod powiekami. Przerażenie ścisnęło mu gardło, jeszcze bardziej płosząc tamte ptaszki w umyśle. Zebrał wszystkie siły, by się wybudzić. Wydało mu się, że płynie ku upragnionej jawie przez wielkie, oleiste fale ciemności i snu. I w końcu usłyszał głos harfisty, a uchyliwszy powieki, zobaczył żarzące się mdło oczy dogasających na kominku polan.
Głos był schrypnięty, głęboki i słowo za słowem omotywał go koszmarem.
Niech uschnie twój głos,
jak usychają korzenie twej ziemi.
Niech zwolni krew w żyłach twych,
niech płynie wolno, ospale,
jak rzeki Hed.
Niech splączą się twe myśli,
jak plącze się zeschnięta winorośl,
pękająca z trzaskiem pod stopą.
Niech usycha twoje życie,
jak usycha późna kukurydza…
Morgon otworzył oczy. Ciemność i czerwone, dyszące węgielki wirowały przez chwilę wokół, a potem ciemność uniosła go niczym fala pływowa, ogień na kominku zmalał, oddalił się. W studni nocy ujrzał Hed, dryfującą po morzu niczym statek widmo; usłyszał suchy szelest liści winorośli; poczuł, jak zwalniają, gęstnieją, wysychają w jego żyłach rzeki, jak ich koryta trzeszczą pod tkaną przez harfistę siecią. Wydał z siebie chrapliwy, nieludzki skrzek i zobaczył wreszcie tego harfistę po drugiej stronie ognia. Jego harfa wykonana była z dziwnych kości i polerowanych muszli, twarz skrywał mu mrok. Ta twarz zdała się drgnąć nieco, kiedy Morgon jęknął; błysnęło w niej coś jakby okopcone złoto.
Schnij, schnij na pył, ziemią,
ziemią się stań ziemwładco
lordzie umierania. Niech spękają
pola twego ciała, niech wicher
twego ostatniego słowa
zawodzi nad ich połaciami,
nad pustkowiem Hed.
Przypływ zdawał się cofać z pogrążonego w mroku, spękanego lądu, i zmierzając tak ku czarnym krawędziom świata, zabierał ze sobą resztkę wody z rzek, zabierał z Hed strumienie, pozostawiając brzegi nagimi, pozostawiając na Hed usianą muszelkami piaszczystą pustynię. Morgon wstrzymał oddech. Czuł się suchą, zimną ziemią; wraz z odpływem uchodziło z Hed życie, gasło. Wykrzyczał ostatkiem sił swój protest, ale nie był to głos ludzki, lecz wrzask ptaka, który zmieszał się z niepojętością granej na harfie pieśni. Ten krzyk go ocucił. Zagubiony gdzieś pośród ciemności, wziął się wreszcie w garść. Podźwignął się na drżące nogi. Był tak słaby, że potknął się o kraj własnej szaty i przewrócił obok ognia. Zanim pozbierał się znowu z ziemi, zaczerpnął pełne garście gorącego popiołu, nadpalonych drzazg i zwęglonego drewna i cisnął tym w harfistę. Tamten uchylił się i wstał. Jego jasne oczy skrzyły się złotymi cętkami w zamierającej poświacie ogniska. Roześmiał się i poduszką dłoni grzmotnął Morgona w podbródek, któremu odskoczyła w tył głowa; osunął się na klęczki u stóp harfisty oszołomiony, bez tchu. Bezwiednie przesunął palcami po strunach swojej harfy, wysyłając w ciemność cichą kakofonię dźwięku. Kątem oka dostrzegł jakieś poruszenie. Uchylił się instynktownie. Spadający z góry instrument harfisty otarł mu się o głowę i roztrzaskał o obojczyk.
Krzyknął z odrazy, kiedy rozległ się wstrętny, suchy trzask pękających kości. Pot zalewał mu oczy. Jak przez mgłę widział Lyrę stojącą bez ruchu w progu, plecami do niego, tak jakby nie słyszała, co się za nią dzieje. Ból i wściekłość przywróciły mu trochę trzeźwość myślenia. Nie podnosząc się z klęczek i wysuwając w przód zdrowy bark, zwalił się całym ciężarem ciała na harfistę. Tamten stracił równowagę i runął na wznak na miękkie poduchy. Morgon namacał pas harfy, zacisnął na nim dłoń, zamachnął się i uderzył harfistę instrumentem. Harfa zaprotestowała jękiem strun, dało się słyszeć stłumione, mimowolne stęknięcie.
Morgon rzucił się na widmową postać. Harfista szamotał się pod nim, wił i wyrywał; w bladej poświacie wpadającej z korytarza Morgon widział krew spływającą mu po twarzy. W jego kierunku śmignął nóż, który zmaterializował się jakby z powietrza. Chwycił za nadgarstek harfistę, którego druga ręka zamknęła się jastrzębim uściskiem na jego przetrąconym barku.
Morgon jęknął, krew odpłynęła mu z twarzy, w oczach pociemniało. I nagle poczuł, że człowiek, którego trzyma, zmienia kształt, wymyka się z jego uścisku. Zaciął zęby i przydusił postać zdrową ręką z takim zapamiętaniem, jakby próbował zatrzymać własne imię.
Stracił rachubę korowodu pojawiających się na krótko, wijących się desperacko kształtów, jakie przyszło mu trzymać. Czuł zapach lasu, zwierzęcego futra, czuł coś pierzastego, szamoczącego mu się w dłoni, między palcami spływał mu bagienny śluz. Trzymał w dłoniach wielkie, włochate kopyto konia, który usiłował stanąć dęba i poderwać go na klęczki; trzymał śliskiego, przerażonego węgorza, który omal nie wyśliznął mu się z dłoni; pumę, która miotała się w szale, próbując dosięgnąć go pazurami. Trzymał zwierzęta tak dawne, że nie miały już imion; rozpoznawał w nich ze zdumieniem opisy wymarłych stworzeń, które czytał w starożytnych księgach. Trzymał wielki kamień z jakiegoś miasta Panów Ziemi, który omal nie zmiażdżył mu dłoni; trzymał motyla tak pięknego, że chciał go już wypuścić, by nie uszkodzić skrzydełek. Trzymał strunę harfy, która tak długo przeszywała mu uszy swoim dźwiękiem, że w końcu sama stała się dźwiękiem. I ten dźwięk przemienił się w jego dłoni w miecz.
Trzymał go za srebrzystobiałą, długą jak on sam klingę — zdobiły ją osobliwe, spiralne, misternie ryte wzory, w których odbijał się żar dogasającego paleniska. Rękojeść wykonana była z miedzi i złota. Jądra trzech osadzonych w niej gwiazdek płonęły ogniem.
Rozluźnił chwyt. Suche, świszczące sapanie Morgona urwało się i w komnacie zaległa cisza. Nagle, ze wściekłym rykiem, odrzucił miecz od siebie. Oręż odbił się od kamiennego progu i znieruchomiał na posadzce. Lyra drgnęła zaskoczona.
Schyliła się, podniosła miecz i obejrzała, ale upuściła go zaraz z powrotem i przestraszona cofnęła się do korytarza, bo ożył w jej dłoni. Krzyknęła; z głębi domu dobiegał już gwar zaniepokojonych głosów. Miecz zniknął; tam, gdzie przed chwilą leżał, stał teraz mistrz kształtów.
Odwrócił się na pięcie i ruszył szybkim krokiem w stronę Morgona; włócznia Lyry, ciśnięta ułamek sekundy za późno, minęła go i rozpruła jedną z poduch obok Morgona, który, wciąż klęcząc, patrzył jak zahipnotyzowany na przedzierającą się przez pajęczynę cieni postać o falujących ciemnością włosach, rozmytej twarzy koloru muszli i ciężkich powiekach, opadających na niebieskozielone, świecące swoim własnym blaskiem oczy. Ciało było płynne, falowało kolorami piany, kolorami morza; postać, odziana w dziwne szaty, mieniące się wszystkimi odcieniami mokrych wodorostów, poruszała się bezszelestnie. Kiedy zbliżała się tak, niepowstrzymana jak przypływ, Morgon wyczuł naraz potężną, nieokreśloną moc, niespokojną i niezgłębioną jak morze, bezosobową jak blask w tych utkwionych w nim oczach.
Krzyk Lyry wyrwał go z odrętwienia.
— Włócznia, Morgonie! Leży obok ciebie. Rzuć nią!
Sięgnął machinalnie po włócznię.
W morskich oczach zatlił się na moment nikły ognik uśmiechu. Morgon wstał i zaczął się powoli cofać, trzymając włócznię oburącz przed sobą.
— Morgonie! — dobiegł go rozpaczliwy krzyk Lyry.
Ręce mu drżały; uśmiech w dziwnych oczach pogłębił się. Ze zduszonym szlochem, wyrzucając z siebie zasłyszane gdzieś ymriskie przekleństwo, Morgon zamachnął się i rzucił.